15392

Szczegóły
Tytuł 15392
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15392 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15392 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15392 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Edmund Niziurski „Biała Noga i chłopak z Targówka" 13 I/ © by Edmund Niziurski © illustrations by Bohdan Butenko ISBN 83-87080-93-4 Wydawnictwo LITERATURA. Łódź, 1999 90-731 Łódź, ul. Wólczańska 19 tel. (0-42) 630-25-17 tel./fax (0-42) 630-23-81 Akc z*\vx>° ф Kiedy w środę przyjechaliśmy specjalnymi wagonami do Makolągwi na kolonie letnie, myśleliśmy, że jesteśmy w komplecie. Ale na drugi dzień, w czwartek, przybyło jeszcze dwu nadprogramowych osobników, którzy od razu wzbudzili sensację. Pierwszy nazywał się Wąsik Eugeniusz. Miał głowę ogoloną na łysą pałę, był niepozornego wzrostu i nie przywiózł ze sobą żadnego bagażu z wyjątkiem tekturowego pudełka po butach. Przez pierwszy dzień nie rozstawał się z tym pudełkiem i nosił je z sobą nawet na obiad i na apele. Dopiero kiedy pan kierownik Matys zwrócił mu uwagę, zaczął je zostawiać na sali pod poduszką. Oczywiście przy pierwszej okazji zbadaliśmy zawartość tajemniczego pudełka. Niestety, z rozczarowaniem stwierdziliśmy, że nie zawiera nic cennego. Nowe skarpetki, jakiś model odrzutowca, starą sfatygowaną książkę z bajkami z serii „Poczytaj mi, mamo" oraz fotografię ładnej dziewczyny o dziwnej fryzurze. Pochichotaliśmy trochę nad tymi rzeczami, zwłaszcza nad fotografią, i odłożyliśmy wszystko na miejsce. 5 Drugi osobnik wzbudził jeszcze większą sensację, bo przyjechał z wielką białą nogą w gipsie. Był to rosły dryblas z pierwocinami wąsów pod nosem. Nazywał się Puchalski i liczył sobie już chyba z piętnaście lat albo i więcej. Podobno miał pojechać na wędrowny obóz harcerski, ale złamał nogę w zasnutych mgłą tajemnicy okolicznościach i na pocieszenie rodzice w ostatniej chwili zapisali go na te kolonie. Typ ten ulokował się od razu wygodnie ze swoją wielką nogą w łóżku pod oknem i wygłosił do nas małe przemówienie. Oświadczył, że jest cierpliwy i zgodny, ma tylko jedno życzenie: Żeby mu nikt nie wchodził między okno i łóżko i nie zasłaniał światła. Poza tym możemy robić, co nam się żywnie podoba. Hałas mu nie przeszkadza, możemy wyć i piszczeć do woli, jego to nie wzruszy. Zresztą przywiózł ze sobą specjalne koreczki douszne i w razie potrzeby będzie je wkładał do uszu. Sala go zupełnie nie obchodzi. Możemy sobie powyrywać nogi i ręce i poukręcać głowy, on się nie będzie wtrącał. Tylko niech nikt nie próbuje wzywać jego pomocy, bo to daremne. On się z góry wyłącza i będzie czytał „Morderstwo na poddaszu". Natomiast jeśli się ktoś nie zastosuje do jego skromnych życzeń i będzie szurał w jego kącie i zasłaniał mu światło, to on takiemu śmiałkowi da wycisk na uspokojenie, bo on, Puchacki, jest dobry, ale tylko do czasu. To powiedziawszy, skinął na Wąsika Eugeniusza, a kiedy Wąsik Eugeniusz się przybliżył, Puchacz - bo tak go od razu przezwaliśmy - jednym fenomenalnym chwytem przerzucił go sobie przez ramię i ulokował na sąsiednim łóżku z takim rozmachem, że aż sprężyny jęknęły, a Wąsik jeszcze dwa razy podskakiwał jak na trampolinie. Olśnieni taką poglądową lekcją, przyjęliśmy życzenia Puchacza do wiadomości, staraliśmy się nie wchodzić mu w drogę i wkrótce zapomnieliśmy prawie, że Puchacz jest na sali. Było to zrozumiałe, bo tymczasem zaszły inne wypadki, które odsunęły Puchacza w mroczny cień. Zaczęły się mianowicie historie z ogrodem pana Pieczaby. Żeby je zrozumieć, trzeba sobie uzmysłowić, co to jest Makolągiew. Makolągiew to mało dziś znana miejscowość wypoczynkowa, uroczo położona w Kaszubskiej Szwajcarii, niedaleko Kościerzyny, zaludniona przeważnie przez ogrodników i rybaków. Od paru lat w miejscowej szkole w miesiącach letnich organizuje się kolonie dla dzieci warszawskich. Ludność miejscowa nie jest zbyt zadowolona z tego faktu. Podobno kolonie odstraszają letników. Zresztą mieć do czynienia przez najlepsze miesiące w roku z dwiema setkami krzykliwych urwisów to zbyt uciążliwe dla spokojnych mieszkańców Makolągwi. Szczególne pretensje mają miejscowi ogrodnicy. Utarł się wśród nich pogląd, nadzwyczaj zresztą szkodliwy, że od czasu zainstalowania w miasteczku kolonii rośliny źle rosną, a nawet gniją. Na próżno pan Klapczyński, najbardziej szanowany wychowawca kolonijny, tłumaczył, że w rzeczywistości sprawa ma się wręcz przeciwnie i że krzyk młodzieży sprzyja wzrostowi roślin. Na dowód cytował wyniki badań nad zastosowaniem ultradźwięków w ogrodnictwie oraz przytaczał znane doświadczenie hinduskie, pokazując zdjęcie z „Panoramy", gdzie widać było Hindusów w białych szatach, obchodzących dostojnie, z piszczałkami, plantacje. Argumenty te zupełnie nie trafiały do przekonania miejscowych badylarzy. Twierdzili oni, że doświadczenia hinduskie nie mają zastosowania w tutejszych warunkach. W tutejszych, pomorskich, warunkach biedne północne rośliny wymagają do wzrostu ciszy i skupienia, a od hałasu gniją. 