15484
Szczegóły |
Tytuł |
15484 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15484 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15484 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15484 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Zemsta
wiedźm
KSIĄŻKI SUPER
Literatura dla młodych czytelników
w Wydawnictwie AMBER
MARY ARRIGAN
Duch kapitana Grimstona
JOHN BELLAIRS
Johnny Dixon i klątwa błękitnego bożka
Johnny Dixon, mumia i testament milionera
Johnny Dixon i zaklęcie czaszki czarnoksiężnika
ANN CARROLL
Najgorszy dzień
HELEN DUNWOODIE
Duch na luzie
Duch na ratunek
ANNĘ FINE
Niebezpieczny talizman
ANTHONY HOROWITZ
Nieświęty Graal
Upiorna szkoła
WILLIAM KOTZWINKLE
E.T. Przygody istoty pozaziemskiej na Ziemi
DAVID LEVITHAN
Mumia
CLIFF McNISH
Tajemnica zaklęcia
Zemsta wiedźm
JERRY PIASECKI
Laura na deser
Mój nauczyciel jest... wampirem
Nauczycieli torturuje się w sali 104
ELLEN WEISS
Shrek
JOHN WHITMAN
Mumia powraca
, DAVE WOLVERTON
Zemsta Króla Skorpiona
w przygotowaniu
WILLIAM KOTZWINKLE
E.T. Księga Zielonej Planety
Zemsta
wiedźm
CUFF HcNISłł
Przekład
Maciejka Mazan
ANBER
Tytuł oryginału
THE SCENT OF MAGIC
Redaktorzy serii
MAŁGORZATA CEBO-FONIOK
EWA TURCZYŃSKA
Redakcja stylistyczna
BEATA SŁAMA
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
JOANNA OIERKOŃSKA
MONIKA SZWABOWICZ
»cja na okładce
\M SCHMIDT
graficzny okładki
VTA CEBO-FONIOK
000143759
,iie graficzne okładki
STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER
Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach!
Tu kupisz wszystkie nasze książki!
http://www.amber.sm.pl
Copyright © 2001 by CliffMcNish.
lllustrations copyright © Geoff Taylor 2001.
The right of CliffMcNish and Geoff Taylor to be identified
as the author and illustrator respectively of this work has been asserted.
First published in Great Britain in 2001 by Orion Childrens Books
a division of the Orion Publishing Group Ltd., Orion House
5 Upper St Martins Lane London WC2H 9EA.
For the Polish edition
Copyright © 2002 by Wydawnictwo Ainber Sp. z o.o.
ISBN 83-7245-987-8
57 ul. S*«wska 76
Dla Ciary, za wszystko
1. Oczy
R
achel, obudź się, przerwij ten sen! - Morpeth po-
trząsnął delikatnie przyjaciółką, a gdy nie drgnęła, tro-
chę gwałtowniej. - No, obudź się!
- Co? - Powieki Rachel uniosły się ciężko.
Morpeth ujrzał na jej twarzy resztki sennego koszma-
ru, który wbił się w policzek dziewczynki jak zakrzywione
czarne szpony wiedźmy. Na oczach Morpetha pazury roz-
płynęły się w bladej twarzy Rachel.
- Już dobrze - rzucił, ściskając jej ramiona. - Nie bój
się. Jesteś bezpieczna, w domu, w swoim pokoju. Nie ma
wiedźmy.
Rachel usiadła gwałtownie, ciężko oddychając.
- Nigdy nie budź mnie w ten sposób - wyszeptała. -
Kiedy śpię... mogłabym... zrobić ci krzywdę...
7
- Schowała twarz w poduszkę, aż w końcu przestała czuć
zimny dotyk pazurów. - Powinieneś wiedzieć - dodała. -
Mogłoby mi się wyrwać jakieś zaklęcie.
- Wolałabyś, żeby to twoja mama zobaczyła te pazu-
ry? Ja przynajmniej je znam.
Rachel skinęła głową ze zmęczeniem.
- Ale to niebezpieczne, nawet dla ciebie. Zawsze cze-
kaj, aż sama się obudzę.
Morpeth parsknął i wskazał promienie słońca wpa-
dające przez szparę w zasłonach.
- Czekałem, dopóki mogłem. Już południe, a twoja
mama właśnie miała cię obudzić. - Wyjął jej z włosów
parę źdźbeł chwastów. - Ciekawie pachną, i /!
- Och, nie -jęknęła Rachel, dopiero teraz zdając sobie spra-
wę z odoru stęchlizny - Znowu byłam w nocy wstawię, tak?
- Niestety.
Rachel zagryzła wargę.
- To już drugi raz w tym tygodniu.
- Trzeci.
- Pewnie miałam skrzela?
- Tak, jak zwykle szkarłatne, na szyi.
- Yyy! - Rachel dotknęła z obrzydzeniem skóry za
uszami. -Jak długo byłam tym razem pod wodą?
- Jakąś godzinę.
- Godzinę! - Rachel pokręciła ponuro głową. -Więc
jest coraz gorzej. No dobrze, wstaję. - Nasłuchiwała przez
chwilę. - Wyjrzyj i sprawdź, czy nie ma nikogo na kory-
tarzu i w łazience.
Morpeth ruszył na rekonesans. Wrócił parę chwil
później.
8
- Nikogo nie ma, a tu masz czyste ręczniki. Włożę tę
pościel do pralki, dobrze?
Rachel uśmiechnęła się, biorąc od niego ręczniki.
- Jesteś moim aniołem stróżem.
Zakradła się do łazienki i długo stała pod gorącym
prysznicem, żeby pozbyć się odoru stawu. Potem wróci-
ła do pokoju, usiadła przed toaletką i zaczęła czesać dłu-
gie ciemne włosy.
Nagle znieruchomiała. Odłożyła szczotkę. Powoli
pochyliła się do lustra i przyjrzała się swojej szczupłej,
nieco piegowatej twarzy.
Oczy, które na nią patrzyły, nie należały do czło-
wieka. Tie miała już orzechowozielonych, takich jak
taty, lecz nowe, czarodziejskie. W ich kącikach i pod
powiekami gromadziły się zaklęcia. Lubiły tam siedzieć,
bo mogły wyglądać na świat. Przez cały dzień cisnęły
się i tłoczyły, domagając się jej uwagi. Każde miało włas-
ny kolor. Kolory wczorajszych zaklęć lśniły fioletem
i złotem, otaczającym czarną źrenicę. Dziś rano źreni-
ce w ogóle zniknęły. Oczy Rachel wypełniał głęboki
błękit letniego nieba. Ostatnio często go widywała. Była
to barwa zaklęcia latania, które błagało, żeby je wyko-
rzystać.
- Nie - powiedziała, patrząc na swoje odbicie w lu-
strze. - Nie będę latać. Obiecałam i dotrzymam słowa.
Nie poddam ci się!
- Komu? - rozległ się czyjś głos.
Rachel odwróciła się, zaskoczona. Za jej plecami sta-
ła mama i z niepokojem spoglądała w lustro.
- Mamo, skąd się tu wzięłaś?
9
- Jestem tu od jakiegoś czasu, przyglądam ci się.
I im. - Mama spojrzała na tonące w zaklęciach oczy Ra-
chel. Zmieniły kolor i poszarzały ze smutku. - Te zaklę-
cia - rzuciła mama gniewnie. - Czego one od ciebie chcą?
Dlaczego nie dadzą ci w końcu spokoju?
