nauczyciel pożądania Philip Roth Tytuł oryginału THE PROFESSOR OF DESIRE Copyright © 1977 by Philip Roth Published by arrangement with Farrar, Straus and Giroux, LLC, New York Ali rights reserved Copyright © 2005 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Projekt graficzny okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska Fotografia na okładce Piotr Chojnacki Wydanie I ISBN 83-7298-657- Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90 sklep@zysk.com.pl www.zysk.com.pl Druk i oprawa: ABEDIK Poznań (Й Dla Claire Bloom Pokusa przychodzi najpierw w charakterystycznej postaci osoby Herbiego Bratasky'ego, animatora życia towarzyskiego, szefa orkiestry, komika i nucącego sentymentalne przeboje wodzireja w należącym do mojej rodziny hotelu w górach. Gdy tylko okazałych mięśni nie opinają mu elastyczne kąpielówki, w których prowadzi nad basenem lekcje rumby, jest ubrany jak spod igły, zazwyczaj w bordowo-kremową „sportową" marynarkę i szerokie kanarkowe spodnie o zwężających się nogawkach, które zaciskają się na nodze tuż nad białymi, dziurkowanymi lakierkami dandysa. W kieszeni czeka zawsze listek gumy Black Jack, gdy drugi jest powoli, ostentacyjnie przeżuwany w tym, co matka szyderczo nazywa „gębą" Herbiego. Pod eleganckim wąskim paskiem ze skóry aligatora z kluczem na długim złotym łańcuszku bez przerwy porusza się kolano: Herbie wybija rytm tam-tamów, które on jeden słyszy w Kongo swego mózgu. Nasza broszura (od czwartej klasy opracowywana przeze mnie we współpracy z właścicielem) określa Herbiego jako „naszego żydowskiego Cugata i żydowskiego Krupę w jednej osobie!", dalej opisując go jako „drugiego Danny'ego Кауе'а", by podsumować, że Herbie jest „następcą Tony'ego Martina" — tak, żeby wszem wobec było wiadomo, że ten ważący sto czterdzieści funtów dwudziestolatek jest nie byle kim, a hotel Hungarian Royale Ke-pesha to nie do końca pierwszy lepszy hotel. Goście robią wrażenie na równi ze mną zahipnotyzowanych bezwstydnym ekshibicjonizmem Herbiego. Ledwie nowo przybyły zdąży umościć się w fotelu z lakierowanej wikliny na werandzie, a już któryś z zadomowionych gości, który zjechał do 7 nas z upalnego miasta w ubiegłym tygodniu, rysuje mu postać tego cudu naszego plemienia. — A niech pan zwróci uwagę, jaką ten mały ma karnację. Idealny typ — żadnego poparzenia, sama opalenizna. Ten mały ma skórę po prostu biblijną. Ze względu na uszkodzenie bębenka ucha nasz gwóźdź programu — jak lubi mówić o sobie Herbie, zwłaszcza gdy chce drażnić się z matką — pracuje u nas przez całą drugą wojnę światową. Ciągłe debaty na bujanych fotelach i przy karcianych stolikach, czy uraz jest wrodzony, czy też doszło do samookaleczenia. Podejrzenia, że ktoś inny niż Matka Natura uniemożliwił Herbiemu walkę z Tojo, Mussolinim i Hitlerem — co do mnie, na samą taką myśl ogarnia mnie oburzenie, nie mieści mi się to w głowie. Jednak jakże kusi obraz Herbiego, który bierze szpilkę do kapelusza, wykałaczkę — ba, może nawet toporek do lodu! — i własnoręcznie się okalecza, żeby przechytrzyć komisję rekrutacyjną. — On nie jest od tego — stwierdza gość A-owitz. — Takiego kombinatora stać na wszystko. To niezły gagatek! — Proszę nie przesadzać, nic takiego nie zrobił. Jest patriotą tak jak wszyscy. Ja wiem, jak doszło do tego, że jest głuchy na jedno ucho, i proszę spytać naszego pana doktora, czy nie mam racji: to od walenia w te jego bębny — mówi gość B-owitz. — Tak, ten mały umie grać — dodaje gość C-owitz — mógłby spokojnie stanąć na scenie w Roxy — i pewnie już by tam był, gdyby nie to, jak pan mówi, że jego własne bębenki nie są w porządku. — Przecież — włącza się D-owitz — sam nie określa się jasno, czy jest to efektem działania jakiegoś instrumentu, czy czegoś innego... — Scena to jego żywioł. Woli nas trzymać w zawieszeniu. Cała jego sztuka polega na tym, że jest szalony i gotów na wszystko — to sens jego życia. — Może, ale żeby żartować sobie z takich spraw? Coś mi się w tym nie zgadza. Żydzi i bez tego mają tyle na głowie. 8 — Ależ proszę panów, taki chłopak, który tak się ubiera, dbając nawet o brelok do kluczy, z taką budową ciała, o które na dodatek dba dzień i noc, nie chcecie chyba powiedzieć, że chciałby się poważnie okaleczyć tylko po to, żeby sabotować wysiłek wojenny. — Zgadzam się, w stu procentach się zgadzam. A tak w ogóle, to mam dżin. — Aleś mnie pan zaskoczył, niech pana licho porwie. Po co trzymałem te wszystkie walety, może mi kto powie? Ale wiecie, panowie, co jest rzadko spotykane? Rzadko spotyka się takiego przystojnego chłopca, do tego jeszcze tak zabawnego. Taki wygląd, poczucie humoru, a na dodatek obsesja na punkcie bębnów, wszystko w jednej osobie, jest precedensem w annałach show--biznesu. — A na basenie? Kiedy skacze z trampoliny? Gdyby widział go Billy Rosę, kiedy tak wygłupia się w wodzie, już miałby go w Aąuacade. — A ten jego głos! — Gdyby tylko się nie wygłupiał — gdyby choć raz zaśpiewał na serio! — Gdyby się do tego wziął, mógłby występować w Metropolitan Opera. — Gdyby się wziął, mógłby zostać kantorem, bez trudu. Takim głosem można by łamać serca. Tylko sobie, panowie, wyobraźcie, jak biały tałes wyglądałby na takiej opaleniźnie! I wreszcie mnie dostrzegają jak buduję model brytyjskiego spitfire'a koło balustrady werandy. — Hola, mały Kepesh, chodź no tutaj, ty mały szpiegusie. Kim chciałbyś być, kiedy dorośniesz? Słuchajcie, proszę przestać na chwilę rozdawać. Kepesh, kto jest dla ciebie bohaterem? Nad tym nie muszę się w ogóle zastanawiać. — Herbie — wypalam, co niezmiernie bawi zgromadzonych panów. Tylko matki wyglądają na nieco stropione. Tak jest, szanowne panie, bo któż inny? Komu innemu talent pozwala na naśladowanie głosu Cugiego, dźwięku szofaru i, na 9 moją specjalną prośbę, ryku myśliwca nurkującego nad Berch-tesgaden — i furii ukrytego w schronie Fuhrera? Czasem zapał i wirtuozeria tak bardzo ponoszą Herbiego, że ojciec musi go upominać, żeby niektóre imitacje zachowywał raczej dla siebie, choćby były najbardziej wyjątkowe. — Ale — oponuje Herbie — moje pierdnięcia są niezrównane. — Może i masz rację — stwierdza szef— ale nie w towarzystwie. — Ale pracowałem nad tym od miesięcy. Proszę tylko posłuchać! — Daruj sobie, Bratasky, bardzo cię proszę. Nie należy to do dźwięków, jakie zmęczony gość najbardziej chciałby usłyszeć w kasynie po kolacji. Sam chyba pojmujesz? A może nie? Czasami cię nie rozumiem, zastanawiam się, gdzie ty masz mózg. Nie dociera do ciebie, że ci ludzie żyją koszernie? Nie wiesz, jak zachowywać się przy kobietach i dzieciach? Mój przyjacielu, to proste — szofar jest zarezerwowany na najważniejsze święta, a cała reszta pasuje do toalety. Koniec, kropka, Herbie. Finito! Tak więc naśladuje dla mnie, swego zdjętego trwogą admira-tora, tam-tamy i tatuaże, których zabrania mu przy ludziach mój tata wyznania mojżeszowego. Okazuje się, że umie imitować nie tylko całą gamę dźwięków — od najdelikatniejszego westchnienia wiosennego wietrzyka po salwę dwudziestu jeden armat — które towarzyszą ludzkości przy puszczaniu gazów, ale na dodatek potrafi „odstawiać biegunkę". I to nie, jak mnie pospiesznie informuje, biedny ślamazara, jakieś nie wyklute rozwolnienie, lecz pełne, wagnerowskie takty fekalnej Sturm und Drang. — Mógłbym pisać do „Ripleya" — oznajmia. — Czytasz chyba „Ripleya"... zresztą sam oceń! Słyszę rozpinanie rozporka. Potem godny największego podziwu strumień uderza w emaliowaną muszlę. Teraz szum spuszczanej wody, gulgotanie i czkawka ospałego kranu, z którego zaczyna cieknąć woda. A wszystko wydobywa się z ust Herbiego. Byłbym gotów paść na kolana i oddawać mu cześć. — Zobacz to! — Namydianie rąk, jak gdyby ukrytych 10 w ustach Herbiego. — Całą zimę chodziłem do ubikacji, siadałem i po prostu słuchałem. — Coś ty? — Mówię ci. Słucham też siebie za każdym razem, kiedy idę do kibla. — Naprawdę? — Ale twój ojciec, ten ekspert, ma na to jedno określenie: „zboczone"! Finito! — dorzuca Herbie głosem identycznym jak głos taty. I cały czas wszystko na serio. Zastanawiam się, jak to możliwe. Skąd Herbie tyle wie i tak bardzo przejmuje się symfonicznością toalety? I dlaczego głusi jak pień hipokryci pokroju ojca przywiązują do tego tak małą wagę? Tak myślę latem, pod urokiem demona perkusji. Później nadchodzi Jom Kippur i Bratasky wyjeżdża, i po co mi te wszystkie nauki, jakich osoba jego autoramentu może udzielić dorastającemu chłopcu? Z dnia na dzień nasi -witzowie, -bergowie i -Sternowie rozjeżdżają się do miejsc równie dla mnie odległych jak Babilon — do Wiszących Ogrodów o nazwach Pelham, Queens czy Hackensack — i okolicę na powrót opanowują tubylcy, którzy orzą, doją krowy, prowadzą sklepy i pracują przez okrągły rok dla dobra okręgu i stanu. Jestem jednym z dwojga żydowskich dzieci w klasie złożonej z dwudziestu pięciu uczniów i wyczucie społecznych zasad oraz preferencji (wygląda na to, że zostały mi wpojone podobnie jak wrażliwość na wszystko, co gorączkowe, zawadiackie, osobliwe) dyktuje, żebym — wbrew pokusie dania gazu do dechy i pokazania tym wieśniakom paru fajerwerków Herbiego — wyróżniał się spośród rówieśników jedynie ocenami. Inne zachowanie, jak zdaję sobie sprawę — i niepotrzebne są do tego nawet ojcowskie napomnienia — nigdzie mnie nie doprowadzi. A mam przecież wyjść na ludzi. Więc jak chłopiec z plakatu brnę prawie dwie mile przez pofałdowane przez wiatr zaspy śniegu na drodze wiodącej stokiem góry do szkoły, gdzie spędzam zimę, bijąc wszystkich na głowę, kiedy na dalekim południu, w tym największym z miast, 11 gdzie wszystko wolno, Herbie (za dnia pracuje u wujka, sprzedając linoleum, a wieczorem gra w latynoamerykańskiej kapeli) stara się doszlifować ostatnią toaletową imitację. O postępach donosi w liście, który trzymam w zapinanej na guziki kieszonce z tyłu spodenek i odczytuję, gdy tylko nadarzy się okazja; poza kartkami urodzinowymi i pocztowymi kwitami jest to jedyna korespondencja, jaką w życiu dostałem. Naturalnie przerażeniem napełnia mnie myśl, że gdybym utopił się pod pękniętym lodem albo skręcił kark na sankach, któryś z kolegów natrafiłby na kopertę ze stemplem BROOKLYN, NY i wszyscy stanęliby wokół mego trupa, zatykając sobie nosy. Na matkę i ojca spadłby wieczny wstyd. „Hungarian Royale" utraciłby dobre imię i zbankrutował. Prawdopodobnie nie dadzą mnie pochować na cmentarzu obok innych Żydów. A wszystko przez to, co Herbie śmie wypisywać na kartce papieru, którą następnie przesyła państwową pocztą dziewięciolatkowi, uznawanemu przez jego świat (a tym samym jego samego) za niewinnego. Czy Bratasky rzeczywiście nie rozumie, co przyzwoici ludzie myślą o takich sprawach? Czy nie wie, że samym wysłaniem takiego listu prawdopodobnie łamie prawo, czyniąc mnie wspólnikiem? Ale skoro tak jest, to czemu bez przerwy noszę przy sobie obciążający mnie list? Siedzi sobie w kieszeni nawet w chwili, gdy zmagam się o zwycięstwo w cotygodniowym dyktandzie z moją kędzierzawą współwyznawczynią, przyszłą wybitną pianistką, Madeline Levine; nocą mam go w kieszeni pidżamy, odczytuję pod kołdrą przy świetle latarki, a potem zasypiam z nim na sercu. „Zaczynam stawać się specjalistą od odgłosów papieru toaletowego, odrywanego z rolki. Dzięki temu z łatwością zdobywam palmę pierwszeństwa, mój mały. Herbert L. Bratasky, on jeden na całym świecie umie się odlać, odesrać, odwalać biegunkę — i do tego odwijać papier. Znaczy, że do zdobycia został jeszcze tylko jeden szczyt — podcieranie!". Gdy mam osiemnaście lat i studiuję na pierwszym roku w Sy-racuse, moja skłonność do mimikry jest niemal równa zamiłowaniom mego mentora, tyle że zamiast imitacji a la Bratasky naśla- 12 duję Bratasky'ego, gości i personel. Wcielam się w naszego rumuńskiego kelnera w smokingu, łaszącego się w jadalni: „Proszę tędy, monsieur Kornfeld... jeszcze kiszki, madame?", by po powrocie do kuchni, w straszliwie łamanym jidysz, skląć na czym świat stoi pijanego szefa kuchni. Imituję naszych gojów, gapio-watego pomocnika George'a, który podgląda lekcję samby dla pań nad basenem, i Dużego Buda, starzejącego się, umięśnionego ratownika (i porządkowego na terenie hotelu), który zręcznie obmacuje gospodynię domową na wakacjach, po czym zabiera się, o ile może, do jej wybujałego dziecka, opalającego podreperowany plastycznie nos. Odtwarzam nawet długi dialog (tragiko-miczno-historyczno-idylliczny) między znużonymi rodzicami, którzy kładą się spać w wieczór po zamknięciu sezonu. Dziwi mnie nieco fakt, że innych mogą tak bawić najzwyklejsze zdarzenia z mojej młodości — początkowo zdumiewa mnie także to, że jakoś nie wszyscy mieli okazję zetknąć się w okresie dojrzewania z taką galerią barwnych postaci. Nigdy dotąd nie postało mi w głowie, że sam mogę być kimś barwnym. W ciągu kilku pierwszych semestrów college'u dostaję główne role w szkolnych inscenizacjach sztuk Giraudoux, Sofoklesa i Congreve'a. Występuję w komedii muzycznej, śpiewam i tańczę, jak umiem. Wydaje się, że na scenie potrafię wszystko — że nic nie zdoła zepchnąć mnie ze sceny. Na początku drugiego roku rodzice przyjeżdżają zobaczyć mnie jako Tyrezjasza — w moim wydaniu starszego niż oni dwoje razem wzięci — następnie, podczas popremierowego przyjęcia, patrzą z niepokojem, jak spełniam prośbę współaktorów i wcielam się w rolę majestatycznego rabina o nienagannej dykcji, który co roku „zjeżdża aż" z Poughkeepsie, by odprawiać świąteczne nabożeństwa w hotelowym kasynie. Nazajutrz oprowadzam ich po kampusie. Po drodze do biblioteki kilkoro studentów gratuluje mi olśniewającej roli starca poprzedniego wieczoru. Matka, pod wrażeniem — choć z niejaką ironią przypominając mi, kto jeszcze niedawno zajmował się zmienianiem i praniem pieluch wielkiej gwiazdy — mówi: — Wszyscy cię znają, jesteś już sławny — 13 gdy ojciec, starając się nie pokazywać po sobie zawodu, dopytuje się: — To o studiach medycznych nie ma już mowy? — Na co oznajmiam mu po raz dziesiąty — p o d к r e ś 1 aj ąc, że to dziesiąty raz: — Chcę zostać aktorem — i sam w to wierzę, aż do pewnego pięknego dnia, gdy aktorstwo w moim wykonaniu zaczyna wydawać mi się zajęciem najbardziej bezsensownym, efemerycznym i żałośnie egotystycznym. Bez litości pluję sobie w gębę, że dałem innym szansę, aby rzeczywiście poznali mnie i przejrzeli bezdenną przepaść mojej próżności, którą do tej pory nawet moim własnym oczom przesłaniały granice rodzinnego gniazda i zabitej dechami prowincji. Tak bardzo wstyd mi za prostactwo wszystkiego, czemu się oddawałem, że zastanawiam się nad przeniesieniem do innej uczelni, gdzie będę mógł zacząć od nowa, nie napiętnowany w ludzkich oczach egoistyczną tęsknotę za aplauzem i blaskiem reflektorów. Nadciągają miesiące, w których co chwila wyznaczam sobie jakiś pokutny cel. Pójdę jednak do akademii medycznej — zostanę chirurgiem. Chociaż może ludzkość będzie miała więcej ze mnie pożytku, gdy będę psychiatrą. Zostanę adwokatem... dyplomatą. .. a może rabinem, pogrążonym w studiach i kontemplacji... Czytam „Ja i Ty" i przypowieści chasydów, a po powrocie do domu na wakacje wypytuję rodziców o historię rodziny w kraju przodków. Ale ponieważ od emigracji dziadków do Ameryki upłynęło już pięćdziesiąt lat, sami dziadkowie już nie żyją, a ich dzieci okazują co najwyżej sentymentalne zainteresowanie naszymi środkowoeuropejskimi korzeniami, zarzucam te badania, a wraz z nimi rabiniczną fantazję. Ale obstaję przy wysiłkach zakorzenienia się w czymś konkretnym. Wciąż jeszcze głęboką odrazą napełniają mnie wspomnienia mojej strapie-szałości w Królu Edypie i psotnego uroku w Tęczy Finiana — niedobrze mi od całego tego aktorstwa! Dość już frywolno-ści i popisów maniaka! Będąc dwudziestolatkiem, muszę przestać odgrywać innych i zacząć Być Sobą, a przynajmniej odgrywać siebie takiego, jakim (moim zdaniem) powinienem się stać. Ten następny ja okazuje się rozsądnym, raczej wyrafinowa- 14 nym samotnikiem, oddanym literaturze i językom Europy. Kolegów ze sceny bawi to, że wycofuję się z teatru i przenoszę do domu akademickiego, zabierając z sobą wielkich pisarzy, których lubię nazywać ja, student, „architektami mojej duszy". — David odwrócił się od świata — stwierdził podobno mój rywal w kole teatralnym — i został osobą duchowną. Tak, lubię przybierać pozy i zdaje się, że potrafię udramaty-zować siebie i swoje wybory, ale przede wszystkim jestem człowiekiem przeciwieństw — młodym człowiekiem, który popada ze skrajności w skrajność. Kiedy mam zamiar zrzucić jedną skórę, biorę skalpel i rozcinam ją od początku do końca. Albo zimny, albo gorący. Tym sposobem pragnę, w wieku lat 20, znieść sprzeczności i przezwyciężyć niepewność. Pozostałe lata college'u spędzam dość podobnie do zim w nieczynnym hotelu, kiedy w ciągu setek śnieżyc przeczytałem setki książek z biblioteki. Remonty i odnawianie trwają przez wszystkie te polarne miesiące — dobiegają mnie odgłosy łańcuchów na oponach samochodów, które ugniatają śnieg na drogach, słyszę, jak z dostawczego samochodu w śnieg padają deski, słyszę proste, podnoszące na duchu odgłosy młotka i piły. Znad oblepionego śniegiem parapetu widzę, jak George jedzie z Dużym Budem naprawiać kabiny kąpielowe przy basenie. Macham ręką, George naciska klakson... i mam wrażenie, że trójka Kepeshów pogrążyła się w przytulnym, bezpiecznym śnie zimowym: mamusia, tatuś i dzidzia pod miękką kołderką w Rodzinnym Raju. Barwnych gości zastępują nam zimą ich listy, odczytywane przez ojca przy kolacji z właściwą dozą wigoru i modulacji. Sprzedawanie się to specjalność tego człowieka, tak przynajmniej uważa; do tego pokazywanie ludziom, jak się dobrze bawić, i traktowanie ich po ludzku, choćby byli najgorzej wychowani. Jednak poza sezonem równowaga sił ulega nieznacznemu przesunięciu i klientela, tęskniąca za gołąbkami z kapusty i słońcem, i śmiechem, pozbywa się odrobiny swojego wymagającego majestatu. — Meldują się — mawia matka — i każdy ropuch i jego wyłupiasta żona 15 zmieniają się w księcia i księżnę Windsoru — i zaczynają traktować ojca jako płatnego członka tego samego gatunku, a nie tylko jako cel swojego niezadowolenia i prostaka, przed którym można obnosić się z idiotycznymi królewskimi obyczajami. Kiedy śnieg zalega najwyżej, bywają tygodnie, w których przychodzi po cztery, pięć listów z nowinami — zaręczyny w Jackson Heights, przeprowadzka do Miami ze względu na stan zdrowia, otwarcie drugiego sklepu w White Plains... Ach, jakże on uwielbia dostawać nowiny o ich wielkich sukcesach i nieszczęściach. Potwierdza to w jego oczach znaczenie, jakie ma dla ludzi „Hungarian Royale" — dowodzi to zresztą wszystkiego, nie tylko tego, jak ważny jest dla nich hotel. Po odczytaniu listów uprząta trochę miejsca na końcu stołu, obok talerza z rogalami matki, i zabiera się do pisania swym rozwlekłym pismem odpowiedzi. Poprawiam ortografię i wstawiam znaki interpunkcyjne w miejsce kresek, jakimi oddziela nieregularne fragmenty filozofii, wspomnień, proroctw, mądrości, analiz politycznych, kondolencji i gratulacji, składających się na nieskończone akapity. Potem matka przepisuje listy na firmowej papeterii „Hungarian Royale" — z nadrukiem: „Tradycyjna wiejska gościnność w otoczeniu gór. Ścisłe przestrzeganie zasad dietetycznych. Oddani właściciele, Abe i Belle Kepeshowie" — dodając postscriptum, w którym potwierdza rezerwacje na najbliższe lato i zwraca się o wpłatę niewielkiej zaliczki. Zanim poznała wśród tych samych wzgórz ojca — miał wtedy dwadzieścia jeden lat, był bez zawodu i pracował dorywczo w kuchni — przez trzy lata po liceum była sekretarką w kancelarii prawniczej. Według rodzinnej legendy była skrupulatną, drobiazgową młodą kobietą, zadziwiająco kompetentną, całkowicie oddaną służbie u patrycjuszy z Wall Street, o których postawie — moralnej i fizycznej — będzie mówić z szacunkiem do grobowej deski. Pan Clark, wnuk założyciela fumy, ciągle przesyła jej telegramy z urodzinowymi życzeniami, nawet gdy przechodzi na emeryturę i osiada w Arizonie. Co roku, trzymając telegram w drżącej ręce, mówi rozmarzona do łysiejącego ojca i do mnie: 16 — Ach, jaki to był wysoki i przystojny mężczyzna. Do dziś pamiętam, jak wstał od biurka, kiedy weszłam do jego gabinetu na rozmowę o przyjęcie do pracy. Chyba już nigdy nie zapomnę jego sylwetki. Jednak mężczyzna, który zobaczył ją opartą o pianino i śpiewającą Amapolę wśród grupy turystów, co przyjechali z miasta na wakacje, i natychmiast postanowił sobie: „Ożenię się z tą kobietą", był gruboskórny, nieokrzesany, o mocno sklepionej klatce piersiowej i bicepsach Рореуе'а, bez żadnych szczególnych tradycji rodzinnych. Oczy i włosy miała tak ciemne, a nogi i kibić tak krągłą i „bujną", że z początku wziął ją za Hiszpankę. Mania nieskazitelności, która tak bardzo ujęła pana Clarka juniora, jeszcze bardziej urzekła młodego nuworysza, który sam harując jak niewolnik, miał w duszy coś z nadzorcy niewolników. Niestety, gdy wychodzi za mąż, cechy, za które tak wysoko cenił ją szef, ascetyczny goj, doprowadzają ją pod koniec każdego lata do krawędzi załamania nerwowego — bo nawet w takim małym rodzinnym hoteliku jak nasz zawsze zdarzy się jakaś reklamacja, którą trzeba się zająć, pracownik, na którego trzeba mieć oko, bielizna do przeliczenia, jedzenie do spróbowania, rachunki, które muszą się zgadzać... i tak bez końca, a najgorsze jest to, że nigdy nie potrafi zostawić pracy w rękach osoby, która teoretycznie ma się nią zajmować, zwłaszcza gdy dojdzie do wniosku, że nie jest wykonywana tak, Jak Należy. Dopiero zimą, kiedy przyjmujemy z ojcem nie pasujące do nas role Clarkapere ifils, a ona zasiada w idealnej pozycji maszynistki do wielkiego, czarnego remingtona i precyzyjnie oddziela akapity jego gadatliwych odpowiedzi, dopiero wtedy ujawnia się płochliwa i szczęśliwa se-ńorita, w której ojciec zakochał się od pierwszego wejrzenia. Czasami po kolacji zachęca mnie, dzieciaka z podstawówki, żebym udawał dyrektora i dyktował jej jakieś pismo, tak by miała okazję pokazać mi magiczną sztukę stenotypii. — Jesteś właścicielem firmy transportowej — oznajmia, cho-ąr^p niedawno pozwolili mi kupić pierwszy scyzoryk. — 17 Dość regularnie przypomina mi o różnicy pomiędzy zwykłą sekretarką a sekretarką w kancelarii prawniczej, którą była. Ojciec z dumą potwierdza, że rzeczywiście była najbardziej nienaganną sekretarką w dziejach firmy — sam pan Clark napisał o tym w liście gratulacyjnym z okazji ich zaręczyn. I jednej zimy, kiedy, zdaje się, osiągnąłem wiek dojrzały, uczy mnie pisać na maszynie. Nikt jeszcze nie uczył mnie niczego z taką niewinnością i przekonaniem. Ale taka jest zima, pora tajemnic. Gdy latem czuje się osaczona, jej ciemne oczy biegają gorączkowo w różne strony, skamle i warczy jak owczarek, którego życie zależy od tego, czy uda mu się zagnać niesforne stado pana na jarmark. Wystarczy, że jakaś owieczka zbłądzi parę kroków w bok, a już pędzi na złamanie karku kamienistym zboczem — wtem rozlega się gdzieś beczenie i już mknie w przeciwnym kierunku. Ciągnie się to do Wielkich Świąt, ale to jeszcze nie koniec. Po odjeździe ostatniego gościa zaczyna się inwentaryzacja — musi się zacząć! Od razu! Co zostało zepsute, porwane, zaplamione, uszczerbione, rozbite, zgięte, co popękało, co zostało zwędzone, co należy naprawić, wymienić, odmalować, całkowicie wyrzucić, bo jest „czystą stratą". Na tę prostą i schludną drobną kobietę, która nad wszystko na świecie kocha widok nieskazitelnie czystej kalki, spada zadanie przejścia po pokojach i spisania szkód, jakie wyrządziły w naszej górskiej fortecy hordy wandali, których ojciec uparcie — wbrew jej gwałtownym sprzeciwom — nazywa po prostu ludźmi. Podobnie jak szalejące w Catskill śnieżyce zmieniają nas w milszych, bardziej rozsądnych, niewinnych i sentymentalnych Kepeshów, tak w pokoju w Syracuse dopada mnie samotność i stopniowo czuję, jak kabotyn wagi lekkiej odchodzi w błogie zapomnienie. Nie można jednak powiedzieć, że wszystkie te lektury, podkreślenia i notatki czynią ze mnie stuprocentowego altruistę. Sentencja tak znanego egomaniaka jak lord Byron przekonuje mnie swą miodopłynną mądrością i ujmuje w siedmiu słowach coś, co zaczynało wyglądać na nieprzezwyciężalny dylemat moralny. Ze swego rodzaju strategiczną śmiałością zaczy- 18 nam cytować ją koleżankom, które oponują twierdząc, że jestem za inteligentny na takie rzeczy. „Pilny za dnia — oznajmiam im — a rozpustny w nocy". Niebawem rozsądek każe mi zastępować „rozpustny" słowem „pożądliwy" — w końcu nie spędzam czasu w weneckim pałacu, tylko w college'u na północy stanu Nowy Jork i nie mogę sobie pozwolić na niepokojenie dziewcząt, które i tak odstrasza już moje „słownictwo" i rosnąca sława „samotnika". Podczas lektury Macaulaya na kurs literatury angielskiej nr 203 natrafiam na opis współpracownika Addisona, Steele'a, i wołam „Eureka!", bo oto odkryłem kolejne prestiżowe usprawiedliwienie dla swoich dobrych stopni i niskich pobudek. „Łotr wśród uczonych, uczony pośród łotrów". W dziesiątkę! Przypinam to do tablicy na ścianie pokoju, obok cytatu z Byrona i nazwisk dziewcząt, które mam zamiar uwieść — słowo, którego najgłębsze skojarzenia nie wiążą się dla mnie ani z pornografią ani z literaturą popularną lecz z pełną mąk lekturą Albo — albo Kierkegaarda. Mam tylko jednego kolegę, z którym widuję się regularnie, nerwowego, niezręcznego i brzydkiego studenta filozofii, Louisa Jelinka, który staje się dla mnie przewodnikiem po Kierkegaar-dzie. Podobnie jak ja, Louis mieszka na stancji, a nie w akademiku z chłopcami, których kumpelskie rytuały wzbudzają w nim pogardę. Na szkołę zarabia pracą w barze z hamburgerami (nie chcąc brać pieniędzy od rodziców, którymi gardzi), ich zapach wszędzie się za nim ciągnie. Gdy zdarzy się, że go dotknę, czy to przypadkiem, czy w przypływie radości lub przyjaźni, odskakuje jak oparzony, jakby bał się, że zbrukam mu cuchnące ubranie. — Łapy przy sobie — warczy. — Co ty, Kepesh, ciągle wyrabiasz sobie znajomości? Wyrabiam sobie? Znajomości? Jakie? Nic takiego nie przyszło mi do głowy. Co dziwniejsze, każde słowo wypowiadane przez Louisa na mój temat, nawet w ataku złości lub retorycznego podniecenia, odczytuję jako istotny element wzniosłego przedsięwzięcia, które nazywam „poznawaniem siebie". Ponieważ, o ile mi wiado- 19 mo, nie zależy mu na wkradaniu się w niczyje łaski — rodziny, wykładowców, gospodyni, sklepikarzy, a już z całą pewnością nie tych „burżuazyjnych barbarzyńców", wespół z którymi studiujemy — wyobrażam sobie, że ma lepsze ode mnie wyczucie „rzeczywistości". Należę do tych wysokich chłopców o bujnych fryzurach i dołku w podbródku, którzy w liceum nauczyli się zdobywać ludzką życzliwość i teraz nie umieją się wyzbyć tego nawyku, choćby nie wiem jak się starali. Wydaję się sobie żałośnie banalny, zwłaszcza w zestawieniu z Louisem: taki schludny, czysty, taki w razie potrzeby uroczy i — niezależnie od wszelkich protestów — wciąż jeszcze przejmujący się pozorami i opinią. Czemu nie mogę bardziej upodobnić się do Minka, śmierdzącego smażoną cebulą i spoglądającego z góry na cały świat? W jakiej on mieszka norze! Skórki od chleba, pestki, ogryzki, papierki — kompletny bajzel! Popatrz na zmiętą chusteczkę przy rozgrzebanym wyrku, chusteczkę, co przykleiła s i ę do znoszonych kapci. Ja zaraz po orgazmie, nawet gdy jestem sam w zamkniętym na klucz pokoju, wyrzucam do kosza oczywiste dowody przestępstwa, gdy tymczasem Jelinek — pełen pogardy i z nikim nie związany, nietykalny ekscentryk — chyba nic a nic nie dba, czego świat się dowie i co sobie pomyśli o jego obfitych wytryskach. Nie mieści mi się w głowie, zwala mnie z nóg, przez wiele tygodni nie mogę uwierzyć słowom studenta filozofii, który rzuca mimochodem, że mój przyjaciel „oczywiście" jest „czynnym homoseksualistą". Mój przyjaciel? Niemożliwe. „Maminsynków" zdążyłem już rzecz jasna poznać. Co roku paru sławnych przyjeżdżało do naszego hotelu, kilku żydowskich paszów, na których po raz pierwszy zwrócił moją uwagę Herbie B. Patrzyłem zafascynowany, jak przenoszą ich ze słońca w cień, jak sennie sączą przez słomki słodkie napoje czekoladowe, a ich czoła i policzki są przemywane i wycierane chusteczkami galerniczek zwanych babcią, mamą i ciocią. Do tego dochodzili nieliczni nieszczęśnicy w szkole, chłopcy urodzeni z rękami dziewczynek, którzy nie wiedzieli, jak należy rzucić piłkę nawet po wielu go- 20 dżinach cierpliwej nauki po lekcjach. Ale żeby czynny homoseksualista? Nigdy, nigdy w moim dziewiętnastoletnim życiu. Z wyjątkiem tego zdarzenia tuż po bar micwie, kiedy pojechałem sam autobusem na targi filatelistów w Albany i na dworcu, gdy stałem przy pisuarze, podszedł do mnie mężczyzna w eleganckim garniturze i rzucił mi szeptem przez ramię: — Ej, mały, obciągnąć ci? — Nie, nie, dziękuję — odparłem i jak najszybciej (chociaż miałem nadzieję, że go nie uraziłem) wycofałem się z męskiej ubikacji, z dworca i wszedłem do pobliskiego domu handlowego, znikając w tłumie heteroseksualnych klientów. Od tego czasu jednak nie zaczepiał mnie żaden homoseksualista, przynajmniej nic nie było mi o tym wiadomo. Do spotkania Louisa. O Boże, czy to dlatego każe mi trzymać ręce przy sobie, kiedy otrzemy się o siebie choćby rękawami koszuli? Dlatego, że dotyk chłopca ma dla niego jak najgłębsze znaczenie? Jeśli tak, to czy osoba tak otwarta i niekonwencjonalna jak Jelinek po prostu by tego nie powiedziała? Czy też chodzi o to, że mimo zadawania się z Louisem jestem takim sobie zwyczajnym i przyzwoitym uczniem, gdy tajemnica Jelinka polega na tym, że jest pedałem? Jakbym chciał udowodnić, jaki w gruncie rzeczy jestem zwyczajny i przyzwoity, nie zająknąłem się na ten temat ani słowem. Czekam tylko z drżeniem serca na dzień, kiedy jakieś słowo albo zachowanie Jelinka ujawni całą prawdę o jego osobie. A może ta prawda w ogóle nie była przede mną ukrywana? Jasne! Te zmięte chusteczki higieniczne, rozrzucone po pokoju niczym płatki kwiatów... czy nie miały na celu ujawnienia? Zachęty?.. . Czy nie jest możliwe, że pewnego wieczora ten mózgowiec o haczykowatym nosie, który z zasady nie zniża się do używania dezodorantu i zaczyna już tracić włosy, wyskoczy niezgrabnie zza biurka, skąd wygłasza tyrady na temat Dostojewskiego, by wziąć mnie w objęcia? Czy powie mi, że mnie kocha, i wsadzi mi język do ust? I jak na to zareaguję, czy tak, jak niewinne, zalotne dziewczęta wobec mnie? 21 — Nie, nie, proszę cię! Ach, Louis, jesteś na to za mądry! Może byśmy po prostu porozmawiali o książkach? Ale właśnie dlatego, że sama myśl o tym napawa mnie przerażeniem — boję się, że mogę w końcu okazać się „wieśniakiem" i „prowincjuszem", jakim z rozkoszą mnie przezywa, gdy mamy odmienne zdanie na temat ukrytego sensu jakiegoś arcydzieła — nie zaprzestaję wizyt w jego woniejącym pokoju i siedzę za kupami śmieci, gdy on peroruje całymi godzinami o najbardziej oszalałych i niepokojących ideach, i modlę się, żeby nie próbował mnie poderwać. Jednak nie zdoła tego dokonać, bo zostaje wydalony z uczelni za to, że nie pokazał się na ani jednych zajęciach w ciągu całego semestru i nie raczył zareagować na kartki od opiekuna studiów, który zapraszał go na rozmowę w tej sprawie. Louis rzuca z oburzeniem, sardonicznie, z odrazą: — С o za sprawa? — i kręci głową tam i sam, jak gdyby cała „sprawa" mogła unosić się gdzieś w powietrzu nad nami. Mimo powszechnej opinii na temat wyjątkowości jego umysłu nie zostaje przyjęty na dragi semestr drugiego roku. Znika z Syra-cuse (rzecz jasna bez słowa pożegnania) i zostaje natychmiast powołany do wojska. Dowiaduję się o tym, gdy agent FBI o niewzruszonym spojrzeniu przychodzi wziąć mnie na spytki po tym, jak Louis dezerteraje ze szkolenia podstawowego i (jak sobie wyobrażam) ucieka przed wojną w Korei, kryjąc się w jakichś slumsach w towarzystwie Kierkegaarda i chusteczek higienicznych. Agent McCormack pyta: — Co powiesz o jego homoseksualizmie, Dave? Rumienię się i odpowiadam: — Nic o tym nie wiem. McCormack: — Ale słyszałem, że byłeś jego najlepszym kumplem. — Od kogo? Kto panu tak powiedział? — Kolesie na kampusie. — To tylko podłe plotki — nieprawda. — Że się kolegowaliście? 22 — Nie, proszę pana — odpowiadam, czując, jak krew nieproszona znów wędruje do głowy — że miał coś wspólnego z homoseksualizmem. Tak mówią, bo on był trudnym człowiekiem. Osobą niezwykłą, zwłaszcza w takim miejscu. — Ale ty umiałeś się z nim dogadać? — Tak. Czemu by nie? — A kto powiedział, że nie? Słuchaj, podobno z ciebie niezły Casanovą. — Czyżby? — Tak jest. Uganiasz się za spódniczkami. Czy to prawda? — Pewnie tak. — Odwracam głowę, uciekając przed ukrytą w jego słowach sugestią, że dziewczęta to tylko pozory. — Z Louisem sprawy miały się jednak inaczej — ciągnie agent, bawiąc się w wieloznaczności. — To znaczy? — Dave, powiedz mi jedno. Tylko otwarcie. Jak sądzisz, gdzie on jest? — Nie wiem. — Ale gdybyś wiedział, na pewno podzieliłbyś się ze mną tą informacją? — Tak jest. — Dobrze. Proszę, oto wizytówka, gdybyś przypadkiem czegoś się dowiedział. — Tak jest, dziękuję panu. Odchodzi, a ja ze zgrozą myślę, jak się zachowałem: strach przed więzieniem, maniery Małego Lorda, odruchy kolaboranta — i wstyd za to wszystko razem. Dziewczyny, za którymi się uganiam. Z reguły dobieram się do nich (a przynajmniej j e dobieram) w czytelni, miejscu podobnym do rampy teatru komedii, którego spektakle pobudzają i przyciągają moje pożądanie. Wszystko, co nie do końca stłumione w tych schludnych, przyzwoicie wychowanych Amerykankach klasy średniej, z miejsca wychodzi na jaw (lub na powierzchnię wyobraźni) w tej wszechogarniającej atmosferze akademickiego decorum. Nie mogę oderwać wzro- 23 ku od dziewczyny, która bawi się końcówkami włosów, pozornie ucząc się przy tym historii — gdy ja na pozór też się uczę. Inna dziewczyna, ledwie wczoraj kompletnie bez wyrazu, kiedy siedziała w szkolnej ławie, zaczyna machać nogą pod stolikiem, niespiesznie przerzucając strony „Look", i moja tęsknota nie zna granic. Trzecia pochyla się nad notatkami i z tłumionym jękiem, jak gdyby wbijano mnie na pal, przypatruję się miękkim piersiom, napierającym na skrzyżowane ręce. Jakże chciałbym zostać tymi rękami! Tak, niewiele mi trzeba do rozpoczęcia polowania na nieznajomą, wystarczy na przykład świadomość, że kiedy jej prawa ręka robi notatki z encyklopedii, wskazujący palec lewej nie może się powstrzymać, żeby nie kreślić kółek na wargach. Nie chcę — z niemożności, którą wynoszę do rangi zasady — opierać się temu, co nieodparte, chociaż osobom postronnym źródło fascynacji wydałoby się złudne albo przewrotne, dziecinne albo perwersyjne. W ten sposób wyszukuję dziewczęta, które w innych okolicznościach wydałyby mi się przeciętne, głupie lub nudne, lecz żyję w przekonaniu, że pod tą nudą coś się kryje, a mojego pożądania nie można bagatelizować ani nim pogardzać. — Proszę cię — błagają— nie mógłbyś tak po prostu porozmawiać i być miły? Potrafisz, kiedy chcesz. — Rzeczywiście, tak słyszałem. — Nie rozumiesz, że to tylko ciało? Nie chcę wiązać się z nikim wyłącznie na tym poziomie. — To masz pecha. Nic się nie da na to poradzić. Masz wyjątkowe ciało. — Nie, nie zaczynaj od nowa... — Masz wyjątkową dupę. — Nie bądź ordynarny. Na lekcjach tak nie mówisz. Uwielbiam cię słuchać, ale nie chcę, żebyś mi ubliżał. — Ubliżać? Ja wychwalam cię pod niebiosa. Masz cudowną dupę. Idealną. Powinnaś być z niej dumna. — To tylko coś, na czym się siedzi, David. — Gadanie. Spytaj pierwszej lepszej dziewczyny, która nie 24 ma się czym chwalić, czy nie chciałaby się zamienić. Zejdź na ziemię. — Proszę cię, nie wyśmiewaj się ze mnie, nie ironizuj. Tak cię proszę. — Nie wyśmiewam się. Traktuję cię najpoważniej w świecie. Twoja dupa to arcydzieło. Nic więc dziwnego, że na drugim roku miałem już wyrobioną „straszną" opinię u dziewcząt, których koleżanki próbowałem uwieść swego rodzaju agresywną otwartością. Przy tego rodzaju pogłoskach można by sobie pomyśleć, że zniewoliłem co najmniej setkę koleżanek, tymczasem, jeśli mam być szczery, w ciągu czterech lat udało mi się doprowadzić do pełnego zbliżenia zaledwie dwukrotnie, a jeszcze w dwóch przypadkach doprowadziłem do czegoś, co od biedy można by nazwać stosunkiem. O wiele za często ekstazę fizyczną zastępuje logiczna (i nielogiczna) argumentacja: w razie potrzeby przekonuję, że nigdy nie próbowałem wprowadzić nikogo w błąd, opowiadając o swoim pożądaniu lub atrakcyjności partnerki, że bynajmniej nie chcę ich „wykorzystać", że jestem jednym z nielicznych uczciwych ludzi, jacy cho-dząjeszcze po ziemi. W przypływie wyrachowanej szczerości — jak się potem okazało, znowu się przeliczyłem — opowiadam jednej z dziewcząt, jak widok jej piersi napierających na ręce sprawił, że zamarzyłem, iż chcę zostać tymi właśnie rękami. Czym różnię się pod tym względem, pytam, kując żelazo póki gorące, od Romea, który szepcze, stojąc pod balkonem Julii: „Oparła policzek / Na dłoni! O, być jedną z rękawiczek / Julii i dotknąć przez chwilę jej twarzy". Wygląda jednak na to, że się różnię, i to bardzo. Na ostatnim roku college'u dochodzi wręcz do tego, że gdy się przedstawiam, w słuchawce zapada martwa cisza, a nieliczne miłe dziewczęta, które jeszcze nie boją się spotykać ze mną sam na sam, uważane są (jak same mi wyznają) niemal za samobójczynie. Ciągle stykam się też z pełną rozbawienia wzgardą idealistycznych kolegów z koła teatralnego. Trafiający się pośród nich 25 satyrycy twierdzą, że złamałem śluby zakonne, by dopaść cheer-leaderek — jakież to dalekie echo seksualnych niepokojów wyrażanych przez Strindberga i 0'Neilla. No, niech im będzie. W życiu moim pojawia się jednak tylko jedna cheerleader-ka, przez którą poznaję smak nie złagodzonej niczym frustracji i.kompromituję swoje łajdackie marzenia, niejaka „Jedwabista" Marcella Walsh z Platssburgha w stanie Nowy Jork. Skazana na niespełnienie tęsknota rodzi się, kiedy oglądam jej występy podczas meczu koszykówki pewnego wieczoru kończącego dzień, w którym zobaczyłem ją w kolejce w stołówce i miałem okazję bliżej zapoznać się z miękką hojnością i słodyczą kuszącego cukiereczka — jej dolnej wargi. W jednym z układów dziewczęta stoją z jedną pięścią przyciśniętą do biodra, wymachując drugą w powietrzu, za każdym razem z coraz większym zamachem. Pozostałe siedem dziewcząt w białych, krótkich, marszczonych spódniczkach i luźnych białych swetrach traktuje ten układ ruchów jako energiczny występ gimnastyczny, który należy wykonać z odpowiednim wigorem i wesołością. Tylko w wolno unoszącym się brzuchu Marcelli Walsh wzrok mój odnajduje rozżarzoną aluzję (której nie mogę nie dostrzec) do ofiary, zachęty, żądzy chętnej, nieświadomej i proszącej (według mnie) o zaspokojenie. Tak, ona i tylko ona (jak dla mnie, dla mnie) zdaje się wyczuwać, że oswojona i uczesana gwałtowność tego letniego entuzjazmu jest jedynie najcieńszym z parawanów, za którym unosi się gardłowy zaśpiew, gdy rozpędzony penis rozkołysze jej biodra w ekstazie. O Boże, jak moje pragnienie tej miednicy, unoszonej prowokacyjnie ku ustom wyjącej tłuszczy, pragnienie zaciśniętych piąstek, które opowiadają mi o bezlitosnych zmaganiach, pragnienie tych długich i silnych chłopięcych nóg, które wyprężają się z lekkim drżeniem, jedwabistych włosów (źródła przydomku) opadających na parkiet sali —jak pragnienie najdrobniejszych pulsów jej ciała może być „bezsensowne", „trywialne" albo „poniżej godności" mojej albo jej, a pełne pasji dopingowanie Syracuse w walce o mistrzostwo koszykówki akademickiej może mieć sens? 26 Taką argumentację przedstawiam samej Jedwabistej, tym sposobem mam nadzieję z czasem (co za strata czasu! Kiedy można by go spędzać, zachęcając się wzajem do bezdennych orgazmów!) utorować sobie drogę do nie znanych mi jeszcze, elektryzujących rozkoszy erotycznych. Tymczasem muszę zapomnieć o logice, dowcipie, szczerości, tak, tak, i literackiej erudycji, machnąć ręką na wszelkie racjonalne metody perswazji — wreszcie zapomnieć o własnej godności — muszę stać się malutki i żałosny jak sierota w czas klęski głodu, błagając Jedwabistą, która prawdopodobnie nigdy dotąd nie widziała na oczy takiego kłębka nieszczęścia, aby pozwoliła mi całować obnażony brzuch. Ponieważ jest najmilszą i najbardziej ludzką z dziewcząt, nie umie znęcać się nawet nad obleśnym Romeo, szkolnym Sinobrodym, rozwijającym skrzydła Don Giovannim i Casanovą, pozwala mi całować brzuch, na którego punkcie mam takiego „bzika", brzuch, ale nic więcej. — Nic wyżej i nic niżej — szepcze oparta o zlew w środku egipskich ciemności pralni w piwnicy jej akademika. — David, mówiłam, że nic niżej. Jak coś takiego w ogóle może postać ci w głowie? Tak więc świat stawia liczne argumenty i przeszkody pomiędzy moimi tęsknotami a przedmiotami pożądania. Ojciec mnie nie rozumie, FBI mnie nie rozumie, Jedwabista Walsh mnie nie rozumie, nie rozumieją mnie ani prymuski, ani dziewczyny pozujące na artystki — tak do głębi nie rozumiał mnie nawet Louis Jelinek, ten poszukiwany przez policję rzekomy homoseksualista, który, chociaż brzmi to mało prawdopodobnie, był moim najlepszym kolegą. Tak, nikt mnie nie rozumie, ja sam zresztą też nie. Po spędzeniu sześciu dni na statku, przejechaniu pociągiem z Southamptom i długiej drodze metrem do dzielnicy zwanej Tooting Вес zjawiam się w Londynie, aby odbyć roczne stypendium. Właśnie tutaj, na nie kończącej się ulicy zabudowanej domami w stylu pseudotudoriańskim — a nie tak, jak prosiłem, 27 w Bloomsbury — biuro kwaterunkowe King's College znalazło mi stancję w domu prywatnym. Gdy emerytowany kapitan i jego żona — w których towarzystwie, jak się dowiaduję, mam jadać kolacje — prowadzą mnie przez swój schludny, duszny dom do ponurej klitki na poddaszu, i gdy patrzę na żelazne łóżko, gdzie przeleżę najbliższe trzysta nocy, w mgnieniu oka opuszcza mnie zapał, z którym odbyłem swój transatlantycki rejs, nieskażona radość, z jaką czmychnąłem przed wszystkimi krępującymi rytuałami uczniowskiego życia i przed nużącą troską rodziców, która, jak mi się wydawało, przestała dodawać mi sił. Ale żeby Tooting Вес? То wyrko? Kolacje ze wzrokiem utkwionym w przycięte równo jak żywopłot kapitańskie wąsy? Tylko po to, by studiować legendy o królu Arturze i islandzkie sagi? Karzą mnie za to, że mam trochę oleju w głowie? Nieszczęście dopieka mi do żywego. W portfelu noszę numer telefonu do wykładowcy paleografii w King's, który dostałem od jednego z nauczycieli w Syracuse. Ale jak mam zadzwonić do szanownego uczonego i oznajmić, że po godzinie pobytu w Anglii wolałbym oddać Fulbrighta i wracać do domu? Wybrali niewłaściwego kandydata — mnie brakuje powagi, aby znosić taką udrękę! W asyście zażywnej i miłej kapitanowej — która ze względu na cerę wzięła mnie za Armeńczyka i bez przerwy mamrocze coś o nowym dywanie do salonu — znajduję w holu aparat i wykręcam numer. Czuję, że zaraz się rozbeczę (a jeszcze prędzej zadzwonię na koszt odbiorcy do Catskills), ale mimo całego strachu i niedoli okazuje się, że jeszcze bardziej boję się przyznać do własnego strachu, bo kiedy profesor odbiera telefon, odkładam słuchawkę. Cztery czy pięć godzin później — gdy nad Europą Zachodnią zapadł już zmierzch, a ja mniej więcej strawiłem pierwszy angielski posiłek, złożony z tostów i spaghetti z puszki — udaję się na pewien londyński plac, o którym dowiedziałem się podczas rejsu. Nazywa się Shepherd Market i przeżywam tu coś, co znacząco zmienia moje nastawienie do stypendium Fulbrighta. Tak jest, nie zdążyłem jeszcze wysłuchać pierwszego wykładu na temat ro- 28 mansu i epiki, a już pojąłem, że podróż nieznanego młodzieńca do nieznajomej krainy nie była być może żadną pomyłką. Oczywiście boję się umrzeć tak jak Maupassant; mimo wszystko zaledwie po kilku minutach w sławetnym zaułku zaliczam pierwszą prostytutkę — pierwszą dziwkę w moim życiu, a co więcej, pierwszą spośród trzech dotychczasowych partnerek seksualnych, która urodziła się poza kontynentem północnoamerykańskim (konkretnie rzecz biorąc, poza granicami stanu Nowy Jork), i to wcześniej ode mnie. Gdy mnie dosiada i zostaje rzucona na łaskę i niełaskę grawitacji, przeszywa mnie dziwny, zmieszany z odrazą dreszczyk, bo uświadamiam sobie, że kobieta, której cycki obijają się o siebie jak dwa miechy — którą wybrałem spośród konkurencji właśnie ze względu na kolosalny biust i nie ustępujący mu w niczym tyłek — urodziła się prawdopodobnie jeszcze przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Proszę sobie wyobrazić, przed opublikowaniem Ulissesa, przed... ale gdy tak próbuję umiejscowić ją jakoś w czasie, nieco szybciej niż sobie planowałem—jak gdyby jednemu z nas spieszyło się właśnie na pociąg — pewną, sprawną i pozbawioną sentymentów ręką nie proszona popycha mnie w stronę wielkiego finału. Następnego dnia wieczorem zapuszczam się na Soho. W Columbia Encyclopedia, którą przytaszczyłem przez ocean obok Dziejów literatury angielskiej Baugha i trzech tomów Trevelya-na w miękkiej oprawie, przeczytałem, że choroba weneryczna wykończyła Maupassanta, kiedy miał czterdzieści trzy lata. Mimo to po kolacji z kapitanem i jego żoną pragnę nade wszystko znaleźć się w jednym pokoju z dziwką, która zrobi, cokolwiek zechcę — marzyłem o tym, odkąd, mając dwanaście lat, zacząłem dostawać dolara kieszonkowego tygodniowo i mogłem oszczędzać, na co tylko chciałem. Oczywiście gdybym dobierał sobie dziwki, które wyglądałyby mniej jak dziwki, szanse dożycia późnej starości gwałtownie by wzrosły. Ale jaki sens ma brać sobie dziwkę, co nie wygląda, nie mówi i nie zachowuje się jak dziwka? Nie szukam przecież dziewczyny, to jeszcze nie ten etap. A gdy jestem do tego przygotowany, kieruję swe kroki nie na 29 Soho, ale na śledzia w restauracji koło Harrodsa o nazwie „Polarne Noce". Rozkwit przeżywa akurat mitologia Szwedek i ich erotycznej swobody i, mimo wrodzonego sceptycyzmu wobec opowieści o niezaspokojonych pragnieniach i dziwacznych skłonnościach, które słyszę w college'u, z radością odpuszczam sobie zajęcia z języka staronordyckiego i idę przekonać się, ile jest prawdy w tych pobudzających wyobraźnię, uczniowskich spekulacjach. Wędruję więc do Polarnych Nocy, gdzie kelnerki to podobno mające hopla na punkcie seksu boginie ze Szwecji, podające dania kuchni narodowej w barwnych strojach ludowych, malowanych drewniakach, w których nadzwyczaj korzystnie prezentują się złote nogi, i ludowych gorsetach, wiązanych od tyłu i od przodu i eksponujących apetyczne pagórki piersi. Tutaj właśnie poznaję Elisabeth Elverskog — a nieszczęsna Elisabeth poznaje mnie. Elisabeth wzięła roczny urlop dziekański z uniwersytetu w Lund, żeby podszkolić się w angielskim, i mieszka z koleżanką, Birgittą, córką przyjaciół rodziny, która dwa lata wcześniej przerwała naukę na uniwersytecie w Uppsali, żeby poćwiczyć swój angielski, i jakoś nie może zebrać się do domu. Birgittą, która przyjechała do Anglii jako studentka i teoretycznie uczy się na London University, pracuje w Green Parku, pobierając pensa za wypożyczenie leżaka i, bez wiedzy rodziny Elisabeth, poznaje różne strony życia. Suterena, którą wynajmują razem, znajduje się w pensjonacie przy Earl's Court Road, zamieszkanym głównie przez studentów o skórze kilka odcieni ciemniejszej niż cera dziewcząt. Elisabeth wyznaje mi, że niespecjalnie jej się tam podoba. Hindusi, którzy jako rasa zupełnie jej nie przeszkadzają— drażnią ją, o każdej porze dnia i nocy gotując w mieszkaniach ostro przyprawiane potrawy; a Murzyni, przeciwko którym też absolutnie nic nie ma, wyciągają czasami rękę i dotykają jej włosów, kiedy przechodzi korytarzem, i chociaż rozumie ich motywacje i wie, że nie chcą jej zrobić krzywdy, za każdym razem, gdy do tego dochodzi, przebiegają ją ciarki. Niemniej jednak ustępliwa i dobroduszna Elisabeth postano- 30 wiła znosić drobne poniżenia na korytarzu — i ogólną nędzę dzielnicy —jako część przygody o nazwie mieszkanie za granicą do czerwca, kiedy wraca i spędza z rodziną wakacje w ich letnim domu na archipelagu sztokholmskim. Opisuję Elisabeth swoją ascetyczną kwaterę i rozśmieszam ją, naśladując kapitana i jego żonę: ostrzegają mnie, że nie zezwalają w swoim domu na współżycie, nawet między sobą. A kiedy imituję śpiewny angielski Elisabeth, jeszcze bardziej jato rozśmiesza. Przez kilka pierwszych tygodni drobna, śniada Birgittą o (dla mnie ponętnym) końskim uśmiechu udaje, że śpi, kiedy zjawiamy się z Elizabeth w suterenie i udajemy, że się nie kochamy. Podniecenie, jakie odczuwamy, kiedy w pewnym momencie wszyscy troje postanawiamy przerwać tę grę pozorów, nie jest prawdopodobnie większe niż w okresie, kiedy wstrzymywaliśmy wszyscy oddech i udawaliśmy, że nie dzieje się nic niezwykłego. Taka roznosi mnie radość z powodu zmiany, jaka zaszła w moim życiu od chwili, kiedy stanąłem na progu Polarnej Nocy rzekomo po to, żeby zjeść obiad — może nawet od momentu, kiedy przezwyciężyłem obawy i zapuściłem się na Shepherd Market, żeby wyszukać najbardziej soczystą dziwkę — zaślepia mnie takie szaleństwo przeżyć, których doznaję w towarzystwie nie jednej, ale dwóch dziewcząt ze Szwecji (albo, jeśli wolicie, z Europy), że nie zauważam, jak Elisabeth stopniowo załamuje się pod wpływem uczestnictwa w naszym międzykontynentalnym trójkącie, pod wpływem pełnienia roli jednej drugiej mojego haremu. Być może nie zauważam, bo ją samą też ogarnęło coś w rodzaju szaleństwa — napad szału tonącego, który wymachuje rękami, rozpaczliwie usiłując utrzymać się na powierzchni — które często jest podobne do radości; biorę więc podniecenie za podniecenie rozkoszą, co zdarza się szczególnie w te dni, kiedy bierzemy prowiant i tenisową piłkę i spędzamy niedzielę na Hampstead Heath. Uczę dziewczęta, jak „zdobywać bazy" — myślę, że nic nie może sprawić Elisabeth radości większej niż wtedy, kiedy dopadamy ją z Birgittą między bazami, wrzeszcząc jak opętani — one z kolei uczą mnie brannboll, gry z elementami 31 palanta, w którą bawiły się jako małe dziewczynki w Sztokholmie. W deszczowe dni gramy w karty, w dżin lub kanastę. Opowiadają mi, że stary król, Gustaw V, był pasjonatem dżina, podobnie jak rodzice i rodzeństwo Birgitty. Elisabeth, która ponoć z koleżankami z gimnazjum strawiła setki popołudni przy kanaście, uczy się dżina błyskawicznie, wystarczy, że przez pół godziny ogląda kilka partii rozegranych przeze mnie i Birgittę. Jest pod urokiem tekstów, jakie rzucam podczas gry, natychmiast je podchwytuje — tak samo jak ja w wieku lat ośmiu, kiedy uczyłem się tego wszystkiego u stóp Klotzera Króla Wody Sodowej (który zdaniem matki był najcięższym gościem w dziejach Hungarian Royale — kiedy pan Klotzer opadał na nasze wiklinowe krzesła, czasem musiała zasłaniać oczy — wygłaszającym przy karcianym stoliku nie kończące się monologi i wijącym się jak na mękach). Elisabeth, ze smutną miną przekładająca karty po rozdaniu Birgitty, mówi: — Z takimi kartami lepiej od razu iść się obwiesić. — Po czym wykłada je na stół i z niezmierną przyjemnością — i ku mojej niezmiernej radości — pyta przeciwniczkę: — Co na to powiesz, kolego? A kiedy mówi na wolną kartę w kanaście „joker", po prostu zwala mnie z nóg. Jak to możliwe, że jest załamana? W takich okolicznościach? Do tego szalenie poważne dyskusje na temat drugiej wojny światowej, kiedy staram się wytłumaczyć — nie zawsze spokojnym głosem — tym dwóm zadowolonym z siebie obywatelkom państw neutralnych, co działo się w Europie, kiedy byliśmy dziećmi. Czy to nie Elisabeth jest bardziej gwałtowna (i prostolinijna) niż Birgitta, która uparcie powtarza, nawet kiedy przechodzę niemal do rękoczynów, że wojna to była „sprawka wszystkich"? Skąd mam wiedzieć, że jest na krawędzi załamania i od rana do wieczora myśli, jak by tu z sobą skończyć? Po „wypadku" — tak opisujemy w telegramie do jej rodziców złamaną rękę i lekki wstrząs mózgu Elisabeth, która weszła prosto pod koła ciężarówki szesnaście dni po tym, jak wprowadziłem się do ich sutereny — nie przestaję wieszać tweedowej 32 marynarki w jej szafie i spać, a przynajmniej starać się usnąć w jej łóżku. Nawet wierzę w to, że ciągle tam jestem, bo w obecnym stanie zwyczajnie nie potrafię się wyprowadzić. Wieczorami siedzę i pod nosem Birgitty układam listy do Sztokholmu, w których staram się wytłumaczyć wszystko Elisabeth; zasiadam do maszyny z zamiarem napisania pracy na zajęcia z sag islandzkich, którą będę musiał niebawem oddać, na temat zmierzchu poezji skaldów wskutek nadużywania aliteracji, a kończę, wyłuszczając Elisabeth, że nie zdawałem sobie sprawy, że chciała tylko sprawić mi przyjemność, i w swojej naiwności — „niewybaczalnej naiwności" — przekonany byłem, że podobnie jak ja sam i Birgitta bierze udział w naszych zabawach przede wszystkim dla własnej przyjemności. Raz po raz — w metrze, w pubie, na wykładzie — biorę jej pierwszy list, napisany zaraz po powrocie do domu, rozkładam i wygładzam kartki zapisane tymi dziecinnymi zdaniami, naładowanymi wybuchową treścią. Jaki był ze mnie idiota, oschły ślepiec! AlskadeDavid! — zaczyna i swoją angielszczyzną wyjaśnia, że kochała mnie, a nie Gittan, a szła z nami dwojgiem do łóżka tylko dlatego, że tak chciałem, a dla mnie gotowa była na wszystko... i, dodaje coraz mniejszymi literami, obawia się, że nic by się nie zmieniło, gdyby miała wrócić do Londynu. Nie jestem silna jak Gittan. Jestem tylko słabą Bettan i nic na to nie poradzę. To było piekło. Kochałam kogoś, a to, co robiłam, nie miało nic wspólnego z miłością. Jakbym przestała być człowiekiem. Jestem taka głupia, a mój angielski, kiedy piszę, jest bardzo dziwny, przepraszam za to. Ale wiem, że do końca życia nie wolno mi robić tego, co robiliśmy we trójkę. Głuptaska czegoś się nauczyła. Din Bettan Pod spodem jeszcze słowa wybaczenia: Tusen pussar och kramar — tysiące całusów i uścisków. 