5866

Szczegóły
Tytuł 5866
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5866 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5866 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5866 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

EMIL ZOLA GERMINAL TOM I Nag� r�wnin�, w bezgwiezdn� noc, czarn� i g�st� jak atrament, jaki� cz�owiek szed� samotnie drog� z Marchiennes do Montsou. Brukowany go�ciniec na przestrzeni dziesi�ciu kilometr�w przecina� pola bu- raczane. W�drowiec nie widzia� drogi przed sob�; ogrom przestrzeni wyczuwa� jedynie w podmuchach marcowego wiatru, kt�ry szerok�, lodowat� fal� wia� znad mokrade� i nagich p�l. �aden cie� drze- wa nie plami� nieba. Prosty go�ciniec ci�gn�� si� we mgle o�lepiaj�cych ciemno�ci. Cz�owiek �w wyszed� z Marchiennes oko�o drugiej w nocy. Szed� wyci�gni�tym krokiem dr��c z zimna w cienkiej bawe�nianej marynarce i welwetowych spodniach. Pod pach� �ciska� ma�e zawini�tko zwi�- zane kraciast� chustk�. Zawadza�o mu bardzo. Prze- k�ada� je ustawicznie i przyciska� do siebie usi�uj�c wsun�� do kieszeni obydwie do krwi posiekane wi- chrem d�onie. W pozbawionej jakichkolwiek my�li g�owie tego robotnika bez pracy i bez domu �y�a jedna jedyna nadzieja, �e jak s�o�ce wzejdzie, zrobi si� cieplej. Szed� tak przesz�o godzin�, gdy nagle, po lewej stronie, dwa kilometry przed Montsou, ujrza� czerwone �wiat�a trzech ognisk pal�cych si� na wol- nej przestrzeni, jakby zawieszonych w powietrzu. Zrazu zawaha� si�, wyl�kniony, nie m�g� jednak oprze� si� niepohamowanej ch�ci ogrzania r�k przez chwil�. Wszed� w g��boki w�w�z. Wszystko znik�o. Po prawej r�ce mia� parkan z grubych desek, chroni�cy tor kolejowy. Po lewej wznosi�o si� poros�e traw� wzg�rze, spoza kt�rego wyziera�y p�askie, jednako- we dachy jakiego� osiedla. Uszed� mo�e ze dwa- dzie�cia krok�w. Nagle na zakr�cie ukaza�y si� zno- wu �wiat�a, a podr�ny i tym razem nie pojmowa�, jak mog� pali� si� tak wysoko na martwym niebie, podobne do dymi�cych ksi�yc�w. Lecz u wyj�cia z w�wozu inny widok zaj�� jego uwag�. Ujrza� olbrzymi�, bezkszta�tn� mas� zabudowa�. Ponad ni- mi stercza� komin fabryczny. Przez brudne szyby okien po�yskiwa�y rzadkie �wiat�a, pi�� czy sze�� smutnych latar� chwia�o si� na poczernia�ych bel- kowaniach potwornego rusztowania. Pogr��ona w ciemno�ciach nocy i dymu masa wydawa�a z sie- bie jeden tylko g�os: ci�kie i g�uche dyszenie nie- widzialnej maszyny parowej. W�drowiec rozpozna� wreszcie kopalni�. I zn�-w przysz�a mu my�l, �e nie warto... I tutaj te� na pew- no nie znajdzie pracy. Zamiast zawr�ci� w stron� budynk�w skierowa� si� ku ha�dzie, gdzie w �e- laznych koszach �arzy�y si� w�gle, s�u��ce r�wno- cze�nie do o�wietlania placu i do ogrzewania robot- nik�w. Musieli widocznie pracowa� do p�nej nocy, bo dot�d jeszcze usuwano resztki niepotrzebnej zie- mi. Pos�ysza� turkot i dostrzeg� cienie ludzi zaj�tych wywracaniem woz�w, kt�re pchali po torze. � Dobry wiecz�r � rzek� i zbli�y� si� do jednego z kosz�w. Odwr�cony plecami do ognia sta� koniarz. By� to stary cz�owiek w fioletowym swetrze i kr�liczej czapce na g�owie. Obok niego sta� ros�y gniadosz. Jak z kamienia wykuty, czeka� na opr�nienie sze�ciu woz�w, kt�re w�a�nie przyci�gn��. Wywrot- niczy nie �pieszy� si�. By� to wysoki rudy ch�opak. Leniwie naciska� d�wigni�. Tu, na wzg�rzu, dc1 wiatr jeszcze ostrzejszy. Lodowaty wiew ci�� jak kos�, w r�wnomiernych odst�pach. � Dobry wiecz�r � odpar� stary. Zapanowa�o milczenie. Przybysz czuj�c, �e patrz� na niego podejrzliwie, wymieni� swoje nazwisko. � Nazywam si� Stefan Lantier, jestem maszy- nist�. Czy nie m�g�bym tu znale�� pracy? P�omie� ogniska o�wietla� go teraz jasno. M�g� mie� ze dwadzie�cia jeden lat, ciemnow�osy, przy- stojny, silnej, cho� drobnej budowy. Uspokojony, koniarz potrz�sn�� g�ow�. � Pracy... tutaj,.. maszynista? Nie... Wczoraj do- piero zg�asza�o si� dw�ch. Nie ma pracy � odpar�. Gwa�towny podmuch wiatru przerwa� rozmow�. Po chwili Stefan zapyta� wskazuj�c na ponur� gru- p� zabudowa� u st�p ha�dy: � To kopalnia, prawda? Tym razem stary nie m�g� mu odpowiedzie�. Du- si� go silny atak kaszlu. Odplun�� wreszcie, a fleg- ma pad�a czarn� plam� na zar�owion� od ognia ziemi�. � Tak, kopalnia le Voreux.., Osiedle robotnicze jest tu� obok. Wyci�gni�t� r�k� wskaza� w kierunku osiedla, kt�rego dachy dostrzeg� Stefan ju� przedtem. Tym- czasem wozy zosta�y opr�nione i stary uda� si� na sztywnych od reumatyzmu nogach za grubym gniadoszem, kt�ry bez bicza ruszy� z miejsca i kro- czy� powoli mi�dzy szynami, nie troszcz�c si� o wiatr je��cy mu sier��. Kopalnia le Voreux zarysowa�a si� teraz wyra�- niej. Stefan grza� pokrwawione d�onie u ogniska i rozgl�da� si� doko�a. Rozr�nia� poszczeg�lne cz�ci kopalni; sortownie o �cianach jakby posmarowa- nych mazi�, wie�� szybow�, obszerny budynek, w kt�rym znajdowa�a si� maszyna wyci�gowa, czworok�tn� wie�yczk� pompy. Ta ukryta w kotlinie kopalnia, ze swymi przysadzistymi budowlami z ce- g�y i podobnym do gro�nie wzniesionego rogu ko- minem, wyda�a mu si� �ar�ocznym potworem, czy- haj�cym na �ycie ludzkie. Przypatruj�c si� jej my- �la� o sobie, o swojej bezdomno�ci i trwaj�cych JU� od tygodnia poszukiwaniach pracy. W my�lach ujrza� si� w warsztacie kolejowym w Lilie, sk�d usuni�to go za pobicie szefa. Wyrzucony stamt�d, wac�dzie zastawa� drzwi zamkni�te. W sobot� przyby� do Marchiennes, gdzie, jak m�wiono, by�y wolne miej- sca w hucie. Tymczasem nie znalaz� nic ani tam, ani u Sonneville'a. Niedziel� sp�dzi� ukryty w�r�d be- lek wielkiego sk�adu drewna kopalnianego, sk�d o drugiej w nocy wygna� go dozorca. Nie mia� ani grosza, ani okruszyny chleba. Czym sko�czy si� ta tu�aczka po nieznajomych drogach, na wietrze, przed kt�rym nie wiadomo gdzie si� schroni�? Tak � to by�a kopalnia. Nieliczne latarnie o�wietla�y czworo- bok budynk�w fabrycznych. Nagle otworzy�y si� jakie� drzwi i dojrza� paleniska kot��w. Zrozumia� teraz ten regularny, g��boki oddech, niby sapanie d�awi�cego si� potwora: to dysza�a pompa. Wywrotniczy, skulony przy ognisku, nie podni�s� nawet oczu na przybysza. Stefan mia� w�a�nie schy- li� si� po swe zawini�tko, kiedy g�o�ny kaszel oznaj- mi� powr�t