MARY MORRISSY MATKA PEARL Przełożyła DOROTA STADNIK Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Tytuł oryginału: Mother ofPearl Projekt okładki: Maciej Sadowski Redakcja: Stanisława Staszkiel Redakcja techniczna: Sławomir Kusz Korekta: Marianna Molak FILIA V\ Oj _ a 13 hGb&Q Copyright © Mary Morrissy 1996 © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2002 © for the Polish translation by Dorota Stadnik ISBN 83-7319-072-4 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2002 'Cc. J/0/ЛОСЯ, Część pierwsza Zaczęło się od cienia na płucach. Irenę Rivers miała osiemnaście lat, od niedawna pracowała jako kasjerka w Confectioner Hall (była szybka w rachunkach). Wszędzie wokół królowała jesień. Rdzawa i złocista. Figlarny wiatr zuchwale harcował po ulicach. Fale o srebrnych grzbietach tańczyły w ostatniej godzinie przed zapadnięciem zmroku. „Queen Bea" wpływała do portu. Niebieski pas na kominie niczym ozdobna wstążka upodabniał liniowiec do gigantycznego, pływającego prezentu. Kolos sunął majestatycznie wzdłuż bezładnej masy domów na nabrzeżu. Pasażerowie tłumnie wylegli na pokład i osłaniając oczy przed ostrym słońcem, machali serdecznie - jednak Irenę odwracała się plecami do morza. Wnętrze szpitala brunatnoceglaste, smętne jak kościół. Ruchoma aparatura niczym tabernakulum chroniące wszechwidzące oko. Irenę czuła chłód ekranu przylegającego do jej piersi, słyszała wark-liwe polecenia obsługi - unieść podbródek, nabrać powietrza, wstrzymać oddech - i spodziewała się najgorszego. Nie musiała nawet patrzeć na zamglone, niebieskawe zdjęcie swoich płuc z dorodnymi 9 naciekami infekcji. W chwili gdy dostała się w objęcia maszyny, która uczyniła ją przezroczystą, cień położył się nie tylko na jej płucach, lecz również na jej życiu. Granitefield. Przesądnie nikt nie nazywał tego miejsca sanatorium, choć sama wzmianka o Granitefield sygnaUzowała śmierć i chorobę, o której nikt nie śmiał głośno mówić. Irenę witano tam z otwartymi ramionami. Pielęgniarki wskazywały ją jako dowód na uleczalność z choroby. Mówiły o niej „nasza Irenę". Nikt inny tak jej nie nazywał. Matka, przerażona myślą, że Irenę mogła zarazić rodzinę (choć było na odwrót; to lata spędzone w zawilgoconym domu na nabrzeżu wpłynęły na jej stan), nie chciała jej znać. Uważała, że zhańbiła rodzinny dom. Jej choroba mówiła o ubóstwie i braku higieny. Bracia nie śmieli odwiedzać Irenę. Musieliby tłumaczyć się ze swej nieobecności matce, owładniętej obsesyjnym strachem przed zarażeniem. Zamiast tego pomogli wyszorować pokój siostry i spalić jej pościel. Wspomnienia związane z matką zawstydzały ich. Pamiętali utarczkę w kuchni sprzed prawie dwudziestu lat, ostatniego dnia pobytu ojca na lądzie. Ojciec... Latarnik, mieszkaniec wyniosłej skały z niestałym horyzontem, wyznaczanym nastrojami rozszalałego morza, więzień żywiołów, poddany jedynie ciągłym rozbłyskom światła i falom rozbijającym się o jego twierdzę, wyobcowany, zadumany, milczący człowiek. Porter wprawiał go w posępny nastrój, ale dopiero ludzie sprawiali, że wpadał w szał. Po miesiącach odosobnienia hałaśliwe puby, 10 zatłoczone nabrzeża, ciasny i obskurny dom były dla niego torturą. Czasem pośrodku tego ludzkiego mrowia słyszał ryk fal i oślepiony na chwilę snopem światła swej gigantycznej latarni ulegał nagłemu atakowi furii. Wtedy rzucał się na tego, kto był akurat pod ręką. Tamtego pamiętnego dnia Jack chciał interweniować, ale scena, jaką ujrzał - matka na stole kuchennym z szeroko rozłożonymi nogami, wielkimi białymi piersiami na wierzchu, zmiętoszo-ną spódnicą wokół ocienionego krocza, ojciec poruszający się na niej w przód i w tył - tak nim wstrząsnęła, że odwrócił się i uciekł. Potem, przycupnąwszy na podwórku przy kuchennym okienku, w nabożnym lęku pożerał wzrokiem dwie niewyraźne postacie, tarzające się wśród rozbitych jajek. Więc tak to robili. Wtedy już ostatecznie syn zostawił matkę samą sobie. Dla Irenę ojciec zawsze był pustelnikiem w wieży na niedostępnej skale nazywanej Spaniard, gdzie spędził ponad połowę życia. Wyobrażała go sobie na tym wysuniętym w morze skrawku lądu, jak dumny i groźny tkwi na szczycie swojej latarni, jedynym stałym punkcie pośród wzburzonych fal. Gdy szalał sztorm, do jej pokoiku na piętrze na Mariner's Quay dobiegało nocą przeciągłe wycie syren mgłowych. Ich echo zostało w niej i przerodziło się w trwający całe życie strach przed odludnymi miejscami. Leżąc w zimnej pościeli, wsłuchana w wiatr bijący o dach domu, Irenę wyobrażała sobie ojca jako ranne zwierzę, ryczące tam na styku lądu i wody. Ogarniała ją wtedy przeraźliwa litość i myśli jej biegły ponad bezpiecznym portem, kluczyły ostrożnie między zatoczkami wzdłuż zdradliwego, 11 postrzępionego wybrzeża, mijały góry o barwie ostryg, by w końcu wzlecieć nad gniewne morze. Irenę wiedziała, że litość to bardzo krucha więź, podszyta strachem i smutkiem, niknąca w zderzeniu z dominującą obecnością ojca. Oczekiwanie na jego przybycie do domu - nawet mury zdawały się drżeć przed nim - było jak groźba nawałnicy o sile dziesięciu stopni. Swoim małym synom William Rivers wydawał się równie potężny co wieża, z której do nich zstępował. Bez względu na to, jak się starali, nie widzieli jego głowy. Kiedy dorośli, paniczny lęk, jaki w nich wzbudzał, zmienił się przewrotnie w szacunek. Krążyli wokół niego i przyglądali mu się ukradkiem, unikając jego twardych spojrzeń. Ellen Rivers, udręczona atakami mężowskiej furii i trudami samotnego życia, usługiwała mu z cierpką rezygnacją. Mówiła mało, oddając się raczej gorzkim rozmyślaniom, które jeszcze pogłębiały jej zgorzknienie. Pochodziła z wioski położonej u ujścia rzeki, teraz całkowicie wyludnionej. Mieszkańców zabrały głód i emigracja. Rodzina Ellen opuściła wieś jako ostatnia. Ellen, niczym żona Lota, oglądała się za siebie, wracając pamięcią do tego dnia. Widziała zrujnowany falochron, puste, walące się domy, a czasem jedynie ich resztki - pokrzywione dachy pogrążające się w mokradłach - i przeklinała swoją głupią lojalność i beznadziejną miłość. Tylko Irenę nie zaznała gniewu ojca. Choć nie traktował jej łaskawiej niż pozostałych, nigdy nie podniósł na nią ręki. W rodzinie Riversów oznaczało to wyjątkową pobłażliwość. Stan Irenę pogorszył się podczas jednej z najbardziej sztormowych zim, jakie kiedykolwiek nawiedziły kraj. Wysłano ją do Granitefield pod koniec 12 listopada. Ojciec, uwięziony na swojej skale, zszedł na ląd dopiero po Nowym Roku. Usłyszał wtedy, że okoliczności zmusiły Irenę do wyjazdu. Musiała „odejść". A to wskazywało na niechciane dziecko. - Czego innego można się było po niej spodziewać? - rzuciła mu w twarz matka Irenę z nieukrywaną satysfakcją. - To przecież twój a córka. Jazda była szaleńcza. Autobus podskakiwał i kołysał się na boki. Wycieraczki dziarsko przywarły do przedniej szyby. Bagaże przewalały się nad głowami. Pot spływał Irenę po plecach. Szary krajobraz. Granitefield. Kamienna budowla (stąd jej nazwa) z okra-towanymi zębami okien. Z burych pól wyrastało ku niebu parę drzew. Wzgórza miały kolor sińców. - Wstrzymać oddech, moi drodzy, to zaraźliwe! - mruknął j eden z pasażerów, gdy w końcu zatrzymali się przed bramą wjazdową. Dalej nie śmieli podjechać. Wysiadając z autobusu, Irenę wiedziała, że śledzą ją ponure i zaciekawione spojrzenia pasażerów z twarzami przylepionymi do ubłoconych szyb. Godziła się na czekającą ją bezsenność, gorączkę, odrętwienie ogarniające całe ciało, ale nie mogła znieść potępiającego wzroku tych, którzy zawczasu skazali ją na śmierć. Autobus zakręcił i wpadłszy w ogromną kałużę, ochlapał ją błotem od stóp do głów. Irenę poczuła się jak opluta. Wstrząsnął nią nagły atak kaszlu. Bolało. Próbowała złapać oddech, lecz zachmurzone niebo nie obdarzyło jej porcją powietrza, do której miała święte prawo. Usta wypełniła jakaś ciecz. Irenę przyłożyła do nich chusteczkę, która zabarwiła się szkarłatem. Umrę tutaj, udławię się własną krwią, pomyślała. 13 Umieścili ją w przebieralni. Biały pawilon o zadziwiających okapach. Pełnia lata. Minęło już trochę czasu. Jest dzieckiem, trzymają ją tutaj, nie pozwalają się bawić. Na zewnątrz eksplozja błękitu. Irenę słyszy głuche odgłosy kroków na pomoście. Skądś dochodzą dźwięki jakiejś małej orkiestry. A może to niewyraźne zawodzenie kataryniarza? Łopot chorągiewek, wrzaski kąpiących się ludzi. Popisy chudego chłopca, który skacze z mola z szeroko rozpostartymi ramionami, z odchyloną głową, dziko wymachując nogami w powietrzu. Irenę nadstawia uszu w oczekiwaniu radosnego plusku, ale ten nie nadchodzi. Zamiast tego otwierają się drzwi białego pomieszczenia i nagle to ona znajduje się w wodzie, zdana na łaskę morza bólu, wysokich, pobłyskujących fal, które na jej oczach rozpryskują się na tysiące drobinek. Statek idzie na dno, przełamany wpół. Irenę, przycupnięta na dziobie łodzi ratunkowej, jest drżącym z zimna rozbitkiem. Góry lodowe, białe i straszne jak ból, z jękiem i zgrzytem napierają na łupinkę, chcą ją zmiażdżyć. Rozlega się potworny trzask, gdy góry lodu, teraz już rekiny z szeroko otwartymi paszczami, wgryzają się w przeżarte słoną wodą wręgi, utrzymujące łódź w całości. Deski się rozstępują. Irenę pogrąża się w otchłani... Powiedzieli, że operacja uratowała jej życie. Za sprawą gigantycznej pary nożyc straciła jednak cztery żebra. Lekarze usunęli płyn zalegający w płucach. Irenę czuła teraz w tym miejscu zadziwiającą pustkę. Za wszechwidzącymi promieniami rentgenowskimi, wędrującymi przez jej niebieskawe wnętrz- 14 ności, podążyły ręce chirurga, który wdarł się do jej wnętrza, ugniatając jej delikatne, czerwone, pulpo-wate serce. Bez żeber Irenę czuła się pozbawiona części pancerza chroniącego ją przed światem. Nie chodziło o samo okaleczenie, lecz o fakt, że naruszono przybytek, jakim było jej ciało. Zrujnowana konstrukcja, niczym na wpół zniszczony budynek, ukazała wszystkim barwę ściany kominowej i wystrój salonu. Jako pacjentka Irenę nauczyła się zabijać czas. Opanowała sztukę dobrze znaną więźniom - umiejętność zaśnięcia o każdej porze. Tym sposobem można było przespać cały dzień, a szczególnie długie ponure popołudnia, spokojne i ciągnące się w nieskończoność, nużąco ciche po ruchliwych i hałaśliwych porankach. Pobudka była o świcie. Budził ich dźwięk rozsuwanych kotar, trzepania poduszek, szczęk wózków ze śniadaniem. Na ich tacach lądowała breja z żółtek i słabo przypieczona grzanka o uniesionych bokach. - Herbata! - Bridget wrzeszczała z kuchni jak zawiadowca stacji odprawiający pociąg. - Lekarstwa! Tak wyglądał ich dzień. O ósmej przychodziły sprzątaczki zmywać podłogę. Szczęk wiader i stukot szczotek kojarzył się z bojowymi sygnałami kroczącej naprzód armii. Żwawo poruszały się po kolejnych salach, sięgając pod łóżka i we wszystkie zakamarki. To codzienne sprzątanie Irenę traktowała jak karę. Tak jakby podejrzewano ich, że w nocy przemycili tu zarazki. 15 Niezauważeni przez codziennych najeźdźców, pacjenci leżeli uwięzieni we własnych łóżkach - wysoko nad ziemią - podczas gdy podłogę, po której chodzili, poddawano zabiegowi oczyszczania. Irenę była przekonana, że gdyby w trakcie tych zabiegów spuściła n0gi na podłogę, one też zaznałyby ślepego błogosławieństwa ścierki. A potem pojawiali się lekarze... później, powodowana uczuciem osamotnienia, szczelnie opatulona i wyprawiana na werandę po łyk świeżego powietrza, Irenę nauczyła się grać w karty. Robili to jak dzieci, które w czasie deszczu nie mają nad morzem nic lepszego do roboty. Łóżko obok niej zajmowała zakonnica, siostra Baptysta. Rozdawała po bożemu, przyciskając karty do piersi. - A teraz partyjka pokera - mówił CharUe Piper. _ Mam ochotę na odrobinę prawdziwego hazardu. Charlie Piper. To nazwisko będzie prześladować Irenę. Charlie Piper sprzedawał gaśnice. Handel i gaszenie to mój sport, mawiał. Próbował uciec łodzią na drugą stronę jeziora. Uważał, że uda mu się oszukać śmierć, kiedy po prostu rzuci jej wyzwanie. To była mroźna noc. Odepchnął łódź od spróchniałego pomostu i zaczął wiosłować po spokojnej tafli jeziora, miękko rozgarniając wodę na boki. Napotkał jednak silny prąd i opadł z sił. Znaleźli go skulonego w łodzi zapijanej w trzcinie niedaleko przeciwległego brzegu. Prawie udało mu się dotrzeć na drugą stronę. - Nie o to nam chodzi, panie Piper - odpowiadała giostra Baptysta cierpkim tonem. - Gramy dla zabawy. 16 Mimo braku nagrody oddawała się grze z całą gorliwością. - Moje! - wołała, z radością zgarniając zwycięskie karty. Gra budziła w niej dzikie instynkty, a zwycięstwo podsycało upór i zachłanność. Pan Powers rzucał uważne spojrzenia zza okularów. Szczęki mu drgały. Był dyrektorem szkoły, choć w Granitefield, o czym przekonała się Irenę, nie miało wielkiego znaczenia, kim się było przedtem. Wyobrażała sobie pana Powersa, niegdyś korpulentnego, dziś wychudzonego mężczyznę, jak kroczy dostojnie między rzędami ławek, tłukąc w nie trzciną, albo wyczytuje - a raczej wykrzykuje - listę obecności. Swoich uczniów zna tylko z nazwiska. Kiedy nie przechadza się między ławkami, staje na końcu klasy, by chłopcy nie wiedzieli, gdzie jest w danym momencie. I czeka, aż któryś z nich jako pierwszy zerknie przez ramię do tyłu... Ale nadszedł czas zemsty. Pan Powers gnębił swoich podopiecznych, a ci zarazili go chorobą. Przy kartach brakowało mu sprytu. Kolejną straconą okazję kwitował kwaśną miną, lecz grał dzielnie dalej, przeświadczony już jednak o swojej klęsce. - Niech pan bierze kartę z wierzchu - warczała na niego siostra Baptysta. Nękany bezlitośnie, chyłkiem wycofywał się przed końcem rozgrywki. Netta Cavendish przy kartach stawała się drażliwa i skora do kłótni. Za swój obecny stan winiła lata tańca. Mówiła, że trociny, którymi posypywano parkiet, podrażniły jej drogi oddechowe. Do tego doszły jeszcze powroty na rowerze do domu nad ' ^ліашт ^deszczu. Jak każdy pacjent w Granitefield, ! 0 !] 17 Netta musiała jakoś usprawiedliwić swoją chorobę. Żadne z nich, zauważyła Irenę, nie potrafiło uznać jej za ślepy traf losu. Wszystko tłumaczyli tym, co zrobili, albo tym, czego nie zrobili. - Dałaś mi tylko sześć - narzekała Netta. W nieskończoność trzęsła się nad kartami, zanim którąś odłożyła. Dotykała jednej, potem drugiej, przerażona koniecznością dokonania wyboru. Umarła prawie tak samo. Nie potrafiła porzucić nadziei, ponieważ czuła, że niesłusznie dzieje jej się krzywda. Wyniki zapisywała Matka Pięciu Chłopców. Istna Amazonka; szeroka w pasie, rozrośnięta w barach od ciężkiej pracy na roli, z wielkimi dłońmi. Nosiła męskie robocze buty z rozwiązanymi sznurowadłami. Trudno było sobie wyobrazić, żeby tak potężne ciało zmogła jakakolwiek choroba. A jednak kiedy dopadał ją atak kaszlu, przypominała dąb, potężny i straszny, skrzypiący groźnie w czasie nawałnicy. Irenę nigdy nie poznała jej imienia. - Jestem matką pięciu chłopców - zwykła mówić. - Pascala, Mikeya, Florence'a, Billa i małego Toma. Nigdy się nie pokazali. Piątka silnych chłopów, z których była tak dumna, nie pojawiła się nawet wtedy, gdy ich matka umarła, z trzaskiem zwaliwszy się w ciemność. Tymczasem siostra Baptysta grała dalej. Jedynie Irenę, wytrwała i nieustępliwa, mogła jej dorównać. W czasach klęski głodu w Granitefield mieścił się przytułek. Pozostały po nim wysokie ściany, błękitne korytarze pociągnięte wapnem, a w jednej z przybudówek ogromny żelazny kocioł, w którym gotowa- 18 no owsiankę. Wszystko nosiło tutaj podwójną nazwę, jak na drogowskazach w zapomnianym miejscowym języku. Oddział zakaźny - tak brzmiała oficjalna nazwa - pacjenci nazywali Obozem. Znajdowali tam schronienie prątkujący, bezimienni i odizolowani od świata, póki znów nie wypchnięto ich, mrużących oczy, na słońce. Stamtąd trafiało się do Pałacu - jak szumnie mówił o nim personel - kamiennego budynku widocznego z drogi. Dla chorych były to po prostu Sale. Teren opadający w stronę jeziora nazywano Boiskiem. Rano, gdy trawa nosiła jeszcze ślady szronu, siostra dyżurna - a czasem sama siostra przełożona - wiodła tamtędy wężyk pacjentów na codzienną przechadzkę. Wysiłek służył zdrowiu, rześkie powietrze miało regenerować ich chore płuca i zmaltretowane nakłuciami klatki piersiowe. Nawet ich ciała, siedliska zarazków i gruzełków, nie należały do nich. Stanowili pstrokaty tłumek. Dzienne ubrania - najpierw warstwa trykotu, potem wełny, na to płaszcz, na głowie czapka - wkładali na regulaminowe piżamy. Niczym targane wiatrem strachy na wróble maszerowali para za parą w dół posypanej żwirem ścieżki, prowadzącej na brzeg jeziora. Potem żwawo wokół niego. Ich wysiłkom towarzyszyło krakanie wron oblegających rosnące w pobliżu drzewa. A oni, jak więźniowie skuci jednym łańcuchem, wędrowali dalej w poszukiwaniu zajęcia. Czasem Irenę bała się, że zostaną wyprowadzeni w jakieś nieznane, zapomniane miejsce i tam porzuceni. Albo jeszcze gorzej. Trasa, którą wędrowali piechurzy, usiana była sekretnymi kryjówkami - do połowy wypalone woodbines chowano w skrytkach we frontowej 19 balustradzie, whisky tkwiła przymocowana pod pomostem - i już samo to porcji obowiązkowych codziennych ćwiczeń na świeżym powietrzu nadawało charakter fascynującej wycieczki. Dla nich, przyczajonych w wilgotnym lesie pełnym opadłych liści, łyk alkoholu czy pospieszne zaciągnięcie się dymem były jak haust wolności. Smak życia. Niezdatni do normalnego funkcjonowania, nabywali innych umiejętności. Popołudniami w świetlicy wsłuchiwali się w trzaski radia. Odbiór był zawsze fatalny. - To z powodu naszego położenia geograficznego - twierdził pan Power s. A jakość odbioru była taka, jakby tkwili na dnie kopalnianego szybu. Głos napływał falami i zanikał przy akompaniamencie świstów. Radiem zajmował się Ernie Troubridge. Był robotnikiem portowym, r póki węglowy pył nie zniszczył mu płuc. Bez przerwy wędrował z odbiornikiem po całym pomieszczeniu, ustawiał go wysoko i nisko, przechylał w jedną, potem w drugą stronę, by zminimalizować zakłócenia. Z wieszaka na ubrania skonstruował prowizoryczną antenę, która sterczała w górze jak zwichrowana batuta. Ernie upierał się, że dzięki temu wyraźniej słychać. Noszenie grającej skrzynki stało się jego zajęciem. A znalazłszy dla niej jakieś miejsce, niecierpliwie zaczynał kręcić gałkami za każdym razem, gdy nadający audycję celowo, jak się wydaje, zmieniali pasmo. Od czasu do czasu walił pięścią w politurowaną obudowę radia, które - urażone ob-cesowym traktowaniem - podporządkowywało się jego woli, by znów wypowiedzieć posłuszeństwo, gdy tylko Ernie odwrócił się do niego plecami. Jaką 20 przyjemność miał ze słuchania, Irenę nigdy nie potrafiła zrozumieć. Wiadomości albo szarpały mu nerwy, albo potwierdzały