15484

Szczegóły
Tytuł 15484
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15484 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15484 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15484 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Zemsta wiedźm KSIĄŻKI SUPER Literatura dla młodych czytelników w Wydawnictwie AMBER MARY ARRIGAN Duch kapitana Grimstona JOHN BELLAIRS Johnny Dixon i klątwa błękitnego bożka Johnny Dixon, mumia i testament milionera Johnny Dixon i zaklęcie czaszki czarnoksiężnika ANN CARROLL Najgorszy dzień HELEN DUNWOODIE Duch na luzie Duch na ratunek ANNĘ FINE Niebezpieczny talizman ANTHONY HOROWITZ Nieświęty Graal Upiorna szkoła WILLIAM KOTZWINKLE E.T. Przygody istoty pozaziemskiej na Ziemi DAVID LEVITHAN Mumia CLIFF McNISH Tajemnica zaklęcia Zemsta wiedźm JERRY PIASECKI Laura na deser Mój nauczyciel jest... wampirem Nauczycieli torturuje się w sali 104 ELLEN WEISS Shrek JOHN WHITMAN Mumia powraca , DAVE WOLVERTON Zemsta Króla Skorpiona w przygotowaniu WILLIAM KOTZWINKLE E.T. Księga Zielonej Planety Zemsta wiedźm CUFF HcNISłł Przekład Maciejka Mazan ANBER Tytuł oryginału THE SCENT OF MAGIC Redaktorzy serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK EWA TURCZYŃSKA Redakcja stylistyczna BEATA SŁAMA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta JOANNA OIERKOŃSKA MONIKA SZWABOWICZ »cja na okładce \M SCHMIDT graficzny okładki VTA CEBO-FONIOK 000143759 ,iie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.sm.pl Copyright © 2001 by CliffMcNish. lllustrations copyright © Geoff Taylor 2001. The right of CliffMcNish and Geoff Taylor to be identified as the author and illustrator respectively of this work has been asserted. First published in Great Britain in 2001 by Orion Childrens Books a division of the Orion Publishing Group Ltd., Orion House 5 Upper St Martins Lane London WC2H 9EA. For the Polish edition Copyright © 2002 by Wydawnictwo Ainber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-987-8 57 ul. S*«wska 76 Dla Ciary, za wszystko 1. Oczy R achel, obudź się, przerwij ten sen! - Morpeth po- trząsnął delikatnie przyjaciółką, a gdy nie drgnęła, tro- chę gwałtowniej. - No, obudź się! - Co? - Powieki Rachel uniosły się ciężko. Morpeth ujrzał na jej twarzy resztki sennego koszma- ru, który wbił się w policzek dziewczynki jak zakrzywione czarne szpony wiedźmy. Na oczach Morpetha pazury roz- płynęły się w bladej twarzy Rachel. - Już dobrze - rzucił, ściskając jej ramiona. - Nie bój się. Jesteś bezpieczna, w domu, w swoim pokoju. Nie ma wiedźmy. Rachel usiadła gwałtownie, ciężko oddychając. - Nigdy nie budź mnie w ten sposób - wyszeptała. - Kiedy śpię... mogłabym... zrobić ci krzywdę... 7 - Schowała twarz w poduszkę, aż w końcu przestała czuć zimny dotyk pazurów. - Powinieneś wiedzieć - dodała. - Mogłoby mi się wyrwać jakieś zaklęcie. - Wolałabyś, żeby to twoja mama zobaczyła te pazu- ry? Ja przynajmniej je znam. Rachel skinęła głową ze zmęczeniem. - Ale to niebezpieczne, nawet dla ciebie. Zawsze cze- kaj, aż sama się obudzę. Morpeth parsknął i wskazał promienie słońca wpa- dające przez szparę w zasłonach. - Czekałem, dopóki mogłem. Już południe, a twoja mama właśnie miała cię obudzić. - Wyjął jej z włosów parę źdźbeł chwastów. - Ciekawie pachną, i /! - Och, nie -jęknęła Rachel, dopiero teraz zdając sobie spra- wę z odoru stęchlizny - Znowu byłam w nocy wstawię, tak? - Niestety. Rachel zagryzła wargę. - To już drugi raz w tym tygodniu. - Trzeci. - Pewnie miałam skrzela? - Tak, jak zwykle szkarłatne, na szyi. - Yyy! - Rachel dotknęła z obrzydzeniem skóry za uszami. -Jak długo byłam tym razem pod wodą? - Jakąś godzinę. - Godzinę! - Rachel pokręciła ponuro głową. -Więc jest coraz gorzej. No dobrze, wstaję. - Nasłuchiwała przez chwilę. - Wyjrzyj i sprawdź, czy nie ma nikogo na kory- tarzu i w łazience. Morpeth ruszył na rekonesans. Wrócił parę chwil później. 8 - Nikogo nie ma, a tu masz czyste ręczniki. Włożę tę pościel do pralki, dobrze? Rachel uśmiechnęła się, biorąc od niego ręczniki. - Jesteś moim aniołem stróżem. Zakradła się do łazienki i długo stała pod gorącym prysznicem, żeby pozbyć się odoru stawu. Potem wróci- ła do pokoju, usiadła przed toaletką i zaczęła czesać dłu- gie ciemne włosy. Nagle znieruchomiała. Odłożyła szczotkę. Powoli pochyliła się do lustra i przyjrzała się swojej szczupłej, nieco piegowatej twarzy. Oczy, które na nią patrzyły, nie należały do czło- wieka. Tie miała już orzechowozielonych, takich jak taty, lecz nowe, czarodziejskie. W ich kącikach i pod powiekami gromadziły się zaklęcia. Lubiły tam siedzieć, bo mogły wyglądać na świat. Przez cały dzień cisnęły się i tłoczyły, domagając się jej uwagi. Każde miało włas- ny kolor. Kolory wczorajszych zaklęć lśniły fioletem i złotem, otaczającym czarną źrenicę. Dziś rano źreni- ce w ogóle zniknęły. Oczy Rachel wypełniał głęboki błękit letniego nieba. Ostatnio często go widywała. Była to barwa zaklęcia latania, które błagało, żeby je wyko- rzystać. - Nie - powiedziała, patrząc na swoje odbicie w lu- strze. - Nie będę latać. Obiecałam i dotrzymam słowa. Nie poddam ci się! - Komu? - rozległ się czyjś głos. Rachel odwróciła się, zaskoczona. Za jej plecami sta- ła mama i z niepokojem spoglądała w lustro. - Mamo, skąd się tu wzięłaś? 