15601
Szczegóły |
Tytuł |
15601 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15601 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15601 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15601 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Erich Kastner
Mania czy Ania
Tłumaczyły
Leonia Gradstein Janina Gillowa
Ilustrowała
Ewa Salamon
NASZA KSIĘGARNIA
Tytuł oryginaht niemieckiego DAS DOPPELTE LOTTCHEN
© Copyright by Atrium Verlag Ziirich
© Copyright for the Polish edition
by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1993
■o
1-а \ o
\0*
13
Opracowanie graficzne serii Maria Turbaczewska
Redaktor Elżbieta Brzoza
Redaktor techniczny Maria Bochacz
ISBN 83-10-09926-6
PRINTED IN POLA ND
Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1995 r.
Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A. w Krakowie.
Druk z dostarczonych diapozytywów. Zam. 3090/95
і°Да.оох
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Domy Kolonijne to jakby ule. Zdrojowa Góra nad Górskim Zdrojem. Autobus z dwudziestoma „nowymi". Loki i warkocze. Czy dziecko dziecku może odgryźć nos? Angielski król i jego astrologiczny bliźniak. I jak tu wrócić z uśmiechniętą buzią?
Czy znacie Zdrojową Górę? Zdrojową Górę nad Górskim Zdrojem? Nie? Naprawdę? To dziwne. Kogo się tylko zapytać, nikt nie zna Zdrojowej Góry. Możliwe, że Zdrojowa Góra nad Górskim Zdrojem to miejscowość znana właśnie tylko tym ludziom, których się nikt o to nie pyta? Wcale bym się temu nie dziwił. To się zdarza.
Więc jeśli nie znacie Zdrojowej Góry nad Górskim Zdrojem, to naturalnie nie znacie także Domu Kolonijnego w Zdrojowej Górze nad Górskim Zdrojem, znanej kolonii letniej dla dziewczynek. Szkoda! Ale to nic. Domy Kolonijne podobne są do siebie jak bochenki chleba albo jak dzikie fiołki. Kto zna jeden — zna wszystkie. I gdyby ktoś przechodził w pobliżu, mógłby myśleć, że to są ogromne ule. Tak tam brzęczy od śmiechu, krzyku, szeptów i chichotów. Takie kolonie letnie to ule dziecięcego szczęścia i radości. A ilekolwiek by ich było — nie będzie ich nigdy dosyć!
5
Naturalnie wieczorem, w sypialni, przysiada niekiedy na łóżeczkach szary karzełek Tęsknik, wyjmuje z kieszeni szary zeszycik rachunkowy i szary ołówek i liczy z poważną miną wszystkie łzy dzieci, te wypłakane i te nie wypłakane.
Ale rano ani się spostrzeżesz, jak znika. Wtedy dzwonią filiżanki do mleka, a małe buzie paplają na wyścigi. Wtedy golaski pędzą gromadą do chłodnego, zielonego jeziora, pluskają się, gwarzą, krzyczą z radości, pieją, pływają albo przynajmniej udają, że pływają.
Tak też jest i w Zdrojowej Górze nad Górskim Zdrojem, gdzie rozpoczyna się historia, którą wam chcę opowiedzieć. Historia dość zawiła. I będziecie musieli niekiedy piekielnie uważać, aby wszystko dokładnie i gruntownie zrozumieć. Na początku nie dzieje się jeszcze nic nadzwyczajnego. Sprawy komplikują się dopiero w późniejszych rozdziałach. Komplikują się — i stają się bardzo ciekawe.
Na razie dzieci kąpią się w jeziorze, a najdziksza z nich wszystkich jest, jak zwykle, dziewięcioletnia dziewczynka, która ma głowę pełną loków i pomysłów i nazywa się Ania. Ania Palffy. Z Wiednia.
Nagle z domu odzywa się gong. I drugi raz, i trzeci. Dzieci i wychowawczynie, które się jeszcze kąpią, wychodzą na brzeg.
— Gong obowiązuje wszystkich! — woła panna Ulry-ka. — Także i Anię!
— Już idę! — krzyczy Ania. I rzeczywiście przybiega. Panna Ulryka zagania swoje gęgające stadko do kurnika.
Punktualnie o dwunastej jest obiad. A potem dziewczynki niecierpliwie czekają na popołudnie. Dlaczego?
Po południu ma przybyć dwadzieścia „nowych"! Dwadzieścia dziewczynek z południowych Niemiec. Czy będą wśród nich strojnisie? Plotkarki? Stare damy trzynasto-, a może i czternastoletnie? Czy przywiozą jakieś ciekawe zabawki?
6
Może znajdzie się wśród nich duża piłka? Z piłki Trudy uciekło powietrze. A Brygida swojej nie chce pożyczyć. Zamknęła ją w szafie. Na klucz. Aby jej nikt nie popsuł. To się także zdarza.
Więc po południu Ania, Truda, Brygida i inne dzieci stoją przed wielką, szeroko otwartą żelazną bramą i w napięciu czekają na autobus, który ma przywieźć te „nowe" z pobliskiej stacji. Jeśli pociąg przybył punktualnie, to już powinny...
Wtem słychać klakson. — Jadą! — Autobus toczy się drogą, zakręca ostrożnie przed wjazdem i staje. Szofer wysiada i zestawia na ziemię dziewczynki, jedną po drugiej. Ale nie tylko dziewczynki, lecz także kuferki i torby, i lalki, i koszyczki, i pluszowe pieski, i hulajnogi, i parasoleczki, i termosy, i płaszcze deszczowe, i plecaki, i zwinięte koce, i książki z obrazkami, i blaszane puszki na rośliny, i siatki na motyle... cały różnokolorowy bagaż.
W końcu z drzwi wozu wynurza się ze swymi manatkami dwudziesta dziewczynka. Stworzenie o poważnej mince. Szofer skwapliwie wyciąga ręce.
Mała potrząsa głową, dwa warkoczyki tańczą.
— Nie, dziękuję — mówi grzecznie, lecz zdecydowanie, i spokojnie, pewnie schodzi ze schodka. Na dole rozgląda się i uśmiecha nieśmiało. Nagle otwiera oczy zdumiona. Gapi się na Anię. Teraz i Ania robi wielkie oczy. Z przerażeniem patrzy w twarz „nowej".
Inne dzieci i panna Ulryka patrzą zaskoczone to na jedną, to na drugą. Szofer przesuwa czapkę w tył, drapie się w głowę i stoi z otwartymi ustami. Dlaczego?
Ania i „nowa" są podobne do siebie jak dwie krople wody. Wprawdzie jedna ma długie loki, a druga porządnie splecione warkocze, ale to jest naprawdę jedyna różnica.
7
Nagle Ania odwraca się i pędzi do ogrodu, jakby ją lwy i tygrysy ścigały.
— Aniu! — krzyczy panna Ulryka. — Aniu!
Potem wzrusza ramionami i przede wszystkim wprowadza dwadzieścia nowicjuszek do domu. Ostatnia, ociągając się i nie mogąc ochłonąć ze zdziwienia, idzie dziewczynka z warkoczami. i
Pani Muthesius, kierowniczka Domu Kolonijnego, siedzi w kancelarii i omawia ze starą, rezolutną kucharką jadłospis na dzień następny.
Wtem pukanie. Wchodzi panna Ulryka i melduje, że „nowe" przybyły w komplecie, zdrowe i wesołe.
— Cieszy mnie to. Dziękuję.
— Ale jeszcze jedno...
