5598

Szczegóły
Tytuł 5598
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5598 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5598 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5598 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DIRK STRASSER ostateczne miejsce urodzin By�o ciemno. Jak zawsze, ale teraz co� si� zmieni�o - co� istotnego. Ciep�o stopniowo ucieka�o, pozostawiaj�c jedynie dojmuj�cy ch��d. Tak�e uderzenia os�ab�y, przyt�umione przez obce d�wi�ki. Miejsce to by�o surowe i wynios�e - skrad�o ca�� mi�kko��, przyt�oczy�o j� i spetryfikowa�o. Panowa�a tu ciemno��. I z tej ciemno�ci podni�s� si� krzyk. I z tej ciemno�ci pod��y�y jego �ladem inne krzyki. I w tej ciemno�ci umar�a matka, tak jak wszystkie inne matki. Cz�owiek-kt�ry-si�-zestarza� ukl�kn�� przy dziecku; uwa�a� przy tym, aby nie upu�ci� zebranych kamieni. Przygl�da� mu si� przez chwil�, po czym zacz�� wolno uk�ada� kamienie w kr�g wok� dziecka. Nie otworzy�o oczu, gdy delikatnie wsun�� pod nie palce i podni�s� je z kr�gu, kt�ry stworzy�. Ko�ysz�c �pi�ce dziecko na ramieniu, u�o�y� pozosta�e kamienie w kszta�t krzy�a w miejscu, gdzie le�a�o. Kiedy przem�wi�, jego g�os brzmia� mi�kko, jako �e nikt inny nie musia� tego s�ysze�. - To jest tw�j znak. To jest twoje miejsce urodzenia. Oby� w nie powraca� wielokrotnie. Cz�owiek-kt�ry-si�-zestarza� westchn��. Popatrzy� na dwa ogromne ksi�yce; jego oczy �ledzi�y znajome konstelacje na �uku nocnego nieba, a� po horyzont za jego plecami. Odwr�ci� si�, os�aniaj�c dziecko, i zn�w si� odezwa�. - Nazw� ci� Chy�y i b�dziesz biega� szybciej ni�li wiatr. �pij, male�ki, bo ju� nigdy nie zaznasz takiego odpoczynku. Wkr�tce zn�w przyjdzie nam biec. I pocz�� i�� ze �pi�cym dzieckiem w ramionach. Dwa ksi�yce zawis�y nad jego prawym ramieniem. - Widzisz, jak trz�s� si� moje nogi - powiedzia� starzec, gdy ju� usiad� na sporym, wyniszczonym g�azie, pr�buj�c z�apa� oddech. - A dlaczego, Jehu? - spyta� ch�opiec. - Starzej� si� - przecie� wiesz, Chy�y. Coraz ci�ej mi nad��y� za innymi. - Nie m�w tak, Jehu. Moje nogi te� si� trz�s� - widzisz? - Ale� widz�, ale to co innego. Twoje nogi dr�� - bieg�y tak d�ugo, �e nie chc� przesta�. A moje trz�s� si�, bo chc� abym si� zatrzyma�. Nie chc� ju�, abym bieg�. - Jak mo�esz tak m�wi�, Jehu? Nie ma r�nicy. Jak mo�esz m�wi�, �e jest? - Ja to wiem, Chy�y, ja to po prostu wiem. - Ale nie mo�esz si� zatrzyma�, nie mo�esz... Nie jeste� stary. Jehu roze�mia� si�, patrz�c, jak Chy�y przest�puje z nogi na nog�. - Chy�y, by�em ju� stary, kiedy si� urodzi�e�; wielu wtedy uwa�a�o, �e nie zrobi� kolejnego okr��enia, ale... No c�, wci�� tu jestem. - Zrobisz jeszcze jedno i jeszcze jedno po nim, i... Jehu zn�w si� za�mia�, spogl�daj�c na przebieraj�cego nogami ch�opca, kt�rego mia� przed sob�. - Nie wiem, zobaczymy. - Odwr�ci� si� od Chy�ego i przebieg� wzrokiem mroczny krajobraz w kierunku nik�ego blasku na dalekim horyzoncie. - Zbierajmy si�, lepiej do��czmy do pozosta�ych, w przeciwnym wypadku nie b�dziemy mieli okazji naje�� si� przed nast�pnym biegiem. Poszli �cie�k� ja�owej ziemi, wij�c� si� mi�dzy wyniszczonymi