Edmund Niziurski „Biała Noga i chłopak z Targówka" 13 I/ © by Edmund Niziurski © illustrations by Bohdan Butenko ISBN 83-87080-93-4 Wydawnictwo LITERATURA. Łódź, 1999 90-731 Łódź, ul. Wólczańska 19 tel. (0-42) 630-25-17 tel./fax (0-42) 630-23-81 Akc z*\vx>° ф Kiedy w środę przyjechaliśmy specjalnymi wagonami do Makolągwi na kolonie letnie, myśleliśmy, że jesteśmy w komplecie. Ale na drugi dzień, w czwartek, przybyło jeszcze dwu nadprogramowych osobników, którzy od razu wzbudzili sensację. Pierwszy nazywał się Wąsik Eugeniusz. Miał głowę ogoloną na łysą pałę, był niepozornego wzrostu i nie przywiózł ze sobą żadnego bagażu z wyjątkiem tekturowego pudełka po butach. Przez pierwszy dzień nie rozstawał się z tym pudełkiem i nosił je z sobą nawet na obiad i na apele. Dopiero kiedy pan kierownik Matys zwrócił mu uwagę, zaczął je zostawiać na sali pod poduszką. Oczywiście przy pierwszej okazji zbadaliśmy zawartość tajemniczego pudełka. Niestety, z rozczarowaniem stwierdziliśmy, że nie zawiera nic cennego. Nowe skarpetki, jakiś model odrzutowca, starą sfatygowaną książkę z bajkami z serii „Poczytaj mi, mamo" oraz fotografię ładnej dziewczyny o dziwnej fryzurze. Pochichotaliśmy trochę nad tymi rzeczami, zwłaszcza nad fotografią, i odłożyliśmy wszystko na miejsce. 5 Drugi osobnik wzbudził jeszcze większą sensację, bo przyjechał z wielką białą nogą w gipsie. Był to rosły dryblas z pierwocinami wąsów pod nosem. Nazywał się Puchalski i liczył sobie już chyba z piętnaście lat albo i więcej. Podobno miał pojechać na wędrowny obóz harcerski, ale złamał nogę w zasnutych mgłą tajemnicy okolicznościach i na pocieszenie rodzice w ostatniej chwili zapisali go na te kolonie. Typ ten ulokował się od razu wygodnie ze swoją wielką nogą w łóżku pod oknem i wygłosił do nas małe przemówienie. Oświadczył, że jest cierpliwy i zgodny, ma tylko jedno życzenie: Żeby mu nikt nie wchodził między okno i łóżko i nie zasłaniał światła. Poza tym możemy robić, co nam się żywnie podoba. Hałas mu nie przeszkadza, możemy wyć i piszczeć do woli, jego to nie wzruszy. Zresztą przywiózł ze sobą specjalne koreczki douszne i w razie potrzeby będzie je wkładał do uszu. Sala go zupełnie nie obchodzi. Możemy sobie powyrywać nogi i ręce i poukręcać głowy, on się nie będzie wtrącał. Tylko niech nikt nie próbuje wzywać jego pomocy, bo to daremne. On się z góry wyłącza i będzie czytał „Morderstwo na poddaszu". Natomiast jeśli się ktoś nie zastosuje do jego skromnych życzeń i będzie szurał w jego kącie i zasłaniał mu światło, to on takiemu śmiałkowi da wycisk na uspokojenie, bo on, Puchacki, jest dobry, ale tylko do czasu. To powiedziawszy, skinął na Wąsika Eugeniusza, a kiedy Wąsik Eugeniusz się przybliżył, Puchacz - bo tak go od razu przezwaliśmy - jednym fenomenalnym chwytem przerzucił go sobie przez ramię i ulokował na sąsiednim łóżku z takim rozmachem, że aż sprężyny jęknęły, a Wąsik jeszcze dwa razy podskakiwał jak na trampolinie. Olśnieni taką poglądową lekcją, przyjęliśmy życzenia Puchacza do wiadomości, staraliśmy się nie wchodzić mu w drogę i wkrótce zapomnieliśmy prawie, że Puchacz jest na sali. Było to zrozumiałe, bo tymczasem zaszły inne wypadki, które odsunęły Puchacza w mroczny cień. Zaczęły się mianowicie historie z ogrodem pana Pieczaby. Żeby je zrozumieć, trzeba sobie uzmysłowić, co to jest Makolągiew. Makolągiew to mało dziś znana miejscowość wypoczynkowa, uroczo położona w Kaszubskiej Szwajcarii, niedaleko Kościerzyny, zaludniona przeważnie przez ogrodników i rybaków. Od paru lat w miejscowej szkole w miesiącach letnich organizuje się kolonie dla dzieci warszawskich. Ludność miejscowa nie jest zbyt zadowolona z tego faktu. Podobno kolonie odstraszają letników. Zresztą mieć do czynienia przez najlepsze miesiące w roku z dwiema setkami krzykliwych urwisów to zbyt uciążliwe dla spokojnych mieszkańców Makolągwi. Szczególne pretensje mają miejscowi ogrodnicy. Utarł się wśród nich pogląd, nadzwyczaj zresztą szkodliwy, że od czasu zainstalowania w miasteczku kolonii rośliny źle rosną, a nawet gniją. Na próżno pan Klapczyński, najbardziej szanowany wychowawca kolonijny, tłumaczył, że w rzeczywistości sprawa ma się wręcz przeciwnie i że krzyk młodzieży sprzyja wzrostowi roślin. Na dowód cytował wyniki badań nad zastosowaniem ultradźwięków w ogrodnictwie oraz przytaczał znane doświadczenie hinduskie, pokazując zdjęcie z „Panoramy", gdzie widać było Hindusów w białych szatach, obchodzących dostojnie, z piszczałkami, plantacje. Argumenty te zupełnie nie trafiały do przekonania miejscowych badylarzy. Twierdzili oni, że doświadczenia hinduskie nie mają zastosowania w tutejszych warunkach. W tutejszych, pomorskich, warunkach biedne północne rośliny wymagają do wzrostu ciszy i skupienia, a od hałasu gniją. 