Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15606 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
nauczyciel pożądania
Philip Roth
Tytuł oryginału THE PROFESSOR OF DESIRE
Copyright © 1977 by Philip Roth
Published by arrangement with Farrar, Straus and Giroux, LLC,
New York
Ali rights reserved
Copyright © 2005 for the Polish translation
by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań
Projekt graficzny okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska
Fotografia na okładce Piotr Chojnacki
Wydanie I ISBN 83-7298-657-
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26
Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90
[email protected]
www.zysk.com.pl
Druk i oprawa: ABEDIK Poznań
(Й
Dla Claire Bloom
Pokusa przychodzi najpierw w charakterystycznej postaci osoby Herbiego Bratasky'ego, animatora życia towarzyskiego, szefa orkiestry, komika i nucącego sentymentalne przeboje wodzireja w należącym do mojej rodziny hotelu w górach. Gdy tylko okazałych mięśni nie opinają mu elastyczne kąpielówki, w których prowadzi nad basenem lekcje rumby, jest ubrany jak spod igły, zazwyczaj w bordowo-kremową „sportową" marynarkę i szerokie kanarkowe spodnie o zwężających się nogawkach, które zaciskają się na nodze tuż nad białymi, dziurkowanymi lakierkami dandysa. W kieszeni czeka zawsze listek gumy Black Jack, gdy drugi jest powoli, ostentacyjnie przeżuwany w tym, co matka szyderczo nazywa „gębą" Herbiego. Pod eleganckim wąskim paskiem ze skóry aligatora z kluczem na długim złotym łańcuszku bez przerwy porusza się kolano: Herbie wybija rytm tam-tamów, które on jeden słyszy w Kongo swego mózgu. Nasza broszura (od czwartej klasy opracowywana przeze mnie we współpracy z właścicielem) określa Herbiego jako „naszego żydowskiego Cugata i żydowskiego Krupę w jednej osobie!", dalej opisując go jako „drugiego Danny'ego Кауе'а", by podsumować, że Herbie jest „następcą Tony'ego Martina" — tak, żeby wszem wobec było wiadomo, że ten ważący sto czterdzieści funtów dwudziestolatek jest nie byle kim, a hotel Hungarian Royale Ke-pesha to nie do końca pierwszy lepszy hotel.
Goście robią wrażenie na równi ze mną zahipnotyzowanych bezwstydnym ekshibicjonizmem Herbiego. Ledwie nowo przybyły zdąży umościć się w fotelu z lakierowanej wikliny na werandzie, a już któryś z zadomowionych gości, który zjechał do
7
nas z upalnego miasta w ubiegłym tygodniu, rysuje mu postać tego cudu naszego plemienia.
— A niech pan zwróci uwagę, jaką ten mały ma karnację. Idealny typ — żadnego poparzenia, sama opalenizna. Ten mały ma skórę po prostu biblijną.
Ze względu na uszkodzenie bębenka ucha nasz gwóźdź programu — jak lubi mówić o sobie Herbie, zwłaszcza gdy chce drażnić się z matką — pracuje u nas przez całą drugą wojnę światową. Ciągłe debaty na bujanych fotelach i przy karcianych stolikach, czy uraz jest wrodzony, czy też doszło do samookaleczenia. Podejrzenia, że ktoś inny niż Matka Natura uniemożliwił Herbiemu walkę z Tojo, Mussolinim i Hitlerem — co do mnie, na samą taką myśl ogarnia mnie oburzenie, nie mieści mi się to w głowie. Jednak jakże kusi obraz Herbiego, który bierze szpilkę do kapelusza, wykałaczkę — ba, może nawet toporek do lodu! — i własnoręcznie się okalecza, żeby przechytrzyć komisję rekrutacyjną.
— On nie jest od tego — stwierdza gość A-owitz. — Takiego kombinatora stać na wszystko. To niezły gagatek!
— Proszę nie przesadzać, nic takiego nie zrobił. Jest patriotą tak jak wszyscy. Ja wiem, jak doszło do tego, że jest głuchy na jedno ucho, i proszę spytać naszego pana doktora, czy nie mam racji: to od walenia w te jego bębny — mówi gość B-owitz.
— Tak, ten mały umie grać — dodaje gość C-owitz — mógłby spokojnie stanąć na scenie w Roxy — i pewnie już by tam był, gdyby nie to, jak pan mówi, że jego własne bębenki nie są w porządku.
— Przecież — włącza się D-owitz — sam nie określa się jasno, czy jest to efektem działania jakiegoś instrumentu, czy czegoś innego...
— Scena to jego żywioł. Woli nas trzymać w zawieszeniu. Cała jego sztuka polega na tym, że jest szalony i gotów na wszystko — to sens jego życia.
— Może, ale żeby żartować sobie z takich spraw? Coś mi się w tym nie zgadza. Żydzi i bez tego mają tyle na głowie.
8
— Ależ proszę panów, taki chłopak, który tak się ubiera, dbając nawet o brelok do kluczy, z taką budową ciała, o które na dodatek dba dzień i noc, nie chcecie chyba powiedzieć, że chciałby się poważnie okaleczyć tylko po to, żeby sabotować wysiłek wojenny.
— Zgadzam się, w stu procentach się zgadzam. A tak w ogóle, to mam dżin.
— Aleś mnie pan zaskoczył, niech pana licho porwie. Po co trzymałem te wszystkie walety, może mi kto powie? Ale wiecie, panowie, co jest rzadko spotykane? Rzadko spotyka się takiego przystojnego chłopca, do tego jeszcze tak zabawnego. Taki wygląd, poczucie humoru, a na dodatek obsesja na punkcie bębnów, wszystko w jednej osobie, jest precedensem w annałach show--biznesu.
— A na basenie? Kiedy skacze z trampoliny? Gdyby widział go Billy Rosę, kiedy tak wygłupia się w wodzie, już miałby go w Aąuacade.
— A ten jego głos!
— Gdyby tylko się nie wygłupiał — gdyby choć raz zaśpiewał na serio!
— Gdyby się do tego wziął, mógłby występować w Metropolitan Opera.
— Gdyby się wziął, mógłby zostać kantorem, bez trudu. Takim głosem można by łamać serca. Tylko sobie, panowie, wyobraźcie, jak biały tałes wyglądałby na takiej opaleniźnie!
I wreszcie mnie dostrzegają jak buduję model brytyjskiego spitfire'a koło balustrady werandy.
— Hola, mały Kepesh, chodź no tutaj, ty mały szpiegusie. Kim chciałbyś być, kiedy dorośniesz? Słuchajcie, proszę przestać na chwilę rozdawać. Kepesh, kto jest dla ciebie bohaterem?
Nad tym nie muszę się w ogóle zastanawiać.
— Herbie — wypalam, co niezmiernie bawi zgromadzonych panów. Tylko matki wyglądają na nieco stropione.
Tak jest, szanowne panie, bo któż inny? Komu innemu talent pozwala na naśladowanie głosu Cugiego, dźwięku szofaru i, na
9
moją specjalną prośbę, ryku myśliwca nurkującego nad Berch-tesgaden — i furii ukrytego w schronie Fuhrera? Czasem zapał i wirtuozeria tak bardzo ponoszą Herbiego, że ojciec musi go upominać, żeby niektóre imitacje zachowywał raczej dla siebie, choćby były najbardziej wyjątkowe.