8 с Dla udokumentowania tego smutnego zjawiska najbliższy sąsiad kolonii, ogrodnik Pieczaba, zaraz na trzeci dzień od rozpoczęcia turnusu przybył do kierownictwa ze zgniłym burakiem i oświadczył ponuro, że nieszczęsny burak zgnił od wczorajszego krzyku kolonisty Wąsika Eugeniusza, któremu wpuszczono za kołnierz szczypawkę i który krzyczał z tego powodu tuż koło płotu jego, Piecza-by, posiadłości. Niestety, trzeba z przykrością stwierdzić, że młodzież nie ułatwiała panu Klapczyńskiemu jego niewdzięcznego zadania i nie pomogła mu ułożyć przyjaznych stosunków z ogrodnikiem Pieczaba. Na drugi dzień zjawił się on powtórnie w kancelarii, tym razem o wiele bardziej wzburzony, ze skargą, że chłopcy z kolonii wdarli się wieczorem do jego ogrodu i objedli mu niedojrzałe papierówki z drzewa. Pan kierownik Matys i pan Klapczyński nie chcieli dać wiary temu oskarżeniu. Nie zauważyli, by którykolwiek z chłopców oddalił się wieczorem z kolonii, a już zupełnie nie wierzą, by któryś z nich złakomił się na niedojrzałe jabłka, ponieważ otrzymują pod dostatkiem wiśni, truskawek i malin podczas każdego po-—^ siłku i zapotrzebowanie orga- y_ m*_s nizmu młodzieży na witaminy jest w pełni zaspokajane. - Panowie ich jeszcze nie znają - rzekł posępnie ogrodnik Pieczaba. - Oni właśnie dlatego łakomią się na jabłka, że są zielone. Młodzież lubi kwas. Ja jeszcze schwytam tych łobuzów na gorącym uczynku i przyprowadzę tu za ucho. Wtedy się panowie przekonają. ■ Nikt jakoś nie wierzył, by mogło dojść do tego, toteż wszyscy byli zaskoczeni, kiedy już następnego dnia Pie-czaba pojawił się znowu, ciągnąc ze sobą za ucho ni mniej, ni więcej, tylko... Wąsika Eugeniusza we własnej osobie. Właściwie nie było to od razu takie pewne, ponieważ oblicze delikwenta stało się dziwnie pucołowate, a jego nos upodobnił się do pomidora. Więc kiedy Pieczaba oświadczył, że to Wąsik Eugeniusz, pan Klapczyński zaprotestował stanowczo. Dopiero bliższe oględziny, a zwłaszcza zidentyfikowanie ogolonej na zero głowy, doprowadziły do stwierdzenia tej smutnej okoliczności, że stojące przed wychowawcami żałosne indywiduum jest jednak Wąsikiem Eugeniuszem. Lecz skąd ta niezwykła pucoło-watość? Щт O Dopiero Pieczaba wyjaśnił, że to od pszczół. Wąsik podebrał mu miód z pasieki oraz kilka jajek z kurnika, a także prawdopodobnie wydoił krowę Łaciatą, ponieważ nie dała ani kropli mleka na południe. - Tak się obżarł łobuz, że nie mógł uciekać - zakończył Pieczaba - schwytałem go między krzakami agrestu, jęczącego i trzymającego się za brzuch. I agrest tam musiał żreć. Wtedy wszyscy wychowawcy zaniemówili. Nie wiedzieli zupełnie, co powiedzieć. Oskarżenia były miażdżące i nie dające się w żaden sposób odeprzeć. Z drugiej strony ohydna żarłoczność Wąsika Eugeniusza przechodziła wszelkie pojęcie. Zażądano od niego wyjaśnień. Wąsik, ledwie żywy i wciąż trzymający się za brzuch, zaprzeczył gołosłownym oskarżeniom. Jąkając się tłumaczył, że puszczał model odrzutowca i samolot wpadł mu do ogrodu Pieczaby, więc przelazł przez płot i szukał w ogrodzie. W trakcie poszukiwań napadły go pszczoły i pokłuły. A boleści brzucha dostał od tego, że na obiad objadł się owocami, a on „nie był zwyczajny do owoców", i na dodatek wypił dużo zimnej wody. A poza tym, jak uciekał przed pszczołami, to nadział się na wystającą gałąź. A jabłka, miód i jajka ukradł kto inny. Kto, on nie wie. Rzecz jasna, nikt nie uwierzył tym bzdurnym tłumaczeniom, a wykrętne odpowiedzi jeszcze bardziej rozgniewały wychowawców. Pan Klapczyński długo przepraszał pana Pieczabę, obiecując, że podobny wypadek już się nie powtórzy i że Wąsik Eugeniusz zostanie przykładnie ukarany. Żeby ułagodzić jakoś Pieczabę, chciał go częstować herbatą, ale Pieczaba roześmiał się tylko pogardliwie na widok herbaty, powiedział: „Za kogo pan mnie ma. Pan mnie na to nie weźmie", i wyszedł nieprzebłagany, grożąc, że pójdzie na policję. 12 Wąsik za karę nie poszedł się kąpać do jeziora i obierał ziemniaki na obiad, ale zasłabł przy tym obieraniu ziemniaków i dostał gorączki. Pan kierownik powiedział, że to z przejedzenia i że Wąsik najlepiej sam siebie ukarał. Przez następne dwa dni był spokój, może dlatego, że Wąsika wciąż bolał brzuch. Wezwano lekarza. Lekarz bardzo zaniepokoił się stanem Wąsika i kazał zaaplikować mu zupełną głodówkę, a nadto w zamkniętym pomieszczeniu odizolować od chłopców, ponieważ zachodzi obawa, że Wąsik nabawił się tyfusu brzusznego albo zaraźliwej czerwonki. Pan kierownik polecił więc zamknąć Wąsika Eugeniusza w małym pokoiku na poddaszu. I tam go trzymano o głodzie, karmiąc tylko jakimiś pastylkami czarnymi i białymi na przemian i pojąc litrami wywaru z czarnych jagód. Chłopcy wracający znad jeziora widzieli w oknie nieszczęsną, napuchłą twarz więźnia i pokpiwali z niego wykrzykując: - Schowaj się, Wąsik, bo cię pszczoła ukąsi! Wąsik przygryzał wtedy napuchłe wargi i cofał się szybko w głąb pokoju, ale gdy tylko prześladowcy znikali, znów wystawiał głowę i wyglądał przez okno. Od rana do wieczora tak wyglądał bez przerwy. 13 Tak było przez dwa dni. Ale trzeciego dnia czekała nas nowa niespodzianka. Wracaliśmy jak zwykle na obiad wesołą rozbawioną gromadą. Ja szedłem razem z Tadkiem Piskorem. Nagle Tadek trącił mnie łokciem w żebro i pokazał na okno facjatki Wąsika. - Ty, Edek, popatrz, co tam wisi. Spojrzałem i oniemiałem. Z okna „więzienia" Wąsika zwisało coś długiego i białego. Wszyscy przystanęli i ze zdumieniem gapili się w okno. Mieliśmy złe przeczucie. Czym prędzej pobiegliśmy z panem Klapczyńskim do izolatki na poddasze. Była pusta. Ubranie Wąsika wisiało na krześle. Pudełko od butów, z książką, modelem i fotografią, stało na stole. W ogóle wszystko znajdowało się na swoim miejscu, z wyjątkiem pościeli na łóżku. Oba prześcieradła, podpinka na poduszkę i ręcznik skręcone były w coś na kształt sznura, którego jeden koniec przywiązany był do nogi łóżka, a drugi zwisał nisko z okna... na zewnątrz budynku. Zrozumieliśmy od razu. Wąsik Eugeniusz za pomocą tej improwizowanej liny uciekł z izolatki, nie zauważony przez nikogo. Pan Klapczyński przez chwilę stał jak ogłuszony, a potem wyszeptał zbielałymi wargami: - Co on zrobił... co on zrobił... to przecież niemożliwe, żeby uciekł. - Dlaczego niemożliwe, proszę pana - zauważył Pis-kor - pewnie znów wybrał się na te jabłka. Nie zwlekając pobiegliśmy natychmiast razem z panem Klapczyńskim do ogrodu Pieczaby. Już pod płotem zauważyliśmy porozrzucane papierówki, jedna z nich była świeżo nadgryziona. Nieco dalej na ścieżce leżało rozbite jajko