— No? — Kierowniczka, mocno zajęta, rzuca krótkie spojrzenie.
— Chodzi o Anię Palffy — zaczyna panna Ulryka nie bez wahania. — Ona czeka za drzwiami.
— Dawać mi tego smyka! — Pani Muthesius uśmiecha się mimo woli. — Cóż ona tam znowu przeskrobała?
— Tym razem nic — mówi wychowawczyni. — Tylko... — Otwiera ostrożnie drzwi i woła: — Wejdźcie tu obie. Nie bójcie się.
I wchodzą do pokoju dwie dziewczynki. Stają daleko od siebie.
— O rany! To ci dopiero heca! — mruczy kucharka. Pani Muthesius ze zdziwieniem przygląda się dzieciom,
a panna Ulryka mówi:
— „Nowa" nazywa się Mania Kórner i przybywa z Monachium.
— Jesteście spokrewnione?
Obie dziewczynki potrząsają głowami nieznacznie, lecz z przekonaniem.
— Do dzisiejszego dnia nigdy się przedtem nie widziały — dodaje panna Ulryka. — To dziwne, prawda?
— Co tam znów dziwnego — mówi kucharka. — Jakże mogły się widzieć, kiedy jedna jest z Monachium, a druga z Wiednia.
— Dwie dziewczynki tak bardzo io siebie podobne będą na pewno dobrymi przyjaciółkami — mówi pani Muthesius
9
przyjaźnie. — Nie boczcie się tak na siebie, dzieci! Podejdźcie, podajcie sobie ręce.
— Nie! — woła Ania i chowa ręce za siebie.
Pani Muthesius wzrusza ramionami i po chwili namysłu mówi:
— Możecie odejść.
Ania pędzi do drzwi, otwiera je gwałtownie i wybiega z hałasem. Mania dyga i wolno opuszcza pokój.
— Chwileczkę, Maniu — mówi kierowniczka i otwiera dużą księgę. — Zapiszę jeszcze twoje nazwisko, kiedy i gdzie się urodziłaś, jak się nazywają twoi rodzice...
— Ja mam tylko mamusię... — szepce Mania.
Pani Muthesius macza pióro w kałamarzu. — Więc najpierw data urodzenia.
Mania idzie korytarzem, potem po schodach w górę, otwiera drzwi i staje w pokoju pełnym szafek. Jej kuferek jest jeszcze nie rozpakowany. Zaczyna więc układać swoje sukienki, koszulki, fartuszki i pończoszki w szafce dla niej przeznaczonej. Przez otwarte okno dobiega z daleka śmiech dzieci.
Mania trzyma w rękach fotografię młodej kobiety. Przez chwilę patrzy na nią czule, wreszcie chowa troskliwie pod fartuszki. Gdy chce zamknąć szafę, wzrok jej pada w lustro umieszczone na wewnętrznych drzwiach. Spogląda na swoje odbicie poważnie i badawczo, jakby się po raz pierwszy zobaczyła. Potem, z nagłą decyzją, odrzuca w tył warkocze i układa włosy tak, że jej czupryna przypomina uczesanie Ani Palffy.
Gdzieś trzasnęły drzwi. Szybko, jakby złapana na gorącym uczynku, Mania opuszcza ręce.
Ania siedzi z przyjaciółkami na ogrodowym murku. Ma poważnie zmarszczone czoło.
10
— Ja bym na to nie pozwoliła — mówi Truda, jej koleżanka szkolna z Wiednia. — Przyjeżdża sobie bezczelnie z twoją twarzą!
— Więc cóż ja mam zrobić? — pyta Ania ze złością.
— Podrap ją — poddaje Monika.
— Najlepiej będzie, jak jej nos odgryziesz — radzi Krystyna. — Wtedy za jednym zamachem pozbędziesz się całego kłopotu. — I macha swobodnie nogami.
— Tak komuś spaskudzić wakacje! — mruczy Ania, szczerze rozgoryczona.
— To przecież nie jej wina — oświadcza pucołowata Stefa. — Gdyby ktoś przyjechał i wyglądał tak jak ja...
Truda śmieje się.
— Sama nie wierzysz, żeby znalazł się ktoś tak głupi, kto chciałby z twoją twarzą po świecie chodzić!
Stefa dąsa się. Inne się śmieją. Nawet na twarzyczce Ani pojawia się uśmiech. Wtem rozlega się gong.
— Karmienie dzikich zwierząt! — krzyczy Krystyna. I dziewczynki zeskakują z murka.
Pani Muthesius mówi w jadalni do panny Ulryki:
— Trzeba nasze małe sobowtóry posadzić obok siebie. Może taka radykalna kuracja pomoże.
Dzieci z hałasem napływają do sali. Słychać szuranie stołków. Dyżurne niosą do stołu parujące wazy, inne dziewczynki napełniają podawane im talerze.
Panna Ulryka staje za Anią i Trudą, dotyka lekko pleców Trudy i mówi:
— Ty usiądź obok Hildy Strum. Truda odwraca się i chce coś powiedzieć.
— Ale...
— Żadnych sprzeciwów, dobrze?
Truda wzrusza ramionami, wstaje i odchodzi nadąsana.
11
Łyżki dzwonią. Miejsce obok Ani jest puste. Zdumiewające, ile spojrzeń ściąga czasem na siebie puste miejsce!
Wtem, jak na komendę, wszystkie spojrzenia kierują się ku drzwiom. Wchodzi Mania.
— Jesteś nareszcie — mówi panna Ulryka. — Chodź, pokażę ci twoje miejsce. — I prowadzi do stołu cichą, poważną dziewczynkę z warkoczami.
Ania nie podnosi wzroku, tylko z wściekłością je zupę. Mania siada posłusznie obok Ani i sięga po łyżkę, choć gardło ma jak zasznurowane.
Inne dziewczynki zerkają ciekawie w stronę dziwnej pary. Cielę o dwóch lub trzech głowach nie byłoby bardziej interesujące. Gruba, pucołowata Stefa ma wciąż usta otwarte ze zdziwienia.
Ania nie może się dłużej pohamować. I wcale nie ma ochoty. Z całej siły kopie Manię pod stołem w nogę.
Mania kurczy się z bólu i mocno zaciska usta.
Przy stole dla dorosłych wychowawczyni Gerda mówi potrząsając głową:
— To nie do wiary! Dwie całkiem obce dziewczynki i takie
podobieństwo!
— Może to są astrologiczne bliźnięta? — rzuca panna Ulryka po namyśle.
— A co to znowu takiego? — pyta panna Gerda. — Astrologiczne bliźnięta?
— Są tacy ludzie, najzupełniej jednakowi, choć wcale nie spokrewnieni ze sobą. Ale przyszli na świat w ułamku tej samej sekundy.
— Ach! — mruczy panna Gerda. Pani Muthesius przytakuje.
— Kiedyś czytałam o pewnym krawcu londyńskim, który wyglądał zupełnie jak król angielski, Edward VII. Byli tak do siebie podobni, że krawiec miał nawet taką samą brodę. Król
12
kazał go sprowadzić do swego pałacu w Buckingham i długo z nim rozmawiał.
— I obaj naprawdę urodzili się w tej samej sekundzie?
— Tak. Przypadkiem można było to najdokładniej ustalić.
— No i co dalej? — pyta panna Gerda, słuchając w napięciu.
— Krawiec musiał, na życzenie króla, zgolić sobie brodę.