— Ale — oponuje Herbie — moje pierdnięcia są niezrównane.
— Może i masz rację — stwierdza szef— ale nie w towarzystwie.
— Ale pracowałem nad tym od miesięcy. Proszę tylko posłuchać!
— Daruj sobie, Bratasky, bardzo cię proszę. Nie należy to do dźwięków, jakie zmęczony gość najbardziej chciałby usłyszeć w kasynie po kolacji. Sam chyba pojmujesz? A może nie? Czasami cię nie rozumiem, zastanawiam się, gdzie ty masz mózg. Nie dociera do ciebie, że ci ludzie żyją koszernie? Nie wiesz, jak zachowywać się przy kobietach i dzieciach? Mój przyjacielu, to proste — szofar jest zarezerwowany na najważniejsze święta, a cała reszta pasuje do toalety. Koniec, kropka, Herbie. Finito!
Tak więc naśladuje dla mnie, swego zdjętego trwogą admira-tora, tam-tamy i tatuaże, których zabrania mu przy ludziach mój tata wyznania mojżeszowego. Okazuje się, że umie imitować nie tylko całą gamę dźwięków — od najdelikatniejszego westchnienia wiosennego wietrzyka po salwę dwudziestu jeden armat — które towarzyszą ludzkości przy puszczaniu gazów, ale na dodatek potrafi „odstawiać biegunkę". I to nie, jak mnie pospiesznie informuje, biedny ślamazara, jakieś nie wyklute rozwolnienie, lecz pełne, wagnerowskie takty fekalnej Sturm und Drang.
— Mógłbym pisać do „Ripleya" — oznajmia. — Czytasz chyba „Ripleya"... zresztą sam oceń!
Słyszę rozpinanie rozporka. Potem godny największego podziwu strumień uderza w emaliowaną muszlę. Teraz szum spuszczanej wody, gulgotanie i czkawka ospałego kranu, z którego zaczyna cieknąć woda. A wszystko wydobywa się z ust Herbiego.
Byłbym gotów paść na kolana i oddawać mu cześć.
— Zobacz to! — Namydianie rąk, jak gdyby ukrytych
10
w ustach Herbiego. — Całą zimę chodziłem do ubikacji, siadałem i po prostu słuchałem.
— Coś ty?
— Mówię ci. Słucham też siebie za każdym razem, kiedy idę do kibla.
— Naprawdę?
— Ale twój ojciec, ten ekspert, ma na to jedno określenie: „zboczone"! Finito! — dorzuca Herbie głosem identycznym jak głos taty.
I cały czas wszystko na serio. Zastanawiam się, jak to możliwe. Skąd Herbie tyle wie i tak bardzo przejmuje się symfonicznością toalety? I dlaczego głusi jak pień hipokryci pokroju ojca przywiązują do tego tak małą wagę?
Tak myślę latem, pod urokiem demona perkusji. Później nadchodzi Jom Kippur i Bratasky wyjeżdża, i po co mi te wszystkie nauki, jakich osoba jego autoramentu może udzielić dorastającemu chłopcu? Z dnia na dzień nasi -witzowie, -bergowie i -Sternowie rozjeżdżają się do miejsc równie dla mnie odległych jak Babilon — do Wiszących Ogrodów o nazwach Pelham, Queens czy Hackensack — i okolicę na powrót opanowują tubylcy, którzy orzą, doją krowy, prowadzą sklepy i pracują przez okrągły rok dla dobra okręgu i stanu. Jestem jednym z dwojga żydowskich dzieci w klasie złożonej z dwudziestu pięciu uczniów i wyczucie społecznych zasad oraz preferencji (wygląda na to, że zostały mi wpojone podobnie jak wrażliwość na wszystko, co gorączkowe, zawadiackie, osobliwe) dyktuje, żebym — wbrew pokusie dania gazu do dechy i pokazania tym wieśniakom paru fajerwerków Herbiego — wyróżniał się spośród rówieśników jedynie ocenami. Inne zachowanie, jak zdaję sobie sprawę — i niepotrzebne są do tego nawet ojcowskie napomnienia — nigdzie mnie nie doprowadzi. A mam przecież wyjść na ludzi.
Więc jak chłopiec z plakatu brnę prawie dwie mile przez pofałdowane przez wiatr zaspy śniegu na drodze wiodącej stokiem góry do szkoły, gdzie spędzam zimę, bijąc wszystkich na głowę, kiedy na dalekim południu, w tym największym z miast,
11
gdzie wszystko wolno, Herbie (za dnia pracuje u wujka, sprzedając linoleum, a wieczorem gra w latynoamerykańskiej kapeli) stara się doszlifować ostatnią toaletową imitację. O postępach donosi w liście, który trzymam w zapinanej na guziki kieszonce z tyłu spodenek i odczytuję, gdy tylko nadarzy się okazja; poza kartkami urodzinowymi i pocztowymi kwitami jest to jedyna korespondencja, jaką w życiu dostałem. Naturalnie przerażeniem napełnia mnie myśl, że gdybym utopił się pod pękniętym lodem albo skręcił kark na sankach, któryś z kolegów natrafiłby na kopertę ze stemplem BROOKLYN, NY i wszyscy stanęliby wokół mego trupa, zatykając sobie nosy. Na matkę i ojca spadłby wieczny wstyd. „Hungarian Royale" utraciłby dobre imię i zbankrutował. Prawdopodobnie nie dadzą mnie pochować na cmentarzu obok innych Żydów. A wszystko przez to, co Herbie śmie wypisywać na kartce papieru, którą następnie przesyła państwową pocztą dziewięciolatkowi, uznawanemu przez jego świat (a tym samym jego samego) za niewinnego. Czy Bratasky rzeczywiście nie rozumie, co przyzwoici ludzie myślą o takich sprawach? Czy nie wie, że samym wysłaniem takiego listu prawdopodobnie łamie prawo, czyniąc mnie wspólnikiem? Ale skoro tak jest, to czemu bez przerwy noszę przy sobie obciążający mnie list? Siedzi sobie w kieszeni nawet w chwili, gdy zmagam się o zwycięstwo w cotygodniowym dyktandzie z moją kędzierzawą współwyznawczynią, przyszłą wybitną pianistką, Madeline Levine; nocą mam go w kieszeni pidżamy, odczytuję pod kołdrą przy świetle latarki, a potem zasypiam z nim na sercu. „Zaczynam stawać się specjalistą od odgłosów papieru toaletowego, odrywanego z rolki. Dzięki temu z łatwością zdobywam palmę pierwszeństwa, mój mały. Herbert L. Bratasky, on jeden na całym świecie umie się odlać, odesrać, odwalać biegunkę — i do tego odwijać papier. Znaczy, że do zdobycia został jeszcze tylko jeden szczyt — podcieranie!".