kurze. Dzikie wino pnące się na płocie było w tym miejscu zerwane. Z daleka, od strony podwórza, dochodziło przeraźliwe gdakanie kur. Popędziliśmy do ogrodnika. Drzwi jego domu były jednak zamknięte. Nikt się nie odezwał na dzwonek. Widocznie nikogo nie było. Tylko przerażone kury biegały po podwórzu, krzycząc wniebogłosy. Zawróciliśmy. Chłopcy wspięli się na płot. Ale ogród był pusty. Tylko na grządkach widać było świeże ślady stóp. W ponurym nastroju wróciliśmy do sali. Pan Klapczyński usiadł na brzegu swojego łóżka i ukrył twarz w dłoniach. - Wstrętny, podstępny chłopak. A ja mu tak wierzyłem. Nie, to chyba u niego jest nałogowe. Zaniedbany, zwichnięty charakter. - Niech pan się nie martwi - powiedział Jasio Nowak - znajdziemy go i oddamy w ręce Pieczaby. Niech Piecza-ba zrobi z nim, co zechce. Chyba uwierzy, że to nie nasza wina, że znalazł się taki jeden wyrodek na kolonii... 16 ■ - * - Nie tylko o to chodzi - powiedział smutno pan Klapczyński. - Widzicie, pan kierownik Matys nie chciał przyjąć Wąsika. Wąsik nie jest z naszego rejonu. On jest z Targówka. To ja namówiłem pana Matysa, żeby go przyjął. Chłopak jest sierotą i nigdy jeszcze nie był na koloniach. Więc w końcu pan Matys się zgodził, ale za to nie pojechał na kolonie inny, bardzo porządny i zdyscyplinowany chłopiec. I jak ja teraz wyglądam? No, trudno, muszę zawiadomić pana Matysa. Naradzimy się, co robić z tym fantem. Kiedy wyszedł, od razu podniosła się wrzawa. Wszyscy dyskutowali i roztrząsali ten niezwykły wypadek z Wąsikiem. - Tak, on to musi mieć we krwi - powiedział Tadek Piskor. - Głupstwa gadasz - wzruszyłem ramionami. - Dlaczego głupstwa? - oburzył się Tadek. - Przecież pan Klapczyński powiedział wyraźnie, że Wąsik jest z Targówka. - Tak, z Targówka - przytaknąłem - ale co z tego? - Jak to, co? Na Targówku są sami złodzieje. Nie wiesz? Nagle pod oknem w tym momencie usłyszeliśmy głośny stukot. Odwróciliśmy głowy. To Puchacz przestał czytać i spuścił swoją zagipsowaną nogę na podłogę. Wstał ciężko i stukając gipsem podszedł pomału do Piskora. * - Nie tylko o to chodzi - powiedział smutno pan Klapczyński. - Widzicie, pan kierownik Matys nie chciał przyjąć Wąsika. Wąsik nie jest z naszego rejonu. On jest z Targówka. To ja namówiłem pana Matysa, żeby go przyjął. Chłopak jest sierotą i nigdy jeszcze nie był na koloniach. Więc w końcu pan Matys się zgodził, ale za to nie pojechał na kolonie inny, bardzo porządny i zdyscyplinowany chłopiec. I jak ja teraz wyglądam? No, trudno, muszę zawiadomić pana Matysa. Naradzimy się, co robić z tym fantem. Kiedy wyszedł, od razu podniosła się wrzawa. Wszyscy dyskutowali i roztrząsali ten niezwykły wypadek z Wąsikiem. - Tak, on to musi mieć we krwi - powiedział Tadek Piskor. - Głupstwa gadasz - wzruszyłem ramionami. - Dlaczego głupstwa? - oburzył się Tadek. - Przecież pan Klapczyński powiedział wyraźnie, że Wąsik jest z Targówka. - Tak, z Targówka - przytaknąłem - ale co z tego? - Jak to, co? Na Targówku są sami złodzieje. Nie wiesz? Nagle pod oknem w tym momencie usłyszeliśmy głośny stukot. Odwróciliśmy głowy. To Puchacz przestał czytać i spuścił swoją zagipsowaną nogę na podłogę. Wstał ciężko i stukając gipsem podszedł pomału do Piskora. - Zdaje się, że mówiłeś coś o Targówku - zapytał, rozwlekając słowa - czy się nie przesłyszałem? - przymrużył dziwnie oczy. Piskor patrzył na niego z niepokojem. Milczał. - No, odpowiedz. Mówiłeś? - wycedził Puchacz. - No to co, że mówiłem? - nastroszył się Piskor. - Ja też jestem z Targówka - rzekł głośno Puchacz. Zapanowała cisza. Czuliśmy, że draka wisi w powietrzu. - Nie... nie wiedziałem, że ty też jesteś z Targówka -wykrztusił Piskor. - No, więc się dowiedz i wypluj to, coś powiedział. - Ja... ja nie myślałem o tobie, tylko o Wąsiku... Bo przecież Wąsik... - Co, Wąsik? - No... u Pieczaby w ogrodzie... - Jesteście tępymi gnypkami - Puchacz uśmiechnął się wzgardliwie. - Tylko zupełnie tępe gnypki mogły podejrzewać coś takiego. Śmiać mi się chciało, kiedy słuchałem, co mówicie. I śmiałbym się, jak nigdy w życiu, gdyby nie to, że zaczepialiście chłopca z Targówka. - Więc ty nie wierzysz, że Wąsik?... - zapytałem. Puchacz wzruszył ramionami i znów się uśmiechnął z politowaniem. - Pewnie, że nie. Nie tylko nie wierzę, ale nawet wiem, że on tego nie mógł zrobić. Ani teraz, ani za poprzednim razem. To tylko wy wyssaliście wszystko z palca, bo Wąsik wam podpadł. Więc huzia na niego. Przykro było słuchać. Banda nierozgarniętych szczurów. - Jak to... przecież dowody... - próbował bronić się Piskor. 18 ^ І - Jakie dowody? O czym one świadczą? Powtarzam: Pomyłka w śledztwie. Dyskwalifikacja. Dyletantyzm. On tego nie mógł zrobić. Głowę bym dał za niego. - Znasz go? - Nie znam go. Nie wszyscy na Targówku się znają -dodał z uśmiechem - ale wystarczy pomyśleć. - Nie rozumiem - powiedział Jasio Nowak - przecież Wąsik zniknął... a w ogrodzie... - Zastanówcie się. Gdyby on naprawdę chciał uciec, to przecież nie uciekałby tak, na wariata... - Dlaczego? - Pamiętacie o jego pudełku, tekturowym pudełku od butów? Śmialiście się z niego, że chciało mu się na kolonię przytaszczać z sobą takie pudełko i te wszystkie śmieszne rzeczy, które tam były. Myślicie, że uciekając nie zabrałby tego pudełka z sobą? Tam przecież były wszystkie jego skarby, wszystko co miał. Rozumiecie? Wszystko. I fotografia matki. - Matki? - No, przecież powinniście się domyślić, że była to fotografia matki. - Przecież to jakaś dziewczyna. Taka młoda. - Każda matka była kiedyś młoda. A matka Wąsika już się nie starzeje. Ona przecież nie żyje. Zapanowała cisza. - A ubranie? Sami mówiliście, że Wąsik zniknął w gimnastycznym kostiumie. Zostawił ubranie na krześle. Ja wiem, co to znaczy, jak się ma jedną parę spodni i marynarkę. Jak się ma jedną parę spodni, nie