Inne wychowawczynie się śmieją, a pani Muthesius obserwuje stół, przy którym siedzą dwie dziewczynki. Potem mówi:
— Mania Kórner otrzyma łóżko obok Ani Palffy. One się muszą przyzwyczaić do siebie.
Jest noc. Wszystkie dziewczynki śpią. Z wyjątkiem dwóch. Te dwie odwróciły się plecami do siebie, udają, że śpią, ale leżą z szeroko otwartymi oczami.
Ania patrzy ze złością na srebrzyste kółka, które księżyc maluje na jej łóżku. Nagle nadstawia uszu. Słyszy cichy, z trudem tłumiony płacz.
Mania przyciska ręce do ust. Cóż jej powiedziała mama przy rozstaniu?
„Tak się cieszę, że przez kilka tygodni będziesz wśród wielu wesołych dzieci! Jesteś za poważna na swój wiek, Maniu. O wiele za poważna. Ja wiem, nie jesteś temu winna. To moja wina. Wina mojego zawodu. Za mało przebywam w domu. Kiedy wracam, jestem zmęczona. A ty tymczasem nie bawiłaś się, jak inne dzieci, tylko zmywałaś, gotowałaś, nakrywałaś do stołu... Naucz się śmiać i wracaj, proszę, z uśmiechniętą buzią, moja mała gosposiu!"
A ona jest tu, wśród obcych, i leży obok złej dziewczynki, która jej nienawidzi, ponieważ jest do niej podobna. Mania wzdycha. I jak tu wrócić z uśmiechniętą buzią? Zaczyna cicho łkać.
Nagle czuje, że mała, obca rączka gładzi ją niezgrabnie po
13
włosach. Mania drętwieje ze strachu. Czyżby ze strachu? Ręka Ani gładzi ją dalej nieśmiało.
Księżyc zagląda przez duże okno sypialni i jest zdumiony. Oto leżą jedna obok drugiej dwie dziewczynki, które nie mają odwagi spojrzeć na siebie, i ta, która dopiero co płakała, szuka po ciemku gładzącej ją rączki.
No, dobrze — myśli stary, srebrny księżyc. — Teraz mogę spokojnie zachodzić.
I zachodzi.
ROZDZIAŁ DRUGI
O różnicy między zawieszeniem broni a pokojem. Umywalnia jako salon fryzjerski. Mania czy Ania? Truda obrywa kuksańca? Fotograf Eipel-dauer i leśniczyna. Moja mama, nasza mama. Nawet panna Ulryka domyśla się czegoś.
Czy zawieszenie broni między tymi dwiema było trwałe i miało jakąś wartość? Chociaż zostało zawarte bez układów i słów? No jasne. Ale od zawieszenia broni do pokoju droga jest daleka. Także wśród dzieci. A może...
Nie śmiały spojrzeć na siebie, gdy się na drugi dzień rano zbudziły, gdy potem w białych długich koszulkach biegły do umywalni, gdy ubierały się razem szafka przy szafce, gdy krzesło przy krześle piły mleko na śniadanie. Nie śmiały zrobić tego wtedy, gdy śpiewały piosenki, biegając nad jeziorem, ani gdy później z wychowawczynią bawiły się w koło i plotły wianuszki. Raz jeden spojrzenia ich musnęły się przelotnie, ale wnet, przestraszone, znów się rozbiegły.
Panna Ulryka siedzi na łące i czyta wspaniały romans, w którym na każdej stronie jest mowa o miłości. Niekiedy opuszcza trzymaną książkę i myśli w rozmarzeniu o pewnym inżynierze, który jest sublokatorem jej ciotki. Rudolf mu na imię! Ach, Rudolf!
15
Ania bawi się tymczasem z przyjaciółkami w berka. Ale myślami jest gdzieś indziej. Co chwila się ogląda, jakby kogoś szukała i nie mogła znaleźć.
— Kiedy nareszcie odgryziesz nos tej nowej, co? — pyta Truda.
— Nie bądź głupia! — odpowiada Ania. Krystyna patrzy zaskoczona.
— No, myślałam, że jesteś na nią wściekła?
— Nie mogę przecież każdemu, na kogo jestem wściekła, odgryzać nosa — oświadcza Ania chłodno. I dodaje: — Poza tym wcale nie jestem na nią wściekła.
— Ale wczoraj wściekłaś się — wtrąca Stefa.
— I jeszcze jak! — uzupełnia Monika. — Przy kolacji kopnęłaś ją tak, że o mało nie wrzasnęła.
— No właśnie! — stwierdza Truda z widoczną satysfakcją. Ania najeża się.
— Jeżeli natychmiast nie przestaniecie — woła gniewnie — to również dostaniecie kopniaka. — To rzekłszy, odwraca się i odchodzi obrażona.
— Ona sama nie wie, czego chce — mówi Krystyna wzruszając ramionami.
Mania w wianuszku na głowie siedzi samotnie na łące i wije drugi wianuszek. Wtem cień pada na jej fartuszek. Podnosi głowę — Ania stoi przed nią zmieszana i niepewna, przestępując z nogi na nogę.
Mania zdobywa się na leciuchny uśmiech, taki, że ledwie można go dostrzec. Właściwie tylko przez lupę.
Ania oddycha z ulgą i uśmiecha się również.
Mania podnosi wianek, który właśnie uwiła, i pyta nieśmiało:
— Chcesz go?
Ania przyklęka i mówi z zapałem:
16
— Tak, jeśli ty sama włożysz mi go na głowę. Mania wciska wianek na loki Ani. Potem kiwa głową
i mówi:
— Ładnie!
I tak siedzą obok siebie na łące dwie jednakowe dziewczynki, są samiutkie, milczą i uśmiechają się do siebie niepewnie.
Wreszcie Ania wzcfveha<?liieżko i pyta: /W" 'er-
2 — Mania czy Ania
— Czy gniewasz się jeszcze na mnie? Mania potrząsa głową.
Ania patrzy w ziemię i wybucha:
— To przyszło tak nagle! Autobus! I potem ty! Taka okropność!
Mania potakuje.
— Taka okropność — powtarza. Ania pochyla się.
— Właściwie to jest strasznie zabawne, prawda? Mania patrzy zdumiona w jej swawolnie błyszczące oczy.
— Zabawne? — Potem cicho pyta: — Czy ty masz rodzeństwo?
— Nie.
— Ja też nie — mówi Mania.
Obie wśliznęły się do umywalni i stoją przed dużym lustrem. Mania pełna zapału czesze loki Ani grzebieniem i szczotką.
Ania krzyczy: „Au"! i „Och!"
— Siedź spokojnie! — gniewa się Mania udając surowość. — Jak ci mama plecie warkocze, to nie krzyczysz.
— Ja przecież wcale nie mam mamy — mruczy Ania. — Dlatego... au! dlatego jestem takim „głośnym dzieckiem", jak mówi tatuś.
— Czy tatuś nigdy ci nie daje w skórę? — pyta Mania przy okazji, zaczynając splatać warkocz.
— Ach, gdzież tam! Zanadto mnie kocha!
— To nie ma z tym nic wspólnego — stwierdza Mania rezolutnie.
— Poza tym on ma głowę zajętą innymi sprawami.
— Wystarczy przecież, żeby ręki nie miał zajętej. Śmieje się.
Nareszcie warkocze Ani są splecione i dzieci patrzą do
18
lustra płonącymi oczami. Twarzyczki lśnią jak choinki w wieczór wigilijny. Dwie zupełnie jednakowe dziewczynki patrzą do lustra. Dwie zupełnie jednakowe dziewczynki spoglądają z lustra.