Gdy mam osiemnaście lat i studiuję na pierwszym roku w Sy-racuse, moja skłonność do mimikry jest niemal równa zamiłowaniom mego mentora, tyle że zamiast imitacji a la Bratasky naśla-
12
duję Bratasky'ego, gości i personel. Wcielam się w naszego rumuńskiego kelnera w smokingu, łaszącego się w jadalni: „Proszę tędy, monsieur Kornfeld... jeszcze kiszki, madame?", by po powrocie do kuchni, w straszliwie łamanym jidysz, skląć na czym świat stoi pijanego szefa kuchni. Imituję naszych gojów, gapio-watego pomocnika George'a, który podgląda lekcję samby dla pań nad basenem, i Dużego Buda, starzejącego się, umięśnionego ratownika (i porządkowego na terenie hotelu), który zręcznie obmacuje gospodynię domową na wakacjach, po czym zabiera się, o ile może, do jej wybujałego dziecka, opalającego podreperowany plastycznie nos. Odtwarzam nawet długi dialog (tragiko-miczno-historyczno-idylliczny) między znużonymi rodzicami, którzy kładą się spać w wieczór po zamknięciu sezonu. Dziwi mnie nieco fakt, że innych mogą tak bawić najzwyklejsze zdarzenia z mojej młodości — początkowo zdumiewa mnie także to, że jakoś nie wszyscy mieli okazję zetknąć się w okresie dojrzewania z taką galerią barwnych postaci. Nigdy dotąd nie postało mi w głowie, że sam mogę być kimś barwnym.
W ciągu kilku pierwszych semestrów college'u dostaję główne role w szkolnych inscenizacjach sztuk Giraudoux, Sofoklesa i Congreve'a. Występuję w komedii muzycznej, śpiewam i tańczę, jak umiem. Wydaje się, że na scenie potrafię wszystko — że nic nie zdoła zepchnąć mnie ze sceny. Na początku drugiego roku rodzice przyjeżdżają zobaczyć mnie jako Tyrezjasza — w moim wydaniu starszego niż oni dwoje razem wzięci — następnie, podczas popremierowego przyjęcia, patrzą z niepokojem, jak spełniam prośbę współaktorów i wcielam się w rolę majestatycznego rabina o nienagannej dykcji, który co roku „zjeżdża aż" z Poughkeepsie, by odprawiać świąteczne nabożeństwa w hotelowym kasynie. Nazajutrz oprowadzam ich po kampusie. Po drodze do biblioteki kilkoro studentów gratuluje mi olśniewającej roli starca poprzedniego wieczoru. Matka, pod wrażeniem — choć z niejaką ironią przypominając mi, kto jeszcze niedawno zajmował się zmienianiem i praniem pieluch wielkiej gwiazdy — mówi: — Wszyscy cię znają, jesteś już sławny —
13
gdy ojciec, starając się nie pokazywać po sobie zawodu, dopytuje się: — To o studiach medycznych nie ma już mowy? — Na co oznajmiam mu po raz dziesiąty — p o d к r e ś 1 aj ąc, że to dziesiąty raz: — Chcę zostać aktorem — i sam w to wierzę, aż do pewnego pięknego dnia, gdy aktorstwo w moim wykonaniu zaczyna wydawać mi się zajęciem najbardziej bezsensownym, efemerycznym i żałośnie egotystycznym. Bez litości pluję sobie w gębę, że dałem innym szansę, aby rzeczywiście poznali mnie i przejrzeli bezdenną przepaść mojej próżności, którą do tej pory nawet moim własnym oczom przesłaniały granice rodzinnego gniazda i zabitej dechami prowincji. Tak bardzo wstyd mi za prostactwo wszystkiego, czemu się oddawałem, że zastanawiam się nad przeniesieniem do innej uczelni, gdzie będę mógł zacząć od nowa, nie napiętnowany w ludzkich oczach egoistyczną tęsknotę za aplauzem i blaskiem reflektorów.
Nadciągają miesiące, w których co chwila wyznaczam sobie jakiś pokutny cel. Pójdę jednak do akademii medycznej — zostanę chirurgiem. Chociaż może ludzkość będzie miała więcej ze mnie pożytku, gdy będę psychiatrą. Zostanę adwokatem... dyplomatą. .. a może rabinem, pogrążonym w studiach i kontemplacji... Czytam „Ja i Ty" i przypowieści chasydów, a po powrocie do domu na wakacje wypytuję rodziców o historię rodziny w kraju przodków. Ale ponieważ od emigracji dziadków do Ameryki upłynęło już pięćdziesiąt lat, sami dziadkowie już nie żyją, a ich dzieci okazują co najwyżej sentymentalne zainteresowanie naszymi środkowoeuropejskimi korzeniami, zarzucam te badania, a wraz z nimi rabiniczną fantazję. Ale obstaję przy wysiłkach zakorzenienia się w czymś konkretnym. Wciąż jeszcze głęboką odrazą napełniają mnie wspomnienia mojej strapie-szałości w Królu Edypie i psotnego uroku w Tęczy Finiana — niedobrze mi od całego tego aktorstwa! Dość już frywolno-ści i popisów maniaka! Będąc dwudziestolatkiem, muszę przestać odgrywać innych i zacząć Być Sobą, a przynajmniej odgrywać siebie takiego, jakim (moim zdaniem) powinienem się stać.
Ten następny ja okazuje się rozsądnym, raczej wyrafinowa-
14
nym samotnikiem, oddanym literaturze i językom Europy. Kolegów ze sceny bawi to, że wycofuję się z teatru i przenoszę do domu akademickiego, zabierając z sobą wielkich pisarzy, których lubię nazywać ja, student, „architektami mojej duszy".
— David odwrócił się od świata — stwierdził podobno mój rywal w kole teatralnym — i został osobą duchowną.
Tak, lubię przybierać pozy i zdaje się, że potrafię udramaty-zować siebie i swoje wybory, ale przede wszystkim jestem człowiekiem przeciwieństw — młodym człowiekiem, który popada ze skrajności w skrajność. Kiedy mam zamiar zrzucić jedną skórę, biorę skalpel i rozcinam ją od początku do końca. Albo zimny, albo gorący. Tym sposobem pragnę, w wieku lat 20, znieść sprzeczności i przezwyciężyć niepewność.
Pozostałe lata college'u spędzam dość podobnie do zim w nieczynnym hotelu, kiedy w ciągu setek śnieżyc przeczytałem setki książek z biblioteki. Remonty i odnawianie trwają przez wszystkie te polarne miesiące — dobiegają mnie odgłosy łańcuchów na oponach samochodów, które ugniatają śnieg na drogach, słyszę, jak z dostawczego samochodu w śnieg padają deski, słyszę proste, podnoszące na duchu odgłosy młotka i piły. Znad oblepionego śniegiem parapetu widzę, jak George jedzie z Dużym Budem naprawiać kabiny kąpielowe przy basenie. Macham ręką, George naciska klakson... i mam wrażenie, że trójka Kepeshów pogrążyła się w przytulnym, bezpiecznym śnie zimowym: mamusia, tatuś i dzidzia pod miękką kołderką w Rodzinnym Raju.