33 W swoich listach po wielekroć wyznaję, że nie dostrzegałem natury jej uczucia i byłem ślepy na głębię własnego! Piszę, że to niewybaczalne, „dziwne" i „smutne", a kiedy myśl o mojej ślepocie doprowadza mnie niemal do łez, używam określenia „przerażające" — i to szczerze. Następnie staram się rzucić na naszą sytuację promyk nadziei, mówiąc, że znalazłem sobie pokój (dosłownie na dniach zamierzam zacząć szukać) w akademiku i że kolejne listy powinna wysyłać na tamten adres — gdyby przypadkiem jeszcze kiedyś zechciała do mnie napisać — a nie na adres Birgitty... Gdy tak układam najgorętsze wyrazy skruchy i błagania o litość, opadają mnie najbardziej sprzeczne i nieposkromione uczucia — poczucie własnej małości, ohydy, szczerego wstydu i żalu, którym towarzyszy równie silne poczucie, że nie jestem niczemu winien, że ci wszyscy Hindusi gotujący ryżowe curry o drugiej nad ranem ponoszą taką samą jak ja winę, iż bezbronna Elisabeth znalazła się na drodze ciężarówki. Co n a t o Birgitta, która miała za zadanie ochraniać koleżankę, a teraz leży sobie na łóżku w drugim kącie pokoju i uczy się angielskiej gramatyki, absolutnie nieporuszona — chyba że udaje — moim dramatycznym samoupokorzeniem? Jak gdyby nie miała nic na sumieniu tylko dlatego, że Elisabeth złamała sobie rękę, a nie skręciła na przykład karku! Jak gdyby zachowanie Elisabeth w naszym towarzystwie było jej prywatną sprawą... a nie naszą... czy moją. A przecież na Birgittę spada co najmniej, co naj mniej tyle samo winy za wykorzystanie Elisabeth co na mnie. Czyżby? Czy to nie do Birgitty zwracała się Elisabeth, kiedy najbardziej potrzebowała odrobiny ludzkiego ciepła? Gdy leżeliśmy wyczerpani na wytartym chodniku — bo jako ołtarz ofiarny służyła nam najczęściej podłoga, nie łóżko — gdy tak leżeliśmy, w plątaninie rąk i nóg, wśród bielizny, upojeni, nasyceni i zdezorientowani, wtedy zawsze Birgitta tuliła głowę Elisabeth, głaskała ją i nuciła szeptem kołysanki niczym najczulsza z matek. W tym momencie moje dłonie, moje ramiona i moje słowa wydawały się nikomu do niczego niepotrzebne. Gdy chodziło o działanie, moje dłonie, ręce i słowa były najważniejsze, ale tylko do chwili wytrysku — 34 wtedy dziewczęta przytulały się do siebie jak dwie koleżanki w szałasie na drzewie lub w namiocie tak ciasnym, że nie ma już miejsca dla nikogo innego. Zostawiam pisanie w połowie listu i wypadam na ulicę, by przemierzyć pół Londynu (mniej więcej w stronę Soho) i wziąć się w garść. Podczas tych Raskolnikowowskich wypraw (przynajmniej w wydaniu Twainowskiego Pudd'nhead Wilsona) próbuję „wszystko przemyśleć". Oznacza to, że chciałbym poradzić sobie z tym nieoczekiwanym obrotem sprawy tak jak Birgitta. A ponieważ nie stać mnie chyba na spontaniczne osiągnięcie takiej równowagi ducha — nie mam w sobie tej siły, o ile jest to siła — może by tak przekonać się do przyjęcia postawy Birgitty? Tak, uruchomić mózg stypendysty Fulbrighta — w końcu musi mi się do czegoś przydać! Przemyśl to, do cholery! To nic trudnego. Nie tarzałeś się po podłodze z tymi dwiema panienkami, żeby teraz zostać zawodowym świętym! Nic z tych rzeczy! Nie wymyślałeś wspólnych zabaw, żeby sprawić przyjemność starym rodzicom! Nic z tych rzeczy! Wracaj bawić się w berka z Jedwabistą Walsh albo zostań i pogódź się z tym, czego chcesz! Birgitta to też człowiek! Siła i jasność umysłu są czymś ludzkim (o ile są to siła i jasność umysłu), a rozczulać się nad sobą wypada, kiedy się jest czterolatkiem! Tak samo jak robić za niegrzecznego chłopca! Elisabeth ma zupełną rację: Gittan to Gittan, Bettan to Bettan, i najwyższa pora, żebyś był po prostu sobą! I tego rodzaju „przemyślenia wszystkiego" wcześniej czy później przynoszą wspomnienie wieczoru, kiedy zasypaliśmy Elisabeth pytaniami — na które,zdążyliśmy już z Birgitta odpowiedzieć — zaszczuliśmy Elisabeth pytaniami o to, czego w sekrecie pragnie najbardziej i wystarcza jej odwagi tylko na to, żeby o tym myśleć, ale nigdy w życiu nie ośmieliła się tego zrobić ani wziąć w czymś takim udziału? — Do czego nie umiałaś się nigdy przyznać, Elisabeth, nawet przed sobą samą? Kurczowo zaciskając palce na kocu, który ściągnęliśmy z łóżka, żeby się nakryć, Elisabeth zaczyna cichutko płakać, po czym 35 swoim uroczym, melodyjnym angielskim wyznaje, że marzy, aby wzięto ją od tyłu, kiedy będzie przechylona przez krzesło. Odpowiedź nie sprawiła mi żadnej satysfakcji. Dopiero gdy zacząłem naciskać, gdy nie ustępowałem: — Ale co jeszcze, co więcej? To jest nic! — dopiero wtedy do końca się załamała i „wyznała", że miała jeszcze ochotę, żebym wziął ją w ten sposób, kiedy będzie miała związane ręce i nogi. Może chciała, może nie chciała... Przechodząc Piccadilly, układam kolejny akapit rozważań etycznych nowego listu, za pomocą którego chcę oświecić swoją niewinną ofiarę — i siebie. W gruncie rzeczy próbuję, wykorzystując daną mi mądrość — zdolności prozatorskie i wzorce literackie — pojąć, czy zachowałem się po chrześcijańsku nikczemnie, a według samego siebie nieludzko. „A nawet gdybyś rzeczywiście chciała tego, o czym nam powiedziałaś, czy istnieje prawo stanowiące, że każde nasze skryte pragnienie musi być zaspokojone bezzwłocznie?". Paskiem moich spodni i rzemykiem z plecaka Birgitty przywiązaliśmy Elisabeth do krzesła o prostym oparciu. Po policzkach znów popłynęły jej łzy, aż Bir-gitta dotknęła jej i zapytała: — Bettan, czy mamy przestać? Ale długie kędziory Elisabeth, bursztynowe jak u dziecka, osmagały jej nagie plecy, gdy gwałtownie i wyzywająco pokręciła głową. Ciekawe, czemu rzucała wyzwanie. I komu. Nie, po prostu zupełnie jej nie znam! — Nie — szepnęła Elisabeth. Jedyne słowo, jakie udało się z niej wydobyć do samego końca. — Nie przerywać? — spytałem. — Czy dalej się już nie posuwać? Elisabeth, czy ty mnie rozumiesz...? Spytaj po szwedzku, zapytaj... Ale jedyną odpowiedzią pozostaje „nie"; nie, nie i jeszcze raz nie. Postępowałem zatem tak, jak wydawało mi się, że mi nakazano. Elisabeth łka, Birgitta się przygląda, mnie ogarnia raptowne podniecenie — wszyscy troje dyszymy ciężko, jak psy, gdy wszyscy to robimy — i znikają resztki niechęci, i wiem, że 36 stać mnie na w s z у s t к o, że chcę, że zaraz zrobię! Czemu by nie z czterema, pięcioma...? „...czyż to nie nikczemni twierdzą, że każde nasze pragnienie musi zostać spełnione bez chwili wahania? Tak, najdroższa, najsłodsza, najmilsza dziewczynko, wedle takiego prawa postanowiliśmy — zgodziliśmy się — wszyscy troje żyć!". Jestem w pasażu na Greek Street i nareszcie przestaję się zastanawiać, co dalej napiszę Elisabeth na niezgłębiony temat mojej własnej podłości, i rozmyślać nad równie nieprzeniknioną Birgitta— czy nie dręczy jej wstyd? nie odczuwa żalu? jest pozbawiona hamulców i nielojalna? — Birgitta, która zdążyła już na pewno przeczytać mój rozpoczęty list, pozostawiony w maszynie do pisania (dzięki któremu upewni się co do głębi mojej duszy). W pokoiku nad chińską pralnią próbuję szczęścia z dziwką za trzydzieści szylingów, przekwitłą mleczarką o przydomku Lekka Liza, która mówi na mnie „seksy gnojek", a której zadzierżysta chutliwość wywierała swego czasu piorunujący efekt na kanonady mojego nasienia. Umiejętności Lizy nie zdają się dziś na nic. Daje mi do obejrzenia niezwykłą kolekcję sprośnych zdjęć; opisuje, wyobraźnią nie ustępując pani Browning, różne sposoby, na jakie chce mnie kochać; pod niebiosa wychwala objętość i długość członka i głębie, jakich sięgał, gdy po raz ostatni widziała go sztywnego; ale kwadrans mozolnych starań, jakimi otacza obwisły strzępek, nie daje widocznych rezultatów. Pocieszając się w duchu czułymi słówkami Lizy — „Przykro mi, Janki, chyba trochę się dzisiaj zdrzemnął" — wracam do naszej sutereny, po drodze kończąc rozważania na temat zła, jakiego się być może dopuściłem. Okazuje się, że z lepszym efektem mógłbym cały wysiłek myśli skupić na nadużywaniu aliteracji w drugiej połowie dwunastego wieku w Islandii. W tej dziedzinie potrafiłbym z czasem coś wymyślić. Tymczasem ani o krok nie zbliżam się do prawdy w wylewnych listach, jakie systematycznie posyłam do Sztokholmu, podczas gdy uczone wypracowanie, jakie odczytuję wreszcie przed grupą na zajęciach, zmusza nauczyciela do zaproszenia 37 mnie do swojego gabinetu, posadzenia na krześle i zapytania z bardzo delikatną nutką ironii: — Proszę mi powiedzieć, panie Kepesh, czy aby na pewno poważnie podchodzi pan do poezji islandzkiej? Nagana od nauczyciela! Coś równie trudnego do wyobrażenia jak szesnaście dni w jednym pokoju z dwiema dziewczynami! Jak próba samobójcza Elisabeth Elverskog! Jestem tak zdumiony i upokorzony surowymi słowami (zwłaszcza po zarzutach, jakie kieruję pod swoim adresem w roli adwokata rodziny Elisabeth), że brak mi odwagi, by pokazać się chociaż raz na zajęciach; podobnie jak Louis Jelinek, nie odpowiadam nawet na kartki z pytaniami, czy mógłbym zjawić się u opiekuna i porozmawiać o moim zniknięciu. Czy to możliwe? Jestem na najlepszej drodze do niezaliczenia zajęć. Na miłość boską, co jeszcze mnie czeka? To. Pewnego wieczoru Birgitta oznajmia mi, że gdy ja leżałem na łóżku Elisabeth, pogrążony w ponurych rozmyślaniach „upadłego kapłana", ona zajmowała się czymś „dość perwersyjnym". Wszystko zaczęło się trochę wcześniej, dwa lata temu, gdy dopiero co przyjechała do Londynu i poszła do lekarza, skarżąc się na kłopoty z trawieniem. Lekarz stwierdził, że do postawienia diagnozy potrzebny będzie wymaz z macicy. Kazał jej się rozebrać i położyć na stole, po czym ręką lub jakimś instrumentem — była wtedy tak zaskoczona, że sama nie była pewna — zaczął masować ją między nogami. — Co pan robi? — spytała. Wedle słów Birgitty odpalił najbezczelniej w świecie: — Zdaje ci się, że sprawia mi to przyjemność? Bolą mnie plecy i w takiej pozycji nie jest mi wcale lekko. Ale muszę pobrać próbkę, a nie da się tego zrobić inaczej. — Pozwoliłaś mu? — Nie widziałam innego wyjścia. Jak miałam go powstrzymać? Przyjechałam zaledwie przed trzema dniami. Wiesz, trochę się bałam, a w ogóle to nie byłam pewna, czy dobrze go rozu- 38 miem. A wyglądał na lekarza. Wysoki, przystojny, miły. I bardzo ładnie ubrany. Pomyślałam sobie, że widocznie tutaj tak to robią. Powtarzał: „Czy dostajesz już skurczów, kochanie?". Z początku nie wiedziałam, o co mu chodzi, potem ubrałam się i wyszłam. W poczekalni byli ludzie, jakaś pielęgniarka... Przysłał rachunek na dwie gwinee. — Naprawdę? I co, zapłaciłaś? — pytam. — Nie. — I? — pytam, zawieszony między podejrzliwością a podnieceniem. — W zeszłym miesiącu — zaczyna Birgitta, jeszcze staranniej niż zwykle dobierając angielskie słowa — znowu do niego poszłam. Cały czas o tym myślałam. Właśnie nad tym się zastanawiam, kiedy ty piszesz te swoje listy do Bettan. Zastanawiam się, czy to prawda, czy wszystko nie jest jednym wielkim snem. — I? — Chodzę do jego gabinetu raz w tygodniu. W porze obiadowej. — I on cię masuje? Dajesz się masturbować? — Tak. — Czy to prawda, Gittan? — Zamykam oczy i on dobiera się do mnie ręką. — A... potem? — Ubieram się. Wracam do parku. Mam ochotę na więcej, na szczegóły jeszcze bardziej pikantne, ale ona nic więcej nie mówi. Masturbuje ją, a potem pozwala jej odejść. Czy to może być prawda? Czy takie rzeczy się zdarzają? — Jak on się nazywa? Gdzie ma gabinet? — Ku mojemu zaskoczeniu Birgitta bez ociągania udziela wszystkich informacji. Kilka godzin później, nie zrozumiawszy ani jednego akapitu Chretien de Troyes a tradycja arturiańska (podobno nieocenione źródło do pracy, jaką powinienem napisać na drugie swoje zajęcia), wybiegam do budki telefonicznej na rogu ulicy i szukam w książce nazwiska tego lekarza — i znajduję je, pod podanym mi adresem na Brompton Road! Zadzwonię do niego jutro z same- 39 go rana i powiem (być może używając nawet swojego szwedzkiego akcentu): „Doktorze Leigh, proszę na siebie uważać i nie dotykać dziewcząt z zagranicy, bo nawarzy pan sobie piwa". Ale wszystko wskazuje na to, że zależy mi nie tyle na nawróceniu lubieżnego doktorka na ścieżkę uczciwości, ile na dowiedzeniu się, czy opowieść Birgitty jest prawdziwa. A nie jestem nawet pewny, czy wolę, żeby okazała się prawdziwa, czy nie. Czy wyszedłbym na tym lepiej, gdyby dziewczyna ją zmyśliła? Po powrocie do mieszkania rozbieram ją. Ulega. Z jakim opanowaniem — jej uległość i opanowanie znają się jak dwa łyse konie! Oboje dyszymy i jesteśmy bardzo rozpaleni. Ja ubrany, ona naga. Mówię do niej „mała kurewka". Błaga, żebym ciągnął ją za włosy. Nie bardzo wiem, jak mocno mam ciągnąć —jeszcze nigdy nikt nie prosił mnie o nic takiego. O Jezu, ile wody upłynęło od czasu, gdy wiosną zeszłego roku całowałem pępek Jedwabistej w pralni akademika! — Chcę cię poczuć! — krzyczy. — Jeszcze...! — Tak? — Tak! — Lubisz to, co, kurewko? Mała dziwko Birgitko! — O, tak! Tak, tak! Jeszcze godzinę temu obawiałem się o swoją potencję, lękałem się, że moja kara, o ile można nazwać to karą może potrwać w i e с z n i e. A teraz całą noc oddaję się we władzę takiej namiętności, o jaką nigdy dotąd się nie podejrzewałem; może wszystko przez to, że do tej pory nigdy nie znałem żadnej rówieśniczki, która reagowałaby na moją pasję inaczej niż jak na obelgę. Tak byłem pochłonięty schlebianiem, podlizywaniem się i narzucaniem, że nie miałem nawet pojęcia, iż mogę przypuścić na kogoś taki atak, w zamian spodziewając się kontrataku. Ściskam jej głowę między nogami i wpycham do ust członek, jak gdyby był respiratorem, bez którego mogłaby się lada chwila udusić, a zarazem przedmiotem, od którego się udławi. A ona, traktując mnie jak siodło, mości mi się na twarzy i galopuje, galopuje. — Mów do mnie! — krzyczy Birgitta. — Lubię to! Mów, co 40 tylko chcesz! — Rano nie ma mowy o wstydzie za to, co się zrobiło albo powiedziało — bynajmniej. — Chyba do siebie pasujemy — stwierdzam. Wybucha śmiechem. — Wiem o tym od dawna. — Właśnie dlatego się nie wyprowadzałem. — Tak — odpowiada — wiem o tym. Mimo to nie przestaję pisać do Elisabeth (choć już nie w obecności Birgitty). Na adres pewnego akademika — kolega z Ameryki odbiera w moim imieniu pocztę i mi ją przekazuje — Elisabeth przysyła zdjęcie, na którym ręka nie jest już w gipsie. Na odwrocie wypisała drukowanymi literami: JA. Natychmiast odpowiadam, dziękując za zdjęcie świadczące o jej dobrej kondycji. Opowiadam, że robię postępy z gramatyki szwedzkiej, że co tydzień kupuję na Charing Cross Road „Svenska Dagbladet" i staram się czytać przynajmniej pierwszą stronę, posiłkując się kieszonkowym słownikiem angielsko-szwedzkim, który mi dała. Rzeczywiście usiłuję tłumaczyć gazetę Birgitty — w czasie przeznaczonym uprzednio na studia nad Eddami — i pisząc do Elisabeth, jestem przekonany, że robię to dla niej, dla naszej wspólnej przyszłości, kiedy się z nią ożenię i zamieszkamy w jej ojczyźnie, gdzie będę wykładał literaturę amerykańską. Tak, ciągle wierzę, że mógłbym się jeszcze zakochać w tej dziewczynie, która nosi na szyi medalion z fotografią ojca... a właściwie, że już powinienem się w niej zakochać. Wystarczy spojrzeć na jej twarz, taką kochaną! Popatrz na nią powtarzam sobie, ty ciężki idioto! Zęby najbielsze na świecie, krągłe policzki, ogromne, niebieskie oczy i rudobursztynowe włosy, które, jak niegdyś jej oznajmiłem — tego samego wieczoru dostałem słownik z dedykacją „Ode mnie dla Ciebie" — najlepiej opisuje angielskie słowo „kędziory", zaczerpnięte wprost z baśni i poezji. Z kolei angielskie słowo „pospolity" (stwierdza po sprawdzeniu w słowniku) najlepiej pasuje do jej nosa. — To nos wiejskiej dziewczyny — mówi — podobny do tego, co sadzi się w ziemię, żeby wyrosły tulipany. 41 — Nie bardzo. — Jak się to nazywa? — Bulwa. — Tak. Kiedy będę mieć czterdzieści lat, przez tę bulwę będę wyglądała okropnie. Ale takie nosy mają miliony, a u Elisabeth absolutny brak dumy czy pretensji jest nawet wzruszający. Jaka słodka twarz, przepełniona szczęściem dzieciństwa! Rwący potok śmiechu! Niewinne serce! Dziewczyna, która zwaliła mnie z nóg słowami: „Z takimi kartami lepiej od razu iść się obwiesić". Ach, jaka poruszająca jest ludzka niewinność! Każde takie nieostrożne, ufne spojrzenie zawsze mnie zaskakuje! Choćbym nie wiem jak bardzo rozczulał się nad jej zdjęciem, to jednak ze smukłą Birgittą, dziewczęciem o wiele mniej niewinnym i wrażliwym — która ukazuje światu wąską twarz lisicy, lekko spiczasty nos i delikatnie wystającą górną wargę ust gotowych w razie potrzeby do odparcia zarzutu lub rzucenia wyzwania — spędzam resztę rocznego stypendium, studiując erotyczne zuchwalstwo. Naturalną koleją rzeczy Birgittą, kręcąca się po Green Parku i wynajmująca przechodniom leżaki, niemal co dzień otrzymuje propozycje od mężczyzn odwiedzających Londyn, mężczyzn szukających okazji w czasie przerwy obiadowej, wreszcie mężczyzn wracających po pracy do domu, do żony i dzieci. Ze względu na przyjemności i podniecenie, jakie towarzyszą takim spotkaniom, postanowiła nie wracać do Uppsali po roku urlopu i zrezygnowała z zajęć w Londynie. — W ten sposób lepiej poznam Anglię i angielski — twierdzi. W jedno marcowe popołudnie, kiedy słońce nieoczekiwanie przedziera się przez chmury i ukazuje nad ponurym miastem, jadę metrem do parku, siadam pod drzewem i z odległości jakichś kilkuset kroków obserwuję ją, zajętą rozmową z niemal trzykrotnie starszym ode mnie dżentelmenem wypoczywającym na leżaku. Dopiero po godzinie rozmowa dobiega końca, pan wstaje, składa uprzejmy ukłon i oddala się. Czy może to być ktoś znajo- 42 my? Z kraju? Może doktor Leigh z Brompton Road? Nie mówiąc jej o tym ani słowem, prawie tydzień jeżdżę do parku każdego dnia po południu, kryję się w cieniu drzew i śledzę jej pracę. Z początku zdumiewa mnie podniecenie, jakie budzi we mnie widok Birgitty pochylonej nad leżakiem, w którym zasiada jakiś mężczyzna. Oczywiście zawsze tylko rozmawiają. Ani razu nie widzę, żeby mężczyzna dotykał Birgitty albo ona dotykała mężczyzny. Jestem też niemal pewien, że nie umawia się z nimi na randki po pracy. Ale wyobraźnię pobudza taka możliwość, że może jednak... że gdybym zaproponował jej coś takiego, prawdopodobnie by się zgodziła. — Co za dzień! — rzuca pewnego wieczoru przy kolacji. — Zjechała cała portugalska marynarka. Ależ mężczyźni! Ale gdybym... Ledwie kilka tygodni później wieczorem zaskakuje mnie słowami: — Wiesz, kto mnie dzisiaj odwiedził? Pan Elverskog. ■V- KtO? — Ojciec Bettan. Myślę sobie: znaleźli listy ode mnie! Po co pisałem to wszystko o przywiązywaniu jej do krzesła? Szukają zemsty! — Przyjechał do ciebie? — Wie, gdzie pracuję — mówi Birgittą — więc tam zaszedł. Czy Birgittą mnie okłamuje, czy znów robi coś „nieco perwersyjnego"? Ale skąd miałaby wiedzieć, że przez cały czas strasznie się bałem, że Elisabeth się załamie i nas wyda, że jej ojciec przyjedzie do mnie z agentem Scotland Yardu albo z batem... — Co on robi w Londynie, Gittan? — A, interesy, nie znam się na tym. Tak przyszedł, pogadać. „Czy poszłaś z nim do hotelowego pokoju, Gittan? Czy miałabyś ochotę na miłość z ojcem Elisabeth? Czy to on był wysokim, dystyngowanym dżentelmenem, który ukłonił się na pożegnanie w tamto słoneczne marcowe popołudnie? Czy nie jest tym starcem, którego słuchałaś z taką uwagą kilka miesięcy temu? Albo lekarzem, który lubi bawić się z tobą w doktora? Co on ci 43 mówił, tamten mężczyzna, jaka to propozycja tak bardzo cię zaciekawiła?". Nie wiem, co o tym myśleć, dlatego mam w głowie zamęt. Już później w łóżku, kiedy prosi, żebym mówił do niej „te rzeczy", mało nie wymyka mi się pytanie: „Zrobiłabyś to z panem Elverskogiem? Albo z marynarzem, gdybym ci kazał? A za pieniądze?". Nie pytam jednak, nie tylko dlatego, że boję się usłyszeć: „Tak" (na co byłaby gotowa dla samej hecy), ale dlatego, że potem mógłbym powiedzieć: „No, to do roboty, moja mała dziwko". Na końcu semestru jedziemy na autostopową wycieczkę na kontynent, w dzień zwiedzamy katedry i muzea, a po ciemku w kawiarniach, tawernach i caves tropimy dziewczęta. Nie mam skrupułów, zaczynając od nowa tego typu zabawy, tak jak zawahałem się przed proponowaniem Birgitcie, żeby poszła z panem Elverskogiem do hotelu. „Inna dziewczyna" to jedna z „rzeczy", które bez przerwy służyły nam za źródło podniecenia od czasu wyjazdu Elisabeth. Szukanie dziewcząt jest, mówiąc szczerze, jednym z motywów naszej wycieczki. A idzie nam całkiem, całkiem. W pojedynkę nigdy nie jesteśmy tacy przebiegli ani zuchwali, ale swoje towarzystwo chyba budzi w nas żyłkę awanturników i z każdym dniem coraz sprawniej przynęcamy nieznajome. Jednak choćbyśmy jako zespół działali jak najzręczniejsi zawodowcy, zawsze kręci mi się w głowie i uginają się pode mną kolana, kiedy okazuje się, że udało się nam znaleźć chętną partnerkę i zgodnie wstajemy poszukać jakiegoś ustronniejszego zakątka. Birgittą opowiada o podobnych odczuciach — chociaż na ulicy wzbudza mój podziw, gdy ośmiela się odgarnąć kosmyk włosów z twarzy figlarnej studentki, która nie boi się spróbować, co z tego wyniknie. Tak, na widok śmiałej i pewnej siebie towarzyszki otrząsam się, biorę każdą z dziewcząt pod ramię i pewnym głosem, który zabarwiam swoistą mieszanką ironii i dobro-duszności światowca, mówię: — No, to chodźmy naprzód, przyjaciółki! Cały czas tłucze się po głowie myśl, która prześladuje mnie 44 od miesięcy: Czy to wszystko jest prawdą? Nawet t o? Bo w portfelu obok zdjęcia Elisabeth noszę fotografię jej rodzinnego domu nad morzem, którą przysłała niewiele przed tym, jak dostałem godną pożałowania cenzurkę i wsiadłem z Birgittą na prom przez kanał La Manche. Zostałem zaproszony na niewielką wysepkę Trangholmen, gdzie mogę spędzić tyle czasu, ile mam ochotę. Dlaczego nie korzystam? Nie biorę tam z nią ślubu?! Jej ojciec o niczym nie wie i nigdy się nie dowie. Bat, prywatny detektyw, sceny morderczej zemsty, spisek uknuty, żebym zapłacił za wszystkie krzywdy, jakie wyrządziłem jego córce — wszystko rozgrywa się w mojej chorej wyobraźni. Może by dopuścić do głosu inne fantazje? Wyobrazić sobie, jak płynę z Elisabeth łódką wzdłuż skalistego brzegu na tle wysokich sosen, opływamy całą wyspę aż do przystani, do której codziennie zawija prom z Waxholms? Wyobrazić sobie, jak cała jej rodzina macha do nas uśmiechnięta, kiedy wracamy łódką z pocztą i mlekiem? I słodką Elisabeth na werandzie ładnego domu Eb/ersko-gów z czerwonej cegły, noszącą w łonie nasze pierwsze szwedz-ko-żydowskie dziecko? Tak jest, niezgłębiona i cudowna miłość Elisabeth i niezgłębiona i cudowna śmiałość Birgitty, do wyboru, do koloru! Czy to nie największa zagadka? Ogień piekielny lub płonący w kominku! Tak, to sana pewno owe możliwości, jakie otwierają się przed młodym człowiekiem. Otwiera się ich coraz więcej. W Paryżu, w barze nieopodal Bastylii, gdzie nieświętej pamięci markiz został stracony za zuchwałe i odrażające postępki, siedzi z nami przy stoliku w kącie prostytutka, która jednocześnie żartuje po francusku z moich krótko przyciętych włosów i pieści pod stołem Birgittę. Pośród wspólnych zabaw — bo moja ręka też nie leży bezczynnie — pojawia się jakiś mężczyzna, rugający mnie za upokorzenie, na jakie narażam swoją młodą żonę. Wstaję z bijącym sercem, chcąc wyjaśnić, iż tak się akurat składa, że nie jesteśmy małżeństwem, że studiujemy, że to, co robimy, to nasza prywatna sprawa — ale mimo mojej nienagannej wymowy i doskonałego użycia gramatyki on wyjmuje z kieszeni kombinezonu młotek i unosi go w górę. 45 — Salaud! — wrzeszczy. — Espece de eon! Łapiemy się z Birgittą za ręce i po raz pierwszy musimy salwować się ucieczką. Nie rozmawiamy o tym, co będzie, kiedy skończy się ten miesiąc. Każde z nas myśli sobie: Co się może zmienić? Ja zakładam, że wrócę sam do Ameryki, żeby podjąć naukę, tym razem na poważnie, a Birgittą zakłada, że spakuje plecak i pojedzie ze mną. Rodzice wiedzą już, że Birgittą myśli o poświęceniu roku na naukę w Ameryce, i najwyraźniej nie mają nic przeciwko temu. Zresztą nawet gdyby mieli, Birgittą zrobiłaby wszystko po swojemu. Kiedy ćwiczę trudną rozmowę, do której musi wcześniej czy później dojść, wychodzę na jęczącego mięczaka. Każde z moich słów wypada nie tak, jak trzeba, wszystko, co mówi ona, brzmi dobrze — a przecież to ja wymyślam cały dialog. — Jadę do Stanford. Chcę skończyć studia. — I co? — Dręczą mnie koszmary o szkole, Gittan. Coś takiego jeszcze nigdy mnie nie spotkało. Schrzaniłem swojego Fulbrighta. — Tak? — A co do nas dwojga... — Tak? — Nie widzę przed nami żadnej przyszłości. A t y? Nie moglibyśmy przecież zadowolić się zwyczajnym seksem. Nic by z tego nie wyszło — za wysoko zawiesiliśmy poprzeczkę. Zaszliśmy tak daleko, że nie ma już odwrotu. — Naprawdę? — Ja tak sądzę. — Ale nie wymyśliłam tego sama. — Nic takiego nie powiedziałem. — Czyli musimy się powstrzymać. — Ależ nie możemy. Przecież wiesz, nie udawaj. — Ja robię tylko to, czego ty chcesz. — To nie wchodzi już w rachubę. A może chcesz przez to powiedzieć, że miałem nad tobą od początku władzę, że jesteś 46 drugą zdeprawowaną przeze mnie Elisabeth? — Pociągający koński uśmiech i riposta: — To kto jest tą drugą Elisabeth? T y? Ależ to niemożliwe. Sam powiedziałeś. Jesteś z natury alfonsem, poligamistą, siedzi w tobie nawet gwałciciel... — Ale może zmieniłem właśnie zdanie, być może gadałem głupstwa. — Jak można zmienić zdanie co do własnej natury? W rzeczywistości powrót do domu i podjęcie poważnej nauki bynajmniej nie wymaga przedzierania się, bezradnego trochę i niemądrego, przez gąszcz pochlebnych kontrargumentów. Nie, do uwolnienia się od niej i naszego fantastycznego życia w rozkoszy nie potrzeba żadnej trudnej dyskusji na temat mojej „natury" — przynajmniej na razie. Rozbieramy się wieczorem w pokoju, który wynajęliśmy na noc w pewnym miasteczku w dolinie Sekwany, jakieś trzydzieści kilometrów od Rouen, gdzie zamierzam nazajutrz odwiedzić miejsce narodzin Flauberta, gdy Birgittą zaczyna snuć wspomnienia na temat swoich dziecinnych marzeń związanych z Kalifornią i obrazami, jakie budziły się w tej nastolatce na dźwięk owej nazwy: kabriolety, milionerzy, James Dean — ale przerywam: — Jadę do Kalifornii sam. Jadę sam. Mija kilka minut i Birgittą stoi już ubrana i z plecakiem gotowym do drogi. Boże, nie spodziewałem się po niej aż takiej odwagi! Ile takich dziewczyn może być na świecie? Odważa się na wszystko, a jest równie zdrowa na umyśle jak ja. Rozsądna, inteligentna, odważna, opanowana — i dziko lubieżna! Dokładnie taka, jakiej zawsze chciałem. To czemu uciekam? W imię czego? Arturiańskich legend i islandzkich sag? Gdybym tak opróżnił kieszenie z listów i zdjęć Elisabeth — a z wyobraźni usunął jej ojca — gdybym całkowicie pogodził się z tym, co mam, z tym, kim jestem, z tym, co w ostatecznym rozrachunku może być jednak moją naturą... — Nie wygłupiaj się — mówię — gdzie o tej porze znajdziesz nocleg? Do cholery, Gittan, ja muszę jechać do Kalifornii sam! Wracać do szkoły! 47 W odpowiedzi żadnych łez, gniewu, żadnej widocznej pogardy. Choć z drugiej strony brak też specjalnego podziwu dla mojej bezwstydnej cielesnej energii. Jeszcze w drzwiach mówi: — Za co ja cię tak lubiłam? Jesteś jeszcze chłopcem. — I tak kończy się dyskusja na temat mojego charakteru, widocznie tylko na to pozwala albo tego wymaga jej godność. Nie przebiegły pan kochanek i sutener, nie wyjątkowo utalentowany dramaturg i satyryk chuci czy mało jeszcze doświadczony, ale jednak gwałciciel — nie, zwykły „chłopiec". Po czym delikatnie, bardzo delikatnie zamyka za sobą drzwi, żeby nie obudzić rodziny, u której wynajmujemy pokój. Bo mimo że jest dziewczyną, która jęczy, kiedy pociągnąć ją za włosy, i krzyczy o więcej, gdy jej ciału zadać trochę bólu, pomimo godnego amazonki impetu w penetrowaniu najciemniejszych głębi i stalowych nerwów, które bardzo przydają się w tym niepewnym autostopowym świecie — połączonych ze zdumiewającym poczuciem niezbywalnego prawa do robienia tego, co jej się podoba, stuprocentową odpornością na wątpliwości i wyrzuty sumienia, której nie mogę się dosyć nadziwić — jest grzeczną, miłą i serdeczną, doskonale wychowaną córką sztokholmskiego lekarza. Tak jest, z taką właśnie lekkością przychodzi młodej Birgitcie Svanstróm i młodemu Davidowi Kepeshowi pozbycie się partnera. Jednak wyzbycie się własnej natury może okazać się zadaniem trudniejszym, ponieważ młody Kepesh ma jeszcze niezbyt wyrobiony pogląd na temat tego, jaka właściwie jest ta jego natura. Całą noc leży i myśli, co pocznie, kiedy Birgitta wróci ukradkiem do pokoju; zastanawia się, czy nie wstać i nie zamknąć drzwi na klucz. A gdy mija ranek i południe, a Birgitty ani widu, ani słychu w miasteczku Les Andelys i w Rouen — ani w Grosse Horloge, ani w katedrze, ani w domu rodzinnym Flauberta, ani w miejscu, gdzie spłonęła Joanna d'Arc — zastanawia się, czy dane mu będzie jeszcze ujrzeć takie dziewczyny i doświadczyć takich przygód. os 48 Helen Baird pojawia się po kilku latach, gdy jestem na ostatnim etapie studiów z literatury porównawczej i z tryumfem myślę o determinacji, jaką udało mi się z siebie wykrzesać. Z nudy, niepokoju, niecierpliwości i narastającego zakłopotania, które uparcie przypomina mi, że jestem za duży, żeby siedzieć i pisać sprawdziany z tego, co wiem, mniej więcej co semestr myślałem o rezygnacji ze studiów. Ale kiedy widać już koniec, wygłaszam na swoją cześć pochwały, biorąc wieczorny prysznic i dodając sobie ducha prostymi stwierdzeniami w rodzaju „Udało się" i „Wytrzymałem", jakbym po drodze do egzaminów ustnych musiał zdobywać co najmniej Matterhorn. Po roku z Birgitta zdałem sobie sprawę, że jeśli chcę osiągnąć coś trwałego, będę musiał zapanować nad pewną stroną swojej osobowości, zbyt podatną na najbardziej oszałamiające i ogłupiające pokusy. Owej nocy pod Rouen rozpoznałem w nich wroga swoich ogólniejszych zainteresowań. Wiedziałem bowiem, że z Birgitta swobodnie mógłbym posunąć się jeszcze dalej — pamiętam dreszcz podniecenia, z jakim nieraz wyobrażałem ją sobie z innymi mężczyznami, przynoszącą potem pieniądze do domu... Ale czy mogłoby do tego dojść z taką łatwością? Czy zostałbym alfonsem Birgitty? Tak czy owak, studia raczej nie sprzyjały rozwijaniu talentów w tym kierunku... Tak, kiedy wygląda na to, że bitwa została wygrana, z autentyczną ulgą myślę o swojej umiejętności mobilizowania rozsądku w imię szczytnego celu... i wzrusza mnie co nieco własna cnotliwość. Po czym zjawia się Helen i uświadamia mi — na przykładach i z obszernym komentarzem — że żyję w żałosnym błędzie. Czy żenię się z nią, aby nigdy o tym nie zapomnieć? Jej bohaterstwo jest innego niż moje gatunku — jest właściwie jego antytezą. Po roku studiów na uniwersytecie stanowym w Kalifornii uciekła z dwa razy starszym od siebie dziennikarzem do Hongkongu, gdzie on mieszkał z żoną i trójką dzieci. Obdarzona uderzającą urodą, romantycznym temperamentem i umiejętnością robienia dobrej miny do złej gry, rzuciła zadania domowe, chłopaka i kieszonkowe, i bez słowa przeprosin czy wyjaśnienia dla zdrętwiałej z przerażenia rodziny (która przez ty- 49 dzień myślała, że Helen została porwana lub zamordowana), ruszyła w pogoń za losem bardziej interesującym niż drugi rok studiów w damskim akademiku. Losem, który sama sobie wybrała — i dopiero niedawno zarzuciła. Dowiaduję się, że zaledwie pół roku temu porzuciła wszystko, czego szukała, wyjeżdżając przed ośmioma laty — całą przyjemność i podniecenie związane z wędrowaniem wśród zabytków i chłonięciem egzotyki nęcących z daleka, wspaniałych a nieznanych miejsc — i wróciła do Kalifornii, by rozpocząć nowe życie. — Mam nadzieję, że już nigdy nie zdarzy mi się rok taki, jak ten ostatni — oznajmia mi na wstępie, gdy poznajemy się na przyjęciu zorganizowanym w San Francisco przez zamożnych sponsorów nowego czasopisma „poświęconego nauce i sztuce". Helen jest gotowa opowiedzieć historię swego życia bez cienia wahania; z drugiej strony ja również, kiedy nas sobie przedstawiono, skwapliwie zgubiłem dziewczynę, z którą tu przyszedłem, i rozpocząłem poszukiwania Helen wśród setek ludzi kłębiących się w sali ratusza. — Dlaczego? — zadałem pierwsze z pytań, na które będzie zmuszona odpowiedzieć. — Co takiego się zdarzyło? — Po pierwsze, od ostatniego semestru studiów nigdzie nie zagrzałam miejsca dłużej niż pół roku. — To po co wracałaś? — Mężczyźni. Miłość. Wszystko wymknęło mi się spod kontroli. I już gotów jestem przypisać jej „otwartą" mentalność osoby wychowanej na czasopismach dla dziewcząt — i predylekcję do rozwiązłości w czystej postaci. O rety, myślę sobie, taka piękna i taka beznadziejna. Opowieści, którymi mnie raczy, zdają się sugerować, że ma za sobą setkę namiętnych romansów — na pokładach stu szkunerów żeglujących po Morzu Chińskim, z mężczyznami gotowymi zdobywać jej łaski za pomocą starożytnych klejnotów, lecz związanymi z innymi kobietami. — Słuchaj — mówi, oceniwszy mój stosunek do tego rodzaju 50 życia — co ty w ogóle masz przeciwko namiętności? Skąd ta wystudiowana rezerwa? Pytasz, kim jestem — to ci mówię. — Niezła epopeja. — I co w tym złego? — pyta z uśmiechem. — „Epopeja" to wcale nie najgorsza z możliwości. No, dobra, ale co ty w ogóle masz przeciwko namiętności? Zaszkodziła ci kiedyś? A może dała coś dobrego? — Teraz chodzi o to, co przyniosła tobie. — Piękno. Cuda. Jeden Bóg wie, że nie mam się czego wstydzić. — To czemu jesteś tutaj, a nie oddajesz się namiętności gdzie indziej? — Bo świat się zmienia — oznajmia Helen bez odrobiny ironii. Może właśnie dlatego ja też po trosze z niej rezygnuję i zaczynam się orientować, że Helen jest nie tylko olśniewającej urody, ale do tego rzeczywista, przy mnie, a może nawet moja, gdybym zechciał. Dwadzieścia sześć lat i zmienia się jej świat. Gdy tymczasem dwudziestoczteroletnia doktorantka, która przyszła ze mną na przyjęcie — by odejść zła i beze mnie — po drodze zwierzała się, że segregując karty biblioteczne, zastanawiała się, kiedy jej życie wreszcie się rozpocznie. Pytam Helen, jak się wracało. Wyszliśmy już z przyjęcia i siedzimy naprzeciw siebie w pobliskim barze. Bardziej aktywna niż ja, wymknęła się swojemu towarzyszowi wieczoru. Jeżeli mam na nią ochotę... ale czy mam? Czy powinienem? Niech najpierw opowie, jak się czuła, wracając z wielkiej ucieczki. W moim przypadku można było mówić raczej o uldze niż rozczarowaniu, a podróżowałem zaledwie rok. — Cóż, zawarłam z biedną matką zawieszenie broni i młodsze siostry nie odstępowały mnie na krok, traktowały jak gwiazdę filmową. Reszta rodziny tylko wytrzeszczała gały. Miłe dziewczęta z rodzin republikańskich nie zachowują się tak jak ja. Tylko że ja spotykałam się z takim postępowaniem wszędzie, gdzie byłam, od 51 Nepalu po Singapur. Bo widzisz, jest nas tam cała armia. Mniej więcej połowa dziewcząt wylatujących z Rangunu do Mandalay urodziła się w Shaker Heights. — A co teraz? — Najpierw muszę wymyślić jakiś sposób, żeby tyle nie płakać. Przez kilka pierwszych miesięcy płakałam codziennie. Wygląda na to, że mi przeszło, chociaż rano budzę się w takim nastroju, że tylko siąść i płakać. Tam było tak pięknie. Żyć w miejscu tak pełnym uroku... Nigdy mi się nie nudziło. Każdego roku na wiosnę jechałam do Angkor, w Tajlandii lataliśmy z Bangkoku do Chiengmai z księciem, który miał słonie. Trzeba go było widzieć z tymi słoniami. Drobny staruszek o orzechowej cerze niczym pająk wśród stada olbrzymich zwierząt. Swobodnie mógłby zwinąć się w kłębek w uchu każdego słonia. Ryczały na siebie, ale on nie zwracał na to uwagi. Myślisz sobie pewnie, że taki widok to, no, taki sobie widok po prostu. Ja jednak myślałam sobie: tak jest. W Hongkongu co dzień wieczorem płynęłam po swojego przyjaciela, kiedy kończył pracę. Rano płynął z chłopcem od wiosłowania, a wieczorami wracaliśmy we dwoje, w gąszczu dżonek i amerykańskich niszczycieli. — Dobre życie w koloniach. Nic dziwnego, że żadne państwo nie chce rozstawać się ze swoimi imperiami. I ciągle nie rozumiem, czemu ty zrezygnowałaś ze swojego. I przez kilka najbliższych tygodni nie mieści mi się w głowie — mimo figurek Buddy z kości słoniowej, nefrytowych płaskorzeźb i rzędu wag do opium w kształcie kogutów, ustawionych przy nocnej szafce — że mogła wieść takie życie. Chiengmai, Rangun, Singapur, Mandalay... dlaczego nie Mars albo Jowisz? Rzecz jasna wiem, że miejsca te istnieją również poza mapą Rand McNally, po której wędruję szlakiem jej przygód (jak kiedyś tropiłem ślady pewnej przygody Birgitty w książce telefonicznej Londynu), i powieściami Conrada, gdzie zetknąłem się z nimi po raz pierwszy — wiem też oczywiście, że żywe i realne są postacie, które szukają szczęścia w bardziej egzotycznych zakątkach świata... To dlaczego nie jestem do końca przekonany, 52 iż Helen jest jedną z nich? Dlatego, że przy niej jestem? Czy mniej wiarygodną postacią jest Helen w diamentowych kolczykach, czy obowiązkowy asystent wykładowcy w garniturze z bistoru? Z niejaką podejrzliwością zaczynam nawet patrzeć na jej pogodną, kobiecą urodę, a raczej na szacunek, jakim otacza swoje oczy, nos, szyję, piersi, biodra, nogi — zdaje się, że nawet stopy są dla niej godne peanów. Skąd się u niej w ogóle bierze ten majestat, arystokratyczny stosunek do siebie, który zdaje się wynikać wyłącznie z gładkości skóry, długości nóg, pełni ust i rozstawu oczu oraz żłobkowania na czubku tego, co nazywa — bez mrugnięcia powieką (pokrytą najsubtelniejszą zielenią) — swoim „flamandzkim" nosem? Jestem zupełnie nieprzyzwyczajony do ludzi, którzy obnoszą się ze swą urodą z takim poczuciem własnej wartości i klasy. Znałem — poczynając od uczennic z Syracuse, które nie chciały się ze mną „wiązać na tym poziomie", a kończąc na Birgitcie Svanstrom, której ciało służyło przede wszystkim wydobywaniu zeń wszelkich możliwych dreszczy rozkoszy — młode kobiety, które nie przejmowały się zbytnio swoim wyglądem albo były przekonane, że nie wypada okazywać, że się nim przejmują. Prawdą jest, że Birgitta wiedziała, iż krótko i uroczo niedbale przycięte włosy uwydatniają jej chytry wyraz twarzy, ale poza tym wydawało się, że niezbyt przejmuje się wyglądem nie umalowanej twarzy. A Elisabeth, o włosach równie bujnych jak Helen, odkąd miała sześć lat, po prostu spuszczała je na plecy. Helen jednak patrzy na te swoje cudowne włosy — odcieniem najbliższe sierści irlandzkiego setera — niczym na koronę, wieżę czy aureolę, która ma nie tylko ozdabiać, ale też wyrażać, symbolizować. Może jest to właściwa miara tego, w jakim zamknąłem się odosobnieniu — albo miara wrażenia kurtyzany, jakie wywiera Helen, traktując się jak przedmiot nabożnej czci, godzien wyrzeźbienia w wielkiej bryle nefrytu. Jednak kiedy tworzy z włosów miękki węzeł na karku i rysuje czarną linię nad rzęsami — przykrywającymi oczy, którym oczy Elisabeth nie ustępowały ani wielkością, ani błękitem — kiedy nakłada tuzin bransoletek, a na biodra jedwabny szal z frędzlami godny Car- 53 men, żeby wyjść kupić trochę pomarańczy na śniadanie, nie mogę tego nie zauważyć. Absolutnie. Od samego początku obezwładniała mnie fizyczna uroda kobiet, ale Helen nie tylko mnie intryguje i podnieca. Jestem także wystraszony i bardzo, bardzo niepewny — zginam kark przed wrażeniem autorytetu, z jakim przedstawia, utwierdza i wyróżnia swoją urodę — choć zarazem niezmiernie podejrzliwy wobec majestatu i miejsca, jakie zajmuje dzięki temu w swojej wyobraźni. Jej samoocena i doświadczenie wydają mi się czasem strasznie zbanalizowane, a mimo wszystko tak fascynujące. W sumie zresztą może ona ma racj ę. — Jak to możliwe — pytam, bo ciągle pytam, wciąż chyba mam nadzieję zdemaskować fikcję w tej bajkowej postaci, za którą się bierze, i w azjatyckim romansie, który uznała za swą przeszłość —jak to możliwe, że zrezygnowałaś z dobrego życia w koloniach, Helen? — Musiałam. — Bo stałaś się niezależna dzięki pieniądzom ze spadku? — To marne sześć tysięcy dolarów na rok, David. To tyle, ile zarabiają ascetyczni nauczyciele w biednych college'ach. — Chciałem powiedzieć, że być może doszłaś do wniosku, że młodość i uroda nie będą trwały wiecznie. — Słuchaj, byłam młoda, szkoła nie miała dla mnie żadnego znaczenia, a rodzinę miałam taką jak wszyscy — słodką, nudną i przyzwoitą, żyjącą Bóg wie jak długo pod wieczną zmarzliną na Fern Hill Manor Road numer osiemnaście. Podniecenie ograniczone do pory posiłków. Co wieczór przy deserze ojciec pytał: „To wszystko?", a matka wybuchała płaczem. I w wieku lat osiemnastu poznałam dorosłego mężczyznę, zabójczo przystojnego, który umiał rozmawiać, mógł mnie dużo nauczyć i poznał się na mnie. W odróżnieniu od wszystkich innych ludzi, zachowywał się bardzo wytwornie i jak na tyrana nie był wcale brutalny; zakochałam się w nim — tak jest, w dwa tygodnie. To przytrafia się nie tylko podlotkom. Zaproponował: „Może ze mną wrócisz?" — zgodziłam się i poleciałam. 54 — Kolubryną? — Nie tym razem. Lot nad Pacyfikiem i fellatio w kibelku pierwszej klasy. Mówię ci, pierwsze pół roku nie było usłane różami. Nie chowam za to urazy. Byłam dobrze wychowaną dziewczynką z Pasadeny, naprawdę, w tartanowej spódnicy i mokasynach — dzieci mojego przyjaciela były niemal w tym samym wieku. Cudownie neurotyczne, ale niemal w moim wieku. Nie mogłam nawet nauczyć się jeść pałeczkami, tak się bałam. Do dziś dnia pamiętam pierwszą imprezę opiumową, jakimś cudem wylądowałam w limuzynie w towarzystwie czterech lalusiów — Anglików w szlafrokach i złotych pantoflach. Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. „To surrealistyczne — powtarzałam — surrealistyczne". Wreszcie jeden z nich spojrzał na mnie z góry przez swoją lornetkę i stwierdził: „Naturalnie, że surrealistyczne, kochanie, masz dziewiętnaście lat". — Ale wróciłaś. Dlaczego? — Wolałabym o tym nie mówić. — Kim był ten człowiek? — Widzę, że zmieniasz się w kujona studiującego życie, David. — Nieprawda. Wszystkiego nauczyłem się u Tołstoja. Daję jej do przeczytania Anną Kareninę. — Niezłe — stwierdza. — Tylko nie był to Wroński, dzięki Bogu. Wrońskich na świecie bez liku i potrafią zanudzić na śmierć. Był to mężczyzna... w sumie bardzo podobny do Karenina. Chociaż nie miał w sobie nic żałosnego, żeby nie było niejasności. T o daje mi do myślenia: jaki oryginalny punkt widzenia na ów sławny trójkąt! — Także mąż. — Do pewnego stopnia. — To brzmi tajemniczo, dramatycznie. Może powinnaś to wszystko spisać. — A ty powinieneś może oderwać się od lektury wszystkiego, co do tej pory napisano. 55 — I co miałbym robić w wolnym czasie? — Dotknąć życia. — Wiesz, jest książka na ten temat. Nazywa się Ambasadorzy. — W myślach: o tobie także jest książka, nazywa się Słońce też wschodzi, ona ma na imię Brett i jest równie powierzchowna. Podobnie jak towarzystwo, w jakim się obraca. — Na pewno jest — mówi Helen, łapiąc przynętę z pewnym siebie uśmiechem. — Na pewno napisano ich już tysiące. Widziałam, jak stały wszystkie w porządku alfabetycznym w bibliotece. Może trochę przesadzam, ale żeby nie było nieporozumień, jedno ci powiem: nie znoszę bibliotek, nie znoszę książek i szkoły. O ile pamiętam, zmieniają życie w coś, co tylko trochę je przypomina — „trochę" w najlepszym wypadku. To za sprawą biednych, niewinnych, zakochanych w teorii i uczeniu moli książkowych wynika z tego coś jeszcze gorszego. Coś potwornego, gdy lepiej się zastanowić. — To co we mnie widzisz? — Ty też ich trochę nie cierpisz. Za wszystko, co ci zrobili. — To znaczy co? — Zmienili cię w... — Potwora? — kończę ze śmiechem (bo nasz mały pojedynek toczy się pod prześcieradłem na jej łóżku, obok małych, zrobionych z brązu wag do opium). — Nie, nie do końca. W coś trochę innego, trochę... wykoślawionego. Każda część twojego życia jest jakimś małym kłamstwem — z wyjątkiem oczu. W nich jesteś sobą. Nie potrafię patrzeć w nie przez dłuższy czas. Jakbym chciała wsadzić rękę do wanny z gorącą wodą, żeby wyciągnąć korek. — Obrazowo to ujmujesz. Masz żywą wyobraźnię. Ja też zwróciłem uwagę na twoje oczy. — Robisz sobie krzywdę, David. Beznadziejnie uparłeś się przy byciu kimś, kim nie jesteś. Czuję, że może się to bardzo źle skończyć. Pierwszy błąd popełniłeś, gdy rzuciłeś tę pełną werwy Szwedkę z plecakiem. W twoich opowiadaniach wypada na podejrzaną osóbkę, na zdjęciach ma trochę szczurkowaty wyraz 56 twarzy, ale przynajmniej dobrze się przy niej bawiłeś. Jednak ty gardzisz takimi słowami, zgadza się? Jak nazwaniem rozklekotanego samolotu „kolubryną". Gdy wspominam coś o dobrej zabawie, niemal krzywisz się z bólu. Boże, ale cię załatwili. Taki jesteś zadowolony z siebie, ale w głębi ducha na pewno wiesz, że puszczają ci nerwy. — No nie, nie upraszczaj. I nie maluj sobie zbyt romantycznych obrazów moich „nerwów" — dobrze? Lubię się od czasu do czasu zabawić. Tak przy okazji, na przykład świetnie bawię się tutaj z tobą w łóżku. — Tak przy okazji, to mało powiedziane, że świetnie się bawisz. Jeszcze nigdy w życiu tak dobrze się nie bawiłeś. I, mój drogi — dorzuca — ty też nie upraszczaj. A gdy nadchodzi ranek, mówi, leniwie się przeciągając: — O Boże, pieprzenie się jest takie cudowne. Prawda, po tysiąckroć prawda. Namiętność to niewyczerpane szaleństwo, przy tym niezwykle odświeżające siły. Gdy spoglądam teraz, z nowego punktu widzenia, na Birgittę, odnoszę wrażenie, że w wieku dwudziestu dwóch lat dopomagaliśmy sobie w osiągnięciu delikatnego zepsucia, byliśmy sobie niewolnikiem i panem, podpalaczem i płomieniem. Mając tak wielką władzę erotyczną nad sobą i nad obcymi ludźmi, stworzyliśmy gęstą, hipnotyczną atmosferę, która przenikała przede wszystkim nasze niedoświadczone umysły. Mnie w równym stopniu intrygowała i napełniała radością myśl o tym, w czym bierzemy udział, jak i same doznania, to, co czułem i widziałem. Z Helen jest inaczej. Po pierwsze muszę się oczywiście przyzwyczaić do czegoś, co na pierwszy rzut oka uderza mnie, zaprzysięgłego sceptyka, jako teatralna poza; lecz z czasem, w miarę jak coraz lepiej rozumiem, jak coraz lepiej się znamy i rodzą się uczucia, zaczynam wyzbywać się części podejrzliwości, daję spokój wiecznym wypytywaniom i dostrzegam, że te namiętne występy wynikają z tego samego braku lęku, który tak bardzo mnie w niej pociąga, z pełnego determinacji oddania wszystkiemu, co ją wzywa, choćby w końcu miało przynieść tyle samo cierpienia, co rozkoszy. 57 Trafiłem jak kulą w płot, przekonuję się, bagatelizując jej mentalność jako popłuczyny po Romansach srebrnego ekranu — ona pozbawiona jest fantazji, nie ma w niej miejsca na fantazję, wszystko wypełnia skupienie i szczerość, z jaką daje wyraz swojemu pożądaniu. W następstwie orgazmu rozpływam się z wdzięczności i pełen jestem uczuć wiernopoddańczych. Jestem najmniej ostrożnym, może nawet najprostszym organizmem na ziemi. W takich chwilach nie wiem nawet, co powiedzieć. Wyręcza mnie Helen. Tak, ta dziewczyna zna się na pewnych sprawach, zna i już. — Kocham cię — mówi. Tak, skoro coś trzeba powiedzieć, to co miałoby większy sens? Zaczynamy więc mówić sobie, że jesteśmy kochankami, zakochanymi, mimo że z każdą rozmową narasta we mnie przekonanie, że nasze drogi coraz bardziej się rozchodzą. Chociaż chciałbym nabrać pewności, iż podstawą naszego namiętnego związku jest rzadkie i cenne pokrewieństwo dusz, nie mogę wyzbyć się niepokoju, jaki wzbudza we mnie Helen. Z jakiego innego powodu mógłbym czuć się zmuszony uprawiać słowną szermierkę? Nareszcie godzi się na wyznanie, czemu zrezygnowała ze wszystkiego, co miała na Dalekim Wschodzie: albo po to, żeby zmierzyć się wprost z moją podejrzliwością, albo żeby wzbogacić aurę tajemnicy, jąkają otacza. Jej kochanek, ostatni z Kareninów, zaczął napomykać o zaaranżowaniu „wypadku", w którym miałaby zginąć jego żona. — Kto to był? — Bardzo znany i wpływowy człowiek. Więcej nie chce powiedzieć. Jakoś to przełykam i pytam: — Gdzie jest teraz? — Został. — Nie próbował się z tobą zobaczyć? — Przyjechał na tydzień. — I spałaś z nim? — Oczywiście. Jak mogłabym się oprzeć? Ale w końcu od- 58 prawiłam go do domu. To był straszny cios. Patrzyłam, jak odchodzi na dobre. — No, może mimo wszystko sprokuruje śmierć żony, żeby cię zachęcić... — Dlaczego musisz się z niego wyśmiewać? Czy naprawdę nie mieści ci się w głowie, że on jest takim samym jak ty człowiekiem? — Helen, istnieją sposoby pozbycia się towarzyszki życia inne niż zabójstwo. Można na przykład po prostu odejść, otwarcie, frontowymi drzwiami. — Można tak „po prostu"? Czy tak to się robi w katedrze literatury porównawczej? Ciekawe, co się stanie, jak nie będziesz mógł dostać czegoś, czego chcesz? — Mam strzelić komuś w łeb? Zrzucić ze schodów? Jak ci się zdaje? — Słuchaj, to j a zrezygnowałam ze wszystkiego i mało mnie to nie wykończyło — bo nie mogłam znieść nawet wzmianki o takim pomyśle. Przerażała mnie świadomość, że coś takiego mogło mu przyjść do głowy. Zresztą może uciekłam, b o pokusa była wprost nie do zniesienia. Bo wystarczyło, żebym powiedziała „tak"; on tylko na to czekał. Był zdesperowany, Davidzie, i mówił poważnie. A wiesz, jak łatwo byłoby powiedzieć to, co chciał usłyszeć? To tylko jedno krótkie słowo, trwające ułamek sekundy: „tak". — Ale może spytał dlatego, że miał pewność, że usłyszy „nie"? — Nie mógł mieć takiej pewności. J a sama nie byłam pewna. — Ale taki znany i wpływowy człowiek mógłby chyba śmiało załatwić to od ręki, tak że nie wiedziałabyś, kto za tym stoi. Taki znany i wpływowy człowiek z pewnością ma do dyspozycji różne środki pozbycia się wrednej żony: wypadki limuzyn, tonące jachty, samoloty, które wybuchają w powietrzu. Gdyby od razu sam się tym zajął, twoje zdanie na ten temat nie miałoby najmniejszego znaczenia. Skoro spytał, może chciał usłyszeć „nie". 59 — O, to ciekawa teoria. I co? Co przychodzi mu z tego, że mówię „nie"? — Wszystko, co ma: żonę i ciebie. Jego stan posiadania pozostaje bez zmian, a na dodatek wychodzi na wspaniałomyślnego człowieka. Twoja ucieczka, wiara w cały ten pomysł, miały dla ciebie konsekwencje moralne — raczej nie spodziewał się takiego ruchu ze strony pięknej, awanturniczej uciekinierki z Ameryki. — Bardzo sprytnie to sobie wykombinowałeś. Masz plusa, zwłaszcza za myśl o „moralnych konsekwencjach". Sęk w tym, że nie masz zielonego pojęcia o tym, co nas łączyło. Wydaje ci się, że osoba u władzy, jak on, nie ma żadnych uczuć. Wyobraź sobie, że są mężczyźni mający i władzę, i uczucia. Przez dwa lata spotykaliśmy się dwa razy w tygodniu. Czasami częściej — lecz nigdy rzadziej. I tak było zawsze. Idealny związek. Nie wierzysz w takie rzeczy, co? A jeśli nawet wierzysz, bagatelizujesz je. Ale to zdarzyło się naprawdę, i dla nas dwojga znaczyło najwięcej na świecie. — Ale zdarzył się też twój powrót. I odprawienie go. Twoja trwoga i odraza. Knowania tego faceta nie mają dla ciebie znaczenia. Liczy się to, że sięgnęłaś kresu, Helen. — Być może się myliłam, ulegałam pewnym sentymentalnym złudzeniom. Albo dziecinnemu drżeniu nadziei. Może powinnam była zostać, przełamać swoje ograniczenia — i przekonać się, że w ogóle mnie nie ograniczają. — Nie mogłaś — oponuję — i nie zostałaś. Kto, no kto tu jest sentymentalny? Wygląda więc na to, że jej nieodparty urok polega na zdolności do pełnej cierpienia rezygnacji, połączonej z darem całkowitego ulegania zmysłom. Nie umiemy się do siebie dopasować. Nigdy nie mam zupełnej pewności, ciągle razi mnie w niej pewna powierzchowność i niezmierna próżność; wszystko to nic (jakżeby inaczej?) w porównaniu z szacunkiem, jaki zacząłem żywić dla tej pięknej i dramatycznej bohaterki, która tyle już w życiu ryzykowała, wygrywała i przegrywała, która nie bała się spojrzeć w oczy własnym żądzom. Do tego dochodzi uroda. 