9652

Szczegóły
Tytuł 9652
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9652 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9652 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9652 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marek Kota�ski - "Ty zarazi�e� ich narkomani�" Wydana w 1984 roku ksi��eczka opisuj�ca g��wnie przebieg terapii w Monarze. Motto: "Ukl�kn�� na krzywi�nie d�oni Kt�ra rozpali nasze Jutro Pos�usznie podda� si� pieszczocie kszta�towania Dogoni� szcz�cie za rogatk� Zasypa� piaskiem inne d�onie" Ryszard Monar jest wymy�lonym przeze mnie s�owem, kt�rym postanowi�em nazwa� eksperymentalny Dom �ycia dla Narkoman�w w G�oskowie. Nie my�la�em wtedy, �e ten dom i �ycie w nim, b�d�ce swoistym wyzwaniem rzuconym dotychczasowym pogl�dom na problem narkomanii w Polsce, dadz� pocz�tek spo�ecznej organizacji, kt�r� utworzy�em z lud�mi, r�wnie jak ja, ogarni�tymi ch�ci� pomocy narkotyzuj�cej si� m�odzie�y. Nie marzy�em nawet, �e dotychczasowe, pojedyncze wysi�ki os�b, kt�rym sprawa le�a�a na sercu, doprowadz� do stworzenia realnego programu walki zar�wno o �ycie tych, kt�rzy zb��dzili, jak i o �ycie tych, kt�rzy jeszcze nie poznali "narkotycznego szcz�cia". Program Monaru realizuje w tej chwili ju� jedena�cie naszych dom�w, w kt�rych �yje oko�o trzystu os�b, ucz�c si� na nowo �ycia, poznaj�c smak i koloryt codzienno�ci, pr�buj�c stworzy� alternatyw� dla dotychczasowej narkoma�skiej egzystencji. Pi�tna�cie poradni nadziei s�u�y rad� i pomoc� tym, w kt�rych zakie�kowa�a bardzo w�t�a jeszcze ch�� wyj�cia z na�ogu. Trzeba j� wzmocni� i podtrzyma�, ko�cz�c doprowadzeniem do podj�cia decyzji o uczestnictwie w programie Monar. Zanim jednak dosz�o do powstania tak wielkiej sieci skutecznej pomocy narkomanom, zdarzy�o si� wiele w moim �yciu. Chcia�bym opowiedzie� troch� o tym, sk�d wzi�a si� idea i co mnie osobi�cie sk�oni�o do zainteresowania si� problemem narkomanii. Ju� jako student psychologii klinicznej zajmowa�em si� lud�mi cierpi�cymi - pocz�tkowo psychotykami, potem nerwicowcami, wreszcie chorymi na chorob� alkoholow�. W ten spos�b, poznaj�c r�ne obszary chor�b psychicznych, gromadz�c do�wiadczenia i prze�ycia dotychczas mi nie znane w 1974 r. znalaz�em si� w jednym ze szpitali psychiatrycznych, gdzie zaczynano zajmowa� si� narkomanami. Moje pierwsze do�wiadczenia by�y gorzej ni� z�e. Po kilku dniach mia�em niezbite prze�wiadczenie, �e nie nadaj� si� do tej pracy, a co gorsza u�wiadomi�em sobie, �e moja dotychczasowa praktyka terapeutyczna niewiele mi tu pomo�e, �e jestem kompletnie zdezorientowany zderzeniem si� z jak�e odmiennym, przera�aj�cym i trudnym do ogarni�cia �wiatem, jaki tworzy subkultura narkoman�w. Czu�em, jak niewielkie mam szans� wej�cia w ten bardzo hermetyczny obszar. Czu�em si� jak rozbitek wyrzucony na wysp�, na kt�rej �yj� ludzie m�wi�cy jakim� niezrozumia�ym j�zykiem, o odmiennej kulturze i szokuj�cej hierarchii warto�ci. Zacz��em pr�bowa� odnale�� si� w tym wszystkim, poszukiwa� sposobu pomocy tym ludziom. Na pocz�tek chcia�em "kupi�" narkoman�w wypr�bowan� przeze mnie metod� otoczenia ich opiek� i zrozumieniem. Przy pierwszej konfrontacji wypad�em na idiot�, kt�ry nachalnie wchodzi w kaloszach do cudzego �ycia, zupe�nie nie proszony o to, a chc�cy bardziej ni� oni sami ulepsza� je. By� to dla mnie pierwszy, okrutny cios - rozbicie si� mojej dobrej woli, zapa�u i naiwnego jeszcze altruizmu o mur ich inercji, niewiary, cynizmu. Zawsze wydawa�o mi si�, �e gesty przyja�ni, pomocna r�ka, opieku�czo�� s� dobr� monet�, przyjmowan� przez wszystkich bez wahania. Tu spotka�em si� z reakcj� odrzucenia. By�em nieznany w �rodowisku, podejrzanie dobry i �agodny. W ocenie narkoman�w tak m�g� zachowywa� si� tylko kapu�. Postanowi�em wycofa� si� z robienia dobrze na si�� i przyj��em mask� oboj�tno�ci, zabarwion� jednak cieniem ciekawo�ci naukowej. Tym razem by�o jeszcze gorzej. Uznano mnie za faryzeusza i okre�lono jako niezwykle kiepskiego. By�em za�amany. Nie umia�em przekaza� im, jak bardzo si� myl�, �e ja naprawd� chc� z nimi pracowa�, i �e psychologia to nie m�j zaw�d, ale powo�anie. Mia�em ju� do�� mojej nieskuteczno�ci i braku kontaktu z nimi. Postanowi�em postawi� wszystko na jedn� kart� i powiedzie� im o tym, co czuj� i my�l�. Poszed�em na ca�o�� i otworzy�em si� przed nimi. Dotychczas nie robi�em tego w moich dzia�aniach z pacjentami, bo nie wymaga�a tego, jak s�dzi�em, sytuacja. Naturalno�� moich reakcji, bezradno��, ale i ch�� dzia�ania, obna�enie si� ze swoimi s�abo�ciami i niepewno�ci� uczyni�y mnie autentycznym w ich oczach, uzmys�owi�y, �e nie chc� podej�� ich z pozycji lepszego, wszystkowiedz�cego, maj�cego monopol na �ycie autorytetu, �e nie kontynuuj� postawy, kt�rej tak bardzo maj� dosy� - kreowanej przez rodzic�w i nauczycieli bez zmazy i skazy. Wszystko to spowodowa�o, �e u kilku ch�opc�w "zaskoczy�em". Zacz�to mnie traktowa� jak kogo�, z kim mo�na od biedy pogada�. I taki by� pocz�tek. Zrozumia�em, �e tylko naturalno��, to, co we mnie tkwi: dobre i z�e, mo�e na nich podzia�a�. Sztuczno�� jest wychwytywana natychmiast i prowadzi do kompletnego fiaska pedagogicznego. My�l�, �e poszed�em inn� drog�, �e zaskoczy�em ich nie znan� im dotychczas postaw� partnerstwa, a moim atutem by�o nie to, �e jestem lepszy od nich, ale to, �e nie bior� narkotyk�w i chc� im pom�c. By� to pierwszy krok. Przepracowa�em sw�j problem bycia z nimi, co wcale nie oznacza�o, �e sta�em si� skuteczny. Na oddziale regularnie bra�o si� narkotyki i nikt z naszej kadry nic nie m�g� na to poradzi�, poza konstatacj� faktu za�pania kolejnej osoby. Psychoterapie przypomina�y wspania�e spowiedzi i przyrzeczenia poprawy. Wszyscy �yli�my iluzj�: oni, �e wychodz� z na�ogu, my, �e pomagamy im w tym. Robili nas w konia w spos�b niewyobra�alnie pomys�owy: teraz o tym wiem, wtedy nie podejrzewa�em niczego. Techniki oszukiwania personelu medycznego przez narkoman�w mo�na by opisa� w oddzielnym tomie, kt�ry spowodowa�by chyba reakcj� zw�tpienia w celowo�� pracy wielu terapeut�w zajmuj�cych si� narkomanami. Kolejne afery narkotyczne na oddziale zacz�y nas bardzo przygn�bia�. Czuli�my, �e pope�niamy b��dy, ale nie wiedzieli�my, jakie, w kt�rym momencie, w stosunku do jakich