- Nic się nie stało - wymamrotała Rachel bez prze-
konania. -Jeszcze... jeszcze nad nimi panuję.
Mama objęła ją za szyję. Przytuliła i powiedziała bar-
dzo cicho:
- Powiedz więc, dlaczego drżysz? Myślisz, że po dwu-
nastu latach nie potrafię poznać, kiedy moja córka cierpi?
Po policzku Rachel spłynęła łza. Dziewczynka chciała
ją zetrzeć.
- Wyrzuć to z siebie - powiedziała mama. - Wypłacz
je, te straszne zaklęcia. Jak mogą robić ci krzywdę?
Przez parę chwil Rachel pozwalała się przytulać.
Wreszcie powiedziała.
- Wszystko dobrze, naprawdę. Nic mi nie jest. Zu-
pełnie nic.
Mama uścisnęła Rachel jeszcze raz, cofnęła się, ale
nie odeszła.
- Nie będziesz się więcej wpatrywać w to lustro?
- Na dziś już koniec z lustrem - obiecała Rachel,
uśmiechając się z wysiłkiem. - Daję słowo.
Mama powoli ruszyła do drzwi.
- Tęsknisz za tatą, prawda? - rzuciła za nią Rachel.
Mama zatrzymała się w progu.
- To aż tak widać?
?
- Widać, boja też za nim tęsknię. Nie lubię, gdy wy-
jeżdża.
10
- To już ostatni kontrakt zagraniczny w tym roku
i prawie dobiegł końca - powiedziała mama. - Tato wróci
za miesiąc.
- Za trzydzieści osiem dni.
Mama uśmiechnęła się konspiracyjnie.
- Zatem obie liczymy! - Odwróciła się. - Pospiesz się,
dobrze? Mam już dosyć Eryka i jego prapsiąt. Kocham two-
jego brata, ale kiedy uczy te dzieci-ptaki, zaczyna wariować.
Zbiegła po schodach, mamrocząc coś pod nosem.
Rachel ubrała się i zeszła do kuchni. Ledwie prze-
kroczyła jej próg, oba prapsięta zakryły twarze.
- Odwróć te świecące oczy! - wrzasnęło jedno.
Szybko wyłączyła świecące zaklęcia koloru.
Drugie prapsię z irytacją zaczęło trzepotać skrzydła-
mi tuż przed jej nosem.
- Eryk by mógł oślepnąć! - zaskrzeczało. - Wypali-
łabyś mu oczy w tej pięknej twarzy!
Rachel wiedziała już, że nie powinna reagować. Po-
łożyła kromkę chleba na grillu i zaczęła się jej przypatry-
wać, jakby zafascynował ją brązowiejący miąższ. Prapsię-
ta latały wokół jej głowy, strojąc miny. Były to dziwne
stworzenia, dzieło wiedźmy, u której pełniły funkcje po-
słańców. Miały pokryte gładkimi, błękitnoczarnymi pió-
rami ciała kruków, ale na miejscu dziobów znajdowały
się małe noski, a oprócz nich pyzate policzki z dołeczka-
mi i miękkie wargi; prapsięta miały buzie dzieci.
Mama przeszła obok, odganiając prapsięta. Dzieci-
-ptaki rozpierzchły się, a potem znowu zawisły dokład-
nie nad głową Rachel. Jedno pokazało jej język, drugie
przypadkowo nasiusiało na jej tost.
11
- Cudownie - mruknęła Rachel i wyrzuciła chleb do
kosza. - Szkoda, że nie wiem, jak im się udało odzyskać te
twarze. Wolałam, kiedy były ptakami.
Prapsięta uśmiechały się, ukazując bezzębne dziąsła.
- Spójrz na nas, małpiatko! - zaskrzeczały. - Jesteś-
my prześliczne! Przepiękne! Niech Eryk ci powie.
Eryk siedział przy kuchennym stole i od niechcenia
przeglądał komiks.
- W porządku? - spytał, zerkając na Rachel. - Do-
brze ci się rozmawia z chłopakami?
- Doskonale - stwierdziła sucho. - Ale wolałabym,
żeby się nie zbliżali na odległość pocałunku. Mógłbyś je
zatrzymać przy sobie, dopóki nie zrobię sobie tosta?
- Jasne - zgodził się Eryk i gwizdnął.
Prapsięta w ułamku sekundy usiadły mu na ramio-
nach i obserwowały Rachel ponuro.
- I niech zamkną buzie na dziesięć minut - dodała
mama groźnie. - Bo na kolację będzie potrawka z wroniąt.
Eryk udał, że tego nie słyszy, ale położył palec na
ustach. Prapsięta zagryzły wargi, żeby nie wymknęły im
się żadne niegrzeczne słowa.
Eryk był niskim krępym chłopcem o twarzy, na któ-
rej rzadko pojawiał się uśmiech. Najbardziej rzucały się
w oczy jego włosy -jasna burza loków. Eryk ich nie zno-
sił. Wszystkie kobiety uwielbiały dotykać ich i głaskać je,
dlatego postanowił, że za parę lat ogoli się na łyso. Zosta-
nie skinheadem. Na razie musiało mu wystarczyć, że prap-
sięta mierzwią mu włosy pazurkami.
- Pewnie znowu z tobą spały? - spytała Rachel
z groźbą w głosie.
12
- Oczywiście. - Eryk uśmiechnął się, a prapsięta po-
wtórzyły jego minę z upiorną dokładnością.
- Przyglądałam się im - ciągnęła Rachel. - Siadają na
twoim łóżku, gapią się tymi wielkimi oczami. Aż mnie
dreszcz przechodzi. Naśladują cię we wszystkim. Ty się
odwracasz, one też. Naśladują nawet twoje chrapanie.
- No, to prawda - przyznał Eryk i zachichotał. -
Uwielbiają mnie.
Strzelił palcami. Jedno prapsię natychmiast przewró-
ciło stronę komiksu małym zadartym noskiem.
- Żałosne - mruknęła Rachel. - Trójka kretynów.
Gdzie Morpeth?
- Mógłbym ci powiedzieć, ale co będę z tego miał?
- Jest w ogrodzie - wtrąciła mama, dając Erykowi po
uszach. Podała Rachel tost posmarowany masłem. - Zjedz
coś, zanim wyjdziesz, dobrze?
Po śniadaniu Rachel poszła do ogródka na tyłach
domu. Był upalny lipcowy dzień, a wakacje dopiero się
zaczęły. Morpeth leżał koło stawu. Był to szczupły
chłopiec o uderzająco niebieskich oczach i gęstych pło-
wych włosach, sterczących na wszystkie strony. Obok
jego opalonej na brąz ręki stała szklanka z zimnym na-
pojem.
I
Rachel uśmiechnęła się do niego z czułością.
- Widzę, że nie chcesz stracić nic z lata.
- Przez Dragwenę przepadło mi kilkaset takich lat -
odpowiedział. - Staram się nadrobić zaległości. -Wyciąg-
nął ze stawu puszkę coli i podał ją Rachel. - Zostawiłem
i dla ciebie. Jak się czujesz?
- Kiepsko - przyznała, sadowiąc się na hamaku.
13
- Ale pachniesz już lepiej. Pewnie umyłaś się mydłem?
- Tak - roześmiała się. - Bo co? Ty nie?
- Nie znoszę go, jest oślizłe - przyznał się. - I ma
taki dziwny słodki zapach, jest w nim coś nieprzyjemne-
go. Oczywiście, w czasach, gdy byłem chłopcem, nie zna-
liśmy mydła. Wszyscy okropnie śmierdzieli, ale nikomu
to nie przeszkadzało.