8 с Dla udokumentowania tego smutnego zjawiska najbliższy sąsiad kolonii, ogrodnik Pieczaba, zaraz na trzeci dzień od rozpoczęcia turnusu przybył do kierownictwa ze zgniłym burakiem i oświadczył ponuro, że nieszczęsny burak zgnił od wczorajszego krzyku kolonisty Wąsika Eugeniusza, któremu wpuszczono za kołnierz szczypawkę i który krzyczał z tego powodu tuż koło płotu jego, Piecza-by, posiadłości. Niestety, trzeba z przykrością stwierdzić, że młodzież nie ułatwiała panu Klapczyńskiemu jego niewdzięcznego zadania i nie pomogła mu ułożyć przyjaznych stosunków z ogrodnikiem Pieczaba. Na drugi dzień zjawił się on powtórnie w kancelarii, tym razem o wiele bardziej wzburzony, ze skargą, że chłopcy z kolonii wdarli się wieczorem do jego ogrodu i objedli mu niedojrzałe papierówki z drzewa. Pan kierownik Matys i pan Klapczyński nie chcieli dać wiary temu oskarżeniu. Nie zauważyli, by którykolwiek z chłopców oddalił się wieczorem z kolonii, a już zupełnie nie wierzą, by któryś z nich złakomił się na niedojrzałe jabłka, ponieważ otrzymują pod dostatkiem wiśni, truskawek i malin podczas każdego po-—^ siłku i zapotrzebowanie orga- y_ m*_s nizmu młodzieży na witaminy jest w pełni zaspokajane. - Panowie ich jeszcze nie znają - rzekł posępnie ogrodnik Pieczaba. - Oni właśnie dlatego łakomią się na jabłka, że są zielone. Młodzież lubi kwas. Ja jeszcze schwytam tych łobuzów na gorącym uczynku i przyprowadzę tu za ucho. Wtedy się panowie przekonają. ■ Nikt jakoś nie wierzył, by mogło dojść do tego, toteż wszyscy byli zaskoczeni, kiedy już następnego dnia Pie-czaba pojawił się znowu, ciągnąc ze sobą za ucho ni mniej, ni więcej, tylko... Wąsika Eugeniusza we własnej osobie. Właściwie nie było to od razu takie pewne, ponieważ oblicze delikwenta stało się dziwnie pucołowate, a jego nos upodobnił się do pomidora. Więc kiedy Pieczaba oświadczył, że to Wąsik Eugeniusz, pan Klapczyński zaprotestował stanowczo. Dopiero bliższe oględziny, a zwłaszcza zidentyfikowanie ogolonej na zero głowy, doprowadziły do stwierdzenia tej smutnej okoliczności, że stojące przed wychowawcami żałosne indywiduum jest jednak Wąsikiem Eugeniuszem. Lecz skąd ta niezwykła pucoło-watość? Щт O Dopiero Pieczaba wyjaśnił, że to od pszczół. Wąsik podebrał mu miód z pasieki oraz kilka jajek z kurnika, a także prawdopodobnie wydoił krowę Łaciatą, ponieważ nie dała ani kropli mleka na południe. - Tak się obżarł łobuz, że nie mógł uciekać - zakończył Pieczaba - schwytałem go między krzakami agrestu, jęczącego i trzymającego się za brzuch. I agrest tam musiał żreć. Wtedy wszyscy wychowawcy zaniemówili. Nie wiedzieli zupełnie, co powiedzieć. Oskarżenia były miażdżące i nie dające się w żaden sposób odeprzeć. Z drugiej strony ohydna żarłoczność Wąsika Eugeniusza przechodziła wszelkie pojęcie. Zażądano od niego wyjaśnień. Wąsik, ledwie żywy i wciąż trzymający się za brzuch, zaprzeczył gołosłownym oskarżeniom. Jąkając się tłumaczył, że puszczał model odrzutowca i samolot wpadł mu do ogrodu Pieczaby, więc przelazł przez płot i szukał w ogrodzie. W trakcie poszukiwań napadły go pszczoły i pokłuły. A boleści brzucha dostał od tego, że na obiad objadł się owocami, a on „nie był zwyczajny do owoców", i na dodatek wypił dużo zimnej wody. A poza tym, jak uciekał przed pszczołami, to nadział się na wystającą gałąź. A jabłka, miód i jajka ukradł kto inny. Kto, on nie wie. Rzecz jasna, nikt nie uwierzył tym bzdurnym tłumaczeniom, a wykrętne odpowiedzi jeszcze bardziej rozgniewały wychowawców. Pan Klapczyński długo przepraszał pana Pieczabę, obiecując, że podobny wypadek już się nie powtórzy i że Wąsik Eugeniusz zostanie przykładnie ukarany. Żeby ułagodzić jakoś Pieczabę, chciał go częstować herbatą, ale Pieczaba roześmiał się tylko pogardliwie na widok herbaty, powiedział: „Za kogo pan mnie ma. Pan mnie na to nie weźmie", i wyszedł nieprzebłagany, grożąc, że pójdzie na policję. 12 Wąsik za karę nie poszedł się kąpać do jeziora i obierał ziemniaki na obiad, ale zasłabł przy tym obieraniu ziemniaków i dostał gorączki. Pan kierownik powiedział, że to z przejedzenia i że Wąsik najlepiej sam siebie ukarał. Przez następne dwa dni był spokój, może dlatego, że Wąsika wciąż bolał brzuch. Wezwano lekarza. Lekarz bardzo zaniepokoił się stanem Wąsika i kazał zaaplikować mu zupełną głodówkę, a nadto w zamkniętym pomieszczeniu odizolować od chłopców, ponieważ zachodzi obawa, że Wąsik nabawił się tyfusu brzusznego albo zaraźliwej czerwonki. Pan kierownik polecił więc zamknąć Wąsika Eugeniusza w małym pokoiku na poddaszu. I tam go trzymano o głodzie, karmiąc tylko jakimiś pastylkami czarnymi i białymi na przemian i pojąc litrami wywaru z czarnych jagód. Chłopcy wracający znad jeziora widzieli w oknie nieszczęsną, napuchłą twarz więźnia i pokpiwali z niego wykrzykując: - Schowaj się, Wąsik, bo cię pszczoła ukąsi! Wąsik przygryzał wtedy napuchłe wargi i cofał się szybko w głąb pokoju, ale gdy tylko prześladowcy znikali, znów wystawiał głowę i wyglądał przez okno. Od rana do wieczora tak wyglądał bez przerwy. 