g�azami. Pozostali rozproszyli si� po otwartej przestrzeni i z zapa�em przekopywali gleb�. Niekt�rzy wykorzystywali zaostrzone narz�dzia do przebijania si� przez jej wierzchni� warstw�, ale wi�kszo�� robi�a to go�ymi r�kami. Jehu wskaza� miejsce. Obaj ukl�kli i zacz�li zag��bia� swe palce i wybiera� nimi gleb� w poszukiwaniu bulw, kt�re znajdowa�y si� tu� pod powierzchni�. - Chyba jak�� znalaz�em! - zakrzykn�� z dum� Chy�y. - Jak ty to robisz, �e zawsze wiesz, gdzie ich szuka�? - S�dz�, �e bycie starym ma swoje zalety. Widz� wiele rzeczy, kt�re umykaj� twoim oczom. Ale tym razem to nie by�a wielka sztuka. Ten obszar przepe�niaj� owoce Ziemi - ju� tu by�em. - Ja jeszcze nigdy nie by�em nigdzie po raz drugi. Jak to jest, Jehu? - Ju� wkr�tce si� dowiesz. Zbli�amy si� do twego miejsca urodzin. Chy�y przerwa� kopanie i wpatrywa� si� w starca z otwartymi ustami. - Naprawd�? Pierwszy raz mi to m�wisz. Naprawd� zrobi�em okr��enie? - Nie, jeszcze nie. Nie zrobisz go, nim nie dotkniesz swego miejsca urodzin. Mo�e nie powinienem o tym m�wi� ju� teraz. - Prosz�, Jehu, powiedz wi�cej, powiedz, co si� wtedy stanie, co b�d� czu�... - Dobrze, ale jeszcze nie teraz. - R�ka Jehu zadr�a�a lekko, kiedy wyci�ga� kolejn� bulw�. - Czas jeszcze nie nadszed�. Chy�y obudzi� si� w ciemno�ci, jak zawsze. Ob�z przepe�nia�a gor�czkowa krz�tanina; ka�dy przygotowywa� si� do kolejnego biegu. Nagle poczu�, jak Jehu delikatnie ci�gnie go za rami�. - Chod� ze mn�, szybko. Chcia�bym ci co� pokaza�. Poszli w kierunku wy�omu w wysokich ska�ach otaczaj�cych ob�z. Kiedy wyszli na otwart� r�wnin�, uderzy� w nich lodowaty wiatr. Jehu wydawa� si� i�� bardzo wolno. - Chc� ci pokaza� jedno z niebezpiecze�stw, jakim musi stawia� czo�o nasz lud. Musisz uczy� si� ode mnie. - Ale ja si� ucz�, prawda, Jehu? - Tak, nauka bardzo dobrze ci idzie. Kt�rego� dnia b�dzie z ciebie wspania�y przyw�dca. - Taki, jak ty? - Ja ju� nie jestem przyw�dc�, Chy�y; teraz ju� tylko pod��am za innymi, tak szybko, jak tylko potrafi�. Scyra przewodzi - jest bardzo szybka. - Ale ty wiesz najlepiej. - Mo�e i tak, ale dla wi�kszo�ci naszych to si� ju� nie liczy. - Opowiedz mi o niebezpiecze�stwie, Jehu. - Sp�jrz na horyzont - co widzisz? - Ciemno��, czer�. - Chy�y szybko zwr�ci� g�ow� ku Jehu. - Jak to mo�liwe? Niebo zawsze ja�nieje z ka�dym odpoczynkiem. Czy biegli�my w snach? Czy ogie� zawr�ci�? W ko�cu go prze�cign�li�my? - Nie! - W g�osie Jehu zabrzmia�a twardo��, dot�d nieznana Chy�emu. - Wy�cig nigdy si� nie ko�czy. Nie wierz w to. Je�li uwierzysz, umrzesz. Ogie� pr�buje nas zwie�� - kryje si� za ska��, tak jak ty to czasem robisz. Cho� niebo jest ciemniejsze, ogie� jest znacznie bli�ej ni� przedtem i nie widzisz, jak si� zbli�a. - Ale jak to mo�liwe? G�o�ny grzmot przetoczy� si� po horyzoncie. Chy�y zadr�a� i z�apa� starca za r�k�. - Nie b�j si�. Niebezpiecze�stwo si� zbli�a, Chy�y, ale zawczasu obudzi�em pozosta�ych. Na szcz�cie im jestem starszy, tym mniej potrzebuj� snu. Stra�nika te� zwiod�a g��boka ciemno�� i nie mia� otwartych oczu. - A ten ha�as, co to takiego? - Ostrzega nas o zbli�aj�cej si� burzy. - Jehu