zachowa�. Przypuszczali�my, �e atmosfera Szpitalna nie sprzyja tworzeniu si� zaanga�owanych postaw, �e mo�e b��d tkwi w powielaniu utartego stereotypu przekraczania bram instytucji, w kt�rych niewiele zale�y od nich samych i nie ma sytuacji wyzwalaj�cych w nich aktywno�� w kierunku wyj�cia z na�ogu, �e traktuj� sw�j pobyt jako przymusowy. Personel i pacjenci, my i oni - ten uk�ad si� wyznacza� w�wczas ka�de dzia�anie. Marzy�em, aby wyj�� ze szpitala i spr�bowa� �y� z nimi prawdziwie samodzielnie, pragn��em sprawdzi� ich mo�liwo�ci, kt�re intuicyjnie wyczuwa�em, a kt�re niekiedy ujawnia�y si� w drobnych epizodach �ycia szpitalnego. Moje marzenia spe�ni�y si� niczym w bajce. Umo�liwiono mi stworzenie oddzia�u dla narkoman�w w G�oskowie. By� to podniszczony dworek, oddany nam bez wyposa�enia umo�liwiaj�cego d�ugotrwa�y pobyt; okolony trzydziestoma hektarami ziemi uprawnej, z wal�cymi si� zabudowaniami gospodarskimi. Oczekiwano spokoju i zaj�cia si� t� m�odzie�� tak, jak nakazywa�y programy pedagogiczne, skonstruowane r�wnie� na okoliczno�� dzia�a� z narkomanami, nie r�ni�ce si� w niczym od dzia�a� z innymi grupami tzw. trudnej m�odzie�y. Musia�em, od pocz�tku, ustawi� program dwutorowo. Z jednej strony chcia�em sprosta� wymaganiom pedagog�w, kt�rzy byli moimi zwierzchnikami i my�leli kategoriami normalnej pedagogiki, z drugiej zacz��em konstruowa� plan dzia�ania, kt�ry poprzez eliminacj� b��d�w oddzia�u psychiatrycznego mia� doprowadzi� do powstania systemu skutecznego dzia�ania z narkomanami. I tak mia�em dwa programy: plan zaj�� dla zwierzchnik�w z o�wiaty, i drugi, nieco odmienny, bardziej surowy i rygorystyczny, kt�ry nie mie�ci� si� w wyobra�eniach wielu pedagog�w. Na przyk�ad - kiedy w pierwszych dniach naszego pobytu wywali�o szambo i zala�o nam korytarze (m�odzie�y nie chcia�o si� u�ywa� papieru toaletowego, tylko gazety), kaza�em sprz�ta� wszystko go�ymi r�kami. Wstawa�em te� razem z nimi o czwartej rano i biegli�my skonani par� kilometr�w po to tylko, �eby si� zm�czy� i przem�c niech�� do robienia czegokolwiek na ��danie. S�dz�, �e mog�yby powsta� co najmniej kontrowersje przy pr�bie oceny celu takiego dzia�ania. Na domiar z�ego �cina�em ludziom w�osy, a w�a�ciwie to oni sami je �cinali, chc�c udowodni�, �e s� zdolni po�wi�ci� co� dla nich bardzo drogiego dla walki o odbudow� swego cz�owiecze�stwa. Takie uj�cie sprawy nie ma, jak my�l�, zbyt wielu odpowiednik�w w klasycznej pedagogice i nie wiem, czy znalaz�oby si� wielu zwolennik�w tej metody. Wszystko, co robi�em, zawsze konsultowa�em z ca�� spo�eczno�ci�, postanowi�em bowiem, �e wsp�lnie stworzymy program maj�cy im pom�c wyj�� z na�ogu. W G�oskowie te� na pocz�tku by�o branie narkotyk�w, picie w�dki i niedbanie o cokolwiek. Powtarzaj�ce si� sytuacje, zachowania i postawy ludzi, bardzo widoczne i uci��liwe we wsp�lnym �yciu, by�y dla nas wszystkich �r�d�em nowych do�wiadcze�. Dzi�ki wsp�lnym pr�bom i b��dom powsta� swoisty kodeks moralny, niezrozumia�y cz�sto i szokuj�cy dla ludzi spoza "Monaru", dla nas b�d�cy pr�b� stworzenia takich podstaw �ycia w naszym domu, aby nie run�� on pod naporem dzia�a� tych, kt�rzy nie chcieli tego samego co my. Tak powsta�o, mi�dzy innymi, jedno z najbardziej kontrowersyjnych chyba i pozornie okrutnych praw naszego systemu: zasada bezwzgl�dnego odrzucenia przez spo�eczno�� ka�dego, kto z�ama� abstynencj� narkotyczn� b�d� alkoholow� oraz - zmieniona teraz, ale przedtem przestrzegana - zasada nieprzyjmowania po raz drugi do "Monaru". Nie by�o �atwo wprowadzi� w �ycie prawo kary �mierci za branie, kt�re jest przecie� objawem trwaj�cego na�ogu. Mo�na by powiedzie�, �e analogicznie trzeba by wyrzuca� ze szpitala tych, kt�rzy maj� powy�ej czterdziestu stopni gor�czki. Tak, to dobry przyk�ad do por�wnania. Narkoman, kt�ry wzi�� w naszym domu ma czterdzie�ci stopni gor�czki i jest czynnym, niezwykle zara�liwym ogniskiem choroby. Albo zdecydujemy si� go usun��, albo zarazi innych i wtedy umrze wielu. Jak si� ma do tego idea humanizmu? Ma si�, bo usuni�cie jest - jak s�dz� - s�usznym wyborem, nakazem moralnym w imi� dobra bezbronnej reszty grupy, kt�ra walczy o swe �ycie. Nie mo�na pozwoli�, aby rozrywaj�cy si� granat w r�ku jednego cz�owieka rozerwa� ich wszystkich. Wi�c grupa czy jednostka? My�l�, �e w takim momencie zagro�enia odpowied� mo�e by� jedna. Ratowa� za�panego narkomana w gronie nie bior�cych to tak, jakby kaza� ca�emu oddzia�owi �o�nierzy i�� na pole minowe po trupa kolegi. Nie mo�na nara�a� ca�ej grupy w imi� szlachetnych, ale nies�usznych, jako decyzji szafowania ludzkim �yciem, cel�w. Zdecydowa�em si� pomaga� grupie, wi�kszo�ci, co nie oznacza, �e nie jestem za�amany ka�dym odej�ciem na �mier� moich przyjaci�, kt�rzy zdecydowali si� cho� przez kr�tk� chwil� walczy� z na�ogiem i kt�rych on pokona�. Ci, kt�rzy odeszli, zaczynali bra� i po pewnym czasie wracali do nas, prosz�c o ponowne przyj�cie. I tak zacz�o si� b��dne ko�o: wzi�cie narkotyk�w, wyjazd, �panie, powr�t. Zacz�y przewija� si� pochody tych samych ludzi, opuszczenie domu przesta�o by� gro�ne, a pobyt przesta� by� zobowi�zuj�cy do czegokolwiek i jednoznaczny. St�d zasada jednorazowego leczenia, od kt�rej jednak p�niej, w bardzo wyj�tkowych sytuacjach, odst�powali�my. Powoli tworzyli�my atmosfer� skutecznego dzia�ania, coraz wi�cej ludzi trwa�o niezmiennie na stanowisku, �e b�d� robi� Monar na dobre i na z�e. Autentycznie zapalano si� do walki o �ycie, a ten entuzjazm porywa� nast�pnych. Zacz�y nap�ywa� do nas listy z pro�b� o pomoc i popieraj�ce nasz� ide�. Dodawa�o nam to si� do dalszego dzia�ania. Doczekali�my si�, po dw�ch latach, pierwszych monarowc�w, ludzi, kt�rzy uko�czyli ca�y cykl nauki �ycia. Na nich oparli�my nast�pny etap dzia�a�. Mieli�my ju� �ywe przyk�ady efektywno�ci naszej pracy, teraz posz�o ju� du�o �atwiej. G�osk�w sta� si� legendarnym o�rodkiem, w kt�rym mo�na wyj�� z na�ogu. Wielu z powodzeniem uko�czy�o ten swoisty uniwersytet �ycia. S� po�r�d nas wolni, wspaniali ludzie. Te sukcesy przekona�y mnie, �e trzeba stworzy� nast�pne domy Monaru, gdy� jest co� nieuczciwego w stwierdzeniu, �e im si� uda�o, przy �wiadomo�ci, �e jest wielu innych, kt�rzy umieraj�. Byli�my szcz�liwi, �e nam powiod�o si� i chcieli�my pom�c jak najwi�kszej