Erich Kastner Mania czy Ania Tłumaczyły Leonia Gradstein Janina Gillowa Ilustrowała Ewa Salamon NASZA KSIĘGARNIA Tytuł oryginaht niemieckiego DAS DOPPELTE LOTTCHEN © Copyright by Atrium Verlag Ziirich © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1993 ■o 1-а \ o \0* 13 Opracowanie graficzne serii Maria Turbaczewska Redaktor Elżbieta Brzoza Redaktor techniczny Maria Bochacz ISBN 83-10-09926-6 PRINTED IN POLA ND Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1995 r. Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A. w Krakowie. Druk z dostarczonych diapozytywów. Zam. 3090/95 і°Да.оох ROZDZIAŁ PIERWSZY Domy Kolonijne to jakby ule. Zdrojowa Góra nad Górskim Zdrojem. Autobus z dwudziestoma „nowymi". Loki i warkocze. Czy dziecko dziecku może odgryźć nos? Angielski król i jego astrologiczny bliźniak. I jak tu wrócić z uśmiechniętą buzią? Czy znacie Zdrojową Górę? Zdrojową Górę nad Górskim Zdrojem? Nie? Naprawdę? To dziwne. Kogo się tylko zapytać, nikt nie zna Zdrojowej Góry. Możliwe, że Zdrojowa Góra nad Górskim Zdrojem to miejscowość znana właśnie tylko tym ludziom, których się nikt o to nie pyta? Wcale bym się temu nie dziwił. To się zdarza. Więc jeśli nie znacie Zdrojowej Góry nad Górskim Zdrojem, to naturalnie nie znacie także Domu Kolonijnego w Zdrojowej Górze nad Górskim Zdrojem, znanej kolonii letniej dla dziewczynek. Szkoda! Ale to nic. Domy Kolonijne podobne są do siebie jak bochenki chleba albo jak dzikie fiołki. Kto zna jeden — zna wszystkie. I gdyby ktoś przechodził w pobliżu, mógłby myśleć, że to są ogromne ule. Tak tam brzęczy od śmiechu, krzyku, szeptów i chichotów. Takie kolonie letnie to ule dziecięcego szczęścia i radości. A ilekolwiek by ich było — nie będzie ich nigdy dosyć! 5 Naturalnie wieczorem, w sypialni, przysiada niekiedy na łóżeczkach szary karzełek Tęsknik, wyjmuje z kieszeni szary zeszycik rachunkowy i szary ołówek i liczy z poważną miną wszystkie łzy dzieci, te wypłakane i te nie wypłakane. Ale rano ani się spostrzeżesz, jak znika. Wtedy dzwonią filiżanki do mleka, a małe buzie paplają na wyścigi. Wtedy golaski pędzą gromadą do chłodnego, zielonego jeziora, pluskają się, gwarzą, krzyczą z radości, pieją, pływają albo przynajmniej udają, że pływają. Tak też jest i w Zdrojowej Górze nad Górskim Zdrojem, gdzie rozpoczyna się historia, którą wam chcę opowiedzieć. Historia dość zawiła. I będziecie musieli niekiedy piekielnie uważać, aby wszystko dokładnie i gruntownie zrozumieć. Na początku nie dzieje się jeszcze nic nadzwyczajnego. Sprawy komplikują się dopiero w późniejszych rozdziałach. Komplikują się — i stają się bardzo ciekawe. Na razie dzieci kąpią się w jeziorze, a najdziksza z nich wszystkich jest, jak zwykle, dziewięcioletnia dziewczynka, która ma głowę pełną loków i pomysłów i nazywa się Ania. Ania Palffy. Z Wiednia. Nagle z domu odzywa się gong. I drugi raz, i trzeci. Dzieci i wychowawczynie, które się jeszcze kąpią, wychodzą na brzeg. — Gong obowiązuje wszystkich! — woła panna Ulry-ka. — Także i Anię! — Już idę! — krzyczy Ania. I rzeczywiście przybiega. Panna Ulryka zagania swoje gęgające stadko do kurnika. Punktualnie o dwunastej jest obiad. A potem dziewczynki niecierpliwie czekają na popołudnie. Dlaczego? Po południu ma przybyć dwadzieścia „nowych"! Dwadzieścia dziewczynek z południowych Niemiec. Czy będą wśród nich strojnisie? Plotkarki? Stare damy trzynasto-, a może i czternastoletnie? Czy przywiozą jakieś ciekawe zabawki? 