Barwnych gości zastępują nam zimą ich listy, odczytywane przez ojca przy kolacji z właściwą dozą wigoru i modulacji. Sprzedawanie się to specjalność tego człowieka, tak przynajmniej uważa; do tego pokazywanie ludziom, jak się dobrze bawić, i traktowanie ich po ludzku, choćby byli najgorzej wychowani. Jednak poza sezonem równowaga sił ulega nieznacznemu przesunięciu i klientela, tęskniąca za gołąbkami z kapusty i słońcem, i śmiechem, pozbywa się odrobiny swojego wymagającego majestatu. — Meldują się — mawia matka — i każdy ropuch i jego wyłupiasta żona
15
zmieniają się w księcia i księżnę Windsoru — i zaczynają traktować ojca jako płatnego członka tego samego gatunku, a nie tylko jako cel swojego niezadowolenia i prostaka, przed którym można obnosić się z idiotycznymi królewskimi obyczajami. Kiedy śnieg zalega najwyżej, bywają tygodnie, w których przychodzi po cztery, pięć listów z nowinami — zaręczyny w Jackson Heights, przeprowadzka do Miami ze względu na stan zdrowia, otwarcie drugiego sklepu w White Plains... Ach, jakże on uwielbia dostawać nowiny o ich wielkich sukcesach i nieszczęściach. Potwierdza to w jego oczach znaczenie, jakie ma dla ludzi „Hungarian Royale" — dowodzi to zresztą wszystkiego, nie tylko tego, jak ważny jest dla nich hotel.
Po odczytaniu listów uprząta trochę miejsca na końcu stołu, obok talerza z rogalami matki, i zabiera się do pisania swym rozwlekłym pismem odpowiedzi. Poprawiam ortografię i wstawiam znaki interpunkcyjne w miejsce kresek, jakimi oddziela nieregularne fragmenty filozofii, wspomnień, proroctw, mądrości, analiz politycznych, kondolencji i gratulacji, składających się na nieskończone akapity. Potem matka przepisuje listy na firmowej papeterii „Hungarian Royale" — z nadrukiem: „Tradycyjna wiejska gościnność w otoczeniu gór. Ścisłe przestrzeganie zasad dietetycznych. Oddani właściciele, Abe i Belle Kepeshowie" — dodając postscriptum, w którym potwierdza rezerwacje na najbliższe lato i zwraca się o wpłatę niewielkiej zaliczki.
Zanim poznała wśród tych samych wzgórz ojca — miał wtedy dwadzieścia jeden lat, był bez zawodu i pracował dorywczo w kuchni — przez trzy lata po liceum była sekretarką w kancelarii prawniczej. Według rodzinnej legendy była skrupulatną, drobiazgową młodą kobietą, zadziwiająco kompetentną, całkowicie oddaną służbie u patrycjuszy z Wall Street, o których postawie — moralnej i fizycznej — będzie mówić z szacunkiem do grobowej deski. Pan Clark, wnuk założyciela fumy, ciągle przesyła jej telegramy z urodzinowymi życzeniami, nawet gdy przechodzi na emeryturę i osiada w Arizonie. Co roku, trzymając telegram w drżącej ręce, mówi rozmarzona do łysiejącego ojca i do mnie:
16
— Ach, jaki to był wysoki i przystojny mężczyzna. Do dziś pamiętam, jak wstał od biurka, kiedy weszłam do jego gabinetu na rozmowę o przyjęcie do pracy. Chyba już nigdy nie zapomnę jego sylwetki.
Jednak mężczyzna, który zobaczył ją opartą o pianino i śpiewającą Amapolę wśród grupy turystów, co przyjechali z miasta na wakacje, i natychmiast postanowił sobie: „Ożenię się z tą kobietą", był gruboskórny, nieokrzesany, o mocno sklepionej klatce piersiowej i bicepsach Рореуе'а, bez żadnych szczególnych tradycji rodzinnych. Oczy i włosy miała tak ciemne, a nogi i kibić tak krągłą i „bujną", że z początku wziął ją za Hiszpankę. Mania nieskazitelności, która tak bardzo ujęła pana Clarka juniora, jeszcze bardziej urzekła młodego nuworysza, który sam harując jak niewolnik, miał w duszy coś z nadzorcy niewolników.
Niestety, gdy wychodzi za mąż, cechy, za które tak wysoko cenił ją szef, ascetyczny goj, doprowadzają ją pod koniec każdego lata do krawędzi załamania nerwowego — bo nawet w takim małym rodzinnym hoteliku jak nasz zawsze zdarzy się jakaś reklamacja, którą trzeba się zająć, pracownik, na którego trzeba mieć oko, bielizna do przeliczenia, jedzenie do spróbowania, rachunki, które muszą się zgadzać... i tak bez końca, a najgorsze jest to, że nigdy nie potrafi zostawić pracy w rękach osoby, która teoretycznie ma się nią zajmować, zwłaszcza gdy dojdzie do wniosku, że nie jest wykonywana tak, Jak Należy. Dopiero zimą, kiedy przyjmujemy z ojcem nie pasujące do nas role Clarkapere ifils, a ona zasiada w idealnej pozycji maszynistki do wielkiego, czarnego remingtona i precyzyjnie oddziela akapity jego gadatliwych odpowiedzi, dopiero wtedy ujawnia się płochliwa i szczęśliwa se-ńorita, w której ojciec zakochał się od pierwszego wejrzenia.
Czasami po kolacji zachęca mnie, dzieciaka z podstawówki, żebym udawał dyrektora i dyktował jej jakieś pismo, tak by miała okazję pokazać mi magiczną sztukę stenotypii.
— Jesteś właścicielem firmy transportowej — oznajmia, cho-ąr^p niedawno pozwolili mi kupić pierwszy scyzoryk. —
17
Dość regularnie przypomina mi o różnicy pomiędzy zwykłą sekretarką a sekretarką w kancelarii prawniczej, którą była. Ojciec z dumą potwierdza, że rzeczywiście była najbardziej nienaganną sekretarką w dziejach firmy — sam pan Clark napisał o tym w liście gratulacyjnym z okazji ich zaręczyn. I jednej zimy, kiedy, zdaje się, osiągnąłem wiek dojrzały, uczy mnie pisać na maszynie. Nikt jeszcze nie uczył mnie niczego z taką niewinnością i przekonaniem.
Ale taka jest zima, pora tajemnic. Gdy latem czuje się osaczona, jej ciemne oczy biegają gorączkowo w różne strony, skamle i warczy jak owczarek, którego życie zależy od tego, czy uda mu się zagnać niesforne stado pana na jarmark. Wystarczy, że jakaś owieczka zbłądzi parę kroków w bok, a już pędzi na złamanie karku kamienistym zboczem — wtem rozlega się gdzieś beczenie i już mknie w przeciwnym kierunku. Ciągnie się to do Wielkich Świąt, ale to jeszcze nie koniec. Po odjeździe ostatniego gościa zaczyna się inwentaryzacja — musi się zacząć! Od razu! Co zostało zepsute, porwane, zaplamione, uszczerbione, rozbite, zgięte, co popękało, co zostało zwędzone, co należy naprawić, wymienić, odmalować, całkowicie wyrzucić, bo jest „czystą stratą". Na tę prostą i schludną drobną kobietę, która nad wszystko na świecie kocha widok nieskazitelnie czystej kalki, spada zadanie przejścia po pokojach i spisania szkód, jakie wyrządziły w naszej górskiej fortecy hordy wandali, których ojciec uparcie — wbrew jej gwałtownym sprzeciwom — nazywa po prostu ludźmi.