koniarza. Powoli wy�oni� si� on z ciem- no�ci wraz z gniadoszem ci�gn�cym sze�� �wie�o na�adowanych woz�w. � Czy w Montsou s� jakie� fabryki? � spyta� Stefan. Stary odplun�� ciemn� �lin� i g�osem rw�cym si� na wietrze odpar�: � O, fabryk to tu nie brak. Trzeba tu by�o by� przed trzema, czterema laty! Wsz�dzie hucza�y ma- szyny, nie mo�na by�o nastarczy� robotnik�w. A ile zarabiali! Teraz zn�w trzeba zaciska� pasa. N�dza wsz�dzie, zwalniaj� z pracy, fabryki staj� jedna po drugiej. Mo�e to i nie wina cesarza... Ale po co mu by�o miesza� si� do walk w Ameryce? A tu jeszcze zwierz�ta i ludzie mr� na choler�. I obaj zacz�li �ali� si� w kr�tkich, urywanych zda- niach. Stefan opowiada� dzieje swej tygodniowej da- remnej w�dr�wki. Wi�c ma zdechn�� z g�odu? Drogi roi� si� b�d� wkr�tce od �ebrak�w. � Tak � m�wi� stary. � To si� �le sko�czy. Kto to widzia�, �eby tylu chrze�cijan wyrzuca� na ulic�. � Nie co dzie� maj� teraz ludzie mi�so na obiad. � �eby chocia� chleb mieli co dzie�. � Tak, tak. �eby chocia� chleb. G�osy gubi�y si� w ponurym �wi�cie wichru. � To tam jest Montsou � zawo�a� koniarz zwra- caj�c si� na po�udnie. Wyci�gni�t� r�k� wskazywa� w ciemno�ciach ja- kie� niewidzialne punkty i kolejno wymienia� ich nazwy. Tam, w Montsou, idzie jeszcze cukrownia Fauvelle'a, natomiast cukrownia Hotona zwolni�a cz�� robotnik�w. Tylko m�yn Dutiiieula i fabryka powro�nicza Bleuze'a, dostarczaj�ca lin do kopalni, trzymaj� si� jeszcze jako tako. Nast�pnie szerokim gestem obj�� cz�� widnokr�gu od p�nocy: zak�ady budowlane Sonneville nie otrzyma�y ani po�owy dawnych zam�wie�; z trzech wielkich piec�w hutni- czych w Marchiennes tylko dwa s� czynne, a hucie szk�a w Gagebois grozi strajk, gdy� zapowiedziano obni�k� p�ac. � Wiem, wiem � powtarza� Stefan przy ka�dej nazwie. � By�em tam. � U nas � doda� koniarz � do tej pory wszystko jest jeszcze bez zmian, chocia� i tu kopalnie zmniej- szaj� ju� wydobycie. Ot, na przyk�ad tam naprzeciw- ko, w Victoire, czynne s� ju� tylko dwie baterie koksowe. Splun�� i zaprz�gn�wszy sennego konika do pu- stych woz�w ruszy� za nim. Stefan zna� ju� teraz ca�� okolic�. R�ka starego koniarza nada�a wymow� otaczaj�cym ciemno�ciom, nape�ni�a je udr�k�, kt�r� m�ody cz�owiek wyczuwa� wok� siebie. Czy� to nie krzyk g�odu ni�s� ze sob� marcowy wicher dm�c ponad nagimi polami? Podmu- chy stawa�y si� coraz gwa�towniejsze. Zdawa�o si�, �e zamrze od nich praca i zapanuje n�dza, kt�ra zabije wielu ludzi. Stefan b��dzi� wzrokiem po r�w- ninie, jednocze�nie l�kaj�c si� i pragn�c j� zobaczy�. Wszystko ton�o w obcych mrokach nocy i tylko bardzo daleko dostrzega� sylwetki wielkich piec�w i baterii koksowych. Te ostatnie tworzy�y uko�ny rz�d czerwonych p�omieni. Dwie wie�e, nieco bar- dziej na lewo, p�on�y niebiesko jak olbrzymie po- chodnie. By� w tym smutek po�aru, zdawa�o si�, �e w krainie w�gla i �elaza nie ma na ponurym niebie innych gwiazd, jak te nocne ognie. � Wy mo�e z Belgii? Koniarz wr�ci� i podj�� przerwan� rozmow�. Tym razem przywi�z� tylko trzy wozy. W kopalni wydarzy� si� wypadek: p�k�a jaka� �ruba w klatce szybowej i robota stan�a na dobry kwadrans. U st�p ha�dy zapanowa�a cisza. Wozacy przestali toczy� wo- zy po szynach. Z g��bi podziemia dochodzi�y tyl- ko dalekie uderzenia m�ota bij�cego w �elazn� bla- ch�. � Nie, pochodz� z po�udnia � odpar� Stefan. Opr�niwszy wozy wywrotniczy usiad� na ziemi, zadowolony z przerwy. W milczeniu podni�s� na sta- rego przygas�e spojrzenie, jakby zdziwiony jego ga- datliwo�ci�. Koniarz nie nale�a� do ludzi rozmow- nych. Mo�e spodoba�a mu si� twarz obcego przyby- sza, a mo�e ogarn�a go ch�� zwierze�, kt�ra spra- wia, �e starzy ludzie m�wi� czasami na g�os sami do siebie. � A ja jestem z Montsou � odpar�. � Nazywam si� Bonnemort '. � Bonnemort? � zapyta� Stefan zdziwiony. � To chyba przezwisko? Stary roze�mia� si� z zadowoleniem i rzek� wska- zuj�c na kopalni�: � Tak, tak... Trzy razy wyci�gano mnie stamt�d... Raz z opalonymi w�osami, drugi raz, jak mnie przy- sypa�o, a trzeci raz, jak mnie woda zala�a... Brzuch mia�em wzd�ty jak ropucha. Jak si� przekonali, �e n-ie chc� umiera�, przezwali mnie Bonnemort, dla �artu. Powesela� jeszcze bardziej. �mia� si� chrypliwie. Przypomina�o to zgrzyt �le naoliwionych tryb�w i za- ko�czy�o si� strasznym atakiem kaszlu. �arz�ce si� w koszu w�gle o�wietla�y jego wielk� g�ow� o rzad- l Dos�ownie: truposz. (Przyp. Bum.) kich siwych w�osach i p�ask� twarz, bardzo blad�, pokryt� sinawymi plamami. By� ma�ego wzrostu, szyj� mia� grub�, nogi powykr�cane, r�ce si�goj�ce a� do kolan, d�onie kwadratowe. Podobnie jak jego ko� stoj�cy nieruchomo i nieczu�y na wiatr, wygl�- da� jak wyciosany z kamienia. Zdawa�o si�, �e nie czuje zimna ani ostrych podmuch�w wichru. Gdy si� wykaszla�, odchrz�kn�� z g��bi piersi i splun��. Na ziemi ukaza�a si� zn�w czarna plama. Stefan przyjrza� mu si�, przyjrza� si� czarnej pla- mie i zapyta�: � Dawno ju� pracujecie w kopalni? Bonnemort szeroko roz�o�y� r�ce. � Och, dawno... Nie mia�em jeszcze o�miu lat, jak pierwszy raz zjecha�em do le Voreux, a teraz mam pi��dziesi�t osiem. Porachujcie. Robi�em tam na dole wszystko. Naprz�d by�em ch�opcem do po- mocy, potem, jak ju� by�em silniejszy, �adowaczem, a potem przez osiemna�cie lat r�baczem. P�niej przez te przekl�te nogi przeznaczyli mnie do kopania ziemi, do podsadzki, do rozmaitych napraw, a� wre- szcie musieli mnie zatrudni� na powierzchni, bo do- ktor powiedzia�, �e im tam zdechn�. No i od pi�ciu lat jestem koniarzem. �adny kawa� czasu, co? Pi��- dziesi�t lat w kopalni, z tego czterdzie�ci pi�� pod ziemi�! Wypadaj�ce od czasu do czasu z kosza roz�arzone w�gle rzuca�y na jego twarz krwawe odblaski. � Ka�� mi przerwa� prac� � ci�gn��. � Ale ja nie chc�. Nie g�upim! Poczekam jeszcze te dwa lata do sze��dziesi�tki, �eby mie� sto osiemdziesi�t fran- k�w emerytury. Jakbym si� wyni�s� dzisiaj, daliby mi sto pi��dziesi�t. Chytre bestie! Zreszt� trzymam si� jeszcze zupe�nie dobrze, tylko te nogi... To wszy- stko przez wod�. Za du�o cz�owiek nam�k� przy ro- bocie i wesz�o mu pod sk�r�. S� takie dni, �e nie mog� ruszy� nog�, �eby nie krzycze�. Przerwa� mu nowy atak kaszlu. � Kaszlecie