60 Czyż nie jest najbardziej godną pożądania istotą, jaką znam? Przy kobiecie tak ponętnej fizycznie, kobiecie, od której wprost nie mogę oderwać wzroku (nawet gdy tylko pije kawę lub wykręca numer telefonu), przy osobie, której najmniejsze poruszenie ma nad moimi zmysłami tak wielką władzę, nie muszę się już chyba niepokoić, że wyobraźnia popchnie mnie do nowych przygód w świecie niskich popędów. Czy Helen nie jest czarodziejką, której zacząłem szukać już w college'u, gdy dolna warga Jedwabistej Walsh sprawiła, że gnałem za nią ze stołówki na salę gimnastyczną i do pralni w akademiku — istotą tak dla mnie piękną, że na niej i tylko na niej mogę skupić swoją całą tęsknotę, cały podziw, ciekawość i żądzę? Jeśli nie Helen, to kto? Czy kiedykolwiek ktoś bardziej mnie zaintryguje? Bo, niestety, ja muszę być intrygowany. Gdy się pobierzemy... no, te napięcia po prostu same z siebie rozejdą się po kościach, pogłębiająca się intymność, zapewniona stałość zniweczy rodzące się w nas skłonności do zadowolenia z siebie i samoobrony? Naturalnie gwarancja byłaby pewniejsza, gdyby Helen była trochę bardziej taka i nieco mniej owaka. Ale, jak się błyskawicznie upominam — wyobrażając sobie, jakie to zajmuję dojrzałe stanowisko — nie taki los nam dany po tej stronie marzeń. Zresztą to, co nazywam jej „próżnością" i „powierzchownością", jest całym jej urokiem! Mogę więc mieć tylko nadzieję, że zwykłe różnice „zdań" (które, jak chętnie przyznaję — na wszelki wypadek — pierwszy dostrzegam i dramatyzuję) przestaną mieć po prostu znaczenie wobec namiętnego przywiązania, którego jak dotąd nie nadwątliły nasze agresywne, godne raczej zelotów dysputy. Pozostaje mi tylko nadzieja, że tak samo jak myliłem się co do jej motywów przedtem, tak samo mylę się teraz, sądząc, że w małżeństwie w głębi duszy upatruję szansy na zakończenie romansu ze swoim nie żałosnym Kareni-nem z Hongkongu. Mogę mieć tylko nadzieję, że nie jestem dla niej zabezpieczeniem przed nawrotem przeszłości, której utratę ledwie przeżyła. Mogę mieć tylko nadzieję (bo nigdy nie wiem na pewno), że to ze mną idzie do łóżka, a nie ze wspomnieniami 61 ust, rąk i członka tego najwspanialszego z kochanków, gotowego na zamordowanie żony, byle tylko zdobyć Helen. Pełen więc wątpliwości i nadziei, chęci i obaw (w jednej chwili wyobrażając sobie przyszłość najprzyjemniejszą, zaraz potem najgorszą z możliwych) żenię się z Helen Baird, to znaczy po trzech latach przepełnionych wątpliwościami i nadzieją, chęciami i obawą. Niektórym, jak na przykład mojemu ojcu, wystarczy zobaczyć kobietę, jak stoi przy fortepianie i śpiewa Amapolę, by błyskawicznie się zdecydować: „Tak, oto moja żona". Inni za to wzdychają: „Tak, to ona" dopiero po nie kończącym się dramacie wahania, który prowadzi ich do nieuniknionego wniosku, że już nigdy w życiu nie powinni oglądać tej kobiety na oczy. Żenię się z Helen, gdy bagaż doświadczenia, konieczny do podjęcia decyzji zerwania, z nią na dobre, staje się tak ciężki i wzruszający, że nie potrafię już wyobrazić sobie życia bez niej. Dopiero gdy nabieram pewności, że trzeba z tym nareszcie skończyć, odkrywam, jak mocno zostałem już związany tysiącem dni niezdecydowania i wnikliwej oceny możliwości, wskutek których trzyletni romans nasycił się ludzkimi dramatami jak trwające pół wieku małżeństwo. Żenię się zatem z Helen — a ona wychodzi za mnie — w momencie impasu i wyczerpania, który czeka wszystkich żyjących przez lata całe w tych starannie rozgraniczonych i przypominających labirynt układach złożonych z osobnych mieszkań i wspólnych wakacji, imaginowanego przywiązania i nocy spędzanych w pustych łóżkach, w związkach, które ku obopólnej uldze kończą się co pięć, sześć miesięcy, pozostają zapomniane na trzy doby, a do których wraca się często w wybuchu rozkosznego, choć efemerycznego szaleństwa erosa, następującego po niby to przypadkowym spotkaniu w supermarkecie. Które zaczyna się na nowo po wieczornym telefonie, kiedy to zamierzaliśmy tylko uprzedzić opuszczonego towarzysza o ciekawym filmie dokumentalnym w telewizji; albo po bytności na przyjęciu, do której oboje zobowiązali się tak dawno temu, że teraz nie wypada się tam nie pojawić, nie spełnić wspólnie tego ostatniego towarzyskiego obowiązku. Każde mogłoby rzecz ja- 62 sna spełnić ten obowiązek samo, lecz wtedy po drugiej stronie stołu zabrakłoby wspólnika, z którym można by potajemnie dawać sobie znaki znudzenia albo rozbawienia, a w drodze do domu nie byłoby porozumienia, dzięki któremu można wymieniać uwagi na temat poszczególnych gości; a gdy będziemy się rozbierali, zabrakłoby leżącego na łóżku, nagiego przyjaciela, wobec którego można by przyznać, że jedyną zajmującą osobą przy stole był właśnie nasz uprzednio niedoceniony kochanek. Pobieramy się. Jak powinienem był się domyślić i nie mogłem się domyślić, i prawdopodobnie zawsze się domyślałem — wzajemna krytyka i dezaprobata nie przestają zatruwać nam życia, co dowodzi nie tylko głębokiej różnicy temperamentów, jaka dzieliła nas właściwie od samego początku, lecz również potwierdza dręczące mnie przeczucie, że głębiąjej duszy nadal włada inny mężczyzna. Choćby nie wiem jak starała się ukryć ten smutny fakt i bardziej zająć się mną i naszym życiem, oboje doskonale wiemy, że wyszła za mnie tylko dlatego, że wyłącznie przez zabójstwo (tak się przynajmniej zdaje) mogłaby zostać żoną tego swojego znanego i wpływowego kochanka. W przypływie najlepszych intencji, odwagi, rozsądku i przywiązania z całych sił staramy się skierować nienawiść nie na siebie, lecz na to, co nas dzieli. Gdyby tylko przeszłość Helen nie była taka żywa i tak operowa — gdyby jednemu z nas udało się o niej jakimś cudem zapomnieć! Gdybym umiał przezwyciężyć tę okropną nieufność, jaka wciąż istnieje między nami! Lub nie zwracał na nią uwagi! Zacząć bez niej nowe życie! W najlepszych przypadkach czynimy postanowienia, wyrażamy skruchę, staramy się sobie rekompensować przykrości, kochamy się. Ale w podłym nastroju... cóż, nie jesteśmy wtedy gorsi niż inni, zdaje mi się. O co chodzi nam najczęściej? Z początku —jak domyśli się każdy, kto po trzech latach odwlekania rzucił się głową w dół i bez przekonania w płomienie małżeństwa — chodzi o tosty. Czemu na przykład tost nie może się piec, gdy gotują się jajka, a nie przed jajkami? Dzięki temu można by było jeść ciepły jeszcze chleb. 63 — Jak to możliwe, że rozmawiam o czymś takim — mówi. — Życie to nie tost! — drze się w końcu. — Tost! — upieram się. — Kiedy siadasz przy stole i jesz tosta, życie jest tostem. Kiedy wyrzucasz śmieci, życie to śmieci. Nie można zostawiać śmieci na schodach, Helen. Ich miejsce jest w kuble na podwórku. Zakrytym. — Zapomniałam. — Jak można zapomnieć, kiedy trzyma się kosz w rękach? — Być może wszystko przez to, że to śmieci — zresztą jakie to ma znaczenie, mój drogi? Zapomina o podpisie na czekach, które wypisuje, i znaczkach na listach, które wysyła, tak więc co jakiś czas odkrywamy je w kieszeni płaszczy i legginsów wiele miesięcy po tym, jak szła wrzucić je do skrzynki. — O czym ty myślisz po drodze? Skąd u ciebie takie roztargnienie, Helen? Tęsknota za starym Mandalay? Wspomnienia „kolubryny" i lagun, i słoni, świtu nadciągającego jak burza... — Nie mogę przecież całą drogę myśleć o tych twoich zasranych listach. — A jak ci się zdaje, po co w ogóle wychodziłaś z domu z listem w ręce? — Żeby złapać oddech! Zobaczyć niebo! Odetchnąć! Po niedługim czasie przestaję wytykać jej błędy i przeoczenia, odtwarzać jej trasę, zbierać rozbite skorupy i hamować się (by kląć na nią za drzwiami łazienki) i zaczynam robić tosty, jajecznicę, wyrzucać śmieci, płacić rachunki i nadawać listy. Nawet gdy stara się i mówi z wdziękiem (próbując zasypać tę okropną przepaść): „Idę na zakupy, wziąć po drodze..." — doświadczenie, choć niekoniecznie mądrość, nakazuje odpowiedzieć: „Nie, nie, dziękuję". Kiedy gubi portfel po wypłacie z rachunku oszczędnościowego, biorę na siebie transakcje bankowe. Kiedy zostawia pod fotelem w samochodzie łososia, którego kupiła rano na kolację, zajmuję się zakupami. Kiedy zanosi wełnianą koszulę, którą należy czyścić chemicznie, do zwykłej pralni, zajmuję się praniem. W efekcie przed upływem roku mam pełne ręce 64 roboty — i cieszę się z tego — przez szesnaście godzin na dobę, ucząc studentów i nadając formę książkową swojej pracy na temat romantycznego rozczarowania w opowiadaniach Antoniego Czechowa (którą wybrałem sobie, jeszcze zanim poznałem żonę), a Helen nie odstawia alkoholu i narkotyków. Dzień rozpoczyna od wody jaśminowej. Wciera oliwę z oliwek we włosy, żeby lśniły po umyciu, namaszcza twarz witaminowymi kremami i co rano leży dwadzieścia minut w wannie, z zamkniętymi oczami i bezcenną czaszką wspartą o nadmuchiwaną po-duszeczkę; porusza się tylko po to, by delikatnie trzeć pumeksem szorstką skórę stóp. Trzy dni w tygodniu po kąpieli następuje mi-nisauna: ubrana w granatowe jedwabne kimono, wyszywane różowymi i czerwonymi makami i żółtymi ptakami, nie widzianymi na lądzie ani morzu, siada przy blacie w naszej maleńkiej kuchni i pochyla głowę w turbanie nad miską parującej wody, do której nasypała rozmarynu, rumianku i kwiatów czarnego bzu. Rozgrzana i wyfiokowana, jest już gotowa ubrać się i pójść na zajęcia gimnastyczne — i w inne miejsca, w które chodzi, gdy ja jestem w szkole: obcisła, granatowa sukienka z chińskiego jedwabiu z wysokim kołnierzem i rozcięciem do uda; diamentowe kolczyki; bransoletki z nefrytu i złota; nefrytowy pierścionek; sandały; torebka z plecionki. Kiedy wraca do domu — po jodze, po przejażdżce do San Francisco, gdzie chciała się „rozejrzeć", bo, jak mówi (od paru już lat zresztą), zamierza otworzyć tam sklep z dalekowschodnimi antykami —jest już trochę na rauszu, do kolacji siada krzywo uśmiechnięta od ucha do ucha: pogodzona ze światem, zalana w pestkę. — Życie to tost — stwierdza, sącząc rum, gdy ja doprawiam baranie kotlety. — Życie to resztki. Skórzane podeszwy i gumowe obcasy. Życie to przenoszenie sumy bilansowej do nowej książeczki czekowej. Wypisywanie poprawnej kwoty na każdym odcinku przekazu. I prawidłowej daty, dnia, miesiąca i roku. — To wszystko prawda. — Ach — wzdycha, patrząc, jak krzątam się przy stole. — 65 Gdyby tylko żona pamiętała, co nastawia na kuchence i wszystkiego nie przypalała; gdyby tylko żona pamiętała, że przy kolacji w Arkadii mama Davida zawsze kładła widelec po lewej, a łyżkę po prawej, i nigdy, przenigdy po tej samej stronie. Och, gdyby żona umiała zapiekać i omaszczać ziemniaki tak, jak mamusia zimą. Przekroczywszy trzydziestkę, tak zapiekliśmy się we wzajemnej niechęci, że każde streściło się w najgorszych cechach, które drugie od samego początku wytykało, ja w profesorskiej „arogancji" i „wapniactwie", za które serdecznie nienawidzi mnie Helen: „Udało ci się, zostałeś młodym wapniakiem całą gębą". U niej zaś uwydatniają się „kompletna bezmyślność", „idiotyczne marnotrawstwo", „nieopierzona marzycielskość" i te de, i te pe. Jednak nie możemy się rozstać, przynajmniej nie do chwili, gdy kompletne fiasko nie obnaży bezsensowności czekania na cudowne nawrócenie drugiego. Ku zdumieniu swojemu i wszystkich znających nas ludzi jesteśmy małżeństwem niemal równie długo, jak byliśmy kochankami, być może ze względu na okazję, jakiego ten związek dostarcza nam do frontalnego ataku na to, co każde bierze za swojego demona (a co z początku wydawało się zbawieniem partnera!). Mijają miesiące i trwamy razem, zastanawiając się, czy wyjścia z tego obłąkanego impasu nie umożliwiłoby dziecko... albo własny antykwariat Helen... sklep jubilerski... albo psychoterapia dla obojga. Raz po raz słyszymy, jak ludzie mówią o nas jako o uderzająco „atrakcyjnej" parze: eleganccy, obyci, inteligentni, doświadczeni (zwłaszcza na tle młodych naukowców), dochody w wysokości dwunastu tysięcy dolarów na rok... a życie jest po prostu koszmarem. Podczas końcowych miesięcy małżeństwa ostatnie iskry energii tlą się we mnie jeszcze na zajęciach; poza tym jestem pozbawiony uczuć i pełen rezerwy, aż pośród młodszych rangą kolegów i koleżanek rodzi się plotka, że jestem „na lekach". Od momentu obrony pracy uczę Wstępu do literatury na pierwszym roku i mam dwa kursy literatury powszechnej na drugim. Pod koniec semestru, kiedy omawiamy opowiadania Czechowa, od- 66 czytuję na głos ustępy, na które chcę zwrócić szczególną uwagę studentów, i mam wrażenie, że każde zdanie odnosi się przede wszystkim do mojej własnej niedoli, jak gdyby każda pomyślana lub wypowiedziana sylaba musiała zostać przepuszczona przez filtr moich własnych zmartwień. Do tego dochodzą sny na jawie podczas zajęć, nagle tak liczne i niepowstrzymane, tak wyraźnie nasycone nadzieją na cudowne zbawienie — powrót do życia, które dawno straciłem, wcielenie w byt zupełnie niepodobny do mojego — że jestem wręcz wdzięczny losowi za depresję i brak siły woli na przeprowadzenie najłagodniejszych nawet fantazji. — „Zrozumiałem, że kiedy się kocha, to w swych rozważaniach o tej miłości trzeba wychodzić od spraw wyższych, bardziej ważnych niż szczęście czy nieszczęście, grzech czy cnota w ich potocznym znaczeniu, albo nie trzeba wcale rozważać". Pytam studentów, co mają znaczyć te słowa, i gdy odpowiadają zauważam, jak w najdalszym kącie spokojna, łagodna dziewczyna, która jest zarazem najinteligentniejszą najładniejszą — i najbardziej znudzoną najbezczelniejszą — uczennicą kończy obiad złożony z batona i coli. — Nie jedz tych śmieci — mówię do niej w myślach i widzę nas dwoje na tarasie Gritti, gdy mrużąc oczy, przebijamy wzrokiem drżącą mgiełkę nad Canale Grandę i spoglądamy na ochrową fasadę przepięknego pałacyku, gdzie wynajęliśmy pokoik za żaluzjami... jemy obiad, rozpływający się w ustach makaron, potem miękkie kęsy przyprawionej cytrynowym sokiem cielęciny... przy tym samym stoliku, przy którym ja i Birgitta, bezczelni, rozedrgani, niewiele starsi od tych studentów, jedliśmy po południu w dniu, w którym wydaliśmy wszystkie oszczędności, żeby uczcić przybycie do byro-nowskiej Italii... Tymczasem dragi ze zdolnych studentów tłumaczy, co właściciel ziemski Aliochin ma na myśli na końcu opowiadania O miłości: „od spraw wyższych (...) niż szczęście czy nieszczęście, grzech czy cnota w ich potocznym znaczeniu". Chłopak mówi: —■ Żałuje, że nie uległ uczuciu i nie uciekł z kobietą w której się kochał. Ona odjeżdża, on zostaje nieszczęśliwy, bo dopuścił 67 do tego, że sumienie i skrupuły, i jeszcze bojaźliwość nie pozwoliły mu wyznać swej miłości tylko dlatego, że ukochana jest żoną i matką. Kiwam głową, chociaż po minie widać, że nic nie rozumiem, i zdolny student wpada w popłoch. — Czy nie mam racji? — pyta, czerwieniąc się jak piwonia. — Ależ nie, nie — zapewniam go spiesznie, chociaż cały czas myślę sobie: „Panno Rodgers, po co je pani batona? Czy nie lepiej by było sączyć białe wino?". Wtedy przychodzi mi do głowy, że studiująca na USC Helen była dość podobna do mojej znudzonej panny Rodgers, zanim tamten starszy mężczyzna — w moim mniej więcej wieku! — wyrwał ją z klasy i pchnął do romantycznej przygody... Nieco później podnoszę oczy znad głośnej lektury Pani z pieskiem i spoglądam prosto w niewinne i niczym nie zepsute oczy pulchnej, pełnej zapału i czułej młodej Żydówki z Beverly Hills, która przesiedziała cały rok w pierwszym rzędzie, spisując każde moje słowo. Odczytuję ostatni akapit opowiadania, w którym zdradzająca się para, wstrząśnięta świadomością, jak bardzo się kocha, na próżno stara się „pojąć, dlaczego on już jest żonaty, a ona zamężna". „I zdawało się, że jeszcze chwila, a wyjście się znajdzie i wtedy zacznie się inne, piękne życie; i oboje doskonale wiedzieli, że do końca jest bardzo daleko, bo to, co najcięższe, najtrudniejsze, dopiero się zaczyna". Słyszę, jak czytam o wzruszającej jasności zakończenia — żadnych fałszywych tajemnic, tylko wypowiedziane prosto z mostu, surowe fakty. Mówię o kolejach ludzkiego losu, które Czechow potrafi zmieścić na piętnastu stronicach, o tym, jak szyderstwo i ironia stopniowo ustępują miejsca smutkowi i patosowi, o wyczuciu momentu, kiedy wyzbywamy się złudzeń, a rzeczywistość pozornie znienacka dopada nawet najbardziej nieszkodliwych iluzji, że nie wspomnę o wielkich marzeniach o spełnieniu i przygodzie. Mówię o jego pesymizmie, o tym, co Czechow nazywa „kwestią osobistego szczęścia", a cały czas mam ochotę poprosić tę pyzatą dziewczynę w pierwszym rzędzie, która pospiesznie notuje moje słowa, 68 żeby została moją córką. Chcę się nią opiekować, troszczyć o jej szczęście i bezpieczeństwo. Chcę płacić za jej ubrania i wizyty u lekarza, żeby w chwilach smutku i samotności przychodziła do mnie i rzucała mi się na szyję. Gdybym to ja z Helen wychował takie słodkie stworzenie! Ale jak nam dwojgu mogłoby się cokolwiek udać? A później tego samego dnia, kiedy natykam się na nią na campusie, znowu mam straszną ochotę powiedzieć jej, osobie młodszej ode mnie o nie więcej niż dziesięć, dwanaście lat, że chcę ją adoptować, żeby zapomniała o rodzicach, o których nic nie wiem, i pozwoliła mi stać się swoim ojcem i opiekunem. — Dzień dobry, panie Kepesh — zagaja, machając ręką, i ten sympatyczny gest zwala mnie z nóg. Czuję, jak robię się coraz lżejszy. Czuję napływającą falę uczucia, które porwie i zaniesie mnie Bóg raczy wiedzieć gdzie. Czy mam załamać się nerwowo właśnie tutaj, przed uczelnianą biblioteką? Biorę ją za rękę i mówię głosem ochrypłym od emocji: — Dobra z ciebie dziewczyna, Kathie. Uchyla głowę, czerwieni się po cebulki włosów. — Cieszę się, że ktoś mnie tu lubi. — Dobra z ciebie dziewczyna — powtarzam i puszczam miękką dłoń, i idę do domu sprawdzić, czy bezdzietna Helen jest dość trzeźwa, żeby przygotować kolację dla dwojga. W tym samym mniej więcej czasie składa nam wizytę angielski bankier inwestycyjny Donald Garland, pierwszy z poznanych przez Helen w Hongkongu przyjaciół, który zostaje zaproszony do naszego mieszkania. Prawdą jest, że od czasu do czasu stroiła się bardziej niż zwykle i jechała do San Francisco na obiad z przyjacielem ze swego raju utraconego, lecz nigdy jeszcze nie widziałem jej w nastroju tak radosnej, dziecięcej niemal niecierpliwości. Co więcej, w przeszłości zdarzało się, że na całe godziny zamykała się w łazience i szykowała na umówiony obiad, by wreszcie wynurzyć się w ponurym szlafroku i oznajmić, że nie może w takim stanie wyjść z domu. 69 — Wyglądam okropnie. — Nieprawda. — Prawda. — Po czym kładła się na resztę dnia do łóżka. Donald Garland, jak mi obwieszcza, to „najmilszy człowiek", jakiego zna. — W pierwszym tygodniu mojego pobytu w Hongkongu zabrano mnie do jego domu na obiad, i od tej pory serdecznie się przyjaźniliśmy. Po prostu przepadaliśmy za sobą. Środek stołu zasłany był orchideami, które zerwał w swoim ogrodzie — powiedział, że na moją cześć — a z patio, gdzie jedliśmy, rozciągał się widok na zatokę w kształcie półksiężyca. Miałam osiemnaście lat. On pewnie jakieś pięćdziesiąt pięć. Dobry Boże! Donald musi już dźwigać siódmy krzyżyk! Nigdy nie wierzyłam, że może mieć więcej niż czterdzieści lat; zawsze taki szczęśliwy, tryskający młodością, wszystkiego ciekawy. Mieszkał z bardzo spokojnym i dobrodusznym chłopcem z Ameryki. Chips miał wtedy chyba dwadzieścia sześć, siedem lat. Rozmawialiśmy dzisiaj przez telefon i Donald oznajmił mi okropną nowinę — pewnego ranka przy śniadaniu Chips zmarł na anewryzm; po prostu upadł i już nigdy nie wstał. Donald zawiózł ciało do Wilmington w Delaware, pochował, a potem nie mógł się z nim rozstać. Co kilka dni rezerwował bilety lotnicze i odwoływał rezerwacje. Teraz zbiera się do powrotu. Chips, Donald, Edgar, Brian, Colin... nie mam nic do powiedzenia, żadnych pytań czy dociekań, nic, co choćby symbolicznie przypominało współczucie, ciekawość lub zainteresowanie. Lub cierpliwość. Już dawno przebrała się miara opowieści o perypetiach kółka bogatych angielskich homoseksualistów w Hongkongu, którzy ją „uwielbiali". Okazuję jedynie gruboskórne zdziwienie tym, że przyszło mi wziąć udział w tym jedynym w swoim rodzaju spotkaniu po latach. Zaciska powieki, jakby musiała zapomnieć o mojej obecności, żeby wytrzymać. — Nie mów takim tonem. Okropnym tonem. Był dla mnie najdroższym przyjacielem. Sto razy ratował mi życie. A dlaczego sto razy je narażałaś? Ale udaje mi 70 się powstrzymać od ubranego w formę zarzutu pytania i towarzyszącego mu okropnego tonu, bo nawet ja zdaję sobie sprawę, że upokarza mnie bardziej gniew na wszystko, co robi i robiła, niż jej sposób bycia, z którym powinienem był nauczyć się żyć już dawno, dawno temu... W miarę upływu czasu i rosnącego ożywienia Garlanda zaczynam się zastanawiać, czy nie zaprosiła go przypadkiem po to, by wyraźnie uświadomić mi, jak nisko upadła, bezmyślnie wychodząc za takiego sztywniaka. Niezależnie od tego, czy było to zamierzone, efekt jest właśnie taki. W ich towarzystwie w niczym nie przypominam swobodnego i dobrodusznego Chipsa, upodabniam się raczej do wiktoriań skiego nauczyciela, którego serce budzi się tylko na dźwięk trzasku rzemienia i świstu trzciny. Próżno starając się przepędzić na cztery wiatry tego zgorzkniałego, krytykanckiego hipokrytę, usilnie próbuję uwierzyć, że Helen chce po prostu pokazać człowiekowi, który był w jej życiu tak ważny i okazał się taki miły, a na którego spadł niedawno straszny cios, że życie układa jej się jak najlepiej, że żyje tu sobie z mężem wygodnie i w przyjaźni, że dawny opiekun nie musi się już o nią martwić. Tymczasem zachowuje się jak oddana córka, która nie chce ranić kochającego ojca bolesną prawdą... Mówiąc krótko, chociaż tak proste wyjaśnienie przyjazdu Garlanda postronnemu obserwatorowi mogłoby wydać się najnaturalniejsze, mnie nie mieści się ono w głowie, jakbym oślepł na każdą prawdę od momentu, kiedy życie z Helen przestało mieć jakikolwiek sens. Będąc delikatnym, drobnokościstym siedemdziesięciolatkiem, Garland rzeczywiście emanuje swoistym młodzieńczym urokiem zarazem chłopca i światowca. Czoło robi wrażenie tak kruchego, że można by go potłuc łyżeczką, do tego dochodzą małe, okrągłe policzki Kupidyna z glazurowanego alabastru. Nad rozpiętą koszulą szalik z bladego jedwabiu otacza i niemal zupełnie zakrywa szyję, której fałdy są właściwie jedynymi oznakami starości. W tej osobliwie młodzieńczej twarzy o smutku mówią tylko oczy, łagodne, brązowe i tchnące uczuciem żalu, którego nie zdradza stanowczy akcent. 71 - Wiesz, zginął biedny Derek. Helen nie wiedziała. Zakrywa usta ręką. — Ale jak? Derek — zwraca się do mnie — był handlowym wspólnikiem Donalda. Czasami bardzo się wygłupiał, był niepozbierany i tak dalej, ale co za dobre serce... — Mój martwy wyraz twarzy każe jej z miejsca powrócić do Garlanda. — Tak — potwierdza Donald — był bardzo miłym człowiekiem, byłem do niego przywiązany. Ach, umiał mówić, nie zamykały mu się usta, aż czasami trzeba go było zastopować, i wtedy milkł. Cóż, dwóch chłopców z Chin miało pretensje, że dał im za mało pieniędzy, i zrzucili go ze schodów. Skręcił kark. — To okropne. Straszne. Biedny człowiek. A co stało się ze wszystkimi jego zwierzętami? — pyta Helen. — Ptaków nie ma. Jakiś wirus zabił je tydzień po śmierci Dereka. Resztę zabrała Madge. Zajmuje się nimi Patricia. To jedyne, co je łączy. — Znowu? — Tak, tak. Madge potrafi być nieznośna, kiedy się uweź-mie. Chips rok temu wyremontował jej dom. Doprowadzała go do szału kaprysami co do łazienki na górze. Helen jeszcze raz próbuje przywrócić mnie do życia: wyjaśnia, że Madge i Patricia, właścicielki domów nad tą samą zatoką co Donald, były w latach czterdziestych gwiazdami kina brytyjskiego. Donald wylicza filmy, w których występowały. Nie przestaję kiwać głową jak człowiek sympatyczny, ale uśmiech, na który się silę, nijak mi nie wychodzi. Za to spojrzenie, jakie posyła mi Helen, mogłoby z powodzeniem zabić. — A jak wygląda Madge? — pyta go Helen. — W makijażu wciąż cudownie. Rzecz jasna nie powinna nigdy nakładać bikini. — Dlaczego? — pytam, ale, jak się zdaje, nikt mnie nie słyszy. Pod koniec wieczoru Garland, nieco podchmielony, trzyma Helen za rękę i opowiada mi o sławnej maskaradzie na polanie w dżungli na niewielkiej wyspie w Zatoce Syjamskiej, pół mili od południowego krańca Tajlandii, należącej do jego znajomego 72 z Tajlandii. Chips, który zaprojektował kostium Helen, wystroił ją na biało, niczym księcia Iwana w Ognistym ptaku. — Była przecudna. Jedwabna kozacka koszula i bufiaste spodnie, włożone za cholewki srebrnych butów z miękkiej cielęcej skórki, do tego srebrny turban z diamentową klamrą. W talii pas wysadzany szmaragdami. Szmaragdami. Za czyje pieniądze? Zapewne Karenina. Ciekawe, gdzie pas jest teraz? Co trzeba oddać, a co można zachować? Na pewno zachowuje się wspomnienia. — Mała tajlandzka księżniczka wybuchnęła na jej widok płaczem. Biedactwo. Włożyła na siebie wszystko, co znalazła w domu, i spodziewała się, że ludzie będą mdleć z zachwytu. Ale tamtego wieczoru po królewsku wyglądała tylko nasza przyjaciółka. Ach, co to był za bal! Helen nie pokazywała ci nigdy zdjęć? Nie masz fotografii, kochanie? — Nie — odpowiada — już nie. — Szkoda, że nie przywiozłem swoich. Ale nie przyszło mi do głowy, że możemy się spotkać — wyjeżdżając, nie wiedziałem, na jakim świecie żyję. Pamiętasz chłopców? — Przerywa, pociągając długi łyk brandy. — Chips oczywiście kazał wszystkim małym tubylcom rozebrać się do naga, tylko ptaszki mieli osłonięte skorupami kokosów i z głów spływał im anielski włos. Ależ wyglądali, kiedy powiał wiatr. Tak, na powitanie łodzi wyszli ci malcy właśnie, którzy mieli nas zaprowadzić oświetloną pochodniami ścieżką na polanę, gdzie odbywał się bankiet. O, dobry Boże — Madge nałożyła strój, który Derek nosił na swoje czterdzieste urodziny. Nigdy by nie wydała grosza, gdyby nie musiała. Zawsze coś ją złości, ale najczęściej pieniądze, które wszyscy wkoło jej kradną. Powiedziała: „Nie można tak po prostu iść do ludzi, trzeba włożyć coś specjalnego". Poradziłem jej więc, ale tak na żarty, żeby nie było nieporozumień: „Może nałożysz suknię Dereka? Biały szyfon pokryty brokatem, do tego długi tren. I bardzo duże wycięcie na plecach. Wyglądałabyś uroczo, skarbie". Na co Madge: „Jak mogła mieć wycięcie na plecach, Donald? Przecież Derek nie włożyłby niczego takiego. A włosy na plecach i te 73 wszystkie świństwa?". Ja wtedy: „Ależ kochanie, on goli się tylko raz na trzy lata". Bo widzisz, Davidzie — zwraca się do mnie — Derek był typem oficera starej gwardii — smukłego, eleganckiego, o bardzo różowej cerze, wyjątkowo mało owłosionego. Tak, muszę ci pokazać jedno zdjęcie Helen. Przyślę ci. Helen wyprowadzana z łodzi przez tych czarujących miejscowych nagusów, obsypanych choinkowymi ozdobami. Długie nogi i opinający ją jedwab, istne bóstwo. A twarz — na tym zdjęciu ma klasyczną twarz. Muszę ci przysłać. Była nieziemskiej urody. Patricia powiedziała o Helen, gdy pierwszy raz ją zobaczyła — na obiedzie u mnie w domu, biedactwo nosiło jeszcze wtedy bardzo pospolite stroje — że to urodzona gwiazda, że śmiało mogłaby zostać gwiazdą filmową. To całkiem możliwe. Pod tym względem nic się nie zmieniło. I nigdy się nie zmieni. — Wiem — odpowiada nauczyciel, w myślach unosząc dyscyplinę. Po jego odejściu Helen stwierdza: — Nie ma chyba sensu pytać, co o nim myślisz? — Tak jak mówiłaś: on cię uwielbia. — Co takiego dało ci władzę sądzenia cudzych namiętności? Nie dotarło do ciebie? Świat jest ogromny, wystarczy na nim miejsca, żeby każdy robił, co lubi. Nawet ty kiedyś robiłeś to, co lubiłeś, Davidzie. Przynajmniej wieść tak niesie. — Ja niczego nie osądzam. Nie uwierzyłabyś, gdybym ci powiedział, co osądzam. — Tak, tak, siebie samego. Najsurowszy sędzia. Akurat u-mknęło mi z pamięci. — Siedziałem, Helen, i słuchałem, i nie przypominam sobie, żebym powiedział cokolwiek o namiętnościach, upodobaniach czy przyrodzeniu jakiegokolwiek mieszkańca ziemi stąd do Nepalu. — Donald Garland to najmilszy człowiek pod słońcem. — W porządku. — Zawsze był gotów mi pomóc. Bywało, że spędzałam w jego domu całe tygodnie. Chronił mnie przed okropnymi ludźmi. 74 Dlaczego sama się nie chroniłaś, w ogóle się z nimi nie zadając? — Dobrze — mówię — miałaś szczęście i bardzo ci się to podobało. — Lubi plotkować i opowiadać, a na dodatek dzisiaj nieco się rozczulił — ale pomyśl, co niedawno przeszedł. Tak się jednak składa, że on zna się na ludziach, na ich wielkości i małości — i pozostaje wierny przyjaciołom, nawet głupcom. Lojalność tego rodzaju ludzi jest istnym cudem i nikomu nie wolno tego opluwać. Nie ulegaj złudnym wrażeniom: kiedy jest sobą, potrafi być twardy jak stal. Umie być nieporaszony i cudowny. — Jestem pewien, że okazywał ci wspaniałą przyjaźń. — I okazuje! — Co chcesz przez to powiedzieć? Ostatnio czuję się zagubiony. Fama głosi, że studenci będą mnie egzaminować, żeby się przekonać, czy coś może przeniknąć przez moją czaszkę. O czym my właściwie mówimy? — O tym, że wciąż liczę się w życiu kilku ludzi, nawet jeśli do stosunków ze mną nie raczą zniżać się osobnicy w rodzaju ciebie, innych uczonych mężów i ich energicznych straszydeł. To prawda, że nie starcza mi rozumu do upieczenia chleba bananowego i chleba marchwiowego, i hodowania kiełków fasoli, i „wizytowania" seminariów, i „stawania na czele" komitetów, które raz na zawsze zakażą prawem wojny, ale ludzie ciągle jeszcze wszędzie się za mną oglądają. Mogłam zostać żoną jednego z tych mężczyzn, którzy rządzą światem! Nie musiałabym zresztą długo szukać. Wolałabym nie mówić tak wulgarnych i pospolitych rzeczy, ale jakie mam wyjście, kiedy rozmawiam z człowiekiem, dla którego jestem odpychająca? — Nie uważam, żebyś była odpychająca. Jestem wciąż pod wrażeniem, że wybrałaś mnie, a nie prezesa ITT. Jak ktoś niezdolny do zakończenia krótkiej broszurki o Antonim Czechowie może nie być wdzięczny, że żyje z poważną kandydatką na królową Tybetu? Czuję się zaszczycony, że przypadła mi rola twojej włosiennicy. 75 — Kto tu jest czyją włosiennicą, pozostaje kwestią do rozstrzygnięcia. Jestem dla ciebie odrażająca, podobnie jak Donald... — Helen, ja nic do niego nie mam. Cholernie się starałem. Słuchaj, j eszcze w college 'u moim naj lepszym kolegą był j edyny tam wówczas pedał. Przyjaźniłem się z pedałem w 1950 roku — kiedy o pedałach jeszcze wróbelki nie ćwierkały! Nie miałem pojęcia, jakiego mam kolegę. Wszystko mi jedno, к t o nosi czyj ą sukienkę — nieważne, niech to szlag, dosyć tego. Potem, pewnego sobotniego ranka pod koniec wiosny, gdy zasiadłem właśnie do sprawdzania prac egzaminacyjnych, słyszę odgłos otwieranych i zamykanych drzwi mieszkania — w ten sposób zaczyna się nareszcie rozpad naszego beznadziejnego mezaliansu. Helen znika. Dopiero po kilku dniach — paskudnych dniach, podczas których składam wizytę w kostnicy w San Francisco razem z potulną, zdezorientowaną matką Helen, która koniecznie chciała przylecieć z Pasadeny i dzielnie przyszła zobaczyć pokiereszowane ciało pewnej kobiety „o rysach kaukaskich" w wieku trzydziestu do trzydziestu pięciu lat — dowiaduję się, gdzie jest. Pierwszy telefon — z informacją że moja towarzyszka życia znajduje się w hongkońskim więzieniu — jest z Departamentu Stanu. Dragi od Garlanda, który dodaje pewne pikantne a interesujące detale: z lotniska w Hongkongu pojechała taksówką prosto do willi znanego byłego kochanka w Koulun. Dowiaduję się, że to taki angielski Onassis, syn i spadkobierca założyciela Mac-Donald-Metcalf Linę, król szlaków transportowych od Przylądka Dobrej Nadziei po zatokę w Manili. Do domu Jimmy'ego Metcalfa nie wpuścił jej już służący, który pilnował drzwi, zwłaszcza po zaanonsowaniu gościa żonie Metcalfa. A gdy kilka godzin później poszła z hotelu na policję i opowiedziała o powstałym kilka lat temu w głowie prezesa MacDonald-Metcalf Linę planie pozbycia się tejże żony w wyniku wypadku samochodowego, dyżurny na komendzie policji zadzwonił do kogoś i w torebce Helen znaleziono kokainę. — I co teraz? — pytam. — Jezus Maria, Donald, co teraz? 76 — Wydostanę ją. — Czy to możliwe? — Możliwe. — Jak? — A jak sądzisz? Pieniądze? Szantaż? Dziewczęta? Chłopcy? Nie wiem, wszystko mi jedno, nie będę już pytał. Nieważne, byleby było skuteczne. — Chodzi o to — mówi Garland — co się stanie, kiedy Helen wyjdzie na wolność. Rzecz jasna mógłbym się nią tu troskliwie zająć, zapewnić jej warunki, w których zdoła dojść do siebie. Ale chciałbym spytać o zdanie ciebie. Ona nie może znowu wpaść z deszczu pod rynnę. — Z deszczu pod rynnę? Donald, za dużo tego wszystkiego jak na moją głowę, sam nie wiem, jakie jest najlepsze wyjście. Powiedz mi przede wszystkim, dlaczego nie poszła najpierw do ciebie? — Bo ubzdurała sobie, że chce zobaczyć Jimmy'ego. Wiedziała, że gdyby zjawiła się najpierw u mnie, nie pozwoliłbym jej się do niego zbliżyć. Ja znam Jimmy'ego lepiej niż ona. — I wiedziałeś, że ona do was jedzie? — Oczywiście. — Powiedziała ci w czasie kolacji u nas? — Nie, nie, mój chłopcze. Dopiero tydzień temu. Miała zatelegrafować. Czekałbym na lotnisku. Ale rozwiązała wszystko na swój sposób. — Czyli fatalnie — dukam jak idiota. — Trzeba się zastanowić, czy ma wracać do ciebie, czy zostać u mnie. Jak sądzisz, które wyjście jest najlepsze? — Pewien jesteś, że ją wypuszczą że zarzuty zostaną wycofane... — W przeciwnym razie w ogóle bym nie dzwonił. — I co potem... no, to chyba zależy od samej Helen? Czyli będę musiał z nią porozmawiać. — Ale nie możesz. Mnie się udało. Może mówić o szczęściu, 77 że nie wioząjej już w kajdankach na Malezję. Nasz szef policji nie jest wzorem chrześcijańskiego miłosierdzia, chyba że we własnym interesie. A twój rywal nie jest Albertem Schweitzerem. — To jasne. — Opowiadała mi: „Tak trudno chodzić z Jirnmym na zakupy, jak coś mi się spodoba, zaraz kupuje mi dwanaście sztuk". Powtarzała mu: „Ależ, Jimmy, można nałożyć tylko jedno naraz". Ale Jimmy nie umiał tego zrozumieć. On się nie rozdrabnia. — W porządku, wierzę. — Nie chcę, żeby Helen znowu popełniła jakiś błąd — mówi Garland. — Chcę się dowiedzieć, w jakim jest położeniu, i to zaraz. Ona przeszła przez piekło. Była cudowną, olśniewającą istotą, a życie obeszło się z nią podle. Nie pozwolę, żeby którykolwiek z was dłużej ją torturował. Ale ja nie wiem, w jakim Helen jest położeniu — nie wiem, na czym sam stoję. Najpierw, odpowiadam, skontaktuję się z rodziną Helen i uspokoję ich. Odezwę się do niego. Czyżby? Po co? Jakbym informował ją, że Helen musi zostać na jakichś zajęciach pozalekcyjnych, matka Helen pyta uprzejmie: — A kiedy wróci? — Nie wiem. — Ale jakoś nie wytrąca to z równowagi matki naszej awanturnicy. — Bardzo cię proszę, informuj mnie na bieżąco! — woła z radością. — Oczywiście. — No, to dziękuję ci bardzo, Davidzie. Co pozostaje matce awanturnicy, jak nie dziękować ludziom za telefony i prosić, żeby o wszystkim ją informowali? A co porabia mąż awanturnicy, kiedy żona siedzi w więzieniu na Dalekim Wschodzie? Cóż, na kolację robię omlet, bardzo starannie, na właściwym ogniu, podaję go sobie z odrobiną siekanej pietruszki, kieliszkiem wina i tostem z masłem. Potem biorę długi, gorący prysznic. Nie chce, żebym ją torturował: w porządku, nie będę — przede wszystkim jednak nie będę torturował sie- 78 bie. Po prysznicu wskakuję w pidżamę i postanawiam położyć się do łóżka i urządzić sobie wieczorną lekturę, całkiem sam. Bez kobiet, na razie. Wszystko w swoim najsłodszym czasie. Wszystko. Czy aby na pewno? Cofam się o sześć lat, kiedy puściłem kantem swoją rozsądną towarzyszkę i wróciłem do domu z Helen z Hongkongu. Tyle że teraz mam pracę, mam do napisania książkę, w udziale przypadło mi też chyba to mieszkanie, urządzone tak uroczo i z takim smakiem. Jak opisał to Mauriac? „Oddawać się rozkoszom samotnego łoża". Przez kilka godzin do szczęścia nie brakuje mi nic. Czy słyszałem lub czytałem kiedykolwiek o czymś podobnym, żeby ktoś został wydobyty z dna nieszczęścia i przeniesiony do sielanki? Ludzie mówią, że zwykle dzieje się odwrotnie. Tak więc wypada mi dodać, że bywają rzadkie wyjątki. O Boże, jak mi dobrze. Już nigdy w życiu nie będę męczył jej ani siebie. Niech tak będzie. Stan taki trwa mniej więcej dwieście czterdzieści fninut. Biorę pożyczkę od Arthura Schonbrunna, kolegi z pracy, z którym konsultowałem swoją pracę magisterską, kupuję bilet lotniczy w obie strony i lecę nazajutrz do Azji. (W banku dowiaduję się, że tydzień temu cała kwota z rachunku oszczędnościowego została wyjęta przez Helen, czym opłaciła bilet w jedną stronę i początek nowego życia). W samolocie mam czas do namysłu — namysłu, namysłu i jeszcze raz namysłu. Wygląda na to, że pragnę jej powrotu, że nie mogę z niej zrezygnować, że ją kocham, nawet wbrew sobie, że stała się moim fatum... Takie przemyślenia nic a nic mnie nie przekonują. Gardzę tego rodzaju słowami: to słowa Helen, tok myślenia Helen. Nie mogę bez tego żyć, on nie może żyć bez tamtego, moja kobieta, mój mężczyzna, moje przeznaczenie... Dziecinada! Romans kinowy! Magia srebrnego ekranul Ale jeżeli ta kobieta nie jest moją к o b i e t ą, to co ja tu robię? Jeśli nie jest moim przeznaczeniem, po co rozmawiałem przez telefon od drugiej do piątej nad ranem? Czy zwykła duma nie pozwala mi na usunięcie się w cień i pozostawienie jej pod opieką homoseksualnego patrona? Nie, nie o to 79 chodzi. Nie zachowuję się też jak Człowiek Odpowiedzialny, nie powoduje mną wstyd, masochizm ani mściwa radość... Czyli zostaje miłość. Miłość! W moim wieku! Miłość! Po tylu wysiłkach, aby ją zniszczyć! Ni stąd, ni zowąd pojawia się jej więcej niż kiedykolwiek przedtem! Resztę nie przespanych godzin na pokładzie samolotu poświęcam wspominaniu każdego uroczego, słodkiego, tajemniczego słowa, które wypowiedziała. Do więzienia wiozą mnie posępny, uprzejmy, nieskazitelny Garland — wcielenie bankiera i człowieka interesów, miejscowy policjant i krótko ostrzyżony młody mężczyzna z amerykańskiego konsulatu, który również przyjechał na lotnisko. Gdy wychodzimy z terminalu lotniska, zagaduję Garlanda: — Zdawało mi się, że wyjdzie już na wolność. — W negocjacjach — odpowiada — bierze udział więcej stron, niż się spodziewaliśmy. — Hongkong — informuje mnie sarkastycznie młody funkcjonariusz konsulatu — jest kolebką układów zbiorowych. — Wychodzi na to, że wszyscy prócz mnie wiedzą, o co chodzi. Po rewizji mogę porozmawiać z nią w niewielkim pokoju, którego drzwi zostają zamknięte z dramatycznym zgrzytem klucza w zamku. Słysząc to, ona chwyta mnie gwałtownie za rękę. Plamy na twarzy, zaschnięte wargi, oczy... gdy spoglądam jej w oczy, coś ściska mnie w dołku. Do tego Helen śmierdzi. Wszystkie myśli, które nie odstępowały mnie w powietrzu, wyparowały i zwyczajnie nie mogę zdobyć się tu, na ziemi, na miłość wobec niej. Tutaj, na ziemi, jakoś nigdy zbytnio jej nie kochałem i nie zamierzam zaczynać teraz w więzieniu. Nie będę robił z siebie idioty. Przez co wypadam być może jeszcze bardziej idiotycznie... ale nad tym będę musiał zastanowić się później. — Podrzucili mi kokainę. — Wiem. — Nie ujdzie mu to płazem. — Nie ujdzie. Donald pomoże cię stąd wydostać. 80 — Koniecznie! — Już się tym zajmuje, dlatego nie masz się czym przejmować. Niedługo wyjdziesz. -— Muszę powiedzieć ci coś okropnego. Zginęła cała nasza gotówka. Policjanci ukradli. Kazał im tak mnie traktować — i posłuchali. Śmiali się ze mnie. Dotykali. — Helen, powiedz mi teraz prawdę. Muszę wiedzieć. Wszyscy musimy. Czy kiedy stąd wyjdziesz, chcesz zostać u Donalda? Mówi, że będzie się tobą opiekował, że... — Ale nie mogę! Nie! Nie zostawiaj mnie tutaj, błagam! Jimmy mnie zabije! W drodze powrotnej Helen pije tyle, że stewardesa musi odmówić podania kolejnego kieliszka. — Pójdę o zakład, że byłeś mi nawet wierny — mówi Helen, wpadając znienacka w nastrój gawędziarski. — Tak, jestem tego pewna — powtarza, osiągając stan narkotycznej pogody ducha, skoro whisky zdążyła stępić grozę dni spędzonych w więzieniu, a ona sama znalazła się poza zasięgiem mściwej ręki Jimmy'ego Metcalfa. Zbywam jej pytanie milczeniem. Szkoda gadać o dwóch bezsensownych kopulacjach z zeszłego roku; tylko by mnie wyśmiała, gdybym jej powiedział, kim były rywalki. Nie mogłem się też spodziewać współczucia, gdybym próbował wytłumaczyć jej, jak niewiele satysfakcji dało oszukiwanie jej z kobietami, które nie pociągały mnie nawet w jednej setnej tak bardzo jak ona, które nie miały jednej setnej jej charakteru, nie mówiąc już o urodzie — i którym miałem ochotę splunąć w twarz, kiedy uświadomiłem sobie, że znaczna część satysfakcji brała się u nich z poczucia, że oto leżą na miejscu Helen Kepesh. Dość szybko — ale nie wystarczająco szybko — zdałem sobie sprawę, że zdradzanie żony tak nie lubianej przez inne kobiety jak Helen nieodmiennie wiąże się z upokarzaniem przy okazji siebie. Nie miałem zdolności Jimmy'ego Metcalfa do podnoszenia się z ziemi i zadawania przeciwnikowi potężnego a śmiertelnego ciosu; nie, zemsta leżała w jego naturze, a swarliwa melancholia 81 w mojej... Helen bełkocze pod wpływem alkoholu i znużenia, ale gdy się wykąpała, najadła, przebrała i skorzystała z okazji umalowania, zamierza odbyć rozmowę, pierwszą od wielu dni. Zamierza zająć swoje miejsce w świecie, i to nie w charakterze pokonanej. — Wiesz — zaczyna — wcale nie musiałeś być taki znów grzeczny. Mogłeś się trochę zabawić, gdyby sprawiło ci to przyjemność. Jakoś bym to zniosła. — Dobrze wiedzieć. — Tylko że ty, Davidzie, raczej byś tego nie wytrzymał. Ja pozostałam ci wierna, możesz nie wierzyć, ale to prawda. Jesteś jedynym w moim życiu mężczyzną, któremu byłam wierna. — Wierzę jej? Mogę? A powinienem? Jak na tym wyjdę? Nie mówię nic. — Nie wiesz jeszcze, gdzie chodziłam czasami po gimnastyce. — Nie wiem. — Nie wiesz, dlaczego wychodziłam rano w swojej ulubionej sukience. — Różne rzeczy przychodziły mi do głowy. — To się myliłeś. Nie miałam kochanka. Przy tobie ani razu. Bo to byłoby już zbyt ohydne. Nie zniósłbyś tego — więc tego nie zrobiłam. Byłbyś zdruzgotany, przebaczyłbyś mi i już nigdy więcej nie byłbyś sobą. Taka rana nigdy by się nie zasklepiła. — I tak były rany, które nie chciały się goić. I moje, i twoje. To gdzie chodziłaś taka wystrojona? — Na lotnisko. — I? — I siadałam w poczekalni. W torebce miałam paszport. I biżuterię. Siedziałam, czytając gazetę, dopóki ktoś nie zaprosił mnie na drinka w salonie pierwszej klasy. — Na pewno nie musiałaś długo czekać. — Zgadza się. Szłam więc na drinka. Rozmawialiśmy... a potem prosili, żebym z nimi poleciała. Do Ameryki Południowej, Afryki, w różne miejsca. Pewien mężczyzna prosił nawet, żebym poleciała z nim do Hongkongu. Ale nigdy się nie zgodziłam. Ani 82 razu. Wracałam do domu, żeby wysłuchiwać pouczeń na temat odcinków w książeczce czekowej. — Jak często to robiłaś? — Wystarczająco często. — Żeby przekonać się, czy jeszcze masz tę siłę? — Nie, kretynie, żeby przekonać się, czy t у jeszcze masz tę siłę. — Zaczyna szlochać. — Bardzo się zdziwisz, gdy ci powiem, że żałuję, że nie mieliśmy dziecka? — Z tobą wolałbym nie ryzykować. — Moje słowa odbierają jej resztkę sił. — Ty gnoju, po co to mówisz, są mniej okrutne metody... Czemu nie pozwoliłam Jimmy'emu, żeby ją zabił, gdy mnie pytał? — krzyczy. — Uspokój się, Helen. — Szkoda, że jej nie widziałeś... stała dziesięć kroków od wejścia, jakby chciała zabić mnie spojrzeniem. Szkoda, że jej nie widziałeś — wygląda jak wieloryb! Ten piękny mężczyzna kładzie się do łóżka z wielorybicą! — Powiedziałem, żebyś się uspokoiła. — Kazał podrzucić mi kokainę — mnie, osobie, którą kocha! Pozwolił zabrać mi torebkę i ukraść pieniądze! Jak ja go kochałam! Odeszłam tylko po to, żeby ocalić go od popełnienia morderstwa! Jak on mnie nienawidzi za uczciwość, ty gardzisz mną, bo jestem nieprzyzwoita, a tak naprawdę jestem odważniej-sza i silniejsza od was obu. Przynajmniej byłam — kiedy miałam jedyne dwadzieścia lat! Wolałbyś nie mieć dziecka ze mną? A co powiesz o sobie? Przyszło ci kiedyś na myśl, co ja myślę o dziecku z tobą? Nie? Tak? Odpowiadaj! Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę wróbelka, z którym podejmiesz to ryzyko. Gdybyś wziął sprawę w swoje ręce dawno, dawno temu — na samym początku! Nie powinnam mieć nic do powiedzenia w tej kwestii! — Helen, jesteś wyczerpana i podniecona i nie wiesz, co mówisz. Jakby zależało ci na dziecku. — Zależało mi, ty kretynie, idioto! Po co wsiadałam z tobą 83 do tego samolotu? Mogłam zostać z Donaldem! Oboje kogoś potrzebujemy. Powinnam zostać u niego i kazać с i wracać do domu. Dlaczego załamałam się w tym więzieniu? — Z powodu Jimmy'ego. Wyobraziłaś sobie, że kiedy wyjdziesz, on cię zabije. — Ale by tego nie zrobił — co za szalona myśl! Wszystko to robił tylko dlatego, że mnie kochał, i ja go kochałam! Czekałam i czekałam, i czekałam — czekałam na ciebie sześć lat. Czemu nie wprowadziłeś mnie w swój świat jak mężczyzna? — Może raczej dlaczego nie wyrwałem cię z twojego? Nie mogłem. Z tego świata wyrwać с i ę może tylko ten, kto cię tam zaprowadził. Znam swój okropny ton głosu i pełne pogardy spojrzenie, ale nigdy nie wynajmowałem płatnego mordercy z powodu tostów. Kiedy będziesz chciała, żeby ktoś wyzwolił cię spod władzy tyrana, znajdź sobie innego tyrana. Przyznaję się, przegrałem. — O Boże, Jezus Maria, dlaczego muszą być albo zwierzętami, albo chłopcami z kościelnego chóru? Proszę pani — łapie za rękę przechodzącą stewardesę — nie chcę drinka, mam już dosyć. Chcę tylko zadać jedno pytanie. Proszę się nie bać. Wie pani, dlaczego oni muszą być albo zwierzętami, albo chłopcami z kościelnego chóru? — Kto taki, proszę pani? — Tyle pani widziała, podróżuje pani po całym świecie. Oni boją się nawet tak uroczej kruszyny jak pani. Dlatego właśnie musi pani chodzić z przyklejonym do twarzy uśmiechem. Wystarczy zajrzeć im w oczy, a natychmiast albo rzucają się na kolana, albo rzucają się nam do gardeł. Kiedy Helen wreszcie zasypia — i głowa, dobrze znajomym ruchem, opada na moje ramię — wyjmuję z aktówki prace egzaminacyjne i wracam do czynności, którą przerwałem około stu godzin temu. Tak, zabrałem w drogę papiery — i bardzo dobrze. Nie wiem, jak zniósłbym te miliony godzin lotu bez wsparcia tych wypracowań. Bez nich... — i widzę w myślach, jak duszę Helen węzłem jej sięgających do pasa włosów. Kto dusi kochan- 84 kę jej własnymi włosami? Czy nie ktoś u Browninga? Zresztą nieważne! „Jednym z częstych motywów w twórczości Czechowa jest poszukiwanie bliskości nie dlatego, że z niej koniecznie wynika szczęście, ale dlatego, że poszukiwanie jest konieczne". Na początek — jeszcze raz — wybrałem pracę Kathie Stei-ner, dziewczyny, o której adoptowaniu marzyłem. „Dobre" — piszę na marginesie obok pierwszego zdania; potem czytam jeszcze raz i po słowie „konieczne" wstawiam „do życia (?)". Cały czas przy tym myślę: Wiele mil pod nami są plaże Polinezji. Tak, moja droga, zachwycająca istoto, cóż z tego? Hongkong! Wszystko mogło równie dobrze zdarzyć się w Cincinnati! Hotelowy pokój, komenda policji, lotnisko. Mściwy megaloman i przeżarci korupcją gliniarze! I niedoszła Kleopatra! Całe oszczędności poszły na taki tandetny thriller! Ach, ta podróż jest jak całe małżeństwo — dwukrotne przemierzenie ponad sześciu tysięcy kilometrów kuli ziemskiej bez żadnego konkretnego powodu! Staram się na powrót skupić uwagę na czekającej pracy — i nie myśleć, czy powinniśmy byli mieć dziecko i kto ponosi winę za to, że nie mieliśmy; raz jeszcze odpieram zarzuty dotyczące tego wszystkiego, co mogłem zrobić, a czego zaniechałem, i tego wszystkiego, co zrobiłem niepotrzebnie — wracam do pracy egzaminacyjnej Kathie Steiner. Jimmy Metcalf instruuje policję: „Skopcie japo dupie, panowie, niech dziwka nabierze rozumu" — gdy ja tłumię emocje i starannie odczytuję każdą ze stron wypracowania Kathie, poprawiam najdrobniejsze błędy interpunkcyjne, przypominam o manierze zostawiania przydawek na końcu zdania i sumiennie zapełniam marginesy uwagami i pytaniami. Ja i moje „egzaminy": czerwone pióro i spinacze biurowe. Jakże takie widowisko ubawiłoby imperatora Metcalfa — i Donalda Garlanda, i nieuprzejmego komendanta policji. Sam też powinienem się trochę pośmiać; ale ponieważ jestem wykładowcą literatury, a nie policjantem, ponieważ dawno temu pozbyłem się ostatnich śladów instynktu tyrana — być może nawet zrobiłem to nazbyt starannie — nie wybucham śmiechem, tylko docieram 85 do ostatniego zdania Kathie, które zwala mnie z nóg. Garść, w której trzymałem się od zniknięcia Helen, rozwiera się i muszę odwrócić twarz, przycisnąć ją do ciemnego okna szumiącego samolotu, którym lecimy do domu, gdzie w sposób uporządkowany i zgodny z prawem dokończymy dzieła wygrzebywania się spod gruzów swojego zmurszałego życia. Płaczę nad sobą, nad Helen, wreszcie chyba naj szczerzej płaczę nad świadomością, że chyba jednak nie wszystko zostało zniszczone, że mimo wszechwładnej obsesji na temat własnego nieszczęśliwego małżeństwa i marzycielskiego pragnienia, żeby krzyknąć do młodych studentów „Pomocy!", jakimś sposobem udało mi się doprowadzić słodką, pyzatą, nietkniętą i jak dotąd niczym nie przerażoną córę Beverly Hills do końca drugiego roku i napisania posępnego a pięknego trenu na to, co określa mianem „Ogólnej filozofii życiowej Antoniego Czechowa". Ale czy mógł jej tego nauczyć profesor Kepesh? Jak? No jak? Skoro on sam uczy się dopiero podczas tego długiego lotu! „Rodzimy się niewinni — napisała — przeżywamy straszne rozczarowanie, nim zdobędziemy wiedzę, potem boimy się śmierci — a dla złagodzenia bólu dane jest nam tylko cząstkowe szczęście". Z rumowiska rozwodu wydobywa mnie dopiero propozycja pracy złożona przez Arthura Schonbrunna, który odszedł ze Stanford, by objąć stanowisko kierownika katedry literatury porównawczej na uniwersytecie stanowym Nowego Jorku na Long Is-land. Zacząłem już chodzić do psychoanalityka w San Francisco — zaraz po pierwszym spotkaniu z adwokatem — i to on polecił mi kontynuowanie terapii na Wschodzie u niejakiego doktora Fredericka Klingera, który nie boi się szczerości w stosunkach z pacjentami, „solidnego, rozumnego człowieka — słyszę — i specjalisty od zdrowego rozsądku". Ale czy mnie potrzeba rozumu i zdrowego rozsądku? Można by powiedzieć, że zmarnowałem życie wskutek zbyt niewolniczego przywiązania do tych właśnie przymiotów. Frederick Klinger jest bez wątpienia solidny: rubaszny jegomość o krągłej twarzy, pełen sił żywotnych, za moim pozwoleniem palący podczas całej sesji cygara. Nie przepadam za tym zapachem, ale znoszę to, bo palenie jakby jeszcze bardziej pozwala skupić Klingerowi uwagę na mojej rozpaczy. Niewiele starszy ode mnie, a z mniejszą ilością siwych włosów, których zaczęło mi ostatnio przybywać, emanuje zadowoleniem i pewnością siebie mężczyzny w średnim wieku, który zrobił karierę. Sądząc po rozmowach, które, ku mojemu zaniepokojeniu, odbywa podczas mojej wizyty, jest osobistością znaną w kręgach psychoanalitycznych, wchodzi w skład ciał zarządczych uniwersytetów, publikacji naukowych i instytucji badawczych, poza tym rzecz jasna jest ostatnim źródłem nadziei dla wielu pokrzywdzonych dusz. Z początku czuję się nieco zbity z tropu zapałem, z jakim 87 pan doktor pożera swoją pracę — zbity z tropu właściwie każdym aspektem jego osoby: dwurzędowym garniturem w szare prążki i niesforną muszką, wytartym płaszczem Chesterfielda, który robi się za ciasny w rozszerzającym się pasie, dwiema pękającymi w szwach aktówkami na półce nad wieszakami, zdjęciami zdrowych, uśmiechniętych dzieci na zarzuconym książkami biurku, rakietą tenisową w stojaku do parasoli — zbity z tropu nawet sportową torbą wepchniętą za duży, wyblakły fotel Eame-sa, z którego doktor kieruje wzrok na moje zagubienie, nie wypuszczając z ręki cygara. Czy ten energetyczny elegant i konkwistador potrafi pojąć, że bywają ranki, kiedy w drodze z łóżka do łazienki muszę się z całych sił powstrzymywać, żeby nie paść i nie zwinąć się w kłębek na podłodze salonu? Ja sam nie do końca ogarniam głębię swojego upadku. Odkąd nie udało mi się jako mężowi Helen — z której nie umiałem uczynić żony — chciałbym przespać resztę życia. — Jak doszło na przykład do tego, że z taką odrazą odnosi się pan do seksualności? Pan, który ożenił się zfemmefatale! — pyta psychoanalityk. — Ale tylko po to, żeby przy okazji ją odfatalizować, wyrwać jej szpony. Ciągłe czepianie się Helen o śmieci i pranie, i tosty... Moja matka lepiej by się nie spisała. O najbanalniejszy szczegół! — Taka jak ona bogini nie zniża się do szczegółów, co? Niech pan posłucha, to nie jest żadna Helena zrodzona z Ledy i Zeusa. Jest córką Ziemian, panie Kepesh — gojów klasy średniej z Pasadeny w Kalifornii, która dzięki urodzie może załatwić sobie raz na rok darmową przejażdżkę do Angkor Wat, ale na tym kończą się jej nadprzyrodzone osiągnięcia. A zimny tost jest zimnym tostem, i nic nie zmieni ilość biżuterii, jaką kucharka uzbierała przez lata od żonatych milionerów, którzy preferują podlotki. — Bałem się jej. — Nic dziwnego. — Dzwoni telefon. Nie, nie da rady dotrzeć do szpitala przed południem. Tak, widział męża. Nie, ten 88 pan nie jest otwarty na współpracę. Tak, to się bardzo niedobrze składa. I wracamy do tego niezbyt gotowego do współpracy pana. — Nic dziwnego, że pan się bał — powtarza. — Nie mógł jej pan ufać. — Nie chciałem. A żona była mi wierna. Wierzę w to. — Niezdecydowana. Bawiła się w życie, nic więcej. Co to ma za znaczenie, kiedy wasz związek od początku nie miał sensu? Z pana opowieści wynika, że małżeństwo było jedynym krokiem, który zupełnie do was nie pasował. — Birgitty też się bałem. — Dobry Boże — woła — a kto by się nie bał? — Niech pan posłucha, albo ja wyrażam się niejasno, albo panu nie chce się mnie zrozumieć. Chcę powiedzieć, że były to istoty szczególne, śmiałe i ciekawe świata... i wolne. Nie jakieś pierwsze lepsze młode kobiety. — Ależ to zupełnie zrozumiałe. — Czyżby? Czasami zdaje mi się, że wolałby pan przypisać je do jakiejś bardzo pospolitej kategorii. Ale były jedyne w swoim rodzaju, nie wydawały mi się pospolite, żadna z nich. Były wyjątkowe. — Zgoda. — Dzwoni telefon. Tak, o co chodzi? Tak, prowadzę sesję. Nie, nie, proszę bardzo. Tak. Tak. Rzecz jasna, że rozumie. Nie, nie, on udaje, proszę nie zwracać na to uwagi. Dobrze, proszę zwiększyć dawkowanie do czterech dziennie. Ale nie więcej. I proszę zadzwonić, jeżeli nie przestanie płakać. Tak czy owak, proszę się odezwać. Do widzenia. — Zgoda — podejmuje — ale co miał pan niby zrobić w takiej sytuacji, ożeniwszy się z jedną z tych szczególnych istot? Dniami i nocami pieścić jej doskonałe piersi? Palić z nią opium? Parę dni temu powiedział pan, że przez sześć lat z Helen nauczył się pan tylko skręcać jointa. — Wydaje mi się, że, jak to mówią, w ten sposób zdobywałem przychylność analityka. Mnóstwo się nauczyłem. — Faktem pozostaje jednak, że musiał pan chodzić do pracy. — Praca to tylko nawyk — stwierdzam, nie kryjąc rozdraż- 89 nienia jego upartą „demitologizacją". — Być może — sugeruję znużony — czytanie to opium dla klas wykształconych. — Czyżby? Ma pan zamiar przyłączyć się do dzieci kwia-tów? — pyta, wyjmując następne cygaro. — Pewnego dnia opalaliśmy się z Helen nago na plaży w Ore-gonie. Na wakacjach, w podróży na północ. Po pewnym czasie zauważyliśmy, że jakiś facet podgląda nas z krzaków. Zaczęliśmy się zasłaniać, ale podszedł i zapytał, czy jesteśmy nudystami. Gdy zaprzeczyłem, dał nam gazetkę dla nudystów, gdyby przyszło nam na myśl zmienić zdanie. — Klinger wybucha gromkim śmiechem. — Helen powiedziała, że chyba zesłał go sam Pan Bóg, bo już dziewięćdziesiąt minut nic nie czytałem. — Klinger znowu się śmieje, szczerze rozbawiony. — Po prostu nie ma pan pojęcia, co się działo, kiedy ją poznałem. Nie wolno tego bagatelizować. Nie znał mnie pan wtedy, trudno by się było panu domyślić — mnie zresztą też — patrząc na stan, w jakim jestem teraz. Ale wtedy byłem nieustraszonym młodzieńcem. Wyjątkowo śmiałym, zwłaszcza jak na tę nieszczęsną epokę w dziejach rozkoszy. Wprowadziłem w czyn to, o czym marzyli artyści masturbacji. Na początku swego samodzielnego życia byłem, jeśli mogę się tak wyrazić, erotycznym cudem. — I chciałby pan wrócić do tego stanu po trzydziestce? — Nawet nie raczę odpowiedzieć, tak ciasny i zaślepiony wydaje mi się zdrowy rozsądek, opanowany przez niego do perfekcji. — Dlaczego dopuszcza pan, aby Helen — ciągnie Klinger — która tak bardzo wypaczyła swą naturę w gorączkowych staraniach o miano arcykapłanki Erosa, która mało nie zniszczyła pana swoimi opiniami i insynuacjami, wciąż miała nad panem władzę? Jak długo jeszcze będzie jej pan pozwalał krytykować swoje najsłabsze punkty? Jak długo jeszcze będzie pan pozwalał sobie na słabość w stosunku do takiego głupstwa? Czym było to jej „śmiałe" dążenie... — Telefon. — Przepraszam — mówi. Tak, przy telefonie. Proszę. Halo — tak, świetnie cię słyszę. Co słychać w Madrycie? Co? Nic dziwnego, że jest podejrzliwy, czego się spodziewałaś? Powiedz, że zachowuje się jak ostatni kretyn 90 i przestań się przejmować. Nie, naturalnie nie ma mowy o awanturach. Rozumiem. Wygarnij mu to, a potem nie ustępuj. Dasz sobie z nim radę. Wracaj do pokoju i mu wygarnij. Przestań, przecież wiesz, że dasz radę. W porządku. Powodzenia. Baw się dobrze. Tak jest, a potem idź i się zabaw. Do widzenia. — Czym było to jej dążenie — pyta — jak nie unikiem, dziecinną ucieczką przed rzeczywistymi celami życiowymi? — Ale z drugiej strony te „cele" mogą być ucieczką przed dążeniem. — Wiem, że lubi pan czytać i pisać o książkach. Sam pan twierdzi, że daje to panu ogromną satysfakcję — przynajmniej było tak do niedawna, a zapewniam pana, że to wróci. W tej chwili ma pan wszystkiego dosyć. Ale lubi pan uczyć, prawda? I z tego, co słyszę, nie jest pan w tym najgorszy. Ciągle nie wiem, jakie widzi pan inne możliwości. Chce pan uciec na Morza Południowe i wykładać wielkie księgi dziewczętom w sarongach na Uniwersytecie Tahiti? Znowu chce pan stworzyć sobie harem? Zostać na nowo nieustraszonym cudownym dzieckiem, bawiącym się w Jacka i Jill ze swoją zuchwałą Szwedką w paryskich barach dla klasy robotniczej? Chce pan, żeby ktoś znów zagroził panu młotkiem — który tym razem może jednak sięgnąć celu? — Zmienianie tego, co mówię, w burleskę nic a nic mi nie pomaga. Nie chodzi mi naturalnie o powrót do Birgitty. Chcę iść naprzód. A nie mogę. — Może pójście naprzód, przynajmniej po tej drodze, jest samooszukiwaniem się. — Doktorze Klinger, zapewniam pana, że nabrałem do tego stopnia czechowowskiego spojrzenia na świat, że we mnie także rodzą się podobne podejrzenia. Na podstawie Pojedynku i innych tego rodzaju opowiadań dowiedziałem się wszystkiego o ludziach, którzy żyją w błędzie libido. Ja też czytałem i badałem wielką mądrość Zachodu na ten temat. Nawet przekazywałem ją studentom. Nawet wprowadzałem ją w życie. Ale pozwoli pan, że przytoczę Czechowa, który całkiem trzeźwo zauważył, iż w kwestiach psychologicznych „Bóg chroni nas przed uogólnieniem". 91 — Dziękuję za wykład z literatury. Proszę mi powiedzieć, panie Kepesh: czy naprawdę ma pan chandrę z powodu tego, co przytrafiło się Helen — tego, co jej pan rzekomo „zrobił" — czy tylko stara się pan nam dowieść, że jest człowiekiem nie pozbawionym uczuć i sumienia? Bo jeśli tak, to lepiej nie przesadzać. Akurat Helen musiała prędzej czy później wylądować w więzieniu. Była do tego predestynowana na długo przed tym, jak pana poznała. Wygląda na to, że dlatego się pana uczepiła — w nadziei na ocalenie przed pierdlem i innymi nieuniknionymi upokorzeniami. Wie pan o tym tak samo dobrze jak ja. Ale cokolwiek mówi, w jakikolwiek sposób chce mnie nastraszyć, wyśmiać albo nawet oczarować, bylebym tylko zapomniał o małżeństwie i rozwodzie, ja nigdy nie pozostaję — możecie mi wierzyć albo nie — całkowicie głuchy na głos wyrzutów sumienia, kiedy dochodzą mnie słuchy o dolegliwościach, które podobno przemieniają niegdysiejszą orientalną księżniczkę w rozgoryczoną wiedźmę. Słyszę o obezwładniającym przypadku nieżytu, na który nie pomagają żadne leki i który zmusza do ciągłego wycierania nosa — żłobkowanych nozdrzy, które rozszerzają się, jakby węszyły, kiedy osiąga rozkosz. Słyszę o rozległych skórnych wysypkach na sprawnych palcach („Lubisz tak?... a tak?... tak, lubisz, kochany!") i na pełnych, uroczych ustach („Na co najpierw zwracasz uwagę, na oczy czy na usta? Podoba mi się to, że u mnie odkryłeś najpierw usta"). Ale ciało Helen nie jest jedynym, które powoli się mści albo pokutuje; albo traci śmiałość czy wycofuje się z walki. Prawie nie jem i od rozwodu upodobniłem się do stracha na wróble, i po raz drugi w życiu nie mogę liczyć na swoją potencję, nawet w tak skromnym zakresie, jak samotna miłość. — Niepotrzebnie wracałem z Europy — oznajmiam Klingerowi. Na moją prośbę przepisał mi środek przeciwko depresji, dzięki któremu zwlekam się rano z łóżka, ale przez resztę dnia towarzyszy mi niejasne, nieziemskie poczucie zawieszenia w próżni, w wielkich i niemożliwych do pokonania przestrzeniach, jakie dzielą mnie od cieszącego się życiem stada. — Powinienem się 92 nie wahać i zostać alfonsem Birgitty. Byłbym szczęśliwszym i zdrowszym członkiem społeczeństwa. Kto inny też mógłby wykładać arcydzieła rozczarowania i rezygnacji. — Naprawdę? Wolałby pan być alfonsem zamiast pracownikiem naukowym? — Można to tak ująć. — To niech pan to ujmie, jak pan uważa. — Jest we mnie coś, z czym podjąłem walkę — rzucam w przypływie desperacji — nawet nie wiem, co to było, nie dałem mu żyć... zdusiłem... zabiłem bez wahania. A dlaczego? Do czego potrzebne było morderstwo? Przez kolejne tygodnie staram się, między dzwonkami telefonu, opisać i odtworzyć dzieje tego, co — jak to określam w myślach — zabiłem w sobie, będąc w stanie rozpaczliwej apatii. Rozwodzę się nie tylko o Birgitcie, ale i o samej Helen. Wracam do Louisa Minka, ba, nawet do Herbiego Bratasky'ego, mówię o tym, co każde wniosło do mojego życia, czym pobudziło i zaniepokoiło. — Pana prywatna galeria łotrów — stwierdza Klinger pewnego dnia, w dwudziestym albo trzydziestym tygodniu naszych debat. — Występek natury moralnej — zauważa — niezmiennie pana fascynuje. — Podobnie — stwierdzam — jak autorów Makbeta czy Zbrodni i kary. Wybaczy pan, doktorze, że wspominam o dwóch dziełach sztuki. — Nie ma sprawy. Te ściany słyszały różne rzeczy. Jestem przyzwyczajony. — Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że łamię jakieś niepisane reguły, korzystając w czasie naszych utarczek ze swoich zasobów wiedzy o literaturze, ale chcę przez to powiedzieć tylko tyle, że „występek natury moralnej" już od długiego czasu dręczy poważnych ludzi. Dlaczego zaraz „przestępcy"? Nie lepiej „wolne duchy"? To nie mniej trafne. — Chcę tylko zasugerować, że nie są to osobnicy całkiem nieszkodliwi. 93 — „Osobnicy całkiem nieszkodliwi" prowadzą raczej duszne życie, zgadza się? — Z drugiej strony nie wolno pomijać cierpienia, wyobcowania, niepewności i wszystkich innych utrudnień, jakie mogą towarzyszyć tego rodzaju „wolności". Wystarczy spojrzeć teraz na Helen. — Proszę spojrzeć raczej na mnie. — Patrzę. Podejrzewam, że jej oberwało się gorzej. Pan przynajmniej nie postawił wszystkiego na tę jedną kartę. — Nie stać mnie na erekcję, doktorze Klinger. Nie stać mnie nawet na uśmiech. — Po czym dzwoni telefon. Nie związany z nikim i z niczym, dryfujący, czasami idący w przerażeniu pod wodę; a w towarzystwie nieugięcie sprytnego i zdroworozsądkowego doktora kłócący się, spierający i rezo-nujący, omawiający raz jeszcze temat, który stał się niewyczerpanym źródłem małżeńskich niesnasek — tylko że kiedy leżę na kozetce, przyjmuję zwykle rolę Helen, a on, siedząc nade mną, moją. Co roku zimą rodzice zjeżdżają na trzy, cztery dni do Nowego Jorku odwiedzić rodzinę, znajomych i ulubionych gości. Dawno, dawno temu zatrzymywaliśmy się na West End Avenue u młodszego brata ojca, Larry'ego, znanego właściciela koszernej firmy gastronomicznej, i jego żony Sylvii, Benvenuto Celliniego stru-dla i mojej ulubionej w dzieciństwie ciotki. Gdy nie miałem jeszcze czternastu lat, ku mojemu zachwytowi i zdumieniu kładziono mnie spać w jednym pokoju z kuzynką Lorraine. Spanie w łóżku obok posłania żywej dziewczyny — i to „dorastającej", wizyty na obiedzie u Moskowitza i Lupowitza (według ojca niemal tak dobrym jak obiad przygotowywany w kuchni Hungarian Ro-yale), czekanie na mrozie, żeby dostać się na występ Rockettes, sączenie kakao wśród grubych kotar i imponującego umeblowania hurtowników pasmanteryjnych i detalistów, których widywałem tylko w obszernych koszulach z krótkimi rękawami i ob- 94 wisłych kąpielówkach, a których ojciec nazywa Królem Jabłek, Królem Siedzi i Królem Pidżam — wszystkie elementy tych nowojorskich wizyt wywołują we mnie sekretny dreszcz, i z tego „zbytniego podniecenia" w drodze powrotnej robi mi się chrypka w gardle i kilka pierwszych dni na szczycie góry muszę spędzić, kurając się w łóżku. — Nie odwiedziliśmy Herbiego — mówię obrażony tuż przed wyjazdem, na co matka niezmiennie odpowiada: — Lato w jego towarzystwie ci nie wystarcza? Musimy wybrać się specjalnie na Brooklyn? — Belle, on się z tobą drażni — stwierdza ojciec, ale ukradkiem grozi mi pięścią jak gdyby za samo przypomnienie matce o Królu Pierdnięcia należało mi się obsztorcowanie. Skoro wróciłem na Wschód, a wujostwo przenieśli się do Cedarhurst na Long Island, w odpowiedzi na list od ojca dzwonię do rodziców i zapraszam, żeby podczas dorocznej zimowej wizyty zatrzymali się u mnie, a nie gdzieś w hotelu. Dwa pokoje na 72 Zachodniej nie są tak naprawdę moje, lecz wynajęte, wraz z umeblowaniem, w odpowiedzi na ogłoszenie w „Timesie", od młodego aktora, który pojechał szukać szczęścia w Hollywood. Ściany sypialni obwieszone są szkarłatnym adamaszkiem, na półce w łazience stoi rząd perfum, a w pudełkach, które odkrywam na dnie bieliźniarki, leży kilka peruk. Wieczorem, gdy na nie natrafiam, ulegam ciekawości i parę przymierzam. Wyglądam jak siostra matki. Pewnego wieczoru na początku mojego lokatorstwa dzwoni telefon i jakiś męski głos pyta: — Gdzie Mark? — W Kalifornii. Wyjechał na dwa lata. — Dobra, dobra. Słuchaj, przekaż mu tylko, że Wally wrócił do miasta. — Ale go nie ma. Zostawił swój nowy adres. — Zaczynam odczytywać, ale głos, ochrypły i zdenerwowany, przerywa: — A ty kim jesteś? — Lokatorem. 95 — Tak się na to mówi w tee-atrze? Jak wyglądasz, misiaczku? Też masz wielkie niebieskie oczy? Kiedy telefony nie ustają, zmieniam numer, ale wtedy nasze potyczki przenoszą się do domofonu, który łączy mieszkanie z wejściem na parterze kamienicy. — Powiedz swojemu kumplowi... — Mark jest w Kalifornii, niech się pan z nim tam skontaktuje. — Wolne żarty, ha, ha. Jak się nazywasz, dzióbku? Zejdź na dół i zobaczymy, czy możemy nawiązać z sobą kontakt. — Przestań, Wally, daj mi spokój. On wyjechał. Odejdź. — Lubisz też odrobinę sadyzmu? — Daj mi spokój. — A może dać ci co innego, skarbie? Co takiego potrzebujesz? — I tak sobie dalej gruchamy. W noce, kiedy najbardziej doskwiera mi samotność, kiedy mówię do siebie i do wyimaginowanych ludzi, muszę czasami tłumić potężną chęć, by podejść do domofonu i zawołać o pomoc. Powstrzymuje mnie nie bezsensowność takiego kroku, ale obawa, że któryś z sąsiadów lub, co gorsza, uparty Wally będą stać w holu wejściowym, kiedy z domofonu zaczną wydobywać się moje rozpaczliwe krzyki; obawiam się też, jakiej mogą udzielić mi pomocy — mój homoseksualny zalotnik albo karetka pogotowia. Dlatego idę do łazienki, zamykam za sobą drzwi, nachylam się do lustra, w którym widać moją ściągniętą twarz, i wykrzykuję: — Chcę kogoś! Chcę kogoś! Chcę kogoś! Czasami potrafię się tak drzeć przez wiele minut, próbując wywołać atak płaczu, po którym opadnę bez sił i przynajmniej na chwilę wyprany z tęsknoty za bliźnimi. Naturalnie nie odbiło mi na tyle, żebym uwierzył, że takie wrzaski sprowadzą tego, kogo pragnę. Zresztą kto to miałby być? Gdybym wiedział, nie musiałbym drzeć się do lustra — mógłbym napisać lub zadzwonić. — Chcę kogoś! — krzyczę, a zjawiają się rodzice. Niosę na górę ich walizki, ojciec taszczy szkocką chłodziarkę 96 z kilkudziesięcioma plastikowymi naczyniami z kapuśniakiem, zupą z kulkami macy, kugelem i zupą jarzynową na żeberkach, zamrożonymi i starannie opisanymi. Po wejściu matka wyjmuje z torebki kopertę — dokładnie na środku jest wypisane i podkreślone na czerwono słowo DAVID. Koperta zawiera przeznaczone dla mnie instrukcje, wypisane maszynowo na hotelowej papeterii: czas potrzebny do odmrożenia i zagrzania każdej potrawy, szczegóły dotyczące przyprawiania. — Przeczytaj — mówi — i zobacz, czy wszystko jest jasne. — Może przeczyta, kiedy zdejmiesz płaszcz i usiądziesz? — wtrąca się ojciec. — Nic mi nie będzie. — Jesteś zmęczona — przekonuje ojciec. — David, wystarczy ci miejsca w zamrażalniku? Nie wiedziałam, czy masz duży. — Mamo, miejsca ci u nas dostatek — rzucam lekko. Ale kiedy otwieram lodówkę, wydobywa z siebie jęk, jakby ktoś podciął jej gardło. — Po jednej sztuce i to wszystko? Patrz, ta cytryna wygląda na starszą ode mnie. Co jesz? — Przeważnie na mieście. — A ojciec mówił, że przesadzam. — Byłaś zmęczona — mówi ojciec — i faktycznie przesadzałaś. — Wiedziałam, że on o siebie nie dba. — Przede wszystkim ty powinnaś o siebie dbać — replikuje ojciec. — O co chodzi? — pytam. — Co ci jest, mamo? — Miałam małe zapalenie opłucnej, a ojciec robi z tego wielki dramat. Czuję taki lekki ból, kiedy za długo robię na drutach. Tyle mi przyszło z wyrzucania pieniędzy na lekarzy i badania. Nie wie — i ja też nie wiem, dopóki nazajutrz ojciec nie idzie ze mną, żeby kupić gazetę i coś na śniadanie, po czym prowadzi z solenną miną do miejsca, w którym niegdyś nocowaliśmy u Larry'ego i Sylvii na West End Avenue — że umiera na raka, 97 który przerzucił się z trzustki. Być może dlatego właśnie napisał w liście: „Może gdybyśmy mogli zatrzymać się ten jeden raz u Ciebie...". Czy z tego wynika też jej życzenie odwiedzenia sławnych miejsc, w których nie była od kilku dziesięcioleci? Zupełnie możliwe, że rozumie, co się dzieje, a urządza pokaz energii, żeby jemu oszczędzić świadomości, że wie. Chronią siebie nawzajem przed straszną prawdą— moi rodzice jak dzielne i bezradne dzieci... A co ja mogę na to poradzić? — Kiedy... umrze? — pytam, gdy zawracamy do mnie, obaj spłakani. Musi się uspokoić. — To właśnie jest najgorsze! — wydusza w końcu. — Pięć tygodni, pięć miesięcy, pięć lat — nawet pięć minut. Każdy lekarz mówi co innego! Po powrocie matka znowu pyta: — A zabierzesz nas do Greenwich Village? Do Metropolitan Museum of Art? Jedna koleżanka z pracy u pana Clarka jadała przepyszny makaron, wstążki na zielono, w pewnej restauracji w Greenwich Village. Szkoda, bo nie pamiętam, jak się nazywała. Bo chyba nie U Tony'ego, Abe? — Plaster Miodu — podpowiada ojciec, w jego głosie brzmi nuta smutku. — Na pewno już nie istnieje. — Możemy poszukać... bo gdyby okazało się, że jest jeszcze czynna! — woła z zapałem, zwracając się do mnie. — Ach, Davidzie, jak pan Clark uwielbiał muzeum! Co niedzielę zabierał tam swoich dorastających synów. Chodzę z nimi wszędzie, obejrzeć sławne Rembrandty w Metropolitan, szukać U Tony'ego, gdzie podają wstążki na zielono, w odwiedziny u najdawniejszych i najbardziej drogich znajomych, których często nie widziałem od ponad piętnastu lat, ale którzy ściskają i całują mnie tak, jakbym był wciąż dzieckiem, po czym, ponieważ jestem nauczycielem akademickim, zadają poważne pytania na temat sytuacji na świecie. Jak za dawnych czasów idziemy do zoo i do planetarium, na koniec udajemy się w pielgrzymkę do budynku, w którym pełniła niegdyś funkcję sekretarki kancelarii prawnej. Po obiedzie w Chinatown stoimy 98 na rogu Broadwayu i Wall Street, jest mroźne, niedzielne popołudnie, a ona ze swą zwykłą niewinnością snuje wspomnienia o czasach pracy w firmie. Jakże inaczej wszystko by się potoczyło, myślę sobie, gdyby została dożywotnią dziewczyną u pana Clarka, jedną z owych cnotliwych starych panien, które uwielbiają ojcowskiego szefa i robią za ciotki jego dzieci podczas wakacji. Gdyby nie nie kończący się szereg obowiązków związanych z prowadzeniem rodzinnego hotelu, zaznałaby być może pewnej pogodnej równowagi ducha, żyłaby według (a nie zdana na łaskę) swoich prostych zasad porządku i czystości. Z drugiej strony nie poznałaby ojca i mnie — nas nigdy by nie było. Gdyby, gdyby... Gdyby co? Tymczasem ma raka. Śpią na dużym łóżku w sypialni, a ja nie mogę zmrużyć oka pod kocem na kanapie w stołowym. Matki niedługo nie będzie — do tego się to sprowadza. Zapamięta sobie jedynaka i jego nędzny, pozbawiony korzeni żywot — zapamięta cytrynę, z którą mieszkam! Z jaką odrazą i zgryzotą przypominam sobie szereg omyłek — nie, raczej jeden typowy, powtarzający się błąd — które zaprowadziły mnie do tych dwóch pokoi. Zamiast być sobie wrogami, wrogami idealnymi, czemu nie mogliśmy z Helen postarać się o zadowolenie drugiej strony, o stabilne, oddane drugiemu życie? Czy to zadanie przerastałoby dwoje ludzi o tak silnej woli? Czy nie powinienem zaraz na początku oświadczyć: „Słuchaj, będziemy mieli dziecko"? Gdy tak leżę i słucham ostatniego tchnienia matki, próbuję wyrobić w sobie nową stanowczość: muszę i skończę ten pozbawiony celu, bezsensowny... w myślach nie wiadomo czemu pojawia się akurat Elisabeth z medalionem na szyi i zagojoną ręką. Jak miłe powitanie zgotowałaby owdowiałemu ojcu! Ale bez takiej Elisabeth co ja mogę dla niego zrobić? Jak on da sobie radę sam? Dlaczego z jednej strony czekają Birgitta i Helen, a z drugiej życie z cytryną? W miarę upływu bezsennych chwil — które jakby zatrzymały się w miejscu — wszystkie dręczące myśli zdają się zlewać w trudne do rozpoznania, bezsensowne słowo, które nie daje mi 99 spokoju. Chcąc wyrwać się spod jego bezwładnej kontroli, przewracam się nerwowo z boku na bok. Czuję się tak, jakby nie do końca działało jakieś głębokie znieczulenie — zanurzam się z powrotem w klaustrofobicznej torturze izolatki, którą widziałem ostatnio, mając dwanaście lat, po wycięciu wyrostka. Wreszcie słowo przyjmuje kształt rzędu klawiszy, czytanych od lewej, na których ni mniej, ni więcej, tylko matka kazała mi wspierać opuszki palców, kiedy uczyła mnie pisać na hotelowej maszynie Remington Noiseless. Widok jest jednak tym bardziej nieznośny, że znam już przyczynę takiego rozpowszechnienia tego układu elementów alfabetu. Jakbym rzeczywiście miał przed sobą słowo, które w swych trudnych do wymówienia sylabach zawarło całe cierpienie jej tłumionej energii i rozgorączkowanego życia. I całe moje cierpienie. Wyobrażam sobie, jak kłócimy się z ojcem o jej epitafium, ciskamy się, a ja powtarzam kamieniarzowi, że na nagrobku pod jej imieniem mają być wyryte litery ASDFGHJKL. Nie mogę zasnąć. Zastanawiam się, czy dojdzie do tego, że już nigdy nie będę mógł spać. Wszystkie moje myśli są albo proste, albo szalone, po pewnym czasie nie mogę ich już od siebie odróżnić. Mam ochotę położyć się do ich łóżka. W myślach wyobrażam sobie, jak to zrobię. Dla przełamania początkowej nieśmiałości usiądę najpierw na brzegu łóżka i zacznę rozmowę o starych, dobrych czasach. Patrząc na ich dobrze znane twarze, leżące obok siebie na świeżych poduszkach, twarze spoglądające na mnie znad naciągniętej pod brodę kołdry, przypomnę im, jak dawno nie tuliliśmy się do siebie pod jednym kocem. Ostatnim razem chyba w domku letniskowym nad jeziorem Placid? Pamiętacie tę klitkę? Był rok 1940, może 1941? Czy mam rację, myśląc, że kosztowała zaledwie dolara za noc? Matka wymyśliła, że podczas wielkanocnej przerwy w szkole mógłbym zobaczyć Tysiąc Wysp i Niagarę. Właśnie tam jechaliśmy, dodge'em. Pamiętasz, opowiadałaś nam, jak to pan Clark co roku latem zabierał swoich chłopców na zwiedzanie Europy; pamiętasz wszystko, 100 0 czym pierwszy raz usłyszałem od ciebie; Boże, pamiętasz mnie i was dwoje, i małego dodge'a jeszcze przed wojną... a kiedy zaczną się uśmiechać, zdejmę szlafrok i wsunę się pomiędzy nich. 1 przed jej śmiercią spędzimy przytuleni ostatnią noc i poranek. Nie dowie się nikt prócz Klingera, zresztą co może mnie obchodzić, co ktokolwiek sobie o mnie pomyśli? Koło północy rozlega się dzwonek do drzwi. Idę do domofonu w kuchni, naciskam przycisk i pytam: — Kto tam? — Hydraulik, kochasiu. Ostatnim razem cię nie zastałem. Rura już nie cieknie? Milczę. Ojciec wyszedł do salonu w szlafroku. — Znajomy? O tej porze? — Jakieś wygłupy — odpowiadam, a dzwonek dzwoni teraz w rytmie muzyki do reklamy wody po goleniu. — Co się dzieje? — woła matka z sypialni. — Nic, mamo. Śpij. Postanawiam jeszcze raz pomówić przez domofon. — Przestań, bo wezwę policję. — Śmiało. Nie robię nic, za co mogliby mnie wsadzić, mały. Może po prostu mnie wpuść. Wiesz, nie jestem zły. Jestem nawet niezły. Ojciec, który stoi obok i słucha, zbielał jak płótno. — Tato — mówię — wracaj do łóżka. Takie rzeczy zdarzają się w Nowym Jorku. To nic. — On cię zna? — Nie. — To po co tutaj przychodzi? Dlaczego mówi takie rzeczy? Przerwa, znowu dzwonek. Zupełnie wyprowadzony z równowagi wyjaśniam: — Bo facet, od którego wynająłem mieszkanie, jest homoseksualistą — i, o ile mogę się zorientować, ten człowiek jest jego kolegą. — I Żydem? 101 — Ten, od którego wynajmuję? Tak. — Jezu — burczy ojciec — co mogło przewrócić w głowie takiemu człowiekowi? — Chyba będę musiał zejść. — Sam? — Nic mi nie będzie. — Nie wygłupiaj się — we dwóch zawsze raźniej. Idę z tobą. — Tato, nie ma takiej potrzeby. — O co teraz chodzi? — woła matka z sypialni. — O nic — uspokaja ją ojciec. — Dzwonek się zaciął. Zejdziemy i spróbujemy go naprawić. — O tej porze? — Zaraz wrócimy. Nie wstawaj z łóżka. — Do mnie szepcze: — Masz jakiś kij, pałkę, coś w tym rodzaju? — Nie, nie... — A jeśli jest uzbrojony? Może chociaż parasolkę? Dzwonek tymczasem umilkł. — Może sobie poszedł — stwierdzam. Ojciec nasłuchuje. — Nie ma go — potwierdza. — Poszedł sobie. Ojciec nie zamierza jednak wracać do łóżka. Przymyka drzwi do sypialni. — Ciii — szepcze do matki — wszystko jest dobrze, śpij już... — I siada naprzeciw kanapy. Słyszę ciężki oddech, gdy zbiera się, żeby coś powiedzieć. Ja sam też nie czuję się zbyt swobodnie. Oparty sztywno o poduszkę czekam na ponowny dzwonek domofonu. — Nie masz przypadkiem — chrząka — nic wspólnego ze sprawami, o których chciałbyś mi opowiedzieć? — Nie wygłupiaj się. — Bo odszedłeś od nas, Davey, kiedy miałeś siedemnaście lat, i od tego czasu nie wtrącaliśmy się do tego, jakim ulegałeś wpływom. — Tato, ja nie ulegam żadnym „wpływom". — Chcę cię o coś spytać. Prosto z mostu. 102 — Proszę bardzo. — Nie chodzi mi o Helen. Nigdy cię nie pytałem i nie będę teraz zaczynał. Zawsze traktowałem ją jak synową. Czyja i matka nie szanowaliśmy... — W stu procentach. — Miarkowałem się. Nie chciałem, żebyśmy stali się dla niej wrogami. Nie może mieć nam nic do zarzucenia. Chyba wypadliśmy w tej roli znakomicie. Jestem osobą liberalną synu — w poglądach politycznych nawet bardziej niż liberalną. Czy wiesz, że w tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym roku oddałem swój pierwszy w życiu głos w wyborach na gubernatora stanu Nowy Jork na Normana Thomasa? A w czterdziestym ósmym głosowałem na Henry'ego Wallace'a — co nie miało być może sensu i było błędem, ale chodzi o to, że jako prawdopodobnie jedyny hotelarz w całym kraju zagłosowałem na człowieka, którego wszyscy nazywali komunistą. Nie był nim — ale chcę ci powiedzieć, że nigdy, przenigdy nie byłem człowiekiem o wąskich horyzontach. Wiesz — a jeśli nie wiesz, to powinieneś wiedzieć — że nigdy nie przeszkadzało mi to, że jakaś dziewczyna jest siksą. Siksy istnieją i nie znikną tylko dlatego, że tak życzą sobie żydowscy rodzice. Zresztą komu to przeszkadza? Wierzę we wspólne i harmonijne życie wszystkich ras i wszystkich religii i nigdy z matką nie martwiliśmy się tym, że ożeniłeś się z gojką Sądzę, że pod tym względem wypadliśmy doskonale. Ale nie znaczy to, że w smak były mi wszystkie inne jej szaleństwa. Muszę ci się przyznać, że w ciągu trzech lat twojego małżeństwa ani jednej nocy nie przespałem w spokoju. — Ja w sumie też nie. — Naprawdę? To po kiego tak długo w tym tkwiłeś? Po co w ogóle pakowałeś się w takie bagno? — Naprawdę musimy mówić o tych sprawach? — Nie, nie, masz rację, do diabła z tym. Jeśli już nigdy nie usłyszę o niej ani słowa, to na pewno się nie zmartwię. Chodzi mi tylko o ciebie. — O co chcesz spytać? 103 — Davidzie, co to jest Tofrinal, którego pełną butelkę widzę w szafce z lekarstwami? Po co bierzesz taki lek? — To lekarstwo na depresję. Tofranil. Syczy. Odraza, bezsilna złość, zdumienie, pogarda. Pierwszy raz słyszałem ten odgłos z jego ust całe wieki temu, kiedy musiał wyrzucić kelnera, który zmoczył łóżko tak, że śmierdziało na całym poddaszu, gdzie spał personel. — A do czego ci to potrzebne? Kto kazał ci to połykać i mieszać z własną krwią? — Psychiatra. — Chodzisz do psychiatry? — Tak. — Dlaczego? — woła. — Żeby się nie załamać. Żeby ogarnąć swoje położenie. Żeby móc porozmawiać z kimś... zaufanym. — Czemu nie z żoną? Żony od tego są! Mówię o prawdziwej żonie, a nie o osobie, której kosmetyki musiały cię kosztować całą nauczycielską pensję. Bardzo mi się to nie p o-d o b a, synu. Tak nie można żyć! Psychiatra, mocne leki, ludzie, co przychodzą o każdej porze dnia i nocy... którzy nie są nawet ludźmi... — Nie ma powodów do zmartwienia. — Jest mnóstwo powodów do zmartwienia. — Nie, nie — zniżam głos. — Tato, tylko mama... Zasłania oczy i zaczyna cicho płakać. Drugą rękę zaciska w pięść, którą wymachuje w moją stronę. — Musiałem trzymać się twardo całe życie! Bez psychiatrów, bez pigułek na szczęście! Jestem człowiekiem, który nigdy się nie poddał! Znów rozlega się dzwonek. — Nie zwracaj na to uwagi, tato. Znudzi mu się i sobie pójdzie. — Żeby wrócić za jakiś czas? Rozwalę mu łeb, to będzie święty spokój! Otwierają się drzwi sypialni i staje w nich matka w nocnej koszuli. 104 — Komu rozwalisz głowę? — Jakiemuś cuchnącemu pedałowi, który nie daje mu spokoju! Znów domofon: dwa długie, jeden krótki; dwa długie, jeden krótki. Wally jest pijany. Moja krucha matka pyta ze łzami w oczach: — Jak często się to dzieje? — Niezbyt często. — A... dlaczego tego nie zgłosisz? — Bo zanim zjawiłaby się policja, jego już by tu nie było. Do takich spraw nie wzywa się policji. — I możesz przysiąc — pyta ojciec — że nie jest to żaden twój znajomy? — Przysięgam. Matka wchodzi do salonu i siada obok mnie. Bierze mnie za rękę, ściska. Wszyscy troje słuchamy dzwonka — matka, ojciec i syn. — Wiesz, co raz na zawsze nauczyłoby tego skurczysyna rozumu? — pyta ojciec. — Wrzątek. — A b e! — krzyczy matka. — Popamiętałby sobie taką nauczkę! — Tato, proszę cię, nie wyolbrzymiaj problemu. — A ty go nie bagatelizuj! Czemu zadajesz się z takimi typami? — Nie zadaję się. — To dlaczego mieszkasz w miejscu, do którego się schodzą i nie dają ci spokoju? Mało ci kłopotów? — Proszę, uspokój się — wtrąca się matka. — Przecież to nie jego wina, że jakiś wariat dzwoni mu do domofonu. To Nowy Jork. Przecież słyszałeś. Zdarza się. — To nie znaczy, że nie można się bronić, Belle! — Zrywa się z krzesła i gna do domofonu. — Ej, ty! — krzyczy. — Przestań! Mówi ojciec Davida...! Gładząc jej rękę — przez skórę czuć już kości — szepczę: — Dobrze już, dobrze, nie naciska tego guzika, co trzeba. Uspokój się, mamo, tamten nawet go nie słyszy. 105 - ...chcesz poparzeń trzeciego stopnia, to nie ma sprawy! Baw się, jak lubisz, w pierwszym lepszym rynsztoku, ale jak wiesz, co dla ciebie dobre, to trzymaj się z dala od mojego syna! Dwa miesiące później w szpitalu w Kingston umiera matka. Po zakończeniu stypy i odejściu gości ojciec namawia, żebym wziął potrawy, jakie zamroziła dla mnie miesiąc przedtem, ostatnie, jakie ugotowała za życia. — A t у co będziesz jadł? — oponuję. — Umiałem sobie ugotować, kiedy ciebie nie było jeszcze na świecie. Bierz. Weź, co dla ciebie zrobiła. — Tato, jak ty będziesz tutaj mieszkał sam? Jak dasz sobie radę w sezonie? Dlaczego pozbyłeś się wszystkich? Nie mierz sił na zamiary. Nie możesz zostać tu sam. — Nie dam zrobić sobie krzywdy. Jej odejście nie było nieoczekiwane. Proszę cię, weź to wszystko. Taka była jej wola. Mówiła, że gdy przypomni sobie twoją lodówkę, zalewa ją krew. Ugotowała dla ciebie — zaczyna drżeć mu głos — potem odeszła. — Szlocha. Obejmuję go ramieniem. — Nikt jej nie rozumiał — mówi — nigdy, przenigdy. Była dobrym człowiekiem, Davey. W młodości wszystko sprawiało jej radość, najmniejszy nawet drobiazg. Robiła się nerwowa tylko wtedy, kiedy w lato było pełno roboty i wszystko wymykało się spod kontroli. Śmiali się z niej. A pamiętasz zimę? Ten spokój, ta cisza? Radość? Listy wieczorami. — To już zbyt wiele: rozklejam się pierwszy raz od jej śmierci poprzedniego dnia rano. — Pewnie, że pamiętam. Jasne. — Ach, synu, to wtedy była sobą. Ale kto o tym wiedział? — My — odpowiadam, ale on powtarza tylko ze złością: — Kto o tym wiedział! Pakuje zamrożone jedzenie do reklamówki i wynosi do mojego samochodu. — Proszę, ku jej świętej pamięci. Wracam więc do Nowego Jorku z kilkoma pojemnikami, każdy opatrzony etykietą z wypisanym na maszynie: „Ozorek w sławnym sosie rodzynkowym babci — 2 porcje". 106 Po tygodniu wracam na wieś, tym razem z wujkiem Lanym, żeby zawieźć ojca do Cedarhurst, gdzie zamieszka z bratem i szwa-gierką. Tylko na jakiś czas, mówi, kiedy pakujemy jego walizkę do samochodu; dopóki nie otrząśnie się z żalu. Ma pewność, że lada dzień będzie na powrót sobą. Musi, nie ma innego wyjścia. — Pracowałem, odkąd miałem czternaście lat. Nie można się tak po prostu poddać. Trzeba zacisnąć zęby i żyć dalej. — Zresztą jest zima i zawsze istnieje ryzyko pożaru. Tak, pomocnik z żoną zamieszkają na terenie hotelu, ale nie daje to żadnej gwarancji, że hotel nie spali się pod jego nieobecność. Jest naturalnie prawdą, że dziesiątki tajemniczych pożarów wybuchło w opuszczonych hotelach i pensjonatach od czasu, kiedy region zaczął wychodzić z mody jako teren letniego wypoczynku Żydów, czyli mniej więcej wtedy, gdy wyjechałem do college'u, ale razem z matką zdołali utrzymać rzednące szeregi starzejącej się klienteli, prowadzić główny hotel i dbać o otoczenie, przez co podpalenie jakoś nigdy dotąd nie wydawało mu się realnym zagrożeniem. Ale podczas drogi myśli tylko o tym. Wymienia miejscowych typów spod ciemnej gwiazdy: — Mężczyźni po trzydzieści, czterdzieści lat! — których zawsze podejrzewał o podpalenia. — Nie, nie — przeczy typowej analizie wujka, wskazującego źródło wszystkich kłopotów — na antysemitów są za głupi. Zwyczajni głupcy i obiboki, nadają się tylko do wariatkowa. Ludzie, których podnieca widok płomieni! A kiedy zostaną same zgliszcza, wiecie, kogo będą oskarżać? Znam tę śpiewkę na pamięć. Mnie! Że chodziło o pieniądze z odszkodowania! Bo żony nie ma i chcę się pozbyć interesu! Stracę moje dobre imię! A wiecie, kto za tym często stoi? Sama ochotnicza straż pożarna! Tak — żeby mogli wsiąść w środku nocy do samochodów i latać po zboczu góry w tych swoich butach i kaskach! Nawet po umoszczeniu mu gniazdka w dawnym pokoju Lor-raine dręczą go obawy o los imperium, które budował własnym potem i krwawicą. Dzwonię do niego co wieczór i za każdym razem opowiada, że nie może zasnąć, bo ciągle wyobraża sobie pożar. Przybyły mu też nowe powody do zmartwienia. 107 - Ten pedał już nie wraca? — Nie — odpowiadam, bo w tej sytuacji wolę kłamać. — A widzisz... warto było mu pogrozić. Na nieszczęście do niektórych ludzi przemawia tylko kułak — twierdzi ojciec, który nigdy w życiu nikogo nie uderzył. — Jak tam u wujka Larry'ego i cioci Sylvii? — pytam. — Cudownie. To istne anioły. Bez przerwy powtarzają, że mogę zostać. — No, brzmi to zachęcająco. — Ale nic z tych rzeczy, powtarza, jeszcze pięć, dziesięć dni, i najgorsze minie. Tak musi być. Musi wracać, dopóki ten kram jeszcze stoi na swoim miejscu! Później mija pięć kolejnych dni, i jeszcze następnych, aż wreszcie, po burzliwej przejażdżce ze mną w pewną niedzielę, ojciec zgadza się wystawić Hungarian Royale na sprzedaż. Chowając twarz w dłoniach, mówi: — Ale ja nigdy w życiu się nie poddałem. — Nie ma się czego wstydzić, tato. Po prostu czasy się zmieniają. — Aleja się n i e poddaję — woła — nikomu nie wolno tak myśleć. — Nikt tak nie pomyśli — upewniam go i odwożę do brata. W tym czasie niemal co noc myślę o dziewczynie, którą znałem zaledwie dwa miesiące, będąc dwudziestodwuletnim seksualnym bohaterem, dziewczynie, która nosiła na szyi medalion z kosmykiem włosów ojca. Myślę nawet, czyby do niej nie napisać, na adres rodziców. Już wstaję i zaczynam przetrząsać papiery w poszukiwaniu sztokholmskiego adresu. Ale Elisabeth z pewnością jest już zamężna i kilkakrotnie dzieciata, i na pewno w ogóle o mnie nie myśli. Żadna żyjąca kobieta o mnie nie myśli, w każdym razie nie z miłością. Mimo że szef mojego zakładu Arthur Schonbrunn jest przystojnym i nienagannie wychowanym mężczyzną w średnim wieku, obdarzonym niezmąconym urokiem i dbałym o konwenanse 108 — najzręczniejszym i najpełniejszym wdzięku zwierzęciem społecznym, jakie dane mi było zobaczyć w działaniu — w stosunku do jego żony Debory jakoś nigdy nie udało mi się wykrzesać zbytniego entuzjazmu, nawet kiedy byłem ulubionym studentem Arthura i ona często przyjmowała mnie serdecznie i gościnnie. W owych pierwszych latach na Stanford poświęcałem nawet nieco czasu na zastanowienie się, co człowieka tak dbałego o formy, niezmordowanego przeciwnika przybierających na sile politycznych ataków na program studiów uniwersyteckich, zawsze na straży najwyższych wartości — co człowieka tak świadomego wiąże z kobietą, która najbardziej lubiła odgrywać publicznie rolę lekkomyślnej damy, której urok miał niby to polegać na zuchwałej „szczerości". Pamiętam, że gdy Arthur pierwszy raz zaprosił mnie na kolację w towarzystwie ich dwojga, pod koniec wieczoru — wypełnionego przede wszystkim kokieteryjną i „oburzającą" paplaniną Debory — myślałem sobie: To najbardziej samotny człowiek na ziemi. Jakim bólem i rozczarowaniem przejęło mnie wówczas, a miałem dwadzieścia trzy lata, to pierwsze spojrzenie na życie rodzinne profesora, który traktował mnie jak ojciec... tymczasem nazajutrz Arthur opowiedział mi o „cudownym darze obserwacji" żony i jej talencie do „dotykania samego sedna sprawy". Podobnie wspominam inny jeszcze wieczór, wiele lat później, kiedy zostaliśmy dłużej w pracy — to znaczy Arthur pracował, a ja siedziałem w bezruchu za biurkiem, jak zwykle nie wiedząc, co poradzić na beznadziejny impas, w jakim znaleźliśmy się z Helen, a na którego przełamanie nie starczało nam odwagi ani stanowczości. Gdy Arthur zobaczył moją bardziej niż zwykle otępiałą minę, wszedł do gabinetu i do trzeciej nad ranem starał się wyperswadować mi co bardziej szalone pomysły, jakie mogą przyjść do głowy okropnie nieszczęśliwemu mężowi, który ma kłopoty ze zmuszeniem się, żeby pójść do domu. Wielokrotnie przypominał mi, jak świetna była moja praca magisterska. Teraz należało przede wszystkim przygotować ją do publikacji. W sumie wszystko, co powiedział mi wtedy Arthur, brzmiało dość podobnie do tego, co miałem usłyszeć z ust 109 doktora Klingera na temat swój, swojej pracy i Helen. Ja z kolei wylewałem swoje żale, a w pewnej chwili położyłem głowę na biurku i zapłakałem. — Domyślałem się, do czego doszło — powiedział Arthur. — Oboje się domyślaliśmy. Ale uważaliśmy, że nie należy się wtrącać, mimo że bardzo nam na tobie zależy. Doświadczenie nauczyło nas, że między przyjaciółmi zawsze, prędzej czy później, przychodzi na to pora. Bywały jednak dni, kiedy miałem ochotę wziąć cię za fraki i potrząsnąć, żebyś przestał zachowywać się jak idiota. Nie masz nawet pojęcia, ile razy rozmawialiśmy z Debbie, jak pomóc ci wyplątać się z całego tego nieszczęścia. Nic nie dręczyło nas bardziej niż wspominanie ciebie, kiedy zjawiłeś się na uczelni, a potem patrzenie, co się z tobą dzieje. Ale nie mogłem nic zrobić, Davidzie, dopóki sam z tym nie przyszedłeś — a tobie przychodzi to z trudem. Ty zachowujesz wobec ludzi pewien dystans, dlatego jesteś bardziej niż inni samotny. Ja zresztą też mam takie tendencje. Pod koniec czuwania nade mną — i w ogóle pierwszy raz — Arthur zaczął mówić o swoim życiu osobistym, całkiem tak, jakbyśmy byli ludźmi w tym samym wieku i o takiej samej pozycji społecznej. Po dwudziestce, kiedy wykładał w Minnesocie, także związał się z „neurotyczką, która chciała go zniszczyć". Skandaliczne kłótnie przy ludziach, męka dwóch aborcji, rozpacz tak wielka, że zaczął nabierać przekonania, iż samobójstwo jest jedynym sposobem wyswobodzenia się z bólu i chaosu. Pokazał mi niewielką bliznę na ręce, gdzie ta obłąkana, żałosna bibliotekarka, której nie mógł ani znieść, ani opuścić, dźgnęła go przy śniadaniu widelcem... Arthur starał się dać mi nadzieję (i przykład), porównując własne nieszczęście — i ocalenie — z tym, przez co przechodziłem, a ja chciałem krzyknąć: — Jak śmiesz? Jak sądzisz, co masz teraz? Debbie jest taka pospolita; jej spontaniczność to zwykłe chytre pozerstwo; szczerość to pozbawione taktu popisywanie się; jest kapryśna w towarzystwie, demoniczna pod opieką anioła stróża — Arthur, to nie ma żadnego znaczenia, zuchwałość w grze, w której nie ma żadnej 110 stawki! Za to Helen — dobry Boże, Helen jest sto, tysiąc razy... -— Rzecz jasna nie wzniosłem się na takie szczyty świętego oburzenia, nie wypowiedziałem tak lekkomyślnych słów o obłudzie i powierzchowności jego żony w zestawieniu z uczciwością, inteligencją, urokiem, urodą i śmiałością mojej — w końcu wierność małżeńska była jego specjalnością a marzenia o zabójstwie żony, przynajmniej tamtej nocy, moją. Czy ta rycerskość Arthura zasługuje na litość czy zawiść? Czy mój dawny mentor, a obecny dobroczyńca jest po trosze kłamcą i masochistą, czy jest zwyczajnie zakochany? Czy dzięki nieco rzucającej się w oczy, kociej zalotności Debory i wyglądowi kojarzącemu się z kobietą lekkich obyczajów, dzięki odrobinie nieprzyzwoitości żony, to na ogół duszne i konwencjonalne życie staje się znośne? „Picia" — taką diagnozę postawił nasz miejscowy poeta Ralph Baurngarten; „picia" lub „pica" — rzeczowniki niepospolite, okraszające poezję Baumgartena, rymowane z „sisia", blisko spokrewnione z „pichnia" i odnoszące się naturalnie do sromu. Mają fisia na picie — do takiej klasy mężów zalicza Arthura Schon-brunna poeta kawaler — i niewolniczo przestrzegają zasad przyzwoitości i konwenansów, ustalonych, zdaniem Baumgartena, przez całe pokolenia kobiet w celu oswojenia i rozbrojenia mężczyzn. O którym to oswojeniu poeta nasz nie chce nawet słyszeć. Raczej zgadzam się z Baumgartenem, iż po części z powodu jego zdecydowanie nieprzejednanej postawy wobec płci odmiennej — i jego preferencji seksualnych w ogóle — temu młodemu gburowi literackiemu nie przedłużą tu umowy. Jeżeli jednak swoim zachowaniem zasłużył sobie na pogardę części kolegów i ich żon, nie zniechęciło go to bynajmniej do obnoszenia się ze swoimi poglądami na to, co i w jaki sposób lubi robić. Ostentacja to dla niego podstawa dobrej zabawy. — Poderwałem w muzeum dziewczynę i przy wyjściu spotkaliśmy naszych dobrych znajomych, Kepesh. Debbie wymknęła się z dziewczyną do toalety, żeby wymacać sprawę, a Arthur, cały czas uprzejmie, spytał, jak długo znam Ritę. Odpowiedzia- 111 łem, że jakieś półtorej godziny. Że wychodzimy, bo w muzeum trudno o zaciszny zakątek, w którym moglibyśmy się na siebie rzucić. A co Arthur sądzi o jej pulchnym tyłeczku? Jakoś nie chciał powiedzieć. Wygłosił tylko wykład na temat współodczuwania. Nie da się ukryć, że Baumgarten dość szeroko zarzuca sieci. Gdy idziemy ulicami Manhattanu, żadna kobieta poniżej pięćdziesiątki ani dziewczyna powyżej piętnastki nie może przejść, żeby nie zaczepił jej w celu uzyskania informacji, które, jak im się zwierza, są mu absolutnie niezbędne do przeżycia. — Ojej, jaki fajny płaszcz! — woła, szczerząc zęby do młodej kobiety w wytartym futrze, pchającej dziecinny wózek. — Dzięki! — Mogę spytać, z czego? Co to było za zwierzę? Jeszcze nigdy takiego nie widziałem. — To podróbka. — Naprawdę? Po chwili nie posiada się ze zdziwienia (nie całkiem zresztą udawanego), że ta młoda kobieta w sztucznym futrze jest już rozwiedzioną matką trójki małych dzieci, która nie skończyła studiów na Uniwersytecie Tysiąc Mil Stąd. Woła do mnie, stojącego na boku z niepewną miną: — Słyszałeś, Dave? To Alice. Urodziła się w Montanie — tymczasem teraz prowadzi wózek z dzieckiem po ulicach Manhattanu. — I młoda kobieta, zupełnie tak jak Baumgarten, nie może wyjść z podziwu na myśl o przebyciu takiej odległości w ciągu zaledwie dwudziestu czterech lat. Zdobywanie sympatii nieznajomych, oznajmia Baumgarten, polega na zadawaniu pytań, które nie wymagają ani chwili do namysłu, i uważnym słuchaniu odpowiedzi, nawet najbanalniejszych. — Pamiętasz, co mówił James, Kepesh: „Dramatyzować i jeszcze raz dramatyzować". Niech myślą, że ciekawi nas, kim są i jakie noszą ubrania. Że jest to w pewnym sensie doniosłe. Na t у m polega współodczuwanie. Tylko bez ironii, wypraszam sobie. Ty odstraszasz ich doskonałym wyczuciem złożoności życia. Doświadczenie pokazuje, że kobieta z ulicy niezbyt przepada za ironią. 