liczbie narkoman�w. Dzi�ki poparciu Ministerstwa Zdrowia i w�adz, przy coraz wi�kszym zrozumieniu spo�ecze�stwa, zacz�y powstawa� nast�pne domy Monaru, w kt�rych wielu narkoman�w rozpocz�o walk� o �ycie. Ka�dy z nich kieruje si� podobnymi zasadami jak G�osk�w, spaja je jednolity system monarowski, kt�ry - oczywi�cie - interpretowany jest przez pryzmat r�norodnych osobowo�ci terapeut�w, kt�rzy w nich pracuj�. Ja, osobi�cie, je�d�� po wszystkich o�rodkach, spotykam si� z m�odzie�� i kadr�. Konsoliduj� zespo�y, ucz� i staram si� przela� w nie te do�wiadczenia, kt�re sam zdoby�em. Ciesz� si�, �e system Monar jest powtarzalny, �e mo�e by� skuteczny nie tylko w moich r�kach. Oczywi�cie, musi up�yn�� Wiele czasu, zanim b�dziemy mogli powiedzie�, �e obrany kierunek dzia�a� jest najlepszy ze znanych nam, cho� w�tpi�, czy mo�e by� co� w pedagogice, czego by nie mogli ulepszy� inni, kt�rzy przyjd� po nas. Chc� przedstawi� Pa�stwu moje przemy�lenia i przybli�y� cho� troch� to wszystko, co robimy w Monarze. Pisa�em to jednym tchem, na emocjach, tak, jak na emocjach podchodz� do moich przyjaci� z Monaru. Mimo �e trwa to wszystko ju� par� lat, w dalszym ci�gu prze�ywam niezwykle mocno to, co robi�, i my�l�, �e nie mo�na inaczej. Jest wi�c w tych notatkach chaos, brak ci�g�o�ci jednego tematu, dygresje, np. w trakcie opisu jakiej� fazy nauki �ycia nasuwa mi si� inny w�tek i ci�gn� go, dop�ki starcza mi argumentacji. Jest to lu�ne opowiadanie, maj�ce form� rozmowy z czytelnikiem. My�l�, �e te nie u�o�one my�li tchn� jednak autentyzmem, pisane przez praktyka mog� dla niekt�rych czytaj�cych by� �r�d�em inspiracji do w�asnych dzia�a�. Nie znam zbyt wielu opracowa� pisanych od serca, a je�li z takimi si� zetkn��em, zawsze robi�y one na mnie wielkie wra�enie. My�li, kt�re tu przedstawiam, nie pretenduj� do oryginalno�ci i miana naukowych odkry�, s� tylko zbiorem przemy�le� i sposob�w ich realizacji przez autora niniejszego opracowania. I jeszcze jedno. Wok� Monaru i mojej osoby naros�o wiele r�nego rodzaju legend i mit�w, szczeg�lnie w�r�d narkoman�w. Mam nadziej�, �e ten szkic zdo�a cho� troch� przybli�y� zainteresowanym to, co robimy. Nie zamierzam natomiast nikogo przekonywa� do Monaru. Ja sam bardzo si� zmieni�em od czasu, kiedy przed paroma laty zaczyna�em. By�em wtedy programowo twardy i bezwzgl�dny. Narzuci�em sobie tak� rol�, bo by�a ona w�wczas najbardziej potrzebna w sytuacji tworzenia czego� nowego, co mo�na por�wna� do torowania �lad�w w kopnym �niegu. Musz� przyzna�, �e nie za bardzo odpowiada mi rola twardego faceta. Jestem raczej cz�owiekiem �agodnym i przyzwalaj�cym, i taki by�em przez dziesi�� lat mojej praktyki z chorymi psychicznie. Narkomani narzucili mi inny styl, gdy� takiego, jak s�dz�, potrzebowali, a ja chcia�em i nadal chc� im pomaga�. Teraz moja rola jest inna. Mo�na by j� przyr�wna� do roli superwizora, kt�ry pomaga rozwi�zywa� problemy zar�wno m�odzie�y, jak i kadrze pracuj�cej w o�rodkach. Z �alem musz� stwierdzi�, �e dawniej, w roli lidera G�oskowa, b�d�c z m�odzie�� ca�ymi dniami, czu�em si� lepiej ni� teraz, b�d�c wsz�dzie, ale po kilka, czy kilkana�cie godzin dziennie. Niekiedy, gdy jestem bardzo zm�czony ci�g�ymi podr�ami, �a�uj�, �e nie jestem po�r�d m�odzie�y w jednym Domu, nie mog�-znaj�c dog��bnie jej �ycie-pr�bowa� pom�c jej w powrocie do normalno�ci, tak jak to robi�em kiedy�. Przychodzi mi jednak zaraz na my�l, �e jest wielu m�odych ludzi, kt�rzy chc� pom�c narkomanom i moje do�wiadczenia, jak sami twierdz�, przydadz� si� im w ich w�asnej drodze skutecznej pomocy cierpi�cym. Narkomania Narkomania - s�owo, kt�re kojarzy�o si� nam przez dziesi�tki lat z najgorszymi sprawami gatunku ludzkiego, przyr�wnywane do zbrodni, zbocze� i moralnego dna - jest naprawd� okre�leniem okrutnego w swej wymowie stanu duszy i cia�a cz�owieka, kt�ry nie potrafi �y� we wsp�czesnym �wiecie, wymagaj�cym bezwzgl�dnego przystosowania si� do napi��, konflikt�w, szczurzego wy�cigu, kt�rego upragnionym ko�cem ma by� za wszelk� cen� sukces. Narkoman jest w gruncie rzeczy bezbronnym cz�owiekiem, pe�nym sprzeczno�ci i l�k�w, pozbawionym naturalnej odporno�ci na stres codziennej egzystencji, pogardzanym przez bliskich i spo�ecze�stwo, zagubionym i bezwolnym. Narkotyk jest dla niego jedyn�, znan� mu i dost�pn� form� obrony przed b�lem istnienia, paradoksalnym schronem, w kt�rym przyjdzie mu kiedy� zgin��. Spo�ecze�stwo, ze swymi oczekiwaniami i wymaganiami, pozornie tylko jest gotowe do przyj�cia narkomana na swoje �ono, udaj�c jak�e cz�sto, �e chce mu da� mo�liwo�� normalnego �ycia.Przecie� nasz� norm� jest nieraz fa�sz, ob�uda, gra pozor�w. Narkoman czuje t� warstw� pozoru i fa�szu, kt�ra kryje si� pod propozycj� przej�cia na stron� normy. A tak naprawd�, to nie za bardzo przecie� lubimy odmie�c�w, jakimi s� narkomani. S�dz�, �e nie potrafimy ich akceptowa�, gdy� s� niejako uosobieniem naszych wad, maj�c zbudowany z nich sw�j ko�ciec moralny. Nie zechc� oni skorzysta� z naszej wyci�gni�tej nieszczerze pomocnej r�ki, p�ki ta r�ka nie b�dzie symbolizowa� autentycznej, partnerskiej propozycji pomocy bez wym�wek i �aja�. Potrzebna jest do tego pokora, szacunek dla cudzego nieszcz�cia, a tak�e wiara w cz�owieka i jego wielkie mo�liwo�ci. Trzeba chcie� i umie� pom�c tym ludziom, aby m�c d�wign�� ich z mogi�, do kt�rych wchodz� za �ycia. Aby tego dokona�, musimy g��boko ich zrozumie�, a przez to pokocha� takimi, jakimi s� z ca�ym ich dobrem i z�em. Przecie� brud, jakim s� pokryci, a kt�ry tak bardzo nas mierzi, pochodzi ze �mietniska naszego z�a, na kt�re wyrzucamy codziennie nasze �wi�stwa w postaci k��tni, faryzeuszostwa, chamstwa, k�amstwa i nieuczciwo�ci. Narkomani odrzuceni cz�sto przez w�asnych rodzic�w, pozbawieni przez to wzor�w do na�ladowania, s� w gruncie rzeczy bezbronni, a przez to niezwykle podatni na przyklejanie si� do nich wszelkich nieczysto�ci. Powinni oni by� naszym wyrzutem sumienia, b�d�c przecie� tworem naszego nieudanego �ycia osobistego i spo�ecznego. To my tworzymy t� spo�eczn� plag�, lekcewa��c pochopnie to, co w �yciu najwa�niejsze: mi�o�� do drugiego cz�owieka; burz�c poczucie bezpiecze�stwa i godno�ci, rw�c nici przyja�ni, depcz�c bli�niego w imi� w�asnych, niegodnych cel�w. Wielu