zapomina się o nich. Chyba że człowiek jest czymś przypilony, ale Wąsik nie był przecież niczym przy-pilony... Zresztą, jak mi nie wierzycie, zbadajcie ślady pod płotem ogrodu. Zobaczycie, że to nie są ślady Wąsika. - Ślady? - spojrzeliśmy po sobie zaskoczeni. Tak byliśmy przekonani o winie Wąsika, że zapomnieliśmy zupełnie o śladach. - No, przecież złodziej powinien zostawić jakieś ślady. Tym bardziej, że w nocy padał deszcz i ziemia jest wilgotna. Pobiegliśmy do pana Klapczyńskiego i powiedzieliśmy, że chcemy zbadać ślady pod ogrodem. Pan Klapczyński machnął tylko ręką, ale kiedy wyjaśniliśmy całą sprawę i poinformowaliśmy go o przypuszczeniach Białej Nogi, ruszył natychmiast na salę. - Czy jesteś pewien, że to nie Wąsik spustoszył ogród? - zapytał Puchacza, patrząc mu uważnie w oczy. - Daję rękę uciąć. On nie po to się wymknął. Nie w tym rzecz, proszę pana, nie w tym rzecz. -Więc w czym? Puchacz wzruszył ramionami, ale nie odpowiedział. - Myślisz, że on nie uciekł? - Na pewno nie. Niech pan się nie obawia. Ja to przecież wytłumaczyłem naukowo. - To co to wszystko ma znaczyć? - To nie moja rzecz - Puchacz wzruszył ramionami -zastanawiać się nad tym. - No, ale mógłbyś, skoro jesteś takim bystrym detektywem. - Och, ja mam dosyć myślenia, proszę pana. Przez dziesięć miesięcy w szkole zmuszano mnie do myślenia. Ja nie przyjechałem tu myśleć ani szukać zgubionych głuptasów. Już i tak za dużo powiedziałem, proszę pana. Ja przepraszam, ale ja się wyłączam. 20 й - Myślałem, że się przejąłeś tą sprawą - rzekł niemile zdziwiony pan Klapczyński. - Przecież wystąpiłeś w obronie Wąsika. - Bo nie lubię, jak ktoś szarga Targówek, proszę pana - odparł Puchacz i jak gdyby nigdy nic usadowił się z powrotem na swoim legowisku i zabrał do czytania „Morderstwa na poddaszu". Pan Klapczyński, wyraźnie zgorszony, zwrócił się do nas: - Dobrze. Zabierzemy się do tego sami. Zbadajcie ślady. - Czy pan zwolni nas z obiadu? - zapytał Piskor. -To może potrwać. Bo jak znajdziemy ślady, to pójdziemy za nimi. Każda chwila może być droga, no nie? - spojrzał na nas. - Tak, każda chwila może być droga - proszę pana -przytaknął Jasio Nowak. - Dobrze - powiedział pan Klapczyński -każę zostawić dla was obiad. - Wystarczy deser i owoce, proszę pana - rzekł Piskor - dziś na obiad jest kasza z sosem. Pan Klapczyński uśmiechnął się. - Uważajcie tylko na siebie i nie odchodźcie zbyt daleko, żeby nie było znów kłopotu. I tak nie wiem, czy dobrze robię, że wam pozwalam. - Spokojna głowa, proszę pana. Pobiegliśmy we trzech: Piskor, Jasio Nowak i ja. 21 Niestety, o żadnych śladach pod murem nie było co nawet marzyć. Lekkomyślnie zadeptaliśmy je przedtem. Już się zastanawialiśmy, czy nie przeleźć przez płot i nie zbadać tych śladów na grządkach, kiedy nagle Jasio Nowak przetarł nerwowo okulary i wyciągnął swoją chudą szyję w kierunku obdartego dzikiego wina. - Patrzcie! - Gdzie? - No, tutaj... tutaj coś jest pod liśćmi na płocie. Dopadł do płotu i odsunął gałązkę dzikiego wina. Pod liśćmi, na desce, ukazał się wyraźny odcisk ubłoconej podeszwy. • *** Spojrzeliśmy po sobie. Piskor od razu spuścił głowę. To nie był ślad Wąsika. Wąsik nosił stare, wytarte trampki, a odbita podeszwa miała wyraźny, gruby deseń, podobny do odcisku opony samochodowej. - To są wibramy... no, takie buty turystyczne - powiedział Jasio Nowak. - Co teraz zrobimy? - zapytałem. - No, trzeba zbadać, dokąd prowadzi ten ślad - od--parł Jasio. - A Wąsik? Mieliśmy przecież szukać Wąsika. 22 - Najpierw zbadamy ten ślad. Jak znajdziemy tego faceta, co obrobił ogród Pieczaby, to może on nam powie, czy widział Wąsika. Szkoda takich śladów. Rzeczywiście szkoda było takich wspaniałych śladów, więc po krótkiej naradzie postanowiliśmy iść w ich tropy. Przy samym płocie nie było ich wprawdzie widać - musiały zostać już zatarte - ale nieco dalej, za rogiem ogrodzenia, zobaczyliśmy na wilgotnej ścieżce znów taki sam odcisk turystycznego buta. Ścieżka skręcała na tyły zabudowań Makolągwi. Najwidoczniej złodziej bał się uciekać ulicą i pobiegł opłotkami. To była okoliczność pomyślna, gdyż błotnistą ścieżką z tyłu domów mało kto chodził i tropy były zupełnie wyraźne. Nagle ślady zaczęły zachodzić jedne na drugie, jakby zbiegowi przybyły jeszcze dwie nogi. Widocznie drugi osobnik w takich samych butach musiał się przyłączyć do pierwszego. A więc złodziei było dwu. - Tu jeszcze ktoś trzeci szedł - zauważył nagle Piskor - zobaczcie, ślady wibramów zatarte są miejscami przez odcisk czyichś małych stóp... - Tak, to stopy w trampkach. W starych trampkach o ledwie widocznym wzorze podeszwy - powiedziałem. 23 Popatrzyliśmy po sobie. Wszyscy pomyśleliśmy od razu o tym samym. - To przecież ślady Wąsika - szepnął wreszcie Jasio, przecierając szkła. - No, widzicie, mówiłem, że on w tym musiał maczać palce - rzekł z satysfakcją Piskor. - Myślisz, że zwąchał się z jakimiś tutejszymi złodziejami? - zapytał z niedowierzaniem Jasio. - A co? Pewnie, że tak. Swój zawsze znajdzie swego. Ja wam mówię, że on przyłączył się do jakiejś bandy obra-biaczy sadów. Podnieceni pobiegliśmy dalej. Ślady skręcały na pole kartofli, a potem znikały w lesie. Przez chwilę myśleliśmy, że już ich nie odnajdziemy, ale nagle na ścieżce zauważyliśmy kilka rozrzuconych jabłek. - Dobra jest - powiedział Jasio - to ich jabłka, musieli tędy zwiewać. Byliśmy już dobrze zmęczeni. Droga przez las wlokła się monotonnie, wreszcie, może po kwadransie marszu, dobrnęliśmy do strumienia leśnego, za którym ścieżka rozchodziła się w trzech kierunkach. W którą stronę iść? Na suchym igliwiu nie było żadnych śladów. Zdezorientowani rozglądaliśmy się dookoła. Po prawej stronie zza zarośli wyłaniał się jakiś ciemny kształt. Odsunęliśmy gałęzie i ujrzeliśmy starą, zrujnowaną kaplicę. Na stopniu jej schodów