— Jak dwie siostry! — szepce Mania zachwycona. Rozbrzmiewa gong obiadowy.
— To będzie heca! — woła Ania. — Chodź! — Wybiegają z umywalni. I trzymają się za ręce.
Inne dzieci już dawno siedzą na miejscach. Tylko stołki Ani i Mani są puste. Wtem otwierają się drzwi i wchodzi Mania. Nie zwlekając siada na stołku Ani.
— Ty — ostrzega Monika — to jest miejsce Ani. Przypomnij sobie kopniaka.
Dziewczynka wzrusza tylko ramionami i zaczyna jeść.
Drzwi otwierają się znowu i... tam, do licha — Mania we własnej osobie wchodzi po raz drugi. Idzie, nawet nie drgnąwszy, do ostatniego pustego miejsca i siada.
Inne dziewczynki przy stole otwierają usta i oczy. Teraz gapią się też dzieci zza innych stołów. Wstają i otaczają dwie Manie.
Napięcie pryska dopiero wówczas, gdy te dwie parskają śmiechem. Nie upłynęła minuta, a już cała sala rozbrzmiewa wielogłosem dziecięcego śmiechu.
Pani Muthesius marszczy czoło.
— Cóż to znowu za awantura? — Wstaje i rzucając królewskie, pełne nagany spojrzenia, wkracza w szalejący gwar. Ale gdy tylko spostrzega dwie dziewczynki z warkoczami, gniew jej roztapia się nagle jak śnieg na słońcu. — Więc która z was Ania Palffy, a która Mania Kórner? — pyta rozbawiona.
— Tego nie zdradzimy — powiada jedna z Mań, mrużąc szelmowsko oko. I znowu rozlega się głośny śmiech.
19
— Na Boga! — woła pani Muthesius w komicznej rozpaczy. — I cóż teraz zrobimy?
— Może — proponuje druga z Mań wesoło — może jednak ktoś odgadnie?
Stefa podnosi dwa palce, jak uczennica, która chce być koniecznie pytana.
— Ja wiem! — krzyczy. — Truda chodzi z Anią do jednej klasy. Truda musi zgadnąć.
Truda wychodzi ociągając się, przygląda się raz jednej, raz drugiej Mani i potrząsa głową bezradnie. Wreszcie filuterny uśmieszek zjawia się na jej twarzy. Z całej siły ciągnie bliżej stojącą Manię za warkocz i w jednej chwili daje się słyszeć klaśnięcie.
Trzymając się za policzek, Truda krzyczy z triumfem:
— To jest Ania!
Ogólna wesołość dochodzi teraz do szczytu.
Ani i Mani pozwolono pójść do miasteczka. Muszą być koniecznie razem uwiecznione na fotografii. A fotografie pośle się do domu. To dopiero się zdziwią!
Fotograf, niejaki pan Eipeldauer, gdy minęło pierwsze osłupienie, wspaniale wywiązał się z zadania. Zrobit sześć różnych zdjęć. Za dziesięć dni pocztówki mają być gotowe.
Gdy dziewczynki wyszły, powiedział do żony:
— Wiesz co? Poślę kilka odbitek na błyszczącym papierze do „Tygodnika Ilustrowanego" albo do innego czasopisma. Redakcje interesują się czasem takimi rzeczami.
Wyszedłszy ze sklepu, Ania znów rozpuszcza swoje „głupie" warkocze, gdyż to grzeczne uczesanie psuje jej humor. A kiedy może potrząsać lokami, znów staje się sobą. Zaprasza Manię na szklankę lemoniady, Mania się opiera.
20
— Musisz mnie słuchać — mówi Ania energicznie. — Przedwczoraj tatuś przysłał mi znów pieniądze na drobne wydatki. Idziemy!
Idą więc do leśniczówki, siadają w ogrodzie, piją lemoniadę i paplają. Dwie dziewczynki tyle mają do opowiadania, tyle pytań i odpowiedzi, kiedy nareszcie się zaprzyjaźnią!
Kury dziobiąc i gdacząc biegają tu i tam pomiędzy stołami gospody. Stary pies myśliwski obwąchuje dziewczynki i akceptuje ich obecność.
— Czy twój tatuś dawno umarł? — pyta Ania.
21
— Nie wiem — mówi Mania. — Mama nigdy o nim nie mówi, a nie chciałabym się pytać.
Ania potakuje.
— Ja wcale nie mogę sobie przypomnieć mojej mamy. Dawniej na fortepianie ojca stała jej duża fotografia. Kiedyś nadszedł, gdy się jej przyglądałam. Na drugi dzień zniknęła. Pewnie zamknął ją w biurku.
Kury gdaczą. Pies myśliwski drzemie. Dziewczynka, która nie ma ojca, i dziewczynka, która nie ma matki — piją lemoniadę.
— Ty przecież także masz dziewięć lat? — pyta Ania.
— Tak — potwierdza Mania. — Czternastego października skończę dziesięć.
Ania prostuje się jak świeca.
— Czternastego października?
— Czternastego października. Ania pochyla się i szepce:
— Ja też!
Mania sztywnieje jak lalka.
Za domem pieje kogut. Pies łapie pszczołę, która mu brzęczy koło nosa. Z kuchennego okna słychać śpiew le-śniczyny.
Dwie dziewczynki patrzą sobie w oczy jak zahipnotyzowane. Mania przełyka ślinę i pyta, chrypiąc z podniecenia:
— A gdzie ty się urodziłaś?
— W Linzu nad Dunajem — odpowiada Ania cicho i z wahaniem, jakby się bała.
Mania zwilża językiem spieczone wargi.
— Ja też.
W ogrodzie jest cicho. Tylko szczyty drzew się poruszają. Może Los, który właśnie unosił się nad ogrodem, musnął je swymi skrzydłami?
22
— Mam w szafie fotografię mojej... mojej mamy — mówi Mania wolno.
Ania zrywa się.
— Pokaż mi! — Ściąga ją z krzesła i wybiegają do ogrodu.
— No, no! — woła ktoś z oburzeniem. — Cóż to znowu za moda? — (To leśniczyna). — Pić lemoniadę i nie płacić?
Ania przestraszyła się. Drżącymi palcami grzebie w portmonetce, wciska leśniczynie do ręki w kilkoro zwinięty banknot i biegnie za Manią.
— Należy się reszta! — krzyczy kobieta. Ale dzieci jej nie słyszą. Biegną, jakby chodziło o życie.
— Ciekawa jestem, co też te gąski zbroiły? — burczy kobieta. I wraca do domu. Stary pies myśliwski wlecze się za nią.
W domu Mania gorączkowo przewraca w szafie. Spod stosu bielizny wydobywa fotografię i podaje ją drżącej na całym ciele Ani.
Ania patrzy nieśmiało i trwożliwie na fotografię. Nagle wzrok jej się rozjaśnia. Oczy wpijają się po prostu w twarz kobiety.
Mania patrzy na nią pełna oczekiwania.
Ania, wyczerpana nadmiarem szczęścia, opuszcza fotografię i uśmiecha się błogo. Potem przyciska ją porywczo do siebie i szepce:
— Moja mama! Mania obejmuje Anię.
— Nasza mama! — Dwie dziewczynki przytulają się do siebie.
Za tajemnicą, którą właśnie odkryły, czekają nowe zagadki, nowe tajemnice.