6 Może znajdzie się wśród nich duża piłka? Z piłki Trudy uciekło powietrze. A Brygida swojej nie chce pożyczyć. Zamknęła ją w szafie. Na klucz. Aby jej nikt nie popsuł. To się także zdarza. Więc po południu Ania, Truda, Brygida i inne dzieci stoją przed wielką, szeroko otwartą żelazną bramą i w napięciu czekają na autobus, który ma przywieźć te „nowe" z pobliskiej stacji. Jeśli pociąg przybył punktualnie, to już powinny... Wtem słychać klakson. — Jadą! — Autobus toczy się drogą, zakręca ostrożnie przed wjazdem i staje. Szofer wysiada i zestawia na ziemię dziewczynki, jedną po drugiej. Ale nie tylko dziewczynki, lecz także kuferki i torby, i lalki, i koszyczki, i pluszowe pieski, i hulajnogi, i parasoleczki, i termosy, i płaszcze deszczowe, i plecaki, i zwinięte koce, i książki z obrazkami, i blaszane puszki na rośliny, i siatki na motyle... cały różnokolorowy bagaż. W końcu z drzwi wozu wynurza się ze swymi manatkami dwudziesta dziewczynka. Stworzenie o poważnej mince. Szofer skwapliwie wyciąga ręce. Mała potrząsa głową, dwa warkoczyki tańczą. — Nie, dziękuję — mówi grzecznie, lecz zdecydowanie, i spokojnie, pewnie schodzi ze schodka. Na dole rozgląda się i uśmiecha nieśmiało. Nagle otwiera oczy zdumiona. Gapi się na Anię. Teraz i Ania robi wielkie oczy. Z przerażeniem patrzy w twarz „nowej". Inne dzieci i panna Ulryka patrzą zaskoczone to na jedną, to na drugą. Szofer przesuwa czapkę w tył, drapie się w głowę i stoi z otwartymi ustami. Dlaczego? Ania i „nowa" są podobne do siebie jak dwie krople wody. Wprawdzie jedna ma długie loki, a druga porządnie splecione warkocze, ale to jest naprawdę jedyna różnica. 7 Nagle Ania odwraca się i pędzi do ogrodu, jakby ją lwy i tygrysy ścigały. — Aniu! — krzyczy panna Ulryka. — Aniu! Potem wzrusza ramionami i przede wszystkim wprowadza dwadzieścia nowicjuszek do domu. Ostatnia, ociągając się i nie mogąc ochłonąć ze zdziwienia, idzie dziewczynka z warkoczami. i Pani Muthesius, kierowniczka Domu Kolonijnego, siedzi w kancelarii i omawia ze starą, rezolutną kucharką jadłospis na dzień następny. Wtem pukanie. Wchodzi panna Ulryka i melduje, że „nowe" przybyły w komplecie, zdrowe i wesołe. — Cieszy mnie to. Dziękuję. — Ale jeszcze jedno... — No? — Kierowniczka, mocno zajęta, rzuca krótkie spojrzenie. — Chodzi o Anię Palffy — zaczyna panna Ulryka nie bez wahania. — Ona czeka za drzwiami. — Dawać mi tego smyka! — Pani Muthesius uśmiecha się mimo woli. — Cóż ona tam znowu przeskrobała? — Tym razem nic — mówi wychowawczyni. — Tylko... — Otwiera ostrożnie drzwi i woła: — Wejdźcie tu obie. Nie bójcie się. I wchodzą do pokoju dwie dziewczynki. Stają daleko od siebie. — O rany! To ci dopiero heca! — mruczy kucharka. Pani Muthesius ze zdziwieniem przygląda się dzieciom, a panna Ulryka mówi: — „Nowa" nazywa się Mania Kórner i przybywa