Podobnie jak szalejące w Catskill śnieżyce zmieniają nas w milszych, bardziej rozsądnych, niewinnych i sentymentalnych Kepeshów, tak w pokoju w Syracuse dopada mnie samotność i stopniowo czuję, jak kabotyn wagi lekkiej odchodzi w błogie zapomnienie. Nie można jednak powiedzieć, że wszystkie te lektury, podkreślenia i notatki czynią ze mnie stuprocentowego altruistę. Sentencja tak znanego egomaniaka jak lord Byron przekonuje mnie swą miodopłynną mądrością i ujmuje w siedmiu słowach coś, co zaczynało wyglądać na nieprzezwyciężalny dylemat moralny. Ze swego rodzaju strategiczną śmiałością zaczy-
18
nam cytować ją koleżankom, które oponują twierdząc, że jestem za inteligentny na takie rzeczy. „Pilny za dnia — oznajmiam im
— a rozpustny w nocy". Niebawem rozsądek każe mi zastępować „rozpustny" słowem „pożądliwy" — w końcu nie spędzam czasu w weneckim pałacu, tylko w college'u na północy stanu Nowy Jork i nie mogę sobie pozwolić na niepokojenie dziewcząt, które i tak odstrasza już moje „słownictwo" i rosnąca sława „samotnika". Podczas lektury Macaulaya na kurs literatury angielskiej nr 203 natrafiam na opis współpracownika Addisona, Steele'a, i wołam „Eureka!", bo oto odkryłem kolejne prestiżowe usprawiedliwienie dla swoich dobrych stopni i niskich pobudek. „Łotr wśród uczonych, uczony pośród łotrów". W dziesiątkę! Przypinam to do tablicy na ścianie pokoju, obok cytatu z Byrona i nazwisk dziewcząt, które mam zamiar uwieść — słowo, którego najgłębsze skojarzenia nie wiążą się dla mnie ani z pornografią ani z literaturą popularną lecz z pełną mąk lekturą Albo
— albo Kierkegaarda.
Mam tylko jednego kolegę, z którym widuję się regularnie, nerwowego, niezręcznego i brzydkiego studenta filozofii, Louisa Jelinka, który staje się dla mnie przewodnikiem po Kierkegaar-dzie. Podobnie jak ja, Louis mieszka na stancji, a nie w akademiku z chłopcami, których kumpelskie rytuały wzbudzają w nim pogardę. Na szkołę zarabia pracą w barze z hamburgerami (nie chcąc brać pieniędzy od rodziców, którymi gardzi), ich zapach wszędzie się za nim ciągnie. Gdy zdarzy się, że go dotknę, czy to przypadkiem, czy w przypływie radości lub przyjaźni, odskakuje jak oparzony, jakby bał się, że zbrukam mu cuchnące ubranie.
— Łapy przy sobie — warczy. — Co ty, Kepesh, ciągle wyrabiasz sobie znajomości?
Wyrabiam sobie? Znajomości? Jakie? Nic takiego nie przyszło mi do głowy.
Co dziwniejsze, każde słowo wypowiadane przez Louisa na mój temat, nawet w ataku złości lub retorycznego podniecenia, odczytuję jako istotny element wzniosłego przedsięwzięcia, które nazywam „poznawaniem siebie". Ponieważ, o ile mi wiado-
19
mo, nie zależy mu na wkradaniu się w niczyje łaski — rodziny, wykładowców, gospodyni, sklepikarzy, a już z całą pewnością nie tych „burżuazyjnych barbarzyńców", wespół z którymi studiujemy — wyobrażam sobie, że ma lepsze ode mnie wyczucie „rzeczywistości". Należę do tych wysokich chłopców o bujnych fryzurach i dołku w podbródku, którzy w liceum nauczyli się zdobywać ludzką życzliwość i teraz nie umieją się wyzbyć tego nawyku, choćby nie wiem jak się starali. Wydaję się sobie żałośnie banalny, zwłaszcza w zestawieniu z Louisem: taki schludny, czysty, taki w razie potrzeby uroczy i — niezależnie od wszelkich protestów — wciąż jeszcze przejmujący się pozorami i opinią. Czemu nie mogę bardziej upodobnić się do Minka, śmierdzącego smażoną cebulą i spoglądającego z góry na cały świat? W jakiej on mieszka norze! Skórki od chleba, pestki, ogryzki, papierki — kompletny bajzel! Popatrz na zmiętą chusteczkę przy rozgrzebanym wyrku, chusteczkę, co przykleiła s i ę do znoszonych kapci. Ja zaraz po orgazmie, nawet gdy jestem sam w zamkniętym na klucz pokoju, wyrzucam do kosza oczywiste dowody przestępstwa, gdy tymczasem Jelinek — pełen pogardy i z nikim nie związany, nietykalny ekscentryk — chyba nic a nic nie dba, czego świat się dowie i co sobie pomyśli o jego obfitych wytryskach.
Nie mieści mi się w głowie, zwala mnie z nóg, przez wiele tygodni nie mogę uwierzyć słowom studenta filozofii, który rzuca mimochodem, że mój przyjaciel „oczywiście" jest „czynnym homoseksualistą". Mój przyjaciel? Niemożliwe. „Maminsynków" zdążyłem już rzecz jasna poznać. Co roku paru sławnych przyjeżdżało do naszego hotelu, kilku żydowskich paszów, na których po raz pierwszy zwrócił moją uwagę Herbie B. Patrzyłem zafascynowany, jak przenoszą ich ze słońca w cień, jak sennie sączą przez słomki słodkie napoje czekoladowe, a ich czoła i policzki są przemywane i wycierane chusteczkami galerniczek zwanych babcią, mamą i ciocią. Do tego dochodzili nieliczni nieszczęśnicy w szkole, chłopcy urodzeni z rękami dziewczynek, którzy nie wiedzieli, jak należy rzucić piłkę nawet po wielu go-
20
dżinach cierpliwej nauki po lekcjach. Ale żeby czynny homoseksualista? Nigdy, nigdy w moim dziewiętnastoletnim życiu. Z wyjątkiem tego zdarzenia tuż po bar micwie, kiedy pojechałem sam autobusem na targi filatelistów w Albany i na dworcu, gdy stałem przy pisuarze, podszedł do mnie mężczyzna w eleganckim garniturze i rzucił mi szeptem przez ramię:
— Ej, mały, obciągnąć ci?
— Nie, nie, dziękuję — odparłem i jak najszybciej (chociaż miałem nadzieję, że go nie uraziłem) wycofałem się z męskiej ubikacji, z dworca i wszedłem do pobliskiego domu handlowego, znikając w tłumie heteroseksualnych klientów. Od tego czasu jednak nie zaczepiał mnie żaden homoseksualista, przynajmniej nic nie było mi o tym wiadomo.
Do spotkania Louisa.