spostrzeg� przera�enie w oczach Chy�ego. - Nie b�j si�, nie zrobi nam krzywdy. Chmury, kt�re kryj� przed nami ogie�, s� niczym gigantyczne ska�y, pokrywaj�ce niebo. Nios� ze sob� ci�ar deszczu i zderzaj� si� w po�piechu, gdy chc� nas do�cign��. To w�a�nie ha�as, kt�ry s�yszysz. A je�li przyjrzysz si� im bli�ej, kiedy b�d� nad nami, zobaczysz mi�dzy tymi ska�ami przeb�yski ognia. Lecz nie b�j si�, one ci nie zrobi� krzywdy. - Ale Jehu, musimy... - Tak, nie musisz m�wi� tego, co tak cz�sto kaza�em ci powtarza�. Musimy strzec si� ognia na horyzoncie, musimy ucieka� przed �wiat�em. A jednak raz jeszcze powtarzam: kiedy ju� odkryli�my zwodniczo�� burzy - to w�a�nie twoja lekcja - nie ma ju� niebezpiecze�stwa. Ma�e ognie, jakie ze sob� niesie, nie zrobi� nam krzywdy. Jednak na twarzy Chy�ego wci�� malowa�o si� zatroskanie. - Tw�j umys� jest czasem tak szybki jak twe stopy - orzek� starzec. - Wkr�tce zobaczysz. Chod�, wkr�tce zacznie si� bieg. Kiedy wr�cili przez wy�om w ska�ach, natkn�li si� na lodowate spojrzenie Scyry. - Jehu, nie mo�emy d�u�ej zwleka� tylko dlatego, �e pozwalasz sobie na leniwe pogaduszki. Wystarczy, �e b�dziesz nas spowalnia� w biegu! - rzuci�a. Jehu spojrza� na ni�, ale zmilcza�. W oddali przetoczy� si� grzmot. - A co b�dziesz ni�s�, starcze?! Zn�w nic?! - krzykn�a, wyci�gaj�c r�k�, aby pokaza� r�norakie �adunki, jakie nie�li inni ludzie. Wszyscy doro�li nie�li przypi�te na plecach �ywno�� i ma�e narz�dzia, za� dw�ch najwi�kszych m�czyzn d�wiga�o niemowl�ta. - Wszystko, czego potrzebuj�, nosz� w mojej g�owie - rzek� Jehu. - Mo�esz mi podzi�kowa� za moj� czujno��, jak ju� rozm�wisz si� z tym twoim pilnym stra�nikiem. Scyra odwr�ci�a si� z jadowitym spojrzeniem. Chy�y niemal roze�mia� si� w g�os. - Ostro�nie, Chy�y, b�dziesz z ni� musia� �y� o wiele d�u�ej ni� ja. - Nie m�w tak! - Ale to prawda. A ona ma racj�. Jestem ci�arem. Nie potrafi� ju� niczego nie�� w biegu, a gdyby nasz lud nie ni�s� niczego, nie byliby�my niczym wi�cej ni� py�oszczurami. - Nie, ty jeste� wielkim cz�owiekiem! Jehu u�miechn�� si� �agodnie do w�asnych my�li. - Chy�y, nie ma ju� wielkich ludzi. Nasz lud nie ma ju� czasu na wielko��. Chod�my, ruszaj�. Bieg rozpocz�� si� jak zwykle: wolno, nieco tylko szybciej od marszu. Jehu wiedzia�, �e nie by�o sensu zaczyna� w czo��wce - bo nie utrzyma�by si� tam zbyt d�ugo. Podejrzewa�, �e Scyra niegdy� celowo wcze�nie zwi�kszy�a tempo, tylko po to, �eby zrobi� mu na z�o��, gdy chcia� jej dor�wna�. Mimo �e jego nogi porusza�y si� automatycznie, kiedy przedziera� si� przez wyniszczony gaj, wiedzia�, �e ten rytm nie by� ju� taki jak w m�odo�ci. Bieg nie stanowi� ju� odruchowej czynno�ci, jak u Chy�ego, kt�ry z w�asnego wyboru rozpocz�� bieg u jego boku. Chy�y biega� r�wnie �atwo, jak oddycha�; jego nogi nawet teraz t�umi�y w sobie moc. Chcia�y wyci�ga� si� w d�u�szym, szybszym kroku, �ciga� z najszybszym wiatrem. Tak wolny bieg by� dla nich ci�arem, nawet tu� po przebudzeniu. Jehu wiedzia� o tym. Zdawa� sobie spraw� ze stopniowego wzrostu si�y Chy�ego, tak jak wyczuwa� ubytek w�asnych si�. Jak zwykle da� o sobie zna� dokuczliwy