jego najgorsze przypuszczenia, choć niektóre z nich kwitował triumfalnym, Aha!", niczym pokerzysta po zwycięskim zagraniu. Lubił słuchać ostrzeżeń o nadchodzącym sztormie. - Czeka nas zła pogoda, kapitanie - pokpiwał z niego Charlie Piper, stając w drzwiach świetlicy i rozglądając się uważnie na wszystkie strony. Charlie prowadził własny interes, kwitnący czarny rynek papierosów i pomarańczy, pogmatwany system pożyczania pieniędzy na lichwę. Każdy miał u niego dług. Ernie Troubridge, zgięty w półmroku jak człowiek zanoszący błagalną modlitwę do rozwścieczonego, mściwego boga, ignorował te odzywki. - Tyne, Dogger, German Byte... powoli opadają. Irenę Rivers przypominała sobie wtedy utraconego ojca, samotnie czuwającego na skraju lądu i stawiającego czoło burzom. W świetlicy kwitła drobna wytwórczość. Betty Long zajadle dziergała na drutach, z zaciśniętymi ustami, jakby pracowała na akord. Na wzór miała dwie podniszczone rzeczy - cytrynowy kaftanik i parę niebieskich bucików. - Och, Irenę, spójrz! -wołała, przejęta zgubionymi oczkami. Irenę delikatnie pruła robótkę do miejsca usterki i Betty znów przystępowała do dzieła. Irenę nigdy się nie dowiedziała, dla kogo były te rzeczy. Zważywszy na ich ilość, Betty mogłaby ubrać cały sierociniec. Irenę przypuszczała jednak, że Betty odkłada 21 gdzieś te słodkie drobiazgi, szykując wyprawkę dla dzieci, których nigdy się nie doczeka. Przy karcianym stole przykrytym zielonym ryp-sem Isla Forsyth tworzyła obrazki z muszelek, Babę Wrafter naszywała aplikacje, Mary Cantalow wznosiła katedry z zapałek, siostra Baptysta szydełkowała. Coś małego i skomplikowanego. Osłony na kielichy, domyślała się Irenę. Pewnego razu, przy pokazywaniu Irenę jakiegoś złożonego wzoru, spytała słodkim głosem: - Jesteś jedną z nas, prawda, moja droga? Irenę posłała jej twarde spojrzenie. Ta przymilna mina, te obłudne oczy spragnione wyznania... Nie odpowiedziała. Gdyby przyznała, w co wierzy, siostra Baptysta byłaby wstrząśnięta. Boga nie ma. Jest tylko zdrowie i choroba. A jedynymi wybawcami są nieznajomi ludzie o dobrych sercach, którzy tną twoje ciało i zostawiają rany. Doktor August Clemens. Te słowa Irenę umieszczała w modlitwie. Doktor August Clemens. Funkcja, jaką pełnił, wyłączała go z kręgu pacjentów, lecz tak naprawdę był jednym z nich. Suchotnikiem. Jego też otworzyli kiedyś jak muszlę, on też wypacał gorączkę, był wożony na wózku na świeże powietrze, gdzie zsiniały z zimna, szczękając zębami, wdychał lodowate lekarstwo. Jedynym dziedzictwem choroby u tego krępego, krzepkiego mężczyzny był silny rumieniec, choć równie dobrze można go było przypisać wesołemu usposobieniu. Śmigał po korytarzach w powiewającym fartuchu, z ręką w nieustannym geście pozdrowienia. Rumiany, rudowłosy, jakby pobłogosławiony barwami zewnętrznego świata. Pan na włościach, jak nazywali go niektórzy obrażeni pacjenci, zazwyczaj wtedy gdy wytropił ich palarnię albo przyłapał na hazardzie. Przy upiornej chorobie jego czerstwe zdrowie wydawało się niemal obelgą, prowokacyjnym gestem, wymachiwaniem pięścią przed obliczem Boga. Wobec doktora Clemensa Irenę żywiła ten rodzaj lojalności, jaką może odczuwać tylko bezgranicznie wdzięczny człowiek. Doktor był jej pierwszym wybawcą. Drugim miał być Stanley Godwin. 23 - Dobre wieści, moja droga! Doktor Clemens siedział okrakiem na krześle w swoim niewielkim gabinecie. Spiczasto zakończona broda przetykana srebrnymi nitkami muskała jego krzepkie przedramiona. Trzymał w ręku plik niebieskawych zdjęć rentgenowskich. - Wszystko czyste! Mówił skrótami. Po każdym jego zdaniu Irenę wręcz spodziewała się usłyszeć: „Kropka!". - Możesz wracać do domu. Irenę siedziała bez słowa, bawiąc się paskiem szlafroka. Nadeszła chwila, która budziła w niej śmiertelny strach. Wyleczenie. Ostateczne i nieodwołalne. W ciągu sześciu lat spędzonych w Granitefield osiągnęła wewnętrzny spokój, znalazła sens życia, co odpowiadało jej usposobieniu. Wrogi świat był daleko. Irenę nie wyobrażała sobie powrotu w jego objęcia; czekał ją tam los sieroty pozostawionej samej sobie. - Co ty na to? - Doktor Clemens domagał się odpowiedzi. Irenę skierowała wzrok ponad niego. Przez brudne okratowane okno widziała lśniącą taflę jeziora. Drzewa przybrane zielenią pełni lata zwracały się ku niej z wyrzutem. Kudłaty chłopiec - poznała go, był na oddziale С - puszczał nad brzegiem latawiec. Podrzucał w powietrze czerwony trójkąt, po czym zrywał się do szaleńczego biegu, odwijając sznurek z blaszanej puszki. Niestety, wiatr był za słaby i za każdym razem latawiec powoli opadał, lądując sponiewierany u stóp chłopca. - Nie masz nic do powiedzenia? Doktor Clemens wpatrywał się w nią badawczo. Nie mogła znieść tej dobroci i zrozumienia w jego 24 oczach. Rozumiał aż za dobrze, co wprawiało ją w zakłopotanie. Nie chciała tak łatwo dać się rozszyfrować. - Nie chcesz odejść, prawda? Żałośnie pokręciła głową. - Przecież jesteś młoda, przed tobą całe życie. Możesz to wszystko zostawić za sobą. Ze mną jest inaczej, to praca mojego życia. Rozumiesz? Irenę potaknęła. To akurat rozumiała. Osobliwość powołania nie była dla niej niczym nowym. Wystarczyło przypomnieć sobie ojca. - Tylko wariat albo pijak wybrałby pracę w takim miejscu. - Doktor Clemens machnął potężną ręką (nie przypominała ręki chirurga, raczej spękane łapsko kapitana statku) w stronę wysokich, brudnych ścian, krzywo stojącego biurka, którego kulawa noga wspierała się na opasłym tomie literatury medycznej. Drobinki kurzu fruwały w powietrzu, skąpane letnim światłem. Z korytarzy dochodził szczęk basenów dla chorych. - Albo nieuleczalnie chory... - dodał. Jakaś natrętna mucha bzyczała wokół niego. Opędził się machnięciem ręki. - Tak - powiedział smutno - właśnie dlatego tu jestem. Irenę powierzono pracę w kuchni razem z Bridget i Annie. Annie była żylastą dziewczyną, miała chudą twarz i zbieżnego zeza. Patrząc na nią, miało się wrażenie, że jakiś mały owad na stałe usadowił się na jej nosie. Annie, podobnie jak Irenę, została przygarnięta przez doktora Clemensa. Irenę odkryła, że 25 to nieUczna grupa. Jakaś pielęgniarka tutaj, sprzątaczka tam, przemycone do personelu na stanowisko wynalezione specjalnie dla nich. - Potrzebujemy cię - doktor zwykł powtarzać Irenę, mając na myśU swój sekretny zespół. - Musisz przezwyciężyć rozpacz. Jesteś na pierwszej linii frontu. Co do Bridget, to przyszła z zewnątrz. Do niej należały ciężkie prace. Krzepka i wytrzymała obierała ziemniaki, stawiała na ogniu i ściągała z niego ogromne kotły. Irenę, Annie i Bridget pracowały w obszernym mrocznym pomieszczeniu w piwnicy. Zapalały gaz i przez cały dzień trzymały na ogniu kotły z bulgocącą zawartością. Harowały od świtu do zmroku. Irenę uwielbiała kuchenne hałasy i parę. Po latach przymusowej bezczynności czuła, jakby nagle znalazła się przy taśmie montażowej w zakładach zbrojeniowych i stała się częścią wojennego wysiłku. Cały budynek zdawał się pocić - zaparowane okna, para skraplająca się na ścianach, pokryte tłustą warstewką czarne i czerwone płyty podłogowe. Z radością witała strużki potu spływające po czole. Nie była to już ani oznaka gorączki, ani zapowiedź dłuższego leżenia w łóżku. Lubiła atmosferę kuchni, skalę tego pomieszczenia. Połyskliwe naczynie do gotowania na parze, przepastna lodówka z drzwiami o wymiarach samolotowego luku, emaliowane pojemniki z napisem MĄKA albo CUKIER, z umocowanymi na stałe pokrywkami i czerpakiem wielkości szufli w środku. Praca - do tej pory nie miała jej zbyt wiele - dawała Irenę mnóstwo zadowolenia. Każdego dnia zaczynała od nowa, zyskiwała potwierdzenie, że życie naprawdę toczy się dalej. Spokój wczesnych go- 26 dżin porannych ustępował późniejszej bieganinie, gorączce i panice przy kotłach z kipiącą zawartością albo nerwom z powodu kończących się zapasów. Nadchodził zgiełk pory obiadowej. Pospieszne wynoszenie i wnoszenie jedzenia, chaos, kolizje, nieuniknione rozlewanie zawartości naczyń. A potem zanurzenie rąk w wodzie z mydUnami, godzinne szorowanie i miły dla oka efekt czystości. Irenę najbardziej lubiła godziny popołudniowe, gdy nastawała przejmująca cisza, a one rozsiadały się przy wyczyszczonym kuchennym stole i popijając herbatę, skubały resztki. Czasem zakłócała spokój prośba o herbatę z biura siostry przełożonej. Często to właśnie siostra przełożona przekazywała złe wieści. Twierdziła, że herbata pomaga w takich chwilach. Przynajmniej jej pomaga, myślała Irenę, próbując wyobrazić sobie siostrę przełożoną (nazywała się Nancy Biddulph; Irenę zaskoczyło, że ta kobieta w ogóle ma jakieś imię; Charlie Piper nazywał ją Matterhorn) mówiącą o czymś tak nieuchwytnym i bezmiernym jak śmierć. O wiele swobodniej czuła się, obcując z namacalnymi i wstydliwymi przejawami życia. Głośny bąk w łóżku po kąpieli, błyskawiczne wyciągnięcie termometru z odbytnicy. Siostra przełożona traktowała chorobę z rubasznym, nieco marynarskim poczuciem humoru. Kiedy Irenę przygotowywała kanapki dla bUskich zmarłego, czasem wyobrażała sobie, że gościem siedzącym w biurze siostry przełożonej jest jej matka, która postanowiła upomnieć się o wyleczoną córkę. Irenę upinała włosy, zdejmowała fartuch i krocząc z zastawioną tacą pogrążonymi w ciszy korytarzami, 27 ćwiczyła najbardziej zachęcający i miły uśmiech. W jej wersji ich ponownego połączenia matka była wytworna i lepiej sytuowana (w oczach Irenę tylko wzbogacenie się mogło tłumaczyć nagłą wylewność uczuć), odziana w modny kapelusz i białe rękawiczki. Ściągałaby je z gracją, palec po palcu, w nerwowym oczekiwaniu, podczas gdy Irenę zbliżałaby się do niej z porcelanową zastawą w drżących rękach. Ale ta perspektywa była tak oszałamiająca i rozkosznie nieznośna, że z chwilą znalezienia się pod drzwiami siostry przełożonej Irenę mogła jedynie zastukać i wykrztusiwszy: „Herbata, proszę pani", postawić tacę i uciec. - Znałem kiedyś jedną Irenę - zagadnął pewnego dnia Charlie Piper, gdy Irenę przyniosła mu tacę z obiadem. - Niezły był z niej numer, mówię ci. Miała zwyczaj... - Wystarczy, panie Piper - przerwała siostra Dowd, trzymająca między palcami jego chudy nadgarstek. Badała mu puls. Charlie znów leżał na oddziale zwanym Obozem. Było to krótko po jego nieudanej próbie ucieczki. Irenę położyła mu tacę na kolanach. Charlie puścił do niej oko. Jego wygłupy pasowały zdrowemu mężczyźnie. Tutaj trąciły makabrą. - Ojej! - wykrzyknął falsetem na widok deseru. Była niedziela. - Ciasto z owocami! Nacisnął palcem blade jabłka, które wypłynęły z wnętrza i rozlały się po talerzu wraz z sokiem. To były spady, które Irenę i Annie pozbierały z ziemi. - Też coś! - rzuciła siostra Dowd gniewnie, puściła rękę Charliego i wyszła. Charlie skwitował jej odwrót 28 uniesieniem brwi. Dawał wyraz swoim opiniom wyrazistą mimiką, jednocześnie kpiarską i pełną dezaprobaty dla samego siebie. - Też coś! - przedrzeźniał siostrę Dowd. 0 kobietach mówił jak skazaniec. O Glorii, telefonistce, zamkniętej w dyżurce w głównym holu. Pragnął jej, podniecały go jej pełne lśniące wargi, pomalowane paznokcie, pieprzyk wysoko na lewym policzku. I szklana przegroda, która ich dzieliła. Prawili sobie złośliwości. - Jak się dzisiaj ma wasza lordowska mość? - wołała zza szyby Gloria. - O, wracam do sił, kochanie - odpowiadał - a wszystko na twój widok. 1 nagle uległ jakiejś niewytłumaczalnej przemianie. Pewnego wieczora, gdy Irenę przyszła po tacę, wyskoczył ku niej zza drzwi. - Aha! - krzyknął. - Przestraszyłem cię, przyznaj się! Zatrzasnął drzwi i zaklinował klamkę, podstawiając krzesło. - Teraz cię mam! Irenę poczuła nagły niepokój. Ale to był przecież tylko Charlie Piper. - Irenę - wyszeptał, przesuwając czubkami palców po jej policzku. W jego oczach malowało się pożądanie. - Irenę... Przyciągnął ją do siebie, wtulił policzek w zagłębienie jej szyi, wczepił palce we włosy na karku. Ogarnęła ją fala dziwnego gorąca. Dlatego nie zawołała o pomoc. To tylko żart, wmawiała sobie. Za 29 chwilę Charlie wybuchnie śmiechem, zadowolony z udanego psikusa. Poczuła w uchu jego język. Zaczął miętosić ubranie na jej piersi. Żartobliwym gestem próbowała go odepchnąć, lecz była w nim twarda nieustępliwość przewlekle chorego człowieka. Wsadził jej rękę pod bluzkę. Wtedy trzasnął guzik. - To już tak dawno - dyszał. - Błagam. Ponad jego ramieniem Irenę zauważyła przyniesioną mu wcześniej tacę. Jedzenie było nietknięte. Utkwiła w niej wzrok, gdy druga ręka Charliego Pipera wędrowała ku jej kroczu. Popychał ją w stronę łóżka, unieruchomioną w mocnym uścisku. I nagle, zupełnie niespodziewanie, puścił ją. Opadł na brzeg łóżka, jakby uszły z niego wszystkie siły. Trzymał jej dłonie w swoich. - Chcę tylko popatrzeć. Spełniła tę prośbę w milczeniu. Najpierw rozpięła tunikę i zsunęła ją z ramion. Potem rozpięła pasek u spódnicy, która opadła na podłogę wokół jej stóp. Ostrożnie zabrała się za rozpinanie bluzki, zmiętoszo-nej przez Charliego. Zauważyła dziurę po wyrwanym guziku. Zdejmowana bluzka lekko szeleściła. Teraz przyszła kolej na halkę, przedmiot wstydu Irenę. Była zszarzała i postrzępiona na brzegach od częstego prania, do tego rozdarta pod pachą. Irenę odpięła pończochy i spuściła je do samych kostek. Potem sięgnęła do zapięcia gorsetu. Powoli, z namaszczeniem odpinała każdą haftkę, choć w normalnych okolicznościach uwalniała się z gorsetu, nie dbając o rozpięcie go do końca. W skupieniu kontynuowała rytuał. Ze stoickim spokojem dotknęła zapięcia biustonosza na plecach. Mocowała się z nim przez chwilę, po czym ostrożnie uniosła piersi i uwolniła je z miseczek. 30 Biustonosz spadł ze smętnym pacnięciem. Wreszcie majtki (reformy; matka zawsze mówiła „reformy", przypomniała sobie Irenę). Bez emocji zsunęła je na uda, aż same opadły niżej, dołączając do stosu ubrań oplatających jej buty. Właśnie, buty. Zapomniała o butach. Przez cały czas Irenę nie spuszczała wzroku z tacy. Widziała, że jajko na twardo zabarwiło się sokiem z buraczków. Charlie Piper ręką doprowadził się do orgazmu. Zacisnął mocno powieki, odrzucił głowę w tył, nabrzmiałe żyły na szyi tętniły i pulsowały. Żadne z nich nie odezwało się ani słowem. Irenę zebrała rozrzucone ubrania, wycofała się w kąt i niezdarnie zaczęła się ubierać. Charlie siedział ze spuszczoną głową. Irenę obeszła łóżko, by sięgnąć po tacę. Czekało na nią jeszcze dziesięć innych tac. Była już spóźniona. Na szafce obok łóżka stała popielniczka. Jaskrawożółta w kanarkowym odcieniu, z zielonym napisem PAMIĄTKA Z SAINT HELIER wokół brzegu. Przelotnie musnęła ją palcem. Charlie odwrócił się w jej stronę. - Neilus Grundy - pospieszył z wyjaśnieniem. - Zawalił z ostatnią zapłatą. Nie żeby była mi tu potrzebna. Albo tam gdzie chodzę załatwiać te sprawy. Twarz mu się ożywiła. - Dalej, weź ją sobie. - Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Będziesz miała po mnie pamiątkę. Charlie Piper musiał powiedzieć innym. W każdą niedzielę po nabożeństwie mężczyźni zbijali się w gromadę i prowadzili między sobą ożywione rozmowy. Nieprzyzwoite rozmowy, jak przypuszczała Irenę. Ubrani w wyświecone garnitury i koszule z przetartymi kołnierzykami (na podstawie kroju i fasonu ubrań Irenę potrafiła określić, od kiedy ich właściciel jest mieszkańcem Granitefield) stawali się mężczyznami, jakimi byli w świecie na zewnątrz. Odzyskiwali dawną postawę, choć ich ubrania były teraz zdecydowanie za luźne. Stali w grupkach przed kaplicą, taksując wzrokiem kobiety, które również stroiły się na tę okazję. One nie zdawały się na garderobę, z jaką przyjechały do Granitefield. W dniach odwiedzin siostry dostarczały im pożyczone sukienki, czasem uczynny konserwator przemycił parę szpilek. Jeśli doktor Clemens uważał, że sobotnie wieczorki towarzyskie w świetlicy zaspokajają potrzeby jego pacjentów, to srodze się mylił. Prawdziwe życie towarzyskie kwitło w niedzielne poranki podczas mszy. Między ławkami krążyły liściki, wyznaczano terminy schadzek, wymieniano zalotne spojrzenia. Panował nastrój tłumionej wesoło- 32 ści, którą wyczuwało się w ich głosach wzlatujących ku wysokiemu sklepieniu kaplicy. Śpiewali z pasją, mimo kaszlu, na chwałę nie Boga, lecz zdrowia. I przeżycia. A po mszy dawali upust swojej woli przetrwania', flirtując i plotkując albo obłapiając się rozpaczliwie w lesie za Obozem. Irenę nigdy nie miała kogoś do pary. W pierwszych latach w Granitefield chciała tylko jak najszybciej wyzdrowieć i wyrwać się stamtąd. Sądziła, że to jedynie kwestia powrotu do tego samego miejsca, w którym tamto życie się zatrzymało. Jak gdyby godzinna przerwa na lunch, w trakcie której wyszła z Confectioner Hall zrobić prześwietlenie, po prostu rozciągnęła się w czasie. Przed wyjściem Irenę poprosiła Julię Todd o odłożenie dla niej rożka ze śmietaną. Lubiła sobie wyobrażać, że rożek, owinięty w pergamin wysmarowany od środka śmietaną i dżemem, jak gdyby nigdy nic czeka na jej powrót na półeczce pod kasą. Wychodząc, Irenę miała na sobie służbowy strój: pasiasty fartuszek i białą czapeczkę Miss Muffet. Podczas pierwszych miesięcy w Granitefield nie dawało jej spokoju, że ich nie zwróciła. Bała się, że przez to nie będzie mogła wrócić do pracy. Ciekawiło ją, kto przyszedł na jej miejsce i czy obliczenia im się zgadzają. Co tydzień sprawdzała w gazecie informacje o swoim stanie zdrowia. Każdy pacjent miał swój numer i krewni - nawet jeśli nie mogli go odwiedzić - zawsze wiedzieli, jak się ma. B4704: prątkujący. B4704: stan krytyczny. B4704: wyleczony. Zastanawiała się, czy Jack albo Sonny kiedykolwiek otworzyli gazetę na tej stronie i odszukali jej numer. Czy w ogóle wiedzieli, co oznaczają te cyferki? A ojciec? Kiedy była mała, zachodził ją 33 od tyłu i podrzucając wysoko w powietrze, wołał: „Co słychać u mojej dziewczynki?". Albo chował twarz z zagięciu jej szyi i wydawał z siebie rozmaite pomruki. Dlaczego przestałam go obchodzić? - myślała Za co ta kara i kiedy przyjdzie przebaczenie? Zadręczała się tymi pytaniami, lecz nie znajdowała odpowiedzi. Mijały miesiące, a kiedy w Gramtefield nie zjawił się nikt z domu ani z pracy, Irenę zaczęła zdawać sobie sprawę, że do tamtego życia nie ma powrotu. Ono toczy się dalej, ale już bez mej. Pierwszy był Arthur Baxter. Pewnego niedzielnego poranka podszedł do niej z pudełkiem czekoladek. - To dla ciebie - oznajmił. Był potężnie zbudowanym mężczyzną o smutnej, obwisłej twarzy. Skóra na rękach, w których kurczowo ściskał czekoladki, była naciągnięta i błyszcząca, ale z twarzy zwieszała się w fałdach niczym źle dopasowany płaszcz. - Dziękuję, Arthur, ale dlaczego... Podarunek, zwłaszcza w Granitefield, był dla niej rzadkim i cudownym zjawiskiem, jak uśmiech ukochanej osoby. - Pomyślałem, że mogłabyś mi pomoc - odparł, ciągle dzierżąc w dłoniach czekoladki. - Naprawdę? - spytała Irenę. - A w jaki sposób? Posłał jej zakłopotane spojrzenie. - Charlie Piper mówi, że możesz oddać mi pewną przysługę... 