O Boże, czy to dlatego każe mi trzymać ręce przy sobie, kiedy otrzemy się o siebie choćby rękawami koszuli? Dlatego, że dotyk chłopca ma dla niego jak najgłębsze znaczenie? Jeśli tak, to czy osoba tak otwarta i niekonwencjonalna jak Jelinek po prostu by tego nie powiedziała? Czy też chodzi o to, że mimo zadawania się z Louisem jestem takim sobie zwyczajnym i przyzwoitym uczniem, gdy tajemnica Jelinka polega na tym, że jest pedałem? Jakbym chciał udowodnić, jaki w gruncie rzeczy jestem zwyczajny i przyzwoity, nie zająknąłem się na ten temat ani słowem. Czekam tylko z drżeniem serca na dzień, kiedy jakieś słowo albo zachowanie Jelinka ujawni całą prawdę o jego osobie. A może ta prawda w ogóle nie była przede mną ukrywana? Jasne! Te zmięte chusteczki higieniczne, rozrzucone po pokoju niczym płatki kwiatów... czy nie miały na celu ujawnienia? Zachęty?.. . Czy nie jest możliwe, że pewnego wieczora ten mózgowiec o haczykowatym nosie, który z zasady nie zniża się do używania dezodorantu i zaczyna już tracić włosy, wyskoczy niezgrabnie zza biurka, skąd wygłasza tyrady na temat Dostojewskiego, by wziąć mnie w objęcia? Czy powie mi, że mnie kocha, i wsadzi mi język do ust? I jak na to zareaguję, czy tak, jak niewinne, zalotne dziewczęta wobec mnie?
21
— Nie, nie, proszę cię! Ach, Louis, jesteś na to za mądry! Może byśmy po prostu porozmawiali o książkach?
Ale właśnie dlatego, że sama myśl o tym napawa mnie przerażeniem — boję się, że mogę w końcu okazać się „wieśniakiem" i „prowincjuszem", jakim z rozkoszą mnie przezywa, gdy mamy odmienne zdanie na temat ukrytego sensu jakiegoś arcydzieła — nie zaprzestaję wizyt w jego woniejącym pokoju i siedzę za kupami śmieci, gdy on peroruje całymi godzinami o najbardziej oszalałych i niepokojących ideach, i modlę się, żeby nie próbował mnie poderwać.
Jednak nie zdoła tego dokonać, bo zostaje wydalony z uczelni za to, że nie pokazał się na ani jednych zajęciach w ciągu całego semestru i nie raczył zareagować na kartki od opiekuna studiów, który zapraszał go na rozmowę w tej sprawie. Louis rzuca z oburzeniem, sardonicznie, z odrazą:
— С o za sprawa? — i kręci głową tam i sam, jak gdyby cała „sprawa" mogła unosić się gdzieś w powietrzu nad nami.
Mimo powszechnej opinii na temat wyjątkowości jego umysłu nie zostaje przyjęty na dragi semestr drugiego roku. Znika z Syra-cuse (rzecz jasna bez słowa pożegnania) i zostaje natychmiast powołany do wojska. Dowiaduję się o tym, gdy agent FBI o niewzruszonym spojrzeniu przychodzi wziąć mnie na spytki po tym, jak Louis dezerteraje ze szkolenia podstawowego i (jak sobie wyobrażam) ucieka przed wojną w Korei, kryjąc się w jakichś slumsach w towarzystwie Kierkegaarda i chusteczek higienicznych.
Agent McCormack pyta:
— Co powiesz o jego homoseksualizmie, Dave? Rumienię się i odpowiadam:
— Nic o tym nie wiem. McCormack:
— Ale słyszałem, że byłeś jego najlepszym kumplem.
— Od kogo? Kto panu tak powiedział?
— Kolesie na kampusie.
— To tylko podłe plotki — nieprawda.
— Że się kolegowaliście?
22
— Nie, proszę pana — odpowiadam, czując, jak krew nieproszona znów wędruje do głowy — że miał coś wspólnego z homoseksualizmem. Tak mówią, bo on był trudnym człowiekiem. Osobą niezwykłą, zwłaszcza w takim miejscu.
— Ale ty umiałeś się z nim dogadać?
— Tak. Czemu by nie?
— A kto powiedział, że nie? Słuchaj, podobno z ciebie niezły Casanovą.
— Czyżby?
— Tak jest. Uganiasz się za spódniczkami. Czy to prawda?
— Pewnie tak. — Odwracam głowę, uciekając przed ukrytą w jego słowach sugestią, że dziewczęta to tylko pozory.
— Z Louisem sprawy miały się jednak inaczej — ciągnie agent, bawiąc się w wieloznaczności.
— To znaczy?
— Dave, powiedz mi jedno. Tylko otwarcie. Jak sądzisz, gdzie on jest?
— Nie wiem.
— Ale gdybyś wiedział, na pewno podzieliłbyś się ze mną tą informacją?
— Tak jest.
— Dobrze. Proszę, oto wizytówka, gdybyś przypadkiem czegoś się dowiedział.
— Tak jest, dziękuję panu.
Odchodzi, a ja ze zgrozą myślę, jak się zachowałem: strach przed więzieniem, maniery Małego Lorda, odruchy kolaboranta — i wstyd za to wszystko razem.
Dziewczyny, za którymi się uganiam.
Z reguły dobieram się do nich (a przynajmniej j e dobieram) w czytelni, miejscu podobnym do rampy teatru komedii, którego spektakle pobudzają i przyciągają moje pożądanie. Wszystko, co nie do końca stłumione w tych schludnych, przyzwoicie wychowanych Amerykankach klasy średniej, z miejsca wychodzi na jaw (lub na powierzchnię wyobraźni) w tej wszechogarniającej atmosferze akademickiego decorum. Nie mogę oderwać wzro-
23
ku od dziewczyny, która bawi się końcówkami włosów, pozornie ucząc się przy tym historii — gdy ja na pozór też się uczę. Inna dziewczyna, ledwie wczoraj kompletnie bez wyrazu, kiedy siedziała w szkolnej ławie, zaczyna machać nogą pod stolikiem, niespiesznie przerzucając strony „Look", i moja tęsknota nie zna granic. Trzecia pochyla się nad notatkami i z tłumionym jękiem, jak gdyby wbijano mnie na pal, przypatruję się miękkim piersiom, napierającym na skrzyżowane ręce. Jakże chciałbym zostać tymi rękami! Tak, niewiele mi trzeba do rozpoczęcia polowania na nieznajomą, wystarczy na przykład świadomość, że kiedy jej prawa ręka robi notatki z encyklopedii, wskazujący palec lewej nie może się powstrzymać, żeby nie kreślić kółek na wargach. Nie chcę — z niemożności, którą wynoszę do rangi zasady — opierać się temu, co nieodparte, chociaż osobom postronnym źródło fascynacji wydałoby się złudne albo przewrotne, dziecinne albo perwersyjne. W ten sposób wyszukuję dziewczęta, które w innych okolicznościach wydałyby mi się przeciętne, głupie lub nudne, lecz żyję w przekonaniu, że pod tą nudą coś się kryje, a mojego pożądania nie można bagatelizować ani nim pogardzać.
— Proszę cię — błagają— nie mógłbyś tak po prostu porozmawiać i być miły? Potrafisz, kiedy chcesz.
— Rzeczywiście, tak słyszałem.
— Nie rozumiesz, że to tylko ciało? Nie chcę wiązać się z nikim wyłącznie na tym poziomie.