Panna Ulryka stoi w kancelarii przy biurku kierowniczki i ma na policzkach czerwone, okrągłe plamy ze zdenerwowania.
23
— Nie mogę tego dla siebie zachować! — wyznaje. — Muszę się pani zwierzyć! Gdybym choć wiedziała, co mam uczynić!
— No, no — mówi pani Muthesius. — Cóż pani ma na sercu, moja droga?
— To nie są astrologiczne bliźnięta!
— Kto taki? — pyta pani Muthesius z uśmiechem. — Angielski król i krawiec?
— Nie. Ania Palffy i Mania Kórner! Sprawdziłam w książce przyjęć. One są obie urodzone w Linzu, tego samego dnia! To nie może być przypadek!
— Prawdopodobnie to nie jest przypadek, moja droga. Zastanawiałam się już na tym.
— Więc pani wie? — pyta panna Ulryka, oddychając z trudem.
— Oczywiście. Gdy zapytałam Manię po jej przyjeździe o dane i wpisywałam je do książki, porównałam je z miejscem i datą urodzenia Ani. To było przecież zrozumiałe, prawda?
— Tak, tak. I co teraz będzie?
— Nic.
— Nic?
— Nic. I jeśli pani puści parę z ust, to obetnę ci uszy, moja droga.
— Ależ...
— Nie ma żadnego „ależ". Dzieci nie domyślają się niczego. Sfotografowały się i wyślą zdjęcia do domu. Jeśli się przez to sytuacja wyjaśni — to dobrze. Lecz pani i ja nie możemy bawić się w przeznaczenie. Dziękuję, że pani to zrozumiała, moja droga. A teraz, proszę, niech mi pani przyśle kucharkę.
Panna Ulryka nie ma zbyt mądrej miny opuszczając kancelarię. Zresztą byłoby to u niej coś zupełnie nowego.
ROZDZIAŁ TRZECI
Odkrywanie nowych światów. Same zagadki. Podzielone imię. Poważna fotografia i wesoły list. Rodzice Stefy rozwodzą się. Czy dzieci można dzielić?
Czas mija. Nic innego nie umie. Czy dwie dziewczynki odebrały swoje zdjęcia od pana Eipeldauera? — Już dawno! Czy wścibska panna Ulryka dopytywała się o fotografie, które miały posłać do domu? — Już dawno! Czy Ania i Mania pokiwały główkami, mówiąc „tak"? — Już dawno! I właśnie od tak dawna fotografie, podarte na drobniutkie kawałeczki, leżą na dnie zielonego jeziora w Zdrojowej Górze. Dzieci okłamały pannę Ulrykę. Chcą tajemnicę zachować dla siebie. Chcą ją razem ukryć i razem — być może — odsłonić. A kto wtrąci się do tego, zostanie bezlitośnie oszukany. Inaczej być nie może! Nawet Mania nie ma wyrzutów sumienia. A to coś znaczy!
Obie dziewczynki nie rozstają się teraz ani na chwilę. Truda, Stefa, Monika, Krystyna i inne są czasem złe na Anię, zazdrosne o Manię. Ale cóż to pomoże? Nic. Gdzie one znowu sterczą?
Sterczą w pokoju pełnym szafek. Mania wyjmuje ze swojej szafki dwa jednakowe fartuszki, jeden z nich daje siostrze, a drugi przypasuje sobie i mówi:
25
— Fartuszki kupiła mama u Oberpollingera.
— Aha — powiada Ania — to jest sklep na Neuhauserst-rasse, przy... jak się nazywa ta brama?
— Karlstor.
— Prawda. Przy Karlstor.
Wiedzą już dość dużo jedna o drugiej. O życiu codziennym, o koleżankach szkolnych, sąsiadach, nauczycielkach i mieszkaniach. Dla Ani wszystko, co ma związek z matką, jest tak niesłychanie ważne! A Mania pali się, aby wszystkiego, ale to wszystkiego dowiedzieć się o ojcu.
Całymi dniami o niczym innym nie mówią. I jeszcze wieczorem szepcą godzinami, leżąc w łóżkach. Każda odkrywa inny, nowy świat! To, co dotąd obejmowało ich dziecięce niebo, okazało się zaledwie połową ich świata.
A gdy zdarza się, że nie są zajęte łączeniem tych dwóch połówek w jedną całość, pochłania je inny temat, dręczy je inna tajemnica: dlaczego rodzice nie są razem?
— Najpierw musieli się naturalnie pobrać — wyjaśnia Ania po raz setny. — Potem urodziły im się dwie małe dziewczynki. A ponieważ mama nazywa się Marianna, ochrzcili jedno dziecko imieniem Maria, a drugie imieniem Anna. To przecież bardzo ładnie. Wtedy musieli się jeszcze kochać.
— Na pewno! — rzecze Mania. — Ale potem pewnie się pokłócili. I rozeszli się. I tak nas podzielili, jak przedtem imię mamy.
— Właściwie powinni byli najpierw zapytać nas, czy mogą nas podzielić!
— Wtedy nie umiałyśmy przecież jeszcze mówić.
Obie siostry uśmiechają się bezradnie. Potem biorą się pod ręce i idą do ogrodu.
* * *
26
Przyniesiono pocztę. Wszędzie — na trawie, na murkach, na ogrodowych ławkach kucają dziewczynki i czytają listy. Mania trzyma fotografię mężczyzny w wieku około trzydziestu pięciu lat i patrzy czule na swego ojca. A więc tak wygląda! I takie się ma uczucie, kiedy się ma prawdziwego, żywego ojca.
Ania odczytuje list ojca:
— „Moje drogie, jedyne dziecko!" Taki blagier! — mówi wznosząc oczy do góry. — A doskonale wie, że ma bliźniaki! — Potem czyta dalej: „Czy zapomniałaś zupełnie, jak wygląda głowa rodziny, że tak koniecznie i w dodatku pod koniec wakacji chcesz mieć jego fotografię? Najpierw chciałem ci przysłać moją fotografię z dzieciństwa. Taką, na której jako mały golasek leżę na skórze niedźwiedziej. Ale piszesz, że musisz mieć moją najnowszą fotografię. No więc popędziłem zaraz do fotografa, choć nie miałem ani chwili czasu, i wytłumaczyłem mu, dlaczego tego zdjęcia tak pilnie potrzebuję, inaczej, wyjaśniłem, moja Ania nie pozna mnie, gdy po nią pójdę na dworzec. To go na szczęście przekonało. I dlatego dostaniesz fotografię w samą porę. Mam nadzieję, że paniom z Domu Kolonijnego nie skaczesz po głowie tak, jak swemu tatusiowi, który pozdrawia cię tysiąc razy i bardzo za tobą tęskni".
— Ładnie — mówi Mania — i wesoło! A na zdjęciu wygląda tak poważnie...
— Na pewno krępował się fotografa i dlatego się nie śmieje — powiada Ania. — Przed obcymi ludźmi robi zawsze taką srogą minę. Ale kiedy jesteśmy sami, to bywa bardzo komiczny.
Mania trzyma mocno fotografię.
— I naprawdę mogę ją zatrzymać?
— Naturalnie — mówi Ania. Przecież dlatego kazałam ją sobie przysłać.
* * *
27
Pucołowata Stefa siedzi na ławce, trzyma list w ręce i płacze. Płacze bezgłośnie. Łzy spływają bez przerwy po okrągłej nieruchomej twarzyczce.
Truda, która wałęsa się w pobliżu, przystaje zaciekawiona, siada przy niej i patrzy na Stefę wyczekująco.