ktoś siedział. Kto to?! Wytężyliśmy wzrok i serce zabiło nam mocniej. To przecież Wąsik Eugeniusz. Siedział na stopniu i wygrzewał się w słońcu z zamkniętymi oczyma. Podbiegliśmy do niego. - Wąsik! Co tutaj robisz? Wzdrygnął się na nasz głos. Otworzył oczy, ale nie ruszył się z miejsca. - Nie wasza rzecz - odparł, zaciskając zęby. — Tak myślisz? — przymrużył oczy Piskor. — Ty złodzieju! Wąsik zKsrwTał гзі«г s=<= stopnia i jEjams łto^liin snossotoem rąbnął PiSkora głową w żołądek, aż Piskor zwinął się wpół. Zdezorientowani rozglądaliśmy się dookoła. Po prawej stronie zza zarośli wyłaniał się jakiś ciemny kształt. Odsunęliśmy gałęzie i ujrzeliśmy starą, zrujnowaną kaplicę. Na stopniu jej schodów ktoś siedział. Kto to?! Wytężyliśmy wzrok i serce zabiło nam mocniej. To przecież W ą-sik Eugeniusz. Siedział na stopniu i wygrzewał się w słońcu z zamkniętymi oczyma. Podbiegliśmy do niego. - Wąsik! Co tutaj robisz? Wzdrygnął się na nasz głos. Otworzył oczy, ale nie ruszył się z miejsca. - Nie wasza rzecz - odparł, zaciskając zęby. - Tak myślisz? - przymrużył oczy Piskor. - Ty złodzieju! Wąsik zerwał się ze stopnia i jakimś koźlim sposobem rąbnął Piskora głową w żołądek, aż Piskor zwinął się wpół. - Bierzcie go - wykrztusił - nie dość, że narozrabiał, jeszcze się rzuca... Wąsik cofnął się o krok. Oczy błyszczały mu groźnym blaskiem. - Nie jestem złodziejem - zasapał - właśnie to wam chciałem udowodnić. Złodziej jest tu - pokazał na drzwi kaplicy. - Chcecie go zobaczyć? Proszę. Zatrzymaliśmy się. Spojrzeliśmy na niego zdziwieni. - Pokaż! - powiedziałem. - Chodźcie - Wąsik uchylił drzwi. W progu ujrzeliśmy niewielkiego chłopca w poplamionej koszuli. Patrzył na nas wystraszony. Miał przeraźliwie chudą, trójkątną twarz, odstające uszy i podrapane kolana. Ręce trzymał rozcapierzone, z daleka od siebie. Ociekały wodą. Piskor, wciąż jeszcze trzymając się za żołądek, podszedł do jego butów, podniósł jeden i obejrzał, tak jak kowal ogląda podkowę konia. - Zgadza się. To wibramy. I ten sam deseń. - Zostawcie go teraz - powiedział Wąsik - widzicie, że się myje. Istotnie, zauważyliśmy, że przed chłopcem stał na ławce zardzewiały niemiecki hełm napełniony wodą. & & Sk & &»&t * „, & & && ****** & ***** f щ - Co to wszystko znaczy? - zapytał Jasio, patrząc z rozczarowaniem na wystraszonego malca. Nie tak sobie wyobrażaliśmy złodzieja sadów. - I gdzie jest ten drugi? Przecież było ich dwu. - Trzech, jeśli chodzi o ścisłość - poprawił Wąsik. -Ten, którego tu widzicie, właściwie nie kradł. Był chory i miał otartą nogę. Kradli tamci. Teraz już ich nie ma. - A gdzie się podzieli? - Zaraz wam wszystko opowiem - odparł Wąsik. Usiedliśmy na stopniach. - Ja nie kłamałem wtedy - zaczął Wąsik. - To nie ja obrobiłem starego Pieczabę. Tylko dlatego znalazłem się w ogrodzie, że wpadł mi tam model. Bałem się prosić Pie-czaby, żeby mi go wydostał... wiecie, jaki on jest, więc postanowiłem sam go wydostać. Kiedy przeszedłem na drugą stronę płotu, zobaczyłem, że niedawno ktoś musiał obrywać jabłka, bo grządki były zadeptane i owoce leżały na ziemi. Mój odrzutowiec wpadł aż do pasieki. Kiedy się tam zbliżyłem, napadły na mnie pszczoły. Jeden ul był otwarty, a plastry miodu porozrzucane. ir & & & & 5. 8» A potem wszystko tak wyglądało, że to ja... Taki pech. No i nikt nie uwierzył w moje tłumaczenie. Zrobili ze mnie złodzieja. Wiedziałem, że jeśli nie złapię prawdziwych sprawców, nie przekonam nikogo, że to nie ja... i że jestem niewinny. Miałem tylko jedną nadzieję. Że złodzieje jeszcze raz zakradną się do ogrodu i że ich wtedy złapię. Przez całe dwa dni, kiedy byłem zamknięty w pokoju na poddaszu, wyglądałem przez okno i patrzyłem na ogród. Nareszcie dziś rano zobaczyłem ich. Dwu obszarpanych smarkaczy. Widziałem, jak przeleźli przez płot. Skorzystali z tego, że Pieczaby nie było w domu. Co miałem robić. Skręciłem linę z pościeli i spuściłem się przez okno. Na mój widok rzucili się do ucieczki. Po drodze gubili jabłka i inne rzeczy, które ukradli. Pognałem za nimi. W lesie zgubiłem ślad. Kiedy wreszcie dotarłem do tej kaplicy, zastałem już tylko tego małego. - No, dobrze - powiedziałem trochę oszołomiony -ale co to byli za jedni? - Zaraz wam opowiem. Ten mały, jak się przekonał, że nie mam zamiaru go oskalpować, wyspowiadał się ze wszystkiego przede mną. Oni są z Kościerzyny. To dwadzieścia kilometrów stąd. Ale ten mały stale tam nie mieszka, przyjechał tylko na wakacje do ciotki, która jest wdową, i spotkał go paskudny wypadek. Bawili się w wojsko i strzelali z proc, a on strzelił tak nieszczęśliwie, że pocisk wpadł przez otwarte okno do mieszkania ciotki i stłukł telewizor. - Telewizor, o choina! - zagwizdał Tadek Piskor. - Tak, stłukł telewizor i bardzo się przestraszył tego, x) zrobił, bo jego ciotka jest surowa. I tamci jego koledzy lamówili go, żeby zwiał. Bo oni właśnie mieli się wybrać v podróż, tak na wariata, do jednego kolegi do Stegny lad morzem. Więc wszyscy trzej wypuścili się po kryjomu v tę podróż. Za zaoszczędzone pieniądze dojechali do tej Stegny, ale mieli pecha. Okazało się, że ten kolega aku-at wyjechał tydzień temu z rodzicami w góry, do Karpacza czy gdzieś tam. Więc zostali na lodzie, tym bardziej że órsa im się skończyła. No, ale nic, postanowili pojechać lutostopem do tego Karpacza. Cóż, kiedy okazało się, że likt nie chciał ich brać do wozu, jako nieletnich, rozu-niecie. Jeden szofer ich zabrał, jadą,?aż tu on nagle pod )osterunkiem policji staje. Wydać ich chciał policji. Led-vie się wymknęli. Potem kilka dni ukrywali się w lesie, bo P bali się, że policja ich tropi. Wreszcie się odważyli i wsiedli na gapę do pociągu. Ale wpadli w ręce konduktora. Zamknęli ich na stacji w pokoju zawiadowcy. Szczęściem, udało im się otworzyć okno i uciec. Cały dzień szli