spo�r�d nas zostaje narkomanami, wchodz�c nie�wiadomie do krainy u�udy szcz�cia, kt�ra wci�ga ze straszliw� si�� w g��b otch�ani, na samo dno b�lu, rozpaczy i strasznej �mierci. W narkomanii nie ma problemu nieuleczalno�ci. Jest to termin ukuty z naszej bezradno�ci i niewiedzy. Powinien on znikn�� ze s�ownictwa poj�� dotycz�cych tych ludzi, gdy� jest on jedynie wyrazem naszej niemo�no�ci i nie mo�e by� dla nas usprawiedliwieniem wobec ludzi oczekuj�cych pomocy. Moim wielkim marzeniem by�o stworzenie uczciwego systemu dzia�a� z lud�mi, kt�rzy zgubili si� kiedy�, lub kt�rych zgubiono w �yciu, zab��kanymi w obszarach nieudanego w ocenie spo�ecznej �ycia, gdzie norm� moraln� jest inna norma, r�ni�ca si� od powszechnie uznawanych, za� codzienno�ci� l�k i zagro�enie. Ka�dy system pedagogiczny musi opiera� si� na jakiej� koncepcji moralnej i pewnych za�o�eniach teoretycznych. System Monar, o kt�rym chc� Pa�stwu opowiedzie�, jest eklektycznym zbiorem za�o�e� i my�li wielu wielkich pedagog�w, takich jak: Pestalozzi, Flanagan, Makarenko, Korczak, na kt�rych opieraj�c si� pragn��em nauczy� siebie i innych mi�o�ci do m�odzie�y, wra�liwo�ci na bogactwo ich osobowo�ci, pokory, ofiarno�ci, energii i uporu, a przede wszystkim partnerstwa i my�lenia o innych w kategoriach dobra, a nie z�a. Ta fanatyczna wiara w pok�ady dobra i wielkich mo�liwo�ci tkwi�cych w ka�dym cz�owieku, bez wzgl�du na to, kim jest w obecnej chwili, pozwala mi zawsze g��boko i szczerze wierzy�, �e tym razem na pewno si� uda. Moj� koncepcj� moraln� jest zbi�r zasad Ko�cio�a katolickiego, kt�re interpretuj� przez pryzmat mojego �wieckiego �ycia, pe�nego przecie� nieuchronnych b��d�w. Zdaj� sobie spraw� z odst�pstw od czystych prawd i przykaza�, kt�re jednak, poprzez patyn� �wiecko�ci, nabieraj� wymiar�w osi�galnych dla tej m�odzie�y. Mniemam, i� ucz� ich �ycia godnego, w kt�rym jest zawsze miejsce na Boga, mi�o�� bli�niego, uczciwo�� i ofiarno�� wobec Ojczyzny. Ka�dy cz�owiek, zajmuj�cy si� m�odzie��, musi nieuchronnie zada� sobie pewne pytania i stara� si� na nie odpowiedzie�: Sk�d wiem, �e to jest s�uszne? Czy mam prawo ingerowa� tak g��boko w ludzk� osobowo��? Kto da� mi prawo decydowania o losie ludzi znajduj�cych si� pod moj� opiek�? Czy b��d pope�niany przez cz�owieka, za kt�ry dzisiaj karzemy w imi� jakich� za�o�e�, jutro nie oka�e si� czym� zupe�nie odwrotnym? Wydaje mi si�, �e odpowied� na te trudne pytania mo�e brzmie� tak: cz�owiek jest omylny i b��dz�cy, jednak musi dokonywa� wybor�w, decydowa� w imi� dobra ludzi, cz�sto za nich, gdy� w przeciwnym wypadku mo�e nie zdo�a� w por� pom�c im w powrocie z ich �miertelnej drogi. Sumienie jest jedynym zwierciad�em, w kt�rym odbijaj� si� nasze b��dy, trzeba umie� natychmiast je korygowa�. Cz�owiek pracuj�cy z narkomanami musi by� bardzo otwarty na w�asne b��dy, gotowy do natychmiastowego przyznania si� do nich i naprawienia ich.' Znajduje si� on pod ci�g�� surow� kontrol� m�odzie�y i nie mo�e pozwoli� sobie na jak�kolwiek ekstrawagancj� czy fa�szywy krok. Praca z t� m�odzie�� nale�y do najtrudniejszych zada� stoj�cych przed nami. Nieraz jeszcze wr�c� do tych spraw. Prawie wszystkie znane mi instytucje w Polsce, kt�rych celem jest pomaganie tzw. trudnej m�odzie�y, s� zorganizowane na zasadach kombinat�w lekarsko-psychologiczno-pedagogicznych, w kt�rych m�ody cz�owiek jest zaledwie ma�ym trybikiem, podmiotem w ogromnym mechanizmie zale�no�ci i podleg�o�ci. By� mo�e, kombinat taki jest u�yteczny przy chorym ciele, kt�re wymaga troskliwej opieki i wielu zabieg�w, natomiast tam, gdzie przede wszystkim chora jest dusza, potrzeba przestrzeni �yciowej, luzu i swobody dzia�a� samej m�odzie�y. Musi ona czu�, �e wszystko od niej zale�y, wszystko, a to, co j� otacza, mo�e ulepsza�, zmienia�, przebudowywa�. Pedagodzy cz�sto, niestety, stwarzaj� namiastk� domu dla m�odzie�y, kt�r� wychowuj�, udaj�c, poprzez manipulacj�, �e od niej samej du�o zale�y. W rzeczywisto�ci jest to wierutne k�amstwo. Doro�li, my�l�, prawie nigdy nie zaryzykowaliby oddania m�odzie�y we w�adanie domu, gospodarstwa, w�adzy ustawodawczej i wykonawczej. Pomoc, owszem, ale zawsze z przyt�aczaj�cym ich udzia�em. A to jest jedynie zabawa w prawdziwe �ycie, a nie �ycie, kt�rego trzeba uczy� si� metod� pr�b i b��d�w, powoli, ale samemu. Te oczywiste w moim mniemaniu prawdy s� bardzo rzadko stosowane w praktyce wychowawczej. Generalnie m�wimy o partnerstwie, a jeste�my dalecy od tej zasady. Wymagamy uczciwo�ci - b�d�c cz�sto nieuczciwymi, wprowadzamy dyscyplin� - a sami jeste�my chaotyczni i �amiemy regulamin. Ta rozbie�no�� mi�dzy wymaganiami a ich realizacj�, rozmijanie si� w s�owach i czynach jest g��wnym powodem naszej ma�ej skuteczno�ci w dzia�aniu z trudn� m�odzie��. Pos�u�� si� w tym miejscu przyk�adem ilustruj�cym rozmijanie si� teorii i praktyki. Wizytowa�em kiedy� o�rodek resocjalizacji, o kt�rym fama g�osi�a, �e jest bardzo nowoczesny i prowadzony niezwykle interesuj�co. Rzeczywi�cie, to, co ujrza�em, by�o fascynuj�ce. Pi�kne pokoje, urz�dzone w r�norodnym stylu, czysto�� i �ad. Kierownik tego o�rodka opowiada� o programie pracy z lud�mi i by�o to niezmiernie przekonuj�ce. W pewnym momencie wyszed�em z og�lnego zebrania "wa�nych" i niechc�cy wszed�em do jakiego� pomieszczenia, kt�re okaza�o si� toalet� pe�n� st�oczonych ludzi. Zapyta�em, czy s� pacjentami. Okaza�o si�, �e tak, i maj� przykazane nie wychodzi� st�d do ko�ca wizytacji. Jeden z nich opowiedzia� mi pokr�tce, jak wygl�da prawda o ich o�rodku. By�em troch� zaszokowany takim obrotem sprawy, ale wzbogaci�em si� przez t� przygod� o nowe do�wiadczenia. My�l�, �e w domach Monaru, cho� wygl�da to na chwalenie si�, nie ma takiej rozbie�no�ci w teorii i praktycznej jej realizacji, cho� du�o ludzi jest przekonanych, �e nie r�ni� si� one zbytnio od wielu pomnik�w naszej niemo�no�ci pedagogicznej. Musimy pami�ta�, �e g��bokie zaburzenia zachowania mo�na korygowa� g��wnie poprzez osobiste oddzia�ywanie i w�asny przyk�ad. Wychowanie cz�owieka to nie manipulowanie nim poprzez system nakaz�w i zakaz�w. Nic, ponad danie siebie m�odzie�y nie da si� zrobi�. Im bardziej autentyczni b�dziemy w wychowywaniu, im wi�cej damy z samych siebie, tym wi�ksze osi�gniemy efekty w postaci zmian w jej