— To masz pecha. Nic się nie da na to poradzić. Masz wyjątkowe ciało.
— Nie, nie zaczynaj od nowa...
— Masz wyjątkową dupę.
— Nie bądź ordynarny. Na lekcjach tak nie mówisz. Uwielbiam cię słuchać, ale nie chcę, żebyś mi ubliżał.
— Ubliżać? Ja wychwalam cię pod niebiosa. Masz cudowną dupę. Idealną. Powinnaś być z niej dumna.
— To tylko coś, na czym się siedzi, David.
— Gadanie. Spytaj pierwszej lepszej dziewczyny, która nie
24
ma się czym chwalić, czy nie chciałaby się zamienić. Zejdź na ziemię.
— Proszę cię, nie wyśmiewaj się ze mnie, nie ironizuj. Tak cię proszę.
— Nie wyśmiewam się. Traktuję cię najpoważniej w świecie. Twoja dupa to arcydzieło.
Nic więc dziwnego, że na drugim roku miałem już wyrobioną „straszną" opinię u dziewcząt, których koleżanki próbowałem uwieść swego rodzaju agresywną otwartością. Przy tego rodzaju pogłoskach można by sobie pomyśleć, że zniewoliłem co najmniej setkę koleżanek, tymczasem, jeśli mam być szczery, w ciągu czterech lat udało mi się doprowadzić do pełnego zbliżenia zaledwie dwukrotnie, a jeszcze w dwóch przypadkach doprowadziłem do czegoś, co od biedy można by nazwać stosunkiem. O wiele za często ekstazę fizyczną zastępuje logiczna (i nielogiczna) argumentacja: w razie potrzeby przekonuję, że nigdy nie próbowałem wprowadzić nikogo w błąd, opowiadając o swoim pożądaniu lub atrakcyjności partnerki, że bynajmniej nie chcę ich „wykorzystać", że jestem jednym z nielicznych uczciwych ludzi, jacy cho-dząjeszcze po ziemi. W przypływie wyrachowanej szczerości — jak się potem okazało, znowu się przeliczyłem — opowiadam jednej z dziewcząt, jak widok jej piersi napierających na ręce sprawił, że zamarzyłem, iż chcę zostać tymi właśnie rękami. Czym różnię się pod tym względem, pytam, kując żelazo póki gorące, od Romea, który szepcze, stojąc pod balkonem Julii: „Oparła policzek / Na dłoni! O, być jedną z rękawiczek / Julii i dotknąć przez chwilę jej twarzy". Wygląda jednak na to, że się różnię, i to bardzo. Na ostatnim roku college'u dochodzi wręcz do tego, że gdy się przedstawiam, w słuchawce zapada martwa cisza, a nieliczne miłe dziewczęta, które jeszcze nie boją się spotykać ze mną sam na sam, uważane są (jak same mi wyznają) niemal za samobójczynie.
Ciągle stykam się też z pełną rozbawienia wzgardą idealistycznych kolegów z koła teatralnego. Trafiający się pośród nich
25
satyrycy twierdzą, że złamałem śluby zakonne, by dopaść cheer-leaderek — jakież to dalekie echo seksualnych niepokojów wyrażanych przez Strindberga i 0'Neilla. No, niech im będzie.
W życiu moim pojawia się jednak tylko jedna cheerleader-ka, przez którą poznaję smak nie złagodzonej niczym frustracji i.kompromituję swoje łajdackie marzenia, niejaka „Jedwabista" Marcella Walsh z Platssburgha w stanie Nowy Jork. Skazana na niespełnienie tęsknota rodzi się, kiedy oglądam jej występy podczas meczu koszykówki pewnego wieczoru kończącego dzień, w którym zobaczyłem ją w kolejce w stołówce i miałem okazję bliżej zapoznać się z miękką hojnością i słodyczą kuszącego cukiereczka — jej dolnej wargi. W jednym z układów dziewczęta stoją z jedną pięścią przyciśniętą do biodra, wymachując drugą w powietrzu, za każdym razem z coraz większym zamachem. Pozostałe siedem dziewcząt w białych, krótkich, marszczonych spódniczkach i luźnych białych swetrach traktuje ten układ ruchów jako energiczny występ gimnastyczny, który należy wykonać z odpowiednim wigorem i wesołością. Tylko w wolno unoszącym się brzuchu Marcelli Walsh wzrok mój odnajduje rozżarzoną aluzję (której nie mogę nie dostrzec) do ofiary, zachęty, żądzy chętnej, nieświadomej i proszącej (według mnie) o zaspokojenie. Tak, ona i tylko ona (jak dla mnie, dla mnie) zdaje się wyczuwać, że oswojona i uczesana gwałtowność tego letniego entuzjazmu jest jedynie najcieńszym z parawanów, za którym unosi się gardłowy zaśpiew, gdy rozpędzony penis rozkołysze jej biodra w ekstazie. O Boże, jak moje pragnienie tej miednicy, unoszonej prowokacyjnie ku ustom wyjącej tłuszczy, pragnienie zaciśniętych piąstek, które opowiadają mi o bezlitosnych zmaganiach, pragnienie tych długich i silnych chłopięcych nóg, które wyprężają się z lekkim drżeniem, jedwabistych włosów (źródła przydomku) opadających na parkiet sali —jak pragnienie najdrobniejszych pulsów jej ciała może być „bezsensowne", „trywialne" albo „poniżej godności" mojej albo jej, a pełne pasji dopingowanie Syracuse w walce o mistrzostwo koszykówki akademickiej może mieć sens?
26
Taką argumentację przedstawiam samej Jedwabistej, tym sposobem mam nadzieję z czasem (co za strata czasu! Kiedy można by go spędzać, zachęcając się wzajem do bezdennych orgazmów!) utorować sobie drogę do nie znanych mi jeszcze, elektryzujących rozkoszy erotycznych. Tymczasem muszę zapomnieć o logice, dowcipie, szczerości, tak, tak, i literackiej erudycji, machnąć ręką na wszelkie racjonalne metody perswazji — wreszcie zapomnieć o własnej godności — muszę stać się malutki i żałosny jak sierota w czas klęski głodu, błagając Jedwabistą, która prawdopodobnie nigdy dotąd nie widziała na oczy takiego kłębka nieszczęścia, aby pozwoliła mi całować obnażony brzuch. Ponieważ jest najmilszą i najbardziej ludzką z dziewcząt, nie umie znęcać się nawet nad obleśnym Romeo, szkolnym Sinobrodym, rozwijającym skrzydła Don Giovannim i Casanovą, pozwala mi całować brzuch, na którego punkcie mam takiego „bzika", brzuch, ale nic więcej.
— Nic wyżej i nic niżej — szepcze oparta o zlew w środku egipskich ciemności pralni w piwnicy jej akademika. — David, mówiłam, że nic niżej. Jak coś takiego w ogóle może postać ci w głowie?