9 - Jestem tu od jakiegoś czasu, przyglądam ci się. I im. - Mama spojrzała na tonące w zaklęciach oczy Ra- chel. Zmieniły kolor i poszarzały ze smutku. - Te zaklę- cia - rzuciła mama gniewnie. - Czego one od ciebie chcą? Dlaczego nie dadzą ci w końcu spokoju? - Nic się nie stało - wymamrotała Rachel bez prze- konania. -Jeszcze... jeszcze nad nimi panuję. Mama objęła ją za szyję. Przytuliła i powiedziała bar- dzo cicho: - Powiedz więc, dlaczego drżysz? Myślisz, że po dwu- nastu latach nie potrafię poznać, kiedy moja córka cierpi? Po policzku Rachel spłynęła łza. Dziewczynka chciała ją zetrzeć. - Wyrzuć to z siebie - powiedziała mama. - Wypłacz je, te straszne zaklęcia. Jak mogą robić ci krzywdę? Przez parę chwil Rachel pozwalała się przytulać. Wreszcie powiedziała. - Wszystko dobrze, naprawdę. Nic mi nie jest. Zu- pełnie nic. Mama uścisnęła Rachel jeszcze raz, cofnęła się, ale nie odeszła. - Nie będziesz się więcej wpatrywać w to lustro? - Na dziś już koniec z lustrem - obiecała Rachel, uśmiechając się z wysiłkiem. - Daję słowo. Mama powoli ruszyła do drzwi. - Tęsknisz za tatą, prawda? - rzuciła za nią Rachel. Mama zatrzymała się w progu. - To aż tak widać? ? - Widać, boja też za nim tęsknię. Nie lubię, gdy wy- jeżdża. 10 - To już ostatni kontrakt zagraniczny w tym roku i prawie dobiegł końca - powiedziała mama. - Tato wróci za miesiąc. - Za trzydzieści osiem dni. Mama uśmiechnęła się konspiracyjnie. - Zatem obie liczymy! - Odwróciła się. - Pospiesz się, dobrze? Mam już dosyć Eryka i jego prapsiąt. Kocham two- jego brata, ale kiedy uczy te dzieci-ptaki, zaczyna wariować. Zbiegła po schodach, mamrocząc coś pod nosem. Rachel ubrała się i zeszła do kuchni. Ledwie prze- kroczyła jej próg, oba prapsięta zakryły twarze. - Odwróć te świecące oczy! - wrzasnęło jedno. Szybko wyłączyła świecące zaklęcia koloru. Drugie prapsię z irytacją zaczęło trzepotać skrzydła- mi tuż przed jej nosem. - Eryk by mógł oślepnąć! - zaskrzeczało. - Wypali- łabyś mu oczy w tej pięknej twarzy! Rachel wiedziała już, że nie powinna reagować. Po- łożyła kromkę chleba na grillu i zaczęła się jej przypatry- wać, jakby zafascynował ją brązowiejący miąższ. Prapsię- ta latały wokół jej głowy, strojąc miny. Były to dziwne stworzenia, dzieło wiedźmy, u której pełniły funkcje po- słańców. Miały pokryte gładkimi, błękitnoczarnymi pió- rami ciała kruków, ale na miejscu dziobów znajdowały się małe noski, a oprócz nich pyzate policzki z dołeczka- mi i miękkie wargi; prapsięta miały buzie dzieci. Mama przeszła obok, odganiając prapsięta. Dzieci- -ptaki rozpierzchły się, a potem znowu zawisły dokład- nie nad głową Rachel. Jedno pokazało jej język, drugie przypadkowo nasiusiało na jej tost. 11 - Cudownie - mruknęła Rachel i wyrzuciła chleb do kosza. - Szkoda, że nie wiem, jak im się udało odzyskać te twarze. Wolałam, kiedy były ptakami. Prapsięta uśmiechały się, ukazując bezzębne dziąsła. - Spójrz na nas, małpiatko! - zaskrzeczały. - Jesteś- my prześliczne! Przepiękne! Niech Eryk ci powie. Eryk siedział przy kuchennym stole i od niechcenia przeglądał komiks. - W porządku? - spytał, zerkając na Rachel. - Do- brze ci się rozmawia z chłopakami? - Doskonale - stwierdziła sucho. - Ale wolałabym, żeby się nie zbliżali na odległość pocałunku. Mógłbyś je zatrzymać przy sobie, dopóki nie zrobię sobie tosta? - Jasne - zgodził się Eryk i gwizdnął. Prapsięta w ułamku sekundy usiadły mu na ramio- nach i obserwowały Rachel ponuro. - I niech zamkną buzie na dziesięć minut - dodała mama groźnie. - Bo na kolację będzie potrawka z wroniąt. Eryk udał, że tego nie słyszy, ale położył palec na ustach. Prapsięta zagryzły wargi, żeby nie wymknęły im się żadne niegrzeczne słowa. Eryk był niskim krępym chłopcem o twarzy, na któ- rej rzadko pojawiał się uśmiech. Najbardziej rzucały się w oczy jego włosy -jasna burza loków. Eryk ich nie zno- sił. Wszystkie kobiety uwielbiały dotykać ich i głaskać je, dlatego postanowił, że za parę lat ogoli się na łyso. Zosta- nie skinheadem. Na razie musiało mu wystarczyć, że prap- sięta mierzwią mu włosy pazurkami. - Pewnie znowu z tobą spały? - spytała Rachel z groźbą w głosie. 12 - Oczywiście. - Eryk uśmiechnął się, a prapsięta po- wtórzyły jego minę z upiorną dokładnością. - Przyglądałam się im - ciągnęła Rachel. - Siadają na twoim łóżku, gapią się tymi wielkimi oczami. Aż mnie dreszcz przechodzi. Naśladują cię we wszystkim. Ty się odwracasz, one też. Naśladują nawet twoje chrapanie. - No, to prawda - przyznał Eryk i zachichotał. - Uwielbiają mnie. Strzelił palcami. Jedno prapsię natychmiast przewró- ciło stronę komiksu małym zadartym noskiem. - Żałosne - mruknęła Rachel. - Trójka kretynów. Gdzie Morpeth? - Mógłbym ci powiedzieć, ale co będę z tego miał? - Jest w ogrodzie - wtrąciła mama, dając Erykowi po uszach. Podała Rachel tost posmarowany masłem. - Zjedz coś, zanim wyjdziesz, dobrze? Po śniadaniu Rachel poszła do ogródka na tyłach domu. Był upalny lipcowy dzień, a wakacje dopiero się zaczęły. Morpeth leżał koło stawu. Był to szczupły chłopiec o uderzająco niebieskich oczach i gęstych pło- wych włosach, sterczących na wszystkie strony. Obok jego opalonej na brąz ręki stała szklanka z zimnym na- pojem. I Rachel uśmiechnęła się do niego z czułością. - Widzę, że nie chcesz stracić nic z lata. - Przez Dragwenę przepadło mi kilkaset takich lat - odpowiedział. - Staram się nadrobić zaległości. -Wyciąg- nął ze stawu puszkę coli i podał ją Rachel. - Zostawiłem i dla ciebie. Jak się czujesz? - Kiepsko - przyznała, sadowiąc się na hamaku. 