b�l w kolanie. Najgorszy by� zawsze na pocz�tku biegu. Chy�y rzadko si� odzywa�, jako �e zwi�kszyli tempo. Wiedzia�, �e dla Jehu rozmowa podczas biegu stanowi coraz to wi�kszy wysi�ek. Zamiast tego podbiega� do �rodkowej grupy, w kt�rej by�y inne dzieci, po czym wraca� do Jehu. Porzuci� pr�by ponaglania starca, aby nie zostawa� tak daleko w tyle - wiedzia�, �e s� one bezcelowe. "Je�li nie chcesz, nie wracaj do mnie, Chy�y" - powiedzia�by Jehu. "Niech ci si� nie zdaje, �e si� zgubi�. Znam konstelacje lepiej nawet od Scyry. Przez d�ugi czas by�em przyw�dc�. Znam drog�. Nie zgubi� si�". Jehu czu� krople potu na twarzy. Zbyt wcze�nie na nie. Policzki zacz�y mu gorze�. Nie mia� najmniejszej ochoty prosi� Chy�ego o troch� wody, kt�r� ni�s�, ale wiedzia�, �e b�dzie zmuszony to zrobi�, kiedy ten zn�w do niego wr�ci. S�ysz�c jazgot klucza zmrokoskrzekaczy, przelatuj�cego nad jego g�ow�, spojrza� do g�ry. B�l w kolanie sta� si� t�py, a on zastanawia� si�, czy stare opowie�ci m�wi�y prawd�, czy jego lud tak�e potrafi� niegdy� lata� w przestworzach. A potem, gdy ska�y ust�pi�y miejsca piaszczystej pustce, zn�w poczu� rytm m�odo�ci. Nogi porusza�y si� tak, jakby nie musia�y d�wiga� jego ci�aru; p�uca wype�nia�o mu powietrze - bieg�, jakby p�yn�c czy ta�cz�c. Pot wyparowa�, a twarz och�odzi�a si�. Przemkn�� przez iglasty las, przez piaszczyste wydmy, mijaj�c groteskowe twarze wyrze�bione w ska�ach. �wiat obraca� si� pod stopami; gwiazdy przemyka�y mimo. M�g�by tak biec bez ko�ca. Ale to nie dzia�o si� naprawd�. Wiedzia�, �e by�o to najokrutniejsze ze z�udze�. Zn�w co� skrad�o powietrze z jego p�uc. Jakby uderzy� w skaln� �cian�. Musia� biec dalej. Strze� si� ognia na horyzoncie, musimy ucieka� przed �wiat�em, musimy ucieka� przed... Pojawi� si� gwa�towny wiatr. Daleki grzmot przybli�y� si�. Przeb�yski ognia przecina�y ju� niebo. Znajome konstelacje zanika�y - widzia�, �e wkr�tce nawet dwa ksi�yce zostan� wywabione z niebosk�onu. Dalej! Kiedy� powtarza� to ka�dy jego mi�sie�. Ale ziarno w�tpliwo�ci, kt�re wykie�kowa�o tak dawno temu, z ka�dym biegiem niezauwa�alnie wzrasta�o. Teraz jego wzrost mo�na by�o mierzy� krokami. Jego nogi bole�nie domaga�y si� odpoczynku. Krok po kroku! Umys� usi�owa� wymusi� rytm obcy ju� cia�u. Wiatr w plecy pcha� go do przodu gwa�townymi podmuchami, wytr�caj�c z r�wnowagi. Utraci� zdolno�� wykorzystywania wiatru, jak� posiad� za m�odu. Wpatrywa� si� w dal, zmuszaj�c do posuwania si� do przodu. Ciemno�� pocz�a zakrywa� pierwszy ksi�yc. Nie widzia� ju� nawet biegn�cych z ty�u. Znikli w oddali za wzg�rzami, kt�re zdawa�y si� rozmazywa� z ka�dym krokiem. Po czym pojawi� si� deszcz, do�cign�� go. Niebo zwija�o si� w konwulsjach niczym konaj�cy. Huk przeszy� mu g�ow�, a b�yskawice ognia przydusi�y do ziemi. Deszcz uderzy� w niego na podobie�stwo tysi�ca kamyk�w, kiedy z wysi�kiem pod��a� ku wzg�rzom. Jedna stopa przed drug�, pomy�la�, kiedy burza zaatakowa�a go z furi� wi�ksz� ni� kiedykolwiek. Jego umys� wirowa�. Czu�, �e biegnie w z�ym kierunku; nogi porusza�y si� przeciwnie do obrot�w globu. Oto w�a�ciwa droga. Zawr�� naprzeciw �wiatu, biegnij