z Monachium. — Jesteście spokrewnione? Obie dziewczynki potrząsają głowami nieznacznie, lecz z przekonaniem. — Do dzisiejszego dnia nigdy się przedtem nie widziały — dodaje panna Ulryka. — To dziwne, prawda? — Co tam znów dziwnego — mówi kucharka. — Jakże mogły się widzieć, kiedy jedna jest z Monachium, a druga z Wiednia. — Dwie dziewczynki tak bardzo io siebie podobne będą na pewno dobrymi przyjaciółkami — mówi pani Muthesius 9 przyjaźnie. — Nie boczcie się tak na siebie, dzieci! Podejdźcie, podajcie sobie ręce. — Nie! — woła Ania i chowa ręce za siebie. Pani Muthesius wzrusza ramionami i po chwili namysłu mówi: — Możecie odejść. Ania pędzi do drzwi, otwiera je gwałtownie i wybiega z hałasem. Mania dyga i wolno opuszcza pokój. — Chwileczkę, Maniu — mówi kierowniczka i otwiera dużą księgę. — Zapiszę jeszcze twoje nazwisko, kiedy i gdzie się urodziłaś, jak się nazywają twoi rodzice... — Ja mam tylko mamusię... — szepce Mania. Pani Muthesius macza pióro w kałamarzu. — Więc najpierw data urodzenia. Mania idzie korytarzem, potem po schodach w górę, otwiera drzwi i staje w pokoju pełnym szafek. Jej kuferek jest jeszcze nie rozpakowany. Zaczyna więc układać swoje sukienki, koszulki, fartuszki i pończoszki w szafce dla niej przeznaczonej. Przez otwarte okno dobiega z daleka śmiech dzieci. Mania trzyma w rękach fotografię młodej kobiety. Przez chwilę patrzy na nią czule, wreszcie chowa troskliwie pod fartuszki. Gdy chce zamknąć szafę, wzrok jej pada w lustro umieszczone na wewnętrznych drzwiach. Spogląda na swoje odbicie poważnie i badawczo, jakby się po raz pierwszy zobaczyła. Potem, z nagłą decyzją, odrzuca w tył warkocze i układa włosy tak, że jej czupryna przypomina uczesanie Ani Palffy. Gdzieś trzasnęły drzwi. Szybko, jakby złapana na gorącym uczynku, Mania opuszcza ręce. Ania siedzi z przyjaciółkami na ogrodowym murku. Ma poważnie zmarszczone czoło. 10 — Ja bym na to nie pozwoliła — mówi Truda, jej koleżanka szkolna z Wiednia. — Przyjeżdża sobie bezczelnie z twoją twarzą! — Więc cóż ja mam zrobić? — pyta Ania ze złością. — Podrap ją — poddaje Monika. — Najlepiej będzie, jak jej nos odgryziesz — radzi Krystyna. — Wtedy za jednym zamachem pozbędziesz się całego kłopotu. — I macha swobodnie nogami. — Tak komuś spaskudzić wakacje! — mruczy Ania, szczerze rozgoryczona. — To przecież nie jej wina — oświadcza pucołowata Stefa. — Gdyby ktoś przyjechał i wyglądał tak jak ja... Truda śmieje się. — Sama nie wierzysz, żeby znalazł się ktoś tak głupi, kto chciałby z twoją twarzą po świecie chodzić! Stefa dąsa się. Inne się śmieją. Nawet na twarzyczce Ani pojawia się uśmiech. Wtem rozlega się gong. — Karmienie dzikich zwierząt! — krzyczy Krystyna. I dziewczynki zeskakują z murka. Pani Muthesius mówi w jadalni do panny Ulryki: — Trzeba nasze małe sobowtóry posadzić obok siebie. Może taka radykalna kuracja pomoże. Dzieci z hałasem napływają do sali. Słychać szuranie stołków. Dyżurne niosą do stołu parujące wazy, inne dziewczynki napełniają podawane im talerze. Panna Ulryka staje za Anią i Trudą, dotyka lekko pleców Trudy i mówi: — Ty usiądź obok Hildy Strum. Truda odwraca się i chce coś powiedzieć. — Ale... — Żadnych sprzeciwów, dobrze? Truda wzrusza ramionami, wstaje i odchodzi nadąsana. 