zachowaniu, pogl�dach, trwa�ych nastawieniach. Poruszam to wszystko dlatego, �e praca w systemie pedagogicznym Monar powinna by� zbli�ona do tych zasad. Bez przestrzegania ich nie mo�na nawet marzy� o minimalnych efektach, a c� dopiero o zmianie postaw czy hierarchii warto�ci m�odzie�y, kt�r� dano nam pod opiek�. M�odzie� ta oczekuje od nas tego, o czym pisze m�oda narkomanka do mnie: "Przyjacielu m�j Daj mi troch� siebie, si��, odwag�, zaufanie do ludzi Ci�ko odzyska� stracone lata kiedy jedynym pragnieniem by�a pompka, kompot, czasem �mier�. Chc� �y� inaczej. Da�e� mi ju� wiele, lecz jeszcze za ma�o Za ma�o, by mie� rado�� �ycia podziwia� pi�kno pozby� si� w�tpliwo�ci Godzi� si� z najbardziej gorzk� prawd� z rozczarowaniem, b�lem Daj mi wi�cej Przyjacielu m�j daj mi troch� siebie, bym mog�a i ja da� innym." Trzeba u�wiadomi� sobie, �e przy rozwi�zywaniu problemu narkomanii mamy do czynienia z wielowarstwowo�ci� r�norodnych postaw u m�odego cz�owieka. Na samym dnie, w zakamarkach niedost�pnych z pozoru nikomu, znajduje si� warstwa dobra, nie spaczone marzenia, zdrowe ambicje, uzdolnienia, s�owem - warstwa idealna. Pokrywaj� gruba pow�oka zaburze� zachowania, wykszta�cona mi�dzy innymi poprzez nieprawid�owo�ci okresu dzieci�stwa i m�odo�ci. Pl�tanina niespe�nionych nadziei, skryto��, agresja, zaburzona samoocena, kompleksy itp. tworz� warstw� nieprzystosowania, stanowi�c� idealn� po�ywk� pod powstanie trzeciej warstwy - b�d�cej niejako jej owocem - warstwy narkomanii, z jej brudem narastaj�cym w trakcie rozwoju na�ogu, zwi�zanym z �yciem narkomana, kt�re podporz�dkowane jest bez reszty narkotykowi i sposobom jego zdobywania. Bezwzgl�dno��, oszustwo, cynizm, a nieraz i okrucie�stwo, w ko�cu przest�pstwo - oto, opr�cz innych nie wymienionych tu objaw�w, zawarto�� tej wierzchniej warstwy osobowo�ci narkomana, kt�ra tak bulwersuje spo�ecze�stwo i ka�e mu, jak dot�d, jedynie pot�pia� tych ludzi. Tak opancerzony przychodzi m�ody cz�owiek do "Monaru". Maska narkomana to pierwsza zapora w doj�ciu do niego, do tkwi�cych w nim zasob�w �yciodajnego dobra. Trzeba j� zdj��, ale w taki spos�b, �eby otwieraj�c cz�owieka nie naruszy� istoty jego cz�owiecze�stwa, jego godno�ci, aby nie przeci�� delikatnej sieci prawid�owych po��cze�, kt�re poprzerastane s� rakow� tkank� aktualnej postawy narkomana, nastawionej na branie za wszelk� cen�, depcz�cej elementarne zasady ludzkiego wsp�ycia. Operacja zdj�cia maski, kt�rej dokonuje si� na pierwszym spotkaniu terapeutycznym z nowo przyj�tym, jest cz�stokro� najbole�niejszym z zabieg�w terapeutycznych w ca�ym okresie pobytu w domu "Monaru". Przypomina to zabieg wyrwania bol�cego z�ba, kt�ry trzeba najpierw rozchwia� i podwa�y�, zanim si� go wyjmie. Trzeba dokona� ci�� umo�liwiaj�cych nowicjuszowi, kt�ry zdecydowa� si� na walk� z samym sob� (czytaj: z narkomanem), spojrzenie w g��bi� z�a naros�ego w toku dzia�a� narkoma�skich. Musi on sobie u�wiadomi� i pozwoli�, aby u�wiadomili mu to inni, ile - straci� przez na��g, dok�d zaszed� i jaki jest jego stosunek do ludzi i samego siebie. Dokona� tego wgl�du mo�na tylko w atmosferze pe�nego zrozumienia ze strony otaczaj�cych go, w tym trudnym dla niego momencie, ludzi, a tak�e u�wiadomienia mu, �e oni te� byli kiedy� tacy sami jak on. Tylko ci m�odzi ludzie, przebywaj�cy w domu Monaru, maj� prawo zadawania pyta� okrutnych, tylko oni, kt�rzy przeszli niedawno swoj� gehenn� oczyszczenia, mog� niszczy� - cz�sto w bezwzgl�dny, ale i bezb��dny spos�b - rakow� tkank� na�ogu. Nie dokona tego nigdy terapeuta sam. Grupa terapeutyczna jest tu nieodzownym narz�dziem. Kieruj�c si� w�asnymi, bogatymi do�wiadczeniami z przesz�o�ci i intuicj�, jest ona w stanie rozszyfrowa� postaw� lawiruj�cego i pr�buj�cego usprawiedliwia� si� cz�owieka, kt�ry za wszelk� cen� chce dobrze wypa��. Przyjmowali�my kiedy� ch�opca, kt�ry wry� si� w moj� pami�� z powodu tragizmu postawy, jak� wtedy, przy pierwszym spotkaniu z nami, zaprezentowa�. Nigdy nie potrafi� przyzwyczai� si� do nieprawdopodobnych oszustw pope�nionych w celu osi�gni�cia upragnionego narkotyku. Ch�opak, 24 lata, z rozbitej rodziny, bior�cy 8 lat, w tym 6 lat w ci�gu, to znaczy bez przerwy. Bra� kompot, kt�ry sam produkowa�. Bardzo zniszczony fizycznie i psychicznie. Pi�� dni odtruwany w szpitalu i, oczywi�cie, nie odtruty tak, jak nale�y. Trzyma� si� dos�ownie na ostatnich nogach. Po sakramentalnym pytaniu kogo� z grupy: - Czy wiesz, na co decydujesz si�, przychodz�c do Monaru? odpowiedzia�: Oczywi�cie. Dojrza�em ju� do ca�kowitego zerwania z tym �wi�stwem. Straci�em przez narkotyki wszystko. Przemowa by�a �liczna i przekonywaj�ca. - No dobrze, stary - powiedzia� w ko�cu kto� - ale mo�e przejdziesz do konkret�w. - Do jakich konkret�w? - zdziwi� si� delikwent - przecie� ja ju� wszystko powiedzia�em. - To, co powiedzia�e�, m�wi�e� pewnie ka�demu lekarzowi, kt�ry pyta� ci� o tw�j �yciorys. - Tak - przyzna� si� - a o co chodzi, czy mam zmy�la�? - Nie! Powiedz naprawd�, co straci�e� �paj�c. Ch�opak zacz�� p�aka�. M�wi� o rzeczach strasznych, o tym, �e chcia� zabi� swoje dziecko i jak si� do tego zabiera�, opowiada� o swoim upodleniu i o robieniu dos�ownie wszystkiego, aby bra� za wszelk� cen�. Nast�pi�a cisza. Prawie wszyscy ulegli atmosferze tej niesamowitej, tragicznej opowie�ci o dnie ludzkiego �ycia. �zy dope�ni�y reszty. - Przyjmujemy go, m�wi prawd�, tak by�o. - No to co z tego, �e tak by�o, ale on nie jest szczery z nami - powiedzia� ch�opak z dwuletnim sta�em pobytu. Ja tak�e czu�em, �e co� jest nie tak. - Dajecie si� robi�, �e g�owa boli, nie widzicie, �e on ma nas g��boko gdzie�. Popar�o nas paru innych ch�opc�w. Zacz�li�my naciska� go, atakowa�. Grupa zacz�a lekko szemra�, kto� wzruszy� ramionami na znak, �e chyba nam odbi�o. I nagle on si� otworzy�. - Tak bardzo chcecie zna� prawd�, no to ja wam powiem. W og�le nie chc� tu by�, chc� przetrwa�, bo mam taki uk�ad. - No m�w, stary, dobrze m�wisz - zach�ci�em go ciep�o. Spojrza� na mnie i zacz��: - �panie mam sto metr�w st�d, pod ceg�ami. My�l� tylko o tym, �eby wzi��. Kumple dowioz� mi, kiedy b�d� chcia�. Wiem, �e to nie ma sensu. Przegra�em kolejny raz, zaraz id�, nie m�g�bym tu zosta�. Reakcja grupy by�a taka, jakiej oczekiwa�em: - To