13 - Ale pachniesz już lepiej. Pewnie umyłaś się mydłem? - Tak - roześmiała się. - Bo co? Ty nie? - Nie znoszę go, jest oślizłe - przyznał się. - I ma taki dziwny słodki zapach, jest w nim coś nieprzyjemne- go. Oczywiście, w czasach, gdy byłem chłopcem, nie zna- liśmy mydła. Wszyscy okropnie śmierdzieli, ale nikomu to nie przeszkadzało. Rachel nie potrafiła przyzwyczaić się do tego nowego Morpetha - dziecka. Poznała go rok temu w innym świecie, Ithrei. Wzdrygnęła się na wspomnienie tego odległego kra- ju ciemnego śniegu. Panowała w nim znienawidzona wiedź- ma Dragwena, a Morpeth służył jej wbrew własnej woli. Przez setki lat musiał przyglądać się, jak Dragwena porywa z Ziemi dzieci. Rachel i Eryk byli jej ostatnimi ofiarami. Po przybyciu na Ithreę Rachel przekonała się, że wszystkie dzieci mają magiczną moc, której na Ziemi nie mogą używać. Wiedźma porywała je, by służyły jej celom. Morpeth był nauczycielem Rachel, która rozkwi- tła dzięki jego naukom, przekonując się, że ma więcej ma- gicznej mocy niż jakiekolwiek inne dziecko - była pierw- szym dzieckiem na tyle silnym, by przeciwstawić się Dragwenie. Eryk także miał dar, ale taki, którego nie po- siadało żadne dziecko prócz niego. Potrafił rozwiązywać rzucone zaklęcia. Niszczył je. W ostatnim strasznym star- ciu Rachel i Eryk pokonali zaklęcie zagłady Dragweny i by- li świadkami, jak poniosła śmierć z ręki Wielkiego Czaro- dzieja Larpskendyi. Teraz, gdy Rachel patrzyła na Morpetha, trudno było jej uwierzyć, że przez setki lat był pomarszczonym starym człowieczkiem, którego przy życiu trzymała tylko magia 14 wiedźmy. Jakoś udało mu się uniknąć najgorszego wpływu Dragweny, a kiedy Rachel i Eryk przybyli na Ithreę, nie- ustannie narażał dla nich życie. W nagrodę czarodziej Larp- skendya oddał mu utracone lata dzieciństwa, które zabrała Dragwena. Morpeth wrócił do domu, ale nie do swojego. Jego rodzina od dawnajuż nie żyła. Dlatego rodzice Rachel w tajemnicy go adoptowali - i stąd wziął się w ogrodzie chło- piec. Parę innych stworzeń także postanowiło wrócić wraz z Rachel i Erykiem, ale towarzystwa dotrzymały im tylko prapsięta. Wilcze szczenię Scorpa, orzeł Ronnocoden i dżdżownice wkrótce odeszły, postanowiwszy rozpocząć nowe życie ze swoimi krewniakami. - Co się stało? - spytała Rachel, widząc, że Morpeth ma dziwną minę. - To przez te szorty - burknął. - Twoja mama zapo- mina, że mam pięćset trzydzieści siedem lat. Nie lubię spodenek w prążki. - Przecież nie możesz chodzić w tych starych skó- rzanych spodniach z Ithrei. Wyrosłeś z nich. - Ale były miłe w dotyku. A szorty wyglądają głu- pio. I nie pasują na mnie. Twoja mama uważa, że noszę ten sam rozmiar, co Eryk. - Są za ciasne? - Za luźne - powiedział Morpeth znacząco. - Mmm, niebezpieczne - uśmiechnęła się Rachel. - Muszę o tym powiedzieć mamie... oczywiście, mógłbyś sam pójść do sklepu i kupić sobie nowe. Morpeth wzruszył ramionami, naburmuszony. Zaku- py oznaczałyby wyjście na tę okropną ulicę. Nie potrafił się przyzwyczaić do samochodów. W czasach jego dzieciństwa 15 ich nie było, tak samo jak samolotów. Drażnił go ten hałas nowoczesnego życia. I dlatego starał się unikać wychodze- nia z domu. Rachel leżała przez parę chwil w hamaku koło sta- wu, rozkoszując się ciepłem słońca i lekkim wiaterkiem. - Przespałam piętnaście godzin - odezwała się w koń- cu. Nie mogłam się obudzić. Co robią moje zaklęcia, kie- dy śpię? Co się dzieje? - Znasz odpowiedź na to pytanie - odparł. Pokręciła głową. - Wiem, że moje zaklęcia chcą być wykorzystane, ale dotychczas zachowywały się grzecznie. Co się zmieniło? Dlaczego nagle zaczęły się tak burzyć? - Buntują się. Są niespokojne, niecierpliwe. Magii nie da się oswoić jak psa. Zwłaszcza twojej. - Wyciągnął rękę i popukał Rachel w głowę. - Twoje zaklęcia są zbyt silne, zbyt ambitne, żeby dać ci spokój. A ty przestałaś spełniać ich życzenia wiele miesięcy temu, prawda? Zu- pełnie je porzuciłaś. - Musiałam - zaprotestowała. - Były zbyt kuszące. Larpskendya kazał mi obiecać, że nie będę ich używać... - Wiem - przerwał jej Morpeth. - Ale twoich zaklęć nie obchodzi, co obiecałaś czarodziejowi. Nie lubią, kiedy sieje ignoruje. Nie słuchasz ich za dnia, więc wychodzą po- bawić się w nocy, kiedy mogą zapanować nad twoimi snami. Rachel pochyliła się i zmąciła wodę w stawie. - Ale dlaczego wrzucają mnie do wody? - A dlaczego nie? Woda to chyba interesujące miej- sce dla znudzonych zaklęć. Eksperymentują, sprawdzają, czy możesz oddychać bez używania płuc. I czy możesz wdy- 16 chać wodę tak, żeby się nie udusić. To trudne. Trzeba wie- lu skomplikowanych zaklęć, ściśle ze sobą współpracują- cych. Rachel pomyślała o skrzelach. - Potrafię je opanować - powiedziała z uporem. - Larpskendya ostrzegł mnie, że wiedźmy mogą wykryć moje zaklęcia nawet wtedy, kiedy przebywają na innej pla- necie. A to by je doprowadziło do ziemskich dzieci. Nie złamię obietnicy! - Już to zrobiłaś - parsknął Morpeth i wstał. - Mu- sisz znowu zapanować nad sytuacją. Daj swoim zaklę- ciom jakieś zajęcie, przynajmniej przestrzeń, żeby mogły swobodnie oddychać. I zrób to za dnia, gdy możesz nad nimi zapanować. - Na razie nie wydarzyło się nic strasznego... Morpeth spojrzał jej w oczy. - Chcesz czekać, aż się stanie? Wiem, że świadomie nikogo nie skrzywdzisz, ale co będzie, gdy zaczną ci się śnić koszmary? Jeśli mama spróbuje cię obudzić nie w po- rę? Na przykład dziś rano. Mogło się zdarzyć wszystko. Widziałem szpony. - Przyjrzał się jej uważnie. - To twój najgorszy koszmar, tak? Mój też. W najmroczniejszych snach znowu widzę Dragwenę. Uciekam przed nią. Rachel zadrżała. Starała się nie myśleć o wiedźmie. Uniosła do ust puszkę coli i zauważyła osę. Owad krążył wokół puszki, aż wreszcie wpadł do środka. Rachel wes- tchnęła i z roztargnieniem wytrząsnęła osę na trawę. - Jakie zaklęcia przyszły ci do głowy? - spytał ostro Morpeth. - Te, co zwykle. ^ - Czyli? - Cztery: jedno do zabicia osy, drugie do jej uratowa- nia, trzecie do zdezynfekowania coli. - Spojrzała na osę, która szła po trawie, otrząsając skrzydełka. Uśmiechnęła się. - I zaklęcie ocieplające, żeby wysuszyć jej skrzydełka. - Które zjawiło się pierwsze? Zaklęcie śmierci, pomyślała Rachel, a Morpeth od- czytał odpowiedź wjej oczach. - Nie skrzywdziłabym jej - powiedziała Rachel. - Wiem. Ale ciekawe, że najbardziej niebezpieczne zaklęcia pojawiają się pierwsze. Zawsze dominują nad in- nymi. Rachel pochyliła się nad stawem i spojrzała na swoje odbicie. Jej oczy stały się ciemnobrązowe jak mokry pia- sek. Szukała bardziej jaskrawych kolorów, ale zaklęcia stały się nagle nieśmiałe, jakby nie chciały, żeby je zobaczyła. Dlaczego? Po raz pierwszy od wielu miesięcy zajrzała w głąb sie- bie. Co tam knujecie? - spytała. Parę zaklęć zamilkło, sprytnie usunęło się na bok, nie chcąc, żeby domyśliła się, jaką psotę zamierzają spłatać. Czekają, zrozumiała Rachel. Czekają, aż zasnę. - Lepiej uważaj na mnie dziś w nocy - powiedziała do Morpetha. ^Ifp 2. Ool H eebra, matka Dragweny, wyglądała przez okno w kształ- cie oka. Poniżej, u stóp wieży, rozciągała się w całej swojej ogromnej wspaniałości kraina Ool, ojczyzna wiedźm. Był to świat lodu. Ciemnoszary śnieg padał gęsto z nieba, uno- sił się w powietrzu, dławił wszelkie światło. Heebra rzą- dziła tu od dwóch tysięcy lat i przez cały ten czas każdego dnia padał śnieg. Zasypał wszystkie doliny, zasypał nawet najwyższe góry, a pod jego grubą warstwą dygotały zmarz- nięte zwierzęta. Tylko wieże wznosiły się wysoko ponad zaspami. Heebra wyglądała przez okno, a tymczasem z mro- ków komnaty wyłoniła się jej młodsza córka Calen. - Popatrzymy na walkę studentek? - spytała z nadzieją. 19 - Tak wcześnie? Miały się przygotować na nocny tur- niej. - Zaskoczmy je, matko. Niech walczą już teraz! Heebra uśmiechnęła się łaskawie i dała znak student- kom, żeby się przygotowały. Czekając, przyglądała się lodowatej wspaniałości świata Ool. Strzeliste wieże jej wiedźm godziły w niebo. Na szczycie każdej wieży znajdowało się szmaragdowe okno—oko, swoją wysokością świadczące o statusie wiedź- my, która mieszkała w środku. Takich wież były miliony, ale wieża Heebry górowała nad nimi wszystkimi. Wzno- siła się, masywna i czarna, ponad wiecznymi śniegami, ozdobiona niezliczonymi twarzami wiedźm, które He- ebra pokonała w bitwie. W początkach jej panowania wiele wiedźm starało się zdobyć Wielką Wieżę. Teraz żad- na nie ośmielała się nawet o tym myśleć. Wielka szkoda; już od dawna nie miała przyjemności wyrzeźbienia w ka- mieniu nowej twarzy. Calen stanęła obok niej. - Pamiętasz, matko, jak wygrałaś swoje pierwsze oko? To była legendarna walka! Heebra wzruszyła ramionami. - Nic takiego. Mała wieżyczka. Kilka kamieni. Zale- dwie parę kilometrów wysokości i bardzo cienka. - Kogo obchodzą jej rozmiary! Pokonałaś dwanaście studentek, żeby ją zdobyć. - Calen spojrzała na matkę z podziwem. - Tego nie dokonał nikt przed tobą. Już wte- dy byłaś niewiarygodna. Heebra spojrzała na córkę. Z bólem przekonała się, że Calen stała się bardzo podobna do jej wspaniałej zaginio- 20 nej córki Dragweny. Calen, mająca niespełna czterysta lat, była Wielką Wiedźmą w rozkwicie urody. Jej skóra nadal była czerwona jak krew i nie straciła jeszcze świeżości. Wzrok także był doskonały, a wytatuowane oczy płonęły pod kościanymi brwiami. Nawet jej zmysł węchu pozo- stał nietknięty; wrażliwe nozdrza w kształcie rozciętych płatków tulipana potrafiły wywęszyć żywe mięso kryjące się pod najgłębszym śniegiem. Ale chyba najpiękniejsze były jej szczęki. Obie pary były w fantastycznej kondycji. Mimo licznych walk Calen nie straciła ani jednego zakrzy- wionego, trójkątnego, czarnego kła. Lśniły w srebrnych dziąsłach, a pomiędzy nimi roiły się opancerzone pająki czyściciele, bardzo zdrowe, skaczące czujnie pomiędzy szczękami w poszukiwaniu strzępów jedzenia. Heebra zwróciła uwagę na Nylo, żmiję Calen. Była energiczna jak jej pani, miała muskularne żółte ciało, nie- ustannie falujące na jej szyi. Dla wszystkich młodych wiedźm dusze-żmije miały ogromne znaczenie; były doradcami, przyjaciółmi, tarcza- mi i bronią - a także dodatkowymi czujnymi oczami. Żmije powinny być czujne przez całe życie; Heebra już dawno zwolniła z tego obowiązku swoją żmiję Mąka. Była złota i ciężka i spoczywała na jej piersi w martwym bezruchu. To bardziej niż wszystko inne było oznaką potęgi Heebry. Wiedźma zwróciła swoje myśli ku oku-oknu. - A więc? - odezwała się. - Czy znam którąś z uczest- niczek? - Wątpię - powiedziała Calen. - To tylko studentki z poziomu zaawansowanego. Heebra uśmiechnęła się. 21 - Dlaczego zawsze się upierasz, żeby oglądać walki tych smarkul? Ich zaklęcia są takie nudne. - Bawi mnie ich pasja - wyjaśniła Calen. - Nie pa- miętasz, jak wspaniale jest wygrać turniej krwi, matko? Heebra pozwoliła swoim myślom pobiec w prze- szłość. Niegdyś była taka sama, jak dzisiejsze studentki - paliła się, by wygrać swoje pierwsze oko. Jakże się cieszy- ła zwycięstwem! Zgładzić przeciwniczkę, wyrzucić jej służbę i zamieszkać w jej wieży, jeszcze pełnej jej obec- ności, mając przed sobą jeszcze wiele turniejów i bardziej eleganckich wież... Trzy studentki z poziomu dla zaawansowanych były już gotowe. Uniosły długie nagie ramiona i pofrunęły na wyznaczone pozycje na niebie, trzepocząc szafirowymi sukniami bojowymi. - Jak myślisz, kto wygra? - spytała Calen. - To nieistotne - odparła jej matka. - Żadna nie ma dość talentu, żeby przejść na następny poziom magii. - Skąd wiesz? Ledwie Calen wypowiedziała te słowa, a Heebra zerwała jej z szyi Nylo. Rozwarła żmii szczęki, omal nie rozdzierając zwierzęcia na strzępy. Calen czekała trwożnie, wiedząc, że nie starczy jej sił, by wystąpić przeciwko matce. - Skąd wiem? - powtórzyła Heebra z pogardą. - Po tej, która obejmie po mnie rządy, spodziewałam się więk- szej bystrości. Powinnaś to natychmiast poznać! Wystar- czy spojrzeć na ten przeciętny styl lotu studentek, żeby wiedzieć, iż żadna z nich nie stanie się Wielką Wiedźmą. Calen spuściła oczy. - Oczywiście. Powinnam się zorientować. 