11 Łyżki dzwonią. Miejsce obok Ani jest puste. Zdumiewające, ile spojrzeń ściąga czasem na siebie puste miejsce! Wtem, jak na komendę, wszystkie spojrzenia kierują się ku drzwiom. Wchodzi Mania. — Jesteś nareszcie — mówi panna Ulryka. — Chodź, pokażę ci twoje miejsce. — I prowadzi do stołu cichą, poważną dziewczynkę z warkoczami. Ania nie podnosi wzroku, tylko z wściekłością je zupę. Mania siada posłusznie obok Ani i sięga po łyżkę, choć gardło ma jak zasznurowane. Inne dziewczynki zerkają ciekawie w stronę dziwnej pary. Cielę o dwóch lub trzech głowach nie byłoby bardziej interesujące. Gruba, pucołowata Stefa ma wciąż usta otwarte ze zdziwienia. Ania nie może się dłużej pohamować. I wcale nie ma ochoty. Z całej siły kopie Manię pod stołem w nogę. Mania kurczy się z bólu i mocno zaciska usta. Przy stole dla dorosłych wychowawczyni Gerda mówi potrząsając głową: — To nie do wiary! Dwie całkiem obce dziewczynki i takie podobieństwo! — Może to są astrologiczne bliźnięta? — rzuca panna Ulryka po namyśle. — A co to znowu takiego? — pyta panna Gerda. — Astrologiczne bliźnięta? — Są tacy ludzie, najzupełniej jednakowi, choć wcale nie spokrewnieni ze sobą. Ale przyszli na świat w ułamku tej samej sekundy. — Ach! — mruczy panna Gerda. Pani Muthesius przytakuje. — Kiedyś czytałam o pewnym krawcu londyńskim, który wyglądał zupełnie jak król angielski, Edward VII. Byli tak do siebie podobni, że krawiec miał nawet taką samą brodę. Król 12 kazał go sprowadzić do swego pałacu w Buckingham i długo z nim rozmawiał. — I obaj naprawdę urodzili się w tej samej sekundzie? — Tak. Przypadkiem można było to najdokładniej ustalić. — No i co dalej? — pyta panna Gerda, słuchając w napięciu. — Krawiec musiał, na życzenie króla, zgolić sobie brodę. Inne wychowawczynie się śmieją, a pani Muthesius obserwuje stół, przy którym siedzą dwie dziewczynki. Potem mówi: — Mania Kórner otrzyma łóżko obok Ani Palffy. One się muszą przyzwyczaić do siebie. Jest noc. Wszystkie dziewczynki śpią. Z wyjątkiem dwóch. Te dwie odwróciły się plecami do siebie, udają, że śpią, ale leżą z szeroko otwartymi oczami. Ania patrzy ze złością na srebrzyste kółka, które księżyc maluje na jej łóżku. Nagle nadstawia uszu. Słyszy cichy, z trudem tłumiony płacz. Mania przyciska ręce do ust. Cóż jej powiedziała mama przy rozstaniu? „Tak się cieszę, że przez kilka tygodni będziesz wśród wielu wesołych dzieci! Jesteś za poważna na swój wiek, Maniu. O wiele za poważna. Ja wiem, nie jesteś temu winna. To moja wina. Wina mojego zawodu. Za mało przebywam w domu. Kiedy wracam, jestem zmęczona. A ty tymczasem nie bawiłaś się, jak inne dzieci, tylko zmywałaś, gotowałaś, nakrywałaś do stołu... Naucz się śmiać i wracaj, proszę, z uśmiechniętą buzią, moja mała gosposiu!" A ona jest tu, wśród obcych, i leży obok złej dziewczynki, która jej nienawidzi, ponieważ jest do niej podobna. Mania wzdycha. I jak tu wrócić z uśmiechniętą buzią? Zaczyna cicho łkać. Nagle czuje, że mała, obca rączka gładzi ją niezgrabnie po 13 włosach. Mania drętwieje