fajnie, �e si� odkry�e�. Czy s�dzisz, �e ja by�em inny - perswadowa� bezz�bny ch�opak. �liczna dziewczyna, siedz�ca obok nawracanego poklepa�a go po plecach: - Kochany, tu sami swoi, jak bym ci powiedzia�a o sobie, to by� zw�tpi�. - No to opowiedz - zach�ci�em j� i przestali�my nagle zajmowa� si� tym ch�opcem. Zosta� po�r�d nas, przys�uchuj�c si� opowie�ciom innych. Ju� nie bierze. Niedawno o�eni� si� i razem z �on� zani�s� dyplom uko�czenia szko�y na gr�b matki, kt�ra nie doczeka�a tej szcz�liwej chwili zmartwychwstania w�asnego syna. Du�o czasu musi up�yn��, aby uzyska� rzeczywisty wgl�d w narkoma�skie wn�trze. Mechanizmy obronne, ukszta�towane przez wiele lat trwania na�ogu, broni� skutecznie dost�pu do zrozumienia istoty brania, a przez to konieczno�ci wyj�cia z na�ogu. Trzeba cierpliwie czeka�, a� m�ody cz�owiek zorientuje si�, po co tu jest i czemu s�u�y zesp� stosowanych w Monarze dzia�a�. Ci, kt�rzy zostaj�, nawet nie rozumiej�c i buntuj�c si�, ale zawierzaj�c nam jednak, robi� pierwszy, niezmiernie trudny, ale niezwykle znacz�cy krok na nowej drodze. Nowicjat Pierwszy etap nauki �ycia nazwali�my nowicjatem, wed�ug wzoru dzia�a� wielu klasztor�w. Zadaniem nowicjatu jest przygotowanie cz�owieka do zrozumienia przyczyn si�gania po narkotyki, cho� tak naprawd� jest ich przecie� tak wiele, jak wielu jest r�nych ludzi. Warto jednak zna� cho�by g��wne powody brania, gdy� pomaga to bardziej �wiadomie znosi� ci�ary, kt�re niesie ze sob� nowicjat. Od pierwszej nieomal chwili nowicjusz staje przed wysokimi wymaganiami ze strony grupy. S� to pocz�tkowo zadania dotycz�ce elementarnych spraw zwi�zanych z samym sob�, jak: czysto��, punktualno��, zdyscyplinowanie, a tak�e zwi�zanych z w��czeniem si� w cykl �ycia domowego, kt�rego istotnym elementem jest wsp�lna praca. Jak ju� pisa�em, system oparty jest na do�wiadczeniach, z kt�rych wynika�o, �e dotychczasowe niepowodzenia polega�y na wprowadzaniu narkoman�w w pewne gotowe, zinstytucjonalizowane struktury, podtrzymuj�ce w dalszym ci�gu ich postawy inercji i nie wyzwalaj�ce w�asnej aktywno�ci �yciowej. M�j eksperyment nie opiera� si� wi�c jedynie na mechanicznym przeniesieniu ich w inne miejsce, kt�re nie by�o szpitalem psychiatrycznym czy inn� instytucj�, ale na ustawieniu ich w takiej sytuacji, w kt�rej nie mieliby ju� alibi, �e to inni zawinili, �e na uk�ady nie ma rady, �e stworzono co�, co ich nie satysfakcjonuje, ale nie mog� przecie� tego zmieni�. Powiedzia�em im: "Mamy co�, z czym mo�ecie zrobi�, co chcecie, stw�rzcie tutaj to, o czym marzycie, poka�cie, co potraficie, zale�y to od was samych". Ka�dy narkoman na og� bardzo narzeka, oskar�a otoczenie, u�ala si� nad swoim losem i samym sob�. Ja na dzie� dobry zabieram im to, m�wi�c: "Koniec z tym ponurym przynudzaniem". Daj� w zamian sytuacje i mo�liwo�ci kszta�towania nowej rzeczywisto�ci, bliskiej idea�owi spo�ecznemu, gdzie panuj� normalne relacje mi�dzy lud�mi, gdzie po wielu latach pustki zaczyna przebiega� wreszcie prawid�owa wymiana informacji z otoczeniem. W autentycznych, namacalnych dokonaniach odnajduj� oni potwierdzenie swojej mo�no�ci i warto�ci. Pozbawiam argumentacji tych narkoman�w, kt�rzy twierdz�, �e ich branie to kontestacja i dowarto�ciowuj� si� t� pseudoideologi�. Postawieni wobec mo�liwo�ci realizowania si� widz�, jak niewiele potrafi� i maj� do powiedzenia, jak ubogi w gruncie rzeczy jest zakres ich potrzeb i jak fa�szywy stworzyli sobie obraz siebie samych. Umo�liwiam im wgl�d we w�asne wn�trze i po raz pierwszy nie ucieczk� i przerzucenie odpowiedzialno�ci na innych, lecz pr�b� odnalezienia odpowiedzi we w�asnych b��dach i zaburzeniach. Nowy cz�owiek, przychodz�cy do nas, jest lekko zdezorientowany, trudno mu zorientowa� si�, co tu jest grane, wchodzi w miejsce, gdzie dziej� si� sprawy nie mieszcz�ce si� w jego wyobra�eniach. M�g� oczekiwa�, wed�ug znanych sobie schemat�w kolejnej odtruwalni, domu dla ubogich, puszki lub w najlepszym przypadku hipisowskiej komuny. Tymczasem �ycie u nas nie jest schronem, enklaw�, a wi�c znowu alienacj�, lecz jest treningiem przed powrotem w normalno��. Zorganizowali�my je na zasadach przeci�tnego domu, w kt�rym si� mieszka, pracuje, robi zakupy, planuje wydatki, my�li o przysz�o�ci, wsp�lnie rozwi�zuje codzienne problemy, du�o rozmawia ze wszystkimi. Spo�eczno�� jest rodzin�, w kt�rej wszyscy wsp�dzia�aj� dla jej dobra, w kt�rej ka�dy ma swoj� rol� i swoje miejsce. Jest ona zorganizowana jakby na dw�ch p�aszczyznach, ogarniaj�cych dwie g��wne sfery �ycia cz�owieka: �ycie rodzinne i �ycie spo�eczne. Koordynuje je Zarz�d Domu, .kt�rego cz�onkowie sprawuj� okre�lone role. I tak: �ycie rodzinne organizuj� prezes, pe�ni�cy funkcj� ojca, i gospodyni domu, kt�ra jest matk�. Prezes ustala ze wszystkimi, co jeszcze trzeba zrobi�, aby zabezpieczy� dom niejako od strony materialnej, co trzeba ulepszy�, naprawi�, kupi� czy wykona�. Gospodyni natomiast ogarnia sfer� domow�, intymno�ci, wyznaczon� przez takie czynniki, jak: czysto��, porz�dek, sprawy zwi�zane z kuchni�. Ona przypomina o zmianie po�cieli, podlewaniu kwiat�w, �wie�ych bukietach na stole w jadalni, zapastowaniu pod�ogi, ale tak�e odpowiednim przyj�ciu go�ci, zrobieniu herbaty choremu koledze, przygotowaniu pokoju dla odwiedzaj�cych rodzic�w. Sfer� spo�eczn�, zwi�zan� z prac�, organizuje kierownik pracy, kt�ry codziennie, na porannej odprawie, przydziela poszczeg�lnym osobom zaj�cia w zale�no�ci od potrzeb i zada� do wykonania ustalonych wcze�niej przez grup�, tak wi�c wszyscy orientuj� si�, co trzeba wykona� i dlaczego. Praca wykonywana jest przez wszystkich bez wyj�tku, stanowi ona nieod��czny i istotny czynnik procesu stawania si� cz�owiekiem. Praca w okresie nowicjatu powinna by� u�yteczna i przynosi� natychmiastowe efekty. Doskona�e rezultaty daje praca na roli lub przy hodowli zwierz�t we w�asnym gospodarstwie. Spo�eczno�� w naszych o�rodkach jest wi�c mikrospo�ecze�stwem, funkcjonuj�cym na zasadach normalnego spo�ecze�stwa, ze swoimi wymaganiami, prawami i oczekiwaniami, kt�re przychodz�cy nowicjusz musi uwzgl�dnia� i dostosowa� si� do nich. Oczywi�cie, zdajecie sobie Pa�stwo spraw� z tego, �e nieraz spo�eczno�� zaczyna i�� drog� �le poj�tej demokracji, przeceniaj�c swoje mo�liwo�ci, podejmuj�c