13 Tak było przez dwa dni. Ale trzeciego dnia czekała nas nowa niespodzianka. Wracaliśmy jak zwykle na obiad wesołą rozbawioną gromadą. Ja szedłem razem z Tadkiem Piskorem. Nagle Tadek trącił mnie łokciem w żebro i pokazał na okno facjatki Wąsika. - Ty, Edek, popatrz, co tam wisi. Spojrzałem i oniemiałem. Z okna „więzienia" Wąsika zwisało coś długiego i białego. Wszyscy przystanęli i ze zdumieniem gapili się w okno. Mieliśmy złe przeczucie. Czym prędzej pobiegliśmy z panem Klapczyńskim do izolatki na poddasze. Była pusta. Ubranie Wąsika wisiało na krześle. Pudełko od butów, z książką, modelem i fotografią, stało na stole. W ogóle wszystko znajdowało się na swoim miejscu, z wyjątkiem pościeli na łóżku. Oba prześcieradła, podpinka na poduszkę i ręcznik skręcone były w coś na kształt sznura, którego jeden koniec przywiązany był do nogi łóżka, a drugi zwisał nisko z okna... na zewnątrz budynku. Zrozumieliśmy od razu. Wąsik Eugeniusz za pomocą tej improwizowanej liny uciekł z izolatki, nie zauważony przez nikogo. Pan Klapczyński przez chwilę stał jak ogłuszony, a potem wyszeptał zbielałymi wargami: - Co on zrobił... co on zrobił... to przecież niemożliwe, żeby uciekł. - Dlaczego niemożliwe, proszę pana - zauważył Pis-kor - pewnie znów wybrał się na te jabłka. Nie zwlekając pobiegliśmy natychmiast razem z panem Klapczyńskim do ogrodu Pieczaby. Już pod płotem zauważyliśmy porozrzucane papierówki, jedna z nich była świeżo nadgryziona. Nieco dalej na ścieżce leżało rozbite jajko kurze. Dzikie wino pnące się na płocie było w tym miejscu zerwane. Z daleka, od strony podwórza, dochodziło przeraźliwe gdakanie kur. Popędziliśmy do ogrodnika. Drzwi jego domu były jednak zamknięte. Nikt się nie odezwał na dzwonek. Widocznie nikogo nie było. Tylko przerażone kury biegały po podwórzu, krzycząc wniebogłosy. Zawróciliśmy. Chłopcy wspięli się na płot. Ale ogród był pusty. Tylko na grządkach widać było świeże ślady stóp. W ponurym nastroju wróciliśmy do sali. Pan Klapczyński usiadł na brzegu swojego łóżka i ukrył twarz w dłoniach. - Wstrętny, podstępny chłopak. A ja mu tak wierzyłem. Nie, to chyba u niego jest nałogowe. Zaniedbany, zwichnięty charakter. - Niech pan się nie martwi - powiedział Jasio Nowak - znajdziemy go i oddamy w ręce Pieczaby. Niech Piecza-ba zrobi z nim, co zechce. Chyba uwierzy, że to nie nasza wina, że znalazł się taki jeden wyrodek na kolonii... 16 ■ - * - Nie tylko o to chodzi - powiedział smutno pan Klapczyński. - Widzicie, pan kierownik Matys nie chciał przyjąć Wąsika. Wąsik nie jest z naszego rejonu. On jest z Targówka. To ja namówiłem pana Matysa, żeby go przyjął. Chłopak jest sierotą i nigdy jeszcze nie był na koloniach. Więc w końcu pan Matys się zgodził, ale za to nie pojechał na kolonie inny, bardzo porządny i zdyscyplinowany chłopiec. I jak ja teraz wyglądam? No, trudno, muszę zawiadomić pana Matysa. Naradzimy się, co robić z tym fantem. Kiedy wyszedł, od razu podniosła się wrzawa. Wszyscy dyskutowali i roztrząsali ten niezwykły wypadek z Wąsikiem. - Tak, on to musi mieć we krwi - powiedział Tadek Piskor. - Głupstwa gadasz - wzruszyłem ramionami. - Dlaczego głupstwa? - oburzył się Tadek. - Przecież pan Klapczyński powiedział wyraźnie, że Wąsik jest z Targówka. - Tak, z Targówka - przytaknąłem - ale co z tego? - Jak to, co? Na Targówku są sami złodzieje. Nie wiesz? Nagle pod oknem w tym momencie usłyszeliśmy głośny stukot. Odwróciliśmy głowy. To Puchacz przestał czytać i spuścił swoją zagipsowaną nogę na podłogę. Wstał ciężko i stukając gipsem podszedł pomału do Piskora. * - Nie tylko o to chodzi - powiedział smutno pan Klapczyński. - Widzicie, pan kierownik Matys nie chciał przyjąć Wąsika. Wąsik nie jest z naszego rejonu. On jest z Targówka. To ja namówiłem pana Matysa, żeby go przyjął. Chłopak jest sierotą i nigdy jeszcze nie był na koloniach. Więc w końcu pan Matys się zgodził, ale za to nie pojechał na kolonie inny, bardzo porządny i zdyscyplinowany chłopiec. I jak ja teraz wyglądam? No, trudno, muszę zawiadomić pana Matysa. Naradzimy się, co robić z tym fantem. Kiedy wyszedł, od razu podniosła się wrzawa. Wszyscy dyskutowali i roztrząsali ten niezwykły wypadek z Wąsikiem. - Tak, on to musi mieć we krwi - powiedział Tadek Piskor. - Głupstwa gadasz - wzruszyłem ramionami. - Dlaczego głupstwa? - oburzył się Tadek. - Przecież pan Klapczyński powiedział wyraźnie, że Wąsik jest z Targówka. - Tak, z Targówka - przytaknąłem - ale co z tego? - Jak to, co? Na Targówku są sami złodzieje. Nie wiesz? Nagle pod oknem w tym momencie usłyszeliśmy głośny stukot. Odwróciliśmy głowy. To Puchacz przestał czytać i spuścił swoją zagipsowaną nogę