te� od tej wody? � spyta� Stefan. Stary zaprzeczy� gwa�townie ruchem g�owy. Gdy odzyska� g�os, obja�ni�: � Nie, nie od wody. Przezi�bi�em si� w zesz�ym miesi�cu. Nigdy dot�d nie kaszla�em, a teraz nie mog� si� jako� tego pozby�... Wiecznie tylko pluj� i Pluj�... Odchrz�kn�� i znowu splun�� czarno. � Czy to krew? � o�mieli� si� wreszcie zapyta� Stefan. Bonnemort powoli ociera� usta wierzchem d�oni. � Nie, to w�giel... Tyle mam tego w �rodku, �e do ko�ca �ycia mia�bym czym pali� w piecu. A prze- cie� od pi�ciu lat nie by�em pod ziemi�. Cz�owiek nawet nie wiedzia�, �e sobie taki zapas uzbiera�! Ale to nic, to zdrowo! Zapanowa�o milczenie. Z kopalni dochodzi�y r�w- nomierne uderzenia m�ota; z g��bin nocy wiatr przy- nosi� skargi g�odnych i zm�czonych. Przy ogniu, kt�ry przygas�, stary ci�gn�� dalej swoje wspomnie- nia. Tak, tak, i on, i jego rodzina nie od wczoraj znaj� si� z kilofem. Pracuj� w kopalni od chwili powsta- nia Towarzystwa W�glowego w Montsou przed stu sze�ciu laty. Jego dziad, Wilhelm Maheu, jako pi�t- nastoletni ch�opak odkry� pok�ady w�gla w Requil- lart. By�a to pierwsza kopalnia Towarzystwa, stara, dzi� ju� opuszczona, niedaleko cukrowni Fauvelle'a. Wszyscy o tym wiedz�, a pierwszy szyb nazwano szybem Wilhelma od imienia dziadka. Bonnemort go nie zna�, opowiadaj�, �e by� silny i t�gi. Umar� w sze��dziesi�tym roku �ycia. Jego ojciec, Miko�aj Maheu zwany Rudym, zgin�� w kopalni maj�c czter- dzie�ci lat. Pog��biano w�wczas le Voreux. Nast�pi� zawa�: ani �ladu nie zosta�o po cz�owieku. Dwaj jego wujowie i trzej bracia r�wnie� stracili tu �ycie. Je- go, Wincentego Maheu, kt�ry wyszed� z kopalni pra- wie ca�o, postradawszy tylko si�� w nogach, uwa�ali wszyscy za szcz�ciarza. Ale c� robi�, pracowa� trze- ba! Szli do kopalni jedni po drugich � najpierw ojcowie, potem dzieci, m�czy si� tam teraz jego syn, Toussaint Maheu, jego wnuki i reszta rodziny. Miesz- kaj� w osiedlu. Sto sze�� lat pracy u jednego chlebo- dawcy! Najpierw dziadkowie, teraz prawnuki. Nie- jeden mieszczuch nie potrafi�by opowiedzie� tak dziej�w swojej rodziny, co? � Tak, tak, byleby by�o co je�� � mrukn�� zno- wu Stefan. � W�a�nie do tego m�wi� � odpar� stary. � P�ki jest chleb, mo�na �y�! Bonnemort zamilk� i zwr�ci� oczy w stron� kolo- nii robotniczej. W oknach zacz�y zapala� si� �wia- t�a. Na wie�y w Montsou zegar wybi� czwart�. By�o coraz zimniej. � Bogate jest to wasze Towarzystwo? � spyta� Stefan. Stary podni�s� ramiona w g�r�, a p�niej opu�ci� je, jak gdyby ugina� si� pod ci�arem z�ota. � Jeszcze jak! � odpar�. � Mo�e nie takie boga- te jak s�siednie Towarzystwo w Anzin, ale i tak ma tyle milion�w, �e ani by� porachowa�. Dziewi�tna�- cie szyb�w, z czego trzyna�cie wydobywczych, le Voreux, la Victoire, Crevecoeur, Mirou, Saint-Tho- mas, Madeleine, Feutry-Cantel i inne jeszcze, a sze�� odwadniaj�cych albo wentylacyjnych, jak Requil- lart... Dziesi�� tysi�cy robotnik�w, koncesje na ob- szarach sze��dziesi�ciu gmin, dzienne wydobycie pi�� tysi�cy ton, kolej ��cz�ca wszystkie kopalnie, warsz- taty, fabryki!... Ho! ho! Pieni�dzy im nie brak. Zadudni�y po szynach wozy. Gruby gniadosz na- stawi� uszu; Klatk� szybow� widocznie ju� napra- wiono, �adowacze wzi�li si� na nowo do roboty. Za- prz�gaj�c konia koniarz zwr�ci� si� do� �agodnie: � Nie przyzwyczajaj si� do gadulstwa, leniu je- den! Gdyby tak pan. Hennebeau dowiedzia� si�, co robisz na postojach. Stefan spogl�da� zamy�lony w ciemno��.. � Wi�c kopalnia jest w�asno�ci� pana Henne- beau? � zapyta�. � Nie � wyja�ni� stary. � Pan Hennebeau jest naczelnym dyrektorem. Otrzymuje zap�at� jak i my. Stefan wskaza� ruchem r�ki otaczaj�cy ich bez- miar mroku. � Wi�c czyje� to wszystko? Ale Bonnemort dosta� nagle tak silnego ataku ka- szlu, �e nie m�g� pochwyci� tchu. Kiedy odplun�� wreszcie i otar� czarn� pian� z warg, odpar� w�r�d wzmagaj�cych si� podmuch�w wiatru: � Czyje? Ano, nie wiadomo... Pa�skie! I d�oni� wskaza� jaki� punkt w ciemno�ci, jakie� od- leg�e, niewidzialne miejsce, zamieszkane przez tych, dla kt�rych rodzina Maheu od stu lat wydobywa�a w�giel z g��bi ziemi. W jego g�osie zabrzmia� zabo- bonny l�k, jak gdyby m�wi� o jakim� niedost�pnym przybytku kryj�cym w swym wn�trzu syte b�stwo, kt�re pas�o si� ich krwi�, a kt�rego nigdy nie ogl�- dali. � Tak, tak, byle mie� chleba do syta � powt�rzy� Stefan po raz trzeci, pozornie bez zwi�zku. � Za pi�kne by to by�o! Ko� ruszy�, a starzec powl�k� si� za nim poci�ga- j�c nogami jak inwalida. Skurczony obok wywrotu wywrotniczy nie drgn�� nawet. Siedzia� z brod� utkwion� mi�dzy kolanami, t�po zapatrzony w prze- strze�. Stefan podni�s� z ziemi zawini�tko, ale nie odcho- dzi�. Na plecach czu� lodowate podmuchy wiatru, a na piersiach �ar bij�cy od ognia. Mo�e powinien jednak zwr�ci� si� do zarz�du kopalni o prac�? Sta- ry m�g� si� nie orientowa� tak dobrze. Zreszt� zado- woli si� byle czym, przyjmie jakiekolwiek zaj�cie. Dok�d p�j�� i co pocz�� w tej wyg�odzonej bezrobo- ciem okolicy? Zdechn�� pod p�otem jak bezdomny pies? A jednak waha� si�. Spowita g�stym mrokiem kopalnia le Voreux wzbudza�a w nim l�k. Podmu- chy wiatru by�y coraz bardziej porywiste, jakby wia� od coraz rozleglejszych przestrzeni. Jedynym �wiadkiem rozja�niaj�cym martwe niebo by� czer- wony blask, jakim broczy�y w ciemno�ciach wielkie piece i piece koksownicze. Przyczajona w swej jamie jak z�y zwierz kopalnia dysza�a ci�ko, utrudzona trawieniem oddanych na jej pastw� cia� ludzkich. n Po�o�ona w�r�d p�l, na kt�rych uprawiano zbo�e i buraki, osada robotnicza Dwie�cie Czterdzie�ci spa- �a w�r�d ciemnej nocy. W mroku majaczy�y kontury czterech ogromnych kompleks�w sk�adaj�cych si� z ma�ych domk�w, kompleks�w przypominaj�cych koszary lub szpital. Ustawione w r�wnoleg�e szeregi, przedzielone by�y szerokimi ulicami. Przed ka�dym domkiem znajdowa� si� ogr�dek. Przep�ywaj�cy nad r�wnin� wiatr targa� porwanymi siatkami ogrodze� i ni�s� ze sob� ich skarg�. W drugim bloku, pod numerem szesnastym, w mie- szkaniu rodziny Maheu nikt si� nie rusza�. Jedyn� izb� na pi�trze zalega�y g��bokie ciemno�ci, przygnia- taj�c swym ci�arem pogr��onych we �nie, �miertel- nie utrudzonych ludzi. Mimo zimna