Rachel nie potrafiła przyzwyczaić się do tego nowego
Morpetha - dziecka. Poznała go rok temu w innym świecie,
Ithrei. Wzdrygnęła się na wspomnienie tego odległego kra-
ju ciemnego śniegu. Panowała w nim znienawidzona wiedź-
ma Dragwena, a Morpeth służył jej wbrew własnej woli.
Przez setki lat musiał przyglądać się, jak Dragwena
porywa z Ziemi dzieci. Rachel i Eryk byli jej ostatnimi
ofiarami. Po przybyciu na Ithreę Rachel przekonała się,
że wszystkie dzieci mają magiczną moc, której na Ziemi
nie mogą używać. Wiedźma porywała je, by służyły jej
celom. Morpeth był nauczycielem Rachel, która rozkwi-
tła dzięki jego naukom, przekonując się, że ma więcej ma-
gicznej mocy niż jakiekolwiek inne dziecko - była pierw-
szym dzieckiem na tyle silnym, by przeciwstawić się
Dragwenie. Eryk także miał dar, ale taki, którego nie po-
siadało żadne dziecko prócz niego. Potrafił rozwiązywać
rzucone zaklęcia. Niszczył je. W ostatnim strasznym star-
ciu Rachel i Eryk pokonali zaklęcie zagłady Dragweny i by-
li świadkami, jak poniosła śmierć z ręki Wielkiego Czaro-
dzieja Larpskendyi.
Teraz, gdy Rachel patrzyła na Morpetha, trudno było
jej uwierzyć, że przez setki lat był pomarszczonym starym
człowieczkiem, którego przy życiu trzymała tylko magia
14
wiedźmy. Jakoś udało mu się uniknąć najgorszego wpływu
Dragweny, a kiedy Rachel i Eryk przybyli na Ithreę, nie-
ustannie narażał dla nich życie. W nagrodę czarodziej Larp-
skendya oddał mu utracone lata dzieciństwa, które zabrała
Dragwena. Morpeth wrócił do domu, ale nie do swojego.
Jego rodzina od dawnajuż nie żyła. Dlatego rodzice Rachel
w tajemnicy go adoptowali - i stąd wziął się w ogrodzie chło-
piec. Parę innych stworzeń także postanowiło wrócić wraz
z Rachel i Erykiem, ale towarzystwa dotrzymały im tylko
prapsięta. Wilcze szczenię Scorpa, orzeł Ronnocoden
i dżdżownice wkrótce odeszły, postanowiwszy rozpocząć
nowe życie ze swoimi krewniakami.
- Co się stało? - spytała Rachel, widząc, że Morpeth
ma dziwną minę.
- To przez te szorty - burknął. - Twoja mama zapo-
mina, że mam pięćset trzydzieści siedem lat. Nie lubię
spodenek w prążki.
- Przecież nie możesz chodzić w tych starych skó-
rzanych spodniach z Ithrei. Wyrosłeś z nich.
- Ale były miłe w dotyku. A szorty wyglądają głu-
pio. I nie pasują na mnie. Twoja mama uważa, że noszę
ten sam rozmiar, co Eryk.
- Są za ciasne?
- Za luźne - powiedział Morpeth znacząco.
- Mmm, niebezpieczne - uśmiechnęła się Rachel. -
Muszę o tym powiedzieć mamie... oczywiście, mógłbyś
sam pójść do sklepu i kupić sobie nowe.
Morpeth wzruszył ramionami, naburmuszony. Zaku-
py oznaczałyby wyjście na tę okropną ulicę. Nie potrafił się
przyzwyczaić do samochodów. W czasach jego dzieciństwa
15
ich nie było, tak samo jak samolotów. Drażnił go ten hałas
nowoczesnego życia. I dlatego starał się unikać wychodze-
nia z domu.
Rachel leżała przez parę chwil w hamaku koło sta-
wu, rozkoszując się ciepłem słońca i lekkim wiaterkiem.
- Przespałam piętnaście godzin - odezwała się w koń-
cu. Nie mogłam się obudzić. Co robią moje zaklęcia, kie-
dy śpię? Co się dzieje?
- Znasz odpowiedź na to pytanie - odparł.
Pokręciła głową.
- Wiem, że moje zaklęcia chcą być wykorzystane, ale
dotychczas zachowywały się grzecznie. Co się zmieniło?
Dlaczego nagle zaczęły się tak burzyć?
- Buntują się. Są niespokojne, niecierpliwe. Magii
nie da się oswoić jak psa. Zwłaszcza twojej. - Wyciągnął
rękę i popukał Rachel w głowę. - Twoje zaklęcia są zbyt
silne, zbyt ambitne, żeby dać ci spokój. A ty przestałaś
spełniać ich życzenia wiele miesięcy temu, prawda? Zu-
pełnie je porzuciłaś.
- Musiałam - zaprotestowała. - Były zbyt kuszące.
Larpskendya kazał mi obiecać, że nie będę ich używać...
- Wiem - przerwał jej Morpeth. - Ale twoich zaklęć
nie obchodzi, co obiecałaś czarodziejowi. Nie lubią, kiedy
sieje ignoruje. Nie słuchasz ich za dnia, więc wychodzą po-
bawić się w nocy, kiedy mogą zapanować nad twoimi snami.
Rachel pochyliła się i zmąciła wodę w stawie.
- Ale dlaczego wrzucają mnie do wody?
- A dlaczego nie? Woda to chyba interesujące miej-
sce dla znudzonych zaklęć. Eksperymentują, sprawdzają,
czy możesz oddychać bez używania płuc. I czy możesz wdy-
16
chać wodę tak, żeby się nie udusić. To trudne. Trzeba wie-
lu skomplikowanych zaklęć, ściśle ze sobą współpracują-
cych.
Rachel pomyślała o skrzelach.
- Potrafię je opanować - powiedziała z uporem. -
Larpskendya ostrzegł mnie, że wiedźmy mogą wykryć
moje zaklęcia nawet wtedy, kiedy przebywają na innej pla-
necie. A to by je doprowadziło do ziemskich dzieci. Nie
złamię obietnicy!
- Już to zrobiłaś - parsknął Morpeth i wstał. - Mu-
sisz znowu zapanować nad sytuacją. Daj swoim zaklę-
ciom jakieś zajęcie, przynajmniej przestrzeń, żeby mogły
swobodnie oddychać. I zrób to za dnia, gdy możesz nad
nimi zapanować.
- Na razie nie wydarzyło się nic strasznego...
Morpeth spojrzał jej w oczy.
- Chcesz czekać, aż się stanie? Wiem, że świadomie
nikogo nie skrzywdzisz, ale co będzie, gdy zaczną ci się
śnić koszmary? Jeśli mama spróbuje cię obudzić nie w po-
rę? Na przykład dziś rano. Mogło się zdarzyć wszystko.
Widziałem szpony. - Przyjrzał się jej uważnie. - To twój
najgorszy koszmar, tak? Mój też. W najmroczniejszych
snach znowu widzę Dragwenę. Uciekam przed nią.
Rachel zadrżała. Starała się nie myśleć o wiedźmie.
Uniosła do ust puszkę coli i zauważyła osę. Owad krążył
wokół puszki, aż wreszcie wpadł do środka. Rachel wes-
tchnęła i z roztargnieniem wytrząsnęła osę na trawę.
- Jakie zaklęcia przyszły ci do głowy? - spytał ostro
Morpeth.