na podłogę. Wstał ciężko i stukając gipsem podszedł pomału do Piskora. - Zdaje się, że mówiłeś coś o Targówku - zapytał, rozwlekając słowa - czy się nie przesłyszałem? - przymrużył dziwnie oczy. Piskor patrzył na niego z niepokojem. Milczał. - No, odpowiedz. Mówiłeś? - wycedził Puchacz. - No to co, że mówiłem? - nastroszył się Piskor. - Ja też jestem z Targówka - rzekł głośno Puchacz. Zapanowała cisza. Czuliśmy, że draka wisi w powietrzu. - Nie... nie wiedziałem, że ty też jesteś z Targówka -wykrztusił Piskor. - No, więc się dowiedz i wypluj to, coś powiedział. - Ja... ja nie myślałem o tobie, tylko o Wąsiku... Bo przecież Wąsik... - Co, Wąsik? - No... u Pieczaby w ogrodzie... - Jesteście tępymi gnypkami - Puchacz uśmiechnął się wzgardliwie. - Tylko zupełnie tępe gnypki mogły podejrzewać coś takiego. Śmiać mi się chciało, kiedy słuchałem, co mówicie. I śmiałbym się, jak nigdy w życiu, gdyby nie to, że zaczepialiście chłopca z Targówka. - Więc ty nie wierzysz, że Wąsik?... - zapytałem. Puchacz wzruszył ramionami i znów się uśmiechnął z politowaniem. - Pewnie, że nie. Nie tylko nie wierzę, ale nawet wiem, że on tego nie mógł zrobić. Ani teraz, ani za poprzednim razem. To tylko wy wyssaliście wszystko z palca, bo Wąsik wam podpadł. Więc huzia na niego. Przykro było słuchać. Banda nierozgarniętych szczurów. - Jak to... przecież dowody... - próbował bronić się Piskor. 18 ^ І - Jakie dowody? O czym one świadczą? Powtarzam: Pomyłka w śledztwie. Dyskwalifikacja. Dyletantyzm. On tego nie mógł zrobić. Głowę bym dał za niego. - Znasz go? - Nie znam go. Nie wszyscy na Targówku się znają -dodał z uśmiechem - ale wystarczy pomyśleć. - Nie rozumiem - powiedział Jasio Nowak - przecież Wąsik zniknął... a w ogrodzie... - Zastanówcie się. Gdyby on naprawdę chciał uciec, to przecież nie uciekałby tak, na wariata... - Dlaczego? - Pamiętacie o jego pudełku, tekturowym pudełku od butów? Śmialiście się z niego, że chciało mu się na kolonię przytaszczać z sobą takie pudełko i te wszystkie śmieszne rzeczy, które tam były. Myślicie, że uciekając nie zabrałby tego pudełka z sobą? Tam przecież były wszystkie jego skarby, wszystko co miał. Rozumiecie? Wszystko. I fotografia matki. - Matki? - No, przecież powinniście się domyślić, że była to fotografia matki. - Przecież to jakaś dziewczyna. Taka młoda. - Każda matka była kiedyś młoda. A matka Wąsika już się nie starzeje. Ona przecież nie żyje. Zapanowała cisza. - A ubranie? Sami mówiliście, że Wąsik zniknął w gimnastycznym kostiumie. Zostawił ubranie na krześle. Ja wiem, co to znaczy, jak się ma jedną parę spodni i marynarkę. Jak się ma jedną parę spodni, nie zapomina się o nich. Chyba że człowiek jest czymś przypilony, ale Wąsik nie był przecież niczym przy-pilony... Zresztą, jak mi nie wierzycie, zbadajcie ślady pod płotem ogrodu. Zobaczycie, że to nie są ślady Wąsika. - Ślady? - spojrzeliśmy po sobie zaskoczeni. Tak byliśmy przekonani o winie Wąsika, że zapomnieliśmy zupełnie o śladach. - No, przecież złodziej powinien zostawić jakieś ślady. Tym bardziej, że w nocy padał deszcz i ziemia jest wilgotna. Pobiegliśmy do pana Klapczyńskiego i powiedzieliśmy, że chcemy zbadać ślady pod ogrodem. Pan Klapczyński machnął tylko ręką, ale kiedy wyjaśniliśmy całą sprawę i poinformowaliśmy go o przypuszczeniach Białej Nogi, ruszył natychmiast na salę. - Czy jesteś pewien, że to nie Wąsik spustoszył ogród? - zapytał Puchacza, patrząc mu uważnie w oczy. - Daję rękę uciąć. On nie po to się wymknął. Nie w tym rzecz, proszę pana, nie w tym rzecz. -Więc w czym? Puchacz wzruszył ramionami, ale nie odpowiedział. - Myślisz, że on nie uciekł? - Na pewno nie. Niech pan się nie obawia. Ja to przecież wytłumaczyłem naukowo. - To co to wszystko ma znaczyć? - To nie moja rzecz - Puchacz wzruszył ramionami -zastanawiać się nad tym. - No, ale mógłbyś, skoro jesteś takim bystrym detektywem. - Och, ja mam dosyć myślenia, proszę pana. Przez dziesięć miesięcy w szkole zmuszano mnie do myślenia. Ja nie przyjechałem tu myśleć ani szukać zgubionych głuptasów. Już i tak za dużo powiedziałem, proszę pana. Ja przepraszam, ale ja się wyłączam. 