112 Wręcz przeciwnie, ironia działa na nią jak płachta na byka. Ona potrzebuje uwagi. Chce być doceniona. Na pewno nie ma ochoty stawać z tobą w szranki intelektualne. Miejsce na niuanse jest w twoich artykułach krytycznych. Kiedy wychodzisz na ulicę, musisz się otworzyć. Po to są na świecie ulice. W ciągu pierwszych miesięcy na uczelni odkrywam, że gdy podczas zebrania grona pedagogicznego pada nazwisko Baum-gartena, zawsze znajdzie się ktoś, kto nie może na niego patrzeć i chętnie wyjaśni, dlaczego. Debbie Schonbrunn utrzymuje, że nasza „miejscowa zakała ludzkości" byłaby nawet zabawna, gdyby nie była taka — to ulubione słowo jej i Arthura — „destrukcyjna". Rzecz jasna nie muszę reagować: wypijam drinka i zbieram się do Nowego Jorku. — No, nie jest aż taki zły — mówię. — Nawet — dodaję — dość go lubię. — Co takiego można w nim „lubić"? Wracaj do domu, Kepesh. Twoje miejsce jest w pustym mieszkaniu; na pierwszy rzut oka widać, gdzie twoje miejsce: przy tej łatwej do przewidzenia dyskusji czy w cuchnącym tytoniem mieszkaniu. — Acojestwnimtak niesympatycznego? — pytam. — Od czego by tu zacząć? — mówi Debbie. — Po pierwsze pogarda dla kobiet. To zabójczy, pozbawiony skrupułów kobieciarz. Nienawidzi kobiet. — Mnie się wydaje, że raczej je lubi. — David, chcesz się ze mną sprzeczać, udajesz gorszego, niż jesteś, sama nie wiem, po co. Ralph Baumgarten to hańba dla ludzkości, podobnie jak jego poezja. Nigdy w życiu nie czytałam czegoś tak odczłowieczonego. Przeczytaj jego pierwszy tomik i sam się przekonaj, jak lubi dziewczęta. — No, jeszcze go nie czytałem... — Kłamstwo. — Ale byliśmy parę razy na lunchu. Nie jest taki znowu zepsuty. Bo wiesz, Deborah, człowiek nie streszcza się w poezji. — W tym wypadku się streszcza: podły, pewny siebie, nachalny i w sumie dość głupi. Co to za „człowiek"? Jak on 113 chodzi, jak sunie; rzeczy z demobilu; twarz — w sumie trudno powiedzieć, żeby miał twarz. Tylko wredne oczka i ponury uśmieszek. Nie mieści mi się w głowie, jak kobiety mogą znieść jego bliskość. — No, musi coś w sobie mieć. — Albo i m czegoś brakuje. Szczerze mówiąc, skoro w tobie jest wrodzona elegancja, a on to sęp do szpiku kości, nie wiem, co cię do niego ciągnie... — Rozumiemy się — wzruszam ramionami, odstawiam wreszcie drinka i jadę do domu. Niebawem docierają do mnie wieści na temat wniosków z przenikliwych obserwacji Debbie, poczynionych podczas naszej rozmowy. Chyba powinienem się tego spodziewać, być może po prostu sobie na to zasłużyłem. Zaskakuje mnie jedynie moje własne zaskoczenie — i wrażliwość na atak. Wieść niesie, że podczas pewnej kolacji u Schonbrannów pani domu obwieściła wszem wobec, iż Baumgarten stał się „al-ter ego" Davida Kepesha, „realizującym fantazje na temat agresji wobec kobiet", które dręczą Davida wskutek nieszczęśliwego małżeństwa i jego „przerażającego" zakończenia. Przerażający koniec w Hongkongu — kokaina, gliny, sceneria — jak również przerażające epizody z początku i środka zostały następnie opowiedziane ku zbudowaniu obecnych gości. Wszystkie te szczegóły przekazuje mi pewien miły człowiek, bawiący wówczas u Schonbrannów, który nie ma nic wspólnego z tą historią, a który myślał zapewne, że wyświadcza mi przysługę. W efekcie powstaje korespondencja. Rozpoczęta i, niestety, podtrzymywana przeze mnie. Droga Debbie! Doszły mnie wieści, że w ubiegłym tygodniu podczas kolacji rozpowiadałaś ludziom o moich prywatnych sprawach — to znaczy o małżeństwie, o moich „katuszach" i, jak się wyraziłaś, „fantazjach na temat agresji wobec kobiet". Mogę spytać, skąd znasz moje fantazje? I czemu sta- 114 liśmy się z Helen tematem rozmowy ludzi, których większości nawet nie znam? Ze względu na przyjaźń z Arthurem, która sięga dość już odległej przeszłości, a którą mieliśmy ostatnio okazję ożywić, mam nadzieję, że nie będziesz w przyszłości omawiać z nieznajomymi mi ludźmi kwestii moich fantazji agresywnych i życiowych przejść. W przeciwnym bowiem razie trudno mi będzie czuć się swobodnie w towarzystwie Arthura i, rzecz jasna, Twoim. Z uszanowaniem David Drogi Davidzie! Przepraszam za paplanie na Twój temat przy ludziach, którzy Cię nie znają, i obiecuję, że to się nie powtórzy. Byłabym strasznie wdzięczna, gdybyś mi powiedział, co to za sukinsyn Ci to wszystko zdradził. Żeby jego noga więcej u mnie nie postała! Na otarcie łez muszę dodać, że, po pierwsze, twoje nazwisko zostało wspomniane jedynie mimochodem — niestety, nie stanowiłeś przedmiotu całowieczornej rozmowy; po drugie, masz całkowitą słuszność, nosząc w sobie uraz do Helen; po trzecie, nie ma się czego wstydzić ani czemu dziwić, że Twój gniew na Helen przybiera formę znajomości z młodym człowiekiem, który jak sęp pastwi się nad kobietami. Ale jeśli mamy odmienne poglądy na Twoją z nim przyjaźń, zupełnie mi to nie przeszkadza i Tobie też nie powinno. Jeśli wreszcie mówiłam o Helen, co mi ślina na język przyniosła, wynikło to stąd, że jeszcze w Stanford zachowywała się dość ostentacyjnie i była często brana na języki przez wielu ludzi, włącznie z ludźmi dobrze Ci życzącymi. Ty także nie unikałeś rozmów na jej temat, kiedy bywałeś u nas w domu. 1 Ale, Davidzie, co za dużo, to niezdrowo. Przyjdziesz do nas na kolację — choćby w piątek? Bardzo proszę, sam lub z osobą towarzyszącą (byle nie z tym Wizygotem). Jeżeli przyjdziesz z kobietą przysięgam, że nie zająknę się ani słowem o Twojej mizoginii. Twoja Debbie PS: Dużo bym dała za nazwisko skunksa, który mnie wydał. Droga Debbie! Nie powiem, żeby Twoja odpowiedź mnie zadowalała. Nie zdajesz sobie chyba sprawy z własnej niedyskrecji na temat tego, co o mnie wiesz albo zdaje Ci się, że wiesz. Moje zwierzenia wobec Arthura, którymi na pewno się z Tobą dzielił, nie mogą tu stanowić okoliczności łagodzącej. Czy rozumiesz, dlaczego? Nie wiem, jak możesz nie pojmować, że małżeństwo jest dla mnie wciąż bolesnym wspomnieniem, a cierpienia wcale nie łagodzi świadomość, że staje się ono przedmiotem rozmów ludzi, którym zwierzyłem się kiedyś ze swych zmartwień. Ton Twego listu jeszcze pogarsza sytuację i w żadnym wypadku nie mogę przyjąć Twojego zaproszenia. David Drogi Davidzie! Przykro mi, że moja kartka Cię nie zadowoliła. Powierzchowność tonu była zamierzona — moim zdaniem odpowiadało to naturze tego, co uważasz za mój występek. Czy naprawdę bierzesz mnie za jakąś wiedźmę, której 116 strasznie zależy na zbrukaniu Twego nieskazitelnego imienia i naruszeniu Twego spokoju podłymi i szkodliwymi aluzjami? Najwyraźniej tak, co jest oczywiście okropne, ale samo Twoje przekonanie nie zmienia faktów. Przeprosiłam za niedyskrecję wobec nieznajomych, bo wiem, że czasem mi się to zdarza. Zakładałam, że tak to odebrałeś — jak coś bezsensownego i lekkomyślnego. Wiem, że nie mówiłam niczego strasznego, co sprawiłoby Ci ból. Wspominając Twoje opinie na temat stosunku do dam — pamiętasz te opowieści z czasów studenckich? — nie pomyślałam nawet, że możesz uważać się za chodzący ideał. Przyznaję, że nigdy nie brałam Cię za anioła w stosunkach z kobietami, z drugiej strony nigdy też nie myślałam, żeby była to najistotniejsza Twoja cecha. Lubiłam Cię i traktowałam jak przyjaciela. Muszę przyznać, że byłaby dla mnie przykra świadomość, iż napadasz na swoich starych znajomych z Kalifornii tylko dlatego, że pozwolili sobie na „niedyskrecję" wspominania o Tobie w trakcie rozmowy. Wspominania nie ze złośliwości, podłości albo braku sympatii, lecz dlatego, że wiedzą przez co przeszedłeś. Obawiam się, że Twój list mówi o Tobie więcej, niż chciałabym się dowiedzieć. Debbie Drogi Davidzie! Debbie pisze odpowiedź na Twój ostatni list, ale w tym momencie czuję się zmuszony wtrącić. Odnoszę wrażenie, że Debbie starała się, nie chcąc przy tym posuwać się do kompletnego upokorzenia, przeprosić Cię, bo jej zdaniem niektóre Twoje zarzuty były uzasadnione. Jednocześnie starała się dać Ci do zrozumienia, żartobliwym tonem, że jej postępek nie był taki zno- wu poważny. O ile znam całą sprawę, jestem skłonny się z nią zgodzić, a Twój ostatni list, agresywny, przesycony zranioną dumą jest bardziej szkodliwy niż jakakolwiek przewina Debory. Nawiasem mówiąc, nie mam pojęcia, co Twoim zdaniem Debora powiedziała na Twój temat (przydałoby się ustalenie podstawowych faktów), ale mogę zapewnić, że była to zwyczajna, kilkuminutowa rozmowa przy stole, zupełnie nie wymierzona przeciw Tobie. Podejrzewam, że w przelocie mogłeś mówić o Deborze gorsze rzeczy (choć być może nie w obecności nieznajomych). Moim zdaniem przyjaciele winni okazywać większą wolę wybaczania sobie chwilowych słabostek. Z uszanowaniem Arthur Drogi Arthurze! Przeciwieństwa się wykluczają: „kompletne upokorzenie", „żartobliwy" i, jak to ujęła Twoja żona, „powierzchowny w zamierzeniu" ton, bo to najtrafniej oddaje jej podejście do tego, co mnie zabolało. Niedyskrecja Debbie jest oczywiście wybaczalna, co sugerowałem już w pierwszym liście. Ale jej upór i lekkość tonu w całej sprawie skłaniają mnie do uważania jej fam pas za coś więcej niż „chwilową słabostkę" przyjaciółki. David Drogi Davidzie! Wahałem się, czy odpowiedzieć na ostatni list od Ciebie, bo nie zostawiłeś mi wielu możliwości. Nie mogę u-wierzyć, że przyszło Ci do głowy, iż Deborah może chcieć zrobić Ci krzywdę. Nie bardzo chce mi się też wierzyć, że nie widzisz, jak, rozdmuchując całą sprawę, potwierdzasz tylko spostrzeżenie Debory na temat Twojego agresywnego obecnie stosunku do kobiet. Zamiast wypisywać napastliwe listy, powinieneś zastanowić się przez chwilę, czemu nie przyjąłeś na samym początku jej przeprosin za brak taktu... czemu wolałeś postawić pod znakiem zapytania naszą wieloletnią przyjaźń? Żeby bić japo głowie jej domniemanym występkiem? Jeśli nie mam rozwieść się z Debbie i wygnać jej w łachmanach na ulicę, to nie wiem doprawdy, co zrobić, żeby odbudować przyjazne stosunki między Wami. Masz jakieś pomysły? Z uszanowaniem Arthur To Klinger wypowiada zaklęcie, które kończy cały ten koszmar. Opowiadam, co zamierzam napisać w następnym liście do Arthura — jestem gdzieś w połowie drugiej wersji — na temat freudowskiej pętli, jaką zarzucił mi na szyję. Ciągle zalewa mnie krew na myśl o jego wyrażonej dwa listy temu prośbie (na dodatek w nawiasie) o „ustalenie podstawowych faktów". Za kogo on mnie bierze, doktoranta przychodzącego na konsultacje? Nie posyłałem mu tych listów na zaliczenie! Nie obchodzi mnie, że powinienem czuć się zobowiązany — nie będą wygadywać o mnie niestworzonych rzeczy! Nie będzie mnie oczerniać i poniżać swoimi lekkomyślnymi, neurotycznymi kalumniami! Nie pozwolę też, żeby znieważała Helen! „Fantazje agresywne"! Chodzi tylko o to, że j ej nie znoszę! Właściwie dlaczego n i e wygoni jej w łachmanach na ulicę? Świetny pomysł! Zyska w moich oczach szacunek! Wszyscy będą go szanować! Po zakończeniu mojej dzisiejszej perory Klinger stwierdza: — Znaczy, plotkuje na pana temat — i co z tego? Dziewięć słów, ale wystarczy, żebym skamieniał i zrozu- 119 miał, jakim jestem idiotą i neurotykiem. Taki zakompleksiony! Bez sensu i celu — i bez przyjaciela na świecie! I robię sobie tylko wrogów! Gniewne listy do Oddanej Sobie Pary stanowią wszystkie pisma krytyczne, jakie wyszły spod mego pióra od czasu powrotu na Wschód, tylko na to wystarczyło mi koncentracji, energii i mądrości. Tak, całymi wieczorami skracam je i szlifuję ton... tymczasem Czechow poszedł w kompletne zapomnienie. Proszę sobie wyobrazić — wersja za wersją, i to czego? Niczego! Tak, coś mi się tu w tym wszystkim nie podoba, panie doktorze. Odpieranie Wally'ego, kłótnia z Debbie, chowanie się u pana pod kozetkę — ach, gdzie życie, w którym cała ta nicość spadnie wreszcie do rangi niczego, zamiast wypełniać mi całe dni i całe noce? Tak się dziwnie składa, że utarczki z Schonbrunnami pomagają zacieśnić się przyjaźni z Baumgartenem, która przedtem nie była szczególnie żywa — zresztą może nie jest to wcale dziwne, kiedy weźmie się pod uwagę dawne siły, które targają mną w tym nowym, jeszcze nie rozpoczętym na dobre życiu. Zgodnie z, jak mi się zdaje, zaleceniami lekarza, zarzucam korespondencję z Schonbrunnami — choć pełne oburzenia repliki, zapędzające przeciwnika w kozi róg, urozmaicają mi co rano drogę do szkoły — po czym pewnego późnego popołudnia, idąc za głosem czegoś, co biorę za impuls, zachodzę do gabinetu Baumgartena i pytam, czy pójdzie ze mną na kawę. I w najbliższą niedzielę wieczorem, gdy po powrocie z odwiedzin u ojca okazuje się, że na skali samotności ląduję gdzieś w pobliżu setki (podobnie jak tata), zmniejszam ogień pod zupą, którą odgrzewam w kawalerskim garnuszku, i dzwonię, by zaprosić Baumgartena na ostatni pojemnik jedzenia, jaki przygotowała dla mnie matka. Zaczynamy spotykać się raz w tygodniu w niewielkiej węgierskiej restauracji na Broadwayu, dokąd obaj mamy blisko. Tak samo jak Wally, Baumgarten nie jest osobą, którą wzywałem przed lustrem w łazience w pierwszych miesiącach nowo- 120 jorskiej żałoby (poprzedzającej żałobę po jedynej, która naprawdę umarła). Ale przecież ten wytęskniony ktoś może w ogóle się nie zjawić — zresztą zjawił się już przedtem: była ze mną, była moja, i straciłem ją wskutek działania jakiegoś okropnego mechanizmu, który każe mi podawać bez ustanku w wątpliwość wszystko, czego z początku najbardziej potrzebowałem. Tak, tęsknię za Helen! Znienacka chcę Helen! Jakie bezsensowne i żałosne zdają się teraz te wszystkie argumenty! Co za cudowna, energiczna, namiętna istota! Inteligentna, zabawna, tajemnicza — i utracona! Czemu, na Boga, zrobiłem to, co zrobiłem? Wszystko powinno wyglądać całkiem inaczej! Kiedy, i czy w ogóle, zjawi się inna? Tak jest — mija niewiele ponad dziesięć lat mojego dorosłego życia, a ja czuję, że wykorzystałem wszystkie szanse; rozważając przeszłość nad tym pożałowania godnym, emaliowanym garnuszkiem, nieodmiennie czuję, że skończyło się dla mnie nie tylko trudne małżeństwo, ale w ogóle seks z kobietami, i że jestem tak skonstruowany, iż nie mogę żyć z nikim w zgodzie. Przy mizerii i nadziewanej kapuście (niezłe, ale nie umywa się, informuję Baumgartena — słowami, których nie powstydziłby się ojciec — do kuchni Hungarian Royale w najlepszych czasach) pokazuję mu stare zdjęcie Helen, najbardziej ponętną i zachęcającą fotografię paszportową, jaką kiedykolwiek oglądali celnicy. Oderwałem ją od jej międzynarodowego prawa jazdy, na które natknąłem się dopiero niedawno — każdemu dana jest porcja dysonansów i niekonsekwencji — w pudle z papierami ze Stanford, wśród notatek do wykładu o Francois Mauriacu. Przynoszę z sobą na kolację fotografię Helen, potem waham się, czy wyjmować ją z portfela, i zastanawiam, po co. Dziesięć dni przedtem zaniosłem zdjęcie do Klingera, chcąc mu udowodnić, że być może byłem ślepy na pewne fatalne konsekwencje swych kroków, ale nie byłem ślepy na wszystko. — Prawdziwa piękność — stwierdza Baumgarten, gdy z pewnym niepokojem studenta, który oddaje ściągniętą pracę, podaję mu zdjęcie. I spijam każde słowo z jego warg! — Królowa 121 pszczół — mówi. — Tak, tak, i ciągnie za nią stado trutni. — ł"a- ■ sie nią wzrok długo, za długo. — Zazdroszczę ci — oznajmia, i wcale nie przez grzeczność. Mówi o rzeczywistym wrażeniu. ' No, myślę sobie, przynajmniej on nie będzie jej poniżał, ani mnie... jednak wolę nie posuwać się dalej i nie roztrząsać żadnych problemów prawdziwie osobistych w obecności Baumgar-tena, jakby każdy kontrargument przeciwstawiony teoriom Klingera — i mojej chęci ich przyjęcia — mógłby zwalić mnie z nóg, tak że może nawet nie mógłbym się podnieść, całkiem jak na początku drogi po małżeństwie. Rzecz jasna wcale nie cieszy mnie własna podatność na tego rodzaju zmieszanie ani wątła ochrona przed żywiołami, jaką zawdzięczam terapii, ani poczucie, które łączy mnie w tej chwili z Debbie Schonbrunn, że Baumgarten nosi w sobie jakąś zarazę. Muszę przyznać, że w y-c z e к u j ę naszych wspólnych wieczorów, że interesują mnie historie, które opowiada, historie kogoś podobnego do Helen, zaprzyjaźnionego ze wszystkim, co go podnieca, i pewnie wręcz rozbawionego wszystkim, co staje mu na drodze. Trzeba też jednak przyznać, że moje przywiązanie do Baumgartena coraz wyraźniej naznaczone jest niepewnością, atakami wątpliwości, które nasilają się wraz z zacieśnianiem się przyjaźni. Rodzinna przeszłość Baumgartena jest jedną wielką historią cierpienia. Ojciec, piekarz, zmarł niedawno w przytułku, zapomniany przez Boga i ludzi — opuścił rodzinę za czasów młodości Baumgartena („raczej później niż prędzej"), i to dopiero po latach potwornych depresji, które zmieniły życie rodzinne w nie kończącą się, zlaną łzami stypę. Matka Baumgartena trzydzieści lat szyła rękawiczki na poddaszu w pobliżu Penn Station, wiecznie bojąc się szefa, brygadzisty, peronu metra i toru trzeciego, a w domu bała się schodów do piwnicy, kuchenki gazowej, bezpieczników, nawet młotka i gwoździa. Udar zdarzył się, gdy Ralph był w college'u, i od tego czasu siedzi wpatrzona w ścianę w żydowskim domu starców i inwalidów w Woodside. Co niedzielę rano, kiedy najmłodsze dziecko składa jej wizytę — z tym swoim bezczelnym uśmiechem na ustach, z „Sunday News" pod 122 pachą i niewielką papierową torbą z bajglami kupionymi w delikatesach — pielęgniarka idzie przed nim i anonsuje go z werwą, chcąc dodać ducha kruchej staruszce, która siedzi na krześle jak worek, wreszcie poza zasięgiem całej broni tego świata: — Zgadnij, kto przyniósł ci dzisiaj smakołyki, Mildred! Twój profesor! Poza kosztami opieki nad matką, nie pokrywanymi przez państwo, które Baumgarten musi opłacać z pensji nauczycielskiej, spadły na jego barki także obowiązki ojca wobec starszej siostry, mieszkającej w New Jersey z trójką dzieci i mężem, nieudolnie prowadzącym pralnię. Dzieci Baumgarten opisuje jako „bęcwa-ły", o siostrze mówi, że jest „zagubiona", od kołyski wychowana na strachu matki i przygnębieniu ojca, a teraz, w moim mniej więcej wieku, żyje w wirze przesądów, wyniesionych prosto ze szte-tlu. Ze względu na typ urody i ubrania, i dziwactwa, jakie wygaduje do kolegów swoich dzieci, na osiedlu Paramus, gdzie mieszkają, znana jest jako „Cyganka". Gdy słyszę opowieści o tym prześladowanym przez fatum klanie z ust jego tryskającego energią przedstawiciela, dziwię się, że Baumgarten, o ile wiem, nie napisał ani słowa o jedynym w swoim rodzaju losie rodziny lub o powodach, dla których nie potrafi zapomnieć o tej katastrofie, pomimo odrazy, jaką budzą w nim wspomnienia z dzieciństwa w tym domu umarłych. Nie, nie ma ani słowa na ten temat w jego dwóch tomikach, z których pierwszy zatytułowany został, gdy miał dwadzieścia cztery lata, bezczelnie: Anatomia Baumgartena, a najnowszy nosi tytuł wzięty z pewnego liryku erotycznego Donnę'a: Z tyłu, z przodu, u góry, pomiędzy, od spodu. Muszę przyznać się przed sobą — choć nie przed Schonbrunnami — że po tygodniu czytania Baumgartena do poduszki ciekawość, jaką od dawna budziły we mnie narządy płci odmiennej, została właściwie zaspokojona. Jednak mimo wąskich zainteresowań — a raczej środków ich realizacji — odnajduję w tej mieszance bezwstydnej erotomanii, mikroskopijnego fetyszyzmu i oszałamiającej władczości niezmącone poczucie wewnętrznego imperatywu, które nie może nie wzbu- 123 dzić mojej ciekawości. Z drugiej strony początkowo intryguje mnie nawet sposób, w jaki je kolację — czasami równie trudno jest na to patrzeć, jak odwrócić wzrok. Czy to siedzące w nim nieposkromione zwierzę każe mu rozrywać mięso zębami z taką siłą, czy też nie przeżuwa jedzenia kulturalnie tylko dlatego, iż cała reszta świata umówiła się, że będzie tak robić? Gdzie pierwszy raz jadł mięso, w Queens, czy w jaskini? Pewnego wieczora widok siekaczy Baumgartena, oddzierających mięso od kości kotleta cielęcego w bułce, każe mi w domu sięgnąć do zbioru opowiadań Kafki i odczytać ostatni akapit Głodomora, odnoszący się do młodej pantery umieszczonej w klatce i mającej zająć miejsce zawodowego głodomora, gdy ten umrze z głodu. „Smakującąjej żywność przynosili bez długiego namysłu dozorcy, zdawało się, że nie brakuje jej nawet wolności. To szlachetne ciało, wyposażone we wszystko, co potrzebne, tak obficie, że niemal pękała skóra, zdawało się obnosić wolność wraz z sobą; zdawała się ona tkwić gdzieś w zębach (...)". Tak, a co takiego tkwi w tych zębach? Również wolność? Czy raczej drapieżność osobnika, który kiedyś został niemal żywcem pogrzebany? Czy to paszcza szlachetnej pantery, czy zgłodniałego szczura? Pytam: — Ralph, jak to możliwe, że nigdy nie napisałeś ani słowa o rodzinie? — O nich? — mówi, obrzucając mnie wyrozumiałym spojrzeniem. — O nich — powtarzam — i o sobie. — Po co? Żeby czytać o tym w szczelnie wypełnionym audytorium Y? Ach, Kepesh... — Jest ode mnie pięć lat młodszy, ale z widoczną przyjemnością przemawia do mnie jak do dziecka, do tego niezbyt wyrobionego. — Darujmy sobie temat żydowskiej rodziny i jej przejść. Czy naprawdę podnieca cię myśl o jeszcze jednym synu, jeszcze jednej córce, kolejnym ojcu i kolejnej matce, którzy doprowadzają się do szału? Tyle miłości; tyle nienawiści; wszystkie te posiłki. Nie zapominajmy o menschlichkeit. I nie- 124 śmiałym dążeniu do godności. No i rzecz jasna o dobroci. Pisząc o tym, nie wolno pomijać dobroci. Słyszałem, że ktoś wydał niedawno całą książkę na temat naszej żydowskiej literatury dobroci. Nim się obejrzę, jakiś irlandzki krytyk napisze książkę o wesołych biesiadach u Joyce'a, Yeatsa i Synge'a. Albo jakiś playboy z Vanderbilt napisze o gościnności w powieści Południa Stanów Zjednoczonych: Proszą, rozgość się. Motyw gościnności w „Róży dla Emily" Faulknera. — Pomyślałem sobie tylko, że w ten sposób zrozumiałbyś inne uczucia. Uśmiecha się. — Niech tam inni mają te swoje inne uczucia, dobra? Są do nich przyzwyczajeni. L u b i ą je. Ale cnota to nie mój konik. Za nu-udne. — Ulubione słowo Baumgartena, intonowane z dodatkową sylabą między pierwszą a drugą zgłoską. — Słuchaj, ja nie trawię nawet Czechowa, tego najświątobliwszego ze starców. Dlaczego on nigdy nie pobrudzi sobie łap? Jesteś autorytetem w tej dziedzinie. Dlaczego bestią zawsze jest jakiś inny podlec, tylko nie Antoni? — Dziwacznie podchodzisz do Czechowa, gdy spodziewasz się znaleźć w nim Celinę'a. Albo Geneta. Albo siebie samego. Chociaż może bestią nie jest zawsze tylko Baumgarten. Nie wygląda mi na to, kiedy opowiadasz o wizytach w Paramus albo domu starców. Jak u Czechowa. Niewolnik przypisany do rodziny. — Nie bądź tego taki pewien. Zresztą po co zawracać sobie głowę pisaniem o takich sprawach? Czy nie zajmowano się już nimi — i to wiele razy? Czy potrzeba, żebym ja też wyskrobał swoje imię na Ścianie Płaczu? Dla mnie liczą się książki — włącznie z moimi — w których autor kompromituje sam siebie. Czy cokolwiek innego warte jest zachodu? Oskarżanie bliźniego? To możemy zostawić lepszym od nas i tym, co uprawiaj aten chytry żydowski teatrzyk pod nazwą krytyki literackiej. Ach, ci szlachetni synowie narodu żydowskiego, odprawiający obrzędy buntu i pokuty! Czytujesz ich na pierwszej stronie „Sun- 125 day Timesa"? Wszyscy ci skryci myśliwi polujący na dupy, którzy ględząjak stary Tołstoj. Całe to współczucie dla maluczkich, stanie na straży świętego ognia, które nie kosztuje ich złamanego grosza. Słuchaj, wszyscy ci głęboko cierpiący Żydzi, co niosą sztandar kultury, potrzebuj ą jakiegoś upadłego żydowskiego dupka, żeby publicznie pokutować za swoje grzechy — więc ja mogę robić za takiego frajera. Łatwiej omamić żony; kochanki mogą obciągać coś wyczulonego na cierpienie; i zdobywa się wielki plus w Kolegium Wiedzy Muzycznej Brandeisa. Rok w rok czytam w gazetach o tym, jak władze tej ziemi przyznają im odznaczenia, które jak ulał pasują do krawatów. Cnota, cnota, dla kogo cnota? Największy żydowski szwindel od czasów rozkwitu działalności Meyera Lansky'ego. Tak, ponosi go, nie zważa na swój podniesiony głos ani wymachiwanie rękami — a wylewanie żółci sprawia mu przyjemność — i rozwodzi się na temat lubieżności (według Baumgar-tena dobrze znanej na Manhattanie) „szanowanego profesora", który zrównał z ziemią jego drugi tomik poezji we wszechstronnej recenzji w „Timesie". „Bez serca, bez kultury", a co gorsza, bez „perspektywy historycznej". Jak gdyby szanowanemu profesorowi przyświecała historyczna perspektywa, kiedy wsadza jakiejś młodej asystentce! Nie, nie lubią, kiedy zależy ci tak po prostu na pici. Nie, nie, jeśliś prawdziwym mężem uczonym, zanurzonym w tradycji humanistycznej, zawsze pamiętasz o perspektywie historycznej. Dopiero po wypiciu herbaty i zjedzeniu strudla kończy (na ten wieczór) analizę dwulicowości, tendencji i nu-udy ogólnie pojętego świata literatury i tradycji humanistycznej (uosabianych przede wszystkim przez recenzentów jego książek i pracowników wydziału) i zaczyna mówić, z nie mniejszym smakiem, o drugiej z wybranych dziedzin zainteresowania. Wiele opowieści o miłych niespodziankach, jakie wynikają z polowania, snutych przy resztkach deseru, budzi we mnie stare, lecz jeszcze żywo tlące się wspomnienia. Kiedy tak słucham, jak zupełnie bezwstydnie opowiada o szerokiej gamie swych rozrywek, nawiedza 126 mnie czasem uczucie, że siedzę naprzeciw sparodiowanego obrazu samego siebie. Parodii — możliwości. Możliwe, że Baumgar-ten traktuje mnie nieco podobnie, с о tłumaczyłoby wzajemną ciekawość. Jestem Baumgartenem zamkniętym w Wielkim Domu, w klatce dla zwierząt, zmuszonym przez Klingerów i Schon-brannów do uległości — gdy on jest Kepeshem, ale za to jakim Kepeshem!, z pianą na ustach i wywieszonym językiem, spuszczonym ze smyczy i zdziczałym. Dlaczego z nim tu siedzę? Dla zabicia czasu, pewnie, pewnie — a co ginie i rodzi się tymczasem we mnie? Czy za pośrednictwem pożądliwego Baumgartena chcę bezboleśnie zetknąć się z żywotnym wirusem, by się na dobre uodpornić? Czy raczej mam nadzieję na ponowne zarażenie? Czy nareszcie wziąłem sprawę własnej kuracji w swoje ręce, czy też rekonwalescencja dobiegła już końca i szykuję spisek na lekarza i jego nu-udne kuracje? — Pewnego wieczoru zimą zeszłego roku — mówi, spoglądając na okrągły tyłek pulchnej węgierskiej kelnerki, która człapie w kapciach do kuchni, żeby donieść nam herbaty — szperałem w bibliotece Marboro... — Już widzę to jego szperanie; widziałem wielokrotnie. BAUMGARTEN: Hardy? DZIEWCZYNA: Tak, ale... BAUMGARTEN: Tess z Urberville, nie mylę się. DZIEWCZYNA (spoglądając na okładkę): To prawda... — ...i zagadnąłem jedno rumiane dziewczę, które opowiedziało, że wysiadło właśnie z pociągu po wizycie u rodziny w Westche-ster. Kilka miejsc przed nią siedział taki gość w płaszczu i garniturze, który co pewien czas spoglądał na nią przez ramię i walił konia. Spytałem, jak na to zareagowała. „A jak sądzisz? Popatrzyłam mu prosto w oczy, a kiedy wjeżdżaliśmy na dworzec Grand Central, podeszłam do niego i mówię: »Wiesz co, powinniśmy się bliżej poznać«". Wziął nogi za pas, wybiegł z dworca, ale dziewczyna go goniła, starała się dać mu do zrozumienia, że mówi serio — podobał jej się, podziwiała jego odwagę, strasznie pochlebiało jej to, co robił, ale facet czmychnął taksówką i nie zdążyła go przekonać, że ma szansę dobrze się zaba- 127 wić. Od słowa do słowa, że tak powiem, i poszliśmy do niej. Nad East River, do jednej z tych betonowych wiosek. Pokazała mi widok na rzekę, kuchnię z książkami kucharskimi, potem chciała, żebym ją rozebrał i przywiązał do łóżka. Cóż, nie bawiłem się sznurkami od skautowskich czasów, ale dałem sobie jakoś radę. Za pomocą nici dentystycznej, Kepesh, dwunastu jardów nici — rozłożyła ręce i nogi dokładnie tak, jak chciała. Zajęło mi to czterdzieści pięć minut. Szkoda, że nie słyszałeś odgłosów, jakie wydawała. Że jej nie widziałeś, takiej podnieconej. Bardzo pobudzający obraz. Człowiek wie, co znaczą ciarki po plecach. Kazała mi przynieść z apteczki narkotyki. Nie było żadnych. Wygląda na to, że jej znajomi zwędzili. Powiedziałem, że mam w domu kokę, że jak chce, to mogę przywieźć. „Jedź, jedź, przywieź" — powiedziała. To pojechałem. Ale kiedy byłem u siebie na parterze i zamierzałem wziąć taksówkę i do niej wrócić, zdałem sobie sprawę, że nie wiem, jak się nazywa — i za żadne skarby świata nie mogłem sobie przypomnieć, w którym z tych zasranych wieżowców mieszkała. Byłem wkurzony — mówi i wyciąga rękę, żeby dwoma palcami zebrać z mojego talerza okruchy strudla, ale przy okazji udaje mu się potrącić rękawem wojskowej kurtki szklankę z wodą, która wylewa mi się na kolana. Z jakiegoś sobie tylko znanego powodu Baumgarten zawsze je w kurtce. Może Jesse James też tak robił. — Ojej — woła na widok spadającej szklanki, nie po raz pierwszy zresztą; słowo „ojej" jest chyba najczęściej używanym przez Baumgartena okrzykiem, zwłaszcza kiedy zmienia stół w swoje koryto. — Przepraszam, nic ci nie jest? — Wyschnie — odpowiadam. — Jakoś to będzie. Mów dalej. Co zrobiłeś? — A co ja mogłem? Nic. Zacząłem łazić od bloku do bloku, patrzyłem na spisy lokatorów. Na imię miała Jane, tak przynajmniej mówiła, i gdy tylko zobaczyłem jakieś „J", jak ostatni frajer naciskałem domofon. Oczywiście jej nie znalazłem, choć wywiązało się kilka obiecujących rozmów. Tymczasem podszedł do mnie dozorca z pytaniem, czego tu szukam. Powiedziałem, że 128 chyba pomyliłem budynki, ale wyszedł za mną na podwórko, tak że tylko trochę się pokręciłem, podziwiając księżyc. Potem wróciłem do domu. Codziennie w drodze do szkoły kupowałem „Daily News". Szukałem artykułów o szkielecie przywiązanym do łóżka nicią dentystyczną, odnalezionym przez gliny na dekadenckim East Sidzie. W końcu dałem spokój. A tu tego roku latem wychodziłem z kina na 8 Ulicy, patrzę, a w kolejce na następny seans stoi ta sama dziewczyna. Po prostu Jane. I wiesz, co powiedziała? Widzi mnie, na ustach rozkwita jej uśmiech i mówi: „Ale było, stary". — I mam w to wszystko uwierzyć? — pytam sceptycznie, choć ze śmiechem. — Dave, wystarczy wyjść na ulicę i zaczepiać ludzi. Wszystko się może zdarzyć. Spytawszy węgierską kelnerkę — nową pracownicę restauracji, której podstarzałe, chłopskie sadło postanowił poznać bliżej — czy może mu polecić kogoś, u kogo można nauczyć się węgierskiego, zapisawszy jej imię i numer — „Mieszkasz tam sama, co, Eva?" — przeprasza i idzie na zaplecze, do automatu telefonicznego. Gdy chciał zapisać numer Evy, opróżnił kieszenie kurtki z kartek i kopert, na których zdążył zapisać imiona i namiary na inne przedstawicielki jej płci, które weszły mu dzisiaj w drogę. Numer osoby, do której dzwoni, zabrał z sobą, zostawiając bezładną kupkę prywatnych zapisków na moją pastwę, papier i zapisane na nim życie. Paznokciem przysuwam do siebie ostatni akapit listu, wypisanego na maszynie na ładnej, kremowej papeterii: ...znalazłam Ci piętnastolatkę (naprawdę ma lat osiemnaście, ale ciało parę lat młodsze, i przyrzekam, że nie poznałbyś różnicy, zresztą za piętnastkę idzie się do pierdla) — soczystą dziewuszkę z drugiej klasy, nie dość, że młoda, to prawdziwa laleczka, miła i znająca się na rzeczy, w ogóle trudno jej coś zarzucić. Znalazłam ją na własną rękę, ma na imię Rona i jesteśmy za tydzień 129 umówione na lunch, więc jeśli mówiłeś serio (i pamiętasz, o jakim kaprysie wspominałeś), będę mogła wtedy poczynić pierwsze kroki. Widzę dość duże szanse powodzenia. Bądź tak dobry i daj poznać swoje zamiary, kiedy spotkamy się w pokoju, jedno mrugnięcie na tak, dwa na nie, czy mam nadać sprawie dalszy bieg. Czyli wywiązałam się ze swojej części umowy — zgodnie z życzeniem wyszukuję Ci dziewczynki, a serce przy tym podchodzi mi gdzieś w okolice grdyki — teraz, proszę, skontaktuj mnie z orgia-stami. Wyobrażam sobie, że możesz odmówić z dwóch powodów: a) sam w tym uczestniczysz — w takim przypadku po prostu unikałabym tych wieczorów, jeśli tak wolisz — albo b) boisz się kompromitacji ze strony kogoś wysoko postawionego na Kremlu — w takim układzie powiedz tylko, o kogo chodzi, a ja powiem, że słyszałam o wszystkim od kogo innego, nie od Ciebie. W ogóle co Ci szkodzi poćwiczyć (zanikającą) umiejętność ludzkiego współczucia (chyba gdzieś czytałam, że w dawnych czasów uważano ją za cechę niezbędną dla poety), skoro nic Cię to nie kosztuje, a wpuścisz malutki promyk słońca w ponure życie (błyskawicznie) starzejącej się, starej panny. Twoja T. Kto to taki „T." na „Kremlu"? Asystentka kanclerza, dyrektor ds. zdrowotnych? I kim — na innej kartce papieru — jest „L."? Przekreślenia i nowe wersje w każdej linijce — czego ona chce od poety z postępującą atrofią serca? Czy to błagań L. cierpliwie wysłuchuje Baumgarten zamknięty w telefonicznej budce? A może to „M", „N", „O" albo „P"? Ralph, ani mi się śni przepraszać za wczorajszy wieczór, chyba że potrafisz mnie przekonać, że byłam podła lub zboczona, kiedy chciałam się z Tobą zobaczyć. 130 Pomyślałam sobie, że gdybym mogła posiedzieć w jednym pokoju z mężczyzną, który nie będzie próbował narzucić mi się, przekonać mnie ani wytrącić z równowagi, którego bym lubiła i szanowała, to będę mogła zbliżyć się do czegoś, co we mnie istotne i rzeczywiste. Odnosiłam wrażenie, że Ty nie żyjesz w wyśnionym świecie, a od urodzenia dziecka często zastanawiam się, na jakim świecie sama żyję. Nie chciałam się kochać. Czasami zachowujesz się jak ktoś, kto umie tylko zręcznie zdejmować damskie majtki. Z całą pewnością nie będę już składać niezapowiedzianych wizyt po dziesiątej wieczorem. Wybrałam Cię tylko dlatego, że chciałam porozmawiać z kimś, z kim nie jestem związana uczuciowo, chociaż przyznaję, że jakaś część mojej osoby pragnie się zaangażować, chce znaleźć się w Twoich ramionach, gdy inna część mnie nalega na stosunki przyjacielskie. Potrzebuje Twojej rady — i dystansu. Chyba wolę nie przyznawać się przed sobą, że mnie wzruszasz. Nie oznacza to jednak, że uważam Cię za obłąkanego... Baumgarten odwiesza słuchawkę, a ja przerywam lekturę listów od wielbicielek. Płacimy Evie, Baumgarten zbiera swój dobytek — „koleżankę" trzeba dziś wieczór pozostawić samą, informuje mnie — i kierujemy się do najbliższej księgarni, gdzie jak zwykle jeden z nas wyłoży pięć dolarów na pięć książek z przeceny, których prawdopodobnie nigdy nie przeczyta. „Pijany pizdą i drukiem!" — jak woła mój cichy wspólnik gdzieś w pieśni o samym sobie z tyłu, z przodu, z góry i od spodu. Dopiero po dwóch bitych tygodniach i sześciu wizytach zbieram się na odwagę i mówię psychoanalitykowi, któremu opowiadać mam o wszystkim, że później tego samego wieczoru spotkaliśmy licealistkę, która szukała książki zadanej na lekcje angielskiego. (BAUMGARTEN: Emily czy Charlotte? DZIEW- 131 CZYNA: Charlotte. BAUMGARTEN: Yillette czy Jane Eyrel DZIEWCZYNA: O tej pierwszej nigdy nie słyszałam. Jane Eyre). Pełna werwy, doświadczona i tylko kapkę wystraszona, poszła z nami do jedynego pokoju Baumgartena, gdzie na meksykańskim chodniku, między stosami jego dwóch erotycznych tomów, przedstawiła swoją kandydaturę na modelkę w nowym czasopiśmie erotycznym, które chcą wydawać na Zachodnim Wybrzeżu nasi szefowie, Schonbrunnowie. Czasopiśmie pod nazwą „Cipa". — Schonbrunnowie — wyjaśnia — mają po dziurki w nosie owijania w bawełnę. Chuda blondynka o słomianoblond włosach, nosząca skórzaną kurtkę z frędzlami i dżinsy, bez wahania, jeszcze podczas indagacji w księgarni, oznajmiła, że wcale nie wstydziłaby się rozebrać przed fotografem — tak więc u Baumgartena dostaje do ręki jedno z jego duńskich pism, żeby sobie popatrzeć i nabrać wiatru w żagle. — Zrobiłabyś to, Wendy? — pyta z powagą, gdy ona siedzi na kanapie i przegląda magazyn, w drugiej ręce trzymając lodowy rożek, którego zakupu nie mógł odmówić sobie Baumgarten, dbający o detale reżyser. („Jaki smak lubisz najbardziej, Wendy? Nie wstydź się, niech będzie podwójna porcja, z dodatkami, cokolwiek. A ty, Dave? Masz może chęć na lody czekoladowe?"). Dziewczyna odchrząkuje, kładzie pismo na kolanach, wbija zęby w końcówkę rożka i stwierdza z największą swobodą, na jaką ją stać: — To chyba lekka przesada. — A co nie byłoby przesadą? — Może coś a la „Playboy"? W zgodnej współpracy, jak koledzy z jednej drużyny, zręcznie podający sobie piłkę i świetni dryblerzy, albo niczym dwaj metodyczni robotnicy, którzy wbijają w ziemię słup, raz po raz uderzając weń młotami, albo jak ja i Birgitta w Europie w Epoce Pionierskiej — poprzez szereg prowokacyjnych póz w coraz bardziej skąpej odzieży, kładziemy ją w końcu na plecach w majteczkach bikini i butach z cholewkami — i na tyle właśnie goto- 132 wa jest siedemnastoletnia uczennica trzeciej klasy Liceum im. Washingtona Irvinga, z niejakim drżeniem popatrująca na wbite w nią czworo oczu. Co dalej? Bez słowa zgadzamy się z Baumgartenem, że jej granica będzie także naszą granicą, poza którą się nie posuniemy. Zaznaczam to u Klingera — podkreślając przy tym, że nie potoczyła się żadna łza, nie została użyta siła, a jej nagiego ciała dotknął co najwyżej koniuszek palca. — A kiedy się to działo? — pyta Klinger. — Dwa tygodnie temu. — Wstaję z kozetki i biorę płaszcz. I wychodzę. Zachowywałem to wyznanie przez bite dwa tygodnie, nawet do samego końca wizyty. Dlatego mogę po prostu wyjść, i nie muszę chyba dodawać, że od opowiedzenia tych zdarzeń wcześniej powstrzymywał mnie nie wstyd recydywisty, lecz kolorowa fotka nastoletniej córki Klingera, w wyblakłych ogrodniczkach i koszulce, zrobiona gdzieś na plaży i stanowiąca część tryptyku na biurku psychiatry, pomiędzy zdjęciami jego synów. A latem tego roku, kiedy wróciłem na Wschód, poznaję młodą kobietę zupełnie inną od tej grupki pocieszycieli, doradców, kusicieli i prowokatorów („wpływów", jak ująłby to ojciec), wokół której mój otępiały i wyprany z erotyki zewłok kręcił się od czasu, gdy zostałem samotnym mężczyzną bez kobiety, rozkoszy i pasji. Nowo poznana para nauczycieli akademickich zaprasza mnie na weekend na Cape Cod i tam zostaję zapoznany z Claire Oving-ton, ich młodą sąsiadką która wynajmuje dla siebie i swojego labradora niewielki, skryty wśród dzikich róż bungalow koło plaży w Orleanie. Jakieś dziesięć dni po spotkaniu, podczas którego rozmawiamy sobie rankiem na plaży — po wysłaniu boleśnie uroczego listu i kilkugodzinnych konsultacjach u Klingera, u którego siedzę z pocącymi się rękami — biorę się za bary ze swoim instynktem i wracam do Orleanu, meldując się w miejscowym zajeździe. Na pierwszy rzut oka pociąga mnie miękka zmysłowość, która tak bardzo (mimo protestów rozumu) znęciła mnie u Helen i która wywołuje, po raz pierwszy od ponad roku, spontaniczny przypływ ciepłej serdeczności. Po powrocie do Nowego Jorku z krótkiej, weekendowej wizyty myślałem tylko o niej. Czyżbym wyczuwał odnowę pożądania, pewności siebie, potencji? Chyba jeszcze nie. W czasie spędzonego w zajeździe tygodnia zachowuję się jak nadgorliwy dzieciak na kursie tańca, niezdolny przejść przez drzwi albo podnieść do ust widelca bez okazania naj sztywniej szych dobrych manier. Jeszcze po korespondencyjnym popisie, brawurowym pokazie dowcipu i pewności siebie! Czemu posłuchałem Klingera? „Niech pan jedzie, rzecz jasna — 134 co ma pan do stracenia?". A co o n straci, jeśli mi się nie uda? Gdzie, do licha, podziewa się jego tragiczne spojrzenie na życie? Z impotencją nie ma żartów — to przekleństwo! Ludzie się przez to zabijają! Pod koniec kolejnego samotnego wieczoru w zajeździe z dala od Claire zaczynam ich rozumieć. Nazajutrz, tuż przed wyjazdem do Nowego Jorku, zjawiam się w jej domku na wczesne śniadanie i przy naleśnikach ze świeżymi jagodami próbuję nieco się zrehabilitować, przyznając się do własnego wstydu. Nie wiem, jak inaczej można by wybrnąć z tej sytuacji, zachowując resztki poczucia własnej wartości, choć z drugiej strony nie wiem, dlaczego tak mi zależy na szacunku dla samego siebie. — Wygląda na to, że przyjechałem tutaj — po takim liście i zjawieniu się ni stąd, ni zowąd — no, po szumnych anonsach pojawiłem się i... zniknąłem. — I czuję, jak ogarnia mnie, oblewa po cebulki włosów wstyd, którego chciałem sobie chyba oszczędzić, znikając. — Na pewno robię wrażenie dziwaka. Przynajmniej sam siebie tak odbieram. Wydaję się sobie dziwny od dłuższego już czasu. Chcę tylko powiedzieć, że moje chłodne zachowanie nie wzięło się z niczego, co byś zrobiła albo powiedziała. — Ale — mówi, uprzedzając kolejną serię przeprosin za moje „dziwactwo" — to było takie miłe. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej uroczego. — Tak? — dukam, bojąc się, że zostanę upokorzony w jakiś nieprzewidziany sposób. — Co takiego? — Zobaczyć dla odmiany kogoś tak nieśmiałego. Miło wiedzieć, że istnieje jeszcze ktoś taki w Epoce Zupełnej Szczerości. Boże, jaka czułość duszy i ciała! Ten takt! Spokój! Mądrość! Fizycznie równie pociągająca jak Helen — ale na tym podobieństwa się kończą. Siła, determinacja i pewność siebie, ale u Claire wszystko podporządkowane czemuś więcej niż awantury sybaryty. Ma dwadzieścia cztery lata, skończyła psychologię eksperymentalną na Cornell, jest magistrem pedagogiki uniwersytetu Columbia i uczy jedenasto- i dwunastolatków w szkole prywatnej na Manhattanie, gdzie od przyszłego semestru stanie 135 na czele komisji programowej. Jednak jak na kogoś, kto w pracy zawodowej (jak przyjdzie mi się niebawem dowiedzieć) emanuje taką rezerwą, chłodnym i pozornie niewzruszonym spokojem, zadziwiająco niewinnie i prosto traktuje swoje życie osobiste, a w stosunku do przyjaciół, kwiatków doniczkowych, zielnika, psa, kuchni, siostry 01ivii — która spędza lato w Martha's Vine-yard — i trójki jej dzieci ma tyle rezerwy co zdrowa dziesięciolatka. Ta przejrzysta mieszanka towarzyskiego rozsądku, domowych zamiłowań i młodzieńczej wrażliwości jest po prostu nieodparta. To znaczy — nie jest potrzebny żaden opór. Jedyna w swoim rodzaju kusicielka, której mogę w końcu ulec. Czuję się tak, jakby ktoś przyłożył mi młotkiem w głowę, gdy przypominam sobie — a robię to codziennie — że najpierw wysłałem Claire przebiegły, zalotny list, po czym mało brakowało, żebym machnął na nią ręką. Oznajmiłem nawet Klingerowi, że pisanie ni z gruszki, ni z pietruszki do zmysłowej młodej kobiety, z którą prowadziłem przez dwie godziny na plaży niezobowiązującą rozmowę, stanowi miarę załamania się moich nadziei na przyszłość. Mało nie zrezygnowałem ze śniadania w ostatni dzień pobytu na Cape Cod, tak bardzo obawiałem się niespodzianek, jakie może sprawić moje liżące rany pożądanie, gdybym miał je wystawić na próbę, przychodząc w ostatniej chwili z walizką w jednej i biletem lotniczym w drugiej ręce. Jakim cudem udało mi się nie wyjawić wstydliwego sekretu? Czy zawdzięczam to zwykłemu szczęściu, tryskającemu optymizmem Klingerowi, czy też wszystko, co mam, mam dzięki tym jej piersiom w kostiumie kąpielowym? Jeśli tak, to niech będzie po stokroć pochwalona każda z piersi! Bo teraz, teraz po prostu roznosi mnie entuzjazm, przebiegają ciarki, nie posiadam się ze zdziwienia — jestem wdzięczny za każdąjej cechę, za stanowczość i konkretność, z jaką organizuje sobie życie, i za cierpliwość, z jaką podchodzi do naszej miłości. Za tę przebiegłość, dzięki której bezbłędnie wyczuwa, ile nagiej cielesności i ile czułej troski potrzeba do ukojenia nie odstępującego mnie niepokoju i ożywienia wiary w związki między ludźmi i wszystko, co może z nich wyniknąć. 136 Po szkole udziałem moim staje się całe to doświadczenie pedagogiczne, w pracy stosowane wobec szóstoklasistów — przychodzi do mnie taki delikatny, taktowny nauczyciel, a przecież zawsze towarzyszy mu zgłodniała kobieta! I te piersi, te piersi — duże, miękkie i wrażliwe, wiszące nad mą twarzą jak obłok, trzymane w dłoni, są ciepłe i ciężkie jak jakieś śpiące zwierzątka. Ach, widok tej dziewczyny, gdy nie jest jeszcze do końca rozebrana! A do tego jest sumiennym kronikarzem każdego mijającego dnia! Tak jest, wszystko zapisuje w kalendarzach sięgających jeszcze czasów college'u. Historia życia na fotografiach, które robiła od dziecka, najpierw aparatem Brownie, teraz najlepszym sprzętem japońskim. I te spisy! Cudowne, uporządkowane listy! Ja też wypisuję na żółtych karteczkach, co planuję zrobić danego dnia, ale wieczorem przy żadnej z pozycji nie znajduje się kojący ptaszek, potwierdzający wysłanie listu, wypłatę pieniędzy, skserowanie artykułu, odbycie rozmowy telefonicznej. Mimo skłonności do uporządkowania, odziedziczonej z chromosomami matki, w niektóre poranki mam problemy nawet z odnalezieniem spisu, który sporządziłem poprzedniego dnia wieczorem, poza tym nie mam skrupułów, odkładając na potem sprawy, którymi nie mam ochoty się zajmować. Panna Ovington to zupełnie co innego — całkowicie skupia się na każdym zadaniu, nawet najtrudniejszym i najbardziej mozolnym, zajmuje się nimi po kolei i realizuje do samego końca. Mam to szczęście, że odbudowa mojego życia jest chyba jednym z tego rodzaju zadań: jak gdyby pierwszym punktem na jednej z żółtych karteczek było moje nazwisko, po którym następują, wypisane wyraźnym, okrągłym pismem, następujące wskazówki: „Dać DK: 1. czułą serdeczność, 2. namiętne uściski, 3. zdrowe środowisko". I w ciągu roku zadanie zostaje wykonane, i przy każdym punkcie figuruje duży znak potwierdzenia. Rzucam leki i pod nogami nie rozstępuje mi się żadna przepaść. Podnajmuję wynajęte mieszkanie i znajduję sobie nowe, przy czym nie męczą mnie zbytnio wspomnienia ładnych chodników, stołów, naczyń i krzeseł, które były niegdyś wspólną własnością moją i Helen, a teraz należą tylko do niej. Przyjmuję 137 nawet zaproszenie na kolację u Schonbrunnów, a na pożegnanie grzecznie całuję Debbie w policzek, podczas gdy Arthur składa ojcowski pocałunek na policzku Claire. Proste, prawda? W sumie nic wielkiego. W progu, gdy Arthur i Claire kończą rozmowę, którą zaczęli przy kolacji — na temat programu nauczania, który Claire układa dla starszych klas — mamy z Debbie chwilę na dyskretną pogawędkę. Z jakiegoś powodu — chyba spożytego alkoholu — trzymamy się za ręce! — Kolejna wysoka blondynka — stwierdza Debbie — tyle że ta wydaje się bardziej sympatyczna. Naszym zdaniem jest urocza. I bardzo inteligentna. Gdzie się poznaliście? — W burdelu w Marrakeszu. Słuchaj, Debbie, chyba już najwyższy czas, żebyś się ode mnie odwaliła. Co za „wysokie blondynki"? — Taka jest prawda. — Nic z tych rzeczy. Helen była szatynką. Ale załóżmy, że jej włosy utkane zostały z tej samej przędzy co włosy Claire — w tym kontekście i wypowiadane takim tonem wyrażenie „wysokie blondynki", jak być może słyszałaś, jest używane przez intelektualistów i innych poważnych ludzi do szydzenia z ładnych kobiet. Poza tym sądzę, że podszyte jest niesmaczną aluzją pod adresem mężczyzn o moim pochodzeniu i karnacji. Pamiętam, jak jeszcze w Stanford lubiłaś zwracać wszystkim uwagę na anomalię w postaci takiego wykształconego faceta jak ja, który pochodzi z „Zagłębia Barszczowego". Co też nie było zbyt fair. — Ach, traktujesz się zbyt serio. Czemu nie przyznasz po prostu, że masz skłonność do dużych blondynek i nie dasz mi spokoju? Nie ma się czego wstydzić. Wyglądają wprost ślicznie na nartach wodnych, kiedy strumienie wody spływają im po włosach. Założę się, że są śliczne w każdych okolicznościach. — Wiesz co, Debbie, pójdźmy na taki układ. Powiem, że nic o tobie nie wiem, jeśli powiesz, że ty nie wiesz nic o mnie. Jestem pewien, że masz przecudowną duszę i życie wewnętrzne, o którym nie mam bladego pojęcia. 138 — Nic z tych rzeczy. Jest tylko to, co widać. Choćbyś nie wiem co o tym myślał. — Wybuchamy zgodnym śmiechem. Pytam: — Powiedz mi, co Arthur w tobie widzi? To jedna z największych zagadek bytu. Czy jest w tobie coś, czego ja nie umiem dostrzec? — Wszystko — replikuje. Już w samochodzie streszczam Claire naszą rozmowę. — Ta kobieta jest jakaś skrzywiona — podsumowuję. — Ależ nie, zachowuje się po prostu jak idiotka — oponuje Claire. — Przechytrzyła cię, Clarisso. Idiotka to tylko zmyłka — chodzi o wykańczanie ludzi. — Ależ, skarbie, to ciebie przechytrzyła. Tak wygląda mój powrót na łono społeczeństwa. Żeby zaradzić coś na swoją potworną samotność, ojciec zaczął odbywać raz na miesiąc podróż pociągiem z Cedarhurst i zjadać ze mną kolację na Manhattanie; nie daje się namówić na częstsze wizyty, ale, mówiąc prawdę, dopóki nie było nowego mieszkania i Claire, która dbała o kuchnię i rozmowę, nie bardzo starałem się go namówić, nie ciągnęło mnie do wieczorów, gdy siadali- śmy i patrzyliśmy smutno, jak drugi powoli odrywa kęsy żeberka. Dwie sieroty w Chinatown... wolałem nie wysłuchiwać przy deserze orzechowym pytania: „A ten facet, czy dał ci wreszcie spokój?". No i rzecz jasna wycofuję się odrobinę z paszczy tego mael-stromu o nazwie Baumgarten. Jemy jeszcze od czasu do czasu lunch, ale większe kąski pozostawiam mu do samotnej delekta-cji. I nie przedstawiam go Claire. Rany, jakie życie jest łatwe i jakie bywa ciężkie! Pewnego wieczoru po kolacji u mnie, gdy Claire siada przy uprzątniętym stole i przygotowuje się do jutrzejszych lekcji, zbieram się na odwagę, a może nie potrzebuję już żadnej „odwagi", żeby odczytać swoją książkę na temat Czechowa, która odleżała dwa lata na półce. W skleconych ze śmiertelnym mozołem fragmentach rozdziałów, które mają być poświęcone tematowi ro- 139 mantycznego rozczarowania, natrafiam na jakieś pięć stron, które jako tako da się czytać — refleksje wyrastające z krótkiego opowiadania komicznego pod tytułem Człowiek w futerale na temat potęgi i świętowanego upadku tyrana. „Muszę przyznać — mówi dobroduszny narrator po pogrzebie tyrana — że grzebanie takich ludzi jak Bielików sprawia wielką przyjemność". Czytam o potędze i upadku prowincjonalnego urzędnika gimnazjalnego, którego umiłowanie zakazów i nienawiść wobec wszystkich odstępstw od normy przez piętnaście lat trzyma w ucisku całe miasteczko „skromnych, porządnych ludzi". Odczytuję na nowo to opowiadanie, potem Agrest i O miłości, napisane zaraz po nim i tworzące szereg ilustrowanych anegdotami rozmyślań o odmianach cierpienia zrodzonego z duchowego niewolnictwa — małostkowego despotyzmu, zwyczajnej ludzkiej zgody na to, co zastane, wreszcie z samych zahamowań, których ludzie sumienni potrzebują, by zachować poczucie własnej przyzwoitości. W ciągu następnego miesiąca co wieczór wracam do Czechowa z notesem na kolanach i wstępnymi obserwacjami w głowie, nasłuchując zbolałego krzyku złapanego w pułapkę i nieszczęsnego zwierzęcia uspołecznionego, dobrze wychowanej żony, która podczas kolacji zastanawia się: „Dlaczego uśmiecham się obłudnie?" i męża, pozornie ustatkowanego i spokojnego, przepełnionego „konwencjonalnąprawdą i konwencjonalnym oszustwem". Jednocześnie obserwuję, jak Czechow, prosto i jasno, choć nie tak bezlitośnie jak Flaubert, obnaża upokorzenia i klęski, i, najgorszą ze wszystkiego, niszczycielską siłę ludzi szukających wyjścia ze skorupy konwencji i ograniczeń, z wszechobecnej nudy i dusznej beznadziei, z bolesnych układów małżeńskich i przyrodzonej społeczeństwu obłudy, ucieczki ku temu, co biorą za pełne energii i wytęsknione życie. Widzę nadpobudliwą młodą żonę w Zgryzocie, która — wbrew urażonej dumie — poszukuje tylko „odrobiny rozrywki"; jest chory z miłości włościanin w Ariadnie, który z iście Herzogowską bezradnością przyznaje się do romantycznego mezaliansu z wulgarną tygrysicą, stopniowo zmieniającą go w beznadziejnego mizogina, której jednak 140 służy jak tresowany pudelek; jest młoda aktorka w Nieciekawej historii, której zaraźliwy entuzjazm wobec życia scenicznego i towarzystwa mężczyzn zmienia się w gorycz po pierwszych doświadczeniach na scenie i z mężczyznami, i po uświadomieniu sobie braku talentu — „Nie mam talentu! Tak! Nie mam talentu... a... wiele ambicji". I jest jeszcze Pojedynek. Cały tydzień wieczorami (gdy Claire siedzi kilka kroków ode mnie) czytam arcydzieło Czechowa o podlizującym się, niechlujnym, inteligentnym, oczytanym Łajewskim, nie potrafiącym wyrwać się z sieci własnych kłamstw i litującym się nad sobą, i antagoniście Łajewskiego, bezlitosnym, nie dającym mu żyć, obdarzonym darem wymowy naukowcu Von Korenie. Tak przynajmniej patrzę na to opowiadanie: Von Koren w roli agresywnie racjonalnego i bezlitosnego prokuratora, powołanego do podważenia wstydu i poczucia grzechu, które stały się głównymi towarzyszami myśli Łajewskiego i przed którymi nie może już niestety umknąć. Dzięki zagłębieniu się w Pojedynek zaczynam wreszcie pisać i przez cztery miesiące pięć stron, które udało mi się wydobyć z przeróbki mojej pracy magisterskiej na temat romantycznego rozczarowania, rozrasta się do czterdziestu tysięcy słów eseju pod tytułem Człowiek w futerale, o swobodzie i ograniczeniach w świecie Czechowa — spełnione tęsknoty, nieosiągalne przyjemności i rodzące się stąd cierpienie; w gruncie rzeczy studium przyczyn wszechogarniającego pesymizmu Czechowa w stosunku do metod — skrupulatnych, odrażających, szlachetnych, podejrzanych —jakimi mężczyźni i kobiety jego czasów na próżno usiłują osiągnąć „owo poczucie osobistej wolności", które tak bardzo ceni sobie sam Czechow. Moja pierwsza książka. Z dedykacją „Dla CO." — Jest dla stałości — mówię Klingerowi (i Kepeshowi, któremu nigdy, przenigdy nie wolno o tym zapomnieć) — tym, czym Helen była dla porywczości. Dla rozsądku jest tym, czym Birgitta była dla niedyskrecji. Nigdy nie widziałem u nikogo takiego przywiązania do codziennego życia. Sposób, w jaki radzi sobie z każdym nadchodzącym dniem, uwaga, jaką zwraca na 141 każdą sekundę, zasługują na nabożną cześć. Nie ma mowy o żadnych snach na jawie — solidne, wierne życie w postaci czystej. Chcę przez to powiedzieć, że jej ufam. Oto sedno sprawy — obwieszczam tryumfalnie — zaufanie. Na co Klinger odpowiada w końcu do widzenia i powodzenia na nowej drodze życia. Zatrzymuję się na progu jego gabinetu w wiosenne popołudnie naszego pożegnania i zastanawiam się, czy to możliwe, że nie potrzebuję już podtrzymywania, powściągania cugli, wysłuchiwania, przestróg, zachęty, zgody, pociechy, aplauzu i oporu — mówiąc krótko, profesjonalnych dawek rodzicielskiej troski i zwykłej przyjaźni trzy razy w tygodniu przez godzinę. Czy m o ż 1 i w e, że wyszedłem z tego cało? Tak po prostu? Tylko dzięki Claire? A jeżeli nazajutrz rano na powrót zbudzę się jako człowiek z kraterem zamiast serca, bez męskiej siły, chęci życia i stanowczości, zupełnie pozbawiony kontroli nad swoim ciałem, inteligencją i uczuciami... — Niech pan się czasem odezwie — mówi Klinger, ściskając mi dłoń. Tak samo jak nie mogłem spojrzeć mu w oczy, kiedy wolałem nie wspominać, jakie wrażenie wywarło na mnie zdjęcie jego córki — jak gdyby dzięki temu unikowi został mi oszczędzony jego i mój własny nie wypowiedziany osąd — tak samo unikam jego spojrzenia teraz, kiedy się żegnamy. Tym razem bierze się to jednak z tego, że wolę nie dawać upustu uczuciu egzaltacji i wdzięczności, wybuchając płaczem. Tłumiąc wszelkie tego typu uczucia pociągnięciami nosem — i dzielnie przeciwstawiając się póki co wątpliwościom — odpowiadam: — Miejmy nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby. — Ale już na ulicy powtarzam na głos te trudne do uwierzenia słowa, okraszając je właściwymi emocjami: — Wyszedłem z tego cało! W czerwcu następnego roku, po zakończeniu nauki w szkole, lecimy z Claire do północnych Włoch; to moja pierwsza podróż do Europy od czasu, kiedy dziesięć lat temu buszowałem tam 142 z Birgittą. W Wenecji zatrzymujemy się na pięć dni w niewielkiej pensione w pobliżu Accademia. Co rano jemy śniadanie w aromatycznym ogrodzie pensione, po czym ruszamy w drogę labiryntem mostów i zaułków prowadzących do zabytków, które Claire wyznaczyła nam na dany dzień. Gdy robi zdjęcia jakiemuś palazzo, piazzy, kościołowi albo fontannie, zawsze odchodzę nieco na bok, ogarniając jednak wzrokiem jej pozbawioną ozdób piękność. Co dzień po kolacji w altanie wybieramy się na przejażdżkę gondolą. Siedząc w fotelu, który Mann opisuje jako „najbardziej miękkie, najbardziej luksusowe i dające największe ukojenie siedzenie na świecie", znowu zadaję sobie pytanie, czy taka pogoda ducha naprawdę może istnieć, czy to zadowolenie, pogodzenie ze światem jest aby na pewno rzeczywiste. Czy najgorsze jest już za mną? Czy nie czeka mnie już popełnienie żadnych okropnych błędów? A omyłki przeszłości, czy zostały już rozliczone? Czy wszystko sprowadzało się do początku, przydługiej i pełnej błędów młodości, z której nareszcie wyrosłem? — Czy jesteś pewna, że nie umarliśmy — pytam — i nie jesteśmy w niebie? — Skąd mam wiedzieć? — odpowiada. — Musisz zapytać gondoliera. Po południu ostatniego dnia suniemy na obiad do Gritti. Daję maitre'owi napiwek i pokazuję na stolik, przy którym siedziałem w wyobraźni ze studentką, która jadła u mnie na zajęciach batoniki Peanut Chews; zamawiam to samo, co w Pało Alto w dniu, kiedy analizowaliśmy opowiadania Czechowa o miłości i myślałem, że lada moment załamię się nerwowo — tylko tym razem nie muszę wyobrażać sobie pysznego jedzenia w towarzystwie młodzieńczej, nieskażonej życiem przyjaciółki, tym razem wszystko jest rzeczywiste, a ja mam się dobrze. Siadamy wygodnie —ja z kieliszkiem chłodnego wina, Claire, abstynentka i córka nie wylewających za kołnierz rodziców, z acąua minerale — i lustruję spojrzeniem lśniące wody tego niewypowiedzianie pięknego, bajkowego miasta. Zagaduję: 143 — Czy sądzisz, że Wenecja naprawdę tonie? Wydaje mi się, że od mojego ostatniego pobytu nic nie zmieniło położenia. — Z kim tu wtedy byłeś? Z żoną? — Nie. Na stypendium Fulbrighta. Z dziewczyną. — Kim była? Czy poczuje jakiś niepokój albo zagrożenie? Jakie mogę zbudzić demony, jeżeli opowiem jej wszystko bez skrępowania? Co za dramatyczne sformułowanie! Jakie znowu „wszystko" — czy nie to samo, czego każdy młody marynarz szuka po przybyciu do swojego pierwszego zagranicznego portu? Marynarski pociąg do odrobiny niezdrowej sensacji —jednak okazało się, że zabrakło marynarskiej siły i odporności... Mimo wszystko, osobie tak zrównoważonej i uporządkowanej, która poświęciła całą swoją znaczną energię na przekucie tego, co w domu dzieciństwa było dla niej bolesne i nienormalne, na jako taką normalność, takiej osobie wolę odpowiedzieć tylko: — Nikim szczególnym — i dać spokój całej sprawie. Po czym wszystkie myśli wędrują do tego nikogo, który nie gościł w moim życiu od ponad dziesięciu lat. Podczas owych zajęć z Czechowa nieszczęśliwy mąż wspominał bardziej słoneczne dni na tarasie Gritti, nie zranionego, zuchwałego młodego Ke-pesha, który ciągle jeszcze mógł sobie pozwolić na jeżdżenie po Europie. Dzisiaj w Gritti, gdzie przybyłem świętować nowe fundamenty stabilnego szczęścia, zdumiewające odrodzenie zdrowia i życia, przypominam sobie pierwsze, najbardziej szaleńcze dni swojego szejkanatu, wieczór w londyńskiej suterenie, kiedy z kolei ja pytam Birgittę, czego pragnie najbardziej. Dziewczęta dały mi już to, czego chciałem najmocniej; pragnienia Elisabeth zostawiamy na koniec — sama jeszcze nie wie... bo w głębi duszy w ogóle nie ma na to ochoty, o czym dowiadujemy się dopiero, kiedy potrąca ją ciężarówka. Za to Birgitta żywi pragnienia, o których nie boi się mówić, a które z ochotą zaspokajamy. Tak, siedząc naprzeciw Claire, która powiedziała, że gdy moje nasienie napełnia jej usta, to czuje się tak, jakby tonęła, i że raczej nie ma na to ochoty, wspominam widok klęczącej przede mną Bir- 144 gitty z twarzą uniesioną do góry, przyjmującej strużki spermy, które spływająnajej włosy, czoło, nos. ,Jfłdr! — woła. — НагГ, gdy Elisabeth, w różowym szlafroczku, półleżąca na łóżku, patrzy, zastygła w bezruchu, na nagiego masturbanta i półnagą błagalnicę. Jakby coś takiego miało znaczenie! Jakby Claire przemilczała coś, co naprawdę ważne! Ale choćbym nie wiem jak bardzo chciał ganić się za amnezję, głupotę, niewdzięczność, bezduszność, beznadziejną utratę poczucia wszelkich proporcji, przypływ głodnego pożądania nie został wywołany przez uroczą młodą kobietę, z którą dopiero niedawno rozpocząłem nowe życie, obiecujące najgłębsze spełnienie, tylko przez drobną dziewczynę o końskiej szczęce, którą widziałem ostatnio ponad dziesięć lat temu, kiedy wychodziła w środku nocy z mojego pokoju około trzydziestu kilometrów od Rouen. Jest to pragnienie lubieżnej, utraconej pokrewnej duszy, która jeszcze w czasach przed zanikiem mojego wyczucia tego, co dozwolone, z takim samym jak ja gorączkowym zapałem oddawała się niecodziennym praktykom. Och, Birgitto, odejdź! Ale tym razem jesteśmy w Wenecji, we własnym pokoju w wąskim zaułku odchodzącym od Zattere, nieopodal niedużego mostku, na którym Claire zrobiła mi dzisiaj zdjęcie. Zawiązuję Birgitcie oczy chustką, starannie zaciskając węzeł na ciemieniu, staję nad oślepioną dziewczyną i — na początku zupełnie leciutko — zaczynam uderzać między rozłożone nogi. Patrzę, jak wygina biodro, aby każde uderzenie pasa padało jak najbliżej szparki. Jeszcze nigdy w życiu nie oglądałem czegoś takiego. „Mów o tym wszystkim" — szepcze Birgitta, i zaczynam mówić, zduszonym, chrapliwym głosem, jakim jeszcze nigdy do nikogo się nie zwracałem. Czyli dla Birgitty — dla tego, o czym wolałbym teraz mówić z lekceważeniem jako o „przydługiej i pełnej błędów młodości" — wszechogarniające uczucie lubieżnego pokrewieństwa... a dla Claire, dla tej namiętnej i prawdziwie mnie kochającej wybawi-cielki? Gniew, rozczarowanie, odraza — wzgarda dla tego, co wychodzi jej cudownie, żal o drobiazg, do którego nie raczy się 145 zniżyć. Potrafię sobie wyobrazić, że nie jest mi do niczego potrzebna. Fotki. Spisy. Usta, które nie chcą pić mego nasienia. Komisja programowa. Wszystko. Jakoś tłumię odruch, żeby zerwać się od stołu i zadzwonić do doktora Klingera. Nie zamierzam zostać kolejnym histerycznym pacjentem, który telefonuje z zagranicy. Nie, tylko nie to. I proszę bardzo, zjadam obiad i kiedy przychodzi pora zamówić deser, tęsknota za Birgittą błagającą, Birgittą pode mną, zaczyna słabnąć, jak zwykle bywa z takimi tęsknotami, kiedy zostawi się je samym sobie. Znika też gniew, zastąpiony wstydliwym smutkiem. Jeżeli Cłaire wyczuwa przypływy i odpływy wszystkich tych niepokojów — a jak może nie odczuwać? jak inaczej pojąć moją posępną minę i lodowate milczenie? — udaje, że nic nie widzi i nie przestaje mówić o swoich planach w związku z komisją programową, aż przemija to, co nas od siebie oddalało. Z Wenecji jedziemy wynajętym samochodem do Padwy, żeby obejrzeć Giotta. Claire robi następne zdjęcia. Po powrocie wywoła je, usiądzie po turecku na podłodze — pozycja spokoju, skupienia, pozycja dla bardzo grzecznej dziewczynki — i będzie wklejać je w odpowiedniej kolejności do tegorocznego albumu. I północne Włochy znajdą się w szafce z książkami u stóp łóżka obok innych ksiąg ze zdjęciami, Włochy staną się na zawsze jej własnością, obok Schenectady, gdzie się urodziła i wychowała, Ithaki, gdzie chodziła do college'u, i Nowego Jorku, gdzie mieszka, pracuje i niedawno się zakochała. Ja też znajdę się u stóp łóżka w towarzystwie jej miejsc, rodziny i znajomych. Mimo że tak duża część dwudziestu pięciu lat życia upłynęła jej pod znakiem swarów kłótliwych rodziców — napędzanych nierzadko zbyt licznymi kieliszkami szkockiej — uważa przeszłość za wartą zapisania i zapamiętania choćby tylko dlatego, że przeżyła cierpienie i chaos, by zacząć własne przyzwoite życie. Jak lubi mawiać, jest to jedyna przeszłość, jaką zna. Bywała czasem nawet trudna, kiedy dookoła wybuchały bomby, a ona usilnie starała się przeżyć nie rozerwana na strzępy. Poza tym fakt, że państwo Ovington poświęcali więcej energii na utarczki niż 146 ochranianie własnych dzieci, nie oznacza, że i с h córka musi odmawiać sobie zwyczajnych przyjemności, które normalne rodziny (o ile takowe istnieją) uważają za rzecz naturalną. Zarówno Claire, jak i jej starsza siostra są niezmiernie przywiązane do przyjemnych stron rodzinnego życia — wymiany fotografii, dawania prezentów, świętowania, regularnych telefonów — całkiem tak, jakby ona i 01ivia były troskliwymi rodzicami, a rodzice oschłym potomstwem. Z hotelu w górskim miasteczku, gdzie znajdujemy pokój z balkonem i arkadyjskim widokiem, odbywamy wycieczki do Werony i Vicenzy. Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. Co jest przeciwieństwem pogrzebowego dzwonu? Ja w każdym razem słyszę coś takiego, kiedy pstryka aparat Claire. Raz jeszcze czuję się zamykany w czymś cudownym. Jednego dnia po prostu bierzemy prowiant i wędrujemy dróżkami przez kwitnące łąki, całe gromady maleńkich bratków i lakierowanych jaskrów, i nierzeczywistych maków. Mogę tak chodzić z Claire w milczeniu godzinami. Wystarczy mi, że położę się po prostu na ziemi, podeprę na łokciu i będę patrzeć, jak zrywa kwiatki, które zabierze do pokoju i ułoży w szklance, a tę postawi koło mojej poduszki. Nie potrzeba mi nic więcej. „Więcej" nic nie znaczy. Birgittą też jakby przestała cokolwiek oznaczać, jak gdyby „więcej" i „Birgittą" były dwoma określeniami jednego i tego samego. Po występie w Gritti nie dawała o sobie znać w żaden sensacyjny sposób. Przez kilka następnych nocy zagląda z wizytą, kiedy się kochamy — klęczy, zawsze klęczy i błaga o to, co najbardziej ją podnieca — ale po chwili znika, ja jestem nad ciałem, nad którym jestem, i z nim dzielę się tym „więcej", które mógłbym albo chciałbym chcieć. Tak, po prostu lgnę do Claire i nieproszony gość odpływa w siną dal, dzięki czemu mogę znowu cieszyć się swoim zdumiewającym szczęściem. Po południu ostatniego dnia wspinamy się na wysoko położoną łąkę, z której roztacza się widok na wzgórza i bardziej oddalone, białe szczyty Dolomitów. Ja siedzę, Claire leży obok, jej obfite piersi delikatnie wznoszą się i opadają z każdym oddechem. Gdy spoglądam na tę dużą, zielonooką kobietę w cienkiej 147 letniej odzieży, na bladą, drobną, owalną, nieskazitelną twarz, jej nieziemską urodę — uświadamiam sobie, że to uroda kobiety amiszów lub shakerystów — myślę sobie: Claire wystarczy. Tak jest, „Claire" i „wystarczy" oznacza to samo. Z Wenecji lecimy przez Wiedeń — gdzie oglądamy dom Zygmunta Freuda — do Pragi. W ostatnim roku akademickim prowadziłem zajęcia z Kafki — za kilka dni mam wygłosić w Brugii odczyt na temat obsesji Kafki na punkcie duchowego wygłodzenia — ale jego rodzinne miasto widziałem jak dotąd tylko w fotograficznych albumach. Tuż przed wyjazdem sprawdzałem prace roczne piętnastki swoich studentów z seminarium, którzy czytali całą twórczość literacką Kafki, biografię Maksa Broda, dzienniki i listy do Mileny i do ojca. Jedno z pytań egzaminacyjnych brzmiało: W Liście do ojca Kafka pisze: „Całe moje pisanie jest o Tobie; przecież wszystko to po to, żeby wypłakać żale, których nie mogłem wypłakać na Twej piersi. Było to takie celowo przedłużane pożegnanie z Tobą, jednak mimo że je wymusiłeś, przyjęło kierunek, który sam mu nadałem (...)" Co Kafka ma na myśli, pisząc do ojca: „Całe moje pisanie jest o Tobie", by dodać „jednak... przyjęło kierunek, który sam mu nadałem"? Mogą Państwo wcielić się w Maksa Broda, piszącego list do ojca Kafki, w którym wyjaśnia, co takiego miał na myśli przyjaciel. Ucieszyłem się, że tak wielu studentów poszło za moją sugestią i wcieliło się w rolę przyjaciela i pierwszego biografa Kafki — i, opisując stosunek najbardziej niezwykłego syna do najbardziej konwencjonalnego z ojców, dowiodło dojrzałego wyczulenia na moralną izolację Kafki, na jego szczególny punkt widzenia i temperament oraz na procesy wyobraźni, za których pomocą człowiek tak uwikłany w fantazje jak Kafka przekuwa swoje codzienne kłopoty w bajkę. Ani jeden otumaniony student literatury nie zabłąkał się na manowce egzegezy metafizycznej! 148 Tak, tak, jestem zadowolony z seminarium o Kafce i tego, czego na nim dokonałem. Ale co podczas kilku pierwszych miesięcy w towarzystwie Claire nie było źródłem zadowolenia? Przed wyjazdem otrzymałem numer telefonu do Amerykanina, który wykłada od roku w Pradze, i tak się szczęśliwie składa (czy cokolwiek przynosi mi dziś pecha?), że on i jego znajomy Czech mają wolne popołudnie i mogą pokazać nam starą Pragę. Siedzimy na ławce na placu Starego Miasta i spoglądamy na majestatyczną budowlę, w której mieściło się gimnazjum Kafki. Na prawo od kolumnady przy wejściu mieściło się biuro firmy Hermanna Kafki. — Nie mógł się go pozbyć nawet w szkole — zauważam. — Tym gorzej dla niego — replikuje czeski naukowiec — i tym lepiej dla literatury. W pobliskim, imponującym gotyckim kościele, w jednej z naw bocznych wysoko na ścianie znajduje się małe, kwadratowe okienko, które, jak się dowiaduję, wychodzi na niegdysiejsze mieszkanie rodziny Kafki. Czyli Kafka, mówię, mógł ukradkiem podglądać spowiadającego się grzesznika i pogrążonego w modlitwie wiernego... a z wnętrza kościoła mógł zaczerpnąć może nie poszczególne detale, ale przynajmniej atmosferę katedry w Procesie1? A te wąskie, strome uliczki, wiodące ku rzece i okrężną drogą do rozległego terenu zamku Habsburgów, także musiały być jakimś źródłem inspiracji... Być może, mówi czeski naukowiec, ale powszechnie uważa się, iż modelem Zamku stała się niewielka, leżąca na podzamczu wioska na północnych Morawach, którą Kafka znał z wizyt u dziadka. Do tego dochodzi jeszcze wioska, w której siostra Kafki przez rok prowadziła gospodarstwo rolne i gdzie Kafka pojechał kurować się podczas jednego z ataków choroby. Gdybyśmy mieli czas, mówi nasz czeski przyjaciel, moglibyśmy z Claire dowiedzieć się czegoś pożytecznego, nocując gdzieś na prowincji. — Jedźcie do któregoś z ksenofobicznych miasteczek z zadymioną gospodą i piersiastą barmanką, a przekonacie się, jakim stuprocentowym realistą był wasz Kafka. 149 Wyczuwam u tego drobnego akademika w okularach i schludnym ubraniu pierwszy akcent czegoś innego niż dobrodusz-ność — wyczuwam wszystko, co dobroduszność stara się zamaskować. Blisko zamkowych murów, na brukowanej ulicy Alchemików, znajduje się domek — wyglądający jak budowla z dziecięcej bajki, zdatna dla krasnoludka albo elfa — który pewnej zimy wynajęła dla Kafki najmłodsza siostra, po raz któryś z rzędu starając się odseparować samotnego syna od ojca i rodziny. Mieści się tam teraz sklep z suwenirami. Widokówki i praskie pamiątki sprzedawane są w tym samym miejscu, gdzie Kafka drobiazgowo wypisywał dziesięć wariantów tego samego akapitu i rysował szydercze, patykowate postacie, mające przedstawiać jego samego, „prywatne ideogramy", które chował, jak praktycznie wszystko inne, do szuflady. Claire robi zdjęcie trzech literaturoznaw-ców przed izbą tortur pisarza perfekcjonisty. Niebawem znajdzie ono swoje miejsce w jednym z albumów u stóp łóżka. Claire idzie z Amerykaninem, i swoim aparatem, na obchód zamku, ja zasiadam przy herbacie w towarzystwie profesora Soski, naszego miejscowego przewodnika. Kiedy Rosjanie wkroczyli do Czechosłowacji i stłumili reformatorski ruch Praskiej Wiosny, Soska został zwolniony z uczelni i wysłany w wieku trzydziestu dziewięciu lat na ubożuchną „emeryturę". Żona, specjalistka od nauk ścisłych, także ze względów politycznych została zmuszona do zmiany zawodu i już od roku, chcąc utrzymać czteroosobową rodzinę, pracowała jako maszynistka w pakowni mięsa. Zastanawiam się, jak emerytowany naukowiec zdołał zachować morale. Nosi nienaganny trzyczęściowy garnitur, chód ma energiczny, mówi konkretnie i wyraźnie — jak mu się to udaje? Co każe mu rano wstawać i kłaść się spać wieczorem? Jak przeżywa każdy kolejny dzień? — Oczywiście dzięki Kafce — stwierdza, znowu uśmiechając się w ten swoisty sposób. — Tak, to prawda: wielu z nas tutaj żyje Kafką. Włącznie z ludźmi z ulicy, którzy nigdy nie przeczytali ani jednego jego słowa. Coś się zdarza, obrzucają się wzro- 150 kiem i mówią: „To Kafka". Co znaczy: „Teraz tak tutaj jest". Znaczy: „A czego się spodziewałeś?". — A gniew? Czy opada, kiedy wzruszacie ramionami i mówicie: „To Kafka"? — Przez pierwsze pół roku po interwencji Rosjan żyłem w stanie ciągłego poruszenia. Co wieczór chodziłem na tajne spotkania ze znajomymi. Co kilka dni rozprowadzałem jakąś nielegalną petycję. A w czasie wolnym pisałem, bardzo eleganckimi i wyważonymi zdaniami, najbardziej precyzyjną i przejrzystą prozą, na jaką było mnie stać, encyklopedyczne analizy wydarzeń, które krążyły w samizdacie wśród moich znajomych. Aż pewnego dnia nie wstałem z łóżka i wysłali mnie do szpitala z krwawiącymi wrzodami. Z początku myślałem sobie, w porządku, polezę tu przez miesiąc, będę łykał lekarstwa i kleiki, a potem — właśnie, i с о potem? Co będę robił, kiedy krwotok ustanie? Znów będę grał K. przed ich Sądem i ich Zamkiem? To może nie mieć końca, jak doskonale wie Kafka i wszyscy jego czytelnicy. Ci jego żałośni, pełni złudzeń, szamoczący się K., gnający na złamanie karku po tylu schodach, szukający rozwiązania, gorączkowo przemierzający miasto i rozmyślający nad postępami w sprawie, które doprowadzą, myślałby kto, do ich zwycięstwa. Wstępy, środki i najbardziej fantastyczne zakończenia — wierzą, że tym sposobem zdołają popchnąć zdarzenia do przodu. — Ale niezależnie od Kafki i jego czytelników, czy coś się zmieni, jeżeli nie będzie oporu? Uśmiech, skrywający Bóg wie jaki wyraz twarzy, jaki chciałby pokazać światu. — Proszę pana, ja określiłem się wyraźnie. Cały kraj wyraźnie się określił. Nie zamierzaliśmy żyć tak, jak żyjemy. Ja sam nie mogę wypalać sobie resztek układu pokarmowego, dzień i noc wyjaśniając to naszym władzom. — Wobec tego czym się pan zajmuje? — Tłumaczę na czeski Moby Dicka. Naturalnie tak się składa, że tłumaczenie już istnieje, i to bardzo dobre. Absolutnie nie potrzeba innego. Ale zawsze o tym myślałem, a skoro nie 151 mam żadnych innych bardziej naglących obowiązków, cóż mi szkodzi? — Dlaczego akurat Melville? — W latach pięćdziesiątych w ramach programu wymiany zostałem wysłany na rok do Nowego Jorku. Gdy chodziłem po ulicach, miałem wrażenie, że roi się na nich od marynarzy z okrętu Ahaba. A u steru widziałem wciąż nowego ryczącego na podkomendnych kapitana. Dążenie do naprawienia świata, do prześcignięcia innych, pragnienie, żeby mówiono do pana „mistrzu". A wszystko nie tylko dzięki energii i silnej woli, lecz dzięki kolosalnej wściekłości. I właśnie to, tę furię chciałbym przetłumaczyć na czeski... jeżeli — znów z uśmiechem —jest to w ogóle możliwe. Może pan sobie zatem wyobrazić, że po ukończeniu taki ambitny projekt będzie zupełnie bezużyteczny, a to z dwóch względów. Po pierwsze, nie potrzeba drugiego tłumaczenia, zwłaszcza takiego, które okaże się prawdopodobnie gorsze od wybitnego przekładu, jaki posiadamy; po drugie, w naszym kraju nigdy nie ukaże się żadne tłumaczenie mojego pióra. Jak pan widzi, w ten sposób mogę podjąć się czegoś, na co w innych okolicznościach nigdy bym się nie poważył, nie muszę się przy tym martwić, czy ma to jakikolwiek sens. Czasami, zwłaszcza kiedy pracuję do późna, bezużyteczność mojego wysiłku zdaje się najgłębszym źródłem satysfakcji. Pan może potraktować to jako pretensjonalną formę kapitulacji i autoszyderstwa. Ja sam także mogę czasami myśleć o tym w ten sposób. Niemniej jednak jest to najpoważniejsze zajęcie, jakiemu mogę poświęcić się na emeryturze. A pana — pyta tym swoim dobrodusznym tonem — co takiego przyciąga do Kafki? — To także długa historia. — Związana z... — Nie z beznadziejną sytuacją polityczną. — To mnie nie dziwi. — Raczej, pod wieloma względami, z rozpaczą erotyczną ze ślubami czystości, które ktoś jakby złożył w moim imieniu i za moimi plecami, które wypełniałem wbrew swej woli. Albo ja walczyłem z własnym ciałem, albo ono wojowało ze mną. 152 — Wszystko wskazuje na to, że raczej nie tłumił pan jego pożądań. Wszak podróżuje pan w towarzystwie bardzo atrakcyjnej młodej kobiety. — Tak, najgorsze jest już za mną. Prawdopodobnie. Przynajmniej na razie. Ale kiedy nie mogłem stać się tym, za kogo zawsze się uważałem, było to coś zupełnie dla mnie niezrozumiałego. Naturalnie to pan jest za pan brat z totalitaryzmem — ale jeśli pan pozwoli, to ja mogę porównać stanowczość ciała, jego chłodną obojętność i całkowitą pogardę dla dobrego samopoczucia duszy tylko do postawy nieugiętego reżimu autorytarnego. Można zasypywać je dowolnymi petycjami, odwoływać się do najbardziej uczuciowych, pełnych godności albo naj logiczniejszych argumentów — i nie doczekać się żadnej reakcji. W najlepszym razie czegoś w rodzaju śmiechu. Składałem petycje za pośrednictwem psychoanalityka: chodziłem do niego co drugi dzień na godzinę, żeby uniewinnić zdrowe libido. A zapewniam pana, że posiłkowałem się argumentacją i przemowami nie mniej zawiłymi, nużącymi, przebiegłymi i abstrakcyjnymi niż przedstawione na kartach Zamku. Zdaje się, że K. jest inteligentny — powinien pan słyszeć mnie usiłującego przechytrzyć impotencję. — Mogę sobie to wyobrazić. Nic przyjemnego. — Oczywiście w porównaniu z tym, co pan... — Proszę pana, nie potrzeba mówić takich rzeczy. Impotencja to n i с przyjemnego, a prawo głosu niczego tu nie zrekompensuje. — To prawda. Głosowałem, i nie przyniosło mi to żadnej ulgi. W związku z Kafką z lekturą Kafki chciałem powiedzieć, że opowieści o bezsilnych, zakompleksionych K., którzy walą głową w niewidzialne mury, nabrały dla mnie nowego, niepokojącego sensu. Stały się raptem jakby mniej odległe niż Kafka, którego czytałem w college'u. Bo widzi pan, na swój sposób poznałem poczucie powołania — rzeczywistego lub wyobrażonego — które okazuje się poza naszym zasięgiem, i niemożności zmą-drzenia i rezygnacji z celu, nawet w obliczu kompromitujących 153 lub farsowych konsekwencji prób. Swego czasu żyłem tak, jakby seks był poświęconą ziemią. — Czyli w „czystości"... — dorzuca ze współczuciem. — Bardzo nieprzyjemne. — Zastanawiam się czasami, czy Zamek nie wiąże się z osobistą blokadą seksualną Kafki — książka poświęcona niemożliwości wejścia na różnego rodzaju szczyty. Śmieje się z mojej hipotezy, ale delikatnie i z tą swoją niezmienną serdecznością. Tak, takich głębi sięga wewnętrzny kompromis emerytowanego naukowca, schwytanego pomiędzy młot reżimu i kowadło sumienia — pomiędzy sumienie i przeszywające bóle brzucha. — Tak — mówi, kładąc mi rękę na ramieniu w miłym i ojcowskim geście — każdy obywatel po przejściach ma swojego Kafkę. — A każdy gniewny człowiek swojego Melville'a — ripostuję. — Ale co ludzie oczytani mają począć z całą tą wybitną prozą, jak nie... — .. .nie wgryźć się w nią. Właśnie. W książki, a nie w rękę, co ich dusi. Późnym popołudniem wsiadamy do tramwaju, którego numer Soska wypisał na tylnej okładce kompletu widokówek, uroczyście wręczonego Claire przy drzwiach hotelu. Na widokówkach widnieją zdjęcia Kafki, jego rodziny i miejsca w Pradze związane z jego życiem i twórczością. Żadnego takiego zestawu nie znajdziemy już w sprzedaży, wyjaśnił Soska, ponieważ w okupowanej przez Rosjan Czechosłowacji Kafka jest pisarzem zakazanym, zakazanym par ехсеїіепсе. — Ale mam nadzieję, że zachował pan sobie drugi egzemplarz — pyta Claire — dla siebie...? — Panno Cwington — odpowiedział z grzecznym ukłonem — ja mam Pragę. Proszę przyjąć ten upominek. Jestem pewien, że każdy poznany człowiek pragnie panią obdarować. — Po czym zaproponował odwiedzenie grobu Kafki, przy którym nie byłoby jednak wskazane jego towarzystwo... i ruchem ręki zwrócił nam 154 uwagę na człowieka, odwróconego tyłem do taksówki zaparkowanej jakieś pięćdziesiąt kroków od hotelowego wejścia: tajny agent, wyjaśnia, który śledził jego i żonę w dniach po inwazji rosyjskiej, kiedy profesor zakładał tajną organizację opozycyjną wobec marionetkowej władzy i cieszył się nienaruszoną dwunastnicą. — Czy jest pan pewien? — zapytałem. — Jak najbardziej. — Tu Soska skłonił się, by ucałować rękę Claire, po czym szybkim, komicznym krokiem zawodowego cho-dziarza zmieszał się z tłumem, idącym szerokimi schodami na stację metra. — O Boże! — zawołała Claire. — To okropne! Te nienaturalne uśmiechy. I ucieczka! Oboje nie posiadamy się ze zdumienia, w moim wypadku przynajmniej bierze się ono z poczucia bezpieczeństwa i braku zagrożeń, przed którymi chronią mnie paszport w kieszeni i młoda kobieta u boku. Tramwaj wiezie nas z centrum do odległej praskiej dzielnicy, gdzie pochowany jest Kafka. Skryty za wysokim murem żydowski cmentarz graniczy z jednej strony z bardziej rozległym cmentarzem chrześcijańskim — przez parkan widzimy tam odwiedzających, klęczących i plewiących niczym cierpliwi ogrodnicy — a z drugiej z szeroką, ponurą szosą, którą jadą do miasta i wyjeżdżają z miasta ciężarówki. Brama żydowskiego cmentarza jest zamknięta na łańcuch. Brzęczę łańcuchem i wołam w stronę budynku, który wygląda mi na stróżówkę. Po chwili gdzieś ze środka wynurza się kobieta z małym chłopcem. Mówię po niemiecku, że przylecieliśmy aż z Nowego Jorku, żeby odwiedzić grób Franza Kafki. Chyba rozumie, ale odpowiada, że dzisiaj nie można. Wróćcie we wtorek. Ale jestem profesorem literatury i Żydem, tłumaczę, i podaję jej między prętami bramy garść koron. Pojawia się klucz, brama zostaje otwarta i chłopiec towarzyszy nam po oznaczonej drogowskazami drodze. Napisy sporządzono w pięciu językach — tyle narodów fascynuje lękliwe nowatorstwo tego umęczonego ascetyka, tyle lękliwych milionów: 155 К hrobu /К mogile /Zum Grabę / To the Grave of/d la totnbe de / FRANZE KAFKY. Miejsce spoczynku Kafki zdobi — niepodobny do niczego w zasięgu wzroku — solidny, podłużny, białawy kamień, zwężający się ku szczytowi, nagrobny fallus. Oto niespodzianka numer jeden. Druga to pochowanie prześladowanego przez rodzinę syna pomiędzy — znowu! — matką i ojcem, którzy go przeżyli. Biorę kamyk ze ścieżki i kładę go na jednym z kopczyków usypanych przez pielgrzymów, którzy byli tutaj przede mną. Nigdy nie poświęciłem się do tego stopnia dla własnych dziadków, którzy leżą wraz z dziesięcioma tysiącami innych przy drodze ekspresowej dwadzieścia minut od mojego nowojorskiego mieszkania, nie odwiedziłem również leżącego w cieniu drzew grobu matki w Catskill od chwili, gdy razem z ojcem byłem obecny przy odsłonięciu nagrobka. Na ciemnych, prostokątnych kamieniach za grobem Kafki widnieją znajome żydowskie nazwiska. Całkiem tak, jakbym przeglądał swój notes z adresami albo zaglądał przez ramię matki w recepcji, gdy kartkuje listę gości Hungarian Roya-le: Levy, Goldschmidt, Schneider, Hirsch... Groby ciągną się bez końca, ale na zadbany wygląda tylko grób Kafki. Inni pogrzebani nie mają na miejscu ocalałych potomków, którzy wycięliby poszycie i bluszcz oplatający konary drzew i tworzący ciężki baldachim, łączący kwatery zmarłych Żydów. Tak jakby tylko bezdzietny kawaler miał żyjących następców. Gdzież jest lepsze miejsce dla ironii niż „a la tombe de Franze Kajky"? W niszy w murze naprzeciw grobu Kafki wmurowano kamień z wypisanym nazwiskiem jego wielkiego przyjaciela, Maksa Broda. Tu także kładę kamyk. I dopiero teraz dostrzegam tablice, umieszczone na całej długości cmentarnego muru, czczące pamięć prażan żydowskiego pochodzenia, którzy zginęli w Teresinie, Oświęcimiu, Belsen i Dachau. Nie wystarczyłoby kamyków. Zawracamy z Claire do bramy, za nami cały czas dąży milczący chłopiec. Claire robi nieśmiałemu dziecku zdjęcie i gestami prosi go, żeby na kartce papieru napisał, jak się nazywa i gdzie mieszka. Zamaszystymi gestami i z teatralnym wyrazem twarzy, 156 które nagle uświadamiają mi, jaka jest w gruncie rzeczy dziecinna — i jakim sam stałem się mężczyzną potrzebującym opieki niczym dziecko — zapowiada chłopcu, że kiedy zdjęcie będzie gotowe, prześle mu odbitkę. Profesor Soska także ma za kilka tygodni otrzymać od Claire fotografię, wykonaną przed sklepem z pamiątkami w budynku, w którym Kafka spędził kiedyś zimę. A czemu nazywam swoje do niej przywiązanie dziecinnym? Co mam do zarzucenia swojemu szczęściu? Niech żyje! Niech trwa! Wyzbądź się zawczasu oporów! Potrzebujesz, czego potrzebujesz! Pogódź się z tym! Kobieta wyszła otworzyć bramę. Znów zamieniamy kilka słów po niemiecku. — Dużo ludzi odwiedza grób Kafki? — pytam. — Niedużo. Ale zawsze ludzie wybitni, profesorze, jak pan. Albo poważni studenci. Był wielkim człowiekiem. Mieliśmy w Pradze wielu wielkich pisarzy żydowskich. Franz Werfel. Max Bród. Oskar Baum. Franz Kafka. Ale teraz — tu rzuca pierwsze spojrzenie, z boku i przelotnie, na moją towarzyszkę — żadnego już nie ma. — Może pani synek wyrośnie na wielkiego żydowskiego pisarza. Powtarza moje słowa po czesku. Potem tłumaczy odpowiedź chłopca, który stoi ze spuszczoną głową. — On chce być pilotem. — Proszę mu powiedzieć, że ludzie nie zawsze zjeżdżają się z całego świata, żeby odwiedzić grób pilota. Kolejna szybka rozmowa z chłopcem i z miłym uśmiechem — tak będzie uśmiechać się tylko do żydowskiego naukowca — kobieta mówi: — Nie bardzo mu to przeszkadza. A jak się nazywa pana uniwersytet, proszę pana? Odpowiadam. — Jeśli pan chce, pokażę grób fryzjera Kafki. Też jest tu pochowany. — Dziękuję, bardzo to miłe. 157 — Był też fryzjerem ojca doktora Kafki. Wyjaśniam Claire propozycję kobiety. — Jeśli masz ochotę, proszę bardzo — mówi Claire. — Lepiej nie. Jak zaczniemy od fryzjera, to o północy może skończyć się przy grobie właściciela sklepu z lichtarzami. — Zwracam się do dozorczyni: — Obawiam się, że to w tej chwili niemożliwe. — Żona też może pójść — informuje mnie sucho. — Dziękuję. Ale musimy wracać do hotelu. Teraz lustruje mnie z nieskrywaną podejrzliwością, jakby doszła do wniosku, że być może wcale nie jestem naukowcem ze znanego amerykańskiego uniwersytetu. Starała się, otworzyła bramę w dzień inny niż wyznaczony dla turystów, a ja okazałem się osobą niepoważną, prawdopodobnie kimś goniącym po prostu za osobliwościami, być może Żydem, ale w towarzystwie kobiety, która jest na pewno Aryjką. Na przystanku tramwajowym mówię do Claire: — Wiesz, co Kafka powiedział kiedyś człowiekowi, z którym pracował w jednym pokoju w firmie ubezpieczeniowej? Zobaczył, jak tamten je na obiad kiełbasę, podobno zadrżał i stwierdził: „Jedyną potrawą godną człowieka jest połówka cytryny". Claire wzdycha i odpowiada ze smutkiem: — Biedaczysko — odkrywając w dietetycznym nakazie wielkiego pisarza pogardę dla niewinnych przyjemności, która prostej dziewczynie z Schenectady w stanie Nowy Jork wydaje się zwyczajnie głupia. To wszystko —jednak kiedy wsiadamy i zajmujemy miejsca obok siebie w tramwaju, biorę ją za rękę i czuję, że został przepędzony jeszcze jeden z moich duchów, jakbym dzięki wizycie na cmentarzu został odkafkowiony tak samo skutecznie, jak byłem odbirgittowiony podczas niedawnego widzenia na tarasie weneckiej restauracji. Moje dni zahamowań odeszły w zapomnienie — podobnie jak dni bez zahamowań: już nigdy „więcej" i już nigdy „nic"! — Ach, Clarisso — mówię, unosząc jej dłoń do swoich ust — 158 wydaje mi się, że przeszłość nie może wyrządzić mi już krzywdy. Niczego nie żałuję. Odeszły gdzieś moje lęki. A wszystko przez to, że znalazłem ciebie. Całkiem tak, jakby bóg kobiet, który rozdaje je ludziom, spojrzał na mnie i rzekł: „Nie można go zadowolić — do diabła z nim". A potem zsyła mi Claire. Wieczorem po kolacji wracamy do pokoju, żeby przygotować się do wyjazdu wcześnie rano. Gdy pakuję walizkę z ubraniami i książkami, które czytałem w samolotach i w łóżku, Claire zasypia wśród odzieży, którą rozłożyła na narzucie. Poza dziennikami Kafki i biografią Broda — dodatkowymi przewodnikami po Pradze — wziąłem z sobą Mishimę, Gombrowicza i Geneta, powieści na przyszłoroczne zajęcia z komparatystyki. Postanowiłem skupić lektury na pierwszy semestr wokół motywu erotycznej żądzy, poczynając od tego rodzaju niepokojących powieści współczesnych, poświęconych tematyce lubieżnej i grzesznej seksualności (niepokojących studentów, ponieważ są to książki ulubione przez czytelników pokroju Baumgartena, w których autor jest wyraźnie uwikłany w podejrzane pod względem moralnym machinacje) i kończąc semestr trzema arcydziełami dotyczącymi bezprawnych i nieopanowanych namiętności, które atakują nas na różne sposoby: Panią Bovary, Anną Kareniną i Śmiercią w Wenecji. Nie budząc Claire, zbieram z łóżka jej ubrania i pakuję do walizki. Gdy dotykam jej rzeczy, ogarnia mnie fala uczucia. Potem piszę kartkę, że wyszedłem się przejść i że wrócę za godzinę. Przechodząc przez hol, dostrzegam za szklaną ścianą przestronnej hotelowej kawiarni kilkanaście ładnych prostytutek, siedzących pojedynczo lub parami. Wcześniej były zaledwie trzy, przy jednym stoliku, pogrążone w wesołej rozmowie. Gdy pytałem profesora Soskę, jak to jest zorganizowane w socjalizmie, wyjaśnił, że prostytutki to przeważnie sekretarki i sprzedawczynie sklepowe, które za cichym przyzwoleniem władz dorabiają sobie w ten sposób po godzinach; niektóre z nich są na etacie w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i mają za zadanie wyciągnięcie informacji od przeróżnych delegacji ze Wschodu i Zachodu, które 159 przewijają się przez duże hotele. Stadko siedzących w kawiarni dziewcząt w minispódniczkach będzie prawdopodobnie witać członków bułgarskiej misji handlowej, którzy zajmują większą część piętra pod nami. Jedna z nich, głaskająca po brzuchu szczeniaka jamnika, który leży zwinięty w kłębek na jej kolanach, posyła mi uśmiech. Odwzajemniam go (to nic nie kosztuje) i kieruję się na plac Starego Miasta, gdzie Kafka i Bród odbywali wieczorne przechadzki. Jest już po dziewiątej i na pustym, obszernym placu kładą się tylko cienie stojących wokół niego, podstarzałych budowli. W miejscu, gdzie za dnia parkowały turystyczne autokary, pozostała jedynie gładka niecka wyłożona wytartymi brukowcami. Pusto — jest tylko tajemnica. Siedzę samotnie na ławce pod latarnią, przebijam wzrokiem zwiewną mgiełkę, spowijającą mroczną postać Jana Husa, i patrzę na kościół, którego najtajniejsze sprawki mógł przez ukryty otwór obserwować żydowski pisarz. W tym miejscu właśnie zaczynam układać sobie w myślach coś, co z początku biorę za jakąś fantazję, pierwsze zdania wstępnego wykładu na zajęcia z komparatystyki, zainspirowane przez Sprawozdanie dla Akademii Kafki, opowiadanie, w którym małpa zwraca się do grona naukowego. Jest to króciutkie opowiadanie, liczące kilka tysięcy słów, ale jedno z moich ulubionych, zwłaszcza początek, który uważam za jeden z najbardziej ujmujących i zdumiewających w literaturze: „Dostojni Akademicy! Czynicie mi zaszczyt, wzywając mnie, abym dostarczył Akademii sprawozdania z mojej przeszłości małpiej". „Dostojni studenci literatury 341" — zaczynam, ale gdy wracam do hotelu i zasiadam z piórem w ręku przy pustym stoliku w kącie kawiarni, wyzbywam się tonu akademickiej satyry, który przyjąłem na początku, i piszę na hotelowej papeterii oficjalny wykład wprowadzający (pod wpływem zresztą nienagannie akademickiej prozy małpy), który mam szczerą chęć wygłosić — i to nie we wrześniu, ale natychmiast! Dwa stoliki dalej siedzi prostytutka z jamnikiem; przysiadła się do niej koleżanka, która widocznie najbardziej lubi głaskać 160 swoje włosy, całkiem jakby pieściła cudze. Zamawiam u kelnera koniak dla każdej z tych drobnych i ładnych kobiet pracujących, obu młodszych od Claire, i kieliszek koniaku dla siebie. — Cheers — mówi prostytutka pieszcząca szczeniaka, wymieniamy krótkie uśmiechy zachęty, po czym wracam do układania zdań, które jakimś sposobem wydają mi się najistotniejszymi stwierdzeniami na moje nowe, szczęśliwe życie. Miast rozpoczynać od omówienia listy lektur i ogólnej koncepcji tych zajęć, chciałbym opowiedzieć Państwu o sprawach, jakich jeszcze nigdy nie wyjawiałem swoim studentom. Nie ma potrzeby, żebym o tym mówił, i dopóki nie wszedłem na salę i nie zająłem miejsca, nie byłem pewien, czy się na to zdobędę. A mogę jeszcze zmienić zdanie. Bo jak usprawiedliwić zwierzanie się z najbardziej intymnych elementów mojego życia osobistego? Prawdą jest, że w ciągu dwóch najbliższych semestrów będziemy spotykać się trzy godziny w tygodniu i rozmawiać o książkach, a wszyscy wiemy z doświadczenia, że w takich warunkach potrafią wytworzyć się mocne więzi sympatii. Wiemy też jednak, że nie uprawnia mnie to do pozwalania sobie na coś, co może zostać uznane tylko za bezczelność i przykład złego smaku. Jak mogli się Państwo zorientować — z mojego ubioru, jak również ze stylu moich uwag wstępnych — zawsze, nawet w trudnych dla mnie kilku ostatnich latach, kierowałem się zwyczajowymi konwencjami, rządzącymi stosunkami między nauczycielem a studentami. Słyszałem, że jestem jednym z kilku ostatnich wykładowców, którzy cały czas zwracają się do studentów per pan i pani, nie używając imion. I niezależnie od tego, jaki strój będą Państwo wybierać — ubranie robocze mechanika samochodowego, poszukiwacza złota, wróżącej z fusów Cyganki czy złodzieja bydła — ja ciągle wolę stawać przed Państwem w krawacie i marynarce... mimo że, jak za- 161 uważa co bardziej spostrzegawczy, będzie to z reguły ta sama marynarka i ten sam krawat. A kiedy studentki będą przychodzić do mnie na konsultacje, zauważą, jeżeli zechcą zawracać sobie tym głowę, że skrupulatnie zostawiam otwarte na korytarz drzwi gabinetu, w którym będziemy obok siebie siedzieć. Część z Państwa może ponadto ubawić to, że zdejmuję zegarek, jak uczyniłem to przed chwilą i kładę go obok swoich notatek na początku każdych zajęć. Nie pamiętam już, który z moich nauczycieli pilnował w ten sposób upływającego czasu, ale prawdopodobnie wywarło to na mnie wrażenie jako oznaka profesjonalizmu, z którym nadal lubię się utożsamiać. Nie oznacza to bynajmniej, że będę się starał udawać, iż nie jestem człowiekiem z krwi i kości — podobnie zresztą jak Państwo. Do końca roku zdąży Państwa być może znużyć upór, z jakim podkreślam powiązania między powieściami, jakie będą Państwo czytać, choćby najbardziej ekscentrycznymi i odstręczającymi, a tym, co wiedzą Państwo o życiu. Zorientują się Państwo (niektórzy być może z dezaprobatą), iż nie zgadzam się z częścią moich kolegów, uważających, że literatura, w swojej najbardziej wartościowej i intrygującej części, jest „zasadniczo niereferencyjna". Mimo że staję przed Państwem w krawacie, że zwracam się do Państwa per pan i pani, upraszam o unikanie w mojej obecności rozważań o „strukturze", „formie" i „symbolach". Mam wrażenie, że zostali Państwo wystarczająco nastraszeni na pierwszym roku college^ i mają Państwo obecnie prawo do wytchnienia i odzyskania szacunku dla zainteresowań, dzięki którym zaczęli Państwo w ogóle czytać literaturę, a których nie trzeba się już wstydzić. W ramach eksperymentu mogą Państwo nawet spróbować wyzbyć się całej szkolnej terminologii, porzucić „fabułę", „postać" i inne niezmiernie egzaltowane słowa, jakimi lubią Państwo ozdabiać swoje spostrzeżenia, na przykład „epifanię", „personę" i rzecz jasna „egzystencjalne" jako przymiotnik do wszystkiego, co istnieje pod słońcem. Proponuję takie rozwiązanie w nadziei, że jeśli zaczną Państwo mówić o Pani Bovary w języku mniej więcej takim, jakiego używa się w sklepie lub w łóżku, będą Państwo mieli szansę nawiązać bliższe, bardziej interesujące, by nie powiedzieć referencyjne stosunki z Flaubertem i jego bohaterką. Jednym z powodów, dla których powieści omawiane w pierwszym semestrze dotyczą, w mniejszym czy większym stopniu, obsesji erotycznego pożądania, jest myśl, iż lektura skupiona wokół tematu, z którym są Państwo do pewnego stopnia zaznajomieni, może pomóc umieścić te książki w świecie bezpośredniego doświadczenia i wyperswadować Państwu pokusę skazywania ich na byt w uproszczonym światku chwytów narracyjnych, metaforycznych wątków i archetypów mitycznych. Mam nade wszystko nadzieję, iż lektura tych dzieł nauczy Państwa czegoś cennego o życiu i jednym z jego najbardziej zagadkowych i szalonych aspektów. Ja sam mam nadzieję, że czegoś się nauczę. W porządku. Wystarczy tej gry na czas, nadeszła pora wyjawienia tego, co nie wypowiedziane — pożądania nauczyciela. Tylko że nie potrafię, przynajmniej na razie, wytłumaczyć w sposób mnie zadowalający, że nie wspomnę o Państwa rodzicach, skąd wziął się pomysł obsadzenia Państwa w roli podglądaczy członków ławy przysięgłych i powierników. Czemu miałbym wyjawiać swoje sekrety ludziom dwakroć ode mnie młodszym, z których niemal wszystkich widzę po raz pierwszy? Po co mi publiczność, skoro większość mężczyzn i kobiet woli zachowywać takie sprawy dla siebie, ewentualnie ujawniać je wyłącznie najbardziej zaufanym spowiednikom, świeckim albo duchownym? Co zmusza mnie, co w ogóle pozwala mi na przedstawienie się takim jak Państwo młodym nieznajomym w postaci nie tyle nauczyciela, ile pierwszego z tekstów? Pozwolą Państwo, że odpowiem, odwołując się do głosu serca. Kocham wykładać literaturę. Rzadko kiedy jestem tak zadowolony, jak będąc tutaj z notatkami, zaznaczonymi fragmentami tekstów i w towarzystwie ludzi takich jak Państwo. Moim zdaniem szkolna sala jest jedynym w swoim rodzaju miejscem na świecie. Niekiedy w czasie rozmowy — kiedy ktoś jednym sformułowaniem dotrze do samego sedna jakiejś książki — mam ochotę zawołać: „Drodzy przyjaciele, zapamiętajcie to sobie!". Dlaczego? Bo kiedy opuszczą Państwo te mury, ludzie nie będą nikogo z Państwa słuchać ani z nikim rozmawiać tak, jak Państwo się słuchają i z sobą rozmawiają w tym skromnym i jasnym pomieszczeniu. I bardzo mało prawdopodobne, że nadarzy się Państwu okazja rozmawiania bez skrępowania o tym, co miało największe znaczenie dla ludzi tak wyczulonych na najtrudniejsze problemy życia, jak Tołstoj, Flaubert czy Mann. Raczej nie zdają sobie Państwo sprawy, z jakim wzruszeniem słucham pełnych zadumy i powagi wypowiedzi na temat samotności, choroby, tęsknoty, straty, cierpienia, złudzenia, nadziei, namiętności, miłości, grozy, zepsucia, tragedii i śmierci... ze wzruszeniem, ponieważ mają Państwo dziewiętnaście, dwadzieścia lat, w większości pochodzą Państwo z zamożnych domów i nie mają za sobą żadnych miażdżących doświadczeń — ale również dlatego, że — dziwnym i w sumie smutnym zbiegiem okoliczności — może być to ostatnia sytuacja, w której będą Państwo zmuszeni do poważnej i długotrwałej refleksji na temat nieubłaganych sił, z którymi, chcąc nie chcąc, przyjdzie się Państwu kiedyś zmierzyć. Czy udało mi się choć w skromnym stopniu wyjaśnić, dlaczego szkolne zajęcia są w sumie najbardziej odpowiednim miejscem na opowiedzenie historii mojego życia erotycznego? Czy moje dotychczasowe słowa uzasadniają czas, jaki Państwu zabiorę, i cierpliwość, jakiej będę od 164 Państwa oczekiwał? Zęby postawić sprawę możliwie najjaśniej — szkoła jest dla mnie tym, czym kościół dla szczerze wierzącego. Jedni klękają do pacierza w niedzielę, inni każdego dnia o świcie zakładają filakterie... a ja pojawiam się trzy dni w tygodniu, z krawatem pod szyją i zegarkiem na biurku, żeby prowadzić wykłady na temat wielkich opowieści. Moi drodzy Państwo, dałem się w tym roku ponieść fali wielkiego uczucia. Na to także przyjdzie czas. Tymczasem proszę znosić moje wielosłowie. W grancie rzeczy pragnę przedstawić Państwu swoje kwalifikacje do wykładania kursu literatury 341. Niektóre z tych rewelacji na pewno wywrą na Państwu wrażenie niedyskretnych, nieprofesjonalnych, niesmacznych, mimo wszystko jednak chciałbym, za Państwa przyzwoleniem, otwarcie opowiedzieć o swojej przeszłości ludzkiej. Jestem przywiązany do literatury i zapewniam, że z czasem opowiem Państwu wszystko, co o niej wiem, ale, mówiąc szczerze, nic nie jest dla mnie tak żywe, jak moje własne życie. Dwie młode i ładne prostytutki ciągle siedzą bez towarzystwa, w białych swetrach z angory, pastelowych minispódniczkach, ciemnych kabaretkach i pantoflach na wysokich obcasach — całkiem jak dzieci, które grzebały w maminej garderobie, żeby przebrać się niczym kasjerki w pornograficznym kinie — kiedy wstaję z naręczem papeterii. — List do żony? — pyta ta, która głaska jamnika i zna trochę angielski. Nie potrafię oprzeć się przynęcie, jaką na mnie powoli zarzuca. — Do dzieci. Kiwa głową do koleżanki, która gładzi się po włosach: tak, znają ten typ. Mając osiemnaście lat, znają wszystkie typy. Koleżanka mówi coś po czesku i wybuchają głośno śmiechem. — Dobranoc panu, życzę słodkich snów — mówi ta bar- 165 dziej uświadomiona, na pożegnanie obdarzając mnie niewinnym uśmieszkiem. Doszły do wniosku, że świetnie się zabawiłem, stawiając drinka dwóm kurwom. Może i mają rację. Go mi tam. W pokoju zastaję Claire, która przebrała się w nocną koszulę, śpiącą pod kocami. Na poduszce kartka: „Mój Drogi — tak mocno Cię dziś kochałam. Chcę dać Ci szczęście. C". Tak jest, wyszedłem cało ze wszystkiego — czego dowód leży na poduszce! A tekst, który trzymam w ręce? Ma jakby mniejsze znaczenie dla mojej przyszłości, niż zdawało mi się, gdy spiesznie wracałem ze Starego Miasta, nie mogąc się doczekać, kiedy znajdę kawałek papieru i będę mógł sporządzić swój e sprawozdanie dla akademii. Składam kartki na pół i kładę je na dnie walizki wraz z książkami i z obietnicą Claire, że da swojemu drogiemu szczęście. Mam poczucie zupełnego tryumfu: wręcz mnie roznosi. Kiedy wcześnie rano budzi mnie trzaśniecie drzwiami piętro niżej — gdzie śpią Bułgarzy, jeden z nich bez wątpienia w towarzystwie prostytutki i jej małego jamnika — nie potrafię odtworzyć krętego labiryntu snów, przez który przemykałem się całą noc. Myślałem, że będzie mi się spało cudownie, a jednak budzę się zlany potem i przynajmniej przez kilka pierwszych chwil nie mam pojęcia, gdzie jestem i z kim leżę w łóżku. Potem na szczęście odnajduję Claire, duże, ciepłe zwierzę tego samego gatunku, towarzyszkę płci przeciwnej, otaczam ją ramieniem — tuląc całą jej fizyczność do swojego ciała — i przypominam sobie długą, koszmarną scenę, która wyglądała mniej więcej tak: W pociągu spotykam czeskiego przewodnika. Nazywa się X, , jak litera alfabetu" — wyjaśnia. Jestem przekonany, że tak naprawdę jest to Herbie Bratasky, nasz wodzirej, ale nie daję nic po sobie poznać. — Co zdążyłeś zobaczyć? — pyta X, kiedy wysiadam. — No, jeszcze nic, dopiero przyjechałem. — To mam dla ciebie coś na dobry początek. Masz może ochotę odwiedzić kurwę, do której zachodził Kafka? 166 — I taka osoba jeszcze żyje? — Miałbyś ochotę z nią porozmawiać? Odpowiadam, dopiero upewniwszy się, że nikt nie podsłuchuje: — Z taką nadzieją tu przyjechałem. — A jak było w Wenecji bez Szwedki? — pyta X, gdy wsiadamy do tramwaju w kierunku cmentarza. — Martwota. Mieszkanie znajduje się na czwartym piętrze zapuszczonej kamienicy nad rzeką. Kobieta, do której przyszliśmy, ma prawie osiemdziesiąt lat: wykręcone przez artretyzm dłonie, opadająca szczęka, białe włosy, słodkie, błękitne oczy. Żyje w bujanym fotelu z emerytury po zmarłym mężu, anarchiście. Dziwię się: — Wdowa po anarchiście dostaje rządową emeryturę? Czy całe życie był anarchistą? — Odkąd skończył dwanaście lat — odpowiada X. — Wtedy umarł mu ojciec. Opowiadał mi kiedyś, jak to się stało. Zobaczył zwłoki ojca i pomyślał sobie: „Tego człowieka, który mnie kochał i uśmiechał się do mnie, już nie ma. Nigdy żaden człowiek nie będzie mnie kochał ani uśmiechał się do mnie tak jak on. Przez całe życie będę dla ludzi wrogiem i kimś obcym". Chyba w ten sposób rodzą się anarchiści. Rozumiem, że ty nie jesteś anarchistą. — Nie. Cały czas kocham ojca i on kocha mnie. Wierzę w rządy prawa. — Z okna widzę falującą potęgę sławnej Wełtawy. — Tak jest, chłopcy i dziewczęta, nad brzegiem rzeki — zwracam się do studentów — znajduje się piscine, w której Kafka i Bród zażywali wspólnie kąpieli. A nie mówiłem: Kafka istniał naprawdę, Bród nie zmyślał. Ja też jestem prawdziwy, nikt mnie nie wymyśla, najwyżej ja sam. X i stara kobieta rozmawiają po czesku. X mówi: — Powiedziałem jej, że jesteś wybitnym autorytetem w dziedzinie twórczości wielkiego Franza Kafki. Możesz pytać, o co tylko chcesz. — Co o nim sądziła? — pytam. — Ile miał lat, kiedy go poznała? Ile ona miała lat? Kiedy dokładnie to wszystko się działo? 167 X (tłumacząc): — Ona mówi: „Przyszedł do mnie, popatrzyłam i pomyślałam sobie: Czemu ten młody Żyd jest taki przygnębiony?". Wydaje jej się, że było to w 1916 roku. Miała wtedy dwadzieścia pięć lat, Kafka był po trzydziestce. — Miał trzydzieści trzy lata. Urodził się, moi drodzy, w 1883 roku. A jak wiemy po tylu latach nauki, sześć odjąć trzy równa się trzy, ośmiu nie da się odjąć od jedynki, dlatego trzeba wziąć jeden z cyfry wyższego rzędu; jedenaście minus osiem równa się trzy, osiem odjąć osiem daje zero, jeden minus jeden to także zero — dlatego trzydzieści trzy jest poprawną odpowiedzią na pytanie: Ile lat miał Franz Kafka, kiedy odwiedzał tę dziwkę? I kolejne pytanie: Jaki może być związek pomiędzy prostytutką Kafki a naszym dzisiejszym opowiadaniem, Głodomorem"? X pyta: — Co jeszcze cię interesuje? — Czy miał kłopoty z osiągnięciem wzwodu? Z wytryskiem? Dzienniki nie dają jednoznacznej odpowiedzi. Gdy odpowiada, oczy ma pełne życia, chociaż schorowane ręce leżą bezwładnie na kolanach. W potoku niezrozumiałej czeszczy-zny słyszę słowo, na którego dźwięk po grzbiecie przebiegają mi ciarki: Franz! X kiwa głową z powagą: — Mówi, że nie było kłopotów. Wiedziała, jak pomagać chłopcom takim jak on. Zapytać? Czemu nie? Przyjechałem w końcu nie tylko z Ameryki, ale z niebytu, do którego niebawem powrócę. — To znaczy jak? Cały czas konkretna, opowiada X, co robiła dla pobudzenia autora... — Proszę wymienić najważniejsze dzieła Kafki w kolejności ich powstawania. Oceny zostaną wywieszone na tablicy ogłoszeń dla studentów. Studenci, którzy chcą uzyskać referencje w celu odbywania dalszych studiów literackich, proszeni są o ustawie- 168 nie się w kolejce do mojego gabinetu, gdzie zostaną zbici do nieprzytomności biczem. X mówi: — Ona chce pieniędzy. Amerykańskich, nie koron. Dziesięć dolarów. Daję pieniądze. Co mi po nich w niebycie? — Nie, tego nie będzie na egzaminie końcowym. X czeka, aż kobieta skończy, potem tłumaczy: — Obciągała mu. Prawdopodobnie nie kosztowało go to tyle co mnie. Oprócz niebytu istnieje także oszustwo, któremu również jestem przeciwny. Ależ oczywiście! Ta kobieta jest nikim, a Bratasky dostaje pół doli. — A o czym Kafka mówił? — pytam i ziewam dla okazania powagi, z jaką traktuję całą sytuację. X słowo po słowie tłumaczy odpowiedź staruchy: — Już nie pamiętam. Prawdopodobnie zaraz zapominałam. Ci młodzi Żydzi czasami w ogóle się nie odzywali. Całkiem jak ptaszki, nawet nie pisnęli. Ale jedno muszę powiedzieć — nigdy nie bili. I byli czyści. Czysta bielizna. Czyste kołnierzyki. Nigdy w życiu nie pozwoliliby sobie, żeby przyjść tutaj na przykład z zabrudzoną chusteczką do nosa. Oczywiście każdego obmywałam ścierką. Zawsze dbałam o higienę. Ale oni tego nie potrzebowali. Byli czystymi dżentelmenami. Bóg mi świadkiem, że nigdy nie bili mnie po dupie. Byli dobrze wychowani nawet w łóżku. — Ale czy pamięta coś szczególnie związanego z samym Kafką? Nie przyjechałem tutaj, do Pragi i do niej, żeby słuchać opowieści o miłych żydowskich chłopcach. Przez chwilę zastanawia się nad pytaniem — czy może raczej siedzi bezmyślnie. Siedzi i ćwiczy minę trupa. — Widzi pan, nie było w nim nic szczególnego — stwierdza wreszcie. — To znaczy nie, żeby nie był dżentelmenem. Bo oni wszyscy byli. Mówię Herbiemu (przestając udawać, że wierzę, iż jest jakimś tajemniczym Czechem). 169 — Sam już nie wiem, o co jeszcze zapytać, Herb. Coś mi się wydaje, że mogła pomylić Kafkę z kim innym. — Pamięć tej kobiety jest czysta jak lustro. — No, ale do Broda się nie umywa. Stara dziwka, wyczuwając chyba, że mam już dosyć, przemawia. Herbie mówi: — Pyta, czy masz ochotę obejrzeć jej cipę. — A to po co? — Mam zapytać? — Bardzo proszę. Eva (bo tak według Herbiego ma na imię kobieta) odpowiada wyczerpująco: — Podejrzewa, że może to być interesujące pod względem literackim. Innym ludziom, którzy odwiedzali ją w związku z Kafką, bardzo na tym zależało, a ona, rzecz jasna pod warunkiem, że mogli udowodnić swój poważny status badawczy, chętnie pokazywała. Ponieważ przychodzisz z mojego polecenia, pozwoliłaby ci rzucić okiem. — Zdawało mi się, że tylko mu obciągała. Daj spokój, Herb, co ciekawego miałbym zobaczyć w jej piździe? Wiesz przecież, że nie jestem w Pradze sam. Tłumaczenie: — Gotowa jest przyznać, że sama nie bardzo rozumie, dlaczego kogoś może interesować jej osoba. Mówi, że cieszy się z drobnych, jakie udaje jej się zarobić na znajomości z młodym Franzem, pochlebia jej, że goście to ludzie uczeni i dystyngowani. Oczywiście jeżeli nie ma pan ochoty przyjrzeć się... Ale czemu by nie? Skoro przyjeżdżam do zmęczonego serca Europy, to dlaczego by nie obejrzeć czegoś takiego? Po co w ogóle przychodzić na świat? — Studenci literatury, musicie raz na zawsze wyzbyć się nieśmiałości! Musicie stanąć oko w oko z tym, co nieprzyzwoite. Trzeba zejść na ziemię! Oto nadszedł egzamin końcowy! 170 Będzie mnie to kosztować kolejne pięć dolarów amerykańskich. — Firma Kafka świetnie prosperuje — zauważam. — Po pierwsze możesz to sobie odliczyć od podatku, jako koszty badań. Po drugie za jedyne pięć dolarów zadajesz bolszewikom decydujący cios. To jedna z ostatnich prażanek, które prowadzą działalność we własnym zakresie. Po trzecie przyczyniasz się do ocalenia zabytku literatury narodowej — oddajesz przysługę naszym cierpiącym pisarzom. Pomyśl wreszcie o pieniądzach, które oddałeś Klingerowi. Co znaczy piątka za sprawę? — Za jaką sprawę? — Twojego szczęścia. Zależy nam jedynie na uszczęśliwieniu cię, na odnalezieniu twego prawdziwego ja, drogi Davidzie. Zdecydowanie za długo przed sobą uciekałeś. Artretyczne ręce Evy dają radę mimo wszystko zadrzeć spódnicę i przytrzymać jej fałdy na kolanach. Herbie musi jednak podtrzymywać staruchę, pomagać się przesunąć i zdjąć jej majtki. Z ociąganiem, ale również pomagam, przytrzymując bujak. Delikatna, koźlęca skóra brzucha pofałdowana niczym miechy akordeonu, zniszczone golenie i, dziw nad dziwy, czarny trójkąt, wyglądający jak doklejone wąsy. Powątpiewam w autentyczność włosów łonowych. — Pyta — odzywa się Herbie — czy będziesz chciał dotknąć. — Za ile? Herbie powtarza pytanie po czesku, po czym odpowiada z grzecznym ukłonem: — W prezencie. — Nie, dziękuję. Ale starucha ponownie zapewnia pana, że nie będzie go to nic kosztować. A ja raz jeszcze uprzejmie się wymawiam. Eva uśmiecha się — język za rozchylonymi wargami jest wciąż czerwony. Czerwony miąższ owocu! — Herb, co ona mówi? — Chyba lepiej nie powtarzać. 