34 Wszystko odbywało się zawsze w ciemnościach. W kotłowni na tyłach Obozu, w pomieszczeniu, gdzie opróżniano i dezynfekowano spluwaczki, albo w kostnicy. W trakcie rozbierania Irenę rozpamiętywała, ile razy robiła to w obecności doktora Clemensa, kiedy opukiwał ją i naciskał miejsce po miejscu, uważnie wsłuchując się w odgłosy dochodzące z zajętych płuc. Nie zwracał uwagi na powłokę zewnętrzną, na jej piersi, nagie plecy, gęsią skórkę na przedramionach. Widział tylko zbiór sinawych organów, z wizerunkiem których Irenę tak często miała do czynienia, że zaczęła rozpoznawać siebie wyłącznie po nich. Bała się, że pewnego dnia spojrzy w lustro i zobaczy jedynie błękitny szkielet, kraty żeber i dwie gruszkowate torby płuc. Obserwowanie jej w trakcie rozbierania było odarte z wszelkich powabów erotyzmu. Irenę czuła, jak niewiele odsłania. Przecież już ją widziano na wylot, i to po sam szpik. Prątkujący okazywali niezmienną wdzięczność. Zamknięci przez cały dzień w ciasnych klatkach swoich pokoików, z rękami unoszonymi do mierzenia pulsu i opuszczanymi zaraz po jego sprawdzeniu, z ustami jako naczyniem na termometr, z klatkami piersiowymi i plecami służącymi za poduszkę na igły, łaknęli dotyku, który trwa. Tęsknili za kimś, kto się przy nich zatrzyma, położy im rękę na ciele, przeciągnie dłonią po mostku, po karku, muśnie łuk brwi pogładzi zakłóconą linię żeber i nędzny cień bioder i pośladków. Irenę miała swoje zasady. Nigdy nie pozwalała im w siebie wejść. Jeśli chcieli rozkoszy, sami musieli się do niej doprowadzić. Dotykała ich, ale im nie wolno było tknąć jej palcem. Pozostawała dziewicą. Ratowała siebie. Gorąco wierzyła, że to jej powołanie, życiowa misja. 35 Początkowo imiona kojarzyła z twarzami. Billy Ratchett, Mossie Watling, Matthew Bennett. Mat-thew podarował jej nylony, Mossie perfumowane mydło. Billy Ratchett niechcący zostawił jej kalendarz otwarty na miesiącu jego śmierci. Na ilustracji widniała typowa szwajcarska chata. Tłem dla drewnianego szczytu dachu był błękitny firmament. - Fantastyczne sanatorium w niebie - powiedział kiedyś z ponurym uśmiechem. Phil Morgan, John Conway, Jim Thorpe... Potem wszyscy się zatarli, zlali w jedną całość. Procesja okaleczonych, których Irenę wspominała z czułością bezradnej matki nieobecnych, tułaczych synów. Davy Bly pracował w pralni. Tutaj poddawano torturom brudne rzeczy. Piżamy, pościel i ręczniki wychodziły z niej cienkie i zgniecione, jakby one również zapadły na wyniszczającą śmiertelną chorobę. Ich męczarnie wydawały się lustrzanym odbiciem uciążliwego cyklu zastrzyków i łamania żeber, który przechodzili ich właściciele. Davy, kolejny podopieczny doktora Clemensa, napełniał wnętrza nieczułych maszyn, pracujących na okrągło, turkoczących cicho jedna przez drugą. Pomrukiwały i dygotały w takiej synchronii, jakby miały za sobą wspólną musztrę. Wznoszące się i opadające w iluminato-rach drzwiczek fale mydlin oraz ciągłe dudnienie upodabniały pralnię do piekielnej kabiny mieszczącej się gdzieś głęboko we wnętrznościach statku, tuż obok maszynowni. Irenę nigdy nie lubiła Davy'ego. Jego wytrzeszczone oczy i pijacka twarz nie budziły zaufania. Łakome spojrzenie i ślina gromadząca się 36 w kącikach ust sprawiały, że wydawał się jej obleśny, poza tym widziała, jak Davy dotyka różnych rzeczy, na przykład wnętrza pralek - robił to w taki sposób, jakby odczuwał przy tym jakąś sekretną przyjemność. Załatwiał rozmaite sprawy dla „chłopaków", jak ich nazywał. Pożyczał na obstawianie koni, przemycał alkohol. Jako pacjentka Irenę potajemnie kibicowała takiej anarchii. Teraz widziała w niej sprzeniewierzanie się obowiązkom. Davy, również były pacjent, stał na pierwszej linii, a nie traktował swoich obowiązków poważnie. Któregoś wieczora przyparł ją do muru, gdy przyniosła z kuchni kosz poplamionych ścierek do naczyń. Lata doświadczeń wyczuliły Irenę na apetyty mężczyzn. Nabrała czujności dzikiego zwierzęcia. Nikt więcej już nie zaskoczył jej tak jak Charlie Piper tamtego dnia. W chwili gdy przekroczyła próg zaparowanej pralni, wyczuła napiętą gotowość Davy'ego. Wiedziała, że na coś się zanosi. - Więcej kuchennych brudów, co? - rzucił dziwnie groźnym tonem. Stał obok jednej z pralek z założonymi rękami i miną człowieka, który właśnie rzucił wyzwanie. Nawet w tym hałasie czai się jakaś groźba, pomyślała Irenę. Łoskot pralek wtórował pulsowaniu złych zamiarów Davy'ego. - Gdzie mam to postawić? - Gdzie chcesz - powiedział z głupkowatym uśmiechem. - Do tej pory nie robiłaś trudności, prawda? - O co ci chodzi? - Poznałem się na tobie. Wiem, co wyprawiasz. Podniósł rękę i przez moment Irenę myślała, że ją uderzy. Ale on tylko wycelował palec w górę. 37 - Paradujesz naokoło, panno świętoszkowata, i patrzysz z góry na takich jak ja, co świadczą chłopakom przysługi. A co w tym złego, że dorobię parę szylingów na boku? Za to ty!... Dźgnął ją palcem. Miał czyste ręce, a tego Irenę się nie spodziewała. - Jesteś zwykłą latawicą. A Charlie Piper jest twoim alfonsem! - oblizał wargi i posłał jej triumfalny uśmiech. Irenę nawet przez głowę nie przeszło, że za informację o niej Charlie każe sobie płacić. Z wrażenia zrobiło jej się słabo. Dotarło do niej, że została oszukana, jej zajęcie sprofanowane, życiowa misja skalana. Zrobili z niej dziwkę. Postawiła wiadro na ziemi. - Czego chcesz? - Ciekawe, co by na to powiedział twój kochany doktor Clemens... Irenę zadrżała. W żadnym razie nie mogła pozwolić żeby doktor się dowiedział. Nie zrozumiałby, że robiła to dla niego; że była to jej mała odpłata za jego ofiarę. Podzieliłby zdanie Davy'ego - że Irenę Rivers sprzedaje się za prezenty. - Jestem pewien, że dojdziemy do porozumienia, prawda? Л Kiedy Irenę ujrzała Stanleya Godwina, od razu wiedziała, że ten mężczyzna jest świadkiem umierania kogoś bliskiego. Zdrowi ludzie czuwający przy chorych przejmują symptomy ich choroby. Mają rozgorączkowane spojrzenie, skłonności do niezdrowych wypieków. Stan czuwania przyprawia o wycieńczenie i osłabienie. Przypominają wtedy pacjenta w ostatnim stadium suchot. Trawionego przez chorobę. Irenę znała się na tym. Żyła w Granitefield już od dziesięciu lat. Stanley przyjeżdżał do Granitefield dwa razy w tygodniu. Podróż ze stolicy trwała dość długo. Jego matka pojechała na południe opiekować się chorą siostrą, tymczasem sama zachorowała i teraz w zupełnie obcym miejscu stanęła w obliczu śmierci. Jak w wielu innych sprawach, Stanley winił siebie. Był mocno zbudowanym mężczyzną o łagodnej naturze. Miał czterdzieści siedem lat. Włosy rzedniały mu na czubku głowy. Już niedługo miało się odsłonić całe ciemię, pofałdowane i delikatne jak głowa dziecka. Jego ciało, mocne i krzepkie dzięki latom fizycznej pracy, przesłaniało wrodzoną właściwość: pragnienie spokoju, świętego spokoju. Spędzał godziny ze swoją 39 matką, z którą nie dało się już rozmawiać (choć kiedy jeszcze mogła mówić, odwiedziny Stanleya i tak naznaczone były długimi, miłymi obojgu chwilami ciszy). Czytał jej ustępy z Biblii albo po prostu siedział bez słowa, jak człowiek pochłonięty żarliwą modlitwą. Tymczasem w środku cały był rozdygotany. Rozumiał nieuchronność czekającej go straty. Nie potrafił sobie jednak wyobrazić swojego życia po śmierci matki. Mężczyzna w średnim wieku u progu ofiarowanej mu, a niechcianej wolności... Matka wychowała go sama. O ojcu nigdy się nie mówiło i Stanley dorastał, prawie nie wierząc w jego istnienie. Matka wydawała mu się wystarczająco potężna i tajemnicza, niczym przestronna katedra, by stworzyć go bez niczyjego udziału. Nigdy nie odczuwał w domu pustki. Nie ciekawił go człowiek, który nigdy się nie zmaterializował, który istniał tylko i wyłącznie dlatego, że Stanley wiedział, iż musi istnieć. On i matka spędzili razem prawie połowę wieku, starannie dzieląc między siebie obowiązki. Stanley zarabiał na życie. Matka gotowała, szyła i cerowała. Ich związek wynikał z konieczności i nie wymagał wielkich zabiegów. Mężczyzna i jego matka. Wracał do domu przesyconego zapachem schnącego prania, gorącego posiłku na stole. Do domu, w którym nie zadawano pytań. Oboje rozumieli zasady niepisanej umowy, jaką zawarli. Heather Godwin podejrzewała, że kiedy Stanley był młodszy, miewał okazje, z których nie skorzystał; musiały być jakieś dziewczyny, kiedyś nawet - tego była pewna - miał sposobność wyemigrować do Nowego Świata. Tyle że Stanley nigdy o tym nie mówił, 40 a ona go nie wypytywała. Ale matka nie wiedziała, że wybierając dziewczynę, wybrałby także Nowy Świat. Nazywała się Rosę Toper. Chodzili razem na filmy. Stanley lubił kino, siadywał blisko ekranu (choć Rosę skarżyła się, że dostaje kurczów szyi), na wyciągnięcie ręki od wielkich, ziarnistych twarzy, w huku dźwięków z ekranu. Rosę siadała obok niego, władczym gestem brała go pod rękę i opierała mu głowę na ramieniu. Stanleya paraliżowała ta bliskość. Wcale jej nie szukał. Budziła w nim strach. Czuł się sterroryzowany, wprawdzie w najbardziej czuły sposób, niemniej jednak sterroryzowany. Rosę niezauważalnie brała go we władanie. To ona wymogła na Stanleyu zaproszenie do wspólnego wyjścia. Zdany na własną inicjatywę, nie zrobiłby nic. Rosę pracowała na poczcie, w okienku oszczędnościowym, gdzie Stanley raz w tygodniu wpłacał pieniądze na rachunek matki. Miała poważny wygląd, pociągłą, chudą twarz i kasztanowatą grzywkę. Ktoś, z kim nie można poflirtować, myślał Stanley, obserwując, jak ołówkiem zakończonym gumką w metalowej oprawce szybko przelicza banknoty czy układa monety rękami o zadbanych paznokciach. Nie miał racji. Rosę gorąco pragnęła flirtu. Początkowo ostrożna i uprzejma, w końcu zaczęła umizgiwać się do Stanleya, by sprowokować jego reakcję. - Pan Godwin! - wołała wesoło i trochę za głośno jak na jego gust, gdy podchodził do okienka. - Mój ulubiony klient! Zawsze wpłaca, nigdy nie wybiera! Po jakimś czasie nawet jej miłe „Czym mogę służyć?" w odczuciu Stanleya narzucało mu jakieś zobowiązania. Rosę, wiedział o tym, czegoś od niego oczekiwała. Wreszcie, doprowadzona do ostateczności, 41 podała mu przez kratę liścik. „Spotkajmy się w «Palące». Seans o ósmej. Lost Hońzori". Miała dwadzieścia dziewięć lat i chciała wyjść za mąż. Zagięła parol na Stanleya, ponieważ wiedziała, że jest dobrym człowiekiem. I oszczędnym. Wtedy nie zdawała sobie sprawy - i tak było jeszcze przez dłuższy czas - że Stanley ma już kogoś, towarzystwo kobiety, która była dla niego całym światem. Z początku jej bezceremonialność nie budziła wątpliwości Stanleya. Przejęła inicjatywę, jakby ich cotygodniowe wyjścia do kina, popołudniowe niedzielne spacery, jednodniowe wyprawy nad morze były częścią zalecanej kuracji. Opowiadała mu o pracy. Stanley wysłuchiwał wszystkich pocztowych ploteczek, żalów Rosę, relacji z rozmów, poznał sekrety życia wewnątrz klatki. - Kiedy wystarczająco długo siedzisz za kratą - powiedziała pewnego razu - zaczynasz myśleć, że to kUenci są uwięzieni, zamknięci, a ty jesteś na zewnątrz... - Zaśmiała się swoim serdecznym donośnym śmiechem. Łapała go mocno za rękę albo wesoło klepała po plecach. Dobrze wiedziała, że to jedyny bezpieczny sposób dotykania Stanleya. Postępowała bardzo rozważnie. To był mężczyzna, za którego chciała wyjść. Uważała, że ma mnóstwo czasu. Ich pierwszy pocałunek - siedem miesięcy od dnia pierwszego wspólnego wyjścia, po przejściu od etapu trzymania się za ręce do mocnego obejmowania Rosę w pasie (to ona zdecydowanie sięgała po rękę Stanleya i umieszczała ją tam) - przyprawił Stanleya o wstrząs. Nie 42 chodziło o sam pocałunek, lecz o determinację wyczuwalną w uścisku Rosę. W wieku trzydziestu trzech lat Rosę Toper wcale nie była bliższa małżeństwa ze Stanleyem. Ich ostrożne pocałunki pod jej dyktando, jej namiętność niecierpliwie przykrawana do sytuacji nie zadziałały. Czasem szli do jej mieszkania, gdzie oddawali się ukradkowym macankom, które przyprawiały ich o utratę tchu niczym szaleńcze dziecięce figle. Ale wszystko i tak na próżno. Rosę oczywiście wiedziała o matce Stanleya, choć obie kobiety nigdy się nie spotkały. W chwilach przygnębienia zadawała sobie wprawdzie pytanie, czy ona rzeczywiście istnieje, bawiła się nawet myślą, że Stanley ma żonę i dzieci, i że to ukrywa. Znała go jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie jest zdolny do świadomego oszustwa, co w oczach Rosę odporność Stanleya na jej zakusy czyniło jeszcze bardziej niezrozumiałą. Stanley zachowywał się tak, jakby na drodze do ich związku stała przeszkoda nie do pokonania. Postanowiła dać mu ostatnią szansę. Za wszystkie swoje oszczędności opłaciła podróż do Ameryki. Miała tam kuzynkę, której się powiodło. Jej mąż był pośrednikiem w handlu nieruchomościami (choć Rosę nie bardzo wiedziała, co to znaczy, była pod wrażeniem). Mieli troje dzieci i drewniany dom z ogrodem. Rosę opowiedziała o wszystkim Stanleyowi. Mylnie zakładała, że skoro ona czegoś chce, wystarczy umiejętnie nim pokierować, żeby zapragnął tego samego. Tymczasem Stanley nie wykazał specjalnego zainteresowania. - Hm, brzmi ciekawie - powiedział tylko, jakby tego rodzaju propozycja w żaden sposób nie mogła dotyczyć jego osoby. 43 - Mam zamiar wyjechać - ostrzegła Rosę. Stanley powiedział, że będzie mu jej brakowało. Nie kłamał. Rosę była najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miał. Czuł, że będzie tęsknił za żywiołowością jej uczuć, niezdarnie okazywaną przyjaźnią. I tęsknił naprawdę. - Pomyśl tylko - mówiła. - Statua Wolności! - Uniosła rękę, żartobliwie imitując sławny posąg. - Moglibyśmy tam być! Razem! W Nowym Świecie! Stanley nigdy nie brał pod uwagę takiej możliwości. To było zbyt fantastyczne, zbyt bajkowe. I obce. Rosę przedstawiała wizję świata, w którego istnienie nawet nie wierzył. W końcu wyjechała. Bez niego, z bólem w sercu, lecz zbuntowana i ożywiona niezłomną nadzieją. Trzy miesiące później napisała, że wychodzi za robotnika portowego. Życie Stanleya i jego matki toczyło się dalej. Nie tęsknili za rzeczami, o których we własnym przekonaniu nie mieli nawet prawa marzyć. Minione możliwości były dla nich jedynie słowami, które nie weszły do ich słownika. Matka nie prosiła Stanleya, by się dla niej poświęcał. Tak samo on nie prosił jej, żeby brała pranie, by związać koniec z końcem, kiedy był jeszcze chłopcem. Oboje traktowali te sprawy jak coś oczywistego, element życia. Teraz w Gra-nitefield ta oczywistość była Stanleyowi odbierana. Potem dwie nierządnice przyszły do króla i stanęły przed nim. Jedna z kobiet powiedziała: „Litości, panie mój! Ja i ta kobieta mieszkałyśmy w jednym domu. Ja porodziłam, kiedy ona była w domu. Trzeciego dnia po moim porodzie ta kobieta również 44 porodziła. Jej syn znlarł w nocy, bo położyła się na nim. Wtedy pośród nocy wstała i zabrała mojego syna od mego boku, kiedy Twoja służebnica spała, i przyłożyła go do swoich piersi, położywszy przy mnie swego zmarłego syna...".* Irenę obserwowała Stanleya Godwina z mieszanymi uczuciami. Jego nieskrywane oddanie intrygowało ją. Przypominał cierpiące dziecko, niemo wołające o wyjaśnienie. Nie, nie brakowało mu godności. Lata spędzone w Granitefield uczyniły z Irenę świadka rozdzierających scen. Kiedyś rozhisteryzowana matka godzinami szlochała i krzyczała po stracie dziecka. Nikomu nie pozwalała się dotknąć, jakby ból całkowicie pozbawił ją skóry. Irenę wiedziała, że Stanley tak się nie zachowa. Hipnotyzowała ją i jednocześnie niepokoiła jego prostolinijność. Całą jego delikatność widać było jak na dłoni. Stanley również zwrócił uwagę na Irenę. Zostawiając matkę po każdych odwiedzinach, powierzał ją w myślach opiece nie doktora Clemensa czy siostry przełożonej, lecz Irenę. Kiedy myślał o Granitefield, a robił to codziennie, myślał o Irenę. Stała się dla niego symbolem tego miejsca. Miesiącami przynosiła i zabierała tacę z jedzeniem, gdy jego matka nie była jeszcze przykuta do łóżka, a nie zamienili ze sobą ani słowa. Czasem, sama z siebie, podawała mu herbatę. A kiedy ją pił, stała obok łóżka matki i po prostu patrzyła. W takich chwilach Stanley czuł, że zdejmuje z niego ciężar czuwania, strzeże matki w jego imieniu, umożliwiając mu powędrowanie Zawarte w tekście fragmenty z Pisma Świętego cytowane są wg Biblii Tysiąclecia, wydanie IV, 1991. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). 45 myślami gdzie indziej, wsłuchanie się w głosy ptaków o zmierzchu czy przyjrzenie się rozkołysanym drzewom. Lecz Stanley myślał wtedy o Irenę, analizował jej uroczystą powagę, jej czujność. A po wielu miesiącach również zwyczajną zażyłość, jaka ich połączyła. Irenę stała się kimś nierozerwalnie związanym z ostatnimi chwilami życia jego matki. Odczuwał głęboki niepokój, gdy się nie pojawiała. Jak długo z nimi była, zła godzina zdawała się nie nadchodzić. I Irenę znalazła się tam, kiedy ta godzina już nadeszła. Zupełnie przypadkiem. Przyniosła dzbanek, by wstawić bezużyteczne w tej sytuacji kwiaty od syna dla matki. Stojąc w nogach łóżka, zauważyła oznaki końca. Przed śmiercią nastaje taka chwila, gdy świat wstrzymuje oddech, zanim pochwyci umierającego w objęcia bezbrzeżnej pustki. I świat wstrzymał oddech. Pośród głośnych sprzeciwów, pośród walki, płytkich oddechów, rzężenia w płucach i gorączkowego zaciskania palców na kołdrze nastała cisza, jak moment wahania przed nadejściem cudu. Stanley obserwował Irenę i tylko jej reakcja powiedziała mu, że matka umiera. Zaalarmowała go natężona uwaga Irenę. Minęła jedna godzina. Posępna godzina z wiosną w tle. Irenę ciągle stała w nogach łóżka z dzbankiem napełnionym wodą. Darem życia. Jedynym ruchem jaki wykonała, było zamknięcie oczu jego matce gestem łaskawego błogosławieństwa. Potem zjawiły się pielęgniarki i gniewnie zaciągnęły zasłony wokół łóżka, jakby wydarzyło się tu coś wysoce niestosownego. Biegały w tę i z powrotem pochłonięte sprawą usunięcia ciała. Stanleya, który był im teraz zawadą, wyprosiły na korytarz. 