piechotą, żywiąc się jagodami, wreszcie zabrali ich na autokar jacyś harcerze, którzy jechali na obóz, ale tylko do Kartuz. I od Kartuz idą piechotą, cały czas głodni. Tutaj się zatrzymali, bo już nie mieli sił iść dalej i chcieli się trochę podreperować. Zauważyli, że tu niedaleko w Makolą-gwi są bogate ogrody i kurniki, więc postanowili się trochę odkarmić. No, i wiecie, jak to odkarmianie wyglądało. Cztery dni tu byli i jakoś odechciało im się dalszej drogi do tego Karpacza. Sił nie pokrzepili, pochorowali się tylko na żołądki, a poza tym... poza tym stąd mieli niedaleko do rodzinnych domów i chyba dlatego tak się ociągali. Bo naprawdę to chcieli już tylko jednego: wrócić jak najprędzej do domu. Tylko wstydzili się do tego przyznać przed sobą, zresztą bali się, że po tej podróży starzy dadzą im porządny wycisk w chacie. Więc nie wiedzieli, co robić. Dopiero dzisiaj, jak im napędziłem strachu i zobaczyli, że są zdemaskowani... - Wąsik urwał, bo drzwi ka- 30 зіісу otworzyły się i stanął w nich mały zbieg z hełmem liemieckim w rękach, wylał brudną wodę i chciał wracać i o kaplicy, ale Jasio Nowak zatrzymał go. - No, to co z tobą zrobić, koleś? Mały zastygł nieruchomo w drzwiach. W jasnym świe-:le dnia wydawał się jeszcze bardziej zabiedzony niż v półmroku kaplicy. Usta miał spieczone i popękane, peł-10 sińców i zadrapań na całym ciele. Patrzył na nas іа pół przytomnie. - Co on taki dziwny? - zapytał z niepokojem Jasio. -Wygląda na nienormalnego. Wąsik wzruszył ramionami. - To z tej podróży. Oni wszyscy trochę ogłupieli. Tyle ini o głodzie i pod ciągłym strachem, pomyśl, bracie, icieczka, nielegalne życie, kradzieże. Teraz to on jeszcze wygląda jak człowiek, bo mu kazałem się umyć i uczesać, ile żebyś widział go przedtem. Leżał na podłodze, na ku-Die liści, umorusany jak nieszczęście. Jak mnie zobaczył, serwał się i chciał uciekać, ale zaraz za progiem nogi się Dod nim ugięły. Był zupełnie bez siły, bracie. Tamci trzy-nali się lepiej, ale też byli ogłupiali ze strachu. Żebyście widzieli, jak oni wiali. Pogubili wszystkie jabłka po dro-ize, dwa razy się przewracali, ale zrywali się znowu. Był-эут ich dopędził, gdyby nie to, że sam byłem słaby po :horobie, no i że straciłem ich trop w lesie. o o - Gdzie oni teraz są, mały? - zapytał Piskor chłopca. - Dokąd uciekli, no, gadaj! - Nie bój się Jurek - powiedział Wąsik - to moi koledzy. Nic ci nie zrobią. No gadaj. - Oni... oni... - wykrztusił Jurek - oni... - Podobno postanowili się oddać w ręce opieki domowej - rzekł Wąsik - nie widzieli innego wyjścia. Tak twierdzi Jurek. Jurek skinął głową. Pomału pozbywał się strachu. Patrzył na nas coraz przytomniej. - Tak - powiedział zachrypłym głosem. - Ty ich strasznie przeraziłeś... Wpadli tu do mnie ledwie żywi z krzykiem: „Jakiś pucołowaty nas goni. Wszystko przepadło. Widział nas. Nie możemy tu zostać... uciekamy". „Dokąd?" - pytam ich. „Jak to, dokąd - mówią. - Do chaty". „Jak się dostaniecie?" - pytam. „Autostopem". „Zabiorą was?" - pytam. „Jak powiemy, że zabłądziliśmy i chcemy się dostać do naszej chaty do Kościerzyny - zabiorą. Do domu każdy samochód zabierze". Chcieli mnie wziąć z sobą, ale... aleja... ja przecież nie mogłem - dodał cicho. - Oni nic nie zrobili, a ja... - Wciąż jeszcze boisz się ciotki? - zapytał Piskor. Jurek skinął ponuro głową. - Ile ty właściwie masz lat? - Prawie jedenaście. - A naprawdę to dziesięć, co? - skrzywił się Piskor. -Co za czasy. Niedługo przedszkolaki zaczną się wypuszczać na autostop. - Co z nim zrobimy? - zapytał Jasio Nowak. - Przede wszystkim należy go pokazać Pieczabie, żeby zrozumiał, że to ci z Kościerzyny rozrabiali, a nie Wąsik -powiedział Piskor. - Szkoda fąfla - mruknął Wąsik. - Stłuc telewizor, bracie, to jest większy pech. - Pech czy głupota? Pod domem nie strzela się z procy- - Zapłacił już za głupotę. Spójrz, jak on wygląda. 32 Jasio Nowak położył rękę na ramieniu Jurka. - No nic, bracie. Pieczabie to my cię nie wydamy, ale do ciotki musisz wrócić. - Nie... nie... tylko nie do ciotki! - przestraszył się Jurek. - Musi być lepszy anioł ta twoja ciotka - skrzywił się Jasio i popatrzył z zakłopotaniem na Jurka. - Jedno jest jasne - wtrąciłem - Wąsik musi natychmiast wrócić na kolonię, żeby uspokoić Ciało. - Racja - powiedział Piskor. - Trzeba najpierw uspokoić Ciało. - Jakie ciało? - zaniepokoił się Wąsik. - Ciało, czyli grono - powiedziałem. - No, dobrze - zawahał się Wąsik - ale co z Jurkiem. - Musimy coś wykombinować - rzekłem. - Niech Biała Noga coś wymyśli - dodał Jasio. - Tak, Puchacz powinien coś wymyślić - mruknąłem. - Idę z tobą, Wąsik. - Ja też idę - powiedział Jasio Nowak - a ty, Piskor, poczekaj tu z małym, aż Biała Noga coś wymyśli. Wąsik patrzył na nas zdumiony. - Odkąd to rozmawiacie z Puchaczem? Ja myślałem, że wy z nim nie tego... - Tego, nie tego, ale on się zna na rzeczy. Najlepszy dowód, że kiedy wszyscy na ciebie... to on jeden cię bronił. - Bronił mnie? - powtórzył zdumiony Wąsik i zamrugał śmiesznie oczami. Od czasu kiedy Puchacz zastosował mu ten poglądowy chwyt na początku, Wąsik nie miał do niego za grosz zaufania. Pobiegliśmy we trzech - Wąsik, Jasio Nowak i ja. Pod bramą kolonii rozdzieliliśmy się. Wąsik poszedł zameldować się panu Klapczyńskiemu i wyjaśnić, jak sprawy stoją, a my, nie zwlekając, od razu ruszyliśmy do Puchacza. Puchacz leżał w swoim kącie pogrążony całkowicie w lekturze. Najpierw w zwięzłych słowach opowiedzieliśmy mu o odnalezieniu Wąsika. Myśleliśmy, że go to rozrusza, ale on nie przerywał zupełnie lektury i nie zadał ani jednego pytania, skrzywił się tylko i mruknął: - No, dobrze... dobrze, a teraz zróbcie spływ - i sięgnął po koreczki douszne. My jednak nie odeszliśmy i opowiedzieliśmy z kolei o problemie telewizora, Jurka i ciotki, która nie jest aniołem. Puchacz