- Te, co zwykle.
^
- Czyli?
- Cztery: jedno do zabicia osy, drugie do jej uratowa-
nia, trzecie do zdezynfekowania coli. - Spojrzała na osę,
która szła po trawie, otrząsając skrzydełka. Uśmiechnęła
się. - I zaklęcie ocieplające, żeby wysuszyć jej skrzydełka.
- Które zjawiło się pierwsze?
Zaklęcie śmierci, pomyślała Rachel, a Morpeth od-
czytał odpowiedź wjej oczach.
- Nie skrzywdziłabym jej - powiedziała Rachel.
- Wiem. Ale ciekawe, że najbardziej niebezpieczne
zaklęcia pojawiają się pierwsze. Zawsze dominują nad in-
nymi.
Rachel pochyliła się nad stawem i spojrzała na swoje
odbicie. Jej oczy stały się ciemnobrązowe jak mokry pia-
sek. Szukała bardziej jaskrawych kolorów, ale zaklęcia stały
się nagle nieśmiałe, jakby nie chciały, żeby je zobaczyła.
Dlaczego?
Po raz pierwszy od wielu miesięcy zajrzała w głąb sie-
bie. Co tam knujecie? - spytała. Parę zaklęć zamilkło,
sprytnie usunęło się na bok, nie chcąc, żeby domyśliła
się, jaką psotę zamierzają spłatać.
Czekają, zrozumiała Rachel. Czekają, aż zasnę.
- Lepiej uważaj na mnie dziś w nocy - powiedziała
do Morpetha.
^Ifp
2. Ool
H
eebra, matka Dragweny, wyglądała przez okno w kształ-
cie oka.
Poniżej, u stóp wieży, rozciągała się w całej swojej
ogromnej wspaniałości kraina Ool, ojczyzna wiedźm. Był
to świat lodu. Ciemnoszary śnieg padał gęsto z nieba, uno-
sił się w powietrzu, dławił wszelkie światło. Heebra rzą-
dziła tu od dwóch tysięcy lat i przez cały ten czas każdego
dnia padał śnieg. Zasypał wszystkie doliny, zasypał nawet
najwyższe góry, a pod jego grubą warstwą dygotały zmarz-
nięte zwierzęta.
Tylko wieże wznosiły się wysoko ponad zaspami.
Heebra wyglądała przez okno, a tymczasem z mro-
ków komnaty wyłoniła się jej młodsza córka Calen.
- Popatrzymy na walkę studentek? - spytała z nadzieją.
19
- Tak wcześnie? Miały się przygotować na nocny tur-
niej.
- Zaskoczmy je, matko. Niech walczą już teraz!
Heebra uśmiechnęła się łaskawie i dała znak student-
kom, żeby się przygotowały.
Czekając, przyglądała się lodowatej wspaniałości
świata Ool. Strzeliste wieże jej wiedźm godziły w niebo.
Na szczycie każdej wieży znajdowało się szmaragdowe
okno—oko, swoją wysokością świadczące o statusie wiedź-
my, która mieszkała w środku. Takich wież były miliony,
ale wieża Heebry górowała nad nimi wszystkimi. Wzno-
siła się, masywna i czarna, ponad wiecznymi śniegami,
ozdobiona niezliczonymi twarzami wiedźm, które He-
ebra pokonała w bitwie. W początkach jej panowania
wiele wiedźm starało się zdobyć Wielką Wieżę. Teraz żad-
na nie ośmielała się nawet o tym myśleć. Wielka szkoda;
już od dawna nie miała przyjemności wyrzeźbienia w ka-
mieniu nowej twarzy.
Calen stanęła obok niej.
- Pamiętasz, matko, jak wygrałaś swoje pierwsze oko?
To była legendarna walka!
Heebra wzruszyła ramionami.
- Nic takiego. Mała wieżyczka. Kilka kamieni. Zale-
dwie parę kilometrów wysokości i bardzo cienka.
- Kogo obchodzą jej rozmiary! Pokonałaś dwanaście
studentek, żeby ją zdobyć. - Calen spojrzała na matkę
z podziwem. - Tego nie dokonał nikt przed tobą. Już wte-
dy byłaś niewiarygodna.
Heebra spojrzała na córkę. Z bólem przekonała się, że
Calen stała się bardzo podobna do jej wspaniałej zaginio-
20
nej córki Dragweny. Calen, mająca niespełna czterysta lat,
była Wielką Wiedźmą w rozkwicie urody. Jej skóra nadal
była czerwona jak krew i nie straciła jeszcze świeżości.
Wzrok także był doskonały, a wytatuowane oczy płonęły
pod kościanymi brwiami. Nawet jej zmysł węchu pozo-
stał nietknięty; wrażliwe nozdrza w kształcie rozciętych
płatków tulipana potrafiły wywęszyć żywe mięso kryjące
się pod najgłębszym śniegiem. Ale chyba najpiękniejsze
były jej szczęki. Obie pary były w fantastycznej kondycji.
Mimo licznych walk Calen nie straciła ani jednego zakrzy-
wionego, trójkątnego, czarnego kła. Lśniły w srebrnych
dziąsłach, a pomiędzy nimi roiły się opancerzone pająki
czyściciele, bardzo zdrowe, skaczące czujnie pomiędzy
szczękami w poszukiwaniu strzępów jedzenia.
Heebra zwróciła uwagę na Nylo, żmiję Calen. Była
energiczna jak jej pani, miała muskularne żółte ciało, nie-
ustannie falujące na jej szyi.
Dla wszystkich młodych wiedźm dusze-żmije miały
ogromne znaczenie; były doradcami, przyjaciółmi, tarcza-
mi i bronią - a także dodatkowymi czujnymi oczami. Żmije
powinny być czujne przez całe życie; Heebra już dawno
zwolniła z tego obowiązku swoją żmiję Mąka. Była złota
i ciężka i spoczywała na jej piersi w martwym bezruchu.
To bardziej niż wszystko inne było oznaką potęgi Heebry.
Wiedźma zwróciła swoje myśli ku oku-oknu.
- A więc? - odezwała się. - Czy znam którąś z uczest-
niczek?
- Wątpię - powiedziała Calen. - To tylko studentki
z poziomu zaawansowanego.
Heebra uśmiechnęła się.
21
- Dlaczego zawsze się upierasz, żeby oglądać walki tych
smarkul? Ich zaklęcia są takie nudne.
- Bawi mnie ich pasja - wyjaśniła Calen. - Nie pa-
miętasz, jak wspaniale jest wygrać turniej krwi, matko?
Heebra pozwoliła swoim myślom pobiec w prze-
szłość. Niegdyś była taka sama, jak dzisiejsze studentki -
paliła się, by wygrać swoje pierwsze oko. Jakże się cieszy-
ła zwycięstwem! Zgładzić przeciwniczkę, wyrzucić jej
służbę i zamieszkać w jej wieży, jeszcze pełnej jej obec-
ności, mając przed sobą jeszcze wiele turniejów i bardziej
eleganckich wież...
Trzy studentki z poziomu dla zaawansowanych były
już gotowe. Uniosły długie nagie ramiona i pofrunęły na
wyznaczone pozycje na niebie, trzepocząc szafirowymi
sukniami bojowymi.
- Jak myślisz, kto wygra? - spytała Calen.
- To nieistotne - odparła jej matka. - Żadna nie ma
dość talentu, żeby przejść na następny poziom magii.
- Skąd wiesz?