panuj�cego na dworze w pokoju by�o duszno i gor�co: w powietrzu unosi�y si� wyziewy ludzkich cia�. W izbie na parterze kuku�ka zegara odezwa�a si� cztery razy. Ale nikt si� nie poruszy�. Rozlega�y si� tylko �wiszcz�ce oddechy i dwa g�o�ne chrapania. Pierwsza poderwa�a si� Katarzyna, z przyzwyczaje- nia policzy�a przez sen cztery uderzenia zegara dola- tuj�ce z do�u, nie mia�a jednak si�y rozbudzi� si� zupe�nie. Wysun�a spod ko�dry nogi, namaca�a za- pa�ki i zapali�a �wiec�. Ale nie wsta�a z ��ka. G�owa chwia�a jej si� i ci��y�a do ty�u, jakby chcia�a opa�� z powrotem na poduszk�. Blask �wiecy rozja�ni� kwadratow� izb� o dw�ch oknach. Sta�y w niej trzy ��ka, szafa, st�, dwa orzechowe krzes�a; poczernia�e od staro�ci,-ostro od- cina�y si� od ��to malowanych �cian. I to by�o ca�e umeblowanie. Na gwo�dziu wisia�o troch� �achr�a- n�w, na pod�odze sta� dzbanek i czerwona" miska s�u- ��ca za miednic�. W ��ku po lewej stronie spa� naj- starszy syn Zachariasz, ch�opak dwudziestoletni, ze swym jedenastoletnim bratem Jankiem. W ��ku po prawej stronie spa�o obejmuj�c si� ramionami dwo- je malc�w: Lenora i Henryk. Dziewczynka mia�a sze�� lat, ch�opiec cztery. Trzecie ��ko dzieli�a Ka- tarzyna z dziewi�cioletni� Alzir�; by�a ona tak drob- na i szczup�a na sw�j wiek, �e siostra nie odczuwa- �aby wcale jej obecno�ci, gdyby nie garb ma�ej kale- ki, kt�ry ura�'a� j� w bok. Przez otwarte oszkione drzwi wida� by�o w�sk� sionk�, rodzaj alkowy, w kt�rej sta�o czwarte ��ko, zajmowane przez rodzi- c�w, i ko�yska z najm�odszym dzieckiem, trzymie- si�czn� Estelk�. Katarzyna zdoby�a si� na rozpaczliwy wysi�ek. Przeci�gn�a si�, zanurzy�a d�onie w rudych w�osach opadaj�cych na czo�o i kark. Jak na pi�tna�cie lat by�a jeszcze bardzo drobna. Spod w�skiej koszuli wida� by�o jedynie sine stopy, jakby wytatuowane w�glem, i delikatne ramiona, kt�rych mleczna bia- �o�� odbija�a od ziemistego koloru twarzy, znisz- czonej sta�ym myciem prostym myd�em. Ziewn�a raz jeszcze, ukazuj�c wspania�e z�by i blade ane- miczne dzi�s�a. Walczy�a ze snem. Jej szare oczy �zawi�y z niewyspania, a cia�o wydawa�o si� na- brzmia�e znu�eniem. Z kom�rki rodzic�w dobieg� pomruk. Maheu po- st�kiwa� niewyra�nie: � Psiakrew! Ju� czas! Zapali�a� �wiat�o, Kata- rzyno? � Tak, ojcze. Na dole wybi�a czwarta. � No to rusza j�e si� pr�dzej! Jakby� wczoraj mniej ta�cowa�a przy niedzieli, zbudzi�aby� nas dzi- siaj wcze�niej... A to pr�niacze �ycie! � Burcza� co� jeszcze pod nosem, ale sen zmorzy� go na nowo i s�owa przesz�y w chrapanie. Dziewczyna wsta�a i boso, w koszuli zacz�a krz�- ta� si� po izbie. Przechodz�c obok ��ka Henryka i Lenory, narzuci�a na nich zsuni�t� ko�dr�. Nie zbudzili si�, pogr��eni w g��bokim dziecinnym �nie. Alzir� nie spa�a ju� i bez s�owa odwr�ci�a si� na bok, zajmuj�c wygrzane miejsce starszej siostry. � Zachariasz, Janek, czas wstawa�! � wo�a�a Katarzyna stoj�c przy ��ku braci, kt�rzy spali z twarzami w poduszce. Musia�a potrz�sn�� starszego za rami�. Kl�� pod nosem, jej za� przysz�o do g�owy �ci�gn�� z nich ko�dr�, �eby zmusi� do wstania. Widz�c, jak wyma- chuj� go�ymi nogami, zacz�a si� �mia�. � Wyno� si�, co za g�upie �arty! � krzykn�� ze z�o�ci� Zachariasz siadaj�c na ��ku. � Nie lubi� tego! Psiakrew... �e te� znowu trzeba wstawa�. Chudy, wyro�ni�ty, o d�ugiej twarzy, na kt�rej ciemnia�y k�pki rzadkiego zarostu, mia� podobnie jak ca�a rodzina jasne w�osy i blad� anemiczn� cer�. Obci�ga� koszul� nie przez wstydliwo��, ale dlatego, �e by�o mu zimno. � Ju� czwarta � powtarza�a Katarzyna. � Dalej, wstawajcie! Ojciec b�dzie si� gniewa�! JaneK zwin�� si� w k��bek, zamkn�� z powrotem oczy-i rzek�: � Daj mi �wi�ty spok�j, ja �pi�. Za�mia�a si� dobrodusznie. By� tak ma�y, jego cz�onki o zgrubia�ych stawach tak drobne, �e obj�w- szy go ramionami podnios�a bez trudu. Wyrywa� si�. Jego ma�pia, ziemista twarz, o odstaj�cych uszach i ma�ych zielonych oczach, poblad�a ze z�o�ci, �e jest taki s�aby. Nie powiedzia� ani s�owa, tylko ugryz� j� w praw� pier�. � Szkaradniku jaki�! � szepn�a t�umi�c okrzyk b�lu i postawi�a go na ziemi. Milcz�ca Alzir� podci�gn�a ko�dr� pod brod�.'Nie zasn�a. M�drymi oczami kaleki wodzi�a za ubieraj�- cym si� rodze�stwem. Nowa k��tnia wybuch�a przy misce z wod�. Ch�opcy odepchn�li Katarzyn�, bo za d�ugo si� my�a. Koszule fruwa�y w powietrzu, a oni; zaspani jeszcze, za�atwiali si� bez skr�powania ;jak � Germinal t. I szczeni�ta, kt�re wychowa�y si� razem. Katarzyna pierwsza by�a gotowa. W�o�y�a g�rnicze spodnie i p��cienny kaftan, w�osy wsun�a pod niebiesk� chustk�. W tym czystym, m�skim stroju wygl�da�a jak ch�opak. Tylko lekkie ko�ysanie si� bioder zdra- dza�o, �e jest kobiet�. � Poczekaj, jak stary wr�ci, b�dzie si� z�o�ci�, �e ��ko nie pos�ane... Powiem mu, �e to twoja wina � rzuci� z�o�liwie Zachariasz. Starym nazywano dziadka Bonnemort, kt�ry pra- cowa� w nocy, a k�ad� si� ze �witem, tak �e ��ko nie ostyga�o nigdy, zawsze kto� w nim le�a�. Katarzyna nie odpowiedzia�a nic, tylko przykry�a je ko�dr�. Od kilku chwil z s�siedniego mieszkania dobiega�y odg�osy krz�tania si�. Domki robotnicze,, zbudowane przez Towarzystwo jak najmniejszym kosztem, mia- �y �ciany tak cienkie, �e s�ycha� by�o ka�dy szelest. Rodziny tr�ca�y si� niejako �okciami i �aden szczeg� osobistego �ycia s�siad�w nie pozostawa� w ukry- ciu, nawet dla dzieci. Na schodach rozleg�o si� ci�kie st�panie, a wkr�tce potem kto� opad� na ��ko z wes- tchnieniem ulgi. � Aha � powiedzia�a Katarzyna � Levaque po- szed� do roboty, a Bouteloup przyszed� do Lewaczki. Janek roze�mia� si� z�o�liwie, nawet oczy ma�ej Alziry zab�ys�y. Ka�dego ranka zabawiali si� histori� tego tr�jk�ta ma��e�skiego w s�siedztwie. R�bacz Levaque przyj�� jako sublokatora kopacza i �ona mia�a teraz dw�ch m��w: jednego we dnie, drugie- go w nocy. � Filomena kaszle! � podj�a Katarzyna nas�u- chuj�c. M�wi�a o najstarszej c�rce Levaque'�w, wysokiej, dziewi�tnastoletniej dziewczynie, kochance Zacharia- sza, z kt�rym mia�a ju� dwoje dzieci. By�a chora na p�uca. Otrzyma�a zaj�cie w sortowni, gdy� nie nada- wa�a si� do pracy pod ziemi�. � Ta to ma �wi�te �ycie � mrukn�� Zacha- riasz. � Wysypia si� do sz�stej. Wci�gn�� spodnie, podszed� do