20 й - Myślałem, że się przejąłeś tą sprawą - rzekł niemile zdziwiony pan Klapczyński. - Przecież wystąpiłeś w obronie Wąsika. - Bo nie lubię, jak ktoś szarga Targówek, proszę pana - odparł Puchacz i jak gdyby nigdy nic usadowił się z powrotem na swoim legowisku i zabrał do czytania „Morderstwa na poddaszu". Pan Klapczyński, wyraźnie zgorszony, zwrócił się do nas: - Dobrze. Zabierzemy się do tego sami. Zbadajcie ślady. - Czy pan zwolni nas z obiadu? - zapytał Piskor. -To może potrwać. Bo jak znajdziemy ślady, to pójdziemy za nimi. Każda chwila może być droga, no nie? - spojrzał na nas. - Tak, każda chwila może być droga - proszę pana -przytaknął Jasio Nowak. - Dobrze - powiedział pan Klapczyński -każę zostawić dla was obiad. - Wystarczy deser i owoce, proszę pana - rzekł Piskor - dziś na obiad jest kasza z sosem. Pan Klapczyński uśmiechnął się. - Uważajcie tylko na siebie i nie odchodźcie zbyt daleko, żeby nie było znów kłopotu. I tak nie wiem, czy dobrze robię, że wam pozwalam. - Spokojna głowa, proszę pana. Pobiegliśmy we trzech: Piskor, Jasio Nowak i ja. 21 Niestety, o żadnych śladach pod murem nie było co nawet marzyć. Lekkomyślnie zadeptaliśmy je przedtem. Już się zastanawialiśmy, czy nie przeleźć przez płot i nie zbadać tych śladów na grządkach, kiedy nagle Jasio Nowak przetarł nerwowo okulary i wyciągnął swoją chudą szyję w kierunku obdartego dzikiego wina. - Patrzcie! - Gdzie? - No, tutaj... tutaj coś jest pod liśćmi na płocie. Dopadł do płotu i odsunął gałązkę dzikiego wina. Pod liśćmi, na desce, ukazał się wyraźny odcisk ubłoconej podeszwy. • *** Spojrzeliśmy po sobie. Piskor od razu spuścił głowę. To nie był ślad Wąsika. Wąsik nosił stare, wytarte trampki, a odbita podeszwa miała wyraźny, gruby deseń, podobny do odcisku opony samochodowej. - To są wibramy... no, takie buty turystyczne - powiedział Jasio Nowak. - Co teraz zrobimy? - zapytałem. - No, trzeba zbadać, dokąd prowadzi ten ślad - od--parł Jasio. - A Wąsik? Mieliśmy przecież szukać Wąsika. 22 - Najpierw zbadamy ten ślad. Jak znajdziemy tego faceta, co obrobił ogród Pieczaby, to może on nam powie, czy widział Wąsika. Szkoda takich śladów. Rzeczywiście szkoda było takich wspaniałych śladów, więc po krótkiej naradzie postanowiliśmy iść w ich tropy. Przy samym płocie nie było ich wprawdzie widać - musiały zostać już zatarte - ale nieco dalej, za rogiem ogrodzenia, zobaczyliśmy na wilgotnej ścieżce znów taki sam odcisk turystycznego buta. Ścieżka skręcała na tyły zabudowań Makolągwi. Najwidoczniej złodziej bał się uciekać ulicą i pobiegł opłotkami. To była okoliczność pomyślna, gdyż błotnistą ścieżką z tyłu domów mało kto chodził i tropy były zupełnie wyraźne. Nagle ślady zaczęły zachodzić jedne na drugie, jakby zbiegowi przybyły jeszcze dwie nogi. Widocznie drugi osobnik w takich samych butach musiał się przyłączyć do pierwszego. A więc złodziei było dwu. - Tu jeszcze ktoś trzeci szedł - zauważył nagle Piskor - zobaczcie, ślady wibramów zatarte są miejscami przez odcisk czyichś małych stóp... - Tak, to stopy w trampkach. W starych trampkach o ledwie widocznym wzorze podeszwy - powiedziałem. 23 Popatrzyliśmy po sobie. Wszyscy pomyśleliśmy od razu o tym samym. - To przecież ślady Wąsika - szepnął wreszcie Jasio, przecierając szkła. - No, widzicie, mówiłem, że on w tym musiał maczać palce - rzekł z satysfakcją Piskor. - Myślisz, że zwąchał się z jakimiś tutejszymi złodziejami? - zapytał z niedowierzaniem Jasio. - A co? Pewnie, że tak. Swój zawsze znajdzie swego. Ja wam mówię, że on przyłączył się do jakiejś bandy obra-biaczy sadów. Podnieceni pobiegliśmy dalej. Ślady skręcały na pole kartofli, a potem znikały w lesie. Przez chwilę myśleliśmy, że już ich nie odnajdziemy, ale nagle na ścieżce zauważyliśmy kilka rozrzuconych jabłek. - Dobra jest - powiedział Jasio - to ich jabłka, musieli tędy zwiewać. Byliśmy już dobrze zmęczeni. Droga przez las wlokła się monotonnie, wreszcie, może po kwadransie marszu, dobrnęliśmy do strumienia leśnego, za którym ścieżka rozchodziła się w trzech kierunkach. W którą stronę iść? Na suchym igliwiu nie było żadnych śladów. Zdezorientowani rozglądaliśmy się dookoła. Po prawej stronie zza zarośli wyłaniał się jakiś ciemny kształt. Odsunęliśmy gałęzie i ujrzeliśmy starą, zrujnowaną kaplicę. Na stopniu jej schodów ktoś siedział. Kto to?! Wytężyliśmy wzrok i serce zabiło nam mocniej. To przecież Wąsik Eugeniusz. Siedział na stopniu i wygrzewał się w słońcu z zamkniętymi oczyma. Podbiegliśmy do niego. - Wąsik! Co tutaj robisz? Wzdrygnął się na nasz głos. Otworzył oczy, ale nie ruszył się z miejsca. - Nie wasza rzecz - odparł, zaciskając zęby. — Tak myślisz? — przymrużył oczy Piskor. — Ty złodzieju! Wąsik zKsrwTał гзі«г s=<= stopnia i jEjams łto^liin snossotoem rąbnął PiSkora głową w żołądek, aż Piskor zwinął się wpół. Zdezorientowani rozglądaliśmy się dookoła. Po prawej stronie zza zarośli wyłaniał się jakiś ciemny kształt. Odsunęliśmy gałęzie i ujrzeliśmy starą, zrujnowaną kaplicę. Na stopniu jej schodów ktoś siedział. Kto to?! Wytężyliśmy wzrok i serce zabiło nam mocniej. To przecież W ą-sik Eugeniusz. Siedział na stopniu i wygrzewał się w słońcu z zamkniętymi oczyma. Podbiegliśmy do niego. - Wąsik! Co tutaj robisz? Wzdrygnął się na nasz głos. Otworzył oczy, ale nie ruszył się z miejsca. - Nie wasza rzecz - odparł, zaciskając zęby. - Tak myślisz? - przymrużył oczy Piskor. - Ty złodzieju! Wąsik zerwał się ze stopnia i jakimś koźlim sposobem rąbnął Piskora głową w żołądek, aż Piskor zwinął