Ledwie Calen wypowiedziała te słowa, a Heebra zerwała
jej z szyi Nylo. Rozwarła żmii szczęki, omal nie rozdzierając
zwierzęcia na strzępy. Calen czekała trwożnie, wiedząc, że
nie starczy jej sił, by wystąpić przeciwko matce.
- Skąd wiem? - powtórzyła Heebra z pogardą. - Po
tej, która obejmie po mnie rządy, spodziewałam się więk-
szej bystrości. Powinnaś to natychmiast poznać! Wystar-
czy spojrzeć na ten przeciętny styl lotu studentek, żeby
wiedzieć, iż żadna z nich nie stanie się Wielką Wiedźmą.
Calen spuściła oczy.
- Oczywiście. Powinnam się zorientować.
22
Heebra odrzuciła Nylo aż pod przeciwległą ścianę.
Calen podniosła żmiję, choć nie ośmieliła się jej pocie-
szyć w obecności matki.
We wrogim milczeniu obie odwróciły się ku oknu.
Zapadł już wieczór, więc przełączyły się na nocne wi-
dzenie. Ich wytatuowane oczy powoli rozciągnęły się
wzdłuż kości policzkowych i zetknęły z tyłu łysych cza-
szek, pełnych wypustek i dziur. Teraz mogły obserwować
turniej bez żadnego wysiłku.
Studentki rozpoczęły walkę, ukryte w masywnych
burzowirach w górnych warstwach atmosfery. Rzucały
na siebie zaklęcia, bez wytchnienia atakowały i broniły się.
Heebra patrzyła na to znudzona. Calen zirytowała ją,
więc znowu zwróciła się myślami ku swej starszej córce
Dragwenie. Gdzie teraz była? Zapuściła się samotnie
w odległe rejony kosmosu, by podbijać nowe planety. He-
ebra czekała na nią przez kilkaset lat. Potem wysłała na jej
poszukiwanie oddziały wiedźm, lecz powróciły z niczym.
Teraz, przyglądając się, jak młode studentki walczą o ży-
cie na czarnym jak węgiel niebie, nagle poczuła ucisk
w piersi. Czy jej cudowna dzika Dragwena jeszcze żyje?
A może leży martwa na jakiejś ohydnej obcej planecie, na
której nie ma śniegu mogącego uświęcić jej grób.
- Chcesz, żeby przerwać turniej? - spytała Calen,
wyczuwając jej nastrój.
- Nie - westchnęła Heebra. - Niech skończą.
- To już nie potrwa długo. Wszystkie trzy zaczęły
popełniać błędy.
Heebra skinęła głową z roztargnieniem. Po co do-
skonalić i ćwiczyć magiczną moc, pomyślała z nagłym
23
zniechęceniem, skoro nie ma czarodziejów, z którymi moż-
na by walczyć? Jej wiedźmy powoli przegrywały niekoń-
czącą się walkę z czarodziejami. Już za życia Heebry Stowa-
rzyszenie Sióstr straciło siedem planet, które podbiło.
Siedem! Za każdym razem czarodzieje wycofywali się, za-
nim jej najszybsze wojowniczki zdołały ich pochwycić. Gdy-
byż tylko jej wiedźmy zdołały odnaleźć Orin Fen, ojczyznę
czarodziejów! Ale nikt nie wiedział, gdzie jej szukać. Larp-
skendya, przywódca czarodziejów, wywiódł ich z ojczystej
planety i ukrył drogę do ich nowego miejsca zamieszkania.
Stopniowo, niemal bez rozlewu krwi, wygrywał tę walkę -
odpychałjej najlepsze wiedźmy coraz dalej, coraz bliżej Ool.
Położenie wiedźm nigdy nie było gorsze.
- Ofiary! - roześmiała się Calen. - Nareszcie!
Jedna ze studentek przyfrunęła bliżej z twarzą zaru-
mienioną z podniecenia. W szponach niosła martwe du-
sze-żmije przeciwniczek. Ale nie było jej dane zaznać try-
umfu.
Poprzez chmury wysoko na niebie przedarła się ma-
leńka zielona bańka światła. Migocząc i przygasając, opa-
dała w dół, jakby resztkami sił.
Heebra i Calen natychmiast zapomniały o zwycięskiej
studentce i sfrunęły z wieży-oka na spotkanie bańki świa-
tła.
- To niemożliwe - szepnęła Calen.
- A jednak! - zdumiała się Heebra.
Wszystkie wiedźmy, które zjawiły się na turnieju, za-
milkły. Nikt dotąd nie spotkał się tu z takim zjawiskiem;
była to powracająca moc życia zmarłej wiedźmy. Tak da-
leka podróż przez przestrzeń kosmiczną zdarzyła się tylko
24
dwa razy w historii Ool. Która wiedźma miała dość sił, by
przebyć tak długą drogę?
- Dragwena! - krzyknęła Heebra.
Z sercem bijącym radością złapała zielone światełko
na jeden z dwóch języków. Poczuła, że nadal oddycha.
Żyje!
Zraniona moc życia drżała w świetlistej bańce, zbyt
wycieńczona, by przemówić.
- Bądź pozdrowiona, moja córko - powiedziała ła-
godnie Heebra. - Wróciłaś do domu.
W Wielkiej Wieży Heebra rozwinęła język i ostroż-
nie położyła zieloną bańkę światła na podłodze. Bańka
natychmiast zaczęła rosnąć i rozdymać się z fantastyczną
szybkością. Uda Dragweny ukształtowały się, wydobyły
z niebytu, miękkie mięśnie walczyły, by nabrać twardo-
ści.
- Jakże jest waleczna! - zawołała Calen z podziwem.
-Jak pragnie żyć!
Wreszcie transformacja dobiegła końca, ale Dragwe-
na nie pojawiła się taka, jak dawniej.
- Przebyła zbyt daleką drogę, by przeżyć - zrozu-
miała Heebra. -Jest za słaba!
Górna połowa ciała Dragweny była ukształtowana tyl-
ko w połowie. Wiedźma miała jedną rękę; bezużyteczne
szpony chwiały się słabo w powietrzu. Oczy pokrywała
błona, która nie chciała się rozerwać. Płuca leżały, za-
padnięte, w głębi ciała. Ale mózg, który pozwolił jej odbyć
tę podróż, był już w pełni rozwinięty. Dragwena mogła
25
myśleć. Z trudem usiadła. Uniosła zniekształconą głowę,
usiłując wciągnąć powietrze. Zdała sobie sprawę, że nie
może tego zrobić, i zaczęła się rzucać w żałosnych drgaw-
kach.
Heebra podbiegła do niej i podtrzymała jej głowę,
a tymczasem Calen wystrzeliła ku niej zaklęcia odbudo-
wujące. Ale Dragwena była tak słaba, że magiczna moc
zraniła ją jeszcze bardziej.
Wiedźma spoczęła w ramionach matki, czekając na
śmierć.
- Jak to możliwe, że zdołała tego dokonać? - załkała
Calen. - Przebyła dłuższą drogę niż jakakolwiek wiedź-
ma przed nią. O siostro!
- Tak. Musiała mieć wyjątkowy powód, by zdobyć
się na tak wielki wysiłek. - Heebra chwyciła głowę Drag-
weny i połączyła się z nią myślami. - Co się stało? - spy-
tała. - Kto ci to zrobił?
Dragwena pokonała panikę. Ukształtowała parę ob-
razów: Rachel, Eryk, Larpskendya i struktura ich zaklęć.