22 Heebra odrzuciła Nylo aż pod przeciwległą ścianę. Calen podniosła żmiję, choć nie ośmieliła się jej pocie- szyć w obecności matki. We wrogim milczeniu obie odwróciły się ku oknu. Zapadł już wieczór, więc przełączyły się na nocne wi- dzenie. Ich wytatuowane oczy powoli rozciągnęły się wzdłuż kości policzkowych i zetknęły z tyłu łysych cza- szek, pełnych wypustek i dziur. Teraz mogły obserwować turniej bez żadnego wysiłku. Studentki rozpoczęły walkę, ukryte w masywnych burzowirach w górnych warstwach atmosfery. Rzucały na siebie zaklęcia, bez wytchnienia atakowały i broniły się. Heebra patrzyła na to znudzona. Calen zirytowała ją, więc znowu zwróciła się myślami ku swej starszej córce Dragwenie. Gdzie teraz była? Zapuściła się samotnie w odległe rejony kosmosu, by podbijać nowe planety. He- ebra czekała na nią przez kilkaset lat. Potem wysłała na jej poszukiwanie oddziały wiedźm, lecz powróciły z niczym. Teraz, przyglądając się, jak młode studentki walczą o ży- cie na czarnym jak węgiel niebie, nagle poczuła ucisk w piersi. Czy jej cudowna dzika Dragwena jeszcze żyje? A może leży martwa na jakiejś ohydnej obcej planecie, na której nie ma śniegu mogącego uświęcić jej grób. - Chcesz, żeby przerwać turniej? - spytała Calen, wyczuwając jej nastrój. - Nie - westchnęła Heebra. - Niech skończą. - To już nie potrwa długo. Wszystkie trzy zaczęły popełniać błędy. Heebra skinęła głową z roztargnieniem. Po co do- skonalić i ćwiczyć magiczną moc, pomyślała z nagłym 23 zniechęceniem, skoro nie ma czarodziejów, z którymi moż- na by walczyć? Jej wiedźmy powoli przegrywały niekoń- czącą się walkę z czarodziejami. Już za życia Heebry Stowa- rzyszenie Sióstr straciło siedem planet, które podbiło. Siedem! Za każdym razem czarodzieje wycofywali się, za- nim jej najszybsze wojowniczki zdołały ich pochwycić. Gdy- byż tylko jej wiedźmy zdołały odnaleźć Orin Fen, ojczyznę czarodziejów! Ale nikt nie wiedział, gdzie jej szukać. Larp- skendya, przywódca czarodziejów, wywiódł ich z ojczystej planety i ukrył drogę do ich nowego miejsca zamieszkania. Stopniowo, niemal bez rozlewu krwi, wygrywał tę walkę - odpychałjej najlepsze wiedźmy coraz dalej, coraz bliżej Ool. Położenie wiedźm nigdy nie było gorsze. - Ofiary! - roześmiała się Calen. - Nareszcie! Jedna ze studentek przyfrunęła bliżej z twarzą zaru- mienioną z podniecenia. W szponach niosła martwe du- sze-żmije przeciwniczek. Ale nie było jej dane zaznać try- umfu. Poprzez chmury wysoko na niebie przedarła się ma- leńka zielona bańka światła. Migocząc i przygasając, opa- dała w dół, jakby resztkami sił. Heebra i Calen natychmiast zapomniały o zwycięskiej studentce i sfrunęły z wieży-oka na spotkanie bańki świa- tła. - To niemożliwe - szepnęła Calen. - A jednak! - zdumiała się Heebra. Wszystkie wiedźmy, które zjawiły się na turnieju, za- milkły. Nikt dotąd nie spotkał się tu z takim zjawiskiem; była to powracająca moc życia zmarłej wiedźmy. Tak da- leka podróż przez przestrzeń kosmiczną zdarzyła się tylko 24 dwa razy w historii Ool. Która wiedźma miała dość sił, by przebyć tak długą drogę? - Dragwena! - krzyknęła Heebra. Z sercem bijącym radością złapała zielone światełko na jeden z dwóch języków. Poczuła, że nadal oddycha. Żyje! Zraniona moc życia drżała w świetlistej bańce, zbyt wycieńczona, by przemówić. - Bądź pozdrowiona, moja córko - powiedziała ła- godnie Heebra. - Wróciłaś do domu. W Wielkiej Wieży Heebra rozwinęła język i ostroż- nie położyła zieloną bańkę światła na podłodze. Bańka natychmiast zaczęła rosnąć i rozdymać się z fantastyczną szybkością. Uda Dragweny ukształtowały się, wydobyły z niebytu, miękkie mięśnie walczyły, by nabrać twardo- ści. - Jakże jest waleczna! - zawołała Calen z podziwem. -Jak pragnie żyć! Wreszcie transformacja dobiegła końca, ale Dragwe- na nie pojawiła się taka, jak dawniej. - Przebyła zbyt daleką drogę, by przeżyć - zrozu- miała Heebra. -Jest za słaba! Górna połowa ciała Dragweny była ukształtowana tyl- ko w połowie. Wiedźma miała jedną rękę; bezużyteczne szpony chwiały się słabo w powietrzu. Oczy pokrywała błona, która nie chciała się rozerwać. Płuca leżały, za- padnięte, w głębi ciała. Ale mózg, który pozwolił jej odbyć tę podróż, był już w pełni rozwinięty. Dragwena mogła 25 myśleć. Z trudem usiadła. Uniosła zniekształconą głowę, usiłując wciągnąć powietrze. Zdała sobie sprawę, że nie może tego zrobić, i zaczęła się rzucać w żałosnych drgaw- kach. Heebra podbiegła do niej i podtrzymała jej głowę, a tymczasem Calen wystrzeliła ku niej zaklęcia odbudo- wujące. Ale Dragwena była tak słaba, że magiczna moc zraniła ją jeszcze bardziej. Wiedźma spoczęła w ramionach matki, czekając na śmierć. - Jak to możliwe, że zdołała tego dokonać? - załkała Calen. - Przebyła dłuższą drogę niż jakakolwiek wiedź- ma przed nią. O siostro! - Tak. Musiała mieć wyjątkowy powód, by zdobyć się na tak wielki wysiłek. - Heebra chwyciła głowę Drag- weny i połączyła się z nią myślami. - Co się stało? - spy- tała. - Kto ci to zrobił? Dragwena pokonała panikę. Ukształtowała parę ob- razów: Rachel, Eryk, Larpskendya i struktura ich zaklęć. Ukazała Ithreę, pokazała matce gorycz swych ostatnich chwil. Wizje rozprysnęły się na milion kawałków, gdy pozbawiony powietrza mózg Dragweny zaczął umie- rać. - Nie teraz! - krzyknęła Heebra. - Nie teraz! Gdzie jest ta planeta? Pokaż! Dragwena chwyciła duszę-żmiję matki, dygocząc na całym ciele. W głowie Heebry pojawił się mroczny ob- raz, mapa ukazująca drogę pomiędzy obcymi konstelacja- mi - od Ool do Ithrei, a z Ithrei na większą niebieską pla- netę o wirujących chmurach i pełną dzieci - Ziemię. 