okna i otworzy� je. Osiedle o�ywa�o, w oknach zapala�y si� �wiat�a. I znowu w izbie dosz�o do sprzeczki: Zachariasz wy- chyli� si�, �eby podpatrzy�, jak z domu Pierrona, mieszkaj�cego naprzeciwko, wyjdzie Dansaert, nad- sztygar z le Voreux, kt�rego pos�dzano, �e sypia z Pierronk�. Tymczasem Katarzyna wo�a�a, �e Pier- ron od wczoraj pracuje we dnie, wi�c Dansaert nie m�g� tam spa� tej nocy. Lodowate powietrze wdzie- ra�o si� do izby, a oni k��cili si�, ka�de upiera�o si� przy swoim. Nagle rozleg� si� krzyk. To Estelka, kt�rej zrobi�o si� zimno, zacz�a p�aka�. Obudzi�o to Maheu. Co mu si� sta�o, �e tak, dzi� zaspa�? Kl�� tak g�o�no, �e w przyleg�ej izbie dzieci nie �mia�y ju� pisn�� ani s�owa. Janek i Zachariasz powoli ko�czyli si� my�. Alzira przygl�da�a im si� w dalszym ci�gu szeroko otwartymi oczyma. Tylko Lenora i Henryk spali dalej mimo zgie�ku. � Katarzyna, podaj mi �wiec�! � zawo�a� Maheu. Zapi�a kaftan i zanios�a ojcu �wiec�. Bracia mu- sieli si� ubiera� przy sk�pym �wietle wpadaj�cym przez drzwi. Ojciec wstawa�. Katarzyna w grubych we�nianych po�czochach zesz�a po omacku do izby na dole i zapali�a drug� �wiec�, �eby przyrz�dzi� kaw�. Saboty ca�ej rodziny sta�y pod kredensem. � Przestaniesz ty si� drze�, bachorze jeden! � wrzasn�� Maheu rozw�cieczony krzykami Estelki. Ma�ego wzrostu jak stary Bonnemort, podobny by� do niego. Mia� wielk� g�ow�, p�ask�, ziemist� twarz i jasne, kr�tko przystrzy�one w�osy. Dziecko przera- �one widokiem wzniesionych nad sob� muskularnych ramion wrzeszcza�o jeszcze g�o�niej. � Daj jej spok�j! Wiesz przecie�, �e to nic nie pomo�e � odezwa�a si� �ona wyci�gaj�c si� po�rod- ku ��ka. Obudzi�a si� przed chwil� i narzeka�a teraz, �e nigdy nie dadz� jej si� wyspa�. Czy nie mog� wy- * nie�� si� po cichu? Spod nasuni�tej ko�dry wygl�da�a tylko jej pod�u�na twarz o grubych rysach; Ta trzy- dziestodziewi�cioletnia kobieta zniszczona ju� by�a �yciem w niedostatku i siedmiokrotnym macierzy�- stwem. Z oczyma utkwionymi w sufit m�wi�a powoli do ubieraj�cego si� m�a. �adne z nich nie zwraca�o uwagi na ma��, siniej�c� od krzyku. � Nie mam ani grosza, s�yszysz, a dzi� dopiero poniedzia�ek. Do wyp�aty jeszcze sze�� dni. Tak nie mo�e by� d�u�ej. Wszyscy razem przynosicie dziewi�� frank�w. Jak�e to ma wystarczy�? Jest nas w domu dziesi�cioro. � Jak to dziewi�� frank�w? � zaprotestowa� Ma- heu. � Ja i Zachariasz przynosimy po trzy, to razem sze��, Katarzyna i ojciec po dwa, to razem cztery; sze�� i cztery to dziesi��, a jeszcze Janek franka, to jedena�cie! � Tak, jedena�cie, ale nie liczysz niedziel i dni bez pracy. Nigdy nie dostaj� wi�cej jak dziewi��... rozumiesz? Nie odpowiedzia�, zaj�ty szukaniem na pod�odze swego sk�rzanego paska. Po chwili wyprostowa� si� � rzek�: � Nie narzekaj, stara, nie narzekaj, ja jeszcze Mak dobrze si� trzymam. S� tacy, co maj� po czter- ie�ci dwa- lata jak ja, a przenosz� ich do rob�t przy naprawach. � Mo�liwe, ale i co z tego... Co ja mam robi� bez pieni�dzy, powiedz? Nie masz nic? � Mam dwa su. � Schowaj je sobie na piwo. M�j Bo�e! Co ja poczn�? Jeszcze sze�� dni! Maigrat wyrzuci� mnie wczoraj za drzwi, winni�my mu ju� sze��dziesi�t frank�w. Spr�buj� p�j�� do niego jeszcze raz, ale jak mi odm�wi?... Le��c nieruchomo Maheudka m�wi�a dalej przy- gn�bionym g�osem, od czasu do czasu przymykaj�c powieki, gdy razi�o j� �wiat�o. Opowiada�a .o pustym kredensie, o tym, �e dzieci prosz� o chleb z mas�em, a tu nawet na kaw� nie ma, o z�ej wodzie, od kt�rej dostaje si� k�ucia w boku, o d�ugich dniach, kiedy trzeba oszukiwa� g��d jedz�c gotowane li�cie kapu- sty. Musia�a podnie�� g�os, gdy� krzyk Estelki g�u- szy� jej s�owa. Krzyk ten stawa� si� nie do zniesie- nia. Maheu porwa� dziecko z ko�yski, rzuci� je na ��ko obok matki i wykrztusi� z w�ciek�o�ci�: � We� j�, bo j� udusz�' To czort niezno�ny! Nic jej nie brak, ma co je��, a drze si� g�o�niej od in- nych. Estelka zacz�a ssa�. W cieple ��ka, pod ko�dr�, uspokoi�a si� zaraz i s�ycha� by�o ju� tylko mlaska- nie warg chciwych pokarmu. � Czy pa�stwo z Piolaine nie m�wili ci nic, �eby� do nich przysz�a? �' podj�� Maheu po chwili milcze- nia. Kobieta skrzywi�a si� ze zniech�ceniem. � Spotka�am ich. Rozdaj� ubrania biednym dzie- ciom... Zaprowadz� dzi� do nich Lenor� i Henryka. �eby mi tak dali chocia� z pi�� frank�w! Znowu zapanowa�o milczenie. Maheu by� got�w. Chwil� sta� bez ruchu, wreszcie zako�czy� rozmow�: � C� chcesz? Tak to ju� jest. Pomy�l lepiej, z czego zrobi� zup� na wiecz�r. Gadanie nic nie po- mo�e, wol� ju� by� przy robocie. � Pewnie � odpar�a �ona. � Zga� �wiec�, nie potrzebuj� przygl�da� si� moim my�lom. Maheu dmuchn��. Zachariasz i Janek schodzili ju� na d�; poszed� za nimi. Schody trzeszcza�y pod ich ci�kimi krokami. Alkowa i izba pogr��y�y si� zn�w w ciemno�ci. Malcy spali, nawet Alzira przymkn�a powieki. Tylko matka wpatrywa�a si� w ciemno�ci, podczas gdy Estelka ssa�a jej zwi�d�� pier�, mrucz�c jak koci�. Na dole Katarzyna gotowa�a �niadanie. Pod p�yt� �elaznej kuchenki o dw�ch fajerkach tli�y si� bez przerwy w�gle na �elaznym ruszcie. Towarzystwo przydziela�o co miesi�c ka�dej rodzinie osiemset kilo przerost�w. Nie chcia�y si� rozpala�, wi�c dziewczy- na nie gasi�a ich wieczorem, zasuwa�a tylko fajerki, a rano roznieca�a tl�cy si� jeszcze ogie� dorzucaj�c par� kawa�k�w drobnego w�gla. Postawiwszy na fa- jerce sagan z wod�, przykucn�a przed kredensem. Izba, do�� obszerna, zajmowa�a bowiem ca�y par- ter, i bardzo czysta, mia�a �ciany pomalowane na zielono, a pod�og� posypan� bia�ym piaskiem. Pr�cz kredensu z lakierowanej jedliny umeblowanie sk�a- da�o si� ze sto�u i kilku krzese� z tego samego drze- wa. Przylepione do �cian jaskrawe obrazki, ofiaro- wane przez Towarzystwo podobizny cesarza i cesa- rzowej, z�ocone postacie �o�nierzy i �wi�tych stano- wi�y jedyne kolorowe plamy na jasnym i g�adkim tle izby, ozdobionej poza tym r�owym pude�kiem z kartonu, stoj�cym na kredensie, i barwnie malowa- nym zegarem z kuku�k�, kt�rego tykanie wype�nia�o pust� przestrze�. Obok drzwi wiod�cych na g�r� by- �o wej�cie do piwnicy. Pomimo panuj�cej w izbie czysto�ci unosi� si� w niej zastarza�y zapach gotowa- nej cebuli, zatruwaj�c