171 — Co takiego? Herbie, ja muszę wiedzieć. — Coś nieprzyzwoitego — odpowiada, chichocząc — o tym, co Kafka lubił najbardziej. Co go najbardziej grzało. — Co takie go? — Nie, lepiej nie, tatuś na pewno nie chciałby, żebyś słuchał o takich rzeczach, Dave. Ani tatuś twojego ojca i tak dalej, aż do samego Ojca Wiernych i Boskiego Przyjaciela. Poza tym mogła to być zwykła złośliwość, nie mająca żadnych podstaw w rzeczywistości. Możliwe, że powiedziała to tylko dlatego, że ją uraziłeś. Bo widzisz, nie chcąc nawet tknąć palcem jej sławnego futerka, podważyłeś — być może nie do końca nieświadomie — sens jej życia. Poza tym obawia się, że wrócisz do Ameryki i zaczniesz rozpowiadać znajomym, że jest oszustką. I poważni naukowcy przestaną przyjeżdżać i składać jej wyrazy uznania — co oznaczałoby rzecz jasna jej koniec i, jeśli mogę się tak wyrazić, kres prywatnej inicjatywy w tym kraju. Oznaczałoby to ni mniej, ni więcej tylko ostateczne zwycięstwo bolszewików nad ludźmi wolnymi. — No, poza tą twoją nową imitacją czeskiego — przyznaję, wielu mogłoby się na nią nabrać — nie zmieniłeś się ani na jotę, Bratasky. — Niestety, o tobie nie da się powiedzieć tego samego. Tu Herbie podchodzi do staruchy, o smutnej twarzy zlanej łzami, składa dłoń w garść, jakby miał zamiar łapać strużkę wody, i wkłada rękę pomiędzy jej nogi. — Ooo — gulgocze Eva. — Oooo. Oooo. — Zamyka niebieskie oczy i ociera się policzkiem o bark Herbiego. Widzę, jak koniuszek języka wystaje jej z ust. Czerwony miąższ owocu! Po powrocie z podróży po pięknych miastach — po praskim śnie o wizycie u prostytutki Kafki — polecieliśmy do Paryża, stamtąd po trzech dniach do Brugii, gdzie na konferencji poświęconej współczesnej literaturze europejskiej wygłosiłem odczyt zatytułowany Sztuka głodu. Postanawiamy wspólnie wynająć na lipiec i sierpień niewielki domek na wsi. Czy można wymyślić lepszy sposób spędzania wakacji? Ale gdy zapada już decyzja, myślami wracam do ostatniego okresu, kiedy mieszkałem na co dzień z kobietą do spędzonych w grobowej atmosferze miesięcy tuż przed hongkońską kompromitacją kiedy do szału doprowadzał nas widok butów partnera na podłodze garderoby. Dlatego zanim podpiszę umowę wynajmu idyllicznego domku letniego, sugeruję, że może lepiej nie odnajmować na te dwa miesiące naszych nowojorskich mieszkań — ofiara finansowa, to prawda, ale dzięki temu będzie czekało schronienie, gdyby stało się coś nieprzewidzianego. Nawet używam słowa „nieprzewidziane". Claire — roztropna, cierpliwa, czuła Claire — doskonale wie, o co mi chodzi, kiedy tak paplam, trzymając w ręku pióro, a pośrednik, który przygotował umowę najmu, obrzuca mnie zniecierpliwionym spojrzeniem z drugiego końca biura. Wychowywana przez zawodników wagi ciężkiej od narodzin do momentu, kiedy była zdolna wyjechać do szkoły i rozpocząć samodzielne życie jako niezależna młoda kobieta w wieku siedemnastu lat, nie ma zastrzeżeń do zachowania dla siebie gniazdka, do którego można będzie odlecieć, oprócz gniazdka wspólnego, które można będzie dzielić, dopóki wszystko będzie się dobrze układać. Nie, nie będziemy wynajmować swoich mieszkań, zgadza się na to. Po 173 czym składam swój podpis z powagą godną głównodowodzącego japońskich sił zbrojnych, wsiadającego na okręt wojenny Mac-Arthura, aby przypieczętować kapitulację cesarstwa. Czyli niewielki, dwukondygnacyjny, obity białymi deskami domek na zboczu wzgórza, porośniętego mleczami i stokrotkami, przy cichej, mało uczęszczanej wiejskiej drodze i dwadzieścia mil na północ od Catskill, gdzie się wychowałem. Wolałem Sullivan niż Cape Cod, co zupełnie nie przeszkadza Claire — bliskość Vineyard i 01ivii jakoś nie ma dla niej takiego znaczenia jak jeszcze rok temu. Mnie łagodne, zielone wzgórza i zielone górskie szczyty, widoczne w oddali przez mansardowe okna, przypominają widoki z dziecinnego pokoju — dokładnie z mojej sypialni na piętrze przybudówki — i umacniają jeszcze bardziej w poczuciu, że przy Claire żyję wreszcie w zgodzie ze swą prawdziwą naturą że znalazłem się w „domu". Co to za cudowne lato dla ducha! Dzięki codziennemu pływaniu rano i przechadzkom w górach po południu nabieramy z każdym dniem siły, a dusze okrągłeją jak tuczniki naszego gospodarza. Jakże duch ożywa od samego wstawania codziennie rano! Od budzenia się w pobielonym, zalanym słońcem pokoju, z ramionami wokół jej obfitej postaci. Ach, jak kocham jej rozmiary w łóżku! Jej namacalność!I ciężar piersi! Jaka odmiana po wielu miesiącach budzenia się z poduszką w ramionach! Potem — co? Nie ma jeszcze jedenastej? Naprawdę? Zjedliśmy już cynamonowe tosty, wykąpaliśmy się, pojechaliśmy do miasta na zakupy, zasępiliśmy się nad pierwszą stroną gazety, a jest dopiero kwadrans po dziesiątej? Później, gdy siedzę w bujaku na werandzie, gdzie piszę do południa, patrzę, jak ona pracuje w ogródku. Obok leżą dwa notatniki. W jednym opracowuję plan książki o Kafce, która ma nosić taki sam tytuł jak odczyt w Brugii, Sztuka głodu, w drugim, do którego zabieram się z większą ochotą — i idzie mi to o wiele lepiej — dochodzę do meritum wykładu, którego prolog ułożyłem w kawiarni praskiego hotelu, historii najbardziej zagadkowych i najbardziej szalonych stron mojego życia, mojej kroniki grzechu, nieopano- 174 wania i podniecenia... czyli (jak mówi roboczy tytuł) „Jak David Kepesh znalazł się na wiklinowym fotelu bujanym na ganku domu w górach Catskill, patrząc z zadowoleniem, jak dwudziestopięcioletnia abstynentka i nauczycielka szóstej klasy szkoły podstawowej z Schenectady w stanie Nowy Jork pełza wokół kwiatowych rabatek w ogrodniczkach, które mogłyby pamiętać Toma Sawyera, z włosami związanymi kawałkiem zielonego sznurka, którego używa do podwiązywania omdlewających begonii, o delikatnej, niewinnej twarzy mennonitki, drobnej i inteligentnej jak u szopa i usmarowanej niczym u harcerki, która przygotowuje się do zielonej nocy na kolonii — i trzyma swoje szczęście we własnych rękach". — Może byś pomógł plewić? — woła. — Bierz przykład z Tołstoja. — Był wielkim powieściopisarzem, a tacy muszą zdobywać doświadczenie. Mnie wystarczy, jak widzę cię na kolanach. — Skoro sprawia ci to przyjemność... Ach, Clarisso, dziś wszystko sprawia mi przyjemność. Staw, w którym pływamy. Sad z jabłoniami. Burze. Ogniska. Muzyka. Rozmowy w łóżku. Mrożona herbata według przepisu babci. Wybieranie trasy spaceru rano i o zmierzchu. Twoja spuszczona głowa, gdy obierasz brzoskwinie i wyłupujesz kolby kukurydzy. .. Tak, właściwie to wszystko to jest nic. Ale co za nic! Narody wypowiadają sobie wojnę o takie nic, ludzie więdną i usychają kiedy brakuje im takiego nic. Rzecz jasna łącząca nas namiętność nie przypomina pierwszych niedziel, kiedy nie mogliśmy się od siebie oderwać i leżeliśmy u mnie w łóżku do trzeciej po południu — „prosta droga do obłędu", jak Claire opisała pewnego razu te drapieżne wyczyny, po których podnosiliśmy się niczym znużeni podróżnicy, żeby zmienić pościel, stać objęci pod prysznicem, wreszcie wyjść zaczerpnąć odrobinę świeżego powietrza, zanim zajdzie zimowe słońce. Że nasza miłość będzie trwać z niezmienną intensywnością przez prawie rok — że dwoje pracowitych, odpowiedzialnych i idealistycznych nauczycieli będzie do siebie lgnąć jak 175 dwa bezmózgie morskie stworzonka i mało nie rozerwie się na strzępy, kiedy sztorm sięgnie szczytu — cóż, nie śmiałbym spodziewać się czegoś takiego, niegdysiejszy wierny sługa, który tyle poświęcił i tak dużo stracił pod wystrzępionym, czerwonym sztandarem jej wysokości żądzy. Ukojenie. Niepohamowane szaleństwo przechodzi w spokojny pociąg fizyczny. W takich kategoriach opisuję to, co dzieje się z naszą namiętnością podczas tego sielankowego lata. Czy mogę myśleć inaczej, czy mogę wierzyć, że nie opadam na ciepły płaskowyż uroczej przytulności i zażyłości, tylko zsuwam się po stromym zboczu i jeszcze bardzo daleko do zimnej i samotnej przepaści, w której na koniec wyląduję? Prawdąjest, że niejaka brutalność wyparowała; gdzieś pierzchła mieszanka braku litości z czułością, zagoiły się ślady niewolniczego poddaństwa, jakie dostrzega się w siniaku, i lekkomyślności, która każe szeptać wulgarne słowa rozkoszy. Już nie ulegamy ciągłemu pożądaniu, nie dotykamy się bez przerwy, nie macamy i nie gnieciemy w niepowstrzymanym obłędzie, tak do nas niepodobnym. Tak jest, przestałem już być zwierzęciem, ona nie jest już włóczęgą, żadne z nas nie jest żarłocznym szaleńcem, zepsutym dzieckiem, bezlitosnym gwałcicielem, bezradnie wbijanym na pal. Zęby, niegdyś szczypce i noże, narzędzia zadawania bólu przez koty i psy, są na powrót zwykłymi zębami, języki językami, nogi nogami. Czyli — jak wszyscy wiemy — jest tak, jak być musi. Ja nie mam już ochoty kłócić się, boczyć, tęsknić ni rozpaczać. Nie będę oddawał religijnej czci temu, co odchodzi — naczyniu, w którym zanurzam twarz, jak gdybym chciał wysączyć ostatnią kroplę nektaru, którego nie nadążam przełknąć... gwałtownemu podnieceniu, uchwytowi tak pewnemu i szybkiemu, że jeśli nie wyjęczę, że nie mam już ani odrobiny siły, że jestem sparaliżowany i oszołomiony, ona, w tym podniecającym stanie zapału graniczącego z brakiem serca, nie przestanie, dopóki nie wyssie ze mnie ostatka sił żywotnych. Nie będę oddawał czci cudownemu widokowi jej półnagiej. Nie, nie zamierzam żywić złudzeń co do szansy na ponowne wystawienie dramatu, który zszedł już 176 z afisza, tego tajnego, nieocenzurowanego, podziemnego spektaklu czterech ukradkowych jaźni — dwóch, które dyszą z wysiłku, i dwóch, które dyszą z podniecenia, patrząc — spektaklu, w którym wzgląd na higienę, umiar i porę dnia lub nocy wydaje się absurdem. Mówię wam: jestem nowym człowiekiem — to znaczy przestałem być człowiekiem nowoczesnym — poza tym wiem, kiedy skończyć występ. Wystarczy głaskanie długich, miękkich włosów, leżenie obok siebie w łóżku rankiem, budzenie się w objęciach, w sobie, w miłości. Tak, jestem gotów przystać na takie warunki. To mi wystarczy. Już dosyć „więc ej". A przed kim padam na kolana, próbując dobić targu? Kto zdecyduje, jak daleko odsunę się od Claire? Szanowni studenci kursu literatury 341, wydaje się wam zapewne, podobnie jak i mnie, że będę, że powinienem, że to muszę być ja sam. Późnym popołudniem jednego z najbardziej uroczych dni sierpnia, przy pięćdziesięciu podobnych dniach w pamięci i spokojnej pewności, że czeka nas jeszcze kilkanaście, w popołudnie bezgranicznego zadowolenia, kiedy nie umiem wyobrazić sobie szczęśliwca większego od siebie, odwiedza mnie była żona. Będę się nad tym zastanawiał przez wiele kolejnych dni, przy każdym dzwonku telefonu i odgłosie opon samochodu skręcającego na stromy podjazd do naszego domu, będę myślał, że to wraca Helen. Co dzień rano będę spodziewał się listu od niej czy też o niej, z informacją, że znów uciekła do Hongkongu albo że nie żyje. Kiedy zbudzę się w środku nocy ze świadomością, jak żyłem przedtem, a jak teraz — co zdarza się aż nazbyt często — będę tulił się do śpiącej partnerki, jakby to ona była dziesięć lat starsza ode mnie — dwadzieścia, trzydzieści lat starsza ode mnie. Siedzę na płóciennym leżaku przy sadzie, z nogami na słońcu i głową w cieniu, kiedy słyszę dzwonek telefonu w domu, gdzie Claire szykuje się do wyjścia nad staw. Jeszcze nie zadecydowałem — z takich wyborów składają się teraz moje dni — czy z nią pojadę, czy raczej zostanę, żeby pracować w spokoju, do- 177 póki nie trzeba będzie podlać nagietków i otworzyć wina. Siedzę tu od obiadu — tylko ja, trzmiele i motyle, i od czasu do czasu stary labrador Claire, Dazzle — czytam Colette i robię notatki do zajęć, które domownicy znają już jako kurs pożądania 341. Przeglądając stos jej książek, zastanawiałem się, czy żył kiedykolwiek w Ameryce powieściopisarz o poglądach na sprawy dawania i brania rozkoszy choć trochę zbliżonych do Colette, amerykański pisarz albo pisarka tak mocno wyczuleni na zapach, ciepło i barwę, na wszelkie poruszenia ciała, na jego zmysłowe dary, drugi taki koneser odcieni miłosnego uczucia, a przy tym tak odporny na wszelkiej maści fanatyzm oprócz fanatycznego przywiązania do zachowania własnej godności. Wydaje się, iż jej natura była wyjątkowo podatna na wszystko, za czym tęskni i co obiecuje pożądanie — „przyjemności zbywane lekkim mianem fizycznych" — a jednocześnie nieskażona sumieniem purytanki, żądzą krwi, megalomanią złowrogimi ambicjami, pragnieniem zemsty za krzywdę klasową czy społeczną. Kojarzy się z nią słowo egoistka, w najostrzejszym i najkonkretniejszym jego znaczeniu. Jest najbardziej pragmatyczna z ludzi zmysłów, jej zdolność do samoanalizy znajduje idealną przeciwwagę w skłonności do zachwytu... Pierwsza żółta karta notatnika została zagryzmolona i pokreślona nieśmiałymi początkami planu wykładu — wzdłuż marginesu biegnie długa lista współczesnych powieściopisarzy, zarówno z Europy, jak i z Ameryki, wśród których uczciwe, bu-rżuazyjne, zdrowe pogaństwo Colette zajmuje chyba pozycję wyjątkową — kiedy w szklanych drzwiach kuchni staje Claire w kostiumie kąpielowym i z przerzuconym przez ramię białym szlafrokiem w kratę. W ręku trzyma Niepokoje wychowanka Tórlessa Musila, w których wczoraj wieczorem kończyłem zaznaczać fragmenty. Jakże cieszy mnie jej zaciekawienie książkami, których będę uczył! I widok pagórków jej piersi pod bikini, tak, to jeszcze jedna satysfakcja na dzień dzisiejszy. — Powiedz — mówię, łapiąc ją za łydkę — dlaczego nie ma 178 amerykańskiej Colette? Czy najbliższy jej jest Updike? Bo z pewnością nie Henry Miller. I nie Hawthorne. — Telefon do ciebie. Od Helen Kepesh. — O Boże. — Spoglądam na zegarek, tak jakbym szukał tam pomocy. — Która godzina może być teraz w Kalifornii? Czego ona może chcieć? Jak mnie znalazła? — Rozmowa jest miejscowa. — Co ty? — Tak mi się wydaje. — I tak się przedstawiła, jako Helen Kepesh? — Nie ruszyłem się jeszcze z krzesła. — Tak. — Ale mnie się zdawało, że wróciła do nazwiska panieńskiego. Claire wzrusza ramionami. — Powiedziałaś, że mnie zastała? — A mam powiedzieć, że cię nie ma? — Czego ona może chcieć? — Będziesz musiał ją spytać. Chyba że nie chcesz. — Czy popełniłbym straszny nietakt, gdybym poszedł i zwyczajnie odłożył słuchawkę na widełki? — Nietakt nie. Ale dałbyś dowód zbytniego niepokoju. — Aleja jestem niespokojny. Jestem zbyt szczęśli-w y. Tyle tu szczęścia. — Kładę dziesięć rozcapierzonych palców na miękkim ciele nad jej biustem. — Och, moja droga. — Zaczekam tutaj. — A ja pojadę z tobą nad staw. — Dobra. W porządku. — To zaczekaj! Nie byłoby to ani okrutne, ani tchórzliwe, myślę sobie, spoglądając na telefon na kuchennym stole — byłoby to po prostu najbardziej rozsądne wyjście. Tyle że Helen jest jednąz niewielu osób mi najbliższych. — Halo — odzywam się. — Cześć, witaj, Boże, tak mi głupio, że do ciebie dzwonię, 179 David. Mało nie zrezygnowałam. Tylko że chyba jesteśmy w tej samej miejscowości. Dzwonię ze stacji Техасо, naprzeciwko biura pośrednictwa nieruchomości. — Rozumiem. — Trudno mi było tak po prostu odjechać i się nie odezwać. Co u ciebie? — Skąd wiedziałaś, że tu jestem? — Próbowałam cię złapać kilka dni temu w Nowym Jorku. Zadzwoniłam do college'u i sekretarka odpowiedziała, że nie została upoważniona do podawania adresu miejsca, gdzie spędzasz lato. Powiedziałam, że byłam twoją studentką i że na pewno ucieszysz się na mój widok. Ale broniła prywatności profesora Kepesha jak lwica. Taka pani to świetna tarcza. — To jak mnie znalazłaś? — Zadzwoniłam do Schonbrunnów. — Ja nie mogę! — Ale to, że zatrzymałam się akurat tutaj, żeby zatankować, to czysty przypadek. Wiem, że brzmi to dziwnie, ale to prawda. I nie takie znowu dziwne w porównaniu z niektórymi innymi przypadkami. Kłamie, a mnie to nie bawi. Przez okno widzę Claire, trzymającą zamkniętą książkę. Moglibyśmy już jechać nad staw. — Czego chcesz, Helen? — Od ciebie? Nie, nic, niczego. Wyszłam za mąż. — Nie wiedziałem. — I właśnie w Nowym Jorku byliśmy z wizytą u rodziny męża. Teraz jedziemy do Vermontu. Mają tam letni domek. — Wybucha śmiechem; bardzo poruszającym śmiechem. Przypomina mi się, jaka była w łóżku. — Uwierzysz, jak ci powiem, że nigdy nie byłam w Nowej Anglii? — Tak, w końcu to nie to samo, co Rangun. — Rangun też się zmienił. — Jak zdrowie? Słyszałem, że miałaś kłopoty. — Już lepiej. Dużo przeszłam. Ale już po wszystkim. A co u ciebie? 180 — U mnie też minęło to, co najgorsze. — Chętnie bym się z tobą zobaczyła. Czy jesteśmy bardzo daleko od twojego domu? Chciałabym porozmawiać, chociaż przez chwilkę... — O czym? — Powinnam ci to i owo wytłumaczyć. — Niekoniecznie. Nie bardziej, niż ja tobie. Myślę, że będzie lepiej, jeśli nie będziemy próbowali niczego sobie wyjaśniać. — Ja szalałam, David, wariowałam — trudno mówić o tym w otoczeniu beczek z olejem silnikowym. — To nic nie mów. — Muszę. Claire siedzi na moim leżaku, przeglądając „Timesa". — Lepiej jedź nad staw sama — mówię. — Helen przyjedzie tu z mężem. — Wyszła za mąż? — Tak mówi. — To skąd ta „Helen Kepesh"? — Chyba żebyśmy wiedzieli, o kogo chodzi. — Albo żeby sama miała pewność. Wolisz, żeby mnie przy tym nie było? — Ależ nie. Po prostu pomyślałem, że wolałabyś popływać. — To zależy tylko od ciebie... — Ależ skąd... — Gdzie oni teraz są? — W mieście. — Przejechała taki szmat drogi... Nie rozumiem. A gdyby nas nie zastała? — Mówi, że jadą do jego rodziny w Vermoncie. — I nie pojechali autostradą? — Skarbie, co się z tobą dzieje? Nie, nie pojechali autostradą. Może wybrali boczne drogi, żeby podziwiać krajobrazy. Co za różnica? Przyjadą i odjadą. Sama mówiłaś, żebym nie wpadał w zbytni popłoch. 181 - Ale nie chciałabym, żeby zrobiła ci jakąś krzywdę. — Nie martw się. Jeśli zostajesz z tego powodu... Wtedy wstaje, w oczach kręcą jej się łzy (czego jeszcze nigdy u niej nie widziałem!) i mówi: — Tak wyraźnie chcesz się mnie pozbyć... — Rusza w stronę wozu stojącego z drugiej strony domu, w pyle koło rozwalającej się stodoły. Ja biegnę za nią tuż za psem, który bierze to wszystko za świetną zabawę. W efekcie czekamy wszyscy przy stodole, kiedy zjawiają się państwo Lowery. Gdy samochód pnie się długim podjazdem po zboczu, Claire nakłada na kostium kąpielowy szlafrok w kratę. Ja mam na sobie sztruksowe szorty, wytartą koszulkę i znoszone trampki, strój, który prawdopodobnie nie zmienił się od czasów Syracuse. Helen pozna mnie bez trudu. Ale czy ja poznam ją? Czy potrafię wytłumaczyć Claire — czy nie powinienem w ogóle od tego zacząć? — że w sumie zależy mi przede wszystkim na zobaczeniu... Słyszałem, że niezależnie od rozlicznych schorzeń, przytyła około dwudziestu funtów. Jeżeli to prawda, to zdążyła je już z powrotem zrzucić, a nawet jeszcze trochę zeszczupleć. Z samochodu wyłania się absolutnie nie zmieniona. Jest bledsza niż zapamiętałem — czy raczej nie jest blada w czysty, kwakierski sposób, do którego ostatnio przywykłem. Cera Helen jest lśniąca, przezroczysta. Tylko chude ręce i szyja sugerują że miała problemy ze zdrowiem i, co więcej, jest kobietą dobrze po trzydziestce. Poza tym jest w pełni sobą Istotą Olśniewającą. Jej mąż ściska mi dłoń. Spodziewałem się kogoś starszego i wyższego — pewnie zawsze tak jest. Lowery ma krótko przyciętą czarną bródkę, okulary w rogowych oprawkach i jest krępej, atletycznej budowy ciała. Oboje są ubrani w dżinsy, sandały i barwne koszulki polo. Biżuterię ograniczyli do ślubnych obrączek. Co właściwie nic nie znaczy. Szmaragdy zostały być może w domowym sejfie. Oglądamy wszystko, jakby byli zainteresowani kupnem i skierowani tu przez pośrednika nieruchomości; jak gdyby byli nowy- 182 mi sąsiadami, którzy przyjechali złożyć pierwszą wizytę. Jakby byli ludźmi, którymi są — byłą żoną z nowym mężczyzną kobietą pozbawioną już znaczenia, przedmiotem o stosunkowo niewielkiej wartości historycznej, znalezionym podczas codziennych wykopów archeologicznych. Tak, wskazanie drogi do naszego matecznika nie okazało się ani głupim, ani tym bardziej niebezpiecznym błędem. Skąd w przeciwnym razie miałbym wiedzieć, że zostałem zupełnie odhelenizowany, że ta kobieta nie może mnie już ani oczarować, ani skrzywdzić, że jestem wyłącznie pod urokiem najłagodniejszego z kochających kobiecych duchów. Claire miała zupełną rację, przestrzegając mnie przed zbytnim niepokojem, po czym, naturalną koleją rzeczy — bez wątpienia wskutek mojej niepewności po odłożeniu słuchawki — sama się zaniepokoiła. Claire idzie przodem z Lesem Lowerym. Zmierzają do poczerniałego dębu na skraju lasu. Na początku lata, podczas gwałtownej, trwającej cały dzień burzy, w drzewo uderzył piorun, rozszczepiając je na dwoje. Gdy przechadzaliśmy się po domu i ogrodzie, Claire opowiadała, z nieco nadmiernym rozgorączkowaniem, o burzach szalejących na początku lipca; trochę gorączkowo i nieco dziecinnie. Nie przyszło mi wcześniej do głowy, jaką trwogą napełni ją Helen, zwłaszcza wobec małżeńskich problemów, o których jej przedtem opowiadałem. Chyba nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak często mówiłem o tym w pierwszych miesiącach naszego związku. Nic dziwnego, że przyssała się do spokojnego męża, który faktycznie wydaje się bliższy jej wiekiem i temperamentem i który, jak się okazuje, także prenumeruje „Natural History" i „Audubon Magazine". Przed chwilą na werandzie, podawała nazwy niezwykłych gatunków miejscowych skorupiaków, ustawionych na wiklinowej tacy na środku stołu, pomiędzy starymi mosiężnymi lichtarzami, które babka podarowała jej po ukończeniu przez Claire college'u. Gdy jej towarzysz i moja towarzyszka oglądają wypalony pień dębu, powoli wracamy z Helen w stronę ganku. Cały czas opowiada mi o nim. Jest prawnikiem, alpinistą narciarzem, roz- 183 wodnikiem z dwiema nastoletnimi córkami; do spółki z architektem dorobił się niewielkiego majątku jako developer, w ostatnim czasie pisały o nim gazety w związku z prawnymi poradami, jakich udzielał parlamentowi stanu Kalifornia przy rozszyfrowaniu powiązań między przestępczością zorganizowaną a policją okręgu Marin... Przez okno widzę, że Lowery minął dąb i wspina się ścieżką przez las w kierunku stromych skał, które całe lato fotografowała Claire. Claire i Dazzle wracają chyba do domu. Zwracam się do Helen: — Jak na Karenina wygląda trochę młodo. — Ja też na pewno nie darowałabym sobie odrobiny ironii — replikuje — gdybym na twoim miejscu myślała, że wciąż masz do czynienia z tą samą Helen. Zdziwiłam się, że w ogóle podszedłeś do telefonu. Ale to dlatego, że jesteś miły. Właściwie zawsze byłeś dobry. — Helen, Helen, o co ci chodzi? Teksty o dobroci zachowaj na mój nagrobek. Możliwe, że zaczęłaś nowe życie, ale ten żargon... — Gdy byłam chora, miałam dużo czasu na rozmyślania. Myślałam o... Wcale mnie to nie interesuje. — Powiedz — wchodzę jej w słowo —jak poszła ci rozmowa z Schonbrunnami? — Rozmawiałam z Arthurem. Jej nie było w domu. — I jak zareagował, słysząc twój głos po takim czasie? — O, całkiem spokojnie. — Szczerze mówiąc, dziwię się, że ci pomógł. Jestem też zaskoczony, że go o to prosiłaś. O ile pamiętam, nigdy za tobą nie przepadał — z wzajemnością. — Zmieniliśmy zdanie na swój temat. — Od kiedy? Nieźle sobie z niego żartowałaś. — Ale przestałam. Nie wyśmiewam się z ludzi, którzy nie boją się mówić o tym, czego chcą. Albo przynajmniej przyznają się do tego, czego nie mają. — I czego chce Arthur? Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że przez cały czas pragnął ciebie? - Nie wiem, czy przez cały czas. — Po prostu nie mogę w to uwierzyć. — To bardzo łatwe. — Tak więc w co mam zacząć znowu wierzyć? — Kiedy wróciliśmy z Hongkongu, ty się wyprowadziłeś i zostałam sama, on zatelefonował pewnego wieczoru i spytał, czy może wpaść porozmawiać. Bardzo martwił się o ciebie. Przyszedł prosto z pracy — było około dziewiątej — i niemal godzinę mówił o twoim nieszczęściu. Odpowiedziałam w końcu, że wszystko to nie ma już ze mną nic wspólnego, a wtedy zaproponował, żebyśmy spotkali się kiedyś w San Francisco na lunchu. Nie wiedziałam, jak zareagować, powiedziałam, że sama też jestem dość przybita, i wtedy mnie pocałował. Potem kazał mi usiąść, sam usiadł obok i wytłumaczył szczegółowo, że nie miał zamiaru tak postąpić i że to, co zrobił, nie ma wcale takiego sensu, jaki myślę, że ma. Był wciąż szczęśliwym mężem, Debbie cały czas pociągała go fizycznie, a w ogóle zawdzięczał jej całe swoje życie. Po czym opowiedział mi ponurą historię o jakiejś wariatce, bibliotekarce, z którą o mało się nie ożenił w Minnesocie, a która pewnego dnia przy śniadaniu rzuciła się na niego z widelcem i dźgnęła go w rękę. Do dziś dnia boi się pomyśleć, co by było, gdyby się ugiął i jednak z nią ożenił — mogło skończyć się morderstwem. Pokazał mi bliznę od widelca. Powiedział, że poznanie Debbie stało się jego wybawieniem i że wszystko, co osiągnął, zawdzięcza jej oddaniu i miłości. Potem próbował jeszcze raz mnie pocałować, a kiedy zaprotestowałam, że to chyba jednak nie najlepszy pomysł, przyznał mi rację. Powiedział, że źle mnie ocenił i że zaproszenie na lunch jest ciągle aktualne. Zupełnie się w tym wszystkim pogubiłam, dlatego przystałam na jego propozycję. Mieliśmy spotkać się w lokalu w chińskiej dzielnicy, gdzie nie powinien zobaczyć nas nikt znajomy. I to wszystko. Potem przeprowadzili się na Wschód i zaczęłam dostawać od niego listy. I tak cały czas, co kilka miesięcy jakiś list. — I co w nich pisze? — Ach, są w okropnie eleganckim stylu — mówi z uśmie- 184 185 enem. — Niektóre zdania przerabia chyba z dziesięć razy, zanim jest z nich do końca zadowolony. Tego rodzaju listy mógłby pisać redaktor działu poetyckiego college'owej gazetki do swojej narzeczonej na Smith. „Powietrze, czyste i ostre niczym rybia ość" i takie tam. Czasami wypisuje linijki z wybitnych wierszy o Wenus, Kleopatrze i Helenie Trojańskiej. — „Tak, oto ona, której cały świat pożądał". — Dokładnie — w jednym tak było. Trochę mnie to nawet uraziło. A chyba nie powinno, bo to w końcu „wielka poezja". Zawsze daje mi do zrozumienia, że nie muszę odpisywać; więc nie odpisuję. Czemu się uśmiechasz? To w sumie urocze z jego strony. W każdym razie to więcej niż nic. Kto by pomyślał? — Uśmiecham się, bo sam też dostałem swoją porcję listów Schonbrunnowskich. Od niej. — To już naprawdę przesada. — Nic podobnego. Nie ma mowy o wersach wybitnych poetów. Kiedy Claire jest jakieś dwadzieścia kroków od domu, oboje przestajemy rozmawiać. Czemu? A kto to wie? Co za głupota z naszej strony! Gdybym na przykład powiedział jakąś bzdurę, dowcip, wyrecytował wiersz, cokolwiek, byle tylko Claire nie musiała wchodzić przez szklane drzwi wśród konspiracyjnej ciszy. Nie musiała widzieć mnie siedzącego naprzeciw Helen i oczarowanego wbrew swojej woli. Przybiera kamienny wyraz twarzy — i podejmuje błyskawiczną decyzję. — Jadę nad staw. — Co dzieje się z Lesem? — pyta Helen. — Poszedł się przejść. — Na pewno nie masz ochoty na herbatę z lodem? — zwracam się do Claire. — Może byśmy się wszyscy napili? — Nie. Cześć. —Pojedyncza, młodzieżowa sylaba pożegnania z gościem, i już jej nie ma. Widzę ze swego miejsca, jak samochód zjeżdża wzgórzem do 186 drogi. Jaki spisek wyobraża sobie Claire? Co my właściwie knujemy? Gdy pojazd znika, Helen zauważa: — Jest strasznie miła. — A ja jestem „miłym człowiekiem". — Przepraszam, jeśli mój przyjazd wzburzył twoją przyjaciółkę. Nie chciałam. — Da sobie radę. To silna dziewczyna. — I nie miałam zamiaru zrobić ci krzywdy. Nie po to chciałam się z tobą zobaczyć. Milczę. — Kiedyś chciałam zadać ci ból, to prawda. — Nie tylko ty byłaś odpowiedzialna za całe nieszczęście. — Ty robiłeś mi krzywdę niechcący; zostałeś sprowokowany. Za to mnie zdaje się, że torturowałam cię celowo. — Piszesz nową wersję historii, Helen. Nie ma potrzeby. Męczyliśmy się, to fakt, ale nie ze złośliwości. Byliśmy zagubieni, nie znaliśmy siebie, były jeszcze inne przyczyny, ale gdybyśmy robili to świadomie, długo byśmy z sobą nie wytrzymali. — Przypalałam tego cholernego tosta na złość. — O ile pamiętam, przypalona była jajecznica. Na tosta nie można się było nigdy doczekać. — Nie nadawałam listów specjalnie. — Po co to mówisz? Żeby się upokorzyć, rozgrzeszyć czy żeby mnie sprowokować? Nawet jeśli to prawda, wszystko mi jedno. Dawno i nieprawda. — Zawsze nie znosiłam rozmaitych sposobów, w jakie ludzie zabijali czas. Tak pięknie zaplanowałam sobie całe wspaniałe życie. — Pamiętam. — To też już było i minęło. Teraz godzę się na to, co jest, i jestem wdzięczna. — Ależ nie przesadzaj z tym swoim „nawróceniem". Pan Lowery to nie byle kto, sprawia wrażenie bardzo silnego czło- 187 wieka, który wie, o co mu chodzi. Człowieka, z którym możn by konie kraść, wojować z mafią i z policją jednocześnie. Wygląda na odważnego i obeznanego z życiem. Dokładnie kogoś takiego ci potrzeba. Chyba się z sobą zgadzacie. — Tak sądzisz? — Wyglądasz super — mówię... i natychmiast żałuję swoich słów. Nie wiem, po co dodaję jeszcze: — Wyglądasz cudownie. Milkniemy pierwszy raz od chwili, kiedy Claire wyszła na werandę. Patrzymy sobie w oczy bez mrugnięcia, jak obcy sobie ludzie, którzy nareszcie odważyli się i gapią się na siebie otwarcie i jednoznacznie — preludium do aktu najbardziej bezwstydnej i ekstatycznej kopulacji. Nie ma chyba sposobu na uniknięcie odrobiny — nawet całkiem sporej odrobiny — flirtu. Może powinienem to sobie jasno powiedzieć. A może lepiej nie? Może powinienem po prostu odwrócić głowę? — Na co byłaś chora? — pytam. — Na co? Chyba na wszystko. Przebadało mnie co najmniej pięćdziesięciu lekarzy. Wysiadywałam w poczekalniach, pobierali mi próbki krwi, robili rentgena, zastrzyki kortyzonu, chodziłam po aptekach z receptami, po czym łykałam pigułki w nadziei, że nastąpi cudowne uleczenie. Szkoda, że nie widziałeś mojej szafki z lekami. Zamiast ślicznych kremów i olejków hrabiny Olgi, rzędy fiolek z obrzydliwymi proszkami — i z tego wszystkiego nie wynikło nic prócz rozstroju żołądka. Z nosa ciekło mi przez ponad rok. Całymi godzinami kichałam, nie mogłam oddychać, twarz mi opuchła, bez przerwy swędziały mnie oczy, potem zaczęły się okropne wysypki. Kładąc się spać, modliłam się, żeby znikły tak samo, jak się pojawiły, żebym obudziła się rano i nie zobaczyła żadnej krosty. Pewien alergolog kazał mi się przeprowadzić do Arizony; inny mówił, że to nic nie pomoże, bo choroba siedzi w mojej głowie; jeszcze inny wyjaśnił drobiazgowo, że jestem uczulona na samą siebie czy coś w tym guście, tak że szłam do domu, kładłam się do łóżka, nakrywałam kołdrą i marzyłam, że wysysają ze mnie całą krew i wpompowują nową, 188 która wystarczy do końca życia. Mało nie zwariowałam. Czasami miałam ochotę wyskoczyć przez okno. — Ale jednak się wylizałaś. — Poznałam Lesa. Wszystko chyba dzięki niemu. Dolegliwości zaczęły po kolei ustępować. Nie wiem, jak on mógł na mnie patrzeć. Makabryczny widok. — Pewnie nie aż tak, jak ci się zdawało. Wygląda na to, że się w tobie zakochał. — Przestraszyłam się, że jak ode mnie odejdzie, znowu zachoruję. I rozpiję się — bo udało mu się zmusić mnie nawet do rzucenia alkoholu. W pierwszy wieczór, kiedy po mnie przyjechał i robił wrażenie takiego silnego i pewnego siebie, wygarnęłam mu: „Słuchaj pan, panie Lowery, mam trzydzieści cztery lata i jestem schorowana, i nie lubię, jak wsadzają mi w dupę". Na co on: „Wiem, ile ma pani lat, każdy od czasu do czasu choruje, a wsadzanie w dupę mnie nie interesuje". Pojechaliśmy na miasto, był cudownie pewny siebie i się we mnie zakochał — i rzecz jasna wziął sobie do serca, że mnie uratuje. Ale ja go nie kochałam. I wiele razy chciałam go rzucić. Tylko że kiedy było po wszystkim, kiedy powinniśmy się byli rozejść, zaczynałam się strasznie bać... Tak więc pobraliśmy się. Milczę. Odwracam głowę. — Będę miała dziecko. — Gratulacje. Kiedy? — Jak przyjdzie pora. Bo widzisz, jest mi już wszystko jedno, czy będę szczęśliwa. Dałam sobie spokój. Zależy mi tylko na tym, żeby nie przechodzić katuszy. Zrobię wszystko. Mogę mieć dziesięcioro dzieci, nawet dwadzieścioro, jeśli on sobie zażyczy. A jest to możliwe. To człowiek, Davidzie, który jest w stu procentach pewny siebie. Miał żonę i dwójkę dzieci, jeszcze kiedy studiował prawo — już wtedy zajmował się nieruchomościami — a teraz chce założyć drugą rodzinę, ze mną. W porządku. Co jeszcze pozostało tej, której cały świat pożądał? Prowadzić elegancki butik? Dołączyć do grona przekwitłych piękności? Iść na studia i zostać dyrektorem czegoś? Jako jedna z przekwitłych piękności? 189 — Skoro nie możesz mieć dwudziestu lat i płynąć o zachodzie słońca między dżonkami... No, ale już kiedyś o tym rozmawialiśmy. To już w ogóle nie jest moja sprawa. — A jak stoją twoje sprawy? Ożenisz się z panną Ovington? — Być może. — Co cię powstrzymuje? Milczę. — Jest młoda, ładna, inteligentna, wykształcona, widać, że ma to i owo pod tym szlafrokiem. Do tego dochodzi jakaś dziecięca niewinność, której mnie z pewnością brakowało. Coś, co potrafi dać zadowolenie. Jak im się to udaje, jak myślisz? Skąd biorą się tacy dobrzy ludzie? Tak sobie myślałam, że będzie właśnie z tego gatunku. Inteligentna, ładna i dobra. Leslie jest inteligentny, ładny i dobry. David, jak ty to znosisz? — Sam też jestem inteligentny, ładny i dobry. — Nie, mój drogi, nie tak jak oni. Im to przypada w sposób naturalny, naiwny. Choćbyś nie wiem jak oponował, to dwie różne rzeczy, nawet kiedy człowiek umie, jak ty, świetnie tłumić swoje odruchy. Nie jesteś taki jak oni, nie jesteś też taki jak biedny Arthur Schonbrunn. Milczę. — Czy nie masz chociaż trochę dość, że jest taka inteligentna, ładna i dobra? Te jej muszelki, rabatki, piesek i przepisy na ścianie nad zlewem? — Przyjechałaś, żeby mi to powiedzieć, Helen? — Nie, oczywiście, że nie. W ogóle nie po to, żeby wygadywać takie bzdury. Jesteś bystrym chłopcem i wiesz, po co przyjechałam. Pokazać ci męża. Pokazać, jak się zmieniłam, rzecz jasna na lepsze, i... opowiedzieć jeszcze stek innych kłamstw. Przez chwilę zdawało mi się nawet, że mogę nabrać samą siebie. Przyjechałam porozmawiać z przyjacielem, choć może to brzmieć dziwnie w tych okolicznościach. Czasem wydaje mi się, że jesteś jedynym przyjacielem, jaki mi pozostał. Tak było w chorobie. Czy to nie dziwaczne? Którejś nocy mało nie za- 190 dzwoniłam — ale wiedziałam, że moje życie przestało cię obchodzić. Jestem w ciąży. Chcę spytać cię o jedno. Powiedz, co twoim zdaniem powinnam zrobić. Ktoś musi mi poradzić. To drugi miesiąc i jeśli będę zwlekać, będę musiała urodzić. A ja nie mogę go już znieść. Z drugiej strony nie mogę wytrzymać z nikim. Cokolwiek ludzie mówią, wydaje mi się bzdurą i doprowadza do szału. Nie, żebym się kłóciła. Na to brakuje mi odwagi. Słucham, potakuję, uśmiecham się. Zdziwiłbyś się, jaka jestem miła dla wszystkich. Słucham Lesa, potakuję i uśmiecham się, i zdaje mi się, że zaraz umrę z nudów. Każdy jego krok mnie drażni. Ale nie zniosłabym drugiej takiej choroby w samotności. Dam sobie radę z samotnością, z bólem fizycznym, ale wszystkiego naraz nie wytrzymam. To było zbyt okropne i nieubłagane, a mnie brakuje już odwagi. Tak jakbym wyczerpała cały jej zapas. Muszę urodzić to dziecko. Muszę powiedzieć mu, że jestem w ciąży. Bo jak nie, to nie wiem, co ze mną będzie. Nie mogę od niego odejść. Strasznie boję się, że znowu zachoruję, że będzie mnie wszystko swędziało, że nie będę mogła oddychać — i nic nie pomaga informacja, że wszystko bierze się z głowy. Tylko on mi pomaga. Tak, to o n sprawił, że choroba odeszła! Nie, to jedno wielkie szaleństwo. Przecież moje życie mogło potoczyć się zupełnie inaczej. Bo gdyby żona Jimmy'ego zginęła w wypadku, który on by zaaranżował, byłoby po wszystkim. Dostałabym to, czego chciałam. I w ogóle bym się nianie przejęła. Trzeba sobie powiedzieć prosto w oczy, że taka już jestem. Ani przez chwilę nie ruszyłoby mnie sumienie. Byłabym szczęśliwa. A ona dostałaby to, na co zasłużyła. Ale okazałam się dobra — a ona zmieniła im obojgu życie w koszmar. Nie chciałam być podła i wynikło stąd straszne nieszczęście. Co noc rzucam się w łóżku męczona koszmarnymi myślami, że nikogo nie kocham. Wreszcie, nareszcie widzę, jak Lowery wynurza się z lasu i zmierza w stronę domu. Zdjął koszulę i niesie ją w ręku. Jest silnym i przystojnym młodym mężczyzną, wiedzie mu się w interesach i jakimś sposobem zdołał przywrócić ją do życia... Tak 191 się jednak pechowo składa, że Helen nie może go znieść. Ciągle Jimmy — i marzenia o tym, co mogło i powinno się było zdarzyć, gdyby nie skrupuły moralne. — Może pokocham to dziecko — mówi. — Możliwe — potwierdzam. — To się zdarza. — Ale z drugiej strony mogę nim wzgardzić — stwierdza Helen, wstając z powagą na powitanie męża. — To na pewno także się zdarza. Po ich odjeździe — żegnają się dokładnie tak, jak nowi sąsiedzi, pełni uśmiechów i serdeczności — wkładam kąpielówki i pokonuję pieszo milę drogi do naszego stawu. Nic nie myślę i nic nie czuję, jestem tak otępiały jak ktoś, kto znalazł się w pobliżu wielkiego wypadku lub eksplozji i z grozą dostrzega kałużę krwi, po czym idzie do swoich spraw. Nad brzegiem stawu bawią się łopatkami i wiaderkami jakieś dzieci pilnowane przez psa Claire i opiekunkę, która na mój widok podnosi głowę i mnie pozdrawia. Żeby było ciekawiej, dziewczyna czyta Jane Eyre. Kraciasty szlafrok Claire leży na kamieniu, gdzie zawsze kładziemy swoje rzeczy, zauważam też ją samą, opalającą się na tratwie. Kiedy wyciągam się obok, widzę, że płakała. — Przepraszam, że tak się zachowałam — mówi. — Nie trzeba, nie trzeba. Zostaliśmy oboje wytrąceni z równowagi. W takich sprawach zawsze coś nie do końca się układa. Zaczyna znowu płakać, najciszej, jak potrafi. To pierwsze łzy, jakie widzę w jej oczach. — Co się dzieje, kochanie, no co? — Mam tyle szczęścia. Spotkał mnie taki zaszczyt. Kocham cię. Jesteś całym moim życiem. — Tak? To ją rozśmiesza. — Boisz się dźwięku takich słów. Nic dziwnego. Sama nie sądziłam, że tak jest, aż do dzisiaj. Ale jeszcze nigdy nie byłam taka szczęśliwa. 192 — Clarisso, czemu jesteś taka niespokojna? Chyba nie ma po temu żadnego powodu? Kładzie twarz na deskach tratwy i bełkocze coś o ojcu i matce. — Nie słyszę, Claire. — Chciałam, żeby nas odwiedzili. Jestem zaskoczony, mimo to mówię: — To ich zaproś. — Zaprosiłam. — Kiedy? — Nieważne. Tyle że nie spodziewałam się... — Napisałaś do nich list? Wyrażaj się jaśniej. Nie wiem, co się stało. — Wolę o tym nie mówić. To było marzenie ściętej głowy. Zapomniałam się. — Dzwoniłaś do nich. — Tak. — Kiedy? — Przed chwilą. — To znaczy po wyjeździe z domu? Zanim tu przyjechałaś? — Tak, z miasta. — I? — Nie powinnam nigdy dzwonić do nich bez uprzedzenia. Pierwszy raz tak zrobiłam. Nigdy się nie udaje. Ale kiedy jemy kolację, kiedy jest tak spokojnie i miło, zawsze zaczynam o nich myśleć. Nastawiam płytę, zaczynam przygotowywać kolację i zaraz mam ich przed oczami. Nie wiedziałem. Nigdy nie mówi o tym, czego nie ma, nigdy dłużej niż chwilkę nie rozpamiętuje strat, nieszczęść czy zawodów. Skargę można by z niej wydobyć chyba dopiero na torturach. To najbardziej niezwykła zwyczajna osoba, jaką znam. — Och — wzdycha i siada na tratwie — jakże się ucieszę, kiedy ten dzień dobiegnie wreszcie końca. Jak sądzisz, kiedy to nastąpi? — Claire, czy chcesz zostać tu ze mną, czy sama, wolisz 193 popływać, a może wrócić do domu, napić się mrożonej herbaty i odpocząć? — Pojechali? — A, tak. — I nic ci nie jest? — No, nie rozpadłem się na kawałki. Postarzałem się o godzinę, ale poza tym nic się nie stało. — Jak poszło? — Niezbyt przyjemnie. Nie polubiłaś jej, wiem, ale ta kobieta szykuje sobie piekło... Nie, po co my w ogóle o tym rozmawiamy? Wracamy do domu? — Jeszcze nie. — Claire nurkuje z krawędzi tratwy, pozostaje niewidoczna przez dłuższą chwilę, przez którą odliczam do dziesięciu, wreszcie wynurza się koło drabinki. Kiedy wraca i siada obok mnie, mówi: — Ale jest coś, o czym powinniśmy od razu porozmawiać. Byłam w ciąży. Z początku nie zamierzałam ci o tym mówić, ale chyba tak będzie lepiej. — Z kim? Kiedy? Blady uśmiech. — W Europie, skarbie. Z tobą. Upewniłam się, kiedy wróciliśmy. Przerwałam ciążę. Pamiętasz, chodziłam na różne spotkania — leżałam jeden dzień w szpitalu. — A „zakażenie"? — Nie było żadnego zakażenia. Helen jest w drugim miesiącu ciąży i tylko ja o tym wiem. Claire była ze mną w ciąży i nie miałem o tym pojęcia. Czuję, że pod wszystkimi dzisiejszymi sekretami i zwierzeniami kryje się coś bardzo smutnego, ale na razie jestem zbyt słaby, żeby się nad tym pochylić. Bardziej niż przypuszczałem, wyczerpały mnie okoliczności wizyty Helen, jestem nawet gotów uwierzyć, że smutek bierze się częściowo ze mnie samego; że nigdy nie byłem taki, jakiego wszyscy się spodziewali albo jakiego chcieli. W gruncie rzeczy nigdy nie sprawiłem radości nikomu, włącznie z samym sobaj choćbym nie wiem jak się starał, nigdy nie potrafiłem wypełnić niektórych ról, i nigdy się tego nie nauczę... 194 — Czemu zrobiłaś to na własną rękę? — pytam. — Dlaczego nie spytałaś mnie o zdanie? — Zdarzyło się to dokładnie w chwili, gdy coś się z tobą działo, i doszłam do wniosku, że trzeba to załatwić po cichu. Coś cię gryzło, a mnie zależało, żeby między nami była zawsze pełna jasność. Czy to jasne? — Ale przecież tego chciałaś? — Czego, aborcji? — Nie, dziecka. — Naturalnie, chcę mieć dziecko — chcę mieć je z tobą, nie umiem sobie wyobrazić nikogo innego jako ojca. Ale dopiero wtedy, kiedy będziesz gotowy. — A kiedy to wszystko zrobiłaś, Claire? Jak mogłem nic nie wiedzieć? — Dałam sobie jakoś radę. David, chodzi mi o to, że nawet nie chciałabym, żebyś decydował się na dziecko, dopóki nie będziesz miał pewności, że mogę zadowolić cię ja, moje życie i moje zwyczaje. Nie chcę nikogo unieszczęśliwiać. Nie chcę zadawać bólu. Nie chcę stać się niczyim więzieniem. To najgorszy los, jaki mogę sobie wyobrazić. Proszę cię, daj mi po prostu powiedzieć, co mam do powiedzenia — nie chcę, żebyś mówił, co byś zrobił, gdybym ci powiedziała o swoich zamiarach. Nie chciałam obarczać cię żadną odpowiedzialnością, bo to nie była i nie jest twoja sprawa. Jeżeli został popełniony błąd, był to mój błąd. W tej chwili chcę ci po prostu coś powiedzieć, wysłuchaj mnie, a potem wrócimy do domu i zrobię kolację. — Słucham. — Kochanie, nie byłam o nią zazdrosna, bynajmniej. Jestem dość ładna, młoda i, dzięki Bogu, nie jestem „twarda" ani „doświadczona przez los", bo chyba tak to się teraz nazywa. Naprawdę się jej nie bałam. Gdybym żyła w takiej niepewności, już by mnie tu nie było. Trochę się zdziwiłam, kiedy chciałeś mnie spławić, ale do domu wróciłam jedynie po aparat. Chciałam zrobić im razem kilka zdjęć. Po prostu wydawało mi się, że jest to nie najgłupszy sposób na przetrwanie tej wizyty. Ale kiedy zoba- 195 czyłam ją z tobą sam na sam, przemknęło mi przez myśl: „Nie mogę dać mu szczęścia, nie dam rady". I zadałam sobie pytanie, czy jest ktoś, kto umiałby to zrobić. Wprawiło mnie to w taki popłoch, że po prostu musiałam wyjść. Nie wiem, czy miałam rację, tak myśląc. Może ty będziesz coś o tym wiedział. Odejście od ciebie byłoby dla mnie wielką męką, ale jestem gotowa to znieść, jeżeli ma to sens. Lepiej teraz niż za trzy, cztery lata, kiedy przenikniesz mnie do szpiku kości. Wcale tego nie chcę, Davidzie, nawet nie odważyłabym się tego proponować. Mówiąc takie słowa, człowiek naraża się na okropne ryzyko niezrozumienia, dlatego proszę cię, nie zrozum mnie źle. Ja niczego nie proponuję. Ale jeśli znasz odpowiedź na moje pytanie, proszę, powiedz mi o tym w miarę szybko, bo jeśli nie możesz znaleźć przy mnie zadowolenia, zwyczajnie pozwól mi odjechać do Vineyard. Wiem, że przy 01ivii doszłabym jakoś do siebie przed początkiem roku szkolnego. A potem dam sobie radę sama. Ale nie chcę dłużej poświęcać czasu na związek, z którego pewnego dnia nie wyrośnie rodzina. Ja nigdy nie miałam sensownej rodziny i chciałabym taką założyć. Niekoniecznie jutro czy pojutrze. Ale z czasem będę do tego dążyć. Bo jak nie, to muszę jak najszybciej wyrwać stąd swoje korzenie, zanim nie będzie do tego potrzebna siekiera. Wolałabym, żebyśmy oderwali się od siebie bez konieczności krwawej amputacji. — W tym momencie, mimo że słońce spiekło ją jak raka, całą nią wstrząsnął dreszcz. — To chyba tyle, na ile wystarczyło mi energii. Nie musisz mówić ani słowa. Na razie nawet wolałabym, żebyś nie mówił. Żeby nie wyszło na to, że stawiam ci ultimatum. Próbuję tylko wyjaśnić sytuację. Nie chciałam do tego doprowadzać, zdawało mi się, że z czasem wszystko samo się wyklaruje. Ale upływ czasu może oznaczać moją zgubę. Wcale nie musisz w odpowiedzi mnie pocieszać. Po prostu w pewnej chwili wszystko wydało mi się jednym wielkim złudzeniem. Bardzo się wystraszyłam. Nic nie mów, chyba że jest coś, o czym twoim zdaniem powinnam wiedzieć. — Nie ma. — To wracajmy do domu. 196 Wreszcie wizyta ojca. W liście z wylewnymi podziękowaniami za telefoniczne zaproszenie na długi wrześniowy weekend przed Świętem Pracy ojciec pyta, czy mógłby przyjechać z przyjacielem, także wdowcem, z którym ostatnio bardzo się zżył i z którym szczególnie pragnąłby mnie poznać. Chyba wyrzucił albo zużył całą papeterię hotelową, bo na odwrocie strony, na której wyraża swoją prośbę, widnieje nagłówek ŻYDOWSKA FEDERACJA OKRĘGU NASSAU. Poniżej znajduje się krótki, konkretny list do Żydów, którego styl znam równie dobrze jak styl Faulknera albo Hemingwaya. Szanowny......... W załączeniu przesyłam formularz datku na Żydowską Federację Okręgu Nassau. Wystosowuję ten osobisty apel jako Żyd. Nie ma potrzeby rozwodzić się na temat naszego oddania sprawie istnienia Ojczyzny Żydów. Każda pomoc finansowa jest na wagę złota. Nigdy więcej nie wolno pozwolić na holokaust! Żaden Żyd nie może pozostawać bezczynny! Upraszam o pomoc. Daj, by zapobiec cierpieniu. Z poważaniem Abe Kepesh Garfield Garden Apartments Współprzewodniczący Na drugiej stronie znajduje się list do mnie i do Claire, napisany piórem, jego dużym, zamaszystym charakterem pisma, równie wymowny jak drukowany apel o żydowską solidarność (te dziecinne hieroglify są może jeszcze bardziej wymowne) i zdradzający fanatyczne przywiązanie, które na starość nie daje mu 197 spokoju, na przemian ćmiąc i przeszywając bólem schwytanego w pułapkę, dzikiego uczucia. W dniu, w którym otrzymujemy list, dzwonię do biura wujka Larry'ego i mówię ojcu, że jeżeli pomieści się ze swoim nowym przyjacielem, panem Barbatnikiem, w niewielkim pokoju gościnnym, mogą oczywiście przyjechać razem. — Chodzi tylko o to, Davey, że strasznie nie chciałbym zostawiać go tutaj samego na święta. W przeciwnym razie nie zawracałbym wam głowy. Po prostu nie przemyślałem sprawy — tłumaczy — i bez namysłu przyjąłem zaproszenie. Byleby tylko jego obecność nie przeszkadzała Claire. Nie chcę robić jej kłopotu, zwłaszcza że zaczyna się szkoła i na pewno ma ręce pełne roboty. — Tym się nie przejmuj, wszystko już przygotowała — i daję słuchawkę Claire, która zapewnia, że już dawno zakończyła przygotowania do roku szkolnego i że z przyjemnością przyjmie ich obu na weekend. — To cudowny, przecudowny człowiek — spiesznie zapewnia ojciec, tak jakbyśmy mieli powody przypuszczać, że jego przyjaciel może okazać się pijakiem lub włóczęgą — człowiek, który miał w życiu niewiarygodne przejścia. Pomaga mi przy zbiórce na Federację. I muszę przyznać, że się przydaje. Przydaje się jako ręczny granat. Czego to się nie robi, żeby wydobyć od ludzi pieniądze! Trzeba obnażyć ludzkie uczucia, a nie wiadomo, czym się to skończy. Mówisz im, że to, co przytrafiło się Żydom, nie może się powtórzyć, a oni patrzą na ciebie, jak gdyby nigdy o niczym nie słyszeli. Jakby Hitler i pogromy były czymś, co sobie zmyśliłem, żeby wyłudzić od nich obligacje. Po drugiej stronie ulicy mieszka taki jeden facet, świeżo upieczony wdowiec, trzy lata starszy ode mnie, dorobił się już dawno temu na przemycie alkoholu i Bóg jeden wie, czym jeszcze, a teraz starczy na niego spojrzeć — co miesiąc nowa laleczka. Stroi je w najdroższe ciuchy, zabiera na spektakle na Broadwayu, do salonu piękności koniecznie musi jechać z nimi w cadillacu fleetwood, ale starczy poprosić go o stówę na Federację, to zale- 198 wa się łzami i opowiada, jakie straszne straty poniósł wskutek kryzysu. Cieszę się, że umiem nad sobą zapanować. Ale mówiąc tak między nami, czasami mnie ponosi i wtedy pan Barbatnik musi mnie odciągnąć, zanim powiem takiemu sukinsynowi, co o nim myślę. Tak, ten jegomość naprawdę działa na mnie jak płachta na byka. Po każdej wizycie u niego muszę iść do szwagro-wej i zażyć luminal. A nigdy nie wierzyłem nawet w aspirynę. — Panie Kepesh — zachęca Claire — proszę śmiało przyjechać z panem Barbatnikiem. Ale przystaje dopiero po wydobyciu od niej przyrzeczenia, że nie będzie czuła się w obowiązku gotować im trzech posiłków dziennie. — Chcę mieć zagwarantowane, że będziesz udawać, jakby nas tam w ogóle nie było. — Ale co w tym takiego przyjemnego? Może wybierzmy łatwiejszą możliwość i będę udawała, że panowie u nas jesteście? — Wygląda na to — mówi ojciec — że jesteś szczęśliwa. — To prawda. Nie wierzę własnemu szczęściu. Mimo że Claire przyciska słuchawkę do ucha, a siedzi z drugiej strony kuchennego stołu, wyraźnie słyszę wszystko, co teraz następuje. A to dlatego, że ojciec podchodzi do telekomunikacji w taki sam sposób, jak do wszystkich innych zagadek, których nie potrafi rozgryźć — przekonany, że impulsy elektryczne nie dadzą sobie rady bez jego pełnego wsparcia. Bez wysiłku. — Niech cię Bóg błogosławi — woła — za wszystko, co dajesz mojemu synowi! — Cóż — mimo opalenizny widać, jak się czerwieni — on też daje mi dużo miłych rzeczy. — Nie wątpię. Tak czy owak, słucham tego z radością. Ale trzeba przyznać, że jak dotąd po prostu sam kopał pod sobą dołki. Czy on zdaje sobie sprawę, jak jest mu z tobą dobrze? Ma trzydzieści cztery lata, jest już dorosły, nie może sobie pozwolić na szczeniackie postępowanie. Claire, czy on potrafi docenić to, co ma? 199 Claire próbuje zbyć to pytanie śmiechem, ale on nie ustępuje, mimo że w końcu odpowiedzi musi udzielić sobie sam. — Nie ma sensu tracić z oczu celu — życie jest wystarczająco skomplikowane. Nikt sam nie wbija sobie noża w plecy. Ale on właśnie tak postąpił, żeniąc się z tą orientalną damą, wystrojoną jak jakaś Suzie Wong. Tak, lepiej spuścić zasłonę milczenia na jej garderobę. I francuskie perfumy. Wybacz, ale muszę powiedzieć, że pachniała jak z przeproszeniem u fryzjera. I czego on szukał w tym wynajętym mieszkaniu ze ścianami obitymi czerwonym materiałem i wszystkim, co się tam wyprawiało, a na co mój rozum jest już za stary. Wolę o tym nawet nie myśleć. Claire, kochanie, posłuchaj, przynajmniej ty jesteś kimś sensownym. Gdybyś tylko umiała skłonić go do zejścia na ziemię. — Ojej — mówi, zakłopotana naporem emocji, które płyną w jej stronę — gdybyśmy jeszcze lepiej wiedzieli, na jakiej ziemi stoimy... Nim zdąży wymyślić jakiś właściwy ciąg dalszy, ojciec ryczy: — Cudownie, cudownie, to najlepsza wiadomość od czasu, kiedy po tym, jak włóczył się po Europie niczym, nie przymierzając, Cygan, udało mu się wrócić cało i zdrowo do domu! Schodzi ostrożnie po wysokich stopniach autobusu z Nowego Jorku na przystanek za sklepem wielobranżowym, ale potem — mimo lejącego się z nieba żaru i podeszłego wieku — na skrzydłach uczucia rzuca się ku osobie, która jest dla niego właściwie jeszcze obca. Kilka razy podawała mu kolację w moim nowym mieszkaniu. Po publicznym odczycie na uniwersytecie na temat Człowieka w futerale Claire zaprowadziła jego, wuja i ciotkę do biblioteki i siedziała z nimi w niewielkiej auli, pokazując przewodniczącego wydziału i dziekana. Mimo to kiedy ją obejmuje, wygląda to tak, jakby w brzuchu nosiła już pierwsze z jego wnucząt, jakby była rodzicielką wszystkiego, co najbardziej godne szacunku w tym elitarnym szczepie, z którym łączą go więzy krwi i wobec którego czuje bezgraniczny podziw... do- 200 póki rzecz jasna członkowie tej rasy bezwstydnie nie pokażą swoich szponów i ojciec nie wpadnie w szał. Na widok Claire ginącej w objęciach obcego człowieka Daz-zle zaczyna skakać jak szalony w piachu wokół sandałów pani — i chociaż ojciec nigdy za bardzo nie ufał psom ani nie żywił specjalnego podziwu dla przedstawicieli królestwa zwierząt, jako że rozmnażają się poza związkiem małżeńskim i wypróżniają na ziemię, ze zdziwieniem widzę, że pokaz nieskrępowanej psiej wierności w żaden sposób nie odwraca uwagi ojca od dziewczyny, którą obejmuje. Z początku zastanawiam się, czy to widowisko nie ma przynajmniej po części za zadanie ukoić skrupułów pana Barbatnika, że odwiedza dwoje ludzi nie połączonych węzłem małżeńskim — czy ojciec nie chce samą intensywnością uścisku rozwiać też swoich, dość zrozumiałych wątpliwości. Ostatni raz widziałem go tak tryskającego energią i animuszem jeszcze przed chorobą matki. Robi na mnie wrażenie trochę pomylonego. Ale mogło być gorzej. Z reguły podczas moich cotygodniowych telefonów, kiedy mówi coś z ożywieniem, zawsze