46 Zwłoki trzeba przygotować, oświadczyły. Wezbrała w nim nagła złość. Matkę należało ratować, zamiast robić tyle zamieszania, gdy jest już na to za późno. Wyszedł za Irenę na pogrążony w ciszy korytarz. Miał wrażenie, że czekała na niego. Nie chciał nic mówić, może tylko podziękować, choć nie bardzo wiedział za co. W gruncie rzeczy nic nie zrobiła. Była tylko obserwatorem. Wtem przypomniał sobie pełną uniesienia ciszę dopiero co przeżytej wspólnie godziny, nastrój modlitwy, milczące przymierze między nimi. Irenę patrzyła na niego poważnym wzrokiem, gdy szukał odpowiednich słów. - Nie zostawiaj mnie - powiedział po prostu. ■ Stanley Godwin w domu pogrzebowym. Gryzący zapach werniksu, wściekłe lśnienie mosiądzu. Wieko trumny postawione na sztorc. Stanley wodzi dłońmi po drewnie i uderza w nie pięścią, jakby było wrotami do innego świata. Za nim, na ruchomym blacie, spoczywa matka w trumnie wyściełanej niestosownym atłasem, po królewsku udrapowanym wokół głowy. U stóp Stanleya leżą jeszcze strużyny; wyglądają jak obcięte dziecięce loczki. Przy wejściu ziejące wnętrze karawanu. A u boku Stanleya młoda kobieta, prawie mu nieznana, która dzieliła z nim pierwszą samotną godzinę na świecie. Nie mógł stracić i jej. W sztywnym białym kołnierzyku i uroczystym garniturze, przy zwłokach swojej matki (wczoraj ciało, dzisiaj zwłoki) Stanley Godwin poprosił Irenę o rękę. Był ostatnim z rodu. W urzędowych rejestrach przy jego nazwisku znalazłoby się adnotacja „dzieci: brak". Dopóki żyła matka, Stanley nie zaprzątał sobie tym głowy. Wystarczyła świadomość, że krótkie informacje o nim zostaną wyryte w kamieniu pod informacjami o matce; tym sposobem krąg się zamknie. Po stracie matki Stanley po raz pierwszy odczuł osamotnienie człowieka, który nie po- 48 mnoży swego rodu. A pamięć o nim - niczym ostatnia placówka upadającego imperium zginie wraz z nim. Dotąd Stanley był potomkiem, otwartą możliwością. Bez matki został już tylko starzejący się mężczyzna, uwięziony w klatce siedemdziesięciu paru lat, które spodziewał się przeżyć. Jego świat się kurczył. Dar w postaci Irenę - Stanley tak właśnie na nią patrzył: jak na niespodziewany, niezasłużony dar - mógł odwrócić ten proces. Irenę wydawała się mapą sięgającą po samo południe, oknem, przez które można było ujrzeć morze. Oferowała coś, co uważał za niemożliwe. Nowe życie. Wciąż w żałobie, Stanley zabrał nowo poślubioną żonę do domu. Śmierć przywarła do niego, tymczasem Irenę, po latach spędzonych wśród umierających, strząsnęła z siebie Granitefield z zadziwiającą łatwością. A przynajmniej tak się Stanleyowi wydawało. Z czułością obserwował, jak Irenę pakuje swoje błyskotki i pamiątki, nieświadomy, że zabiera z sobą duchy - i trofea - wielu innych mężczyzn. Stanley nie zauważał ich obecności na korytarzach Granitefield, nie dostrzegał ich przyczajonych między drzewami, dających nieśmiałe sygnały ze strefy cienia. Nie wiedział też, jakie znaczenie miała dla niej ta ucieczka. Wolna od pogróżek Davy'ego Віу'а, Irenę mogła wierzyć, że to, co robiła, miało jakąś wartość, że nikt tego nie splugawi. Stanley nie dostrzegał jej gotowości opuszczenia Granitefield zaraz, natychmiast. I nie zauważył, że ból sprawia jej tylko rozstanie z doktorem Clemensem. Zamknięta w mocnym pokrzepiającym uścisku popłakiwała cicho, 49 skrywając łzy w białych nakrochmalonych rękawach, gdy doktor Clemens poklepywał ją koleżeńskim gestem. - Dobrze, już dobrze, moja droga. Żadnych łez! Świat na ciebie czeka... tam, za bramą. - Uwolnił ją z uścisku i cofnął się o krok. - Należysz do świata zdrowych i silnych. Irenę patrzyła, jak wielkimi krokami sadzi w dół porosłego trawą pagórka w stronę jeziora. Dumny, niezmordowany i samotny. Majestatyczny jak latarnia morska. Był tam od zawsze. Prawie nie miała wspomnień, w których byłby nieobecny. A obrazy z przeszłości, do której nie przynależał, wydawały jej się tak odległe i nieuchwytne, że prawie się nie liczyły. W Granitefield dzieciństwo Irenę stało się mrocznym snem, czymś w rodzaju prażycia. Dopiero to miejsce ją zrodziło. I stworzyło jako człowieka. Pogrążonemu w żalu Stanleyowi umknęły pierwsze symptomy. Przypuszczał, że w chwilach przygnębienia Irenę tęskni za domem, choć nie wiedział, gdzie ten dom stoi. Niewiele mówiła o małym portowym mieście daleko na południu, gdzie dorastała. Wiedział, że zawijają tam statki handlowe i śródziemnomorskie liniowce. Pyszałkowaci marynarze i kadeci marynarki paradują po nabrzeżu. W ogrodach wielkich domów kwitną rododendrony. To przecież trasa przepływu Golfsztromu. Stąd emigranci zaczynają podróż do Nowego Świata. Obca mowa jest codziennością. Przy głównej ulicy turecki kupiec handluje wschodnimi słodyczami. Żyd zegar- 50 mistrz, uciekinier z Polski, przez pomyłkę zszedł tu na ląd i założył sklep, święcie przekonany, że dotarł do Nowego Jorku. Dla Stanleya to obca ziemia. On przywiózł Irenę tutaj - do miasta należącego do brytyjskiej Korony; miasta o kamiennym obliczu, miasta-stoczni, pełnego huku i szczęku maszyn, do miejsca, gdzie jest mało słońca, a od rzeki dmie nielitościwy wiatr. I gdzie dzień święty nie niesie radości. Wielki wrogi świat, którego Irenę przez tyle lat tak się obawiała, okazał się małym, szeregowym domkiem przy Jericho Street w północnej części stolicy. Ulica wydała jej się ponura. Dwa rzędy domów z czerwonej cegły szczerzyły na siebie zęby, wznosząc się na zawrotną wysokość i przesłaniając widok na miasto w dole. Irenę przyzwyczaiła się do rozleglej szych widoków, do słabo oświetlonych wprawdzie, lecz przestronnych pomieszczeń sanatorium, do szerokich korytarzy, terenów pokutniczych wędrówek. Nawykła do włóczenia się po oddziałach i do przesiadywania w hałaśliwej kuchni. Dom numer 24 przy Jericho Street wydał się jej ciasny i duszny jak cela. Męczyło ją poczucie zamknięcia i osaczenia - maleńkie pokoiki, podwórko pokryte węglowym pyłem, zbytnia bliskość cudzej egzystencji. Jedynym ustępstwem na rzecz otwartej przestrzeni były miniaturowe skrawki ogródków przydomowych, które łączyły się! ze sobą bez żadnych wyraźnych granic. Ten dom deprymował Irenę również dlatego, że ciągle nosił namacalne ślady obecności matki Stanleya. Tylko miejsce tak liche i skromne mogło 51 trzymać się swego właściciela tak wytrwale. Granite-field straciło wielu, lecz tam ogromne, przestronne wnętrza mogły wchłonąć upiorne ślady ich śmierci, a potem rozproszyć jak drobinki kurzu unoszone w letnim słońcu. Ale tutaj rękę zmarłej pani Heather Godwin było znać na każdym kroku. Nie chodzi o to, że miała wiele rzeczy. Parę sztućców, skromna zastawa stołowa, dwa duże garnki - jeden do duszenia potraw, drugi na owsiankę - oraz ciężka żeliwna patelnia. Każdy przedmiot miał swoje miejsce i przeznaczenie. Hak na drzwiach, gdzie ciągle jeszcze wisiał fartuch pani Godwin, zapałki w schowku na kominku, przy oknie gwóźdź na klucze i rachunki do zapłacenia. Irenę oczekiwała przytulności. Zamiast tego odczuła ziejącą zewsząd pustkę. I upływ czasu, odmierzany głośnym tykaniem ściennego zegara. Ów niedostatek naczyń i sprzętów, brak obrazków na ścianie, praktyczne meble dały Irenę silniejszą świadomość obecności pani Godwin, niż zrobiłoby to zagęszczenie rzeczy, którego się spodziewała. Irenę wyobrażała sobie dom jako miejsce nagromadzenia bezużytecznych przedmiotów. Szafy pełne rupieci, w szufladach sznurki i uszczelki, stoły oraz półki nad kominkiem przeładowane bibelotami. As-cetyczność tego wnętrza odbierała jej odwagę. Czuła, jakby pani Godwin - nieobecna gospodyni - przygotowała wprawdzie miejsce dla nowych lokatorów, lecz nie wyrzekła się swych praw. Przez cały czas towarzyszyło jej przeświadczenie, że pani Godwin może wrócić w każdej chwili, że wkroczy do środka, zdejmie fartuch z wieszaka na drzwiach (Irenę nie śmiała go dotknąć) i zabierze się za wycieranie kurzu albo za zmywanie podłogi. Irenę przypuszczała, że 52 Stanley czuje to samo. Czasem podnosił wzrok, gdy wchodziła, i patrzył na nią z wyrazem twarzy, którego nie potrafiła rozszyfrować. Było w nim coś na kształt lekkiej dezorientacji, niczym zapomnienie, jaki dziś dzień, albo ułamek sekundy niepewności, co właściwie Irenę tutaj robi. Zamieszkali w pokoju, który oboje zwali pokojem matki. Ponury, zielony, z brązową tratwą łóżka, zawsze pogrążony w zielonkawym półmroku. Pierwszy rok Irenę przeżyła na walizce. Swoje ubrania przerzucała przez oparcie krzesła. Rzeczy pani Godwin ciągle wisiały w przepastnej szafie. Na jednym końcu obramowania kominka Irenę starannie ułożyła swoje rzeczy - grzebień i szczotkę do włosów, zapinki, lusterko (to był prawdziwy luksus; w Granite-field lustra wisiały tylko w łazienkach) i słoiczek kremu do rąk. Po latach ciężkiej pracy w kuchni dopiero teraz pozwoliła sobie zadbać o ręce; była przecież mężatką. Na drugim końcu stał pędzel do golenia i pomada do włosów Stanleya. Między tymi przedmiotami rozciągała się zakurzona strefa, której żadne z nich nie potrafiło wypełnić. W łóżku również, o czym Irenę szybko się przekonała. Wyciągała rękę i dotykała mocnego ramienia Stanleya. Opuszkami palców badała pobrużdżone wgłębienie, jakie tworzył ślad po szczepieniu. Wędrowała przez nagą pierś, wzdłuż splotu włosów, w dół ku przykrytym lędźwiom. Stanley poddawał się jej zabiegom, odwracając wzrok, jakby Irenę przeprowadzała jakieś upokarzające badanie lekarskie. Leżał nieruchomo, nie reagował na jej wysiłki. Był niczym ogromny statek podnoszący kotwicę, a jej próby dania mu przyjemności przypominały maleńkie chorągiewki 53 - bladożółte, różowe i chabrowe - zrzucane z pomostu, w miarę jak olbrzym nabiera rozpędu. Irenę stała na nabrzeżu i przyglądała się, jak jedna po drugiej nikną w mrocznej toni. To, co traktowała jako misję swego życia, smutna wprawa nabrana przez lata, nie zdało się na nic. Stanley Godwin był impotentem. Oboje taktownie poniechali dalszych prób. Czasem w nocy Stanley niepewnie wyciągał ku niej ręce, sięgając piersi. Co do Irenę, to kiedy czuła płonący ogień własnego pragnienia, tłumiła je w sobie. Chciała zjednoczenia w rozkoszy, nie obserwowania siebie przy jej przeżywaniu. Bycie przedmiotem obserwacji w intymnych chwilach ciążyło wspomnieniami z Granitefield. Pamiętała mężczyzn, dla których była wybawieniem. Ich potrzeba, ich znużona tęsknota zawsze były dla niej cenniejsze niż sam akt spełnienia, dający jedynie smutne uczucie ulgi. Moment kulminacyjny wydawał się zaledwie takim samym przejawem funkcjonowania ciała jak spluwanie do pojemników na plwociny, umieszczonych przy łóżku. Irenę cieszyła się, że Stanley nigdy nie dojdzie do tego punktu, nie zazna samotnego uwolnienia nasienia, śmiertelnej pustki po, straszliwego wyczerpania. Dzięki temu nie należał do tej samej kategorii co oni. Ten fakt czynił z niego kogoś dumnego i nietykalnego, kto posiadłszy tajemnicę, nie chce dzielić się nią z innymi. Irenę nie miała mu tego za złe. Żywiła się raczej inną odmianą czułości ofiarowanej przez Stanleya, często 55 zupełnie nieświadomie. Dotykiem jego dłoni na swoim karku, delikatnym, a zarazem krzepkim uściskiem, spojrzeniami pełnymi uwielbienia. Kochała rzeźbę jego twarzy, krainę poznawaną opuszkami palców; i kochała spękaną skórę niewinnych rąk. Lubiła obserwować go przy goleniu: rozprowadzanie mydła po twarzy, delikatne namaczanie pędzla, niebezpieczne skrobanie brzytwy, mistrzowską biegłość w pozbywaniu się zarostu na brodzie i policzkach. Kiedy szli do kościoła - Irenę nadal nie wierzyła w Boga, chodziła przez wzgląd na Stanleya - lubiła trzymać go pod rękę. Czuła się wtedy mocno zakorzeniona. Krzepka postać obok niej, mocna, niosąca spokój, stanowiła mur obronny, chroniący przed naporem niechęci, jaką wyczuwała wokół siebie. Zawsze pozostanie tu obca. Sama ulica zdawała się emanować agresją. Przemoc wisiała w powietrzu, sączyła się nawet z cegieł. W nocy Irenę wyobrażała sobie, że słyszy dudniący krok wojska na śliskim bruku, trzask wyłamywanych drzwi, odgłosy zagarniania ludzi w ciemności. Stanley łajał ją, wyjaśniał, że to wytwór jej wyobraźni. Sąsiedzi wesoło pozdrawiali Stanleya, gdy widzieli go z Irenę, lecz gdy odważyła się wyjść sama, w sąsiedzkich powitaniach wyczuwała wyrzut i rezerwę. Wiedziała, czego od niej oczekują - informacji, faktów, które pozwoliłyby jakoś ją umiejscowić. Nazwisko rodowe, miasto, choćby najbardziej odległe, które mogliby jej przypisać. Stanowiła dla nich niewiadomą. Irenę dobrze wiedziała, że jedyny sposób na pokonanie tej bariery to urodzenie dziecka, które mogliby uznać za swoje. Pierwsze pytanie, jakie zadawali, spotykając ją w mleczarni albo w kościelnej kruchcie, brzmiało: 56 j;Co nowego?". Myśleli o jednej rzeczy, tej jednej rzeczy, której Irenę nie mogła im dać. - Czemu tak nas męczą? - pytała Stanleya. - Troszczą się o nas, to wszystko. - Są po prostu wścibscy, jeśli chodzi o ścisłość. Nie wiedzą, że powinni pilnować własnego nosa. Dlaczego nie dadzą nam spokoju? Stanley wzruszał ramionami i odwracał się. Ale w miarę upływu czasu on również zaczął odczuwać paniczny strach przed natrętnym dopytywaniem się o zdrowie Irenę. Szerokim łukiem omijał sąsiadów, gdy dostrzegł ich pierwszy, tęskniąc za bezproblemowymi latami spędzonymi we dwoje z matką, za związkiem bez jakichkolwiek oczekiwań. Pomimo ciekawskich spojrzeń obecność Irenę, samo jej istnienie, dodawało Stanleyowi odwagi. Pod jej nieobecność nękały go złe przeczucia. Był przekonany, że już nie wróci. Kiedy jechała do południowej części miasta, wyobrażał sobie tragedię: katastrofę pociągu, morderstwo. Te wyjazdy bardzo go przygnębiały; chodził po przeładowanym drobiazgami domu, by odzyskać spokój. Irenę nie znosiła pustki, wolnej przestrzeni. Zapełniała pokoiki rozmaitymi ozdóbkami. Dekoracyjne talerze na ścianach, porcelanowe figurki rozparte dumnie na ser-wantce. Na ścianach w kuchni wieszała zdjęcia z czasopism i fragmenty pocztówek z pozdrowieniami. Nadal wisiały tam stare kalendarze z widokami Alp, mimo że pokazywane daty nie miały już najmniejszego odniesienia do rzeczywistości. Irenę kolekcjonowała popielniczki, choć żadne z nich nie paliło, pamiątki z miejsc, których nigdy nie widziała. Brighton, Inverness, St. Helier. Jedna 57 z nich, niewiadomego pochodzenia, była potworko-watym przedmiotem z masy przypominającej zastygłą lawę. Pozdrowienia z wierzchołka Etny, myślał Stanley złośliwie. Irenę robiła szydełkiem pokrowce na rozmaite przedmioty, poduszki, nakrywki na czajnik, nawet woreczek na papier toaletowy, jakby wszystko musiało zostać zamaskowane albo udawać coś innego. Stanley wiedział, że sąsiedzi uważają wystrój ich domu za cudaczny i traktują go jak kolejny dowód dziwactwa Irenę. Ale sam lubił to zatrzęsienie drobiazgów jak na bazarowym straganie. Kto wie, jakie skarby tu się skryły? Miał poczucie, że właśnie w taki sposób Irenę daje mu się poznać. Zamiast drobnych trosk, kobiecych zwierzeń, jakich oczekiwał, ofiarowuje mu swą radość - pokrowce na meble, ozdobne serwetki, papierowe kwiaty - z dziewczęcym wdziękiem. Ich prawdziwe znaczenie umknęło Stan-leyowi. Błędnie wziął je za dowód wdzięczności. W późniejszych latach Stanley i Irenę, rozdzieleni odległością i okoUcznościami, patrzyli na pierwszy okres swego małżeństwa jak na namiastkę dzieciństwa, czas, do którego świat dorosłych nie miał wstępu. Stanley wspominał swój niepokój o Irenę, bo wyzwoliła w nim instynkt opiekuńczy, jej wymowne gesty zdradzające lęki, o których nigdy głośno nie mówiła. Zauważył, że ogląda swoje ręce, dotyka krost, przygląda się nadgarstkom i łokciom, jakby w poszukiwaniu sińców czy określonego rodzaju plam. Stanley czuł, że Irenę szuka śladów choroby, swojej dawnej choroby. Nie zapomniała o bliźnie, pamiątce po operacji. Dlatego zawsze rozbierała się 58 po ciemku, jakby oprócz niego patrzył jeszcze ktoś, kto mógłby doznać wstrząsu na ten widok, choć od tego czasu blizna zdążyła się zamienić w czerwonawą linię na ciele, delikatny ślad otarcia się o śmierć. Irenę zaś pamiętała łagodność, Stanleya, którą w surowych warunkach Granitefield uznała za słabość, i dopiero po latach zidentyfikowała jako nie ujawnioną wcześniej siłę. Podziwiała to, co pozwolił jej w sobie odkryć: strach, pełną rezygnacji zgodę na świat, nawet brak żądzy. W jej przekonaniu to wszystko powinno zostać w ukryciu. Irenę uważała, że lepiej dla ludzi, gdy zatajają pewne rzeczy. Swojego ojca, i doktora Clemensa - choć nigdy nie stawiała ich na równi - widziała przez pryzmat brutalności jednego, zawodowej dobroci drugiego, gdyż dzięki swemu usposobieniu obaj zachowywali wobec innych bezpieczny, zauważalny dystans. Tymczasem Stanley zajął miejsce niebezpiecznie blisko niej. Powierzył jej wiedzę, której we własnym mniemaniu nie powinna posiąść. Obawiała się, że mogłaby ją kiedyś wykorzystać przeciw niemu. Odkryła, że Stanley boi się ciem. Pewnego wieczora znalazła go w sypialni zastygłego w bezruchu. Obok rozświetlonej żarówki bezradnie trzepotała skrzydłami ćma. Stanley był rozebrany do pasa niczym mężczyzna szykujący się do walki. Dopiero na widok jego zbielałych palców kurczowo zaciśniętych na kołnierzyku koszuli Irenę uświadomiła sobie jego przerażenie. Ćma utkwiła pod papierowym abażurem. Dla Irenę było niepojęte, że szaleńcze łomotanie, oszalałe ruchy tak małego stworzonka mogą wzbudzać strach. Kusiło ją, żeby go wyśmiać, ale coś ją powstrzymało, jakaś ulotna subtelność tej chwili. 59 Zaciągnęła zasłony i zgasiła światło. Hipnotyczne furkotanie ustało zaraz po zapadnięciu ciemności, lecz Stanley nadal tkwił w miejscu jak sparaliżowany. Jego dygotanie Irenę czuła w całym pokoju. - Ona ciągle gdzieś tu jest - powiedział. - Nie zasnę, wiedząc o tym. I Irenę spędzała długie godziny w ciągu dnia na poszukiwaniu i przeganianiu śpiących ciem. Sprytne stworzenia, myślała wtedy. Wtapiają się w drewno, zamieszkują ciemność i biorą ją w posiadanie. Tylko światło je ogłupia. Rzucają się ku niemu, zdradzając swoją obecność. Był mglisty kwietniowy poranek, gdy Irenę natknęła się na Marthę Alyward przed Monument Dai-ry na rogu ulicy. Zawsze uważała ją za swoją rywalkę. Martha była jasnowłosą kobietą, urodzoną tego samego roku co Irenę, matką trzech chłopców w wieku szkolnym. Miała talent do subtelnego wścibiania nosa w nie swoje sprawy. W oczach Irenę stanowiła kwintesencję Jericho Street - schludna, małomówna, cnotliwa. Zawsze posępnie i mrocznie czujna w oczekiwaniu najgorszego. Wypadek w stoczni, choroba dziecka, utonięcie w rzece. Wieści o tych zdarzeniach niezmiennie docierały do innych za pośrednictwem Marthy, która karmiła się okropnościami świata. - Jak się dzisiaj mamy? - spytała na widok Irenę, stawiając na ziemi dwie pękate torby z zakupami. Otaksowała ją szybkim krytycznym spojrzeniem. Irenę dawno już straciła rachubę, ile razy przyglądano się jej w ten sposób, by zaraz potem zadać to samo 60 chytre pytanie, które dla niej zawsze wiązało się z upokorzeniem. Nie była w stanie odpłacić tym samym choćby w najmniejszym stopniu. Z góry znany, zawsze ten sam scenariusz działał przygnębiająco. Zazwyczaj Irenę starała się nie wdawać z Marthą w dłuższe rozmowy, choć czasem -jak teraz - było to niemożliwe. Tak bardzo chciała zamknąć jej usta, zaszokować i zmusić do poddania się, okazać się od niej lepsza. Myśl o takim zwycięstwie wyzwoliła w niej nagłą figlarność. - Nie najlepiej, prawdę mówiąc - odparła tajemniczo. - Naprawdę? - reakcja Marthy była błyskawiczna. Irenę widziała, jak zmienia się wyraz jej twarzy. Typową dla Marthy litościwą troskę zastąpiła niepohamowana ciekawość. Irenę nie mogła tego znieść. Poszła za ciosem. - Przez parę ostatnich dni miałam rano mdłości... - Naprawdę? - powtórzyła Martha. Irenę zwietrzyła krew. Była zaskoczona, że tak łatwo jej poszło. Martha potrzebowała jedynie mglistego napomknienia. - Najpierw pomyślałam, że coś mi zaszkodziło. Wiesz, jak to jest, nigdy nie myśli się o tym, co oczywiste... To była czysta złośliwość z jej strony. - Chyba nie jesteś...? Irenę napawała się osłupieniem Marthy. Po czterech latach nawet ona przestała pytać: „Co nowego?". - Cóż... - powiedziała w końcu Martha. - Kiedy rozwiązanie? - W listopadzie - odparła Irenę triumfalnie. 