powietrze i tak ju� przesy- cone ostrymi wyziewami z kopalni. Katarzyna spogl�da�a z namys�em do wn�trza kre- densu. Znajdowa�a si� w nim tylko resztka chleba, odrobina mas�a i spory kawa�ek bia�ego sera. Mia�a z tego zrobi� �niadanie dla nich czworga. Wreszcie zdecydowa�a si�, ukroi�a jedn� kromk� i po�o�y�a na niej plasterek sera, potem ukroi�a drug�, poci�gn�a j� lekko mas�em i zlepi�a je razem. By�a to tak zwa- na cegie�ka, podw�jna kanapka, jak� ka�dy robotnik bra� ze sob� rano do kopalni. Niebawem wszystkie cztery cegie�ki le�a�y na stole, przygotowane z suro- w� sprawiedliwo�ci� � najwi�ksza dla ojca, a naj- mniejsza dla Janka. Mimo �e Katarzyna wydawa�a si� poch�oni�ta go- spodarstwem, nie zapomnia�a widocznie historii o nadsztygarze i Pierronce, kt�r� opowiada� jej Za- chariasz, gdy� uchyli�a drzwi wej�ciowe i wyjrza�a na dw�r. Wiatr d�� wci�� jeszcze. Coraz liczniejsze �wiat�a b�yska�y w oknach osiedla, sk�d dolatywa�y odg�osy porannego krz�tania. Jedne za drugimi otwiera�y si� drzwi dom�w i czarne szeregi g�rnik�w znika�y w ciemno�ciach nocy. I po co tak stoi na zimnie, kiedy zapychacz Pierron na pewno �pi sobie spokojnie i dopiero o sz�stej p�jdzie do pracy! Mimo to jednak trwa�a na stanowisku i spogl�da�a na dom po drugiej stronie ogr�dk�w. Ciekawo�� jej wzros�a na widok otwieraj�cych si� drzwi. Ale to tylko ma�a Lidka, c�rka Pierron�w, wychodzi�a do pracy. S�ysz�c bulgotanie, Katarzyna odwr�ci�a si�. Szyb- ko zamkn�a drzwi i podbieg�a do kuchenki: woda kipia�a i zalewa�a ogie�. Nie by�o ju� kawy, musia�a wi�c po raz drugi zala� wczorajsze fusy. Os�odzi�a p�yn melas�. Ojciec i bracia schodzili w�a�nie z g�ry. � Psiako��! � zakl�� Zachariasz pow�chawszy kaw�. � A to dopiero lura! Maheu wzruszy� ramionami z rezygnacj�. � C� chcesz, przynajmniej gor�ca. I to co� warte! Janek pozgarnia� okruchy chleba i wrzuci� je do kubka. Katarzyna zla�a reszt� kawy do blaszanych manierek. Przy migotliwym �wietle kopc�cej �wiecy wszyscy czworo po�ykali szybko �niadanie, stoj�c. � No, jazda! � zawo�a� ojciec. � Grzebiemy si� jak ja�nie pa�stwo. Przez nie domkni�te drzwi dobieg� ich g�os matki: � We�cie wszystek chleb ze sob�, dla ma�ych mam jeszcze troch� makaronu. � Dobrze, dobrze! � zawo�a�a Katarzyna. Zasun�a fajerki i postawi�a na nich reszt� wczo- rajszej zupy dla dziadka, �eby zjad� gor�c�, gdy wr�ci do domu o sz�stej. Ka�de z nich wyci�gn�o spod kredensu swoje saboty, zarzuci�o sznurek od manierki na rami� i schowa�o cegie�k� na plecy, mi�dzy koszul� a kaftan; wszyscy razem wyszli z do- mu. M�czy�ni szli przodem, dziewczyna za nimi; ona gasi�a �wiec� i przekr�ca�a klucz w zamku. Dom po- gr��y� si� z powrotem w ciemno�ci. � I zn�w si� spotykamy � powiedzia� m�czyzna, kt�ry zamyka� w�a�nie drzwi s�siedniego mieszka- nia. By� to Levaque z synem Bebertem, ch�opcem dwu- nastoletnim, wielkim przyjacielem Janka. Katarzy- na, zdziwiona, st�umi�a �miech i szepn�a Zacharia- szowi do ucha: � A to co? Bouteloup nie czeka� ju� nawet na odej�cie m�a. Jedne za drugimi gas�y �wiat�a w osiedlu. Jeszcze jedno trza�niecie drzwiami i pogr��y�o si� z powro- tem we �nie. Kobiety i dzieci wyci�ga�y si� teraz swobodnie w przestronniejszych ��kach. Z pociem- nia�ego miasteczka sun�� w podmuchach wiatru d�u- gi rz�d cieni w stron� le Voreux. G�rnicy szli z r�- kami skrzy�owanymi na piersiach. Z ty�u jak garb stercza�a im wsadzona pod kaftan cegie�ka. Ubrani w cienkie drelichy, dr�eli z zimna, lecz nie urzy�pie- szali kroku, rozsypani bez�adnie wzd�u� drogi, tupo- cz�c jak stado byd�a. ni Stefan zdecydowa� si� wreszcie wej�� na teren ko- palni. Ludzie, kt�rych pyta� o prac�, kr�cili przecz�- co g�owami, ale radzili, �eby poczeka� na przybycie nadsztygara. Pozostawiono mu zupe�n� swobod�. B��- ka� si� mi�dzy s�abo o�wietlonymi budynkami, pe�- nymi mrocznych zakamark�w, w�r�d niepokoj�cego labiryntu sal i pi�ter. Wszed� na jakie� ciemne, wp�- przegni�e schody, min�� w�ski chwiej�cy si� mostek, a nast�pnie sortowni� pogr��on� w takich ciemno�- ciach, �e musia� wyci�gn�� r�ce, �eby na co� nie wpa��. Nagle zab�ys�a przed nim para ogromnych, ��tych oczu. Znajdowa� si� pod wie�� szybow� w nadszybiu, u samego wylotu szybu. Sztygar Richcmme, t�gi m�czyzna o twarzy do- brotliwego �andarma, przeci�tej siwym w�sem, zmie- rza� w�a�nie do biura kontrolera. � Czy nie potrzeba tu robotnika do jakiejkolwiek pracy? � zapyta� Stefan. Richomme chcia� powiedzie� ,,nie", ale powstrzy- ma� si� i odchodz�c rzek� jak inni'. � Zaczekajcie na pana Dansaetra, nadsztygara. U wylotu szybu sta�y cztery latarnie. Ich reflektory jasno o�wietla�y �elazne por�cze, d�wigni� sygna��w, zawiesia i prowadniki, pomi�dzy kt�rymi �lizga�y si� dwie klatki szybowe. Reszt� olbrzymiej ciemnej sali, podobnej do nawy ko�cio�a, wype�nia�y ruchome cie- nie. Tylko lampownia po�yskiwa�a w g��bi. W biurze kontrolera pali�a si� ma�a lampka podobna do gasn�- cej gwiazdy. Przed chwil� rozpocz�to wydobycie. �elazne p�yty pomostu t�tni�y nieustannym grzmo- tem, bez przerwy toczy�y si� wozy z w�glem, biegali wozacy; ich pochylone plecy miga�y po�r�d tych ha- �a�liwych czarnych przedmiot�w b�d�cych w ci�g�ym ruchu. Stefan sta� przez chwil� nieruchomo, og�uszony, o�lep�y. Wiej�ce ze wszystkich stron pr�dy zimnego powietrza przejmowa�y go lodowatym ch�odem. Zro- bi� kilka krok�w, przyci�gni�ty widokiem maszyny, kt�rej metalowe cz�ony po�yskiwa�y przed jego oczy- ma. Znajdowa�a si� ona o �'akie� dwadzie�cia pi�� metr�w od szybu, w osobnej sali po�o�onej troch� wy�ej. Tak mocno osadzona by�a na fundamencie z cegie�, �e mimo i� pracowa�a z si�� czterystu koni, wznoszenie si� i opadanie jej olbrzymich t�oczysk nit przyprawia�o go nawet o najl�ejsze drgnienie. Ma- szynista wyci�gowy sta� z r�k� na d�wigni, ws�ucha- ny w dzwonki sygna��w, ze wzrokiem utkwionym we wska�nik g��boko�ci, na kt�rym widnia� przekr�j szybu. Pionowe rowki przedstawia�y szyb, a przesu- waj�ce si� na sznurkach kawa�ki o�owiu � kr��enie klatek szybowych. Na dwie olbrzymie bobiny o pro- mieniu pi�ciu metr�w nawija�y si� i rozwija�y w od- wrotnych kierunkach dwie stalowe liny z tak� szyb- ko�ci�, �e wygl�da�y jak smugi szarego