ze strachu. Czyżby ze strachu? Ręka Ani gładzi ją dalej nieśmiało. Księżyc zagląda przez duże okno sypialni i jest zdumiony. Oto leżą jedna obok drugiej dwie dziewczynki, które nie mają odwagi spojrzeć na siebie, i ta, która dopiero co płakała, szuka po ciemku gładzącej ją rączki. No, dobrze — myśli stary, srebrny księżyc. — Teraz mogę spokojnie zachodzić. I zachodzi. ROZDZIAŁ DRUGI O różnicy między zawieszeniem broni a pokojem. Umywalnia jako salon fryzjerski. Mania czy Ania? Truda obrywa kuksańca? Fotograf Eipel-dauer i leśniczyna. Moja mama, nasza mama. Nawet panna Ulryka domyśla się czegoś. Czy zawieszenie broni między tymi dwiema było trwałe i miało jakąś wartość? Chociaż zostało zawarte bez układów i słów? No jasne. Ale od zawieszenia broni do pokoju droga jest daleka. Także wśród dzieci. A może... Nie śmiały spojrzeć na siebie, gdy się na drugi dzień rano zbudziły, gdy potem w białych długich koszulkach biegły do umywalni, gdy ubierały się razem szafka przy szafce, gdy krzesło przy krześle piły mleko na śniadanie. Nie śmiały zrobić tego wtedy, gdy śpiewały piosenki, biegając nad jeziorem, ani gdy później z wychowawczynią bawiły się w koło i plotły wianuszki. Raz jeden spojrzenia ich musnęły się przelotnie, ale wnet, przestraszone, znów się rozbiegły. Panna Ulryka siedzi na łące i czyta wspaniały romans, w którym na każdej stronie jest mowa o miłości. Niekiedy opuszcza trzymaną książkę i myśli w rozmarzeniu o pewnym inżynierze, który jest sublokatorem jej ciotki. Rudolf mu na imię! Ach, Rudolf! 15 Ania bawi się tymczasem z przyjaciółkami w berka. Ale myślami jest gdzieś indziej. Co chwila się ogląda, jakby kogoś szukała i nie mogła znaleźć. — Kiedy nareszcie odgryziesz nos tej nowej, co? — pyta Truda. — Nie bądź głupia! — odpowiada Ania. Krystyna patrzy zaskoczona. — No, myślałam, że jesteś na nią wściekła? — Nie mogę przecież każdemu, na kogo jestem wściekła, odgryzać nosa — oświadcza Ania chłodno. I dodaje: — Poza tym wcale nie jestem na nią wściekła. — Ale wczoraj wściekłaś się — wtrąca Stefa. — I jeszcze jak! — uzupełnia Monika. — Przy kolacji kopnęłaś ją tak, że o mało nie wrzasnęła. — No właśnie! — stwierdza Truda z widoczną satysfakcją. Ania najeża się. — Jeżeli natychmiast nie przestaniecie — woła gniewnie — to również dostaniecie kopniaka. — To rzekłszy, odwraca się i odchodzi obrażona. — Ona sama nie wie, czego chce — mówi Krystyna wzruszając ramionami. Mania w wianuszku na głowie siedzi samotnie na łące i wije drugi wianuszek. Wtem cień pada na jej fartuszek. Podnosi głowę — Ania stoi przed nią zmieszana i niepewna, przestępując z nogi na nogę. Mania zdobywa się na leciuchny uśmiech, taki, że ledwie można go dostrzec. Właściwie tylko przez lupę. Ania oddycha z ulgą i uśmiecha się również. Mania podnosi wianek, który właśnie uwiła, i pyta nieśmiało: — Chcesz go? Ania przyklęka i mówi z zapałem: 16 — Tak, jeśli ty sama włożysz mi go na głowę. Mania wciska wianek na loki Ani. Potem kiwa głową i mówi: — Ładnie! I tak siedzą obok siebie na łące dwie jednakowe dziewczynki, są samiutkie, milczą i uśmiechają się do siebie niepewnie. Wreszcie Ania wzcfveha