nieprzemy�lane, cz�sto podyktowane emocjami decyzje. Nieraz �wiadomie pozwalamy jej na to (je�eli nie dotycz� spraw ludzkich, lecz np. gospodarczych), nie chcemy poprzez swoje m�drkowanie pozbawia� j� mo�liwo�ci pope�nienia b��du, a przez to najbardziej naturalnej metody nabywania do�wiadczenia �yciowego. M�wi� nieraz kadrze, kt�ra cz�sto bardzo nadopieku�czo traktuje narkoman�w, �eby nie stara�a si� tak do ko�ca chroni� ich przed b��dami, �e chodzi jedynie o rang� b��du, �eby np. zamiast kamaszy nie kupili Kamaza. Kiedy pope�ni� jaki� b��d, wtedy na gor�co, wsp�lnie analizujemy ca�� spraw� i jest to chyba najlepszy spos�b uchronienia na przysz�o��. Nowicjusz, kt�ry decyduje si� zamieszka� z nami, staje wi�c przed trudnym zadaniem. Zrozumia�e jest, �e m�ody cz�owiek nie jest do niego przygotowany, mn�stwo sytuacji powoduje zniech�cenie, bunt: "Nie b�d� tak ci�ko pracowa�". Jednocze�nie jest zaciekawiony, widzi swoich koleg�w, z kt�rymi kiedy� bra� narkotyki, radz�cych sobie tutaj, innych, zadowolonych i dumnych ze swego pobytu. Wykonywanie pierwszej cz�sto w ich �yciu pracy, tworzenie czego� konkretnego w grupie r�wie�niczej, bo pracuje si� grupowo, daje nie ocenione rezultaty w postaci informacji: "Nie jest ze mn� tak �le, je�eli potrafi�em tego dokona�". Za chwil� jednak mo�e przyj�� zw�tpienie. Metoda Monaru polega na adekwatnym do mo�liwo�ci cz�owieka doci��aniu go obowi�zkami. Normalnie, je�eli kto� jest zm�czony, m�wi mu si�: "Odpocznij". My te� tak czasem czynimy, ale cz�sto zm�czenie, trzeba o tym pami�ta�, jest objawem mikroza�amania linii wiary w pomoc, jest ch�ci� ucieczki z pola walki. Cz�owiek bacznie obserwuje reakcje otoczenia na jego sygna� zm�czenia, pragnie wymusi� ust�pienie, pofolgowanie. Trzeba umie� wyczu� t� tendencj� ucieczkow� i zareagowa� umiej�tnym doci��eniem prac�, obowi�zkami, nauk�. Oczywi�cie, trzeba to robi� na miar� mo�liwo�ci odbiorcy, �eby nie spowodowa� totalnego zniech�cenia. Skuteczne obarczanie mo�e uruchomi� mechanizm: "Ja im poka��, �e potrafi�, a potem zobacz�, co z tym zrobi�". Jest to mechanizm rozprostowywania ugi�tej spr�yny i trzeba umie� go wykorzysta�, wskazuj�c, jak du�o ukrytych rezerw posiada ka�dy cz�owiek. Narkoman ze swoj� zaburzon� samoocen� musi w spos�b namacalny, niejako poprzez wysi�ek w�asnych mi�ni i intelektu wykuwa� mozolnie stopnie na g�adkiej �cianie nowego, trudnego i jak�e innego od dotychczasowego �ycia z lud�mi i dla ludzi. Nie spos�b przeceni� warto�ci pracy. Stosowana umiej�tnie, jest panaceum na ch�� brania, leczy l�k, znosi stany przygn�bienia, staje si� �r�d�em i sprawdzianem realnych mo�liwo�ci, jest ponadto ukojeniem poprzez swoj� normalno��. Prac� trzeba ceni� zawsze bardzo wysoko, niezale�nie od tego, na jakim by si� pracowa�o stanowisku. Trzeba jak najszybciej doprowadzi� do autonomizacji pracy, musi sta� si� ona potrzeb� ka�dego dnia. Widz� w tym miejscu u�miech czytaj�cego. Trudno, nie jestem winien dewaluacji poj�cia pracy. Jest nam w o�rodkach Monaru bardzo trudno przebi� obiegowy, og�lnie przyj�ty w Polsce stosunek do pracy, �e wykonuje siej� z musu, �e czy si� stoi... itd. Zdaj� sobie spraw� z utopijno�ci wpajania ludziom poszanowania pracy, podczas gdy: na zewn�trz b�d� cz�stokro� uczyli si� czego� odwrotnego. Wychowanie jednak nie mo�e opiera� si� na nauce cwaniactwa, konformizmu, lecz na wzorach uznawanych za godne uczciwego cz�owieka, kt�ry nie my�li tylko w ciasnych granicach w�asnego interesu, odmierzanego jedynie ilo�ci� zarobionych pieni�dzy. Za prac� cz�owiek powinien mie� zap�at�, mimo �e - praktycznie rzecz bior�c - m�g�by pracowa� dla swojego domu. My�l� jednak, �e niewielkie pieni�dze, adekwatne do w�o�onego wysi�ku (nigdy nie r�wno ka�demu, bo by�oby to nieuczciwe) stwarzaj� sytuacj� zbli�on� do tej, jaka jest na zewn�trz, ucz� gospodarowania got�wk� i mog� przyczyni� si� do zrozumienia istoty warto�ci pieni�dza. Praca w okresie nowicjatu spe�nia wi�c rol� roz�adowuj�c�, przyczynia si� do uformowania samooceny adekwatnej do mo�liwo�ci, buduje now� hierarchi� warto�ci. Stosunek do pracy jest bardzo r�ny. Cz�sto zdarzaj� si�, szczeg�lnie pocz�tkowo, nieprawid�owo�ci, z�e wykonywanie obowi�zk�w, lekcewa�enie markowanie pracy, sp�nianie si� itp. Co wtedy robimy? W Monarze nie ma systemu kar - s� zadania, kt�re nak�ada spo�eczno�� na m�odego cz�owieka, nie wywi�zuj�cego si� z przyj�tych przez siebie obowi�zk�w. Trzeba przyzna�, �e takie postawy u nas nie przechodz�, grupa natychmiast spostrzega obiboka i m�wi mu wprost: "Stary, nie z nami takie numery, my ci�ko pracujemy, a ty co?" Jedynie poprzez zwi�kszony wysi�ek mo�e zrehabilitowa� si� on w oczach innych. Je�eli np. �le sprz�ta pok�j, dostaje zadanie sprz�tania pi�ciu pokoi, je�li �le sadzi ziemniaki, to musi si� nauczy� sadzi� je dobrze, ale dodatkowo, opr�cz tego, np. opie�i� buraki. Cz�owiek uczy si� przez to solidno�ci, staranno�ci, widzi, �e z �atwo�ci� odkrywamy ka�d� nieuczciwo�� i �e pozostaje mu jedynie droga uczciwo�ci, gdy� w przeciwnym razie wchodzi si� w kolizj� z podstawowymi normami wsp�ycia w o�rodku. Trzeba pami�ta� o tym, i� w przypadku gdy mamy do czynienia z wieloletnim na�ogiem, proces budowania norm jest niezmiernie utrudniony. Praktycznie mo�na zak�ada�, i� skuteczne wpajanie norm moralnych jest prawie niemo�liwe. Cz�owiek przyjmuje zasady narzucone mu w O�rodku, gra rol� uczciwego, jest pozornie dostosowany, pozornie czuje wszystko tak, jak my chcemy, ale tak naprawd� nie zmienia si� w og�le lub minimalnie. Jest jak kamie�, z kt�rego mo�na od�upa� jedynie okruch. Narkoman o psychopatycznej strukturze osobowo�ci ma cudowne w�a�ciwo�ci przystosowawcze, jest ujmuj�cy, �agodny, czu�y. W rzeczywisto�ci przez ca�y czas drzemie w nim narkoma�ska bestia, kt�ra mo�e podyktowa� mu ka�dy czyn odwrotny do wpajanych mu zasad. Narkoman w pierwszej fazie pobytu, a nawet do roku lub d�u�ej, cz�sto zupe�nie nie zmienia swego wn�trza. Jest ci�gle gotowy do zerwania kontaktu i p�j�cia wed�ug starych, dobrze znanych mu wzorc�w, kt�rych przewodni� my�l� jest ca�kowity brak lojalno�ci i przedziwna p�ytko�� uczuciowa, pozwalaj�ca zerwa� ka�d� wi�. Pozornie tylko przywi�zuje si� do innych, traktuj�c zwi�zki z lud�mi w kategoriach korzy�ci