Ukazała Ithreę, pokazała matce gorycz swych ostatnich
chwil. Wizje rozprysnęły się na milion kawałków, gdy
pozbawiony powietrza mózg Dragweny zaczął umie-
rać.
- Nie teraz! - krzyknęła Heebra. - Nie teraz! Gdzie
jest ta planeta? Pokaż!
Dragwena chwyciła duszę-żmiję matki, dygocząc na
całym ciele. W głowie Heebry pojawił się mroczny ob-
raz, mapa ukazująca drogę pomiędzy obcymi konstelacja-
mi - od Ool do Ithrei, a z Ithrei na większą niebieską pla-
netę o wirujących chmurach i pełną dzieci - Ziemię.
26
Potem cztery szczęki Dragweny rozdziawiły się. Heebra
przytuliła ją do siebie, z miłości i gniewu niemal miażdżąc
ciało córki. Umysł Dragweny zgasł, ale zdołała jeszcze wy-
słać ostatni obraz. Była to wizja dawnej Dragweny, u szczy-
tu władzy, stojącej dumnie obok matki i wraz z nią spoglą-
dającej w dół zwieży-oka. Wiatr szarpał ich migotliwymi
czarnymi sukniami, a brylantowe i złote dusze-żmije splo-
tły się ze sobą żartobliwie. Były niepokonane.
Obraz zbladł. Dragwena umarła.
Przez parę minut Heebra siedziała w zupełnym bez-
ruchu. Nie robiła nic, tylko trzymała córkę w objęciach.
Nie odzywała się. Prawie nie oddychała. Gdy wstała, Ca-
len - sama niemal oślepiona z żalu - cofnęła się w głąb
komnaty, znając moc nadchodzącej wściekłości.
A jakaż to była moc! Heebra wypadła z wieży-oka
przez okno i pomknęła przez czarne niebo Ool, pędząc
wszędzie i nigdzie, nie panując nad swoją rozpaczą, la-
mentując w śnieżnej burzy. Żadna wiedźma nie ośmieli-
łaby się tak fruwać przez całą noc. Mak po raz pierwszy
od ponad tysiąca lat poruszył się i chwycił szyję Heebry
w szorstki uścisk.
Calen pogrzebała tej nocy serce swojej zmarłej siostry.
Zgodnie z tradycją, trzymała je w szczękach i gołymi
pazurami kopała jamę w najgłębszym lodzie pod śniegiem.
Tutaj nawet największe zwierzęta nie zdołałyby dosięgnąć
ciała Dragweny. Potem wróciła do Wielkiej Wieży, kar-
miąc swój ból i nienawiść i zastanawiając się, czego ma
się spodziewać po matce.
27
Heebra wróciła o świcie. Twarz miała zupełnie spo-
kojną, niemal bez wyrazu. Opowiedziała, co pokazała jej
Dragwena.
- Możemy więc odnaleźć Rachel i Eryka, żeby po-
mścić jej śmierć! - zakipiała radością Calen. - Pozwól mi
polecieć. Znajdę bez trudu tę dziewczynkę. Dragwena
przyniosła na sobie jej smród.
Heebra przesunęła w zamyśleniu pazurami po łus-
kach Mąka.
- Wkrótce zaznamy tej radości. Dragwena przebyła
ogromną odległość. Wątpię, żeby przyniosła ją tu sama
żądza zemsty. Wierzę, że chciała nam powiedzieć o tej
planecie zwanej Ziemią. Do tej pory jedynie czarodzieje
mieli dość sił, by się zmierzyć z Wielką Wiedźmą w bez-
pośredniej walce, a jednak to stworzenie Rachel znalazło
jakąś szczelinę w obronnym pancerzu Dragweny. Tylko
się zastanów! Musimy się dowiedzieć czegoś więcej o tych
intrygujących dzieciach.
- Jeśli mają talent, Larpskendya będzie ich bronił.
- Bez wątpienia - roześmiała się Heebra. - Larpsken-
dya broniłby ich nawet, gdyby były zupełnie bezużyteczne.
Takie słabe stworzenia zawsze budziły jego współczucie.
- Myślisz, że Dragwena opuściła Ithreę niezauwa-
żona?
- Na pewno. Larpskendya nigdy nie pozwoliłby jej
uciec, bo to naraziłoby dzieci na niebezpieczeństwo.
- W takim razie czarodzieje się nas nie spodziewają.
- Spodziewają - mruknęła Heebra. - Larpskendya jest
przygotowany na każdą okazję. -W zamyśleniu przetoczyła
pająka na języku. -Jednak Ithrea leży bliżej. Larpskendya
28
będzie się spodziewał, że tam najpierw przybędziemy. Za-
skoczymy go. Ominiemy Ithreę. Na razie zostawimy
ją w spokoju.
- Ale on na pewno zostawił na Ziemi jakieś zabez-
pieczenia.
- To prawda. Jak możemy go stamtąd wypłoszyć? -
Oczy Heebry zapłonęły. - Co najbardziej przerazi Larp-
skendyę?
Calen patrzyła na nią bezradnie.
- Griddy - oznajmiła Heebra.
Na sam dźwięk tej nazwy Nylo drgnęła i ciasno opa-
sała szyję Calen. Wiedźmy Griddy były uważane za naj-
bardziej demoniczne stworzenia nawet przez najgroźniej-
sze wiedźmy planety Ool. Były największe i najdziksze
z całego Stowarzyszenia, a ich pomarańczowe twarze
i przygarbione brązowe ciała rzucały się w oczy już z da-
leka. Było ich niewiele i żyły uwięzione pod ziemią. Mia-
ły służyć jako ostateczny środek obrony, na wypadek, gdy-
by planeta została otoczona przez wrogów, bądź jako
przywódczynie ataku na Orin Fen, gdy Wielkie Wiedźmy
zdołają odnaleźć ojczyznę czarodziejów.
Calen pogłaskała Nylo, żeby ją uspokoić.
- Nie możemy ich wypuścić - zaprotestowała. - Są
nieprzewidywalne. Nawet kilka może rozpętać straszli-
wy chaos.
- Otóż to - syknęła Heebra. - O to mi chodzi. Ro-
ześlemyje na wszystkie strony, by siały postrach na wszyst-
kich planetach, jakie uda się im opanować.
- Matko, kiedy ich wściekłość wybuchnie, nie zdo-
łamy jej powściągnąć. Griddy unicestwią tysiące istnień.
29
- Nie obchodzi mnie, kogo zabiją. Na żadnej z tych
planet nie ma takiego stworzenia, jak ta Rachel. Chodzi
o to, że Larpskendya będzie musiał zareagować. Wyśle
swoich czarodziejów do walki z Griddami. A Ziemia zo-
stanie bezbronna. - Spiorunowała wzrokiem Nylo, a po-
tem córkę. -Jaką drogą mamy dotrzeć do świata Rachel?
Gdybyś to ty była władczynią, co byś doradziła?
Calen wahała się przez chwilę.
- Nie powinnyśmy się spieszyć - powiedziała nie-
pewnie. - Trzeba ruszyć, nie ściągając na siebie uwagi,
unikając naszych zwykłych miejsc spotkań i wypoczyn-
ku. Najlepiej wysłać grupę zwiadowczą, pięć lub sześć
wiedźm, które trudno zauważyć. A kiedy przybędziemy
na tę Ziemię, proponuję, by nie zabijać od razu Rachel
i Eryka. Są zbyt oczywistym obiektem naszej zemsty. Larp-
skendya na pewno uważnie ich obserwuje. Powinnyśmy
przyjrzeć się innym dzieciom. Zobaczmy, co mogą nam
dać. A kiedy będziemy gotowe, rozprawimy się z Rachel,
Erykem i tym trzecim dzieckiem, Morpethem.