Krystyna podchodzi i siada z drugiej strony.
Ania i Mania zbliżają się i przystają.
— Co ci jest? — pyta Ania.
Stefa płacze dalej. Nagle spuszcza oczy i mówi monotonnie:
— Moi rodzice się rozwodzą!
— To jest po prostu świństwo! — mówi Truda. — Najpierw wysyłają cię na wakacje, a potem robią coś takiego. I to za twoimi plecami.
— Ja myślę, że tatuś kocha inną kobietę — łka Stefa. Ania i Mania oddalają się szybko. To, co teraz usłyszały,
porusza je gwałtownie.
— Ale nasz tatuś — pyta Mania — nie ma chyba nowej żony?
— Nie — odpowiada Ania. — Wiedziałabym o tym.
— A może kocha jakąś, która nie jest jego żoną? — pyta Mania z wahaniem.
Ania potrząsa lokami.
— Znajomych ma, naturalnie. Także i panie. Ale „ty" nie mówi żadnej. A jak jest z mamusią? Czy mamusia ma jakiegoś... przyjaciela?
— Nie — mówi Mania z przekonaniem. — Mamusia ma mnie i swoją pracę i więcej nie chce niczego od życia. Tak powiada.
Ania patrzy na siostrę trochę bezradnie.
— Tak, ale dlaczego oni się jednak rozeszli? Mania rozmyśla.
28
„Może oni wcale nie byli w sądzie? Tak jak chcą zrobić rodzice Stefy?"
— Dlaczego tatuś jest w Wiedniu, a mamusia w Monachium? — pyta Ania. — Dlaczego oni nas podzielili?
— Dlaczego — zastanawia się Mania — nie powiedzieli nam nigdy, że nie jesteśmy jedynaczkami, lecz bliźniaczkami? I dlaczego ojciec nie opowiadał ci, że mamusia żyje?
— A mamusia ukryła przed tobą, że tatuś żyje. Ania rozkłada ręce.
— Ładnych rodziców mamy, co? No, czekaj, jak my im kiedyś wygarniemy! To będzie dopiero!
— Tego nam nie wolno — mówi Mania nieśmiało. — Jesteśmy przecież tylko dziećmi.
— Tylko? — pyta Ania potrząsając lokami.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Naleśniki — to okropność. Tajemnicze zeszyciki. Droga do szkoły i pocałunek na dobranoc. Tu się coś święci. Ogrodowa zabawa — generalną próbą. Odjazd ze Zdrojowej Góry.
Wakacje się kończą. Stosy czystej bielizny w szafach stopniały. Przykrość, że Dom Kolonijny trzeba opuścić, i radość z powrotu do domu rosną jednocześnie.
Pani Muthesius planuje na pożegnanie małą uroczystość. Ojciec jednej z dziewczynek, właściciel domu towarowego, przysłał wielką skrzynię lampionów, girland i różnych innych rzeczy. Wychowawczynie i dzieci z zapałem dekorują werandę i ogród.
Przenoszą drabiny kuchenne od drzewa do drzewa, zawieszają lampiony wśród listowia, oplatają girlandami gałęzie i na ogromnym stole szykują loterię. Inne piszą na małych kartkach numery losów. Główna wygrana — para wrotek.
— A gdzie się podziały Loki i Warkocze? — pyta panna Ulryka. (Tak się ostatnio mówi o Ani i Mani).
— Och, te... — mówi Monika pogardliwie — na pewno siedzą gdzieś na trawie i trzymają się za ręce, aby ich wiatr nie rozwiał w dwie strony.
* * *
30
Bliźniaczki nie siedzą „gdzieś na trawie", tylko w ogrodzie leśniczówki. Nie trzymają się też za ręce. Brak im na to czasu. Przed nimi leżą zeszyciki; w rękach mają ołówki i teraz właśnie Mania dyktuje bazgrzącej gorliwie Ani:
— Mama najlepiej lubi rosół z makaronem na wołowinie. Wołowinę kupisz u rzeźnika Hubera. Weźmiesz szponder ładnie przerastały. Wystarczy ćwierć kilo.
Ania podniosła głowę.
— Rzeźnik Huber, Max Emanuelstrasse na rogu Prinz Eugenstrasse — mruczy do siebie.
Mania potakuje zadowolona.
— Książka kucharska jest w kuchennej szafce na najniższej półce, po lewej stronie. I w książce są wszystkie przepisy, jakie znam.
Ania notuje: „Książka kucharska... szafka kuchenna... najniższa półka po lewej stronie..." Potem opiera głowę na rękach i mówi:
— Gotowania boję się piekielnie! Ale jak w pierwszych dniach źle pójdzie, to może powiem, że podczas wakacji zapomniałam, prawda?
Mania potakuje niepewnie.
— Poza tym możesz mi zaraz napisać, gdyby coś nie klapowało. Będę codziennie chodzić na pocztę i pytać, czy coś nie nadeszło.
— Ja też — mówi Ania. — Pisz tylko często. I wcinaj porządnie w „Imperialu". Tatuś tak się zawsze cieszy, gdy mi coś smakuje!
— Jakie to głupie, że twoja ulubiona potrawa to właśnie naleśniki! — mruczy Mania. — No, ale trudno! Choć wolałabym kotlet cielęcy albo gulasz.
— Jeżeli zaraz pierwszego dnia zjesz trzy, cztery lub pięć naleśników, to możesz potem powiedzieć, żeś się nimi przeżarła na całe życie — proponuje Ania.
31
— Można i tak — odpowiada siostra, cnoc już na samą myśl o pięciu naleśnikach robi się jej niedobrze. Trudno. Nie lubi ich i koniec.
Potem znowu pochylają się obie nad zeszycikami i wysłuchują na zmianę imion koleżanek szkolnych, w jakim porządku siedzą w klasie, dowiadują się, jakie są przyzwyczajenia nauczycielek i o drogę do szkoły.
— Z tą drogą do szkoły będzie ci łatwiej niż mnie — mówi Ania. — Powiesz po prostu Trudzie, aby pierwszego dnia przyszła po ciebie. Ona to czasem robi. No i wtedy idziesz sobie spokojnie obok niej i uważasz na wszystkie zakręty i inne idiotyzmy.
Mania potakuje! Nagle — zlękła się.
— Tego ci jeszcze wcale nie mówiłam! Nie zapomnij mamy zawsze ucałować na dobranoc, kiedy cię położy spać.
Ania patrzy przed siebie.
— Tego nie trzeba wcale zapisywać. O tym nie zapomnę na pewno!
Czy domyślacie się już, co się święci? Bliźniaczki nie chcą jeszcze powiedzieć rodzicom, że wiedzą o wszystkim. Nie chcą ich zmuszać do powzięcia decyzji. Czują, że nie mają do tego prawa. I boją się, że postanowienie rodziców mogłoby natychmiast i ostatecznie zburzyć szczęście siostrzane. Ale też nie mogą zdecydować się na to, by wrócić tam, skąd przyjechały, jakby nigdy nic! Dalej żyć w tej „połowie" wyznaczonej im bez pytania przez rodziców! Nie! Krótko mówiąc — coś się tu święci! Fantastyczny plan, zrodzony z tęsknoty i chęci przygód, wygląda tak: Obie chcą zamienić sukienki, uczesania, kufry, fartuszki i egzystencje. Ania chce z porządnie splecionymi warkoczami (i mocnym postanowieniem, że będzie grzeczna), jak gdyby była Manią, „powrócić" do matki, którą zna jedynie z fotografii. A znowu Mania
32
z rozpuszczonymi włosami, tak wesoła i żywa, jak tylko potrafi, wybiera się do ojca, do Wiednia.