61 - W szpitalu Royal, prawda? - Och, nie - rzuciła Irenę na odchodnym. - Pojadę na południe. Stanley dowiedział się ostatni. Len Alyward zatrzymał go na ulicy, gdy Stanley ciężkim krokiem wracał do domu z drugiej zmiany. Pomachał mu serdecznie z żałośnie małego skrawka ziemi, uważanego za jego ogród. Hodował róże. Stanley dziwił się niepomiernie, że w powietrzu tak przesyconym sadzą w ogóle coś rośnie. Z sekatorem w ręku Len przeszedł przez ulicę. - No, stary, zuch z ciebie! - położył rękę na ramieniu Stanleya. Stanley popatrzył na niego tępo. - Wiedziałem, że z tobą wszystko w porządku - Len trącił Stanleya w żebro. - Daj spokój, cała ulica już wie. Znasz Marthę. Wiesz, jaka z niej papla. - Filuternie kłapnął sekatorem. - Gratulacje, stary, pierwsze, ale nie ostatnie, co? - Uścisnął Stanleyowi dłoń. - Trzeba to uczcić, nie uważasz? Stanley zmarszczył brwi. Nadal nic nie rozumiał. Len zawsze potrafił zapędzić go w kozi róg. - Przestań już, stary, nie bądź taki skromny! Nie co dzień mężczyzna dowiaduje się, że będzie ojcem! W tym momencie Stanley uwierzył. Wieść przekazana przez Lena Alywarda pośrodku zakurzonej stromej ulicy musiała być prawdą. Poszli do „Crown". Złocisty blask, strumień alkoholu, piwo, które przybrało barwę bursztynu. Ochrypła radość tego miejsca - stare kobiety w ustronnym kątku, przepychanki dokerów - przekonywała go, że cały świat już zna jego sekret. Hałaśliwe odgłosy w lokalu drążyły jego otumaniony mózg. Pił, by przedłużyć tę 62 chwilę. Po latach niezachwianej niewiary czuł radość nawróconego. Świat zerwał się do lotu. Stanley już nie ślizgał się po jego powierzchni. Zespolił się z nim w pełni, wrósł sercem i ciałem. Dzięki Irenę. Do domu dotarł o drugiej nad ranem. Irenę nie spała. Przestraszona nasłuchiwała zgrzytu klucza w zamku. Stanley manipulował przy nim parę razy, zanim trafił. Zamknął drzwi i oparł się o nie całym ciężarem. W ciszy, jaka zapadła, Irenę czuła jego narastającą wściekłość. Widziała to wiele razy u ojca. Przypominał wtedy byka grzebiącego w ziemi kopytem przed ruszeniem do ataku. Uczucie zwycięstwa nad Marthą dawno już wygasło i ustąpiło miejsca panice. Owo kłamstwo, zamierzone nieporozumienie przez nią wywołane, zgubi ich oboje. Obnaży wszystko. Odsłoni pustkę ich małżeństwa. A wtedy wyjdą na jaw pozostałe oszustwa. Stanley dowie się, co Irenę robiła w Granitefield. I potraktuje to jak Davy Bly - uzna, że się łajdaczyła. Irenę już wcześniej pomyślała o ucieczce. Zniosła nawet ze strychu walizkę. Uświadomiła sobie jednak, że nie ma dokąd pójść i że nie ma mężczyzny, który mógłby ją wybawić. Leżała w łóżku i słuchała odgłosów ciężkich kroków Stanleya na schodach, dziwnie ożywiona groźbą wiszącą nad jej głową. Gdy byli ze sobą po raz pierwszy, pragnęła, żeby ją posiniaczył, tęskniła za niebieskawymi śladami na udach, miłosnymi ukąszeniami na szyi. Nawet za podbitym okiem. Stanley wszedł do pokoju. Ciężko usiadł po drugiej stronie łóżka, plecami do niej. 63 - Spotkałem Lena Alywarda - oświadczył, tłumacząc w ten sposób swój stan i późną godzinę. Irenę zebrała się w sobie. Wyciągnęła rękę i dotknęła Stanleya. W geście pojednania. Spodziewała się, że odpowiedzią będzie cios pięści. Zamiast tego Stanley odwrócił się w jej stronę. Na twarzy, zmienionej alkoholem, rozlewała się niemal niebiańska wdzięczność. - Będę ojcem - powiedział. To Stanley dał dziecku imię. - Będzie dziewczynka - twierdził z głębokim przekonaniem. - Nazwiemy ją РеагҐ. Так miała na drugie imię moja matka - wyjaśniał - i lubiła je bardziej niż pierwsze. Zachowywał się jak zamroczony, opętany niespodziewaną namiętnością. Wydawało mu się, że właśnie tak czuła się Rosę Toper, gdy smutno mówiła mu: „Kocham cię". Stanley nie unosił się w powietrzu, Stanley był powietrzem. Doznawał uczucia niebywałej, wspaniałej lekkości. Z wysoka wszystko zdawało się emanować szczodrobliwością. Dom, ulica, nawet upiornie postrzępione kontury miasta złagodniały, usunęły się w cień, jak pełni szacunku staruszkowie, pozwalając jemu i jej rozkoszować się nowo odkrytym szczęściem. Nawet Irenę uległa przemianie. Jej ruchy nabrały nadzwyczajnego powabu. Stanley widział, jak jej szczupłe, twarde ciało okrągleje, mięknie, a czujna twarz nabiera łagodności. Peorl (ang.) - perta. 64 Oddanie, z jakim teraz Stanley do niej się odnosił, Irenę łączyła z osobą matki. Ten rodzaj miłości Stanley znał doskonale. Zabronił Irenę nosić węgiel z podwórka. Nakłaniał ją do popołudniowych drzemek. Przesadnie troszczył się ojej zdrowie. Pomagał Irenę wstawać z niskiego fotela w salonie, obejmując ją mocno w pasie. Wieczorem przynosił do domu ciasto z cukierni. Rozkoszując się ową atmosferą troskliwości, Irenę czuła się wyróżniana i rozpieszczana jak wątłe, chorowite dziecko. W ciągu tych paru miesięcy dowiedziała się, jak by to było, gdyby Stanley prawdziwie ją kochał. Stał się czuły i troskliwy, pełen radości życia; ich małżeństwo - dla niej ucieczka, dla niego azyl i zaspokojenie potrzeby opieki - przekształciło się w prawdziwy, mocny związek. A wszystko za sprawą dziecka, które Irenę wyczarowała ze światła i powietrza (żadne ziemskie dziecko nie mogłoby sprawić tego cudu). Tak jakby jakaś wróżka machnęła czarodziejską różdżką i spełniła ich życzenie. Irenę zastanawiała się, kiedy Stanley przerwie tę grę pozorów, choć w głębi serca pragnęła przedłużyć ją przynajmniej odrobinę, by odwlec chwilę - wiedziała to dobrze - nieuniknionej kary. Mimo to wyobrażała sobie, że czuje w swym łonie poruszenia, jakby mała istotka rozpościerała tam skrzydła. Stanley przykładał wtedy rękę do jej brzucha i wydawało mu się, że też coś czuje. Oboje powołali do życia dziecko z góry skazane na zagładę. Uformowali drogocenną perłę. Euforia Stanleya, co oczywiste, nie trwała długo. Po trzech miesiącach fruwania w obłokach wrócił na ziemię. Stało się to u wejścia do stoczni. Siąpił drobny 65 kapuśniaczek. Lato skryło się w gąszczu szarych chmur. W powietrzu rozległ się potworny huk i łoskot żelastwa walącego się na ziemię z ramienia dźwigu, który majestatycznie poruszał się w polu widzenia Stanleya. Chwilę później dało się słyszeć zawodzenie syreny i chrzęst butów na żwirze, gdy robotnicy ruszyli pędem w tamtą stronę. „Matthew Earley, to Matthew!" - krzyczeli. Stanley nie mógł ruszyć się z miejsca. Ramię dźwigu zwieszało się nad jego głową jak kończyna jakiegoś okaleczonego boga. Widział otwarte wnętrze; ludzi uwijających się na nim jak mrówki, chłonął rozdzierające krzyki rannego... Wtedy czar prysł. To nie Matthew Earley leżał przygwożdżony do ziemi kawałem żelaza. To było skulone ciałko dziecka, które Stanley od miesięcy nosił w sercu. Na jego oczach maleńka dziewczynka przestała istnieć, kawałeczki jej gładkiej delikatnej twarzyczki leżały na ziemi jak potrzaskane skorupki. Schylił się, by podnieść jeden z nich, mieć po niej pamiątkę, lecz na ziemi nie znalazł nic prócz maleńkich odłamków szkła. W nozdrzach poczuł zapach własnej głupoty. O poronieniu ludzie dowiedzieli się na początku czwartego miesiąca. (Irenę za wcześnie powiedziała o ciąży, szeptali między sobą sąsiedzi, i zapeszyła). Pewnego sobotniego poranka Stanley odciągnął na bok Lena Alywarda i"powiedział zwyczajnie: - StraciUśmy dziecko. - A to pech, stary - odparł Len. - Nie martw się, będą następne. Całe mnóstwo - dodał i żartobliwie klepnął Stanleya po ramieniu. 66 Stanley poczuł nagły przypływ złości. Chciał złapać Lena za gardło i dusić, dusić. Myśl o dziecku rozsadzała mu głowę, zatruwała go. - Irenę nie jest zbyt silna - stwierdził tylko. Stanley wiedział, że to jedna z jej tajemnic. Irenę robiła wszystko, by przekonać innych, że w Granite-field była pracownicą, a nie pacjentką. Wszystko z obawy, że znów zostanie uznana za nieczystą i odrzucona. Len mądrze pokiwał głową. Ożywiony kolejnym przypływem złości Stanley ciągnął: - Pewnie nigdy nie donosi. - Masz za swoje, pomyślał ze złośliwą satysfakcją, ale jeszcze mu było mało. - Widzisz, gruźlica zostawia ślady. Człowiek potem słabuje. - Wymownie puknął się w czoło. Kiedy rano wstałam, aby nakarmić mojego syna, patrzę, a oto on martwy! Gdy mu się przyjrzałam przy świetle, rozpoznałam, że to nie był mój syn, którego urodziłam. Na to odparta druga kobieta: „Wcale nie, bo mój syn żyje, a twój syn zmań". Tamta zaś mówi: „Właśnie że nie, bo to twój syn zmań, a mój syn żyje...". Irenę popadła w niełaskę dopiero wtedy, gdy wiadomość o ich stracie dotarła do innych. I czuła, że wcale nie chodzi o kłamstwo, jakiego się dopuściła, lecz o rozwianie marzeń o dziecku. Stanley uwierzył, a teraz stracił wiarę i winił za to Irenę. Tak jakby ona miała moc dawania i odbierania wiary. Irenę wymyśliła dziecko. Nadała wdzięczny kształt świetlanej zjawie, ale to Stanley ją wykarmił; to jego ślepa wiara ubrała tę zjawę w ciało. Stanley dał nawet imię temu dziecku, przez co utraciło skrzydła i upadło na ziemię. To on przydał mu realności. Przez chwilę Irenę była dumnym statkiem kryjącym w swym wnętrzu cenny ładunek. Teraz zamieniła się we wrak rdzewiejący na dnie morza. Była kobietą, która straciła jego dziecko. To on ją dobił. Na oczach swojej ukochanej ulicy wydusił 68 z niej życie gołymi, muskularnymi rękami. Irenę patrzyła na łagodną przygnębioną twarz Stanleya, widziała jego niewypowiedziane cierpienie, brudne ślady jego codziennego mozołu, i gardziła nim. Stanley poczuł wtedy, że jest na świecie zupełnie sam. Dręczył go ogrom własnej głupoty. Jego najskrytsze pragnienia, ukryte tak głęboko, że nawet on sam nie zdawał sobie sprawy z ich siły, zostały wystawione na widok publiczny. Irenę je poznała, a on nie mógł już jej zaufać. Przerażała go lekkość, z jaką skłamała. Powiedziała mu, że po prostu przyszło jej to nagle do głowy. Szczególnie wstrząsnęła nim złośliwość tego kłamstwa, wymierzonego nie przeciw Marcie, jak twierdziła Irenę, lecz przeciw niemu, i łatwość, która nasuwała przypuszczenie długoletniej praktyki. Kiedyś Irenę była jego obroną przed światem. Teraz jej towarzystwo odbierał jako zagrożenie. Wyobrażał sobie, że Irenę naśmiewa się z niego, szydzi za jego plecami. Żałosny stary osioł. Wyczuwał jej rozczarowanie. Różne od dezorientacji Rosę Toper. Było w tym coś bardziej nieprzewidywalnego, jakby Irenę mogła wyrządzić mu krzywdę. Nie znał myśli Irenę, jeśli w ogóle kiedykolwiek miał do nich dostęp. Nadal dzielili ze sobą łóżko, ale Irenę przestała go dotykać. Stanley już dawno temu przekonał się o własnym niedomaganiu, lecz póki Irenę nie traciła wiary, ciągle była jakaś nadzieja, cień nadziei. Teraz nawet to zostało mu odebrane. Kiedyś bał się jej pieszczot i gorączkowych wysiłków zadowolenia go; teraz łaknął choćby najzwyklejszego muśnięcia jej palców. 69 Tej zimy zawitał do nich gość. Gość Irenę. W ciągu pięciu lat małżeństwa cień żadnego z jej znajomych nie padł na schody przed ich domem. Na stanowczy odgłos kołatki Stanley otworzył drzwi. Na progu stał czerstwy, smagły, przystojny młody mężczyzna o ciemnych napomadowanych włosach i gęstych wąsach. Był zakutany w płaszcz, nasadzony na głowę kapelusz zawadiacko przechylał się do tyłu. Nieznajomy chuchał w dłonie i pocierał jedną o drugą. Z ust buchały mu kłęby pary, by przez krótką chwilę tańczyć w zimnym wieczornym powietrzu. Obok niego stały dwie wielkie tekturowe walizy. Pod pachą tkwiła księga zamówień. - Nie jesteśmy zainteresowani - odezwał się Stanley. Nie lubił domokrążców. Uważał, że zdrowemu i silnemu mężczyźnie nie przystoi takie zajęcie. Ten rodzaj mężczyzn zarabia na życie żerowaniem na kobietach. Stanley już miał zamknąć drzwi, gdy w korytarzu pojawiła się Irenę. Ścierała kurze we frontowym pokoju i trzymała w ręce małą, niebieskawą miseczkę z porcelany. Wiedziona ciekawością wytknęła głowę na korytarz, by spojrzeć na nieznajomego, którego sylwetkę okalały promienie światła padającego z ulicy. Rozległ się dźwięk tłuczonej porcelany. Miseczka wypadła jej z rąk. Irenę przycisnęła fartuch do ust. Wyglądała, jakby zobaczyła ducha. - Charlie Piper - wyszeptała. - Charlie Piper. Zaskoczony mężczyzna wydał z siebie przeciągły gwizd. - Niech to diabli! Jak pragnę zdrowia! Stanley stał oszołomiony między nimi, tarasując wejście. 70 - Irenę! Irenę Rivers! Dźwięk panieńskiego nazwiska Irenę wywołał u Stanleya lekki wstrząs. Zawsze była dla niego po prostu Irenę, sierotą, samą na świecie, bez przeszłości z wyjątkiem Granitefield, gdzie równie dobrze mogła się narodzić. - Proszę wejść - powiedział, otwierając szerzej drzwi. Mężczyzna zmagał się z walizami. Nogą wepchnął je do środka, wytarł ręce o boki płaszcza i wyprostował się. Zaczął rozpinać płaszcz. Wygląda jak spekulant, pomyślał Stanley niechętnie, lustrując z uwagą jego tani, pomięty garnitur, rozpięty kołnierzyk koszuli, niedbale zawiązany krawat. - Niespodzianka! Niespodzianka! - zawołał Charlie wesoło. - Zamurowało cię? Irenę nie ruszała się z miejsca. Była przerażona. - Myślałam, że nie... - Typowe! - powiedział Charlie, zwracając się w stronę Stanleya. Mrugnął do niego porozumiewawczo. - Myślała, że już wącham kwiatki od spodu. - Zwycięskim gestem grzmotnął się w pierś. - Posłuchaj tego! Mocne jak dzwon! Stanley przesuwał się powoli, by wejść między nich. Bał się, że Irenę zemdleje. Chwiała się lekko, jakby korytarz był pokładem statku, a ona poruszała się wraz z nim na wodzie. - A to na pewno twój mąż - powiedział i wyciągnął rękę do Stanleya. - Charlie Piper, do usług. Irenę ochłonęła na tyle, by zaprosić Charliego do salonu, ale to Stanley musiał wycofać się do kuchni i przygotować herbatę. Irenę zdawała się zupełnie nie pamiętać o dobrych manierach. Czekając, aż woda się 71 zagotuje, Stanley słyszał dochodzący z pokoju dyszkant Charliego, który nie przestawał gratulować Irenę. Stanley kręcił się po kuchni dłużej niż to konieczne, ustawiał na tacy filiżanki, w końcu oparzył się, ściskając w dłoni uchwyt parującego czajnika. Czuł, że musi się uspokoić, wziąć w garść, podświadomie przygotowywał się na złe wieści. Odsunął od siebie tę myśl, chwycił tacę i stanowczym krokiem ruszył do salonu. - No, no, figlarka z ciebie! - mówił właśnie Charlie Piper, gdy Stanley, pomagając sobie nogą, otworzył drzwi, po czym postawił tacę na stole. - Uciec z facetem przyjeżdżającym w odwiedziny! Aha, pomyślał Stanley, więc znają się z Granitefield. - Irenę opowiadała mi właśnie, jak się poznaliście, Stannie. Stanley skrzywił się na dźwięk zdrobniałej formy swego imienia. - Całkowicie wbrew zasadom, mówię ci! Nazywali to spoufalaniem się, prawda, Irenę? - Posłał jej szelmowski uśmiech. Irenę oblała się rumieńcem i odwróciła wzrok. Stanley wyczuwał jakąś tajemnicę. - Ale ty zawsze byłaś wyjątkowa, Irenę. Wyjątkowa... To słowo sprawiło Stanleyowi ból. Zawsze przypisywał Granitefield neutralność. Uważał, że nie ma tam miejsca na zażyłość. Granitefield było instytucją, fabryką choroby i śmierci. Nigdy nie przypuszczał, że toczy się w nim jakieś sekretne, zmysłowe życie. - A co u ciebie? - spytała Irenę, nalewając Char-liemu herbaty. - Słodzisz? - Och, wolny i bez zobowiązań jak zawsze! Znasz mnie, nigdy nie miałem czasu, żeby się ustatkować. 72 Znasz mnie... Stanley próbował rozszyfrować znaczenie tych słów ze sposobu, w jaki wypowiedział je Charlie. - Mówiłem już Irenę, Stannie, że gdy się było w takim miejscu jak Granitefield, nigdzie nie chce się już zatrzymać na dłużej; boisz się, żeby znów cię nie dostali w swoje ręce. Charlie uważnie balansował spodeczkiem, na którym stała filiżanka. Miał wiotką dłoń. Jest przeraźliwie chudy, zauważył Stanley. - Raz próbowałem uciec - powiedział nieśmiało. - Irenę ci mówiła? Stanley pokręcił głową. - Omal nie wyzionąłem ducha. A przecież nigdy nie da się tak naprawdę uciec. Mam rację, Irenę? Milczała. - To miejsce zostało mi w kościach, Stannie - westchnął. Potem twarz mu pojaśniała. - Ale nie było aż tak źle, prawda? W końcu tam się spotkaliście! Stanley napotkał spojrzenie Irenę. Była w nim błagalna prośba. Nie zepsuj tego, nie zepsuj, mówiło. - Prawda - Stanley nie potrafił zdobyć się na nic więcej. Ale powiedział to szczerze. Wbrew wszystkiemu udzielił mu się przesadny optymizm Charliego. - Macie dzieci? - spytał Charlie. - Tak - odparła szybko Irenę. - Córeczkę. Ale śpi teraz na górze. Wskazała na sufit i położyła palec na ustach. Zaalarmowany tym Stanley zamierzał zaprzeczyć. Znowu wymysły. Znowu bezwstydne kłamstwo. - Ma prawie trzy miesiące... - ciągnęła Irenę. Stanley z bólem w sercu pomyślał, że właśnie tyle miałaby teraz Pearl. Mściwość Irenę nie znała 73 granic. Zerwał się na równe nogi. Za chwilę Irenę wymieni jej imię. A tego okrucieństwa on już nie zniesie. - No cóż - Charlie zrozumiał aluzję i również wstał - na mnie już czas. Miło mi było was spotkać! Irenę przyniosła jego płaszcz z wieszaka w korytarzu. - Dobrze cię było znów zobaczyć, Irenę - mówił Charlie, nakładając płaszcz. - Och, byłbym zapomniał... Teraz musicie koniecznie obejrzeć moje próbki. Irenę kupiła resztkę jakiegoś materiału. Roślinny wzór, ciemnoniebieskie gałązki na białym tle. - Przyda się na poduszki - oznajmiła beznamiętnie, po czym odłożyła go na bok. - Cały Charlie - podsumowała - nie przepuści żadnej okazji, żeby zarobić. Nie takiego tonu, niechętnego i zgryźliwego, spodziewał się Stanley. Nie tak mówiłaby o swojej starej miłości. Tylko dlaczego skłamała o dziecku? I dlaczego właśnie jemu? Jakby czytając w jego myślach, Irenę powiedziała sennie: - To on wszystko zaczął. Irenę wspominała potem to spotkanie jak dotknięcie śmierci. Albo nawrót choroby. Niebezpieczny nawrót starej choroby. Gwałtowny skok temperatury, nagły zapad płuca. Charlie nie miał prawa, nie miał najmniejszego prawa zjawiać się ponownie w jej życiu w taki sposób. I z takim impetem. Mówić o starych czasach, ubliżać jej swoją jowialnością, napawać się jej zakłopotaniem. Gdyby nie on, mogłaby zapomnieć o swojej przeszłości. 