dla siebie. Ka�dy m�ody pedagog ulega z�udzeniu, �e narkoman jest wspania�ym cz�owiekiem, otwartym na ka�d� sugesti�, poddaj�cym si� korekcie, przenikliwym i m�drym. P�aci si� bardzo wysok� stawk� za ten spos�b widzenia. Cz�sto ludzie zajmuj�cy si� narkomanami podlegaj� powa�nym kryzysom, za�amaniom psychicznym, gruchocz� sw�j obraz �wiata i ludzi, przedwcze�nie gorzkniej�, usilnie staraj�c si� dostosowa� do ci�gle umykaj�cego im spod n�g gruntu. Nic nie jest pewnego w leczeniu narkomana przez co najmniej rok. Wszystko, co staramy si� w nim wykszta�ci�, jest domkiem z kart, kt�ry mo�e si� rozsypa�. Dlaczego tak to widz�? Chcia�bym realistycznie, uczciwie przedstawi� moje do�wiadczenia. Mo�e inni maj� odmienne spojrzenie na ten problem, nie pretenduj� tu do niczego uniwersalnego. Ja tak to widz�! Czy oznacza to, �e nawo�uj� do pow�ci�gliwo�ci, asekuranctwa pedagogicznego typu: "Z niego chyba i tak nic nie b�dzie". Przeciwnie. Je�li chce si� cokolwiek zrobi� z narkomanem, trzeba od samego pocz�tku zacz�� z nim prac� na maksymalnych obrotach. Trzeba wej�� w niego z ca�ym �adunkiem swych uczu� i emocji, ogarn�� go i omota� sob�, by� z nim zawsze rami� w rami� w ka�dej godzinie tej walki o zmian�. To nie stek truizm�w. Oni potrzebuj� nas, naszej autentyczno�ci i normalno�ci, jak umieraj�cy kropl�wki z krwi�. Letnie uczucia, dzia�ania od - do zawodz� na ca�ej linii, pozostawiaj�c za sob� tylko gorycz nieuniknionej przegranej. A trzeba jasno sobie u�wiadomi�, �e gramy o �ycie, bo wyb�r narkotyku zamiast nas (m�wi� o pierwszym etapie) oznacza gr�b. Ludzie zajmuj�cy si� narkomanami cz�sto czuj�, �e z prac� ich jest tak, jak z prac� onkologa, kt�ry musi przeprowadzi� operacj�, ale wie, �e jest ju� niekiedy za p�no. Aby zwi�kszy� prawdopodobie�stwo sukcesu terapeutycznego, trzeba przeprowadzi� wyci�cie tkanki rakowej w spos�b bezwzgl�dny, nie licz�c cierpie� zadawanych m�odemu cz�owiekowi. Wychowawcy cz�stokro� nie potrafi� przebi� maski narkomana, g�aszcz� go po g��wce, my�l�c, �e co� si� w nim przez to zmieni. Trzeba wierci� w chorej psychice, mimo �e pacjent wije si� i krzyczy, stosuj�c ca�y arsena� przekonywaj�cych �rodk�w, �e on naprawd� ju� to wszystko zrozumia� i wie, jak post�powa�. Jest bardzo trudno pracowa� w ciemno. Cz�sto nie mamy �adnej wskaz�wki, czy robimy dobrze, czy �le. Nie mo�emy liczy� na' reakcj� pacjenta, kt�ra mo�e by� sprzeczna z naszymi oczekiwaniami. Musimy ci��, mimo �e nie mie�ci si� to w naszym dotychczasowym do�wiadczeniu z dzia�aniami wobec ludzi. Nie jest proste po dw�ch latach pobytu wykonywa� ci�cie, kt�re mo�e, w naszym mniemaniu, sprawdzi� cz�owieka kolejny raz. Sprawa staje si� skomplikowana, je�li odm�wi on sprawdzenia, bo ma prawo po dw�ch latach, aby mu wierzono. Co wtedy robimy? Trzeba stoczy� kolejn� walk�, tak, jakby by� on nowicjuszem, cho� mamy ju� do czynienia z monarowcem. Jedynym wska�nikiem s�uszno�ci tego, co robimy, jest cz�sto dopiero historia �ycia tego cz�owieka po wyj�ciu na zewn�trz, jego wspomnienia i ich ocena prowadzona z dystansu czasu. Bardzo cz�sto okazuje si�, �e mocne posuni�cia, granicz�ce cz�sto z bezsensem pedagogicznym, ale w oprawie: "Jeste�my przecie� przyjaci�mi, musisz mi wierzy�, chc� twego dobra" - s� licz�cymi si� w ich p�niejszym �yciu sprawami. Pedagogik� Monaru w pierwszej i drugiej fazie nauki �ycia mo�na por�wna� do przej�cia po ostrej grani g�rskiej, gdzie z jednej strony jest otch�a� narkomanii, a z drugiej nowe, normalne �ycie. Wychowawca jest przewodnikiem, kt�ry ubezpiecza narkomana na wsp�lnej linie. Dobra droga to taka, kt�ra nie oszcz�dza, jest przepa�cista i prawie niemo�liwa do przej�cia. �eby tego dokona�, trzeba ostro i�� razem, nie ogl�daj�c si� zbytnio za siebie. Zdarzaj� si� przewodnicy brawurowi i niedojrzali, kt�rzy ratuj� si� sami, doprowadzaj�c do �mierci tych, kt�rym powinni s�u�y�. Zbyt ostra droga jest nie do przej�cia dla niewprawnych, ale wybranie z kolei zbyt �atwej powoduje, �e nie nauczy si� narkomana chodzi� po g�rach i wcze�niej czy p�niej spadnie on w przepa��. Trzeba wi�c znale�� drog� adekwatn� do mo�liwo�ci prowadz�cego i prowadzonego. Bardzo cz�sto wychowawcy wybieraj� drogi zbyt trudne albo zbyt �atwe. Wszystko zale�y od ich osobowo�ci, sposobu widzenia ludzi i �wiata. Nic tu ju� nie wymy�limy cudowniejszego, bo przecie� ka�dy system tworz� tylko ludzie i od nich wszystko zale�y. Zdarcie maski narkomana nie usuwa mechanizm�w, jakimi on si� kieruje. To, �e u�wiadomi on sobie i u�wiadomi� mu to inni, kim jest, nawet je�li poczuje, �e jest zerem, niczego jeszcze nie zmienia. Nadal nie umie on by� uczciwy, dok�adny, cokolwiek planuj�cy. Musimy go wytrwale uczy� ka�dej czynno�ci, ka�dego, prostego nawet, procesu psychicznego. Przypomina to zatapianie kamieni w g��bokiej wodzie z nadziej�, �e kiedy� powstanie tama, kt�ra zahamuje bieg wody. Nasze dzia�ania znikaj� i liczy� mo�emy tylko na odroczone efekty, kt�re... . Nowicjat jest gr� z niewidzialnym z�em, kt�re zosta�o pozornie u�pione trybem �ycia w o�rodku. Trzeba to z�o z wn�trza narkomana usun�� poprzez jasno sprecyzowany i zdecydowany plan dzia�ania. Z�o postawy narkoma�skiej mo�na zneutralizowa� jedynie naszym dobrem. Wymagania s� wi�c ogromne. Narkoman jest niezwykle bystry i srogo oceniaj�cy innych. Nie potrafi on wymaga� od siebie, ale od wychowuj�cych go ludzi oczekuje rzeczy prawie niemo�liwych. Powinni�my by� dla niego idealnym rodzicem, bo tylko taki rodzic ma prawo pomiata� nim w imi� jemu tylko na razie znanych cel�w. Tylko wtedy, gdy b�dziemy maksymalnie uczciwi i zaanga�owani, mo�emy wykonywa� g��bokie ci�cia psychiki wychowanka. W przeciwnym razie nie zechce on przyj�� naszych zada�, przystosuje si� do nich i wykona je bez przekonania, z musu, dla �wi�tego spokoju. Bardzo cz�sto satysfakcjonuje nas to pozorne funkcjonowanie, udajemy, �e wszystko jest w porz�dku, �e przecie� uczy si� i pracuje, wi�c trudno mie� do niego jakiekolwiek pretensje. Praca z narkomanami jest bardzo skomplikowana, gdy� ca�y czas musimy kierowa� si� zasad� niesatysfakcjonowania si� tym, co robi�. Trzeba by� maksymalnie zorientowanym w ich potrzebach i mo�liwo�ciach i ustawia� poprzeczk� wy�ej ni� potrafi� si�gn��. Jakiekolwiek u�atwienia s� interpreto