się wpół. - Bierzcie go - wykrztusił - nie dość, że narozrabiał, jeszcze się rzuca... Wąsik cofnął się o krok. Oczy błyszczały mu groźnym blaskiem. - Nie jestem złodziejem - zasapał - właśnie to wam chciałem udowodnić. Złodziej jest tu - pokazał na drzwi kaplicy. - Chcecie go zobaczyć? Proszę. Zatrzymaliśmy się. Spojrzeliśmy na niego zdziwieni. - Pokaż! - powiedziałem. - Chodźcie - Wąsik uchylił drzwi. W progu ujrzeliśmy niewielkiego chłopca w poplamionej koszuli. Patrzył na nas wystraszony. Miał przeraźliwie chudą, trójkątną twarz, odstające uszy i podrapane kolana. Ręce trzymał rozcapierzone, z daleka od siebie. Ociekały wodą. Piskor, wciąż jeszcze trzymając się za żołądek, podszedł do jego butów, podniósł jeden i obejrzał, tak jak kowal ogląda podkowę konia. - Zgadza się. To wibramy. I ten sam deseń. - Zostawcie go teraz - powiedział Wąsik - widzicie, że się myje. Istotnie, zauważyliśmy, że przed chłopcem stał na ławce zardzewiały niemiecki hełm napełniony wodą. & & Sk & &»&t * „, & & && ****** & ***** f щ - Co to wszystko znaczy? - zapytał Jasio, patrząc z rozczarowaniem na wystraszonego malca. Nie tak sobie wyobrażaliśmy złodzieja sadów. - I gdzie jest ten drugi? Przecież było ich dwu. - Trzech, jeśli chodzi o ścisłość - poprawił Wąsik. -Ten, którego tu widzicie, właściwie nie kradł. Był chory i miał otartą nogę. Kradli tamci. Teraz już ich nie ma. - A gdzie się podzieli? - Zaraz wam wszystko opowiem - odparł Wąsik. Usiedliśmy na stopniach. - Ja nie kłamałem wtedy - zaczął Wąsik. - To nie ja obrobiłem starego Pieczabę. Tylko dlatego znalazłem się w ogrodzie, że wpadł mi tam model. Bałem się prosić Pie-czaby, żeby mi go wydostał... wiecie, jaki on jest, więc postanowiłem sam go wydostać. Kiedy przeszedłem na drugą stronę płotu, zobaczyłem, że niedawno ktoś musiał obrywać jabłka, bo grządki były zadeptane i owoce leżały na ziemi. Mój odrzutowiec wpadł aż do pasieki. Kiedy się tam zbliżyłem, napadły na mnie pszczoły. Jeden ul był otwarty, a plastry miodu porozrzucane. ir & & & & 5. 8» A potem wszystko tak wyglądało, że to ja... Taki pech. No i nikt nie uwierzył w moje tłumaczenie. Zrobili ze mnie złodzieja. Wiedziałem, że jeśli nie złapię prawdziwych sprawców, nie przekonam nikogo, że to nie ja... i że jestem niewinny. Miałem tylko jedną nadzieję. Że złodzieje jeszcze raz zakradną się do ogrodu i że ich wtedy złapię. Przez całe dwa dni, kiedy byłem zamknięty w pokoju na poddaszu, wyglądałem przez okno i patrzyłem na ogród. Nareszcie dziś rano zobaczyłem ich. Dwu obszarpanych smarkaczy. Widziałem, jak przeleźli przez płot. Skorzystali z tego, że Pieczaby nie było w domu. Co miałem robić. Skręciłem linę z pościeli i spuściłem się przez okno. Na mój widok rzucili się do ucieczki. Po drodze gubili jabłka i inne rzeczy, które ukradli. Pognałem za nimi. W lesie zgubiłem ślad. Kiedy wreszcie dotarłem do tej kaplicy, zastałem już tylko tego małego. - No, dobrze - powiedziałem trochę oszołomiony -ale co to byli za jedni? - Zaraz wam opowiem. Ten mały, jak się przekonał, że nie mam zamiaru go oskalpować, wyspowiadał się ze wszystkiego przede mną. Oni są z Kościerzyny. To dwadzieścia kilometrów stąd. Ale ten mały stale tam nie mieszka, przyjechał tylko na wakacje do ciotki, która jest wdową, i spotkał go paskudny wypadek. Bawili się w wojsko i strzelali z proc, a on strzelił tak nieszczęśliwie, że pocisk wpadł przez otwarte okno do mieszkania ciotki i stłukł telewizor. - Telewizor, o choina! - zagwizdał Tadek Piskor. - Tak, stłukł telewizor i bardzo się przestraszył tego, x) zrobił, bo jego ciotka jest surowa. I tamci jego koledzy lamówili go, żeby zwiał. Bo oni właśnie mieli się wybrać v podróż, tak na wariata, do jednego kolegi do Stegny lad morzem. Więc wszyscy trzej wypuścili się po kryjomu v tę podróż. Za zaoszczędzone pieniądze dojechali do tej Stegny, ale mieli pecha. Okazało się, że ten kolega aku-at wyjechał tydzień temu z rodzicami w góry, do Karpacza czy gdzieś tam. Więc zostali na lodzie, tym bardziej że órsa im się skończyła. No, ale nic, postanowili pojechać lutostopem do tego Karpacza. Cóż, kiedy okazało się, że likt nie chciał ich brać do wozu, jako nieletnich, rozu-niecie. Jeden szofer ich zabrał, jadą,?aż tu on nagle pod )osterunkiem policji staje. Wydać ich chciał policji. Led-vie się wymknęli. Potem kilka dni ukrywali się w lesie, bo P bali się, że policja ich tropi. Wreszcie się odważyli i wsiedli na gapę do pociągu. Ale wpadli w ręce konduktora. Zamknęli ich na stacji w pokoju zawiadowcy. Szczęściem, udało im się otworzyć okno i uciec. Cały dzień szli piechotą, żywiąc się jagodami, wreszcie zabrali ich na autokar jacyś harcerze, którzy jechali na obóz, ale tylko do Kartuz. I od Kartuz idą piechotą, cały czas głodni. Tutaj się zatrzymali, bo już nie mieli sił iść dalej i chcieli się trochę