Heebra uśmiechnęła się.
- Dobrze. Kto poprowadzi grupę zwiadowczą?
Calen nie znalazła właściwej odpowiedzi.
- Jeszcze jedna niespodzianka dla Larpskendyi - oznaj-
miła Heebra. - Ja stanę na czele tej grupy. Nie będzie się
tego spodziewał. Osobiście poprowadzę was na Ziemię.
Idź. Powiadom Stowarzyszenie o naszych planach.
Heebra wiedziała, że podróż będzie długa. Wybrała je-
dynie najsilniejsze i bezwzględnie jej oddane Wielkie
30
Wiedźmy. Po paru dniach przygotowania do wyprawy zo-
stały zakończone i wybrane wiedźmy, najedzone i gotowe,
zebrały się w wyjącym wichrze i błyskawicach ogromne-
go burzowiru na skraju kosmosu. Niecierpliwie oczeki-
wały na sygnał.
Heebra wypuściła Griddy. Wysłała je jednocześnie
we wszystkich kierunkach. Griddy, pod przywództwem
ich władczyni Gultrathaki, wyruszyły całymi zgrajami,
wrzeszcząc i wijąc się z radości, ogromne i przerażająco
silne.
Kiedy zniknęły, Heebra dała znak grupie zwiadow-
czej. Widząc, jakjej najlepsze wiedźmy wyruszają w czerń
przestrzeni kosmicznej, Heebra wspomniała dawne dni
chwały. Znowu poczuła się młoda. Stanęła na czele gru-
py i prowadząc zgrabny szyk wiedźm, zaczęła się zastana-
wiać, co wie o Rachel.
Dragwena pokazała jej strukturę magicznej mocy
dziewczynki. Kiedy przybędą na Ziemię, znajdą ją bez tru-
du. A po drodze będzie miała dość czasu, by się zastano-
wić, w jaki sposób zadać jej śmierć.
3. Magia bez reguł
M
orpeth leżał na łóżku całkowicie ubrany, czujny
i gotowy do działania. Ajednak omal nie przegapił
tego cichego dźwięku. Był to szmer włosów ocierających
się o sufit.
Uchylił drzwi i wyjrzał na korytarz.
Rachel unosiła się w powietrzu. Czubek jej gło-
wy wyglądał jak przyklejony do sufitu. Jej ciało, otu-
lone bladożółtą koszulą nocną, kołysało się lekko, jakby
jej kości stały się tak miękkie, że najlżejszy podmuch
powietrza mógł je zgiąć. Jej ręce i nogi chwiały się
w tym samym łagodnym rytmie, niczym wodorosty
w morzu.
Morpeth wyszedł na korytarz, starając się nie robić
hałasu. Rachel miała zamknięte oczy, ale pod powiekami
32
widać było poruszające się gwałtownie gałki oczne; coś się
jej śniło. Morpeth przyjrzał się uważniej i dostrzegł, że jej
włosy unoszą się i poruszają. Ich pasma sięgały w stronę
żarówki w korytarzu powolnym celowym ruchem, niczym
macki ośmiornicy.
Potem, wyraźnie straciwszy zainteresowanie żarów-
ką, włosy pociągnęły Rachel korytarzem. Od czasu do
czasu zatrzymywały się, by zbadać nierówności sufitu.
Mijając drzwi pokoju Eryka, Morpeth zapukał w nie
paznokciami, nie spodziewając się usłyszeć odpowiedzi -
ale drzwi natychmiast się otworzyły. Na progu stanął Eryk
w piżamie, zasłaniając dłońmi usta prapsiąt. Stworzenia
wykręcały się, jak mogły, dziko wyciągając szyje, usiłując
przyjrzeć się Rachel.
- Nie spałeś? - szepnął Morpeth.
- Spałem, ale potem ci dwaj zaczęli się tłuc o ściany.
- Eryk zamrugał nieprzyzwyczajony do blasku przedświ-
tu. - Co się dzieje?
- Bądź cicho i chodź ze mną - rozkazał Morpeth. -
Ale chłopców zostaw.
- Ale...
- Nie. Tylko ty.
Eryk niechętnie położył prapsięta pod kołdrą, z gło-
wami na poduszce. Powiodły za nim żałosnym spojrze-
niem.
- Proszę... - odezwało się jedno. - Pozwól nam iść.
Będziemy cichutko. Patrz. - Otworzyło i zamknęło usta.
Drugie zachichotało.
- Wyglądasz jak gupik!
- Cicho! Eryk mi uwierzył!
3 - Zemsta wiedźm 33
- Przepraszam, chłopcy - powiedział Eryk, głaszcząc
ich piórka na szyi. - Może następnym razem.
Zamknął szybko drzwi. Po chwili prapsięta już przyci-
skały usta do szpary pod nimi i skomlały jak porzucone
szczeniaki.
Eryk dogonił Morpetha u stóp schodów.
- A niech mnie - szepnął na widok Rachel. - Ale
widok! Te włosy żyją czy co? I dokąd ona leci? - Roze-
śmiał się cicho, gdy Rachel minęła łazienkę. - Na siu-
siu?
- Cśśś. Zaraz zobaczysz - odpowiedział cicho Mor-
peth. - Uważaj na nią. Będę potrzebował twojej pomocy,
jeśli coś pójdzie nie tak.
Rachel wpłynęła do kuchni, a potem w stronę oszklo-
nych drzwi do ogrodu.
- Zamknięte - mruknął Eryk. - Nie wyjdzie.
- Nawet sobie nie wyobrażasz, jaka jest pomysłowa
- odmruknął Morpeth.
Eryk usłyszał ciche kliknięcie; to zamki w drzwiach
ustąpiły bez użycia klucza.
- Niesamowite.
- Nie całkiem - odparł Morpeth. - Zamki są zbu-
dowane tak, żeby można je było otworzyć. Dla Rachel
ten poziom zaklęć w ogóle się nie liczy.
Drzwi patio otworzyły się z trzaskiem i Rachel po-
dryfowała w głąb ogrodu. Nadal miała zamknięte oczy.
Powoli spłynęła w dół i stanęła na środku trawnika. Po-
tem, przechylając głowę, wciągnęła zapach nocnego po-
wietrza i nagle w nozdrza Eryka uderzył aromat wielu
kwiatów. Był zróżnicowany i upajająco silny.
34
- Co ona robi? - przestraszył się Eryk.
Morpeth parsknął cichym śmiechem.
- Nie wiem. Tu nie obowiązują żadne reguły, a ra-
czej obowiązują tylko te stworzone przez jej zaklęcia. To,
co się wydarzy, zależy od tego, na które zaklęcie przyjdzie
kolej.
- Nie żartuj. Zaklęcia czekają na swoją kolej?
- Zaraz zobaczysz.
Rachel, nadal z zamkniętymi oczami, zaczęła fru-
wać nad ogrodem. Dotykała wszystkiego: trawy, liści,
słoi na deskach drewnianego płotu, jedwabistych płat-
ków, twardych cierni. Zatrzymała się, uklękła, spró-
bowała językiem rosy na trawie i mokrej ziemi. Wes-
tchnęła, przyciskając policzek do krzemieni w skalnym
ogródku. Złapała ćmę i pogłaskała ją po delikatnych
skrzydełkach.