poruszył niecierpliwie białą nogą i przerwał nam: - Co mnie obchodzi jakiś fąfel? Oddać go złemu Pie-czabie na pożarcie i kwita. - Wymyśl coś. - Nie przyjechałem tu myśleć. - Musisz znaleźć jakieś wyjście. No, bo co zrobić z tym małym? - Spytajcie się mojej nogi. Na nic się zdały wszelkie prośby, rozzłościliśmy go tylko. - Nie przeszkadzajcie mi! - krzyknął. - Czytam właśnie, jak zbrodniarz goli się zatrutą żyletką. Obchodzi mnie tylko, czy uda się zemsta Mulata. Nie sposób było oderwać go od książki. Myślałem już, że nasza misja skończy się niepowodzeniem, ale, na szczęście, Jasio Nowak nie stracił głowy. Mrugnął do mnie znacząco okiem i spróbował ostatniego sposobu. - Puchacz - powiedział poufnym tonem - ty jeszcze nie wiesz wszystkiego. Ten mały... no, wiesz, ten Jurek, to jest chłopak z Targówka. Patrzyliśmy w napięciu na Puchacza. Puchacz nie oderwał oczu od książki. Widać było, że czyta w najciekawszym miejscu. Przez moment zdawało się, że „zemsta Mulata" zwycięży. Nagle cisnął książkę na podłogę i jęknął: - Żeby was Mulat golił! Niech pchły obsiada wszystkich chłopaków z Targówka. Wszędzie się pętają! Jak Boga kocham, nie po to tu przyjechałem, żeby być mamką nieletnich. Żebym ja przez takiego fąfla nie mógł dokończyć „Morderstwa na poddaszu"! Niesłychana rzecz! Gderając bez przerwy, wygramolił się ze swoją białą nogą z legowiska, przejrzał w lusterku, przygładził włosy i włożył but na zdrową nogę. - Gdzie jest ten łobuz? - Czeka w lesie z Piskorem. - Idziemy - warknął Puchacz. - Aha, byłbym zapomniał. Weźcie bułki dla głodomora. Po drodze wstąpił do kancelarii, gdzie siedział jeszcze Wąsik w otoczeniu wychowawców. - Panie wychowawco - rzekł z goryczą w głosie do pana Klapczyńskiego - wychodzę załatwić pewne sprawy nieosobiste. - Wyjaśnił krótko, o co chodzi. Pan Klapczyński spojrzał na niego zdziwiony. - Ty? Myślałem, że cię to nic nie obchodzi. - Nic mnie nie obchodzi - rzekł ze złością Puchacz -ale nie mogę oddać chłopaka z Targówka na pożarcie złemu Pieczabie i ciotce, która nie jest aniołem. - Co chcesz zrobić? - uśmiechnął się pan Klapczyński. - Większą politykę. Oczywiście w granicach rozsądku i prawa. Słuchaliśmy z podziwem Puchacza. Umie mówić. Mógłby zrobić karierę przywódcy wszystkich chłopaków na kolonii, gdyby nie był taki leniwy. Pan Klapczyński znów się uśmiechnął i powiedział: - 2YCZC c, Po 4, J - Ależ, kolego Klapczyński - wmieszał się zaniepokojony pan kierownik - to zbyt poważna sprawa. Tego nie można oddawać w ręce Puchackiego. - Niech pan kierownik pozwoli, na moją odpowiedzialność. Niektóre sprawy chłopcy powinni uczyć się załatwiać sami. Skoro już zaczęli tak pomyślnie... Zresztą wierzę w talent Puchackiego. - Dziękuję za zaufanie - chrząknął Puchacki i odszedł, stukając swoją białą nogą. Skonstatowaliśmy, że mimo kończyny w gipsie Puchacz jest w doskonałej kondycji fizycznej. Zasuwał tak szybko przez las, że ledwie mogliśmy dotrzymać mu kroku. Piskor z jeńcem czekał już na nas niecierpliwie. Puchacz obejrzał z wyraźnym niesmakiem chłopaka i powiedział: - Dać mu bułkę i idziemy. Jurek spojrzał na niego przestraszony. - Tylko nie do ciotki... - Nie bój się, zaprowadzimy cię do anioła. - Do anioła? - Tak, zobaczysz, wstawaj. Nie masz nic do gadania. Jesteś jeńcem. Zbieg nie mógł iść o własnych siłach, więc wzięliśmy go pod rękę i zaczęliśmy prowadzić jak inwalidę. Ponieważ miał obtartą nogę, więc musiał zdjąć buty i iść boso. Szedł, sycząc z bólu i pojękując, bo igły sosen i szyszki kłuły go w nagie stopy. Na szczęście, o dziesięć minut drogi była szosa i przystanek PKS. 37 Wsiedliśmy do autobusu i za pół godziny byliśmy w Kościerzynie. Tutaj kupiliśmy małemu nową bułkę i butelkę kefiru, a następnie zostawiliśmy go na ławce w parku pod opieką Piskora. Sami zaś poszliśmy szukać domku ciotki Jurka. Adres znaleźliśmy w spodniach zbiega, między różnymi szpargałami, na jednej kopercie z listem od rodziców. Ciotka mieszkała na ulicy Grochowej, za miastem, w małym domku z czerwonej cegły. Kiedy weszliśmy na podwórko, taszczyła do ogrodu ciężki kosz z bielizną, żeby powiesić uprane rzeczy na sznurach między drzewami. - Czy możemy pani pomóc? - zapytał Puchacz. Ciotka drgnęła, obróciła się do nas, popatrzyła i otarła szybko oczy. - Uciekajcie stąd! Uciekajcie mi stąd zaraz! - Co się stało?... - zapytał Puchacz. - Ile razy spojrzę na takich chłopców jak wy, przypomina mi się mój siostrzeniec - powiedziała. - Już tydzień, jak zginął. Nie wiem, co się z nim stało, czy go kto porwał, czy sam uciekł. Nic nie wiem. - Pewnie uciekł - powiedział Puchacz - teraz jest sezon na ucieczki, proszę pani. - Ale dlaczego uciekł? Przecież był zadowolony, starałam się, jak mogłam, żeby mu dogodzić... Pierogi ze śmietaną dostawał i omlety z konfiturami. Więc dlaczego uciekł? - Może coś przeskrobał, pani wie, stłucze jeden lustro, drugi telewizor i dlatego uciekają. Ze strachu. Wdowa uniosła ze zdziwieniem brwi do góry. - Może tak i bywa - powiedziała - ale mój przecież nic nie stłukł, więc dlaczego... - otarła oczy chusteczką. 