74 Wizyta Charliego przywołała myśli o operacji w Granitefield. Od czasu opuszczenia sanatorium Irenę nie zaprzątała sobie tym głowy. Tyle że blizna - jak wielka ość wyryta na skórze - stale jej o tym przypominała. Ta blizna była jej znakiem szczególnym. Gdyby wyłowiono ciało Irenę z rzeki, ta blizna i plomby pozwoliłyby ją zidentyfikować. Irenę potrafiła odtworzyć szlak blizny, teraz już ledwo widocznej, z pewnością niewidomego czytającego brajlem. Dziecko, kiedykolwiek by je miała - zadziwiające, że od straty Pearl ta ewentualność wydawała jej się bardziej realna - oznaczałoby kolejną ranę na skórze. Przyszłoby na świat przez cesarskie cięcie. Irenę wiedziała to na pewno, choć nie potrafiła tej pewności wytłumaczyć. Żaden mężczyzna nigdy w nią nie wszedł, a skoro tak, to którędy dziecko miało z niej wyjść? Musiałoby zostać wyciągnięte z jej wnętrza, wydarte ze środka jak kiedyś jej pogruchotane żebra. Irenę zastanawiała się, co się stało z owymi kawałkami kości usuniętymi tak dawno temu. Czy trzymali je w wysokich słojach z formaliną jak zakonserwowane upiory? Może zakopali ten zestaw czterech wrzecionowatych kości. A może, jak podejrzewała teraz, zrobiono z nich coś nowego. Widziała grupę nieznanych jej lekarzy w odizolowanym laboratorium, pełnym bulgotania, jak ucierają każde żebro z osobna na drobny proszek. Potem coś do niego dodają. Używają tłuczka i moździerza. Mleko, to oczywiste. Mleko matki. Powstaje ciastowata papka. A z niej dziecko. Wygładzona forma ładniu-tkiego dziecka, trzymana w piekarniku do stwardnienia. Nowe życie powstałe z prochów. To jej dziecko, jej córeczka, tylko jej, rezultat choroby Irenę, 75 jej pierwsza strata. Ciągle gdzieś tam jest. Nie martwa, po prostu utracona. Na oddziale jakiegoś szpitala czeka na swoją matkę. Niczyja. Irenę przyrzekła sobie, że tym razem nie zdradzi się przed nikim, nawet przed Stanleyem. Odszuka dziecko, do którego ma pełne prawo. Odnajdzie owoc żebra Ewy. May Błessed stała na stopniach przed „Four Pro-vinces" ze wspartymi na biodrach rękami, wygiętymi jak dekoracyjne uchwyty dzbanka. Skrzypnęła przymocowana do ogrodzenia przerdzewiała tabliczka z napisem WOLNE POKOJE. Irenę postawiła torbę na ziemi i z nadzieją w oku spojrzała na zażywną kobietę u wejścia. - Szukam wolnego... - Proszę wejść, proszę - przerwała pani Blessed z szerokim uśmiechem. - Mamy mnóstwo miejsca! Przeprowadziła Irenę przez próg, po czym pchnęła ciężkie frontowe drzwi, odgradzając wnętrze domu od wilgotnego, fiołkowo-różowawego zmierzchu. - Blessed - przedstawiła się. - May Blessed. - Wymówiła swoje nazwisko takim tonem, jakby było zwiastunem wielkiej pomyślności. - A pani? - spytała. - North - Irenę podała pierwsze nazwisko, jakie wpadło jej do głowy. W tej chwili rozdzwonił się telefon. - Mój Boże! - pani Blessed opuściła rękę. - Żadnej litości dla grzeszników! Zniknęła za przeszklonymi drzwiami z napisem BIURO. 77 - „Four Provinces" - zza półprzymkniętych drzwi dobiegł jej cichy głos. - Czym mogę służyć? Irenę odeszła parę kroków. Nie chciała podsłuchiwać. Pani Blessed dołożyła wszelkich starań, by zamienić swój pensjonat w prawdziwy hotel. Nie bez odrobiny wyrafinowania. Półokrągły kontuar recepcji pokryty czerwonym winylem, ozdobna tablica na listy i informacje (godziny mszy), stojak na parasole. Ale na lewo od drzwi frontowych leżało szeleszczące kłębowisko suchych liści. O ścianę oparty był męski rower. Na linoleum pod tylnym kołem zebrała się woda. W głębi przy schodach wisiał aparat telefoniczny dla gości, przytwierdzony do dziobatego kawałka płyty paździerzowej, upiększonej pajęczyną nazwisk i numerów. W powietrzu czuło się mdły zapach nieświeżego tłuszczu. - A teraz, pani North... - zaczęła pani Blessed po wyjściu z biura. Sięgnęła po olbrzymią księgę meldunkową i z hukiem opuściła ją na kontuar. - Ile noclegów? Właśnie, ile. Ile razy ma się budzić wczesnym rankiem, wystraszona nieśmiałym skrobaniem dobiegającym z pokoju obok, z jej pokoju? Zesztywniała Irenę z natężeniem wsłuchiwała się w nocne hałasy. Potem budziła Stanleya. - Słyszysz? - pytała. Nie wierzyła w jego zapewnienia, że pobudkę zawdzięcza miłosnym uniesieniom kocurów za oknem. - Co? - mamrotał zza zasłony snu. (Koledzy żartowali z niego, gdy pojawiał się w pracy wymęczony, z zapadłymi oczami. Upojna noc z żonką, co, Stan?). 78 - To Pearl, posłuchaj! Stanley słyszał tylko skrobanie i mysi tupot. - Irenę, Irenę... - wsparty na łokciu kładł dłoń na zagięciu jej ramienia w uspokajającym geście. W tamtych dniach to był jedyny możliwy dotyk. - Wiesz przecież, że to wykluczone. Potem odwracał się do niej tyłem. Szerokie, okryte flanelą plecy dostatecznie jasno wyrażały naganę. Stanley nie pozostawiał tu najmniejszych wątpliwości. - Pani North? - powtórzyła pani Blessed, przywołując Irenę do rzeczywistości. Irenę chciała, by jej rozmówczyni przestała używać jej nazwiska w taki sposób. Było w tym coś władczego, jakby rościła sobie do niego prawo. - Och, jeden, tylko jeden. - Pani nie stąd? - spytała po wpisaniu do rejestru nazwiska Irenę. - Nie znoszę południowego akcentu. Irenę pokręciła głową. - Z wizytą? - Hm... tak - zająknęła się Irenę. - Do szpitala... - Nic poważnego, mam nadzieję. - Och, nie, nie chodzi o mnie. Ze mną wszystko w porządku. - W takim razie do przyjaciółki? - dociekała pani Blessed. - Tak. Moja przyjaciółka właśnie urodziła dziecko. - Jakie to cudowne! A pani przejechała taki kawał drogi... Stara się być miła lub po prostu ciągnie mnie za język, pomyślała Irenę. 79 - Nawet pani sobie nie wyobraża, jak po urodzeniu dziecka cieszyłam się z odwiedzin moich przyjaciółek - wyznała. - Byłam wtedy bardzo płaczliwa, wie pani, jak to jest. A mężczyźni nie na wiele się w tej sytuacji przydają. Złego słowa nie mogę powiedzieć na mojego Erica, wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie, ale mężczyźni po prostu tego nie rozumieją. - Odwróciła się i sięgnęła po klucz z tablicy wiszącej za nią. - A my rozumiemy - popatrzyła na Irenę znacząco. - Prawda? Irenę oblała się rumieńcem. Odczuła tajemną dumę. Ta obca kobieta wzięła ją za matkę. - Dwójka, jak sądzę. - Nie, nie, to jej pierwsze. Pani Blessed zachichotała. - Nie zrozumiałyśmy się. Daję pani pokój numer dwa. - Jak w domu! - rzuciła pani Blessed, szerokim gestem otwierając drzwi pokoju numer dwa. Musiały wejść na samą górę krętymi schodami wyłożonymi purpurowym chodnikiem. Po drodze minęły klucze gęsi w locie na tapetach ozdobionych motywem lilii burbońskich oraz pozłacaną wazę na półpiętrze dającą schronienie paproci. Żadna z tych rzeczy nie zapowiadała nieprzyjaznego wnętrza, jakim okazał się biały pokoik na poddaszu, długi i wąski, z oknem na drugim, odległym końcu. Pod oknem ledwo mieściły się dwa łóżka, między nimi wciśnięto jeszcze szafkę. Drewniany sufit, spadzisty z jednej strony, pomalowany dawno temu, wyglądał jak dotknięty trądem. Pokrywały go liszaje obłażącej farby. Wnęka w ścianie przesłonięta kotarą kryła 80 miejsce na ubrania. Nad zamurowanym kominkiem wisiał obrazek Matki Boskiej. - To pokój dla dwóch osób, jak pani widzi - powiedziała pani Blessed, pochyliwszy się, by wygładzić różowe nakrycie na jednym z łóżek. - Ale w pani przypadku nie policzę za to. W pani przypadku... Irenę zastanowiły te słowa. - Mieszkali tu dwaj radiooperatorzy, niech im Bóg błogosławi. Wspaniali chłopcy, tyle że potwornie hałasowali. Ćwiczyli alfabet Morse'a przy stole. Stukali łyżeczkami w filiżanki. Przesyłali sobie wiadomości, niech pani sobie wyobrazi! - złożyła tłuste ręce. - A teraz zasady obowiązujące w tym domu - stuknęła w kartkę przypiętą do wewnętrznej strony drzwi. - Dziesięć przykazań, tak je nazywam. Żadnych kąpieli po dziesiątej, łazienka na półpiętrze, żadnych męskich wizyt w pokojach, ale jestem pewna, że pani nie muszę tego mówić. Nerwowo złapała się za pasek u spódnicy, jakby chciała nieco poluzować suwak. - Śniadanie punktualnie o ósmej. I prosimy, by do dziewiątej goście opuścili pokoje. - Odwróciła się do wyjścia, szarpiąc niesforny kosmyk włosów nad uchem. - Och, na śmierć bym zapomniała. Drzwi wejściowe zamykamy o północy. Powtarzam swoim lokatorkom, że to miejsce tylko dla Kopciuszków. - Po tych słowach roześmiała się wesoło i wyszła. Godzinę później, unikając spotkania z panią Blessed, Irenę wymknęła się z pensjonatu. Wiedziała, że szpital jest niedaleko - właśnie dlatego wybrała 81 „Four Provinces" - i chciała go obejrzeć, na razie z zewnątrz. Już ze schodów widziała skomplikowaną sieć dachów i szczytów oraz górującą nad całością miedzianą kopułę. Irenę obeszła gmach szpitala. Okazało się, że zajmuje prawie całą przecznicę. Słyszała usypiający szum generatora dobiegający gdzieś z wnętrza, widziała kłęby pary nad pralnią ulatujące w otchłań nocy. Fasada budynku miała brzuchaty kształt podpartej filarami rotundy, jakby budowniczowie starali się wyznaczyć płodności ściśle określone granice. Bezskutecznie. Irenę schroniła się przed pubem naprzeciwko głównych drzwi do szpitala. Obserwowała strumień odwiedzających, którzy znikali w monumentalnym wejściu. Najczęściej ojcowie, niektórzy z dziećmi, nieporządnie ubranymi, z krzywo zapiętymi guzikami przy płaszczykach. Brak matki, nawet krótkotrwały, odbijał się na ich wyglądzie. Irenę z ciężkim sercem opuszczała tak dogodny punkt obserwacyjny. Niczym kobieta zauroczona domem występnej miłości uważnie przyglądała się krzywiznom i łukom portyku, każdemu oświetlonemu oknu. Jej dziecko było przecież gdzieś w środku, dlatego to miejsce miało stać się częścią jej przeszłości, choć bardzo znikomą. Któregoś dnia będzie musiała o tym opowiedzieć - o zimnej nocy, drobnym kapuśniaczku pokrywającym lśniącymi kroplami jej policzki. Mokre włosy kleiły się do czoła. Wilgotne, przejmująco zimne powietrze przyprawiło Irenę o osobliwą gorączkę. Rozkwit macierzyńskich uczuć, gorączkowy niepokój w przeddzień narodzin? A może nawrót tamtej choroby? Z tą myślą Irenę postawiła kołnierz płaszcza i ruszyła pospiesznie w stronę „Four Provinces". 82 - Jak się czuje pani przyjaciółka, pani North? - Irenę usłyszała radosny głos pani Blessed, gdy ostrożnie otworzyła drzwi i znalazła się w holu. Gospodyni siedziała za kontuarem. Ślęczała nad księgami rachunkowymi. Szopa jej czarnych włosów ledwo wystawała zza ozdobionego czerwonymi frędzlami abażura. Irenę miała cichą nadzieję, że uda jej się przemknąć bez wdawania się w rozmowę. - Dobrze, dziękuję, zupełnie dobrze. - Dziecko też? Irenę zatrzymała się niepewnie na dole schodów, z jedną ręką na poręczy. - Chłopiec czy dziewczynka? - Słucham? - To chłopiec czy dziewczynka? - Och, to dziewczynka - Pearl. - Irenę przygryzła wargi. Musi być ostrożna. - Jakie śliczne imię... Ale pani przemokła. Niech pani zdejmie te mokre rzeczy. Teraz musi się pani rozgrzać filiżanką gorącej herbaty. - Nie, naprawdę, nie trzeba - protestowała Irenę. Ale z panią Blessed nie było dyskusji. Irenę przystała więc na wysłuchiwanie jej przymilnych słów. Wstydziła się wrażenia, jakie robiła na niej bezinteresowna serdeczność obcych ludzi. Nie rozumiała, dlaczego pod wpływem dotyku czyjejś dłoni na swoim ramieniu albo widoku mężczyzny przepuszczającego ją w drzwiach oczy same zachodzą łzami. Wstrzymywała je, czuła się przeraźliwie głupio. Nie, nie czuła się niekochana. Siedząc w ciepłej kuchni pani Blessed i popijając wymarzoną herbatę, pomyślała o Stanleyu. Gdyby wiedział... Potrząsnęła głową, by odgonić tę myśl. Pani Blessed wzięła to za dreszcze. 83 - No i widzi pani, przeziębienie gotowe. Nie mogę ulec, resztki czułości dla Stanleya nie mogą mi przeszkodzić, myślała Irenę, gdy tymczasem pani Blessed zarzuciła jej ciepły ręcznik na ramiona i zaczęła wycierać mokre końce włosów. Przecież robię to też dla niego. Irenę nie rozpakowała swoich rzeczy. Nie chciała zostawiać jakichkolwiek śladów. Usiadła na jednym łóżku, potem na drugim, testując sprężyny. Oba materace były zapadnięte pośrodku, z zagłębieniami wyrobionymi przez śpiących na nich gości. Surowość wnętrza przypominała jej Granitefield, gdzie tylko choroba miała indywidualność. Białe łóżka i szafki, przepisowo białe kołdry i parawany uparcie zachowywały neutralność. Odmawiały każdemu prawa ich posiadania. Przez cienkie ściany dotarły do uszu Irenę domowe hałasy. Szum i plusk wody w toalecie gdzieś poniżej. Bulgotanie wody w bojlerze. Głuchy odgłos zamykanych drzwi. Zapalanie światła. Ktoś płuczący gardło w łazience. Irenę próbowała wyobrazić sobie pozostałych gości, ale stawały jej przed oczami tylko oderwane fragmenty twarzy, kolekcja okropnych nosów, wąskich oczu, cienkich ust wykrzywionych w uśmiechu. Nie chciała, bardzo nie chciała natknąć się na kogokolwiek. Z wytężoną uwagą nasłuchiwała pod drzwiami, zanim zeszła do łazienki na półpiętrze. Było to przestronne pomieszczenie w zimnym niebieskim kolorze. Od drzwi i okien wiało. Wszystkie urządzenia sanitarne mieściły się w jednym końcu, jakby przeniósł je tam gwałtowny przechył statku. Łazienkę przystosowano do użytkowania 84 przez obce sobie osoby. Na metalowej półeczce nad wanną leżało kilka niekształtnych kawałków mydła. Pod jednym z kranów jak duch wodospadu pyszniła się zielona plama. Do lustra wiszącego nad umywalką przytwierdzony był pojemnik, pusty i cuchnący, chociaż powinien mieścić wesołą kolekcję szczoteczek do zębów. Humorzasty piec gazowy zatrząsł się i głośno dał o sobie znać, gdy Irenę odkręciła wodę. Do umywalki polał się strumień wrzątku, a pod sufit buchnęły kłęby pary. Lustro zmętniało. Irenę stała w tumanie mgły, z białymi, nieskazitelnymi rękami zanurzonymi w niezmąconej wodzie, i czuła się oczyszczona. Rozgrzeszona. Jeszcze nie jest dla niej za późno. Niecierpliwe szarpnięcie za klamkę przerwało te myśU. Irenę pospiesznie ochlapała twarz. W piorunującym tempie wyszorowała zęby. Stanęła cichutko pod drzwiami i nasłuchiwała, po czym chyłkiem prze-kradła się z powrotem przez półpiętro do bezpiecznej przystani pod numerem dwa. Zażenowana zdejmowała ubranie. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz rozbierała się w pokoju, w którym nikt na nią nie patrzy. Wchodząc do łóżka, dostrzegła skrawek miasta widoczny przez cieniutką zasłonę. Łupkowe dachy, trio kominów, woda w zagłębieniach dachów, bryzgająca rynna, przymocowana byle jak. Irenę była naga. Nikt jej nie widział. Świadomość bliskości własnej skóry, nie oglądanej przez nikogo, była dziwnym i niemiłym doznaniem. Irenę pogładziła brodawki swoich piersi. Odszukała drogę do wilgotnej szpary między nogami. Dreszcz rozkoszy przyprawił ją o utratę tchu. Nareszcie była niewidzialna. ■ 85 Dzień wstał posępny, w powietrzu czuło się coś złowieszczego, nieprzyjaznego. Skrzekliwe mewy raz po raz zbijały się w gromady i nurkowały w powietrzu. Irenę skrzywiła się, gdy doleciał ją zapach z browaru, mieszanka drożdży i cykorii, jak sądziła. Minęli ją uliczni sprzedawcy popychający wózki wyładowane po brzegi lśniącymi od porannego deszczu jabłkami. Kilku siwych staruszków tkwiło apatycznie w drzwiach domów, zaciągając się zmiętoszony-mi niedopałkami. Zamiatacz wznosił kopiec z naręczy mokrych liści. Ponure ulice przyprawiały Irenę o melancholię. Odżyło w niej poczucie bezdomności. Było dopiero wpół do dziewiątej, a ona miała jeszcze parę wolnych godzin. Czuła się urażona wyproszeniem z „Four Provinces" zaraz po śniadaniu. Zasady tego domu, dobre sobie! Po prostu jej tam nie chcą i tyle. Skręciła w Gloucester Street. Zanotowała to miejsce w pamięci. Nie może się zgubić. Gdyby zabłądziła, musiałaby spytać o drogę, i od razu byłoby wiadomo, że jest przyjezdna. Potem ktoś mógłby ją sobie przypomnieć. Nikt jednak nie pamiętał mizernej kobiety w czarnym berecie, kasztanowatym płaszczu mocno przewiązanym w pasie oraz wytartych rękawiczkach z perełką naszytą przy nadgarstku. Dziewczynki zajęte zabawą ledwo na nią spojrzały, gdy niczym ostrożny duch kroczyła przez terytorium ich gier. To był dla nich czas skakanek. Linki obijały się o ziemię do wtóru dziwacznych, złośliwjseh rymowanek. Irenę torowała sobie drogę między następną grupą dziewczynek, które, żując koniuszki włosów, stały po dwie, po trzy, pochłonięte szeptanymi na ucho sekretami. Mali chłopcy, w rękawiczkach przyszytych na stałe do płaszczyków 86 odziedziczonych po starszych braciach, zbici w gromadkę i przycupnięci nad kulkami, tak bardzo dali się wciągnąć szklistym cudeńkom, poprzecinanym żyłkami ochry i pruskiego błękitu, że Irenę stanowiła jedynie kolejną parę damskich nóg przechodzących obok nich. Bezwłose niemowlę w przepastnym wózku, przyssane do smoczka, popatrzyło na nią uważnie. Dziewczynka. Była jedyną osobą, która spojrzała Irenę prosto w oczy. W krótkiej chwili szaleństwa Irenę zapragnęła wyjąć ją z wózka, tak wielka była jej wdzięczność za ufne spojrzenie dziecka. Potrafiłaby je kołysać w ramionach; widziała, jak bardzo naturalnie robią to inne kobiety. Stała tam ciągle, gdy nadjechała rozklekotana ciężarówka z trzema chłopcami uwieszonymi z tyłu. - Ma pan ogon! - rozległ się czyjś krzyk. Irenę odwróciła się przestraszona. Sądziła, że ujrzy umorusanego dzieciaka pokazującego ją palcem. Zaraz jednak uspokoiła się. Przecież nic nie zrobiła. Jeszcze nic. Ciężarówka zahamowała z piskiem opon. Z okna wychylił się muskularny kierowca. Chłopcy zwinnie zeskoczyli na ziemię i zniknęli. Mężczyzna wygramolił się z kabiny i rozpoczął bezskuteczną pogoń. Po chwili zrezygnował. Głośno przeklinając i wymachując pięścią anonimowym winowajcom, wsiadł z powrotem do wozu i odjechał. Choć Irenę znieruchomiała z wrażenia, cały incydent przeszedł na ulicy bez większego echa. Zorientowała się, że kurczowo ściska rączkę wózka. Z ulgą zauważyła, że dziewczynka jest przymocowana skórzanymi szelkami. Była bezpieczna. Całkiem bezpieczna. Irenę zawróciła. W ciemnym wnętrzu czynszówki grały rury, ktoś robił pranie w balii. U wejścia 87 zebrały się młode kobiety, flejtuchowate i ordynarne, jak oceniła je Irenę. „Jezu Chryste!" - usłyszała słowa jednej z nich. Druga, rozłożysta i piersiasta, w zaawansowanej ciąży, stwierdziła wesoło: - Wystarczy, że Gene na mnie spojrzy, rozumiecie? - Pius?! - krzyknęła ruda kobieta, jednocześnie wycierając ręce w fartuch. - Pius! Blady berbeć zajęty zabawą w rynsztoku podniósł głowę. Irenę przyspieszyła kroku, szczęśliwa, że j e j dziecko nie będzie tu dorastać. Gdyby Michael Carpenter się nie powiesił, pani Blessed mogłaby skojarzyć porwanie dziecka Spainów z kobietą o nazwisku North, ale to potworne zdarzenie w „Four Provinces" odciągnęło jej uwagę od wszystkiego innego. Zorientowała się, że coś jest nie tak dopiero wtedy, gdy łazienka na najwyższej kondygnacji była zajęta przez ponad godzinę, co stanowiło jawne pogwałcenie zasad panujących w jej pensjonacie. Była sobota rano. Pani Blessed pozwalała stałym gościom pospać dłużej w weekendy, jeśli rezygnowali ze śniadania. Zwykle przychodziło im to z łatwością. Poranne bóle głowy w końcu tygodnia były na porządku dziennym. Z wejściem na górę czekała do dziesiątej czterdzieści pięć (tak to ujęła, odpowiadając na pytania poUcji; w jej mniemaniu brzmiało to bardziej oficjalnie, tym sposobem dawała też do zrozumienia, że pilnuje rozkładu swoich zajęć). Drzwi łazienki były zamknięte. Zastukała i poruszyła klamką. - Halo! Kto tam jest? Odpowiedziała jej cisza. - Halo! - odważyła się zawołać znowu. Zamknięcie w drzwiach łazienki szwankowało od zawsze. Przedtem też bywały z nim problemy. 