do... Kiedy �wiat dokona� obrotu, ujrza� setk� urodzin i dwakro� tyle �mierci; ujrza� dziesi�� razy po tysi�c bieg�w. Zn�w by� przyw�dc�. Zawsze mi�dzy dwoma ksi�ycami, krok za krokiem, trzy okresy od ziemskiej gwiazdy, krok za krokiem, zawsze mi�dzy dwoma ksi�ycami. Zn�w by� ch�opcem. Jego nogi nigdy si� nie zatrzymywa�y - skaka�, ta�czy�, �mia� si�, krzycza�... p�aka�. - Jehu! Biegasz w k�ko! - us�ysza� nagle. To ch�opiec... jak�e mu by�o na imi�? - Chod�, Jehu, znalaz�em schronienie. - Chy�y wzi�� starca za rami� i poprowadzi� go do grupy sporych g�az�w. Delikatnie pom�g� mu po�o�y� si� tak, �e nawis os�ania� go przed burz�. Ca�e jego cia�o dr�a�o, gdy usi�owa� skupi� wzrok. - Chy�y... - wyszepta� starzec tak s�abo, �e jego s�owa uni�s� wiatr. Kiedy Jehu si� ockn��, wok� panowa�a niezwyk�a jasno��. Poczu� na sobie wzrok Chy�ego. - Wiedzia�em, �e nie umar�e� - s�ysza�em, jak m�wisz przez sen. - Jak d�ugo... zreszt�, mniejsza z tym... Widz�, �e �wiat�o niemal nas dosi�g�o... Zakas�a�. - Tak si� ba�em, Jehu. - Czemu� mnie nie zostawi�, g�uptasie? I tak wkr�tce umr�. Ale ty masz przed sob� wiele okr��e�. - Nie mog�em ci� opu�ci�. Jehu wolno uni�s� g�ow�, tak aby m�g� dojrze� niebo. - Jeszcze nie jest za p�no, Chy�y. Twoje nogi s� silne i m�ode; wci�� jeszcze mo�esz dogoni� reszt�. Ogie� narasta wok� nas, ale jest jeszcze s�aby. Dalej. Biegnij, p�ki jeszcze czas... - Przerwa� mu atak kaszlu. - Nie... Nie mog� - nie znam drogi. - Ale� znasz. Czego ci� uczy�em? Zawsze biegnij mi�dzy dwoma ksi�ycami, trzy okresy od ziemskiej gwiazdy. Wiesz o tym. Nie k�am. Chy�y odwr�ci� twarz od starca. - Poza tym... - Jehu u�miechn�� si�, kiedy jego wzrok skupi� si� na otaczaj�cych go skalnych formacjach - ...powiniene� zna� drog�, poniewa� ju� tu by�e�. Chy�y spojrza� na Jehu szeroko rozwartymi oczami. - Chodzi ci o to, �e...? - Tak. Pom� mi wsta�, a poka�� ci twe miejsce urodzin. Chy�y wzi�� starca pod ramiona, kiedy ten z widocznym wysi�kiem stawa� na trz�s�cych si� nogach. - T�dy. - Wskaza� szczelin� mi�dzy dwoma masywnymi g�azami. Z�o�y� g�ow� na ramieniu Chy�ego, wspieraj�c si� na nim, gdy przechodzili wolno przez szczelin�, kieruj�c si� na otwart� przestrze�. - Tam. Widzisz t� ska�� z kryszta�ami wewn�trz? Chy�y, nie mog�c si� ju� opanowa�, pomkn�� ku miejscu, kt�re wskazywa� Jehu. Na ziemi le�a� ma�y kr�g z kamieni, z krzy�em po�rodku. �zy pop�yn�y po jego m�odej twarzy. - Znajd� cztery kamienie. Chy�y ze zrozumieniem pokiwa� g�ow� i przebieg� wzrokiem po powierzchni gruntu. Znalaz� cztery kamienie wyj�tkowej urody i pokaza� je Jehu. Zawiera�y w sobie takie same kryszta�y, co du�y g�az, i b�yszcza�y w nieustannie narastaj�cym �wietle. - Nie! - krzykn�� Jehu. W jego g�osie zabrzmia� gniew. - Nigdy nie u�ywaj tych jasnych kamieni. Nie zas�ugujesz na nie. �aden z nas nie zas�uguje. Nale�� do przesz�o�ci, kiedy istnieli wielcy ludzie. Chy�ego tak zaskoczy� ten wybuch, �e natychmiast upu�ci� kryszta�y i szybko podni�s� cztery zwyk�e kamienie. - Teraz dobrze - g�os Jehu odzyska� sw� �agodno��. Powoli i starannie Chy�y do�o�y� po jednym kamieniu do ka�dego z