py�u. � Uwaga! � krzykn�o na Stefana trzech nad- sztygar�w d�wigaj�cych olbrzymi� drabin�. O ma�o go nie rozgnietli. Oczy jego oswaja�y si� powoli z p�mrokiem. Przygl�da� si� d�ugim, trzy- dziestometrowym linom wznosz�cym si� w p�dzie ku g�rze wie�y, gdzie przechodzi�y przez ko�a kieruj�ce i zanurza�y si� prostopadle w szybie; do ich ko�c�w przyczepiano tam klatki wyci�gowe. Ko�a kieruj�ce spoczywa�y na pot�nym rusztowaniu �elaznym, po- dobnym do wi�zania dzwonnicy. P�ynnie jak ptak, bez najmniejszego szumu, bez najmniejszego wstrz�- su mkn�a tam i z powrotem lina, kt�ra mog�a unie�� do dwunastu tysi�cy kilogram�w z szybko�ci� dzie- si�ciu metr�w na sekund�. � Uwaga, do wszystkich diab��w! � krzykn�li znowu robotnicy przenosz�c drabin�, by sprawdzi� lewe ko�o kieruj�ce. Stefan zawr�ci� wolno. Przelot pot�nych lin nad g�ow� osza�amia� go. Dr��c z zimna spogl�da� na znikaj�ce i wynurzaj�ce si� klatki, uszy rozdziera� mu turkot popychanych woz�w. U wylotu szybu funkcjonowa� sygna�, ci�ki m�ot osadzony na d�wigni poruszanej lin� z do�u szybu. Jedno uderzenie znaczy�o: sta�! Dwa: jazda w d�! Trzy: jazda do g�ry! By�y to jakby nieustanne ude- rzenia maczug g�ruj�ce nad rozgwarem. Wt�rowa�y im dzwonki. Robotnik obs�uguj�cy m�ot wykrzykiwa� przez tub� rozkazy dla maszynisty. Po�r�d tego zgie�ku klatki ukazywa�y si� i znika�y, opr�nia�y i nape�nia�y z tak� szybko�ci�, �e Stefan nie m�g� zda� sobie sprawy ze skomplikowanego mechanizmu ich dzia�ania. Jedno tylko by�o dla niego widoczne: szyb po�yka� po dwudziestu, trzydziestu ludzi naraz z tak� �atwo�- ci�, jakby nie czu� tej porcji. Po czwartej rano ro- botnicy zacz�li zje�d�a� pod ziemi�. Nadchodzili od strony baraku, boso, z latarkami w r�ku, i w ma�ych grupkach czekali, a� zbierze si� ich dostateczna ilo��. Cicho jak zwierz nocny zjawia�a si� czteropi�trow� klatka, osiada�a na zawiasach, z ka�dego pi�tra wy- pychano po dwa wozy nape�nione w�glem, na ich miejsce wtaczano pr�ne lub na�adowane klocami drewna. Do pr�nych woz�w wsiadali po pi�ciu do ka�dego, tak �e je�eli wszystkie by�y do dyspozycji, mog�o si� ich pomie�ci� czterdziestu. Z tuby dobywa� si� g�uchy, niewyra�ny pomruk komendy, a cztero- krotne uderzenie m�ota zapowiada�o zjazd �mi�sa". Drgn�wszy lekko klatka znika�a cicho jak rzucony w g��b kamie�. Jedynym �ladem, jaki po niej pozo- � stawa�, by�o dr�enie sun�cej w d� liny. .� Ile metr�w w g��b? � spyta� Stefan stoj�cego obok g�rnika o zaspanym wygl�dzie. � Pi��set pi��dziesi�t cztery! � odpar� tamten.�i Ale s� cztery poziomy, pierwszy na g��boko�ci trzy- stu dwudziestu metr�w. Zamilkli obaj spogl�daj�c na sun�c� teraz w g�r� lin�. � A jakby si� urwa�o? � podj�� Stefan. � Ano, jakby si� urwa�o... � zdanie to uzupe�ni� wymowny gest g�rnika. Nadesz�a jego kolej. Niestrudzona klatka ukaza�a si� znowu. Wszed� do niej z towarzyszami; znikn�a, by w niespe�na cztery minuty wr�ci� po nowy �adu- nek. Przez p� godziny szyb po�era� ludzi mniej lub bardziej �ar�ocznie, zale�nie od tego, jak g��boko zje�d�ali. Nie ustawa� jednak ani na chwil�, wci�� g�odny � olbrzymie trzewia zdolne strawi� ca�e ple- mi� ludzkie. Po�r�d martwych ciemno�ci klatka wy- nurza�a si� w milczeniu z nienasyconej g��bi. Stefan dozna� zn�w tego samego niemi�ego uczucia, jakie ogarn�o go na ha�dzie. Po co si� upiera�? Nadsztygar odprawi go z niczym tak samo jak inni. Niewyt�umaczalny l�k kaza� mu ruszy� z miejsca; Zatrzyma� si� dopiero na dworze, ko�o kot�owni. Przez otwarte drzwi ujrza� siedem kot��w, o dw�ch paleniskach ka�dy. W ob�okach bia�ej, sycz�cej pary palacz podsyca� ogie�. Ju� na progu czu� by�o �ar Vt bij�cy od paleniska. Uszcz�liwiony, �e mo�e si� ogrza�, Stefan skierowa� si� w tamt� stron�. Po dro- dze napotka� jeszcze jedn� grupk� g�rnik�w zmie- rzaj�cych do kopalni. By�a to rodzina Maheu i dwaj Levaque'owie. �agodny wyraz twarzy id�cej na prze- dzie Katarzyny, kt�r� wzi�� za ch�opca, natchn�� go my�l�, �eby jeszcze raz zaryzykowa� to samo pyta- nie � mo�e tym razem mu si� poszcz�ci? � S�uchajcie, kolego, nie potrzeba tutaj robotnika do jakiejkolwiek pracy? Dobywaj�cy si� z ciemno�ci g�os przestraszy� nieco Katarzyn�. Spojrza�a na Stefana zaskoczona. Ale id�cy za ni� Maheu dos�ysza� pytanie i wda� si� w kr�tk� rozmow�. Nie, nie potrzebowano nikogo. Ten bezdomny biedaczyna, zab��kany na drodze, za- interesowa� go. Po�egnawszy si� z nim, rzek� do swoich: � I pomy�le�, �e cz�owieka te� m�g�by spotka� taki los... Nie trzeba narzeka�... Niejeden chcia�by si� mordowa� tak jak my. Grupa skierowa�a si� do szatni, obszernej sali z grubsza tylko otynkowanej, gdzie pod �cianami sta�y szafy zamkni�te na k��dki. Po�rodku stercza� �elazny piec bez drzwiczek, tak na�adowany roz�a- rzonym w�glem, �e kawa�ki jego z trzaskiem wypa- da�y na ubit� ziemi�. Blask bij�cy od ogniska stano- wi� jedyne o�wietlenie sali. Czerwone refleksy ta�- czy�y po brudnych szafach i pokrytym w�glowym py�em suficie. Wchodz�c do sali Maheuowie us�yszeli wybuchy �miechu. Oko�o trzydziestu g�rnik�w z lubo�ci� wy- grzewa�o si� przy ogniu. Zanim zjechali pod ziemi�, przychodzili tutaj nasyci� si� ciep�em i zabra� go nieco ze sob� do wilgotnej kopalni. Tego ranka pa- nowa�a tu weso�o�� g�o�niejsza ni� zwykle. Przed- miotem �art�w by�a Mouquette, osiemnastoletnia robotnica z sortowni, poczciwa dziewczyna, kt�rej olbrzymie piersi i po�ladki rozpiera�y roboczy kom- binezon. Mieszka�a w Requillart z ojcem, starym sta- jennym Mouque, i bratem, wozakiem w nadszybiu. Ka�de z nich rozpoczyna�o prac� o innej porze i dziewczyna udawa�a si� do kopalni sama. Po dro- dze zabawia�a si� z kochankami, kt�rych zmienia�a co tydzie�. Latem chronili si� w zbo�u, zim� pod �cianami zabudowa�. Mouquette przechodzi�a z r�k do r�k, zawsze jednak wybiera�a sobie g�rnik�w. Kiedy pewnego dnia wytkni�to jej jakiego� gwo�- dziarza z Marchiennes, wybuchn�a gniewem i o- �wiadczy�a, �e za bardzo si� szanuje, aby zadawa� si� z obcymi, i �e da sobie r�k� odci��, je�eli kto� jej udowodni, �e widzia� j� kiedykolwiek z kim in- nym ni� z g�rnikiem. � Wi�c to ju� nie wielki Chaval? � za�mia� si� kt�ry� z robotnik�w. � Wzi�a� sobie teraz tego ma�ego? Ale� jemu by trzeba