26 Potem cztery szczęki Dragweny rozdziawiły się. Heebra przytuliła ją do siebie, z miłości i gniewu niemal miażdżąc ciało córki. Umysł Dragweny zgasł, ale zdołała jeszcze wy- słać ostatni obraz. Była to wizja dawnej Dragweny, u szczy- tu władzy, stojącej dumnie obok matki i wraz z nią spoglą- dającej w dół zwieży-oka. Wiatr szarpał ich migotliwymi czarnymi sukniami, a brylantowe i złote dusze-żmije splo- tły się ze sobą żartobliwie. Były niepokonane. Obraz zbladł. Dragwena umarła. Przez parę minut Heebra siedziała w zupełnym bez- ruchu. Nie robiła nic, tylko trzymała córkę w objęciach. Nie odzywała się. Prawie nie oddychała. Gdy wstała, Ca- len - sama niemal oślepiona z żalu - cofnęła się w głąb komnaty, znając moc nadchodzącej wściekłości. A jakaż to była moc! Heebra wypadła z wieży-oka przez okno i pomknęła przez czarne niebo Ool, pędząc wszędzie i nigdzie, nie panując nad swoją rozpaczą, la- mentując w śnieżnej burzy. Żadna wiedźma nie ośmieli- łaby się tak fruwać przez całą noc. Mak po raz pierwszy od ponad tysiąca lat poruszył się i chwycił szyję Heebry w szorstki uścisk. Calen pogrzebała tej nocy serce swojej zmarłej siostry. Zgodnie z tradycją, trzymała je w szczękach i gołymi pazurami kopała jamę w najgłębszym lodzie pod śniegiem. Tutaj nawet największe zwierzęta nie zdołałyby dosięgnąć ciała Dragweny. Potem wróciła do Wielkiej Wieży, kar- miąc swój ból i nienawiść i zastanawiając się, czego ma się spodziewać po matce. 27 Heebra wróciła o świcie. Twarz miała zupełnie spo- kojną, niemal bez wyrazu. Opowiedziała, co pokazała jej Dragwena. - Możemy więc odnaleźć Rachel i Eryka, żeby po- mścić jej śmierć! - zakipiała radością Calen. - Pozwól mi polecieć. Znajdę bez trudu tę dziewczynkę. Dragwena przyniosła na sobie jej smród. Heebra przesunęła w zamyśleniu pazurami po łus- kach Mąka. - Wkrótce zaznamy tej radości. Dragwena przebyła ogromną odległość. Wątpię, żeby przyniosła ją tu sama żądza zemsty. Wierzę, że chciała nam powiedzieć o tej planecie zwanej Ziemią. Do tej pory jedynie czarodzieje mieli dość sił, by się zmierzyć z Wielką Wiedźmą w bez- pośredniej walce, a jednak to stworzenie Rachel znalazło jakąś szczelinę w obronnym pancerzu Dragweny. Tylko się zastanów! Musimy się dowiedzieć czegoś więcej o tych intrygujących dzieciach. - Jeśli mają talent, Larpskendya będzie ich bronił. - Bez wątpienia - roześmiała się Heebra. - Larpsken- dya broniłby ich nawet, gdyby były zupełnie bezużyteczne. Takie słabe stworzenia zawsze budziły jego współczucie. - Myślisz, że Dragwena opuściła Ithreę niezauwa- żona? - Na pewno. Larpskendya nigdy nie pozwoliłby jej uciec, bo to naraziłoby dzieci na niebezpieczeństwo. - W takim razie czarodzieje się nas nie spodziewają. - Spodziewają - mruknęła Heebra. - Larpskendya jest przygotowany na każdą okazję. -W zamyśleniu przetoczyła pająka na języku. -Jednak Ithrea leży bliżej. Larpskendya 28 będzie się spodziewał, że tam najpierw przybędziemy. Za- skoczymy go. Ominiemy Ithreę. Na razie zostawimy ją w spokoju. - Ale on na pewno zostawił na Ziemi jakieś zabez- pieczenia. - To prawda. Jak możemy go stamtąd wypłoszyć? - Oczy Heebry zapłonęły. - Co najbardziej przerazi Larp- skendyę? Calen patrzyła na nią bezradnie. - Griddy - oznajmiła Heebra. Na sam dźwięk tej nazwy Nylo drgnęła i ciasno opa- sała szyję Calen. Wiedźmy Griddy były uważane za naj- bardziej demoniczne stworzenia nawet przez najgroźniej- sze wiedźmy planety Ool. Były największe i najdziksze z całego Stowarzyszenia, a ich pomarańczowe twarze i przygarbione brązowe ciała rzucały się w oczy już z da- leka. Było ich niewiele i żyły uwięzione pod ziemią. Mia- ły służyć jako ostateczny środek obrony, na wypadek, gdy- by planeta została otoczona przez wrogów, bądź jako przywódczynie ataku na Orin Fen, gdy Wielkie Wiedźmy zdołają odnaleźć ojczyznę czarodziejów. Calen pogłaskała Nylo, żeby ją uspokoić. - Nie możemy ich wypuścić - zaprotestowała. - Są nieprzewidywalne. Nawet kilka może rozpętać straszli- wy chaos. - Otóż to - syknęła Heebra. - O to mi chodzi. Ro- ześlemyje na wszystkie strony, by siały postrach na wszyst- kich planetach, jakie uda się im opanować. - Matko, kiedy ich wściekłość wybuchnie, nie zdo- łamy jej powściągnąć. Griddy unicestwią tysiące istnień. 