podreperować. Zauważyli, że tu niedaleko w Makolą-gwi są bogate ogrody i kurniki, więc postanowili się trochę odkarmić. No, i wiecie, jak to odkarmianie wyglądało. Cztery dni tu byli i jakoś odechciało im się dalszej drogi do tego Karpacza. Sił nie pokrzepili, pochorowali się tylko na żołądki, a poza tym... poza tym stąd mieli niedaleko do rodzinnych domów i chyba dlatego tak się ociągali. Bo naprawdę to chcieli już tylko jednego: wrócić jak najprędzej do domu. Tylko wstydzili się do tego przyznać przed sobą, zresztą bali się, że po tej podróży starzy dadzą im porządny wycisk w chacie. Więc nie wiedzieli, co robić. Dopiero dzisiaj, jak im napędziłem strachu i zobaczyli, że są zdemaskowani... - Wąsik urwał, bo drzwi ka- 30 зіісу otworzyły się i stanął w nich mały zbieg z hełmem liemieckim w rękach, wylał brudną wodę i chciał wracać i o kaplicy, ale Jasio Nowak zatrzymał go. - No, to co z tobą zrobić, koleś? Mały zastygł nieruchomo w drzwiach. W jasnym świe-:le dnia wydawał się jeszcze bardziej zabiedzony niż v półmroku kaplicy. Usta miał spieczone i popękane, peł-10 sińców i zadrapań na całym ciele. Patrzył na nas іа pół przytomnie. - Co on taki dziwny? - zapytał z niepokojem Jasio. -Wygląda na nienormalnego. Wąsik wzruszył ramionami. - To z tej podróży. Oni wszyscy trochę ogłupieli. Tyle ini o głodzie i pod ciągłym strachem, pomyśl, bracie, icieczka, nielegalne życie, kradzieże. Teraz to on jeszcze wygląda jak człowiek, bo mu kazałem się umyć i uczesać, ile żebyś widział go przedtem. Leżał na podłodze, na ku-Die liści, umorusany jak nieszczęście. Jak mnie zobaczył, serwał się i chciał uciekać, ale zaraz za progiem nogi się Dod nim ugięły. Był zupełnie bez siły, bracie. Tamci trzy-nali się lepiej, ale też byli ogłupiali ze strachu. Żebyście widzieli, jak oni wiali. Pogubili wszystkie jabłka po dro-ize, dwa razy się przewracali, ale zrywali się znowu. Był-эут ich dopędził, gdyby nie to, że sam byłem słaby po :horobie, no i że straciłem ich trop w lesie. o o - Gdzie oni teraz są, mały? - zapytał Piskor chłopca. - Dokąd uciekli, no, gadaj! - Nie bój się Jurek - powiedział Wąsik - to moi koledzy. Nic ci nie zrobią. No gadaj. - Oni... oni... - wykrztusił Jurek - oni... - Podobno postanowili się oddać w ręce opieki domowej - rzekł Wąsik - nie widzieli innego wyjścia. Tak twierdzi Jurek. Jurek skinął głową. Pomału pozbywał się strachu. Patrzył na nas coraz przytomniej. - Tak - powiedział zachrypłym głosem. - Ty ich strasznie przeraziłeś... Wpadli tu do mnie ledwie żywi z krzykiem: „Jakiś pucołowaty nas goni. Wszystko przepadło. Widział nas. Nie możemy tu zostać... uciekamy". „Dokąd?" - pytam ich. „Jak to, dokąd - mówią. - Do chaty". „Jak się dostaniecie?" - pytam. „Autostopem". „Zabiorą was?" - pytam. „Jak powiemy, że zabłądziliśmy i chcemy się dostać do naszej chaty do Kościerzyny - zabiorą. Do domu każdy samochód zabierze". Chcieli mnie wziąć z sobą, ale... aleja... ja przecież nie mogłem - dodał cicho. - Oni nic nie zrobili, a ja... - Wciąż jeszcze boisz się ciotki? - zapytał Piskor. Jurek skinął ponuro głową. - Ile ty właściwie masz lat? - Prawie jedenaście. - A naprawdę to dziesięć, co? - skrzywił się Piskor. -Co za czasy. Niedługo przedszkolaki zaczną się wypuszczać na autostop. - Co z nim zrobimy? - zapytał Jasio Nowak. - Przede wszystkim należy go pokazać Pieczabie, żeby zrozumiał, że to ci z Kościerzyny rozrabiali, a nie Wąsik -powiedział Piskor. - Szkoda fąfla - mruknął Wąsik. - Stłuc telewizor, bracie, to jest większy pech. - Pech czy głupota? Pod domem nie strzela się z procy- - Zapłacił już za głupotę. Spójrz, jak on wygląda. 32 Jasio Nowak położył rękę na ramieniu Jurka. - No nic, bracie. Pieczabie to my cię nie wydamy, ale do ciotki musisz wrócić. - Nie... nie... tylko nie do ciotki! - przestraszył się Jurek. - Musi być lepszy anioł ta twoja ciotka - skrzywił się Jasio i popatrzył z zakłopotaniem na Jurka. - Jedno jest jasne - wtrąciłem - Wąsik musi natychmiast wrócić na kolonię, żeby uspokoić Ciało. - Racja - powiedział Piskor. - Trzeba najpierw uspokoić Ciało. - Jakie ciało? - zaniepokoił się Wąsik. - Ciało, czyli grono - powiedziałem. - No, dobrze - zawahał się Wąsik - ale co z Jurkiem. - Musimy coś wykombinować - rzekłem. - Niech Biała Noga coś wymyśli - dodał Jasio. - Tak, Puchacz powinien coś wymyślić - mruknąłem. - Idę z tobą, Wąsik. - Ja też idę - powiedział Jasio Nowak - a ty, Piskor, poczekaj tu z małym, aż Biała Noga coś wymyśli. Wąsik patrzył na nas zdumiony. - Odkąd to rozmawiacie z Puchaczem? Ja myślałem, że wy z nim nie tego... - Tego, nie tego, ale on się zna na rzeczy. Najlepszy dowód, że kiedy wszyscy na ciebie... to on jeden cię bronił. - Bronił mnie? - powtórzył zdumiony Wąsik i zamrugał śmiesznie oczami. Od czasu kiedy Puchacz zastosował mu ten poglądowy chwyt na początku, Wąsik