89 Zwykle wystarczało szybkie poruszenie i szarpnięcie klamką. Pani Blessed spróbowała jeszcze raz. Długie lata spędzone na prowadzeniu pensjonatu wyostrzyły jej instynkt. Wyczuła kłopoty. Wiedziała, że ktoś jest w środku, ale nie wiedziała kto. Ruszyła z powrotem na dół. Sprawdzi w recepcji. Metodą eliminacji dojdzie, kto tkwi w łazience. Po drodze energicznie zapukała do komiwojażera spod szóstki. Miała do niego słabość. Od lat zatrzymywał się w „Four Provinces". Wesołek i kawalarz; niestety, lubił zaglądać do kieliszka. Tego ranka wyglądał na nieco rozbitego. Kiedy skończy się całe zamieszanie, zabierze go do kuchni i nakarmi. - Co się stało, pani В.? - spytał, widząc jej zatroskaną twarz. - Łazienka na samej górze. Zamknięta albo zatrzaśnięta. Nie wiem dokładnie. - Sprawdzę. Puścił się pędem na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz. Pani Blessed słyszała, jak napiera całym ciałem na drzwi łazienki. Rozległ się głośny brzęk tłuczonego szkła, gdy na podłogę runęła jedna z matowych szybek. - Jezus Maria! - usłyszała jego zdławiony krzyk. Ruszyła na górę, po drodze wyobrażając sobie jakąś domową katastrofę - pękniętą rurę albo przelaną wannę. Zawsze bała się takiego scenariusza. Brak mężczyzny-gospodarza mocno jej doskwierał. - Nie powinna pani tu wchodzić, pani B. - powiedział komiwojażer i pociągnął ku sobie drzwi łazienki. Pani Blessed zdążyła dojrzeć w przelocie parę owłosionych nóg i spuchnięty członek Michaela Car-pentera. Przeżegnała się gorączkowo. 90 Michael Carpenter był jednym z radiooperatorów pani Blessed. Niefrasobliwy, piegowaty chłopak z burzą czarnych loków na głowie, którego jedynym grzechem było spanie w skarpetkach. Pani Blessed znajdowała je co rano zaplątane gdzieś w pościeli i co rano szeroko otwierała okno, by uwolnić pokój od ich ohydnego smrodu. Michael Carpenter łapczywie pochłaniał jedzenie, a resztki zbierał dodatkowym kawałkiem chleba (ściśle racjonowanym pod dachem pani Blessed). Poza jego wilczym apetytem pani Blessed niczego nie zauważyła; niczego, co by zapowiadało taką rzecz. Nie wiedziała, że jej lokator używa skarpetek podczas masturbacji. Ani że on i Conway (zawsze zwracali się do siebie po nazwisku; tak objawiała się ich poufałość) urządzali w pokoju dzikie rozbierane zabawy, ocierające się o sodomię. Conway miał dziewczynę, co nie pozwalało mu pójść na całość. W ten weekend pojechał do niej w odwiedziny, zostawiwszy Carpentera na pastwę owej szczególnej nudy dopadającej młodego człowieka w wynajmowanym lokum. Chyłkiem brała go we władanie gnuśność, ogarniał letarg wywołany poszukiwaniem zapomnienia. Michael Carpenter usłyszał gdzieś - najpewniej w toalecie szkoły marynarki wojennej - że zacisk wokół szyi wzmaga erekcję. Parę tygodni wcześniej z pietyzmem fetyszysty kupił kawałek sznura do wieszania bielizny w sklepie z towarami żelaznymi. - Ile będzie potrzebowała? - spytał mężczyzna za ladą. Sądził, że młodzieniec kupuje sznurek dla swojej matki. Kiedy wiązał go wokół świetlika w łazience, przypomniał sobie, że wchodząc do sklepu, słyszał 91 żałobny szczęk wiader, puszek i konewek wiszących na zewnątrz. Michael wszedł na krzesło, które przyniósł z pokoju. Chciał sprawdzić, czy sznur wytrzyma. Test wypadł zadowalająco. W końcu węzły to jego specjalność. Przez cały czas woda lała się do wanny, by zagłuszyć odgłosy jego mozolnej pracy. Jeszcze raz upewnił się, czy drzwi są zamknięte. Rozebrał się pospiesznie w zaparowanym wnętrzu i drżąc z zimna, wszedł na krzesło. Mimo pary jego ciało pokryło się gęsią skórką. Znów mocno szarpnął sznur, potem wsunął głowę w przygotowaną pętlę i zacisnął ją. Zebrał się w sobie, z przyzwyczajenia przeżegnał się szybko i stąpnął przed siebie. W tej samej chwili Irenę Godwin nacisnęła klamkę z zewnątrz. Przez chropowatą szybę Michael dostrzegł zarys kobiecej sylwetki. Starał się dosięgnąć krzesła, lecz machając nogami, kopnął je prawą piętą. Z przerażeniem patrzył, jak się przewraca. Krew napłynęła mu do lędźwi. I tak, przebierając nogami w powietrzu, z oczyma wychodzącymi z orbit, z malującym się w nich niedowierzaniem, Michael Carpenter przeżył najbardziej wstrząsający orgazm w życiu. Pani Blessed rozglądała się za jakimś listem. Bezskutecznie. Miała wymówkę, by przetrząsnąć rzeczy Michaela. Była pewna, i tak powiedziała policji, że w sprawę jest zamieszana jakaś dziewczyna. Może Michael zapisał coś szyfrem. - Szyfrem? - powtórzył detektyw. - No, wie pan, kropki i kreski - pani Blessed pospieszyła z uprzejmym wyjaśnieniem. 92 - A, mówi pani o alfabecie Morse'a? - Tak, przesyłał wiadomości swojemu przyjacielowi, stukając łyżeczką w filiżankę. Zrezygnowany detektyw zamknął notatnik. Świat zwariował, to pewne. Tuż po jedenastej Irenę przekroczyła próg szpitala. W jej nozdrza uderzyła mieszanka znajomych woni. Eter i pasta do podłogi. Wciągnęła ją głęboko w płuca, rozkoszując się myślą, że przestała już przywoływać wspomnienia. Winda zapraszała do środka. Irenę zawahała się. Zamknięcie ją przerażało. Chciała jednak działać, zrealizować swój zamiar najszybciej jak się da. Weszła do środka, rzuciwszy okiem na trójkę współpasażerów, starszego mężczyznę i matkę z małym dzieckiem. Potem wbiła wzrok w podłogę w mocnym przeświadczeniu, że jeśli nie będzie na nich patrzeć, sama pozostanie niewidoczna. Młoda kobieta szarpnęła metalową kratę i zamknęła ją. Winda zgrzytnęła i wolno zaczęła piąć się w górę. Nad drzwiami poruszało się mrugające czerwone światełko. Chłopczyk - według Irenę miał nie więcej niż trzy latka - wpatrywał się w nie wielkimi niebieskimi oczyma, zahipnotyzowany, znieruchomiały jakby pod wpływem jakiejś wizji. Irenę w myślach zaczęła ponaglać światełko do szybszego ruchu. Wtedy wszystko zatrzęsło się nieprzyjemnie. Wokół nich zaległa ciemność, a winda kołysała się lekko między piętrami. Irenę, wciśnięta w kąt, oczyma duszy ujrzała szyb windy, którego głębia przyprawia o zawrót głowy. Wyobraziła sobie, że wszystko, co ich utrzymuje w powietrzu, to szereg przetartych lin 93 i skrzypiących bloków, że winda jest teraz jak kołyska przymocowana do zbutwiałej gałęzi. Wstrzymała oddech z obawy, że przy najmniejszym fałszywym ruchu z jej strony z łoskotem runą na ziemię. W mroku panującym w windzie majaczyły niewyraźne sylwetki nieznajomych. Irenę czuła odór własnego strachu. Kobieta niecierpliwie nacisnęła guzik przy drzwiach, potem walnęła w kratę. - Na pomoc! - wrzasnęła. Irenę poczuła muśnięcie czegoś zimnego i lepkiego. Zdławiła krzyk, wyobrażając sobie jakąś lodowatą ciecz spływającą po ścianach windy wskutek tamtego szarpnięcia. Tymczasem było to tylko dziecko, które w ciemnościach szukało ręki swojej matki. Irenę z wdzięcznością ujęła tę rączkę. Kobieta uderzyła w kraty ich więzienia drugi raz. Winda zadrżała jak dzikie zwierzę, któremu przerwano drzemkę. Coś zachrzęściło i ruszyli w dół szybu przy akompaniamencie szczęku, zgrzytów i klekotania - kiedy było już po wszystkim, Irenę nie pamiętała, czy ich głosy dołączyły do zawodzenia protestującej maszynerii - po czym z głuchym łoskotem wylądowali na parterze. Kolejne bezpieczne lądowanie. Wdzięczni losowi wytoczyli się z windy wprost w objęcia oślepiającego światła dnia. Irenę prowadziła chłopczyka za rękę, póki nie spojrzał na nią i nie uświadomił sobie, że to nie jego mama. Czym prędzej zwolnił uścisk i napluł sobie na rękę. Irenę skierowała się ku schodom. Oddział położniczy mieścił się na trzecim piętrze. U wejścia natknęła się na magazyn. Drzwi były lekko uchylone. Wślizgnęła się do środka i zamknęła drzwi. Postawiła torbę na ziemi. Zdjęła kapelusz i płaszcz, powiesiła je na 94 drzwiach. Otaczały ją stosy świeżej wykrochmalonej bielizny. Pośród niej znalazła białe fartuchy. Nie uznała tego za szczęśliwy traf. Szczęście nie miało z tym nic wspólnego. Znalezisko potraktowała jak coś jej należnego, dowód na uczciwość jej misji, plon wieloletniej praktyki w Granitefield. Była odkrywcą, który po przestudiowaniu map odnajduje obszar zaznaczony przez kartografa. To było jej terytorium. Na miejsce przeznaczenia mogła dotrzeć z zawiązanymi oczyma. W rozpiętym fartuchu wyszła na korytarz. Energicznie pchnąwszy wahadłowe drzwi, znalazła się na oddziale. Dwie pielęgniarki, rozplotkowane nad wózkiem z lekarstwami, zarejestrowały jedynie przechodzącą obok białą plamę. Po prawej stronie Irenę dostrzegła salę noworodków. Długie, jasno oświetlone pomieszczenie z przejściem między rzędami dziecięcych łóżeczek. Otwarte drzwi zapraszały do wejścia. Irenę ostrożnie weszła do środka. Przez jedną chwilę, stojąc w sali o przeszklonych ścianach, czuła się całkowicie odsłonięta niczym groźna drapieżna ryba buszująca w akwarium. Zebrała się w sobie. Nie wolno jej teraz tracić zimnej krwi. Owinąwszy się szczelniej białym fartuchem, ruszyła odważnie między rzędy łóżeczek. Były puste. Wszystkie były puste. Ścisnęło ją w gardle, gdy uświadomiła sobie, że to pora karmienia. Już miała odwrócić się na pięcie i uciec, bolejąc nad brakiem zdolności przewidywania, gdy w samym końcu sali, po prawej stronie, dostrzegła mały różowy kopczyk. Dziewczynka - Irenę poznała to po kolorze kocyka -jej 95 maleńka dziewczynka. Z bijącym sercem podeszła do odległego łóżeczka i pochyliła się nad śpiącym dzieckiem. Jak spokojnie spało! Aż wstyd było zakłócać ten spokój. Śmiertelnie przerażona, a jednocześnie owładnięta przemożnym pragnieniem, zamarła. Obudzone dziecko na pewno zacznie płakać, co zwróci uwagę personelu. A może nie? Tutaj dzieci pewnie płaczą przez cały czas. Ich kwilenie musi być częścią urody tego miejsca. W panice rozejrzała się wokoło. Młody mężczyzna, na pewno ojciec, obserwował ją uważnie zza szyby. Obróciła się do niego plecami, by napotkać zielone spojrzenie noworodka. Pearl! Nie wahała się dłużej. To było jej dziecko, jedyne dziecko na tej sali pozbawione matki. Irenę delikatnie wzięła Pearl na ręce i opatuliła różowym kocykiem. Przycisnęła usta do pokrytej meszkiem główki. Ciemiączko dziecka pulsowało do taktu rozszalałego tętna Irenę. Były jak jedno. Irenę ostrożnie zaczęła się wycofywać. Otwarte drzwi sali, młody mężczyzna, który ciągle patrzył przez szybę ze zdezorientowaną miną, jakby coś zgubił, lśniący czystością korytarz, wahadłowe drzwi - Irenę przewidziała każdy krok swojej wędrówki - wreszcie ostry skręt w lewo do bezpiecznej przystani magazynu, gdzie nareszcie będzie bezpieczna; nie... gdzie będą bezpieczne (po raz pierwszy Irenę użyła w myślach liczby mnogiej). Niemal zanurkowała do magazynu. Już w środku oparła się plecami o starannie zamknięte drzwi i stała tak przez kilka minut, tuląc do siebie Pearl. Brakowało jej sił. Całe jej czoło pokryło się lepkim potem. Spokojnie, tylko spokojnie, powtarzała w my- 96 ślach, to jeszcze nie koniec. Zapaliła światło i na stosie ręczników urządziła prowizoryczne posłanie dla Pearl. Wysupłała ją ze szpitalnego różowego kocyka, po czym owinęła wyjętym z torby własnym kocem. Zrzuciła z siebie fartuch i cisnęła w kąt. W pośpiechu włożyła płaszcz, a beret wetknęła do kieszeni. Owinęła rączkę torby wokół przegubu i ostrożnie wzięła Pearl w ramiona. - Cicho, cichutko - szepnęła. Niepotrzebnie. Pearl, z pomarszczoną twarzyczką wtuloną w piersi Irenę, smacznie spała. Maleńkie, zagięte paluszki dotykały uszu. Irenę uchyliła drzwi. Przez szparę zobaczyła ludzi zgromadzonych przed windą. Sanitariusz, niedbale oparty o puste nosze, jedna z owych rozplotkowa-nych pielęgniarek, bawiąca się kosmykiem włosów wymykających się spod czepka, starsze małżeństwo, żona trzymająca męża za rękę nie z czułości, lecz dla zachowania równowagi. Irenę próbowała wyobrazić sobie swoich rodziców. Wyobrażała sobie, jak się zestarzeli. Jednak wszystko, co widziała, to wyniosła wieża i ciągłe ostrzeżenia, światło i cień układające się w powtarzalny wzór. William i Ellen Rivers. Te słowa brzmiały teraz w jej uchu jak imiona i nazwisko jakichś dalekich krewnych. Przymknęła drzwi niemal do końca i czekała na skrzyp windy. Winda nadjechała i ruszyła dalej. Irenę ciągle czekała. Po korytarzu mogli jeszcze snuć się odwiedzający, wyrzuceni z brzucha windy zabłąkani podróżnicy w obcym kraju, niepewni, którą drogę wybrać. Usłyszała trzask wahadłowych drzwi prowadzących na oddział. WychyUła głowę. Na zewnątrz panowała beztroska cisza, chwile w rozkładzie dnia, 97 które rozpoznawała: spokój przedpołudnia. Pamiętała to z Granitefield. Drobinki kurzu wirujące w słabym świetle, pulsujący bezruch budynku wstrzymującego oddech w oczekiwaniu nawałnicy. To były uświęcone chwile, na podobieństwo tych w cichym kościele tonącym w rozedrganym blasku świec. Uświęcone, lecz krótkotrwałe. Irenę wyszła na korytarz i pewnym krokiem ruszyła ku kamiennym schodom. Po drodze minęła ją tylko jedna osoba. Pielęgniarka, siostra zakonna, ze spuszczoną głową. Irenę zapamiętała tylko szelest ubrania, chrzęst różańca, karcącą wyniosłość kornetu. Co do zakonnicy, to wcale nie pamiętała Irenę, pogrążona w myślach. Irenę skierowała się ku rzece. Przywitał ją uliczny zgiełk, przeraźliwe dzwonki rozklekotanych rowerów. Most zapraszał do wejścia. Alabaster ponad zielenią. Niedługo, już niedługo będą bezpieczne. W deszczową sobotę po południu Stanley Godwin otworzył drzwi domu przy Jericho Street 24. Na progu stała Irenę, żałosna istota w strugach deszczu, obładowana torbami. Zakupy, pomyślał z rezygnacją. Jej rzadkie wypady na południe niezmiennie wiązały się z wyjątkową rozrzutnością. Tym razem oznajmiła Stanleyowi, że wybiera się do Granitefield odwiedzić stare kąty. Nie spodziewał się, że tak wcześnie wróci. Na ulicy przed domem stała taksówka. Z włączonym silnikiem. - Zapłacisz mu? - spytała Irenę, wskazując kierowcę. Stał na chodniku w płaszczu zarzuconym na głowę jako osłona przed ulewą. - Zabrakło mi - dodała i weszła do środka. Dopiero wtedy zauważył dziecko. Przez mgnienie oka widział główkę pokrytą meszkiem i maleńką piąstkę, ale trwało to tak krótko, że nie był pewien, czy go wzrok nie myli. Czasem, w chwilach wielkiego znużenia, zamykał oczy. Znajdował wtedy pod powiekami eksplozję urywków ostatnich wspomnień. To tylko sztuczka umysłu, tłumaczył sobie, mętne wyobrażenie urojonego dziecka, które stracili. - W porządku, szefie? - zawołał taksówkarz. 99 Stanley sięgnął do kieszeni. Gdy zamknął drzwi, powitała go głęboka cisza. - Irenę! - zawołał u podnóża schodów. Postawił nogę na pierwszym stopniu, lecz bał się iść wyżej. Irenę miewała napady posępnego nastroju bez widocznej przyczyny. - Zagotuj trochę wody! - odkrzyknęła. - Irenę, co się dzieje? Słyszał odgłosy jej krzątaniny w wolnym pokoju. W pokoju Pearl. Otwierała szuflady, których zawartość znał - dziecięce ubranka i pryzmy pieluszek kupionych, gdy... Stało tam łóżeczko, w każdej chwili gotowe na niespodziewane przybycie dziecka. - Irenę! - zawołał znowu. I wtedy to usłyszał. Wyraźnie. Płacz dziecka. Nie przyśniło mu się. Dawna radość odżyła, ale zdusił ją w sobie. - Irenę! - krzyknął, sprawdzając siłę swojego głosu przeciw sile ułudy. A potem zrezygnowany poszedł spełnić polecenie Irenę. Rozpalił ogień w saloniku. Deszcz bił w szyby, lecz Irenę i dziecku obojętne były kaprysy pogody. Stanley obserwował te dwie istoty i wydawało mu się, że sam istnieje już tylko w formie wyobrażenia, nie-urzeczywistnionej myśli. Nie podchodził bliżej z obawy, by nie spłoszyć wizji. Gdyby się zbliżył, ocknąłby się ze snu i odkrył, że widział te obrazy w niebieskawych i złotych płomieniach tańczących w palenisku. Zaczął biegać tam i z powrotem. Postawił butelkę dla dziecka u stóp Irenę, podgrzał wodę, wlał ją 100 do cynowej wanienki, którą ustawił przed kominkiem. Łokciem sprawdził temperaturę wody. Ma być ciepława, powiedziała Irenę. Rozłożył ręcznik kąpielowy i cofnął się, gdy odwijała z betów dziecko. Położyła je na ręczniku. Maleństwo, uwolnione z krępujących je więzów, zaczęło wierzgać nóżkami i machać rączkami, a oczy zwróciło w stronę migoczącego blasku ognia. Wtedy poruszony Stanley przekonał się, że to dziewczynka. Póki było z nimi dziecko, żadne z nich nie czuło potrzeby rozmowy. Ono było wszystkim. Stanley zauważył, z jaką zręcznością Irenę dotyka jedwabistej skóry i delikatnie spryskuje wodą główkę dziecka. W jej ruchach była jakaś miękkość, kojąca moc. Poczuł ukłucie zazdrości. Kiedyś i on zaznawał pewności tego dotyku. Przypomniała mu się scena, kiedy matka gręplowała wełnę przed tym samym ogniem z równą wprawą i spokojem. Pomyślał, że dawno temu - tak dawno, że nawet tego nie pamięta - jego też otaczano podobną troskliwością. Patrzył, jak Irenę dotyka maleńkich paluszków dziecka, delikatnie naciera fałdki, które kiedyś będą kostkami, i paznokietki przypominające cieniutkie płatki masy perłowej. Wodziła ręką po wypukłościach główki - bezwłose czółko zmarszczyło się, jakby nawet sen wymagał najwyższej koncentracji - po guziczku nosa, po idealnych dziureczkach nad mocno zaciśniętymi ustami. Na brodzie dziewczynki widniało znamię barwy truskawki, soczysta wypukłość, taka skaza, jakby tam, skąd przybyła, zbierała owoce. 101 O szóstej Irenę poszła na górę położyć dziecko spać. Stanley słyszał ją nad głową. Poluzowana belka trzeszczała do wtóru jej kroków, gdy Irenę chodziła po pokoju, śpiewając półgłosem i uspokajając małą z czułością napawającą niepokojem. Przerażało go, że Irenę wróci tu sama. Chciał, by czary trwały nadal. Zatroskany ojciec wypoczywający przed kominkiem, troskliwa matka, nucąca dziecku kołysanki w pokoju na górze, a wokół niezbite dowody nowego życia - butelka, wanienka, ubranka, zabłąkany bucik. Stanley usłyszał kroki na schodach. Strach ścisnął go za gardło. Chciał wiedzieć, a jednocześnie bał się usłyszeć, jaką cenę przyjdzie im zapłacić za ich nowe szczęście. Na kilka krótkich godzin dziecko ich połączyło. Nadało sens ich życiu, temu, że mieszkają pod jednym dachem, że są mężem i żoną. Gdyby mógł milczeć, milczałby. W końcu milczenie w ich związku nie było niczym nowym. Ale nie mógł. Kiedy Irenę weszła do pokoju, odchrząknął. - Nie pytaj - powiedziała. * - Ale Irenę, proszę... - Lepiej, żebyś nie wiedział. Opadła na krzesło naprzeciwko niego i podniosła z podłogi jedną z rzeczy dziecka, różowy kocyk. Zaczęła bawić się obszytym satyną brzegiem. - Skąd wzięłaś dziecko? - Znalazłam w kapuście - zaśmiała się ponuro. - Irenę, powiedz. - To Pearl. Pearl nareszcie jest w domu. Tym razem jest moja, tylko moja. - W blasku ognia jej oczy rozbłysły zawziętością. - O czym ty mówisz? - Moją pierwszą zabiłeś, pamiętasz? 