38 Spojrzeliśmy po sobie. - Nic nie stłukł? - zdumiał się Puchacz. - Naprawdę nic się nie stłukło w tym okresie, kiedy uciekł? Niech sobie pani przypomni. Wdowa wzruszyła ramionami. - No... stłukł się flakon z kwiatami, ale co to za szkoda. Zwyczajny flakon za dziesięć złotych. Więcej było strachu niż zmartwienia. Bo jak on się stłukł, to ja właśnie drzemałam na kanapie. A już było ciemnawo. A ten flakon, widzicie, stał na telewizorze i okno było otwarte. Musiał wiatr powiać mocno i strącił ten flakon, dość, że usłyszałam okropny brzęk w tamtej stronie. Myślałam, że telewizor się stłukł, i zerwałam się z kanapy z krzykiem: „Matko Boska, telewizor się stłukł!... telewizor!" i zaczęłam płakać, że taki drogi telewizor się stłukł, a szkło chrupało pod moimi stopami. Dopiero jak zapaliłam światło, patrzę, telewizor stoi na swoim miejscu, a tylko flakon rozbił się w drobne kawałki. Wdowa znów otarła oczy. - Ale to był znak boży. Nic, tylko znak boży, bo tego samego wieczoru Jurek zginął. Co ja się namartwiłam -i na policję chodziłam, i w radio, i w gazetach ogłosiłam. I wyrzucam sobie, że widać byłam za ostra dla niego, a może tych pierogów miał za mało. Dobrze, że jego rodzice nic jeszcze o tym nie wiedzą, boby chyba umarli z rozpaczy. Ale już niedługo wrócą z tej turystyki zagranicznej i przyjadą tu po niego i wtedy co ja im powiem - wdowa ukryła twarz w rękach. Zrobiło nam się jej strasznie żal. Z trudem powstrzymywaliśmy się, żeby jej od razu nie powiedzieć prawdy. Ciekaw byłem, jak się teraz zachowa Puchacz. A on odchrząknął i powiedział. - Widzę, że rzeczywiście nie ma powodu, dla którego by Jurek nie mógł wrócić. Jednakże chciałbym pani powiedzieć, co zrobił ze mną raz mój stryjek, kiedy byłem 40 ' І І І N \1 , ( { І « \ t УК і f І t \(( Ґ <l i Vł ' І f t , cały dzień poza domem. Otóż mój stryjek, zamiast się ucieszyć z mego powrotu, od razu dobrał się do mojej skóry. Wobec tak zniechęcających perspektyw zbiegła młodzież boi się wracać na łono rodziny i rozgoryczona tuła się po lasach, żywiąc się poziomkami. - Myślisz, że mój Jurek też się tuła po lasach? - za-chlipała biedna kobieta. Nie dziwiłbym się, gdyż obawia się pewnie, że pani postąpi z nim tak, jak ze mną mój stryjek. Niech pani nam odradzi w sekrecie, gdyby tak się nagle tu zjawił, pani by nie wytrzymała i przetrzepałaby mu skórę? - Oj, nie wytrzymałabym - westchnęła wdowa i odruchowo skręciła ręcznik w gruby gałgan, aż nam zrobiło się zimno i dreszcz nam przeszedł po skórze. - Więc pani sama widzi, że zbiegła młodzież ma trochę -acji, tułając się po lesie i żywiąc się grzybami, często tru-ącymi. 11 - O, Boże - przestraszyła się wdowa - myślicie, że on mógł zrywać trujące grzyby? - To się zdarza, proszę pani. Kiedyś czytałem, że w lesie znaleziono trupa chłopca, który zatruł się wilczymi jagodami. Chłopiec ten bał się wrócić do domu, bo stłukł butelkę mleka. - Butelkę mleka! - wykrztusiła wdowa. - Tak, a wszystko to, proszę pani, dlatego, że rodzice nie wytrzymują nerwowo, tak jak dawniej i nie umieją już przyjmować marnotrawnych synów. - Och, przewraca wam się w głowach, może jeszcze rodzice mają ich całować i ściskać. - Nie, całowanie możemy sobie darować - powiedział Puchacz - ale gdyby na przykład spotkało ich... milczenie. Rozumie pani, pełne głębi, wymowne milczenie, które już Adam Mickiewicz, proszę pani, bardziej cenił od słowa. - Milczenie? O, co to, to nie! - zaprotestowała nieszczęsna kobieta. - Jeśli już mam się powstrzymać i nie garbować mu skóry mokrym gałganem, to muszę się przynajmniej wyżalić na niecnotę. Żeby tak bez słowa odejść sobie od starej ciotki - wdowa załkała żałośnie. -Co za niedobre dziecko... co za niedobre, okrutne dziecko! - Trudno jest wychować dziecko - rzekł filozoficznie Puchacz - ale nie należy się zniechęcać. Ja też robiłem różne rzeczy, a, jak pani widzi, wyrosłem na poważnego człowieka. - Hm - wdowa z powątpiewaniem spojrzała na Puchacza, a jej wzrok zatrzymał się podejrzliwie na jego nodze w gipsie. Puchacz, nieco speszony taką lustracją, cofnął zagip-sowaną kończynę i wyjaśnił pośpiesznie: - To skutek nieszczęśliwego wypadku, proszę pani. Na człowieka na każdym kroku czyhają nieszczęśliwe wypadki, nawet na zupełnie prostej drodze, ja na przykład pośliznąłem się na lodzie. 42 - Na lodzie w lipcu? - zdziwiła się wdowa. Ale Puchacz nie dał się zbić z tropu. - Zwiedzałem chłodnie mięsne i potknąłem się, proszę pani. - Potknąłeś się? Tak, na sercu, proszę pani. - Na czym? - Na zamrożonym sercu wołu, proszę pani, które na skutek karygodnego niedbalstwa obsługi wypadło w czasie transportu na beton. Ja potknąłem się, a następnie pośliznąłem. - To jakiś niezwykły wypadek - dziwiła się wdowa. - Tak, to dosyć niezwykłe - rzekł skromnie Puchacz. - Trudno ci wierzyć, mój chłopcze. - Jeśli mnie pani nie wierzy, niech pani spojrzy na tero kolegę - pokazał na mnie - on też jeszcze w zeszłym oku robił różne głupie rzeczy, a teraz spoważniał i pisze książkę. 3 - Piszesz książkę, w tym wieku? - zapytała zaskoczona. - Tak proszę pani, piszę książkę o koloniach szkolnych - odparłem, jak tylko mogłem poważnie. - Tak więc sama pani widzi - ciągnął Puchacz - że jesteśmy poważnymi ludźmi i można na nas polegać. I kto wie, czy nie moglibyśmy czegoś zrobić dla pani i Jurka. Ja osobiście jestem przekonany, że gdyby on wiedział, iż... - Pani go przyjmie z otwartymi rękami - dokończyłem. - I z sercem na dłoni! - dodał Puchacz. - I z tortem! - rzekł Jasio. - I z kakao!... - I z pierogami ze śmietaną!... - I z marynatą w occie!... - I z lodami!... -Iw ogóle... - I w ogóle... - powtórzył Puchacz - to wtedy wróciłby do pani jeszcze dzisiaj. - A ty skąd o tym wiesz? - zapytała z nagłą podejrzliwością wdowa. - Prowadzę badania nad duszami przestępców, proszę pani - odrzekł bez zająknięcia Puchacz. - Ale w jaki sposób Jurek się może dowiedzieć, że ja go przyjmę z otwartymi rękoma? - zafrasowała się ciotka. - O... to nic trudnego. Możemy go po prostu spotkać. - Spotkać? - Tak... włóczymy się przecież po okolicy. - I nawet spotkaliśmy już jakiegoś chłopca w lesie. - Który to chłopiec może jest Jurkiem. - Więc jeśli pani napisze oświadczenie, że przyjmie go z otwartymi ramionami... 44 Wdowa zaczerwieniła się. - Oświadczenie? Ależ to są kpiny! Ja wam pokażę drwić sobie ze starej kobiety - rozzłościła się nagle. - My nie drwimy. - Zmiatać mi z oczu!... Głowę tylko zawracają. Już was nie ma, bo miotłą przepędzę! I nie zwlekając chwyciła za odnośne narzędzie. Przerażeni rzuciliśmy się do ucieczki. Czyżby p