Przygotowują się gruntownie do czekających je przygód. Zeszyciki są po brzegi wypełnione notatkami. Będą pisały na poste restante, gdy będzie potrzeba albo jeśli zajdą ważne, nieprzewidziane wypadki.
Gdy obie będą pilnie uważać, może uda im się w końcu odgadnąć, dlaczego rodzice mieszkają oddzielnie. A może przyjdzie kiedyś taki piękny, bardzo piękny dzień, kiedy będą razem i one, i rodzice. Zaledwie ważą się myśleć o tym, ale żadna nie śmie wypowiedzieć tego głośno.
Zabawa w ogrodzie w przeddzień odjazdu ma być generalną próbą. Mania staje się pełną życia Anią o rozwichrzonych lokach, Ania zaś zjawia się jako grzeczna Mania z warkoczami. I obie doskonale grają swoje role. Nikt nic nie zauważył. Nawet Truda, szkolna koleżanka Ani z Wiednia. Wzajemne wołanie się po imieniu sprawia obydwom jakąś szelmowską satysfakcję. Mania wywija kozły z radości, Ania zaś jest cicha i łagodna, jakby do trzech liczyć nie potrafiła.
Lampiony lśnią w gałęziach drzew. Girlandy kołyszą się w wieczornym wietrze. Kończy się zabawa, kończą się wakacje. Rozdzielono fanty. Stefie, temu biedactwu, przypadła główna wygrana — wrotki. (Lepsza taka pociecha niż żadna).
Wreszcie siostry, wierne swym rolom, śpią już, w zamienionych łóżkach, i z podniecenia śnią niesamowite historie. Manię na przykład oczekuje w Wiedniu na dworcu fotografia ojca nadnaturalnej wielkości, a obok stoi kucharz hotelowy w białej czapce z taczkę pełną dymiących naleś-ników... brrr!
Nazajutrz o świcie wjeżdżają na stację dwa z odmiennych kierunków przybyłe pociągi. Dziesiątki dziewczynek, paplając nieustannie, gramolą się do przedziałów.
3 — Mania czy Ania
33
Z okna pociągu wychyla się Mania. Z okna drugiego pociągu wychyla się Ania. Obie uśmiechają się, by dodać sobie odwagi. Serca biją, trema rośnie. Gdyby nie to, że lokomotywy syczą i plują, dziewczynki byłyby może w ostatnim momencie... Ale nie. Planu podróży nie można zmienić. Dyżurny ruchu podnosi swoje berło. Pociągi ruszają jednocześnie. Rączki dziecięce machają.
Mania jako Ania jedzie do Wiednia.
Ania jako Mania — do Monachium.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Dziecko na kuferku. Samotni wujaszkowie w „Imperialu". O Fafiku i niezawodnym instynkcie zwierząt. „Ania" pyta, czy może tatusiowi w Operze pomachać ręką. Błędy rachunkowe w domowej buchalterii. Shirley Tempie nie wolno było oglądać własnych filmów. Skomplikowane życie wewnętrzne dyrektora Palffy.
Monachium. Dworzec główny, peron 16. Lokomotywa zatrzymuje się i dyszy. W potoku podróżnych tworzą się jakby wysepki witających się. Małe dziewczynki rzucają się na szyję rozpromienionym rodzicom. W radosnych rozmowach wszyscy zapominają, że są jeszcze na dworcu, a nie we własnym domu. Stopniowo dworzec pustoszeje.
I w końcu zostaje tylko jedno dziecko. Dziecko z warkoczykami i kokardami. Do wczoraj jeszcze miało loki. Do wczoraj nazywało się Ania Palffy.
Dziewczynka przysiada wreszcie na kuferku i zaciska zęby. W obcym mieście na dworcu czekać na własną matkę, którą się zna tylko z fotografii i która w dodatku nie przychodzi — to nie bagatelka!
Panią Mariannę Palffy, z domu Kórner, która od sześciu i pół lat (to jest od rozwodu) znów nazywa się Marianna
35
Kórner, z powodu napływu nowego materiału zatrzymano w redakcji „Monachijskiego Kuriera Ilustrowanego", gdzie pracuje w charakterze redaktora technicznego.
Wreszcie zdobyła taksówkę. Wreszcie wywalczyła pero-nówkę. Wreszcie dostała się biegiem na peron 16.
Peron jest pusty.
Nie! Daleko, w samym końcu, siedzi dziecko na kuferku. Młoda pani jak strzała przebiega peron.
Dziewczynce, która siedzi na kuferku, drżą kolana. Nieznane uczucie ogarnia dziecięce serce. Ta młoda, promieniująca szczęściem, ta prawdziwa, pędząca ku niej, pełna życia kobieta — to przecież matka.
— Mamusiu!
Ania biegnie naprzeciw i podnosząc rączki rzuca się jej na szyję.
— Moja mała gosposiu! — szepce młoda pani wśród łez. — Nareszcie, nareszcie mam ciebie znowu!
Dziecięce usteczka całują gorąco jej miękki policzek, jej słodkie oczy, jej usta, włosy, szykowny kapelusz. Tak, i kapelusz także.
W restauracji, w barze, a nawet i w kuchni hotelu „Imperial" w Wiedniu panuje radosne podniecenie. Powróciła ulubienica stałych gości i personelu, córeczka kapelmistrza Opery, dyrektora Palffy.
Mania, przepraszam, Ania siedzi jak zawsze na swoim krześle z dwiema wysokimi poduszkami i odważnie stawia czoło naleśnikom.
Stali bywalcy podchodzą do stołu jeden po drugim, gładzą dziewczynkę po lokach, klepią życzliwie po ramieniu, pytają, jak jej się podobało na kolonii, wyrażają mniemanie, że w Wiedniu u tatusia jest chyba najprzyjemniej, kładą na stole różne upominki: cukierki, czekoladę, pralinki, kolorowe
36
ołówki, jeden wyciąga nawet z kieszeni staromodne pudełeczko z przyborami do szycia i z zakłopotaniem wyjaśnia, że należało jeszcze do jego nieboszczki babki — potem kłaniają się kapelmistrzowi i wracają do swoich stołów. Dziś nareszcie będzie im obiad smakował, tym samotnym wujaszkom.
Najlepiej smakuje naturalnie samemu kapelmistrzowi. On, któremu przymusowa samotność wszystkich „prawdziwie artystycznych natur" zawsze odpowiadała i który swoje minione małżeństwo uważał zawsze za błąd mieszczański, on odkrywa dziś w swym sercu wysoce „nieartystyczne" uczucie ciepła rodzinnego. I kiedy córka z nieśmiałym uśmiechem bierze go za rękę, jakby w obawie, że tatuś może się gdzieś ulotnić, on choć je w tej chwili sztukę mięsa, a nie kluski, ma wrażenie, że kluska stanęła mu w gardle.
A oto kelner Franciszek balansuje już z nowym naleśnikiem.
Mania potrząsa lokami.
— Już nie mogę, panie Franciszku!
— Ależ, Aniu — mówi kelner z wyrzutem — to dopiero piąty!
Gdy pan Franciszek lekko zmartwiony pożeglował do kuchni z piątym naleśnikiem, Mania bierze na odwagę i mówi:
— Wiesz, tatusiu, od jutra będę jadała to samo co ty!