zdołam wyczuć skrytą w jego słowach nutkę melancholii, aż czasami dziwię się, co jeszcze daje mu siłę do mówienia, że, jak zawsze, wszystko jest w porządku, świetnie i w ogóle nie może być lepiej. Ponure: „Tak, słucham?" na powitanie wystarcza, żeby dać mi wyobrażenie o przebiegu jego „pełnych zajęć" dni — do południa pomoc w biurze wuja, który nie potrzebuje żadnej pomocy; popołudnie w Centrum Żydowskim, dyskusje polityczne z „faszystami" w saunie, z ludźmi, na których mówi von Epstein, von Haberman i von Lipschitz — najpewniej miejscowym Goeringiem, Goebbelsem i Streicherem, przez których dostaje palpitacji; i nie kończące się wieczory, wypełnione chodzeniem po sąsiadach z prośbą o wsparcie rozmaitych organizacji dobroczynnych i spraw, znowu odczytywanie wszystkich szpalt „Newsday", „Post" i „Ti-mesa", drugi dziennik CBS. Wreszcie idzie do łóżka; nie mogąc zasnąć, wyjmuje z tekturowego pudła korespondencję i rozkłada 201 na kocu listy oa aawnycn a ukocnanycn gości. Chyba ukochanych bardziej, kiedy odeszli, niż kiedy chodzili po hotelu i było albo za mało kaszy w zupie, albo za dużo chloru w basenie, albo wiecznie zbyt mało kelnerów w jadalni. Korespondencja. Z każdym miesiącem coraz trudniej jest mu spamiętać, który spośród setek starych bywalców odszedł na emeryturę i osiadł na Florydzie, więc może odpisać, a który nie żyje. Nie chodzi przy tym o to, że traci władze umysłowe — traci tylko przyjaciół, „non stop", jak barwnie opisuje klientelę, która została zdziesiątkowana dosłownie w ciągu ostatniego roku. — Napisałem bitych pięć stron do tego kochanego i dostojnego człowieka, Juliusa Lowenthala. Dołączyłem nawet wycinek z gazety, która pisała o tym, co wyprawiaj ą z rzeką w Pater-son, gdzie miał kiedyś swoją praktykę adwokacką. Pomyślałem sobie, że może go to zainteresować — ta afera z zanieczyszczeniem byłaby świetnym łupem dla takiego jak on człowieka. Bo mówię ci — tu unosi palec — Julius Lowenthal był człowiekiem o wyjątkowo rozwiniętej odpowiedzialności obywatelskiej. Synagoga, przytułek, sporty, upośledzeni, kolorowi — nie żałował nikomu czasu. To był człowiek jedyny w swoim rodzaju. Tak, na pewno domyślasz się, do czego zmierzam. Zaklejam kopertę ze znaczkiem i kładę ją przy kapeluszu, żeby nadać nazajutrz na poczcie, myję zęby, kładę się do łóżka i gaszę światło, i dopiero wtedy przypomina mi się, że mój drogi przyjaciel odszedł ubiegłej jesieni. Wyobrażałem sobie, jak gra w karty przy basenie w Miami — gra w ten swój charakterystyczny dla prawnika sposób, gdy tymczasem on jest pod ziemią. Co z niego zostało? — Ta ostatnia myśl to za wiele nawet dla niego, zwłaszcza dla niego, i macha z gniewem przed twarzą jak gdyby chciał odgonić, niczym natrętnego komara, ten okropny, zaskakujący obraz rozkładającego się ciała Juliusa Lowenthala. — I chociaż tak młodej jak ty osobie może się to wydać niewiarygodne — ciągnie, odzyskawszy równowagę — powtarza się to co tydzień, włącznie z lizaniem koperty i naklejaniem znaczka. Zostajemy z Claire sami dopiero po wielu godzinach i ma 202 wreszcie okazję podzielić się ze mną tajemniczym nakazem, jaki wyszeptał jej do ucha, kiedy staliśmy wszyscy w spalinach odjeżdżającego autobusu. Miękniemy w słońcu niczym asfalt; biedny, niczego nie rozumiejący Dazzle (który ledwie zdążył się przyzwyczaić do obecności nowego rywala) nie przestaje szczekać wokół swojej pani. Pan Barbatnik — wytworny karzełek o azjatyckiej twarzy i długich uszach, z łopatami dłoni, które dziwacznie zwisają z mocarnych, żylastych przedramion kulturysty — pan Barbatnik trzyma się z boku, nieśmiały jak podlotek, schludnie złożoną marynarkę przerzucił sobie przez ramię i czeka na tę tętniącą życiem walentynkę, mojego ojca, który przedstawi go wszystkim. Ale ojciec musi najpierw załatwić nie cierpiącą zwłoki sprawę — niczym posłaniec w antycznej tragedii, natychmiast po pojawieniu się na scenie wyrzucający z siebie wieści, które przyniósł z daleka. — Młoda kobieto — szepcze do Claire, bo tak ją sobie chyba wyobrażał, alegorycznie — młoda kobieto — nakazuje ojciec z mocy władzy nadanej mu przez sny na jawie — tylko nie... proszę nie...! Tyle usłyszała przyciśnięta do jego piersi, mówi mi wieczorem; prawdopodobnie dlatego, stwierdzam, że nic więcej nie powiedział. Te słowa wystarczą mu na razie za wszystko. Tak ułożywszy przyszłość, przynajmniej chwilowo, może przejść do następnego punktu ceremonii powitalnej, którą musiał obmyślać przez wiele tygodni. Sięga do kieszeni płóciennej marynarki, którą również przerzucił sobie przez ramię — i chyba niczego nie znajduje. Klepie podszewkę, jakby rozpoczynał reanimację. — Jezu Chryste —jęczy — o Boże! Zginęło! Zostało w autobusie! Wtedy pan Barbatnik zbliża się dyskretnie jak drużba do oszołomionego pana młodego i szepcze cichutko: — Spodnie, abe. — Jasne — burczy ojciec i wkłada rękę (z oczu ciągle wyziera popłoch) do kieszeni spodni — ubranie, jak to mówią 203 niczym spod igły — wyjmuje paczuszkę, którą składa na dłoni Claire. Cały promienieje radością. — Nie wspominałem przez telefon, bo chciałem, żeby to była niespodzianka. Gwarantuję, że co rok będzie zyskiwał na wartości co najmniej dziesięć procent. Może piętnaście, może jeszcze więcej. To lepsze od pieniędzy. I z jaką wprawą zostało wykonane. Śmiało, otwórz, obejrzymy. Tak więc gotujemy się na parkingu, a moja sympatyczna przyjaciółka, która lubi i umie się przypodobać, zręcznie zdejmuje wstążkę i żółty papier opakowania, nie omieszkaj ąc zauważyć, jaki jest ładny. — Także sam wybierałem. Pomyślałem sobie, że spodoba jej się kolor, prawda, Sol? — zwraca się do przyjaciela. — Czy nie mówiłem, że ta dziewczyna na pewno lubi żółty? Claire wyjmuje z wyściełanego aksamitem puzderka niewielki przycisk do papieru z najlepszego srebra, z wytłoczonym bukietem róż. — David opowiadał, jak bardzo starasz się o ogródek i jak dbasz o wszystkie kwiaty. Weź, proszę. Możesz go wykorzystać w szkole. Niech no tylko uczniowie zobaczą. — Piękny — odpowiada, uspokaja psa jednym spojrzeniem i całuje ojca w policzek. — A jaka staranność — mówi ojciec. — Można nawet zobaczyć kolce. Ktoś, jakiś artysta, zrobił to własnoręcznie. — Śliczne, to śliczny prezent — powtarza Claire. Ojciec dopiero teraz zwraca się do mnie. — Dla ciebie też coś mam. W torbie. — Przynajmniej tak ci się zdaje. — Mądrala. — Całujemy się. Nareszcie może przedstawić swojego towarzysza, także ubranego, jak dopiero teraz zdaję sobie sprawę, w nowe i kolorystycznie dobrane rzeczy, tyle że ojciec nosi się w odcieniach brązu, a pan Barbatnik w srebrze i niebieskim. — Dzięki Bogu, że poznałem takiego człowieka — mówi ojciec, gdy wyjeżdżamy z miasta i wleczemy się za pikapem farmera, który nakleił na zderzaku informację, że MIŁOŚĆ LEP- 204 SZA NIŻ MLEKO. Nalepka na naszym wozie, umieszczona przez Claire z sympatii dla ekologów, ogłasza, że KOCHAM POLNE DROGI. Podniecony i paplający jak mały chłopczyk — całkiem jak ja, kiedy on woził mnie po tutejszych drogach — ojciec nie może się nachwalić pana Barbatnika: jeden na milion, najlepszy człowiek, jakiego zna... tymczasem pan Barbatnik siedzi cicho ze spuszczoną głową, onieśmielony w równym stopniu, jak sądzę, obfitością kształtów Claire, co słowami, w jakich ojciec go reklamuje, podobnymi do tych, którymi za starych dobrych czasów chwalił życiodajne korzyści lata spędzonego w naszym hotelu. — Pan Barbatnik to człowiek z Centrum, o którym wam opowiadałem. Gdyby nie on, byłbym głosem wołającym na puszczy na temat tego sukinsyna George'a Wallace'a. Wybacz, Claire, ale ja nie cierpię tego karalucha. Nie powinno się słuchać osobistych przemyśleń tak zwanych przyzwoitych ludzi. To wstyd. Tylko ja i pan Barbatnik tworzymy zwarty duet i zadajemy im bobu. — Chociaż — odzywa się pan Barbatnik filozoficznie, z wyraźnym obcym akcentem — na niewiele się to zdaje. — Ale sam powiedz, co mogłoby przekonać tych zacofanych hipokrytów? Niech przynajmniej posłuchają, co ludzie o nich myślą! Żydzi do tego stopnia przepełnieni nienawiścią że idą głosować na człowieka pokroju George'a Wallace'a — nie mieści mi się to w głowie! Dlaczego? Ludzie, którzy całe życie byli traktowani jak mniejszość, i te ich śmiertelnie poważne pomysły, że wszystkich kolorowych trzeba ustawić pod murem i raz na zawsze się z nimi rozprawić. Wziąć ludzi i skosić jedną serią. — Naturalnie nie wszyscy tak mówią— koryguje pan Barbatnik. — Chodzi o jedną, konkretną osobę. — Mówię, spójrzcie na pana Barbatnika — spytajcie, czy nie to samo Hitler robił z Żydami. I wiecie, co odpowiadają dojrzali ludzie, ojcowie rodzin i biznesmeni, którzy na emeryturze mieszkają we własnych domach niczym ludzie cywilizowani? Mówią: „Jak można porównywać Żydów do czarnuchów?". 205 — Ten akurat człowiek i grupa, której jest prowodyrem... — Z czyjego wyboru? Swojego własnego! Przepraszam, że ci przerwałem, Sol. Chciałem im tylko uświadomić, że mamy do czynienia z dyktatorem na małą skalę. — Dręczy ich to — podejmuje pan Barbatnik — że przynajmniej niektórzy mieli domy i firmy, a potem przyszli kolorowi i kiedy oni chcieli wyjąć swoje pieniądze i się wynieść, strasznie na tym stracili. — Jak zwykle: jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Jak zwykle. Czy Niemcy byli inni? Czy z Polską było inaczej? — Tu urywa raptownie swoją analizę historyczną i zwraca się do mnie i do Claire: — Pan Barbatnik przyjechał tu dopiero po wojnie. — Dodaje po dramatycznej pauzie, tak jest, i z dumą: — Jest ofiarą faszystów. Kiedy skręcamy na podjazd i pokazuję dom w połowie stoku, pan Barbatnik stwierdza: — Nic dziwnego, że sprawiacie wrażenie takich szczęśliwych. — Wynajęty — informuje go ojciec. — Mówiłem, że jak mu się podoba, to może by go po prostu kupił? Złóż właścicielowi propozycję. Powiedz, że zapłacisz gotówką. Może da się coś utargować. — Na razie zupełnie wystarczy, że go wynajęliśmy. — Wynajem to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Wypytaj go, dobrze? Co to szkodzi? Znęć go gotówką, może da się skusić. Ja ci pomogę, wuj Larry ci pomoże, jeżeli w grę będą wchodziły rozsądne pieniądze. Ale w twoim wieku naprawdę powinieneś zostać właścicielem jakiejś nieruchomości. Tutaj nie można stracić, to widać. Za moich czasów, Claire, taki kawałek ziemi można było kupić za niecałe pięć tysięcy. Dzisiaj ten domek i... dokąd sięga ta działka? Do tamtej linii drzew? Załóżmy, cztery, pięć akrów... Przez całą polną drogę i drzwi do kuchni — mijając jej uroczy ogródek, o którym tyle rozprawiał — odgrywa rolę pośrednika nieruchomości, tak cieszy się z powrotu do Sullivan i do jedynego żyjącego członka rodziny, który najprawdopodobniej został wyrwany z piekła i postawiony u bram raju. 206 Nie zdążyliśmy nawet zaproponować czegoś do picia ani pokazać drogi do pokoju i toalety, a ojciec zaczyna rozpakowywać się na kuchennym stole. — Prezent dla ciebie — obwieszcza. Czekamy. Wynurzają się jego buty. Świeżo uprane koszule. Lśniące nowe przyrządy do golenia. Prezent dla mnie to album oprawiony w czarną skórę, zawierający trzydzieści dwa medaliony wielkości srebrnych dola-rówek, każdy owinięty w celofan i umieszczony w osobnym wgłębieniu. Nazywa je „medalami szekspirowskimi" — na jednej stronie przedstawiona jest scena z którejś sztuki, a na rewersie, drobnym drukiem, umieszczony cytat ilustrujący dany obraz. Medalom towarzyszą wskazówki dotyczące ich umieszczenia w albumie. Pierwsza instrukcja zaczyna się od słów: „Nałóż rękawiczki nie zawierające płótna...". Na koniec ojciec wręcza mi rękawiczki. — Nie dotykaj medali bez rękawiczek — upomina mnie. — Zostały dołączone do kompletu. Poza tym piszą, że wskutek kontaktu z ludzką skórą zachodzić mogą szkodliwe dla medali reakcje chemiczne. — To miło z twojej strony — mówię. — Chociaż nie bardzo wiem, dlaczego taki wymyślny prezent... — Dlaczego? Bo już pora — odpowiada ze śmiechem i gestem, którym ogarnia wszystkie kuchenne sprzęty. — Popatrz, Davey, co można sobie wytłoczyć. Claire, spójrz na oprawę. W centrum żałobnej okładki, okolonej srebrno tłoczoną, skomplikowaną obwódką, widnieją trzy linijki, które ojciec pokazuje palcem, słowo po słowie. Wszyscy odczytujemy je w milczeniu — oprócz niego. PIERWSZE WYDANIE KOMPLET ZE SREBRA NAJWYŻSZEJ PRÓBY WYBITE DO PRYWATNEGO ZBIORU PROFESORA DAYIDA KEPESHA 207 Sam nie wiem, co powiedzieć. — To musiało kosztować fortunę. To rzeczywiście coś specjalnego. — Prawda? Ale nie, koszty nie są takie straszne, z firmą można się dogadać. Odbiera się jeden medal na miesiąc. Zaczynając od Romea i Julii — zaraz pokażę Claire — i potem stopniowo, aż zgromadzi się wszystkie. Zbierałem je dla ciebie. Wiedział o tym tylko pan Barbatnik. Chodź, Claire, trzeba przyjrzeć się z bliska... Trochę to trwa, bo wygląda na to, że w miejscu przeznaczonym dla Romea i Julii, w lewym dolnym rogu strony zatytułowanej Tragedie, zostali umieszczeni Dwaj panowie z Werony. — Gdzie, do diabła, podział się Romeo i Julia? — pyta. Udaje nam się go w końcu odnaleźć w dziale Kroniki historyczne, w miejscu przeznaczonym dla Życia i śmierci króla Jana. — A gdzie włożyłem Życie i śmierć króla Jana? Zdawało mi się, że leżą tak, jak powinny, Sol — mruczy do pana Barbatnika, marszcząc czoło. — Zdawało mi się, że sprawdzaliśmy. — Pan Barbatnik kiwa głową — sprawdzali. — Tak czy siak — podejmuje ojciec — chciałem... co to ja chciałem: a, napis z drugiej strony. Chciałem, żeby Claire odczytała wszem wobec, co jest napisane z tyłu. Przeczytaj, kochanie. Claire odczytuje na głos napis: — „To, co zwiemy różą, / Pod inną nazwą nie mniej by pachniało". Romeo i Julia, akt II, scena II. — Czy to nie jest coś? — pyta ojciec. — Tak — odpowiada Claire. — I można to wykorzystać w szkole, naprawdę może się przydać. Nie tylko ozdoba w domu, ale coś, co jeszcze za dziesięć, dwadzieścia lat można pokazywać studentom. I tak jak twoje jest z prawdziwego srebra i mogę zagwarantować, że nie straci na wartości nawet mimo inflacji, nawet kiedy papierowe pieniądze będą zupełnie bezwartościowe. Gdzie je położysz? — To ostatnie pytanie zostało skierowane do Claire. 208 - Na razie na stoliku przed kanapą, żeby wszyscy widzieli. Chodźcie do salonu, tam je umieścimy. — Cudownie — cieszy się ojciec. — Tylko żeby ludzie nie wyjmowali medali, chyba że w rękawiczkach. Do obiadu zasiadamy na zabudowanej werandzie. Przepis na barszcz czerwony na zimno Claire znalazła w Kuchni rosyjskiej, jednej z kilkunastu książeczek w serii Jedzenie świata wydawanych przez „Time-Life", ustawionych równo na półeczce pomiędzy radiem — nastawionym jakby tylko na granie Bacha — a ścianą z dwoma pastelowymi, spokojnymi akwarelami siostry Claire, przedstawiającymi ocean i wydmy. Sałatka ogórkowa z jogurtem, przyprawiona miażdżonym czosnkiem i świeżą miętą z zielnika tuż pod werandą, pochodzi z tej samej serii, tym razem z części poświęconej Bliskiemu Wschodowi. Pieczony kurczak z rozmarynem na zimno to jej własny, wypróbowany przepis. — O Boże — woła ojciec — co za uczta! — Wyśmienite — przytakuje pan Barbatnik. — Dziękuję, panowie — mówi Claire — ale na pewno zdarzało się wam jeść lepsze potrawy. — Nawet we Lwowie, u własnej matki — twierdzi pan Barbatnik — nie jadłem takiego wspaniałego barszczu. — Podejrzewam pana o przesadę, tym niemniej dziękuję — uśmiecha się Claire. — Słuchaj, dziewczyno, gdybym miał w hotelu taką kucharkę — mówi ojciec — na pewno bym nie zamknął interesu. A zarabiałabyś więcej niż w szkole, możesz mi wierzyć. Dobry szef kuchni, nawet dawno temu, nawet w czasach kryzysu... W końcu jednak największą furorę robią nie egzotyczne dania wschodnie, które Claire, jak to ona, wypróbowała dziś po raz pierwszy, żebyśmy wszyscy — włącznie z nią samą — poczuli się jak jedna wielka rodzina, ale mocna mrożona herbata, którą robi z listkami mięty i skórką pomarańczy według przepisu babki. Ojcu jest ciągle mało, nie może się nachwalić, zwłaszcza że 209 przy jagodowym deserze dowiaduje się, iż Claire wsiada raz na miesiąc w autobus do Schenectady, żeby odwiedzić tę dziewięćdziesięcioletnią kobietę, od której nauczyła się wszystkiego, co wie o gotowaniu i prowadzeniu ogrodu, i prawdopodobnie o wychowywaniu dzieci. Tak jest, sądząc po dziewczynie, można dojść do wniosku, że wyrodny syn postanowił się ustatkować, i to w wielkim stylu. Po obiedzie proponuję mężczyznom, że mogą sobie nieco odpocząć, dopóki upał trochę nie zelżeje i nie będziemy mogli wybrać się na krótki spacer. Nic z tego. O czym ja w ogóle gadam? Gdy tylko strawimy posiłek, decyduje ojciec, musimy jechać do hotelu. To mnie dziwi, podobnie jak niespodzianką była rzucona z lekkim sercem przy obiedzie wzmianka o jego „interesie". Od przeprowadzenia się półtora roku temu na Long Island nie okazywał ani cienia zainteresowania tym, co pod rządami kolejnych dwóch właścicieli stało się z hotelem, ledwie egzystującym pod szyldem Schronisko Letnie i Narciarskie Royal. Myślałem, że nie będzie miał ochoty tam zaglądać, ale okazuje się, że roznosi go entuzjazm i po wizycie w ubikacji przechadza się po ganku, czekając, aż pan Barbatnik skończy drzemkę, którą ucina sobie w moim wiklinowym fotelu. A jeśli od tego całego zamieszania nie wytrzyma mu serce? I to zanim ożenię się z oddaną mi kobietą, kupię sobie przytulny domek, wychowam grzeczne dzieci... Więc na co czekam? Czemu nie teraz, zaraz, żeby mógł odejść z tego świata szczęśliwy? Na co czekam? Ojciec prowadzi nas główną ulicą i do każdego sklepu, który jeszcze stoi i jest otwarty, na pozór nie zwracając uwagi na upał. — Pamiętam czasy, kiedy było czterech rzeźników, trzech fryzjerów, kręgielnia, trzy targi, dwie piekarnie, A&P, trzech lekarzy i trzech dentystów. A teraz — mówi to bez urazy, właściwie z dumną mądrością kogoś, kto w swoim mniemaniu zdążył się wynieść w samą porę — nie ma rzeźników, fryzjerów, kręgielni, tylko jeden piekarz, żadnych dentystów — chyba że coś 210 zmieniło się od czasu, kiedy ostatnio tu byłem — i jeden lekarz. Tak — oznajmia niczym dobry wujek, który ogarnia całość sytuacji, trochę jak jego ulubiony Walter Cronkite — czasy starych, zamożnych hoteli się skończyły — ale co to były za czasy! Jak to wszystko wyglądało latem! Wiecie, kto przyjeżdżał do nas na wakacje? Do wyboru, do koloru! Król Siedzi! Król Jabłek! — I na użytek pana Barbatnika i Claire (która nie daje po sobie poznać, że parę tygodni temu odbyła taką samą sentymentalną podróż u boku syna, który wytłumaczył jej, kto to jest Król Siedzi), zaczyna opowiadać w telegraficznym skrócie drogę swego życia, krok po kroku, rok za rokiem, od inauguracji Roosevelta do czasów L.B.J. Kładę rękę na jego przepoconej koszuli i mówię: — Gdybyś się postarał, sięgnąłbyś pewnie pamięcią do czasów przed potopem. — Żart mu się podoba, tak jest, dzisiaj podoba mu się właściwie wszystko. — Pewnie, że bym mógł! Ale zabawa! Wspomnienia, ach, wspomnienia! — Jest strasznie gorąco, tato — przestrzegam go — prawie dziewięćdziesiąt stopni. Może byśmy trochę zwolnili... — Zwolnili? — krzyczy i, popisując się, bierze pod ramię Claire i rzuca się w krótki, zwariowany sprint ulicą. Pan Barbatnik ociera pot z czoła chusteczką i mówi z uśmiechem: — Tak długo na to czekał. — Weekend przed Świętem Pracy! — obwieszcza wesoło ojciec, kiedy wjeżdżam na parking przy służbowym wejściu do „budynku głównego". Poza położeniem asfaltu na parkingu i pomalowaniem budynków na sinoróżowo niewiele tu chyba zmieniono, z wyjątkiem rzecz jasna nazwy. Hotelem zawiadują strapiony mężczyzna drobnej budowy ciała, niewiele starszy ode mnie, i jego młodsza, wyprana z uroku druga żona. Poznaliśmy się pewnego czerwcowego popołudnia, kiedy przyjechałem z Claire na swoją nostalgiczną wyprawę. Ale w tej parze nie ma ani kropli tęsknoty za starymi dobrymi czasami. Podobnie jak ludzie porwani przez 211 nurt wezbranej rzeki, chwytający się, czego tylko się da, nie potrafią odczuć tęsknoty za złotym wiekiem kanoe z brzozowej kory. Kiedy ojciec, oceniwszy sytuację, pyta, jak to możliwe, że nie ma kompletu w dni wolne od pracy — co jest zjawiskiem zupełnie mu nieznanym, czego nie omieszkał wyraźnie dać do zrozumienia — żona przybiera wyraz twarzy jeszcze bardziej upodabniający ją do buldoga, a mąż, zwalisty chłopak o wodnistych oczach, pryszczatej cerze i oszołomionym, przyjaznym wyrazie twarzy — miły facet o dobrych intencjach, którego wierzyciele nie mają chyba jednak wiele wyrozumiałości dla planów sięgających dwudziestego pierwszego stulecia — wyjaśnia, że jak dotąd nie udało im się wyrobić u ludzi „marki". — Jak widzicie — bąka niepewnie — jeszcze modernizujemy kuchnię... Żona przerywa, dodając słówko wyjaśnienia: młodych odstręcza opinia hotelu dla starszego pokolenia (czemu, sądząc z jej tonu, winien jest ojciec), a rodziny boją się przyjeżdżać, bo facet, któremu ojciec najpierw sprzedał hotel — a który zbankrutował w sierpniu pierwszego i ostatniego roku prowadzenia firmy — miał „konszachty z mafią" i ściągał tu co najmniej podejrzanych typków. — Po pierwsze — poucza ich ojciec, którego nie zdążyłem odciągnąć — popełniony został błąd w postaci zmiany nazwy, a tym samym zaprzepaszczenia trzydziestu lat ciężkiej pracy na ludzkie zaufanie. Elewacje możecie malować, jak wam się żywnie podoba — choć, Bóg mi świadkiem, nie wiem, co może być złego w czystym, białym kolorze. Ale czy na przykład zmienia się nazwę wodospadu Niagara? Jeżeli chce się mieć turystów, to się nie zmienia. Kobieta śmieje mu się w żywe oczy. — Śmieję się panu w żywe oczy. — Że co? Dlaczego? — pyta rozgniewany ojciec. — Bo w dzisiejszych czasach do hotelu pod nazwą Hunga-rian Royale nie przyjedzie pies z kulawą nogą. — Nie, nie — mówi mężczyzna, jednocześnie starając się 212 złagodzić wrażenie po jej słowach i wyjmując ze sreberka dwie tabletki maaloxu — chodzi o to, Janet, że jesteśmy zawieszeni pomiędzy dwoma epokami, i musimy się na coś zdecydować. Jestem pewien, że jak tylko skończymy kuchnię... — Mój drogi, niech pan sobie nie zawraca głowy kuchnią — wpada mu w słowo ojciec, ostentacyjnie odwracając się tyłem do żony i skupiając na istocie ludzkiej, z którą można przynajmniej zamienić kilka słów w cywilizowany sposób — ułatwi pan sobie życie, po prostu zmieniając na powrót nazwę. Taka nazwa to połowa ceny. Po co wspominać cokolwiek o narciarstwie? Jeżeli myśli pan, że da się zrobić na tym interes, niech pan prowadzi hotel przez całą zimę — ale po co używać słów, które tylko odstraszą ludzi poważnie zastanawiających się nad spędzeniem tutaj wakacji? — Powiem panu coś (to żona). W dzisiejszych czasach nikt nie zamierza spędzać wakacji w hotelu, który, sądząc po nazwie, może być równie dobrze mauzoleum. — Koniec, kropka. — Proszę, proszę — mówi ojciec, uderzając w bardziej sarkastyczny ton — czyli przeszłość odchodzi dziś w zapomnienie? — I wdaje się w pełną powagi, chaotyczną dywagację na temat integralnych związków między przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, jak gdyby człowiek, który dożył wieku sześćdziesięciu sześciu lat, na pewno wie, o czym mówi, imaobo-wiązek dzielenia się mądrością z kolejnymi pokoleniami — zwłaszcza jeżeli te traktują go jako źródło swoich nieszczęść. Czekam, kiedy trzeba będzie interweniować albo dzwonić po pogotowie. Czy widząc dzieło swego życia w rękach nieporadnego męża i jego skwaszonej żonki, mój podniecony ojciec wybuchnie płaczem, czy padnie i więcej się nie podniesie? Obydwie możliwości wydają się równie prawdopodobne. Skąd przekonanie, że on umrze w ciągu tego weekendu, że do poniedziałku zostanę sierotą? Usta wciąż mu się nie zamykają — papla jak wariat — kiedy wsiadamy do samochodu. — Skąd miałem wiedzieć, że będzie z niego jakiś hipis? 213 — Kto taki? — pytam. — Facet, który wykupił mnie po śmierci matki. Zdaje ci się, że z dobrej woli sprzedałbym hotel jakiemuś hipisowi? Miał pięćdziesiąt lat. Co z tego, że nosił długie włosy? Czy jestem jakimś wapniakiem, żeby przeszkadzało mi coś takiego? O jakich ona mówiła typkach spod ciemnej gwiazdy? — Chciała tylko powiedzieć, że wszystko im się wali i że trudno to wytrzymać. Na pewno jest nieznośną jędzą, ale niepowodzenie to jednak niepowodzenie. — W porządku, ale czy to moja wina? Dałem tym ludziom ostatnią w okolicy kurę, która znosiła złote jajka. Dałem im solidną tradycję i lojalną klientelę, tak że wystarczyło zachować to, co j e s t. To wszystko, Davey! „Narty"! Na dźwięk takiego słowa moi klienci uciekną, gdzie pieprz rośnie. Tak, są ludzie, którzy potrafią rozkręcić hotel na Saharze, gdy inni dostają hotel w świetnym miejscu i wszystko schodzi na psy. — To prawda — potwierdzam. — Sam sobie się teraz dziwię, że udało mi się tyle osiągnąć. Ja, taki nikt znikąd! Kiedy zaczynałem, Claire, byłem ostatnim kuchcikiem. Włosy miałem wtedy czarne, jak on, i gęste, nie wiem, czy możesz to sobie wyobrazić... Głowa śpiącego obok pana Barbatnika przekręciła się, jak gdyby został uduszony. Jednak Claire — serdeczna, wyrozumiała, miła i chętna Claire — bez przerwy przytakuje i słucha opowieści o rozkwicie naszego zajazdu pod troskliwą opieką tego pracowitego, zręcznego, sprytnego, wymagającego i dynamicznego nikogo. Zastanawiam się, czy jest na świecie człowiek, który wiódł życie równie przykładne? Czy jest coś, czego nie poświęcił dla swoich obowiązków? O co się więc obwinia? O moje zaniedbania, moje grzechy? Ach, gdyby tylko skrócił swą mowę obrończą, ława przysięgłych zgodnym głosem zakrzyknęłaby: „Niewinny jak nowo narodzone dziecko!" nawet bez konieczności udawania się na naradę. Ale tego nie potrafi. Potok jego mowy nie przestaje płynąć do wieczora. Najpierw chodzi krok w krok za Claire, która przy- 214 rządzą deser i sałatkę. Kiedy ona idzie wziąć prysznic i się przebrać — a przy okazji nabrać sił — ojciec odnajduje mnie za domem, gdzie przygotowuję steki na grilla. — Mówiłem ci, kto przysłał mi zaproszenie na ślub córki? Nigdy byś się nie domyślił. Musiałem jechać do Hempstead, żeby oddać do naprawy mikser ciotki — wiesz, jak to jest, a to zepsuje się naczynie, a to przykrywka — i jak sądzisz, kto teraz prowadzi sklep AGD z serwisem Waringa? Nigdy byś nie zgadł, nawet gdybyś go pamiętał. Ależ pamiętam. To mój magik. — Herbie Bratasky — mówię. — Zgadłeś! Już ci opowiadałem? — Nie. — W każdym razie to on — aż trudno uwierzyć, ale ten kościsty paskudniak wyrósł na człowieka sukcesu. Współpracuje z Waringiem, z GE, teraz podobno porozumiał się z jakąś japońską firmą, większą nawet od Sony, i chce zostać jej wyłącznym dystrybutorem na Long Island. I ma córkę śliczną jak laleczka. Pokazywał mi zdjęcie — a tu dwa dni temu przychodzi pocztą piękne zaproszenie. Miałem je przywieźć, ale chyba, kurczę, zapomniałem, byłem już spakowany. — Spakowany dwa dni temu. — Przyślę ci, na pewno ci się spodoba. Tak sobie przy tym pomyślałem, że może zechcielibyście się przejechać ze mną na ten ślub. Ale Herbie by się zdziwił! — Można by się zastanowić. Jak wygląda Herbie? Musi być już po czterdziestce. — A tak, na pewno, czterdzieści sześć, siedem lat, ale wciąż roznosi go energia — bystry i przystojny dokładnie tak samo, jak za młodu. Nic a nic nie utył, ani trochę nie wyłysiał, z początku myślałem nawet, że to peruka. Zresztą może to była peruka. Do tego opalenizna. Co ty na to? Na pewno od lampy. I uważaj, Davey, ma synka, takiego samego jak on w dzieciństwie, który gra na perkusj i! Opowiedziałem mu oczywiście o tobie, ale mówił, że o wszystkim słyszał. Czytał o tobie, kiedy wygłaszałeś ten publiczny odczyt, w „Newsday", w kronice lokalnych wyda- 215 rżeń. Mówił, że opowiadał wszystkim klientom. I jak ci się to podoba? Herbie Bratasky. A w ogóle skąd wiedziałeś? — Zgadywałem. — No i zgadłeś. Prorok z ciebie, mały. No, ładny kawałek mięska. Ile kosztuje tutaj funt? Przed laty ucięta w ten sposób polędwica... — Mam ochotę go objąć, przycisnąć te nie zamykające się usta do piersi i powiedzieć: „W porządku, możesz zostać, możesz zostać na stałe". Ale tak już jest, że za niecałe sto godzin będziemy musieli wszyscy się rozjechać. I ogromna bliskość, i ogromny dystans między mną a ojcem pozostaną tak niezrozumiałe, jakie były od początku naszego życia. Kiedy Claire wraca do kuchni, ojciec zostawia mnie przy rozgrzewaniu węgla, a sam idzie do domu „popatrzeć, jaka jest piękna". — Uspokój się... — wołam za nim, ale ze skutkiem takim samym, jakbym kazał uspokoić się dziecku, które pierwszy raz wchodzi na stadion Yankee. Moja Jankeska angażuje go do pracy przy obieraniu kolb kukurydzy. Ale przy takiej robocie nie trzeba rzecz jasna trzymać buzi na kłódkę. Na korkowej tablicy ponad zlewem Claire powiesiła, obok przepisów z „Timesa", fotografie, jakie dostała niedawno od 01ivii z Martha's Vineyard. Przez szklane drzwi do kuchni słyszę, jak rozmawiają o dzieciach 01ivii. Zostałem znowu sam, steki potrzebują jeszcze czasu, mogę więc otworzyć przesłaną mi ze skrzynki kontaktowej na uczelni kopertę, którą noszę w tylnej kieszeni spodni, odkąd pojechaliśmy przed wieloma godzinami do miasta po pocztę i naszych gości. Nie spieszyłem się z otwieraniem, nie był to bowiem list, którego spodziewam się co dnia, od uniwersyteckiego wydawnictwa, w którym złożyłem po powrocie z Europy ostatnią wersję Człowieka w futerale. Nie, list jest z wydziału anglistyki na Chrześcijańskim Uniwersytecie Teksasu i stanowi pierwszą tego dnia rozrywkę. Ach, Baumgarten, piekielne żarty się ciebie trzymają. 216 Szanowny Profesorze Kepesh! Pan Ralph Baumgarten, kandydujący na stanowisko pisarza rezydenta na Chrześcijańskim Uniwersytecie Teksasu, wymienił Pańskie nazwisko jako osoby znającej jego twórczość. Nie chciałbym nadużywać Pańskiego cennego czasu, ale byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby zechciał Pan napisać kilka słów z opinią na temat pisarstwa, umiejętności dydaktycznych i postawy etycznej pana Baum-gartena. Pragnę najmocniej zapewnić, iż Pańskie uwagi pozostaną wyłącznie między nami. Pozostaję wdzięczny za pomoc Z uszanowaniem John Fairbairn Przewodniczący „Szanowny Profesorze Fairbairn! Interesuje Pana być może moje zdanie na temat wiatru, którego twórczość jest mi również dość dobrze znana...". Wkładam list z powrotem do kieszeni i przewracam stek. „Szanowny Profesorze Fairbairn! Jestem najmocniej przekonany, iż horyzonty studentów Pańskiej uczelni niepomiernie się rozszerzą, a ich znajomość możliwości stwarzanych przez życie znacząco się wzbogaci...". Ciekawe, kto będzie następny. Kiedy siądę do kolacji, czy na stole znajdzie się wolne nakrycie dla Birgitty, czy też będzie wolała zająć miejsce przy mnie, na kolanach? Słyszę, że w kuchni ojciec i Claire doszli w końcu do tematu jej rodziców. — Ale czemu? — słyszę jego pytanie. Z tonu głosu wnoszę, że niezależnie od pytania, odpowiedź nie jest mu nie znana, chociaż zupełnie niezgodna z jego wiarą w postęp i poprawę losu. Claire odpowiada: — Chyba dlatego, że właściwie nigdy do siebie nie pasowali. 217 - Ale dwie piękne córki. Sami wykształceni, po college'u, na wysokich stanowiskach. Nic nie rozumiem. I picie. D1 а с z e-g o? Dokąd to prowadzi? Bez urazy, ale to po prostu głupie. Ja sam nie miałem rzecz jasna okazji do zdobycia wykształcenia. Gdybym miał... ale co by było, gdyby. Co do matki, to starczy, że ją wspomnę, żeby świat zaczął mi się bardziej podobać. To dopiero kobieta! Mamo, mówię, co ty znowu robisz na podłodze? Zbierzemy z Larrym pieniądze, najmiesz kogoś, kto umyje za ciebie podłogi. Ale nie... Dopiero przy kolacji, jak powiedziałby Czechow, muska go skrzydłami anioł ciszy. Ale zaraz potem spowija go cień melancholii. Czy ma zamiar się rozpłakać, kiedy już tyle gadał i ciągle wszystkiego nie powiedział? Czy wreszcie się załamie i rozpłacze — czy przypisuję mu nastrój, który ogarnia mnie? Dlaczego czuję się tak, jakbym przegrał jakąś krwawą batalię, kiedy mam prawo uważać się za zwycięzcę? Znowu jemy na zabudowanym ganku, gdzie w ciągu kilku ostatnich dni ja starałem się, za pomocą papieru i pióra, wypowiedzieć swoje wszystko. Świece z pszczelego wosku niezauważalnie spalają się w starodawnych lichtarzach z mosiądzu; świece o aromacie wiśni, przysłane pocztą z Vineyard, kapią woskowymi nićmi na stół. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie palą się świece — Claire uwielbia je nocą na werandzie; to prawdopodobnie jedyna jej ekstrawagancja. Kiedy przedtem chodziła z zapałkami od lichtarza do lichtarza, ojciec — już usadowiony z serwetką wetkniętą za pasek — zaczął wymieniać jej nazwy hoteli w Catskill, które spaliły się w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Po czym zapewniła go, że będzie uważać. Jednak kiedy na ganek wpada powiew wiatru i płomienie zaczynają migotać, ojciec rozgląda się z niepokojem, czy aby coś się nie zajęło. Słychać już, jak na trawę w sadzie za domem spadają pierwsze jabłka. Słyszymy pohukiwanie „naszej" sowy — tak Claire przedstawia gościom stworzenie, którego nigdy nie widzieliśmy, zamieszkałe w „naszym" lesie. Jeśli będziemy dłuższą chwilę cicho, opowiada dwóm starcom — jak gdyby byli chłopcami — 218 z lasu mogą wyjść jelenie, żeby popaść się między jabłoniami w sadzie. Dazzle ma zapowiedziane, żeby nie szczekał i ich nie straszył. Pies dyszy nieco głośniej na dźwięk swojego imienia. Ma jedenaście lat i należy do niej, odkąd była czternastoletnią licealistką najlepszy przyjaciel od czasu, kiedy 01ivia wyjechała do college'u, istota najbliższa, dopóki nie poznała mnie. Po kilku sekundach Dazzle zasypia i znów rozlega się tylko energiczne finale drzewnych ropuch i świerszczy, najbardziej rozpowszechnionej muzyki lata. Nie mogę dziś oderwać oczu od jej twarzy. Między rycinami dwóch pękatych i pomarszczonych starców w blasku świec niczym z obrazów starych mistrzów, jej twarz jest bardziej niż zwykle gładka jak jabłko, lśniąca jak jabłko, czysta i świeża jak jabłko... nigdy nie była taka niewinna i nieskażona... nigdy taka... Dobrze, a czego wolę świadomie nie zauważać, mimo że z czasem i tak nas rozdzieli? Po co rzucać na siebie urok, dzięki któremu może docierać do mnie tylko to, co przyjemne? Czy w tej łagodnej, czułej admiracji nie ma czegoś wątpliwego i marzycielskiego? Co się stanie, kiedy na jaw wyjdą inne cechy Claire? Co się stanie, jeśli nie będzie żadnych „innych cech"? A co z moimi cechami? Jak długo jeszcze będę wyglądał jak rekwizyt ze sklepowej wystawy? Kiedy przesycę się hożą niewinnością — kiedy od uroczej słodyczy życia z Claire zrobi mi się niedobrze i znowu wyjdę na drogi tego świata, obnosząc się z żałobą i szukając jakiegoś wyjścia? I kiedy wyraziłem — ogłuszającym chórem — tak długo tłumione uczucia, emocje, pod których ociężałą władzą przeżyłem cały dzisiejszy dzień, zaczynają pokazywać kły i pazury. To tylko przejściowe, myślę, ale czuję, że zaraz spadnę z krzesła, tak jakbym faktycznie został pokąsany i uciekały ze mnie wszystkie siły. To tylko przejściowe. Nigdy nie zaznam niczego trwałego. Tylko uparte wspomnienia tego, co chaotyczne i tymczasowe; tylko ta coraz dłuższa epopeja niepowodzeń..- Tak, tak, Claire jest wciąż przy mnie, po drugiej stronie stołu, mówi coś ojcu i panu Barbatnikowi o planetach, które im potem 219 pokaże, lśniących dzisiaj na niebie pośród odległych konstelacji. Z upiętymi włosami, odsłaniającymi kruche kręgi, z których wyrasta smukła łodyga jej szyi, w pastelowej kamizelce z wyszywanym obrąbkiem, uszytej na maszynie w pierwszych dniach lata i przydającej prostocie Claire odrobiny majestatu, robi na mnie wrażenie bezcennej, bardziej niż zwykle, jak prawowita małżonka, matka moich nienarodzonych dzieci... ale uleciały już ze mnie siła, nadzieja i zadowolenie. Mimo że będziemy działali zgodnie z planem, wynajmowali domek na weekendy i wakacje, jestem pewien, że to kwestia czasu — że potrzeba tylko i wyłącznie czasu — zanim to, co nas łączy, zacznie stopniowo zanikać, a mężczyzna trzymający łyżeczkę jej kremu pomarańczowego ustąpi miejsca uczniowi Herbiego, wspólnikowi Birgitty, zalotnikowi Helen, tak, współpracownikowi i obrońcy Baumgartena, kapryśnemu synowi i wszystkim jego żądzom. A jeżeli nie, to komu? Kiedy z kolei przeminie i to, co będzie później? Nie mogę, dla dobra nas wszystkich nie mogę spaść z krzesła przy kolacji. Ale znowu ogarnia mnie wielka fizyczna słabość. Boję się sięgnąć po kieliszek z winem, bo nie wiem, czy starczy mi sił, żeby donieść go aż do ust. — Może jakąś płytę? — zwracam się do Claire. — Nowego Bacha? Płytę z sonatami na trio. Słuchamy jej cały tydzień. Tydzień temu był czas kwartetu Mozarta; jeszcze wcześniej koncertu wiolonczelowego Elgara. Bez końca nastawiamy tę samą płytę, dopóki nie mamy jej zupełnie dosyć. To jedyny dźwięk w całym domu, do tego stopnia, że muzyka zaczyna wydawać się jakimś produktem ubocznym naszych zajęć, kompozycją wynikającą z naszego dobrego samopoczucia. Słychać tylko wyszukaną muzykę. Pod dość przekonującym pretekstem odchodzę od stołu, zanim zdarzy cię coś strasznego. Gramofon i głośniki w salonie są własnością Claire, przyjechały z miasta na tylnym siedzeniu samochodu. Podobnie jak większość płyt. I własnoręcznie szyte firanki w oknach, i sztruksowa narzuta, która ma zakrywać stare łóżko, i dwa porcelanowe 220 pieski przy kominku, które należały niegdyś do babki i przypadły Claire na dwudzieste piąte urodziny. Gdy w dzieciństwie wracała ze szkoły, zachodziła do babci na tosta i herbatę, i żeby poćwiczyć grę na pianinie; tak uzbrojona mogła stanąć na polu bitwy w domu. Sama zdecydowała się na usunięcie dziecka. Żeby nie ciążył na mnie obowiązek? Żebym mógł wybrać ją dla niej samej? Ale czy pojęcie obowiązku jest aż takie odstraszające? Dlaczego nie powiedziała, że jest w ciąży? Czy w życiu nie przychodzi chwila, kiedy człowiek poddaje się obowiązkom, chętnie przyjmuje obowiązki tak, jak przedtem szukał rozkoszy, namiętności, przygód — chwila, kiedy obowiązek jest przyjemnością, a nie przyjemność obowiązkiem... Rozlega się wyszukana muzyka. Wracam na werandę, już trochę mniej blady. Siadam z powrotem przy stole i sączę wino. Tak, dam radę unieść i odstawić kieliszek. Mogę zająć myśli czym innym. Tak będzie najlepiej. — Panie Barbatnik — odzywam się — ojciec mówił, że przeżył pan obozy koncentracyjne. Jak się to panu udało? O ile mogę o to w ogóle zapytać? — Panie profesorze, chciałbym po pierwsze podziękować za gościnność, jaką okazali państwo obcemu człowiekowi. Już bardzo dawno nie zdarzył mi się tak szczęśliwy dzień. Zdawało mi się nawet, że zapomniałem, co oznacza szczęście wśród ludzi. Dziękuję wam wszystkim. Dziękuję mojemu nowemu, drogiemu przyjacielowi, pańskiemu ojcu. To był cudowny dzień i, panno Cwington... — Proszę mówić do mnie Claire. — Claire, jesteś mądra ponad swój wiek, na dodatek młoda i urocza. Cały dzień pragnąłem wyrazić ci swą wdzięczność. Za wszystkie twoje starania dla dobra innych. Dwaj starsi panowie siedzą u jej boków, kochanek naprzeciwko. Zbiera w sobie całą miłość, na jaką go stać, i usiłuje wpić się wzrokiem w jej obfite ciało i drobną twarz, widoczną nad wazonem z astrami, które zerwał na porannym spacerze. Z całą miłością, na jaką umie się zdobyć, patrzy na tę istotę wspaniale 221 obdarzoną przez naturę, w momencie najpełniejszego rozkwitu, która wyciąga dłoń ku nieznajomemu, ten ją ujmuje, ściska i, nie puszczając, zaczyna po raz pierwszy mówić spokojnie i pewnie, jak u siebie w domu (dokładnie tak, jak zaplanowała, tak jak to sama sprawiła). I trzeba przyznać, że w tym czasie kochanek czuje się bardziej niż kiedykolwiek dotąd związany ze swym życiem — zakotwiczony w swym prawdziwym porcie! Mimo to nadal wyobraża sobie, że odciąga go stąd jakaś siła, tak samo nieubłagana jak siła grawitacji, co również jest prawdą. Niczym spadające ciało, jabłko, które urwało się z drzewa i leci w stronę kuszącej je ziemi. Nie krzyczy jednak ani w swoim języku, ani naśladując prymitywne odgłosy zwierząt: „Nie zostawiaj mnie! Nie odchodź! Strasznie za tobą tęsknię! Ta chwila, i nas czworo — tak powinno być zawsze!", tylko nabiera łyżeczką końcówkę kremu i słucha opowieści ocalałego, o którą sam poprosił. — Coś, co się zaczyna — mówi pan Barbatnik — musi mieć też swój koniec. Dożyję czasu, kiedy ten koszmar się skończy. Zawsze to sobie powtarzałem. — Ale jak to się stało, że nie skończył pan w krematorium? Jakim sposobem pan tu z nami jest? Czemu jest tutaj Claire? A nie Helen z naszym dzieckiem? I nie moja matka? A za dziesięć lat... kto? Będę zaczynał nowy związek uczuciowy, mając czterdzieści pięć lat? Nowe życie w wieku lat pięćdziesięciu? Będę już wiecznie opłakiwał swą kondycję wyrzutka? Nie mogę! Nie chcę! — Nie mogli zabić wszystkich — ciągnie pan Barbatnik. — Wiedziałem o tym. Ktoś musi ocaleć, chociaż jeden człowiek. Więc powtarzałem sobie, że człowiekiem tym będę ja. Pracowałem w kopalniach węgla, dokąd mnie posłali. Z Polakami. Byłem wtedy młody i silny. Pracowałam całkiem jak we własnej kopalni, odziedziczonej po ojcu. Wmawiałem sobie, że tak trzeba. Że robię to wszystko dla swojego dziecka. Co rano wymyślałem różne powody, byle tylko dotrwać do wieczora. I dotrwałem. Tylko że kiedy Rosjanie zaczęli nadciągać niespodzie- 222 wanie szybko, Niemcy zbudzili nas o trzeciej nad ranem i kazali szykować się do marszu. Szliśmy przez wiele dni, straciłem rachubę. Trwało to bez końca, gdzie nie spojrzeć, wszędzie padali ludzie, i rzecz jasna znowu powiedziałem sobie, że jeśli ma ocaleć jeden człowiek, będę to ja. Ale tym razem przeczuwałem, że nawet jeśli dotrę do celu tej drogi, i tak nas tam wszystkich wystrzelają. Więc uciekłem, po wielu tygodniach marszu Bóg wie dokąd. Chowałem się w lasach, skąd wychodziłem w nocy i niemieccy gospodarze dawali mi jeść. Tak, to prawda — potwierdza, spoglądając na swoje duże ręce, w blasku świec szerokie jak łopaty i ciężkie jak łomy, obejmujące drobne dłonie Claire, jej delikatne kości i knykcie. — Bo wiecie, pojedynczy Niemiec nie jest taki zły. Ale starczy umieścić trzech w jednym pokoju i już można żegnać się z życiem. — I co potem? — pytam, ale on nie przestaje siedzieć ze spuszczoną głową jak gdyby rozważał zagadkę jednej dłoni w drugiej. — Jak pan ocalał, panie Barbatnik? — Jednej nocy jakaś Niemka z gospodarstwa powiedziała, że są u nich Amerykanie. Myślałem, że kłamie. Mówiłem sobie: nie wracaj, ona na pewno coś knuje. Ale nazajutrz wypatrzyłem spoza drzew czołg, na drodze, z białą gwiazdą, więc wybiegłem, wrzeszcząc, ile sił. — Na pewno wyglądał pan bardzo dziwnie — mówi Claire. — Skąd mieli wiedzieć, kim pan jest? — Wiedzieli. Nie byłem pierwszy. Wszyscy wychodziliśmy z kryjówek. Wszyscy, ilu nas pozostało. Straciłem żonę i oboje rodziców, brata, dwie siostry i trzyletnią córeczkę. — Och — jęczy Claire jak ukłuta igłą. — Panie Barbatnik, zamęczamy pana pytaniami, nie powinniśmy... Potrząsa głową. — Kochanie, kto żyje, musi pytać. Może w ogóle po to żyjemy. Wszystko na to wskazuje. — Tłumaczę mu — włącza się ojciec — że powinien napisać książkę o wszystkim, co przeżył. Są ludzie, którym zaraz dałbym ją do przeczytania. Gdyby ją przeczytali, może poszliby po ro- 223 zum do głowy i zastanowili się, jak mogą tak żyć i myśleć przy człowieku, który jest taki miły i dobry. — A przed wojną? — pytam. — Był pan młody. Kim chciał pan być? Patrząc na jego wielkie dłonie i silne ramiona, spodziewam się usłyszeć, że murarzem lub stolarzem. W Ameryce ponad dwadzieścia lat jeździł taksówką. — Człowiekiem — odpowiada — który widzi i rozumie, jak żyjemy, wie, co jest rzeczywistością, który nie schlebia sobie kłamstwami. Miałem tego rodzaju ambicje, odkąd byłem dzieckiem. Z początku byłem taki jak wszyscy, dobrym dzieckiem z chederu. Ale sam, własnymi rękami uwolniłem się od tego, mając szesnaście lat. Nie zamierzałem zostać fanatykiem, choćby ojciec miał mnie zabić. Wiara w coś, co nie istnieje, nie, to nie dla mnie. Fanatycy to właśnie ludzie, którzy nienawidzą Żydów. Żydzi też bywają fanatykami — zwraca się do Claire — ludźmi chodzącymi z głową w chmurach. Ale ja do nich nie należę. Odkąd skończyłem szesnaście lat i objaśniłem ojcu, czego nie zamierzam udawać. — Gdyby napisał książkę — zauważa ojciec — powinna nosić tytuł Człowiek, który nigdy się nie poddawał. — I tutaj ponownie się pan ożenił? — pytam. — Tak. Ona też przeżyła obóz. Za miesiąc miną trzy lata od jej śmierci — tak jak twoja matka, na raka. Nawet nie chorowała. Pewnego wieczoru zmywa po kolacji. Idę włączyć telewizor i nagle słyszę w kuchni jakiś łoskot. „Pomocy. Coś się dzieje". Wpadam do kuchni, ona leży na podłodze. „Nie mogłam utrzymać tałesza". Zawsze mówiła „tałesz" zamiast „talerz". Na dźwięk tego słowa po plecach przebiegły mi ciarki. I te jej oczy. Okropne. Od razu wiedziałem, że już po niej. Dwa dni potem dowiadujemy się, że rak dotarł do mózgu. Tak po prostu, bez ostrzeżenia. — Bez śladu emocji, tak z kronikarskiego obowiązku, dodaje: — Jak zawsze. — To straszne — mówi Claire. Gdy ojciec gasi po kolei wszystkie świece — dmuchając dla 224 pewności nawet na te, które już się wypaliły — idziemy do ogrodu, żeby Claire pokazała im widoczne dziś planety. Zwrócona w ich stronę, kiedy unoszą lunety, opowiada o Mlecznej Drodze, odpowiada na pytania o spadające gwiazdy, zwraca im uwagę, całkiem jak swoim sześcioklasistom — i jak mnie w pierwszy wieczór tutaj — na drobną gwiazdkę przy ogonie Małej Niedźwiedzicy, którą musieli rozpoznać greccy żołnierze, którzy chcieli wziąć udział w bitwie. Potem wracają do domu. Na wypadek gdyby obudzili się rano wcześniej od nas, chce im pokazać, gdzie są sok i kawa. Ja zostaję z Dazzle w ogrodzie. Nie wiem, co mam myśleć. Nie chcę wiedzieć. Mam tylko ochotę wspiąć się samotnie na szczyt wzgórza. Przypominam sobie nasze przejażdżki wenecką gondolą. Czy aby na pewno nie umarliśmy i nie poszliśmy do nieba? Trzeba by o to spytać gondoliera. Przez okno salonu widzę, jak wszyscy troje stoją wokół stolika. Claire nastawiła płytę na dragą stronę. Ojciec trzyma album z medalami szekspirowskimi. Wygląda na to, że czyta na głos napisy na rewersach. Po chwili Claire przysiada się do mnie na starej drewnianej ławce na szczycie pagórka. Bez słowa spoglądamy na dobrze nam znane gwiazdy. Robimy tak prawie co wieczór. Wszystko, co robiliśmy w ciągu lata, powtarzaliśmy niemal co dzień rano, po południu i wieczorem. Co dzień rozlegało się wołanie z kuchni do salonu, z sypialni do łazienki: „Clarisso, chodź, zobacz, słońce zachodzi". „Clarisso, przyleciał koliber". „Kochanie, jak nazywa się ta gwiazda?". Po raz pierwszy dzisiaj poddaje się znużeniu. — Ojej — wzdycha i kładzie głowę na moim na ramieniu. Czuję, jak powietrze najpierw wolno napełnia, potem wolno opuszcza jej ciało. Wymyślam na swój użytek konstelację najjaśniej świecących gwiazd. Mówię: — To po prostu czechowowskie opowiadanie. — Co takiego? — To wszystko. Dzisiaj. Lato. Dziewięć, dziesięć stron, nie 225 więcej. Pod tytułem Moja przeszłość. Dwóch starych mężczyzn odwiedza na wsi młodą, zdrową parę, pełną zadowolenia. Mężczyzna, lat trzydzieści pięć, zmądrzał nareszcie po błędach młodości. Kobieta ma dwadzieścia kilka lat, ocalała po bolesnym dzieciństwie i dojrzewaniu. Wszystko każe wierzyć, że wyszli z tego cało. Mają wrażenie, że ocaleli, w dużej mierze dzięki drugiemu. Są zakochani. Ale po kolacji jeden ze starców opowiada historię swego życia, mówi o kompletnej zagładzie pewnego świata i o ciosach, które nigdy nie przestają spadać. I to tyle. Opowiadanie po prostu się na tym kończy: jej ładna główka na jego ramieniu; jego ręka gładzi jej włosy; ich sowa huczy; ich konstelacje w ustalonym porządku — medaliony poukładane. Goście w świeżej pościeli. I ich letni domek, taki przytulny i zachęcający, na stoku wzgórza pod nimi, gdy tak siedzą i zastanawiają się, jakie mają powody do obaw. W domu gra muzyka. Naj śliczniej sza na świecie muzyka. „I oboje wiedzieli, że to, co najbardziej zawikłane i najtrudniejsze, dopiero się zaczyna". Zakończenie Pani z pieskiem. — Czy naprawdę się czegoś boisz? — Na to wychodzi, prawda? — Ale czego? Łagodne, przenikliwe, ufne, zielone oczy są we mnie wpatrzone. Cała pilna, szkolna uwaga skupia się na mnie — i na tym, co odpowiem. Po chwili mówię: — Sam nie wiem. Wczoraj w sklepie widziałem przenośne maski tlenowe. Sprzedawca pokazał mi, jak się z nimi obchodzić, i kupiłem jedną. Leży w szafce w łazience, za ręcznikami. Gdyby coś się komuś stało w nocy. — Przecież nic się nie stanie. Bo i czemu? — Niby nie ma powodu. Ale kiedy tak rozmawiał z tymi ludźmi, co prowadzą hotel, pożałowałem, że nie wziąłem jej z sobą do samochodu. — David, on nie umrze tylko dlatego, że podnieca go mówienie o przeszłości. Kochanie — całuje mnie w rękę i przytula ją do policzka — jesteś po prostu wyczerpany, nic więcej. Tak go 226 ponosi, potrafi zamęczyć człowieka na śmierć — ale to wszystko w dobrych intencjach. I wyraźnie cieszy się doskonałym zdrowiem. Nic mu nie jest. Jesteś po prostu wyczerpany. Pora spać, to wszystko. Pora spać, to wszystko. Och, niewinna ukochana, nie rozumiesz, a ja nie mogę ci powiedzieć. Nie mogę tego z siebie wydobyć, przynajmniej nie dzisiaj, ale za rok moja namiętność wygaśnie. Już przygasa i obawiam się, że nic nie może jej uratować. Ani ja, ani ty. Mocno przywiązany — tak mocno, jak do nikogo na świecie! — a nie będę mógł nawet cię dotknąć... chyba że najpierw upomnę sam siebie, że muszę. Wyprany z pożądania wobec ciała, które mnie przyjęło, wyżywiło i odrodziło, tak że panuję nad własnym życiem. Jakie to głupie! Idiotyczne! Niesprawiedliwe! Żeby tak mnie okraść! Z ciebie i z życia, które kocham, a które ledwie zaczynam poznawać! Kto mnie okradł? Jak zwykle ja sam! Oczyma wyobraźni widzę się więc już w poczekalni u Klingera. Pomimo obecności wszystkich tych „Newsweeków" i „New Yorkerów" nie jestem bynajmniej sympatycznym, nie rzucającym się w oczy cierpiętnikiem z wyciszonego opowiadania Czechowa o codziennym ludzkim nieszczęściu. Nie, raczej kimś o wiele ohydniej szym, podobnym do obłąkanego i przerażonego kaleki Gogola, który gna na złamanie karku do redakcji gazety, gdzie chce pilnie zamieścić ogłoszenie, że poszukuje nosa, który nie wiadomo czemu postanowił opuścić twarz. Tak jest, padłem ofiarą niedorzecznego, podłego, niewytłumaczalnego kawału! Proszę bardzo, psychiatryczny oszuście, oto wróciłem, i to w jeszcze gorszym stanie! Wysłuchałem każdego twojego słowa, wypełniłem wszystkie polecenia, skrupulatnie przestrzegałem najzdrowszego trybu życia — nawet zająłem się badaniem namiętności na zajęciach, analizą tych, co poddawali to zagadnienie bezlitosnej analizie... i oto efekty! Wiem tyle i tyle, wyobrażam sobie tyle i tyle, ale kiedy przychodzi co do czego, cała wiedza i cała wyobraźnia zdają się psu na budę. Lepiej po prostu nic nie wiedzieć! I dosyć mam pociechy niesionej przez zasadę rzeczywi- 227 stości! Proszę mi ją znaleźć, zanim będzie za późno! Oto czeka na mnie idealna młoda kobieta! Kobieta jak marzenie, życie godne zazdrości! I podaję szykownemu, zażywnemu, inteligentnemu lekarzowi ogłoszenie z rubryki POSZUKIWANE, opisujące wygląd, wartość faktyczną i sentymentalną, i nagrodę, jaką proponuję w zamian za informacje, które doprowadzą do odzyskania straty: „Moje pożądanie wobec panny Claire Ovington — nauczycielki w szkole prywatnej na Manhattanie, wzrost pięć stóp i dziesięć cali, waga sto trzydzieści osiem funtów, blond włosy, srebrzystozielone oczy, najmilsza, najczulsza i najbardziej lojalna natura — w tajemniczy sposób się ulotniło...". Co na to doktor? Że być może nigdy nie było w moim posiadaniu? I że trzeba się rzecz jasna nauczyć obywać bez tego, co znikło... Niedobre sny omywają mnie całą noc jak woda rybie skrzela. Budzę się o świcie i stwierdzam, że dom nie zmienił się w zgliszcza, w których porzucono mnie jako nieuleczalnie chorego. Obok leży moja chętna Clarissa! Unoszę jej nocną koszulę, zaczynam naciskać i ssać sutki, dopóki blade, aksamitne, dziecięce kręgi nie pęcznieją i nie zaczyna się pojękiwanie. Ale kiedy tak przy-sysam się jak oszalały do najsmakowitszego kęska jej ciała, gdy całe nagromadzone we mnie szczęście i nadzieja stają naprzeciw lękowi przed nadchodzącymi przemianami, jednocześnie czekam na ten najstraszniejszy odgłos, który ma nadejść z pokoju, gdzie leżą na dwóch świeżo zaścielanych łóżkach, każdy samotny i bez czucia, pan Barbatnik i ojciec. isiS .