ramion krzy�a, powi�kszaj�c go. Po chwili milczenia podbieg� z powrotem do Jehu i otoczy� go ramionami. Do oczu starca tak�e nap�yn�y �zy. - Twoje drugie miejsce urodzin - oznajmi� Jehu. - Nie odnalaz�by� go, gdyby� nie wr�ci�, �eby mnie ratowa� podczas burzy. - Wolno pokiwa� g�ow�, kiedy obaj usiedli. - Teraz mi opowiedz - ponagli� Chy�y. - Teraz mo�esz na wszystko odpowiedzie�. Jehu u�miechn�� si� �agodnie. - Nie wszystko. Nie wiem wszystkiego. Ju� nikt nie wie - to smutne. Ale mog� ci powiedzie� to, co wiem. Kiedy m�wi�, Chy�y patrzy� mu prosto w oczy. - To nie jest nasz dom - zacz�� Jehu. - Tak zaczyna si� ta historia i czuj�, �e jest to prawd� przy ka�dym przebudzeniu. Nasz lud przyby� z odleg�ego miejsca - niekt�rzy m�wi�, �e z ziemskiej gwiazdy. - Wierzysz w to? - Tak. Chy�y spojrza� w g�r� w poszukiwaniu gwiazdy, kt�ra zawsze prowadzi�a ich w biegu. Blad�a, kiedy �wiat�o wype�nia�o niebo. Zadr�a�. - Czy to prawda, �e ogie� pal�cy horyzont jest jak ziemska gwiazda? - Tak. S� takie same, a jednak tak r�ne. Ziemska gwiazda daje �ycie; nie trzeba si� jej ba�. Ogie�, kt�rego nie nazywamy, te� jest gwiazd�, ale tak�, kt�ra niszczy to, czego dotknie. - Chy�y spostrzeg�, jak g��boko w twarz starca wry�y si� zmarszczki. - Ziemska gwiazda panowa�a nad naszym ludem. Nie uciekali�my przed �wiat�em tak, jak teraz - u�ywali�my go i czcili�my. Stare s�owa z tamtych czas�w wci�� nam towarzysz�, cho� utraci�y ju� swe znaczenie. By�y wtedy dni i noce, ale nie oznacza�y jedynie czasu biegu i czasu snu. - Starzec u�miechn�� si�. - Istnia�y te� wtedy dni, a nie miejsca urodzin. - A co to takiego? - Nie mog� tego w pe�ni wyja�ni�. Mo�e kt�rego� dnia to zrozumiesz. - Jehu za�mia� si� z cicha pod nosem. - Prosz�, opowiedz wi�cej. Starzec zani�s� si� g��bokim kaszlem. - Nie ma ju� takich s��w, jednak spr�buj�... Nawet w tamtych czasach musieli�my si� przemieszcza�, aby �y�. Ale wtedy by�o inaczej. Pr�bowali�my wyzwoli� si� z kr�g�w - nazywa�y si� one orbitami. Parli�my na zewn�trz i w g�r�, przecinaj�c �cie�ki, z dala od kr�g�w, kt�re nas niewoli�y - przynajmniej tak s�dzili�my. Ale w ko�cu zrozumieli�my, �e za ka�dym razem, gdy my�leli�my, �e uciekli�my, znajdowali�my si� jedynie wewn�trz wi�kszego kr�gu. Mimo to nie zatrzymywali�my si�, wci�� s�dz�c, �e nast�pnym razem przerwiemy kr�g. I zawsze kto� musia� przewodzi� w biegu - i zawsze by�o wielu takich, kt�rzy s�dzili, �e to oni powinni przewodzi�. Cz�sto jednak wybierano z�ych przyw�dc�w. - Jak Scyr�? - By� mo�e, sam nie wiem. Ale tak czy inaczej, nasz lud dotar� w to miejsce - nazywa� je Ikarem, cho� teraz nie ma dla nas �adnego imienia, bo nie jest naszym domem - i zbudowa� wielkie miasta, zdolne oprze� si� ogniowi... - Miasta? Nie rozumiem. - Ja te� nie rozumia�em, dop�ki nie ujrza�em pozosta�o�ci po jednym z nich. To dopiero by�a wielko��! Nawet w ruinach by�o j� zna�. Wci�� wiele pozosta�o po tych miastach - je�li wie si�, gdzie szuka� i jest si� gotowym opu�ci� �cie�k�. Najwi�ksze z nich wszystkich znajduje si� niedaleko st�d, a ty ju� je widzia�e�. Chy�y wstrzyma� oddech. - Tak. - Jehu za�mia� si�. - Zabra�em