Tak więc świat stawia liczne argumenty i przeszkody pomiędzy moimi tęsknotami a przedmiotami pożądania. Ojciec mnie nie rozumie, FBI mnie nie rozumie, Jedwabista Walsh mnie nie rozumie, nie rozumieją mnie ani prymuski, ani dziewczyny pozujące na artystki — tak do głębi nie rozumiał mnie nawet Louis Jelinek, ten poszukiwany przez policję rzekomy homoseksualista, który, chociaż brzmi to mało prawdopodobnie, był moim najlepszym kolegą. Tak, nikt mnie nie rozumie, ja sam zresztą też nie.
Po spędzeniu sześciu dni na statku, przejechaniu pociągiem z Southamptom i długiej drodze metrem do dzielnicy zwanej Tooting Вес zjawiam się w Londynie, aby odbyć roczne stypendium. Właśnie tutaj, na nie kończącej się ulicy zabudowanej domami w stylu pseudotudoriańskim — a nie tak, jak prosiłem,
27
w Bloomsbury — biuro kwaterunkowe King's College znalazło mi stancję w domu prywatnym. Gdy emerytowany kapitan i jego żona — w których towarzystwie, jak się dowiaduję, mam jadać kolacje — prowadzą mnie przez swój schludny, duszny dom do ponurej klitki na poddaszu, i gdy patrzę na żelazne łóżko, gdzie przeleżę najbliższe trzysta nocy, w mgnieniu oka opuszcza mnie zapał, z którym odbyłem swój transatlantycki rejs, nieskażona radość, z jaką czmychnąłem przed wszystkimi krępującymi rytuałami uczniowskiego życia i przed nużącą troską rodziców, która, jak mi się wydawało, przestała dodawać mi sił. Ale żeby Tooting Вес? То wyrko? Kolacje ze wzrokiem utkwionym w przycięte równo jak żywopłot kapitańskie wąsy? Tylko po to, by studiować legendy o królu Arturze i islandzkie sagi? Karzą mnie za to, że mam trochę oleju w głowie?
Nieszczęście dopieka mi do żywego. W portfelu noszę numer telefonu do wykładowcy paleografii w King's, który dostałem od jednego z nauczycieli w Syracuse. Ale jak mam zadzwonić do szanownego uczonego i oznajmić, że po godzinie pobytu w Anglii wolałbym oddać Fulbrighta i wracać do domu? Wybrali niewłaściwego kandydata — mnie brakuje powagi, aby znosić taką udrękę! W asyście zażywnej i miłej kapitanowej — która ze względu na cerę wzięła mnie za Armeńczyka i bez przerwy mamrocze coś o nowym dywanie do salonu — znajduję w holu aparat i wykręcam numer. Czuję, że zaraz się rozbeczę (a jeszcze prędzej zadzwonię na koszt odbiorcy do Catskills), ale mimo całego strachu i niedoli okazuje się, że jeszcze bardziej boję się przyznać do własnego strachu, bo kiedy profesor odbiera telefon, odkładam słuchawkę.
Cztery czy pięć godzin później — gdy nad Europą Zachodnią zapadł już zmierzch, a ja mniej więcej strawiłem pierwszy angielski posiłek, złożony z tostów i spaghetti z puszki — udaję się na pewien londyński plac, o którym dowiedziałem się podczas rejsu. Nazywa się Shepherd Market i przeżywam tu coś, co znacząco zmienia moje nastawienie do stypendium Fulbrighta. Tak jest, nie zdążyłem jeszcze wysłuchać pierwszego wykładu na temat ro-
28
mansu i epiki, a już pojąłem, że podróż nieznanego młodzieńca do nieznajomej krainy nie była być może żadną pomyłką. Oczywiście boję się umrzeć tak jak Maupassant; mimo wszystko zaledwie po kilku minutach w sławetnym zaułku zaliczam pierwszą prostytutkę — pierwszą dziwkę w moim życiu, a co więcej, pierwszą spośród trzech dotychczasowych partnerek seksualnych, która urodziła się poza kontynentem północnoamerykańskim (konkretnie rzecz biorąc, poza granicami stanu Nowy Jork), i to wcześniej ode mnie. Gdy mnie dosiada i zostaje rzucona na łaskę i niełaskę grawitacji, przeszywa mnie dziwny, zmieszany z odrazą dreszczyk, bo uświadamiam sobie, że kobieta, której cycki obijają się o siebie jak dwa miechy — którą wybrałem spośród konkurencji właśnie ze względu na kolosalny biust i nie ustępujący mu w niczym tyłek — urodziła się prawdopodobnie jeszcze przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Proszę sobie wyobrazić, przed opublikowaniem Ulissesa, przed... ale gdy tak próbuję umiejscowić ją jakoś w czasie, nieco szybciej niż sobie planowałem—jak gdyby jednemu z nas spieszyło się właśnie na pociąg — pewną, sprawną i pozbawioną sentymentów ręką nie proszona popycha mnie w stronę wielkiego finału.
Następnego dnia wieczorem zapuszczam się na Soho. W Columbia Encyclopedia, którą przytaszczyłem przez ocean obok Dziejów literatury angielskiej Baugha i trzech tomów Trevelya-na w miękkiej oprawie, przeczytałem, że choroba weneryczna wykończyła Maupassanta, kiedy miał czterdzieści trzy lata. Mimo to po kolacji z kapitanem i jego żoną pragnę nade wszystko znaleźć się w jednym pokoju z dziwką, która zrobi, cokolwiek zechcę — marzyłem o tym, odkąd, mając dwanaście lat, zacząłem dostawać dolara kieszonkowego tygodniowo i mogłem oszczędzać, na co tylko chciałem. Oczywiście gdybym dobierał sobie dziwki, które wyglądałyby mniej jak dziwki, szanse dożycia późnej starości gwałtownie by wzrosły. Ale jaki sens ma brać sobie dziwkę, co nie wygląda, nie mówi i nie zachowuje się jak dziwka? Nie szukam przecież dziewczyny, to jeszcze nie ten etap. A gdy jestem do tego przygotowany, kieruję swe kroki nie na
29
Soho, ale na śledzia w restauracji koło Harrodsa o nazwie „Polarne Noce".
Rozkwit przeżywa akurat mitologia Szwedek i ich erotycznej swobody i, mimo wrodzonego sceptycyzmu wobec opowieści o niezaspokojonych pragnieniach i dziwacznych skłonnościach, które słyszę w college'u, z radością odpuszczam sobie zajęcia z języka staronordyckiego i idę przekonać się, ile jest prawdy w tych pobudzających wyobraźnię, uczniowskich spekulacjach. Wędruję więc do Polarnych Nocy, gdzie kelnerki to podobno mające hopla na punkcie seksu boginie ze Szwecji, podające dania kuchni narodowej w barwnych strojach ludowych, malowanych drewniakach, w których nadzwyczaj korzystnie prezentują się złote nogi, i ludowych gorsetach, wiązanych od tyłu i od przodu i eksponujących apetyczne pagórki piersi.
Tutaj właśnie poznaję Elisabeth Elverskog — a nieszczęsna Elisabeth poznaje mnie. Elisabeth wzięła roczny urlop dziekański z uniwersytetu w Lund, żeby podszkolić się w angielskim, i mieszka z koleżanką, Birgittą, córką przyjaciół rodziny, która dwa lata wcześniej przerwała naukę na uniwersytecie w Uppsali, żeby poćwiczyć swój angielski, i jakoś nie m