29 - Nie obchodzi mnie, kogo zabiją. Na żadnej z tych planet nie ma takiego stworzenia, jak ta Rachel. Chodzi o to, że Larpskendya będzie musiał zareagować. Wyśle swoich czarodziejów do walki z Griddami. A Ziemia zo- stanie bezbronna. - Spiorunowała wzrokiem Nylo, a po- tem córkę. -Jaką drogą mamy dotrzeć do świata Rachel? Gdybyś to ty była władczynią, co byś doradziła? Calen wahała się przez chwilę. - Nie powinnyśmy się spieszyć - powiedziała nie- pewnie. - Trzeba ruszyć, nie ściągając na siebie uwagi, unikając naszych zwykłych miejsc spotkań i wypoczyn- ku. Najlepiej wysłać grupę zwiadowczą, pięć lub sześć wiedźm, które trudno zauważyć. A kiedy przybędziemy na tę Ziemię, proponuję, by nie zabijać od razu Rachel i Eryka. Są zbyt oczywistym obiektem naszej zemsty. Larp- skendya na pewno uważnie ich obserwuje. Powinnyśmy przyjrzeć się innym dzieciom. Zobaczmy, co mogą nam dać. A kiedy będziemy gotowe, rozprawimy się z Rachel, Erykem i tym trzecim dzieckiem, Morpethem. Heebra uśmiechnęła się. - Dobrze. Kto poprowadzi grupę zwiadowczą? Calen nie znalazła właściwej odpowiedzi. - Jeszcze jedna niespodzianka dla Larpskendyi - oznaj- miła Heebra. - Ja stanę na czele tej grupy. Nie będzie się tego spodziewał. Osobiście poprowadzę was na Ziemię. Idź. Powiadom Stowarzyszenie o naszych planach. Heebra wiedziała, że podróż będzie długa. Wybrała je- dynie najsilniejsze i bezwzględnie jej oddane Wielkie 30 Wiedźmy. Po paru dniach przygotowania do wyprawy zo- stały zakończone i wybrane wiedźmy, najedzone i gotowe, zebrały się w wyjącym wichrze i błyskawicach ogromne- go burzowiru na skraju kosmosu. Niecierpliwie oczeki- wały na sygnał. Heebra wypuściła Griddy. Wysłała je jednocześnie we wszystkich kierunkach. Griddy, pod przywództwem ich władczyni Gultrathaki, wyruszyły całymi zgrajami, wrzeszcząc i wijąc się z radości, ogromne i przerażająco silne. Kiedy zniknęły, Heebra dała znak grupie zwiadow- czej. Widząc, jakjej najlepsze wiedźmy wyruszają w czerń przestrzeni kosmicznej, Heebra wspomniała dawne dni chwały. Znowu poczuła się młoda. Stanęła na czele gru- py i prowadząc zgrabny szyk wiedźm, zaczęła się zastana- wiać, co wie o Rachel. Dragwena pokazała jej strukturę magicznej mocy dziewczynki. Kiedy przybędą na Ziemię, znajdą ją bez tru- du. A po drodze będzie miała dość czasu, by się zastano- wić, w jaki sposób zadać jej śmierć. 3. Magia bez reguł M orpeth leżał na łóżku całkowicie ubrany, czujny i gotowy do działania. Ajednak omal nie przegapił tego cichego dźwięku. Był to szmer włosów ocierających się o sufit. Uchylił drzwi i wyjrzał na korytarz. Rachel unosiła się w powietrzu. Czubek jej gło- wy wyglądał jak przyklejony do sufitu. Jej ciało, otu- lone bladożółtą koszulą nocną, kołysało się lekko, jakby jej kości stały się tak miękkie, że najlżejszy podmuch powietrza mógł je zgiąć. Jej ręce i nogi chwiały się w tym samym łagodnym rytmie, niczym wodorosty w morzu. Morpeth wyszedł na korytarz, starając się nie robić hałasu. Rachel miała zamknięte oczy, ale pod powiekami 32 widać było poruszające się gwałtownie gałki oczne; coś się jej śniło. Morpeth przyjrzał się uważniej i dostrzegł, że jej włosy unoszą się i poruszają. Ich pasma sięgały w stronę żarówki w korytarzu powolnym celowym ruchem, niczym macki ośmiornicy. Potem, wyraźnie straciwszy zainteresowanie żarów- ką, włosy pociągnęły Rachel korytarzem. Od czasu do czasu zatrzymywały się, by zbadać nierówności sufitu. Mijając drzwi pokoju Eryka, Morpeth zapukał w nie paznokciami, nie spodziewając się usłyszeć odpowiedzi - ale drzwi natychmiast się otworzyły. Na progu stanął Eryk w piżamie, zasłaniając dłońmi usta prapsiąt. Stworzenia wykręcały się, jak mogły, dziko wyciągając szyje, usiłując przyjrzeć się Rachel. - Nie spałeś? - szepnął Morpeth. - Spałem, ale potem ci dwaj zaczęli się tłuc o ściany. - Eryk zamrugał nieprzyzwyczajony do blasku przedświ- tu. - Co się dzieje? - Bądź cicho i chodź ze mną - rozkazał Morpeth. - Ale chłopców zostaw. - Ale... - Nie. Tylko ty. Eryk niechętnie położył prapsięta pod kołdrą, z gło- wami na poduszce. Powiodły za nim żałosnym spojrze- niem. - Proszę... - odezwało się jedno. - Pozwól nam iść. Będziemy cichutko. Patrz. - Otworzyło i zamknęło usta. Drugie zachichotało. - Wyglądasz jak gupik! - Cicho! Eryk mi uwierzył! 3 - Zemsta wiedźm 33 - Przepraszam, chłopcy - powiedział Eryk, głaszcząc ich piórka na szyi. - Może następnym razem. Zamknął szybko drzwi. Po chwili prapsięta już przyci- skały usta do szpary pod nimi i skomlały jak porzucone szczeniaki. Eryk dogonił Morpetha u stóp schodów. - A niech mnie - szepnął na widok Rachel. - Ale widok! Te włosy żyją czy co? I dokąd ona leci? - Roze- śmiał się cicho, gdy Rachel minęła łazienkę. - Na siu- siu? - Cśśś. Zaraz zobaczysz - odpowiedział cicho Mor- peth. - Uważaj na nią. Będę potrzebował twojej pomocy, jeśli coś pójdzie nie tak. Rachel wpłynęła do kuchni, a potem w stronę oszklo- nych drzwi do ogrodu. - Zamknięte - mruknął Eryk. - Nie wyjdzie. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jaka jest pomysłowa - odmruknął Morpeth. Eryk usłyszał ciche kliknięcie; to zamki w drzwiach ustąpiły bez użycia klucza. - Niesamowite. - Nie całkiem - odparł Morpeth. - Zamki są zbu- dowane tak, żeby można je było otworzyć. Dla Rachel ten poziom zaklęć w ogóle się nie liczy. Drzwi patio otworzyły się z trzaskiem i Rachel po- dryfowała w głąb ogrodu. Nadal miała zamknięte oczy. Powoli spłynęła w dół i stanęła na środku trawnika. Po- tem, przechylając głowę, wciągnęła zapach nocnego po- wietrza i nagle w nozdrza Eryka uderzył aromat wielu kwiatów. Był zróżnicowany i upajająco silny. 