102 - Irenę, czyje to dziecko? Westchnęła i w zamyśleniu przygryzła wargi. - Irenę, na miłość boską... - Charliego Pipera - odezwała się wreszcie. - Charliego Pipera? - Stanley poczuł w ustach smak żółci. - Wrócił... - Chcesz powiedzieć, że to się stało tutaj?- Podniósł się wolno. - I przez wszystkie te miesiące... - Tak - odparła cierpko. - Przez wszystkie te miesiące, a ty nic nie zauważyłeś. - Popatrzyła na niego twardo. Zaklął w duchu. Tak go pochłaniały zjawy, że był ślepy na prawdę. - Kochasz go? - Miał coś, czego chciałam. Czego my chcieliśmy - poprawiła się. Stanley rzucił się na nią, tak szybko i niespodziewanie, że przez ułamek sekundy Irenę wydawało się, jakby coś na nią spadło, jakby sufit nagle runął jej na głowę. Uderzył ją w kość policzkową raz, potem drugi. Jego twarz wykrzywiona wściekłością błyszczała jak maska pośmiertna. Rozdarł jej sukienkę na piersiach i pchnął na ścianę. Różowy kocyk ześlizgnął się na podłogę. Irenę wyciągnęła po niego rękę, lecz Stanley przydepnął jej dłoń. Próbowała wstać. Pchnął ją na ziemię, usiadł na niej okrakiem. Płomienie igrały na jego twarzy, ale oczy skrywał głęboki cień. Splunął na nią. Czuła strużkę śliny spływającą po twarzy. Splunął znowu. I jeszcze raz. - Dziwka - wyrzucił z siebie. - Dziwka. Odwróciła głowę i mocno zacisnęła powieki. Próbowała uwolnić rękę, bronić się, lecz trzymał ją jak 103 w kleszczach, przyciskając jej prawy policzek do listwy podłogi. I wtedy Irenę usłyszała z góry płacz Pearl. Słyszała tylko to, płacz dziecka, gdy Stanley zdzierał z niej pończochy, a potem majtki. Wolną ręką desperacko zamachnęła się na niego, gdy rozpiął rozporek i wszedł w nią. Był bezlitosny. Poruszał się w niej z taką zajadłością, jakby próbował rozpłatać ją na pół niczym szczapę drewna. Doszedł w jednym potężnym spazmie, drżąc na całym ciele, a potem osunął się na nią bezwładnie. I wtedy też to usłyszał. Płacz dziecka. Podniósł się i chwiejnym krokiem wyszedł z pokoju. Jego córka go potrzebowała. Musiał się nią zająć. Irenę leżała bez ruchu. Kobieta bliska śmierci, z nasieniem na udach. Dotknęła obolałego policzka, powieka już ginęła pod opuchlizną. Wyobrażała sobie, jak będzie wyglądać jutro rano, z podbiegłym krwią sińcem na obrzeżu kości. Omiotła wzrokiem zbezczeszczony pokój, wywrócone krzesła, rozrzucone rzeczy Pearl, dogasający ogień. Oglądała to wszystko z perspektywy dziecka. Zaciągnięte kotary zwieszały się nad nią groźnie, stojąca lampa wydawała się wysoka jak budynek, sofa solidna i bezpieczna jak falochron. Leżała tam godzinę, może dłużej, tymczasem na piętrze Stanley nucił coś dziecku i chodził z nim po pokoju, kołysząc je w ramionach. Na Irenę spłynęła błogosławiona ciemność. Po kilku godzinach przenikliwy chłód przywrócił ją rzeczywistości. Żar w kominku wygasał. Podniosła się, skostniała i odrętwiała, naciągnęła na siebie kawałki podartego ubrania. W domu panowała głęboka cisza. 104 Irenę spostrzegła swoje odbicie w lustrze nad kominkiem. Patrzyła na nią na wpół obłąkana istota ze splątanymi włosami i raną na twarzy. Dotknęła jej ostrożnie i uśmiechnęła się blado. Wreszcie została ukarana. Ukarana za to, czego Stanley o niej nie wiedział. Teraz wszystko będzie już dobrze. Drzwi otworzyło dziecko. Dziewczynka. Włosy, z przedziałkiem pośrodku, miała splecione w warkoczyki. Oczy, bacznie spoglądające na Charliego Pipera, były piwne. Wyglądała na zaintrygowaną. Ściągnięte brwi tworzyły na jej czole dwa skrzydełka. Na brodzie widniało znamię. Ten widok budził wspomnienia. Charlie Piper pomyślał o Glorii, telefonistce w Granitefield, tej z seksownym pieprzy-kiem na twarzy. Przyszło mu do głowy, że ta mała też złamie kiedyś niejedno serce. - Czołem! - Charlie przykucnął i chwycił lepką rączkę dziewczynki. Próbowała ją wyrwać, ale uchwyt był mocny. - No, nie bądź taka, to twój wujek CharUe! - Pearl, kto to? - zawołał ktoś z głębi domu. Charlie poznał głos Stanniego. - Wujek Charlie! - odkrzyknęła. CharUe przyglądał się jej rysom w poszukiwaniu podobieństwa do Irenę. Nie znalazł żadnego. Widocznie przejęła cechy drugiej strony, pomyślał. Stanley, w podkoszulku i szelkach, zbUżał się do drzwi. Ponad jasną główką dziewczynki dojrzał nieuchronną przyszłość, klęskę, o której zawsze 106 wiedział, że czeka za progiem. Ale nawet teraz wydawało mu się, że zdoła odwrócić bieg wydarzeń. Oboje z Irenę chroniU to dziecko z zajadłością zrodzoną ze świadomości niebezpieczeństwa, jakie niosła jej obecność u nich, i ze strachu, do którego się głośno nie przyznawali, że pewnego dnia zostanie im odebrana. To Irenę, po tygodniach trzymania Pearl w ukryciu, powiedziała Marcie Alyward, że adoptowaU dziecko, niechciane dziecko, owoc grzechu. Stanleya zdumiewała jej niefrasobliwość. Powiedziała to bez mrugnięcia okiem. Wiedział dlaczego. Chciała ukarać nie tylko siebie, także jego. Pearl była studnią ich tajemnic. A jedyny człowiek, który im zagrażał, właśnie stał przed nim. - Stannie! - Charlie powstał na jego widok. - Co słychać na wojnie? - Czego chcesz? - Stanley położył dłoń na ramieniu Pearl w obronnym geście. Ech, ci z północy, pomyślał Charlie, co za ponura-ki. Za bardzo bezpośredni, jak na mój gust. - Po prostu wpadłem z towarzyską wizytą - powiedział i puścił rączkę dziecka. Czuł niewyraźnie, jakby przyłapano go na czymś niestosownym. - Żadnych próbek tym razem, obiecuję. - Zaśmiał się nerwowo. - Jest Irenę? - Czego od niej chcesz? CharUe, nawykły do oporu na progu cudzych domów, zignorował wrogi ton Stanleya. Przez chwilę zadawał sobie tylko pytanie, czym naprawdę gryzie się ten człowiek. - Więc to jest ta mała dziewczynka, której wtedy nie widziałem - powiedział, ujmując Pearl pod brodę. - Masz już prawie sześć lat, prawda? 107 - Nie - odparła śmiało - w zeszłym tygodniu były moje urodziny. Skończyłam cztery lata. - Aha! Już kłamie w kwestii wieku. W dzisiejszych czasach wcześnie zaczynają, co, Stannie? W takim razie myślałem o twojej siostrzyczce. Kiedy byłem tu ostatni raz, była malutka. A to już prawie sześć lat, jak ten czas leci. Bezczelność tego kłamstwa, jego zuchwalstwo rozwścieczyły Stanleya. - Nie będziesz jej miał, teraz jest nasza, nasza, rozumiesz? Popchnął Pearl za siebie. Mała zaczęła płakać. - Spokojnie, Stannie. O co tu w ogóle chodzi? - Jeśli tkniesz ją choćby palcem, uduszę cię, rozumiesz? Stanley przyjął wojowniczą postawę i wyszedł za próg. Charlie cofnął się o krok i uniósł ręce, za późno jednak, by osłonić się przed pierwszym ciosem Stanleya, który trafił go w samą brodę. Zatoczył się, a wtedy Stanley zdzielił go pięścią w płuca (słaby punkt Charliego). Charlie upadł na ziemię bez tchu. Cała ulica wirowała mu w oczach. Ostatni obraz, jaki zobaczył, zanim drzwi zatrzasnęły się z donośnym łoskotem, to obraz dziecka, wyglądającego zza futryny i szlochającego ze strachu. Popatrzył na znamię i nim zagarnęły go ciemności, ukazały mu się przed oczami dwa słowa. Czarne, drukowane litery w krzykliwym tytule. DZIECKO SPAINÓW. Cały kraj o tym mówił. W ilu to kuchniach siedział Charlie Piper i nad rozłożonymi próbkami tkanin rozmawiał z gospodyniami domowymi o sprawie 108 dziecka Spainów? Dziecka, które po prostu zniknęło. Rozpłynęło się w powietrzu. Gazety całymi tygodniami rozpisywały się o tym zdarzeniu. Jak to możliwe, pytali zbulwersowani dziennikarze, żeby ktoś zupełnie obcy wszedł do szpitala i porwał dziecko? Na długie miesiące dziecko Spainów stało się własnością publiczną, najważniejszym tematem plotek i domysłów. Widziano je z kimś na promie płynącym na Mainland. Sprzedano je bezdzietnemu amerykańskiemu małżeństwu. Porwali je jacyś kaznodzieje, desperacko poszukujący nowych wyznawców. Dzień w dzień prasa oblegała dom Spainów. Charlie pamiętał ojca dziewczynki. Nieciekawa postać, wyglądał na bezmyślnego człowieka. Charlie znał ten typ ludzi. Spotykał żony takich mężczyzn w setkach domów w całym kraju. W Boże Narodzenie i dzień urodzin małej dziennikarze przychodzili do pana Spaina, wspominał Charlie, a ten powtarzał swoją prośbę każdemu, kto chciał go słuchać: Błagam, oddajcie nasze dziecko. Mijały lata i wszyscy zapomnieli o dziecku Spainów, Charlie Piper również. Przypuszczał, że dziewczynka nie żyje. Była przecież chorowitym dzieckiem. Pewnego dnia ktoś odnajdzie płytki grób gdzieś w rowie albo za jakimś kurnikiem. Kraj pełen był takich tajemnic. Charlie uważał, że gdyby ludzie widzieli jej zdjęcie, pamięć o niej przetrwałaby dłużej. Ale ona miała wtedy zaledwie kilka tygodni. Jedynym znakiem rozpoznawczym, jak mówiono, było znamię na brodzie, przypominające maleńką truskawkę. 109 Charlie zadzwonił do przyjaciela w Castle. Mullar-ney był kompanem do picia, niechlujnym mężczyzną z szerokim torsem, na którym marynarki wyglądały jak przykrótkie bolerko, a koszule zawsze wyłaziły mu ze spodni. Pyzaty i siwowłosy, przypominał swoim wyglądem grubego chłopca. Miał jednak dobre serce. Raz czy dwa, gdy Charlie popadł w tarapaty - picie po ustawowych godzinach i tym podobne ekscesy - zadzwonił do Mullarneya, a ten wstawił się za nim. W zamian Charlie musiał mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Uważał to za profesjonalny układ dwóch światowców. - Mullarney - warknął głos w słuchawce. - Con - zaczął Charlie - Tu Piper, Charlie. - Charlie, stary draniu, jak ci z nią idzie? - Świetnie, świetnie. - Jesteś na miejscu? Charlie słyszał, jak Mullarney przekłada słuchawkę do drugiej ręki i przyciska do zdrowego ucha. - Nie, po północnej stronie. - Szkoda - odparł Mullarney. - Słuchaj, Con, jest coś, o czym musimy pogadać... - Zawahał się. Dziwne podniecenie, jakie czuł przez parę ostatnich godzin, od chwili olśnienia doznanego przy Jericho Street, przeobraziło się teraz w coś w rodzaju przerażenia. - To poufna sprawa - dodał. - Gadaj... Mam tylko nadzieję, że nie złamałeś znowu ustawy o sprzedaży alkoholu. W tym wydziale zaczynają mieć mnie dosyć. - Nie, nic z tych rzeczy - odparł Charlie. Był zdenerwowany, bardzo zdenerwowany. Dopiero teraz uświadomił sobie konsekwencje swojej niebezpiecznej wiedzy. Łamie jedną z niepisanych za- 110 sad Granitefield - donosi na innego pacjenta. Myśląc o tym szpitalu, przypomniał sobie, co mówiono tam 0 kobietach; czasem leczenie powoduje, że nie mogą mieć dzieci. Ale jego własne rozgorączkowanie, potrzeba potwierdzenia wątpliwości albo ich rozwiania przeważyły szalę. - No, gadaj, Charlie, nie mam czasu - ponaglił go Mullarney. Na pewno się pomylił. Następnym razem, gdy zobaczy się z Mullarneyem, ten przedstawi go kompanom jako gościa, który ubzdurał sobie, że na własną rękę rozwikłał sprawę porwania dziecka Spainów. 1 właśnie myśl, że stanie się obiektem żartów, dodała Charliemu odwagi. - Pamiętasz sprawę Spainów? - zaczął. - Tak - odparł Mullarney niezdecydowanie. - Pamiętasz porwanie tej dziewczynki? - Tak, Charlie, takich rzeczy raczej się nie zapomina - rzucił Mullarney rozdrażnionym tonem. - Naszej najpoważniejszej nierozwiązanej sprawy. - Cóż - powiedział Charlie łamiącym się głosem, zniżając go do szeptu - wydaje mi się, że wiem, gdzie ona jest. - Mów głośniej, Piper, są jakieś zakłócenia na linii. - Głos Mullarneya zanikał. - Wiem, gdzie ona jest! - wrzasnął Charlie. Nie chciał, żeby to zabrzmiało tak stanowczo. Później doszedł do wniosku, że gdyby jakość połączenia była wtedy lepsza, jego słowa nie zabrzmiałyby jak pewnik. Po drugiej stronie zapanowała głucha cisza. Potem Charlie usłyszał trzask rzucanej na biurko słuchawki, jakąś wrzawę, na której tle wybijał się donośny podniecony głos Mullarneya: Ul - Wołajcie inspektora. Przełom w sprawie dziecka Spainów. Charlie Piper zachował niewiele wspomnień z czasów pobytu w Granitefield. Z natury był mało romantyczny. A odkąd zatarła się pamięć o bólu i towarzyszącym mu załamaniu, wspominał nie bez dumy małe zwycięstwa nad systemem, zmonopolizowanie drobnego handlu i szmugiel zakazanych towarów do sanatorium. Na swój sposób było to życie porażające w swej prostocie. Charlie czuł się niczym wojenny spekulant. Z perspektywy czasu lata spędzone w Granitefield przypominały długą kampanię w okopach. Obowiązywały te same zasady. Kiedy nadarza się okazja, chwytaj ją w lot. Wśród niebezpieczeństw i śmierci taka postawa wymaga charakteru. Przyjemności życia - alkohol, nikotyna, seks - były towarem i miały swoją cenę. Nawet informacja dawała się wycenić. Charlie Piper handlował nie tylko pomarańczami i papierosami. Orzeczeniami lekarzy również. Postanowił zawrzeć znajomość z panią Guthrie z działu dokumentacji. Młoda wojenna wdowa była wdzięcznym obiektem dla naznaczonego nieszczęściem idealizmu, jakim na jej użytek frymarczył Charlie Piper. Uwierzyła w jego historyjkę, że chce poświęcić życie wynalezieniu lekarstwa na gruźlicę. „Kiedy stąd wyjdę - mówił - pójdę na studia medyczne. Gdybym mógł zajrzeć do niektórych kart i posiedzieć nad nimi choćby przez jeden wieczór, byłbym lepiej przygotowany". Niedługo potem udało mu się zobaczyć karty i zdjęcia rentgenowskie prawie wszystkich pacjen- 112 tów. Nie oferował nikomu informacji, ale zapytany wprost nie widział powodu, dla którego nie miałby ich sprzedać. Charlie miał swoje zasady. Jak wróżbita, nie ujawniał, że widzi zwiastuny rychłej wizyty kostuchy. Wkrótce i tak się dowiedzą, tłumaczył sobie. Poza tym nie wszystkie informacje zbierał dla zysku. Dokumentację Irenę Rivers wybrał z czystej ciekawości, a ponieważ nie była już pacjentką, zatrzymał zdjęcia z prześwietleń, resztę zwrócił pani Guthrie. Kiedy chował klisze do którejś ze swych sekretnych skrytek, nie bardzo wiedział, po co je wziął. To przecież tylko błyszczące, czarno-białe arkusze ukazujące świat na odwrót. Co jasne na zewnątrz, w środku jest cieniem. Kości jawią się jako niesamowita świetlistość, a powietrze w płucach to ciemna, stała substancja. Charlie zdawał sobie sprawę, że w jego zainteresowaniu Irenę jest element tragizmu. Przypomniał sobie wieczór, gdy rozebrała się dla niego. To tak jakby trzymał w ręku zdjęcie rentgenowskie, jakby pokazywała mu swoje zamazane, tajemnicze wnętrze. Uświadomił sobie, że szuka punktu zaczepienia, czegoś w środku, co pomogłoby mu zrozumieć Irenę. A kiedy opuszczał Granitefield, nie miał serca ich wyrzucić. Traktował te zdjęcia jak talizman, zakazany dar. Czuł absurdalną wdzięczność dla Irenę, jakby ofiarowała mu swą duszę. Teraz, za późno, dotarło do niego, że ją zdradził. Stając, jak zawsze, na progu jej życia. Trzymając za rękę dziecko, które mogło być jego. Czuł się jak zjawa, człowiek oszukany przez śmierć, która nie nadeszła. Własną śmierć. 113 - Więcej go nie zobaczymy - oznajmił Stanley. - Nauczyłem go rozumu, prawda, Pearl? Pearl potaknęła słabo. Irenę wyobraziła sobie tę scenę. Stanley, z początku łagodny, wpada raptem w szał i powala Charliego Pipera, który nieporadnie zasłania się ramieniem przed jego butem. Irenę widziała już tę transformację. Stanley nie był skory do gniewu, ale kiedy już tracił panowanie nad sobą... Zdawała sobie sprawę z bezcelowości jego ataku na Charliego w całym tym galimatiasie. Ale Stanley nie miał o niczym pojęcia. Jakże miał więc zrozumieć ogrom własnego przewinienia? Kiedy Irenę usłyszała od Stanleya, co zaszło, od razu wiedziała, że ich los jest przesądzony. Wstrząsnął nią zimny dreszcz nieubłaganej pewności odczuwanej przez ludzi, którzy stanęli twarzą w twarz ze śmiercią. Stanley myślał, że pozbył się Charliego. Irenę wiedziała lepiej. Wiedziała, że Charlie odkryje prawdę. Skłoni go do tego urażona duma i ciekawość. Przywykł, że jest lubiany. Dlatego bardzo będzie chciał dociec, czym się naraził. Irenę pamiętała, jak egzekwując długi na oddziałach, dziwił się niepomiernie narzekaniom pacjentów, że muszą bulić. Było nie było, zawarł z nimi umowę. Charlie nie wróci do nich po wyjaśnienie. Poszuka go gdzie indziej; Irenę wiedziała o tym. Ze zbolałym sercem oswajała się z nieuchronnością tego faktu. Charlie Piper prowadził ją ku jej przeznaczeniu. Przygotowała się do ucieczki. Na strychu odgrzebała waUzkę, z którą opuściła Granitefield. Otworzyła ją, uwalniając ze środka tuman kurzu, a wraz z nim 114 gryzący zapach zielonkawej pleśni. F^0 kryjomu spa. kowała rzeczy Pearl i swoje. Nie mia^a zadnych kon. kretnych planów, nie wiedziała, dokąc^ jechac; chciała uciec, po prostu uciec. Tego wieczoj>a po położeniu Pearl do łóżeczka zamarudziła w dzi^»dnnym pokoiu dłużej niż zwykle. Wspominała dzień. t kiedy Stanley kładł tapetę, wieczorny śpiew ptaków, ^kno otwarte na oścież, by uleciał z pokoju zapach f^rDy i pasty do podłogi. Spojrzała na armię pluszo^^ zaDawek i szmacianych lalek, opartych jedna pr;^ drugiej o wezgłowie łóżeczka, tworzących futrzaną £>0duszkę wokół głowy Pearl. Na koślawe buciki rozrzi^cone na macje sukienkę rozłożoną na krześle jak wacij^^ siedziała na brzegu łóżka, a Pearl - wtulona w zagjpCie ієі ramienia - zasypiała. Irenę czytała jej Ś^iącą kraewnę> opowieść o długo wyczekiwanym dzieckU) wdzięcz_ nych rodzicach, złej czarownicy... Ur\^.aja pięk- nym księciu. Pearl już spała. Ротші^^ cjchutko, zostawiła ją dla innego świata. Jutro b^ene jej opowie. Opowie ze szczegółami o dniach kradzic^g^ szcze§cia majówkach na smaganych wiatrem wz§,5rzacj1 kro(jze. niu w morzu, pierwszych samodzielnych krokach gc[v uwolniona z szelek przez Irenę, ruszyła іддса na chwiei-nych nogach za Stanleyem, o podróży do Causeway i zbieraniu ze Stanleyem muszelek na cyplu o dumie jaką czuła Irenę, gdy pchając przed Sobą dziecięcy wózek, wychodziła na ulicę, o jej pierwSzych sjowach Powinna też wiedzieć o niebezpieczeństw,^ iakje ;e; groziły... O polio, które omal nie UCZyniło z niej kaleki, o dniu, w którym omal nie utoneja Cokolwiek się zdarzyło, Pearl musi o tym Viedzieć. Musi znać swoją historię. Dziś wieczorem byjQ juz na ^0 za późno. Irenę podniosła się i ucałowała peari w czoło 115 .рЛ)У do środka?-; ^ V chciał urządź f Icie mi do powi et*1* odparł Stanley, і tutaj' Ha.pnił taktykę. HGodwinJestwdomi раПІ а z tym nic wspólne №3llfmi^yPanemPipere г sP