ci� tam tu� po twoich narodzinach. Nikt o tym nie wiedzia�, nikt za mn� nie poszed�. Od tego czasu walczy�em, aby pozosta� przy �yciu i m�c ci� tam zabra� raz jeszcze, aby� zrozumia�. A jednak teraz jestem zbyt s�aby, aby ci� tam poprowadzi�. Jego cia�o zadygota�o lekko. - To nieprawda. Przetrwa�e� burz� i wci�� �yjesz. Nie musimy tam biec - mo�emy p�j��. Jehu widzia� blask w oczach ch�opca. - No dobrze, spr�buj�. Obaj spr�bujemy. Powoli podni�s� si�, prostuj�c plecy i nogi. Opieraj�c si� na Chy�ym, zrobi� pierwszy krok. - Kt�r�dy? - spyta� ch�opiec. - Tak, aby zawsze mie� ksi�yce nad prawym ramieniem - odpar� Jehu, gdy ruszyli z miejsca. Z pocz�tku ma�o rozmawiali, zatrzymuj�c si� jedynie od czasu do czasu, aby odpocz�� lub zje�� co� czy te� napi� si� soku z kolczastych ro�lin, kt�rymi by�a usiana przesi�kni�ta wod� r�wnina. Spragniona gleba napi�a si� do pe�na i teraz ugina�a si� niczym g�bka pod ich stopami. Nogi Chy�ego zdawa�y si� protestowa� przeciw marszowi z dala od �cie�ki przez tak d�ugi czas - tak jakby gwa�towny wiatr utrudnia� marsz - ale powietrze by�o nieruchome. Czu�, jak si� poci, w miar� jak narastaj�cy ogie� rozpala ziemi�, kt�ra tak d�ugo spoczywa�a w mroku. - Ksi�yce bledn�, Chy�y, widzisz? Ich �wiat�o zanika, gdy ogie� narasta. Chy�y pokiwa� g�ow�. - A ziemia - ci�gn�� Jehu - czujesz j�? Co� przypomina sobie, �e �yje; co�, co le�a�o w u�pieniu niemal od twojego pierwszego miejsca urodzenia, teraz wzrasta. - Czemu, Jehu?! Co to?! - zakrzykn�� Chy�y, czuj�c moc narastaj�c� pod powierzchni� gruntu. - To ogie�. To on wyci�ga ro�liny z ziemi i daje im �ycie. - Ale ogie� odbiera �ycie - zawsze mi to m�wi�e�. Dlatego przed nim uciekamy... - Tak, Chy�y, on robi jedno i drugie. - Ale... - To nie takie proste, jak mog�oby si� zdawa�. Jeszcze nie wiesz wszystkiego. - Opowiedz mi o ogniu, Jehu. - Gdyby�my w nim �yli, wzrastaliby�my - jak ro�liny. Ale tylko przez kr�tki czas. Potem... Sp�jrz! - Jehu wskaza� na ziemi� wok� nich. Wsz�dzie wok� wygi�te �ody�ki przebija�y si� przez powierzchni� gleby i rozwija�y, aby si�gn�� ku niebu. R�wnin�, kt�ra wydawa�a si� opuszczona i ja�owa, nagle zala�a ziele�, zab�ys�a wilgoci� i �yciem. Ciep�o przenika�o ko�ci Jehu. Za�mia� si�. Chy�y te� si� roze�mia� i, pu�ciwszy r�k� starca, rozta�czy� si� przed nim. - Przebiegnijmy reszt� drogi, Jehu, pobiegnijmy! - krzykn��, a twarz poczerwienia�a mu z przej�cia. Jehu poczu�, �e jego stawy zn�w s� w ruchu; jego ko�ci odpowiedzia�y na ciep�o, a nogi o�y�y i pobieg� jak za m�odu. Bieg� u boku Chy�ego, w tym samym co on rytmie. Dotrzymywa� mu kroku; jego nogi pracowa�y wraz z krwi� przep�ywaj�c� przez jego �y�y. Bieg� szybciej ni� s�dzi�, �e jest w stanie bi� mu serce, szybciej ni� obraca� si� �wiat. Krzycza� w ekstazie. Zatrzymali si� dopiero przy ruinach. Dysza� ci�ko, z d�oni� wspart� na g�owie Chy�ego. - Pokaza�e� mi, jak to jest zn�w biega�. - Westchn��. - Dzi�ki ci za to. Chy�y poczu�, jak jego twarz rozgrzewa si� jeszcze bardziej. - A to - rzek� Jehu - to jest najwi�ksza z rzeczy, jakie kiedykolwiek ujrzysz. Zakas�a� gwa�townie, pokazuj�c Chy�emu cuda, jakie