drabiny!... Widzia�em was za Requillart i mog� przysi�c, �e musia� wle�� na kamie�... � No to i co z tego? � odpar�a weso�o Mouquet- te. � Co ci� to obchodzi? Nikt ci� nie prosi�, �eby� go-podsadza�! Ten prostoduszny �art wzm�g� jeszcze weso�o�� g�rnik�w. Ich rozpra�one ramiona trz�s�y si� od �miechu. Mouquette �mia�a si� r�wnie�, nieprzyzwoi- ta i wyzywaj�ca w opi�tym kombinezonie, podkre�- laj�cym jeszcze nadmiern� wypuk�o�� jej kszta�t�w. Ale �miech usta�, kiedy Mouquette powiedzia�a ojcu Maheu, �e Florka, wielka Florka, nie przyjdzie wi�cej do pracy. Znaleziono j� wczoraj nie�yw� na ��ku. Jedni m�wili, �e jej si� serce oberwa�o, a inni, �e za pr�dko wypi�a litr ja�owe�wki. Maheu by� zrozpaczony. Znowu niepowodzenie! Traci� �adowacz- k�, a nie mia� jej kim zast�pi�. Pracowali na akord: �on i 'jeszcze trzech r�baczy � Zachariasz, 'Levaque i Chaval. Sama Katarzyna nie podo�a teraz �adowa- niu i zarobek si� zmniejszy. � Ale! Tamten go�� przed kot�owni� szuka� pra- cy!�wykrzykn�� nagle. ' . �, . W�a�nie przechodzi� ko�o baraku Dansaert. Maheu K opowiedzia� mu, co si� sta�o, i poprosi� o pozwolenie przyj�cia do roboty nieznajomego, dodaj�c, �e Towa- rzystwo samo d��y do tego, aby �adowaczki zast�pi� m�czyznami, tak jak w Anzin. Starszy sztygar u�miechn�� si�, gdy� projekt usuni�cia dziewcz�t z pracy pod ziemi� by� dotychczas niech�tnie przyj- mowany przez g�rnik�w, kt�rym zale�a�o, aby ich c�rki zarabia�y w kopalni, bez wzgl�du na kwesti� moralno�ci i higieny. Po kr�tkim wahaniu da� swoje przyzwolenie, zastrzegaj�c jednak, �e spraw� za- twierdzi� musi in�ynier Negrel. � Wszystko pi�knie, ale on ju� pewnie jest dale- ko, ten cz�owiek � zauwa�y� Zachariasz. � Nie � odezwa�a si� Katarzyna. � Widzia�am, �e zatrzyma� si� przy kot�owni. � Le� mi zaraz po niego! � krzykn�� ojciec. Dziewczyna wybieg�a, a tymczasem g�rnicy scho- dzili do szybu, ust�puj�c innym miejsca przy ogniu. Nie czekaj�c na ojca Janek wzi�� lamp� i poszed� naprz�d wraz z grubym Bebertem i w�t�� dziesi�cio- letni� Lidk�. Id�ca przed nimi Mouquette pokrzyki- wa�a w ciemno�ciach schod�w i grozi�a ch�opcom, �e je�eli nadal b�d� j� szczypa�, to oberw� po buzi. Stefan rzeczywi�cie sta� w kot�owni i rozmawia� z palaczem. Na sam� my�l, �e zn�w ma zag��bi� si� w noc, przenika� go ch��d. Mimo to zabiera� si� do wyj�cia, kiedy nagle uczu� czyj�� d�o� na ramieniu. � � Chod�cie � powiedzia�a Katarzyna. � Znalaz�o si� co� dla was. W pierwszej chwili nie zrozumia�, a p�niej ogar- ni�ty rado�ci� u�cisn�� mocno r�ce dziewczyny. � Dzi�kuj� wam, kolego... Porz�dny z was ch�op, daj� s�owo! Roze�mia�a si� spogl�daj�c na niego; z kot�owni pada� na nich czerwony blask. Bawi�o j�, �e bra� j� za ch�opca, wprowadzony w b��d smuk�o�ci� jej po- staci i nakryciem g�owy, kt�re zas�ania�o w�osy. Ste- fan, uradowany, �mia� si� r�wnie� i stali tak przez chwil� roze�miani i zarumienieni od gor�ca. W baraku Maheu zdejmowa� saboty i grube we�- niane po�czochy siedz�c ko�o swojej szafki. Gdy Ste- fan przyszed�, pr�dko doszli do porozumienia: dni�w- ka trzydzie�ci su, praca ci�ka, ale �atwo mo�na si� jej nauczy�. R�bacz poradzi� mu, aby nie zdejmowa� but�w, i po�yczy� mu sw�j stary he�m sk�rzany dla ochrony g�owy � przezorno��, kt�rej on ani dzieci nigdy nie stosowali. Wyj�to narz�dzia ze skrzyni. By�a po�r�d nich �opata Florki. Maheu, schowawszy saboty, po�czochy i zawini�tko Stefana, rozgniewa� si� nagle: � A gdzie jest ten ga�gan Chaval? Zn�w gzi si� z jak�� dziewczyn�! Mamy dzisiaj ju� p� godziny sp�nienia! Zachariasz i Levaque spokojnie grzali sobie plecy. Wreszcie Zachariasz rzek�: � Czekasz na Chavala?... Przyszed� jeszcze przed nami i zaraz zjecha� na d�! � Jak to? Wiesz o tym i nic nie m�wisz? Dalej, pr�dko schod�my! Katarzyna, kt�ra grza�a sobie r�ce, posz�a za nimi. Stefan pu�ci� j� przed siebie. Zn�w znalaz� si� w la- biryncie schod�w i ciemnych korytarzy rozbrzmie- waj�cych plaskaniem bosych st�p. Wreszcie zab�ys�a przed nimi lampownia, wielka, oszklona sala pe�na drabinek, na kt�rych jedne nad drugimi sta�y rz�dy lamp g�rniczych systemu Davy'ego, umytych i spraw- dzonych poprzedniego wieczoru. P�on�y teraz niby �wiece przy katafalku. Ka�dy g�rnik dostawa� swoj�, opatrzon� jego numerem, ogl�da� j� i zamyka�, pod- czas gdy siedz�cy przy stole kontroler zapisywa� w rejestrze godzin� zjazdu. Maheu wystara� si� o lamp� dla swego nowego �adowacza. Jeszcze jeden kontroler sprawdza�, czy wszystkie lampy s� nale�y- cie zamkni�te. � Brr! Jak tu zimno! � szepn�a Katarzyna dr��c ca�a. Stefan skin�� tylko g�ow�. Uwa�a� si� zawsze za odwa�nego, a mimo to, gdy znale�li si� w wielkiej U sali, po kt�rej hula� wiatr, uczu�, �e gard�o ma �ci- �ni�te: przetacza�y si� z �oskotem wozy, g�ucho ude- rza� m�ot sygna�owy, z tuby dobywa�y si� zduszone poryki, tam i z powrotem przesuwa�y si� stalowe liny, nawijane na szpule maszyny id�cej pe�n� par�. Klatka podje�d�a�a do g�ry i znika�a mi�kkim ru- chem drapie�nego zwierz�cia. Czarna paszcz�ka szy- bu po�yka�a coraz to nowych ludzi. Wreszcie przysz�a kolej na Stefana. Dr�a� z zimna i milcza� zdenerwo- wany, Zachariasz i Levaque kpili sobie z niego. Obaj byli niezadowoleni z przyj�cia nieznajomego do pra- cy, zw�aszcza Levaque czu� si� dotkni�ty, �e stary Maheu nie spyta� go o zdanie. Katarzyna ucieszy�a si� s�ysz�c, jak ojciec obja�nia Stefanowi: � Widzicie? Tutaj jest �apad�o, �elazne pazury, kt�re, jak lina si� urwie, wbij� si� w prowadniki. Nie zawsze to co prawda dzia�a, no, ale czasem... Tak, szyb podzielony jest na trzy cz�ci oszalowane deskami oc1 ^�ry do do�u; �rodkiem chodzi klatka, na lewo jest przedzia� drabinowy...�Urwa� i mruk- n��, nie �miej�c zbytnio podnosi� g�osu. � Co to za porz�dki, psiakrew! Jak mo�na trzyma� ludzi na takim zimnie! Sztygar Richomme, kt�ry r�wnie� czeka� na wind� i sta� obok z lamp� przymocowan� do he�mu, us�y- sza� jego narzekanie. � Uwa�aj! �ciany maj� uszy! � szepn�� po oj- cowsku (jako by�y r�bacz utrzymywa� przyjacielskie stosunki z dawnymi kolegami). � Zanim wozy pod- jad�, zawsze musi potrwa�... O, masz, ju� jest. Klatka, obita blach� i g�st� siatk�, czeka�a ju� na nich spoczywaj�c na zawiasach. Maheu, Zacha- riasz, Levaque