34 - Co ona robi? - przestraszył się Eryk. Morpeth parsknął cichym śmiechem. - Nie wiem. Tu nie obowiązują żadne reguły, a ra- czej obowiązują tylko te stworzone przez jej zaklęcia. To, co się wydarzy, zależy od tego, na które zaklęcie przyjdzie kolej. - Nie żartuj. Zaklęcia czekają na swoją kolej? - Zaraz zobaczysz. Rachel, nadal z zamkniętymi oczami, zaczęła fru- wać nad ogrodem. Dotykała wszystkiego: trawy, liści, słoi na deskach drewnianego płotu, jedwabistych płat- ków, twardych cierni. Zatrzymała się, uklękła, spró- bowała językiem rosy na trawie i mokrej ziemi. Wes- tchnęła, przyciskając policzek do krzemieni w skalnym ogródku. Złapała ćmę i pogłaskała ją po delikatnych skrzydełkach. - Już to widziałem - wyjaśnił Morpeth. -Jej zaklę- cia chyba lubią kontrasty. Ostre i gładkie, kwaśne i słod- kie. To jej sprawia przyjemność, której nie rozumiem. - Nie chciałbym być na miejscu tej ćmy - mruknął Eryk. - Nic się jej nie stanie - zapewnił go Morpeth. - Gdyby zaczęła się szamotać, Rachel zdołałaby przytrzy- mać te delikatne skrzydełka, nie uszkadzając ich. Rachel rozchyliła dłoń i ćma, cała i zdrowa, trochę oszołomiona, odfrunęła co sił w skrzydełkach. Rachel pofrunęła za nią, trzepocząc uszami dla zabawy, ale ćma była chyba zbyt nudna, żeby zainteresować na dłużej zaklęcia. Rachel uniosła głowę i ręce i popłynęła z wdzię- kiem w stronę księżyca. Po paru sekundach wyglądała 35 już jak żółta kropeczka na tle pełnego blizn białego kręgu. - Kurczaki pieczone! - zawołał Eryk. - I co, nadal śpi? - To nie jest zwykły sen - wyjaśnił Morpeth. - Jest bardzo głęboki. To trans, w który wprowadziły ją zaklę- cia. Rachel nie ma już nad nimi kontroli. - Oho, niedobrze - zrozumiał Eryk i spojrzał z niepo- kojem w górę. - Może powinniśmy ją obudzić? Mógłbym zniszczyć zaklęcia, które sprowadziły na nią ten głęboki sen. Morpeth spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Potrafisz się zorientować, które zaklęcia to spowo- dowały? Eryk skinął głową. - Pewnie. Każde ma swój wyjątkowy zapach. Nauczy- łem się tego na Ithrei. Te, których Rachel dziś używa, na przykład zaklęcie latania, można łatwo rozpoznać nawet po jakimś czasie. Z tymi rzadziej spotykanymi jest trud- niej, ale zwykle w końcu udaje mi sieje rozgryźć. - Obli- zał palec i uśmiechnął się. - Oczywiście, jeśli zniszczę ja- kieś zaklęcie, nie można go znowu użyć, więc muszę uważać. - Zmrużył oczy i przyjrzał się maleńkiej Rachel. -Ale z tej odległości nie mogę jej dosięgnąć. Jest za daleko. Mała żółta kropeczka zaczęła wolno opadać w dół. Rachel wylądowała na trawniku; nocna koszula uniosła się i otuliła jej kolana. - Co teraz? - zaciekawił się Eryk. - Kto wie - szepnął Morpeth z troską. - Zawsze zdarza się coś niespodziewanego, ale dziś zaklęcia są wy- jątkowo aktywne. 36 Rachel zmieniła kształt. Zmiana nastąpiła błyskawicz- nie. Eryk sądził początkowo, że zniknęła, ale po chwili dostrzegł w trawie wąsiki drżące po obu stronach czar- nego noska. Polna myszka. - Zmieniła kształt! - zdumiał się Eryk. - Widziałem to na Ithrei, ale tutaj nigdy. Czy to niebezpieczne? - Zaklęcia Rachel nie zrobią nic, co by jej mogło za- szkodzić - wyjaśnił Morpeth. - Ale kotka powinna na siebie uważać. - Kotka? Sophie, domowa pręgowana kotka, przerwała wypoczy- nek wjakimś wygcxlnym zakątku domu. Zwabiona smako- witym zapachem, przyczaiła się w trawie i zaczęła się skradać ku swojej ofierze. A kiedy znalazła się na tyle blisko, by sko- czyć, dała myszce czas na ucieczkę. Ale mały gryzoń tylko poruszył wąsikami, a Sophie zaraz potem sama się cofnęła. Na trawniku pojawiło się sto myszek i wszystkie jed- nocześnie pisnęły imię kotki. Sophie odskoczyła, a myszka zniknęła z chichotem. Kotka trwała przez chwilę w bezruchu, dziko zjeżona. Potem wróciła płynnym krokiem do kuchni, ułożyła się na podłodze i zaczęła z przejęciem czyścić sobie pazurki, jakby nic się nie wydarzyło. - Niesamowite - przyznał Eryk. - Nie spodziewa- łem się po niej takiego poczucia humoru. Co teraz? Ogromne prapsię? Rachel wróciła do zwykłej postaci. Przez parę minut unosiła się nad ziemią. Jej stopy muskały palcami mokrą od rosy trawę, głowa znieruchomiała nienaturalnie, lek- ko przechylona na bok, jakby słuchała gwiazd. 37 Potem dziewczynka zniknęła. - Przeniosła się! - krzyknął Eryk. - Kurczę! Z jed- nego miejsca w drugie! Za jego plecami coś zaszeleściło. Odwrócił się, spo- dziewając się zobaczyć Rachel. - O nie - mruknął. - Teraz dopiero będzie. Przez ogród szła mama w kapciach i szlafroku. - No i? - spytała, patrząc na Morpetha. - Właściwie wszystko tak, jak zwykle - odpowiedział. - Tylko ten numer z myszą był nowy. No i rzadko kiedy oddalała się od domu tak daleko. Jej zaklęcia latania są dziś naprawdę aktywne. Mama ponuro pokiwała głową. - Jeszcze dwa dni temu śmiganie po osiedlu zu- pełnie je zadowalało. Ale to się już skończyło. Przyglą- dałam się jej przez okno. Nigdy dotąd nie widziałam takich szalonych wybryków. Nie potrafię sobie wyobra- zić, jaką szybkość rozwinęła. Nie mogłam za nią nadą- żyć. Eryk otworzył usta. - Przyglądałaś się jej? - Oczywiście - oświadczyła mama rzeczowo. - Od samego początku. Myślałeś, że któreś z was może wyjść z domu, a ja tego nie zauważę? Rozwiązałam zagadkę tego zapachu stawu na długo przed Morpethem. Od tego cza- su pilnujemy jej na zmianę. - Zapięła Erykowi górę od piżamy. - Zimno tu. Wyobraź sobie, jak zimno musi być Rachel - uniosła ramiona - kiedy tam lata. - Ona tego nie czuje - powiedział Morpeth. - Za- klęcia sprawiają, że jest jej ciepło. 38 - Już wraca - zawołał Eryk. - I ma we włosach coś dziwnego. W grzywce Rachel zaplątała się egzotyczna roślina na długiej łodydze. W świetle rozjaśniającego się nieba uj- rzeli niezwykłe zielone i czerwonobrązowe kwiaty. Mama zmrużyła oczy. - To orchidea. Poznaję... nazywa się żabia orchidea. W naszym kraju nie da się ich wyhodować. Rosną chyba w Hiszpanii. Ale przecież Rachel nie odfrunęła aż tak da- leko? - Jeśli się przeniosła, mogła się znaleźć gdziekolwiek. Rachel wyjęła kwiat z włosów i posmakowała jego delikatne płatki. - Nie znoszę tego czarodzieja za to, co jej zrobił - powiedziała mama z nagłą desperacją. - Co to za dar, po- zwolić Rachel na zachowanie magicznej mocy, ale nie na jej używanie? Te zakl