go otacza�y. - Poczuj je - zach�ci� - nie s� ze ska�... zosta�y stworzone. Ju� tego nie robimy... Chod� no, pom� mi, t�dy... Z pomoc� Chy�ego wolno przeszed� przez labirynt z budowli stworzonych ludzk� r�k�. - Kiedy� �y� tu nasz lud. Chy�y wpatrywa� si� w to z otwartymi ustami. - Ale ilu ich musia�o by�...! - Tak... matki nie zawsze umiera�y przy porodzie. Nasz lud nie zmniejsza� si�, lecz r�s�. Sp�jrz... wspi�li si� do nieba; pokonali ogie� - nie m�g� przedosta� si� przez �ciany, kt�re zbudowali. Nie musieli ucieka�. Mieli czas - czas, by ta�czy�, by �piewa�, by tworzy�... - Chy�y widzia�, jak starzec dr�y. - Ale ogie� i tak ich dopad�, prawda, Jehu? Tak jak pr�buje z�apa� nas. Za bardzo si� zbli�yli i umarli, tak jak umr� wszystkie te ro�liny. - Nie! Tak si� nie sta�o. Nasz lud by� zbyt wielki. Schwyta� ogie�, tak, aby by� nieszkodliwy. Chod� ze mn�, co� ci poka��. Poprowadzi� Chy�ego ku niemal nienaruszonemu budynkowi. - Sp�jrz do g�ry. Oczy Chy�ego zapiek�y w blasku wci�� narastaj�cego �wiat�a. Skupiwszy w ko�cu wzrok, dojrza� ogromny krzy�, wyrastaj�cy ze szczytu budynku. - Miejsce urodzenia - wyszepta�. Jehu zn�w zani�s� si� gwa�townym kaszlem, a Chy�y przerazi� si�, �e ju� nie przestanie. - Zabierz... zabierz mnie do �rodka... - wykrztusi� mi�dzy spazmami. Nogi ugina�y si� pod nim, gdy ch�opiec wprowadza� go do budynku. Wewn�trz znajdowa� si� kolejny krzy�, jeszcze wi�kszy ni� ten na zewn�trz, przymocowany do jednej ze �cian. Wspieraj�c si� na Chy�ym, Jehu po�o�y� si� na ziemi jak najbli�ej niego. Zn�w zakas�a� i Chy�y uj�� jego g�ow� w d�onie. - Wiesz, niemal tu zosta�em, kiedy znalaz�em to miejsce - ale mia�em z sob� dziecko i wiedzia�em, �e niew�a�ciwe by�oby, gdyby umar�o wraz ze mn�. - Jehu, nie... - Nie, Chy�y, tym razem jestem got�w. Czuj� pok�j. Chy�y odwr�ci� wzrok. - Ale co si� sta�o? - pyta�. - Je�li byli�my zbyt wielcy dla ognia, to jak to si� mog�o sta�? - Nie wiem. Tego jednego nie wiem. By� mo�e mieli�my z�ych przyw�dc�w. Byli�my tak pot�ni, �e jedyn� rzecz�, kt�ra mog�a nas zniszczy�, byli�my my sami. - A teraz mamy kolejnego z�ego przyw�dc�. - Pewnego dnia ty staniesz si� przyw�dc�, Chy�y. Twoja wiedza mo�e ich ocali�. Id� ju�, zostaw mnie; jeszcze nie jest za p�no. Jeste� szybszy ni� wiatr; wci�� mo�esz ich dogoni�. Id�. Powiedz im. Nie zawsze uciekali�my przed ogniem na horyzoncie; nie zawsze uciekali�my przed �wiat�em. Id�. Ju�. Musz� si� dowiedzie�: kiedy� mieli�my... czas. Zostaw mnie... Chc� odpocz��. Zgi�� si� w paroksyzmie b�lu. Przez moment wydawa�o si�, �e g��bokie bruzdy znik�y z jego twarzy, a w jego oczach rozgorza� blask m�odo�ci. Potem ogie� zgas�. Chy�y delikatnie u�o�y� g�ow� Jehu na ziemi. Wolno wyszed� na zewn�trz i zebra� gar�� kamieni, po czym wr�ci� i u�o�y� je w kr�g wok� zmar�ego. Kiedy ju� sko�czy�, ukl�kn�� i kilka pozosta�ych kamieni po�o�y� obok jego g�owy w kszta�t ma�ego krzy�a. Ostatnie cztery na ka�dym z ramion l�ni�y kryszta�owym blaskiem. Wsta� i przygl�da� si� przez chwil� cz�owiekowi-kt�ry-by�-wielki, po czym wyszed� na zewn�trz. Z westchnieniem zerwa� si� do biegu. Prze�o�y� Pawe� Martin 1