— Cóż znowu? — mówi pan kapelmistrz. — A jeśli będę jadł wędzonkę? Tego przecież nie znosisz. Zrobi ci się niedobrze.
— Gdy będziesz jadł wędzonkę — odpowiada Mania skruszona — wtedy ja będę jadła naleśniki. (To nie takie proste być swoją własną siostrą!).
No i co teraz?
Teraz zjawia się radca Strobl z Fafikiem. Fafik — to pies.
37
— Patrz, Fafik — mówi pan radca uśmiechając się. — Patrz, kto znowu jest tutaj. Idź, przywitaj się z Anią.
Fafik merda ogonem i szybko podbiega do stołu pana Palffy, aby powitać Anię, swoją starą przyjaciółkę.
No i co? No i figa z makiem. Gdy Fafik był już przy stole, obwąchał dziewczynkę i nie witając jej, wrócił pośpiesznie do pana radcy.
38
— Co za głupie bydlę! — mówi radca niezadowolony. — Nie poznaje swej najlepszej przyjaciółki. Tylko dlatego, że przez kilka tygodni była na wsi. A ludzie tak przesadzają z tym nieomylnym instynktem zwierząt!
A Mania myśli: „Szczęście, że radcowie nie są tak sprytni jak Fafik".
Pan kapelmistrz i jego córka, obładowani upominkami od stałych bywalców, niosąc kuferek, lalkę i torbę plażową, przybyli do domu na Rotenturmstrasse. Tereska, gospodyni pana Palffy, wprost nie mogła przyjść do siebie z radości.
Ale Mania wie od Ani, że Tereska to fałszywa wydra i jej zachowanie to tylko komedia. Tatuś nie zauważył tego naturalnie. Mężczyźni nigdy nic nie widzą.
Tatuś wyjmuje z portfela jakiś bilet, daje go córce i mówi:
— Dziś wieczorem dyryguję „Jasia i Małgosię" Humper-dincka. Tereska odprowadzi cię do teatru, a potem przyjdzie po ciebie.
— O — promienieje Mania — czy będę cię widziała ze swego miejsca?
— Naturalnie.
— A zerkniesz czasem do mnie?
— No, rozumie się!
— A czy mogę ci pomachać ręką, jak zerkniesz?
— Ja też ci pomacham, Aniu!
Dzwoni telefon. Po drugiej stronie mówi kobiecy głos. Ojciec odpowiada monosylabami. Ale po odłożeniu słuchawki zaczyna się śpieszyć. Musi jeszcze przez kilka godzin być sam, tak, i komponować. Bo ostatecznie jest nie tylko kapelmistrzem, ale i kompozytorem. A komponować w domu nie może. Do tego ma swoją pracownię na Karntner Ring. A więc...
— Do widzenia, do jutra, na obiedzie w „Imperialu".
39
— I naprawdę mogę ci dać znak w Operze, tatusiu?
— Naturalnie, moje dziecko, czemuż by nie?
Całuje dziecko w czoło, na swą artystyczną głowę kładzie kapelusz.
Słychać trzaśniecie drzwiami.
Dziewczynka podchodzi wolno do okna i z troską myśli
0 życiu. Mamie nie wolno pracować w domu, ojciec nie może pracować w domu. Z tymi rodzicami to same kłopoty.
Ale że dzięki wychowaniu matki Mania stała się rezolutną i praktyczną osóbką, porzuca szybko rozmyślania i uzbrojona w zeszycik, przechodzi, stosownie do wskazówek Ani, z pokoju do pokoju, zaznajamiając się systematycznie z mieszkaniem, pełnym pięknych, starych mebli.
Odbywszy pierwszą wyprawę po domu, siada starym zwyczajem przy kuchennym stole i w leżącej na nim książce gospodarskiej przelicza kolumny wydatków.
Spostrzega przy tym dwie rzeczy. Po pierwsze: Tereska myli się na każdej stronie, po drugie: wszelkie omyłki wypadają na jej korzyść.
— O, co to ma znaczyć? — Tereska staje w drzwiach kuchni.
— Przeliczyłam twoje rachunki domowe — mówi Mania cicho, lecz stanowczo.
— Cóż to za nowa moda? — pyta Tereska oburzona. — Rachuj sobie w szkole, tak jak się należy.
— Będę teraz zawsze sprawdzać twoje rachunki — wyjaśnia dziecko łagodnie i zeskakuje z krzesła. — My się uczymy w szkole, ale nie dla szkoły, jak mówi nasza pani. —
1 z dumną miną wychodzi z kuchni. Tereska patrzy za nią osłupiałym wzrokiem.
Szanowni mali i więksi czytelnicy i czytelniczki. Zdaje się, że najwyższy już czas, abym wam opowiedział nieco o rodzi-
40
cach Mani i Ani, przede wszystkim zaś o tym, jak doszło do ich rozwodu.
Gdyby w tym miejscu książki ktoś z dorosłych spojrzał wam przez ramię i zawołał: „Co za człowiek! Jak on, na Boga, może opowiadać dzieciom takie rzeczy!" — wtedy przeczytajcie mu, proszę, co następuje:
Gdy Shirley Tempie była siedmio-ośmioletnią dziewczynką, była już przecież znaną na całym świecie gwiazdą filmową i przedsiębiorstwa zarabiały na niej miliony dolarów. Gdy jednak Shirley chciała ze swą matką iść do kina, aby zobaczyć film z Shirley Tempie — nie wpuszczano jej. Była za młoda. Zabronione! Mogła tylko kręcić filmy. To było dozwolone. Na to była dość dorosła!
Gdy ten dorosły, patrzący wam przez ramię, nie zrozumie przykładu o Shirley Tempie i jego związku z. Manią i Anią — przekażcie mu moje piękne pozdrowienia i powiedzcie mu ode mnie, że na świecie istnieje bardzo dużo rozwiedzionych rodziców i bardzo dużo dzieci, które przez to cierpią. I jest bardzo dużo innych dzieci, które dlatego cierpią, że rodzice się nie rozwiedli. Jeśli się jednak pozwala, aby dzieci z tego powodu cierpiały, to jest rzeczą nazbyt subtelną i poza tym niesłuszną — nie rozmawiać z nimi o tych sprawach jasno i zrozumiale.
Otóż pan dyrektor Ludwik Palffy jest artystą, a jak wiadomo, artyści to osobliwe stworzenia. Mimo iż nie nosi kapelusza z szerokim rondem ani artystycznie wiązanych krawatów, wprost przeciwnie, ubrany jest starannie, wypielęgnowany i prawie elegancki.
Ale za to jego życie wewnętrzne! O, jest bardzo skomplikowane. Tak! Bez wątpienia! Gdy ma jakiś pomysł muzyczny, to żeby go zanotować i rozbudować, musi natych-
41
miast być sam. A taki pomysł może mu przyjść na przykład na dużym przyjęciu!
— Gdzie się podział ten Palffy? — pyta pan domu. A ktoś odpowiada:
— Pewnie znowu ma jakiś pomysł!
Pan domu uśmiecha się kwaśno, ale myśli sobie: „Prostak! Jak komuś przyjdzie coś do głowy, nie może przecież od razu uciekać z towarzystwa!"
Ale pan kapelmistrz Palffy może.
Uciekał także z własnego mieszkania, i wtedy, gdy był jeszcze żonaty, młodzieńczy, zakochany, ambitny, szczęśliwy i jednocześnie pełen w