- Już to widziałem - wyjaśnił Morpeth. -Jej zaklę-
cia chyba lubią kontrasty. Ostre i gładkie, kwaśne i słod-
kie. To jej sprawia przyjemność, której nie rozumiem.
- Nie chciałbym być na miejscu tej ćmy - mruknął
Eryk.
- Nic się jej nie stanie - zapewnił go Morpeth. -
Gdyby zaczęła się szamotać, Rachel zdołałaby przytrzy-
mać te delikatne skrzydełka, nie uszkadzając ich.
Rachel rozchyliła dłoń i ćma, cała i zdrowa, trochę
oszołomiona, odfrunęła co sił w skrzydełkach. Rachel
pofrunęła za nią, trzepocząc uszami dla zabawy, ale ćma
była chyba zbyt nudna, żeby zainteresować na dłużej
zaklęcia. Rachel uniosła głowę i ręce i popłynęła z wdzię-
kiem w stronę księżyca. Po paru sekundach wyglądała
35
już jak żółta kropeczka na tle pełnego blizn białego
kręgu.
- Kurczaki pieczone! - zawołał Eryk. - I co, nadal
śpi?
- To nie jest zwykły sen - wyjaśnił Morpeth. - Jest
bardzo głęboki. To trans, w który wprowadziły ją zaklę-
cia. Rachel nie ma już nad nimi kontroli.
- Oho, niedobrze - zrozumiał Eryk i spojrzał z niepo-
kojem w górę. - Może powinniśmy ją obudzić? Mógłbym
zniszczyć zaklęcia, które sprowadziły na nią ten głęboki sen.
Morpeth spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Potrafisz się zorientować, które zaklęcia to spowo-
dowały?
Eryk skinął głową.
- Pewnie. Każde ma swój wyjątkowy zapach. Nauczy-
łem się tego na Ithrei. Te, których Rachel dziś używa, na
przykład zaklęcie latania, można łatwo rozpoznać nawet
po jakimś czasie. Z tymi rzadziej spotykanymi jest trud-
niej, ale zwykle w końcu udaje mi sieje rozgryźć. - Obli-
zał palec i uśmiechnął się. - Oczywiście, jeśli zniszczę ja-
kieś zaklęcie, nie można go znowu użyć, więc muszę uważać.
- Zmrużył oczy i przyjrzał się maleńkiej Rachel. -Ale z tej
odległości nie mogę jej dosięgnąć. Jest za daleko.
Mała żółta kropeczka zaczęła wolno opadać w dół.
Rachel wylądowała na trawniku; nocna koszula uniosła
się i otuliła jej kolana.
- Co teraz? - zaciekawił się Eryk.
- Kto wie - szepnął Morpeth z troską. - Zawsze
zdarza się coś niespodziewanego, ale dziś zaklęcia są wy-
jątkowo aktywne.
36
Rachel zmieniła kształt. Zmiana nastąpiła błyskawicz-
nie. Eryk sądził początkowo, że zniknęła, ale po chwili
dostrzegł w trawie wąsiki drżące po obu stronach czar-
nego noska. Polna myszka.
- Zmieniła kształt! - zdumiał się Eryk. - Widziałem
to na Ithrei, ale tutaj nigdy. Czy to niebezpieczne?
- Zaklęcia Rachel nie zrobią nic, co by jej mogło za-
szkodzić - wyjaśnił Morpeth. - Ale kotka powinna na
siebie uważać.
- Kotka?
Sophie, domowa pręgowana kotka, przerwała wypoczy-
nek wjakimś wygcxlnym zakątku domu. Zwabiona smako-
witym zapachem, przyczaiła się w trawie i zaczęła się skradać
ku swojej ofierze. A kiedy znalazła się na tyle blisko, by sko-
czyć, dała myszce czas na ucieczkę. Ale mały gryzoń tylko
poruszył wąsikami, a Sophie zaraz potem sama się cofnęła.
Na trawniku pojawiło się sto myszek i wszystkie jed-
nocześnie pisnęły imię kotki.
Sophie odskoczyła, a myszka zniknęła z chichotem.
Kotka trwała przez chwilę w bezruchu, dziko zjeżona.
Potem wróciła płynnym krokiem do kuchni, ułożyła się
na podłodze i zaczęła z przejęciem czyścić sobie pazurki,
jakby nic się nie wydarzyło.
- Niesamowite - przyznał Eryk. - Nie spodziewa-
łem się po niej takiego poczucia humoru. Co teraz?
Ogromne prapsię?
Rachel wróciła do zwykłej postaci. Przez parę minut
unosiła się nad ziemią. Jej stopy muskały palcami mokrą
od rosy trawę, głowa znieruchomiała nienaturalnie, lek-
ko przechylona na bok, jakby słuchała gwiazd.
37
Potem dziewczynka zniknęła.
- Przeniosła się! - krzyknął Eryk. - Kurczę! Z jed-
nego miejsca w drugie!
Za jego plecami coś zaszeleściło. Odwrócił się, spo-
dziewając się zobaczyć Rachel.
- O nie - mruknął. - Teraz dopiero będzie.
Przez ogród szła mama w kapciach i szlafroku.
- No i? - spytała, patrząc na Morpetha.
- Właściwie wszystko tak, jak zwykle - odpowiedział.
- Tylko ten numer z myszą był nowy. No i rzadko kiedy
oddalała się od domu tak daleko. Jej zaklęcia latania są dziś
naprawdę aktywne.
Mama ponuro pokiwała głową.
- Jeszcze dwa dni temu śmiganie po osiedlu zu-
pełnie je zadowalało. Ale to się już skończyło. Przyglą-
dałam się jej przez okno. Nigdy dotąd nie widziałam
takich szalonych wybryków. Nie potrafię sobie wyobra-
zić, jaką szybkość rozwinęła. Nie mogłam za nią nadą-
żyć.
Eryk otworzył usta.
- Przyglądałaś się jej?
- Oczywiście - oświadczyła mama rzeczowo. - Od
samego początku. Myślałeś, że któreś z was może wyjść
z domu, a ja tego nie zauważę? Rozwiązałam zagadkę tego
zapachu stawu na długo przed Morpethem. Od tego cza-
su pilnujemy jej na zmianę. - Zapięła Erykowi górę od
piżamy. - Zimno tu. Wyobraź sobie, jak zimno musi być
Rachel - uniosła ramiona - kiedy tam lata.
- Ona tego nie czuje - powiedział Morpeth. - Za-
klęcia sprawiają, że jest jej ciepło.
38
- Już wraca - zawołał Eryk. - I ma we włosach coś
dziwnego.
W grzywce Rachel zaplątała się egzotyczna roślina na
długiej łodydze. W świetle rozjaśniającego się nieba uj-
rzeli niezwykłe zielone i czerwonobrązowe kwiaty.
Mama zmrużyła oczy.
- To orchidea. Poznaję... nazywa się żabia orchidea.
W naszym kraju nie da się ich wyhodować. Rosną chyba
w Hiszpanii. Ale przecież Rachel nie odfrunęła aż tak da-
leko?
- Jeśli się przeniosła, mogła się znaleźć gdziekolwiek.
Rachel wyjęła kwiat z włosów i posmakowała jego
delikatne płatki.
- Nie znoszę tego czarodzieja za to, co jej zrobił -
powiedziała mama z nagłą desperacją. - Co to za dar, po-
zwolić Rachel na zachowanie magicznej mocy, ale nie na
jej używanie? Te zakl