nie miał do niego za grosz zaufania. Pobiegliśmy we trzech - Wąsik, Jasio Nowak i ja. Pod bramą kolonii rozdzieliliśmy się. Wąsik poszedł zameldować się panu Klapczyńskiemu i wyjaśnić, jak sprawy stoją, a my, nie zwlekając, od razu ruszyliśmy do Puchacza. Puchacz leżał w swoim kącie pogrążony całkowicie w lekturze. Najpierw w zwięzłych słowach opowiedzieliśmy mu o odnalezieniu Wąsika. Myśleliśmy, że go to rozrusza, ale on nie przerywał zupełnie lektury i nie zadał ani jednego pytania, skrzywił się tylko i mruknął: - No, dobrze... dobrze, a teraz zróbcie spływ - i sięgnął po koreczki douszne. My jednak nie odeszliśmy i opowiedzieliśmy z kolei o problemie telewizora, Jurka i ciotki, która nie jest aniołem. Puchacz poruszył niecierpliwie białą nogą i przerwał nam: - Co mnie obchodzi jakiś fąfel? Oddać go złemu Pie-czabie na pożarcie i kwita. - Wymyśl coś. - Nie przyjechałem tu myśleć. - Musisz znaleźć jakieś wyjście. No, bo co zrobić z tym małym? - Spytajcie się mojej nogi. Na nic się zdały wszelkie prośby, rozzłościliśmy go tylko. - Nie przeszkadzajcie mi! - krzyknął. - Czytam właśnie, jak zbrodniarz goli się zatrutą żyletką. Obchodzi mnie tylko, czy uda się zemsta Mulata. Nie sposób było oderwać go od książki. Myślałem już, że nasza misja skończy się niepowodzeniem, ale, na szczęście, Jasio Nowak nie stracił głowy. Mrugnął do mnie znacząco okiem i spróbował ostatniego sposobu. - Puchacz - powiedział poufnym tonem - ty jeszcze nie wiesz wszystkiego. Ten mały... no, wiesz, ten Jurek, to jest chłopak z Targówka. Patrzyliśmy w napięciu na Puchacza. Puchacz nie oderwał oczu od książki. Widać było, że czyta w najciekawszym miejscu. Przez moment zdawało się, że „zemsta Mulata" zwycięży. Nagle cisnął książkę na podłogę i jęknął: - Żeby was Mulat golił! Niech pchły obsiada wszystkich chłopaków z Targówka. Wszędzie się pętają! Jak Boga kocham, nie po to tu przyjechałem, żeby być mamką nieletnich. Żebym ja przez takiego fąfla nie mógł dokończyć „Morderstwa na poddaszu"! Niesłychana rzecz! Gderając bez przerwy, wygramolił się ze swoją białą nogą z legowiska, przejrzał w lusterku, przygładził włosy i włożył but na zdrową nogę. - Gdzie jest ten łobuz? - Czeka w lesie z Piskorem. - Idziemy - warknął Puchacz. - Aha, byłbym zapomniał. Weźcie bułki dla głodomora. Po drodze wstąpił do kancelarii, gdzie siedział jeszcze Wąsik w otoczeniu wychowawców. - Panie wychowawco - rzekł z goryczą w głosie do pana Klapczyńskiego - wychodzę załatwić pewne sprawy nieosobiste. - Wyjaśnił krótko, o co chodzi. Pan Klapczyński spojrzał na niego zdziwiony. - Ty? Myślałem, że cię to nic nie obchodzi. - Nic mnie nie obchodzi - rzekł ze złością Puchacz -ale nie mogę oddać chłopaka z Targówka na pożarcie złemu Pieczabie i ciotce, która nie jest aniołem. - Co chcesz zrobić? - uśmiechnął się pan Klapczyński. - Większą politykę. Oczywiście w granicach rozsądku i prawa. Słuchaliśmy z podziwem Puchacza. Umie mówić. Mógłby zrobić karierę przywódcy wszystkich chłopaków na kolonii, gdyby nie był taki leniwy. Pan Klapczyński znów się uśmiechnął i powiedział: - 2YCZC c, Po 4, J - Ależ, kolego Klapczyński - wmieszał się zaniepokojony pan kierownik - to zbyt poważna sprawa. Tego nie można oddawać w ręce Puchackiego. - Niech pan kierownik pozwoli, na moją odpowiedzialność. Niektóre sprawy chłopcy powinni uczyć się załatwiać sami. Skoro już zaczęli tak pomyślnie... Zresztą wierzę w talent Puchackiego. - Dziękuję za zaufanie - chrząknął Puchacki i odszedł, stukając swoją białą nogą. Skonstatowaliśmy, że mimo kończyny w gipsie Puchacz jest w doskonałej kondycji fizycznej. Zasuwał tak szybko przez las, że ledwie mogliśmy dotrzymać mu kroku. Piskor z jeńcem czekał już na nas niecierpliwie. Puchacz obejrzał z wyraźnym niesmakiem chłopaka i powiedział: - Dać mu bułkę i idziemy. Jurek spojrzał na niego przestraszony. - Tylko nie do ciotki... - Nie bój się, zaprowadzimy cię do anioła. - Do anioła? - Tak, zobaczysz, wstawaj. Nie masz nic do gadania. Jesteś jeńcem. Zbieg nie mógł iść o własnych siłach, więc wzięliśmy go pod rękę i zaczęliśmy prowadzić jak inwalidę. Ponieważ miał obtartą nogę, więc musiał zdjąć buty i iść boso. Szedł, sycząc z bólu i pojękując, bo igły sosen i szyszki kłuły go w nagie stopy. Na szczęście, o dziesięć minut drogi była szosa i przystanek PKS. 37 Wsiedliśmy do autobusu i za pół godziny byliśmy w Kościerzynie. Tutaj kupiliśmy małemu nową bułkę i butelkę kefiru, a następnie zostawiliśmy go na ławce w parku pod opieką Piskora. Sami zaś poszliśmy szukać domku ciotki Jurka. Adres znaleźliśmy w spodniach zbiega, między różnymi szpargałami, na jednej kopercie z listem od rodziców. Ciotka mieszkała na ulicy Grochowej, za miastem, w małym domku z czerwonej cegły. Kiedy weszliśmy na podwórko, taszczyła do ogrodu ciężki kosz z bielizną, żeby powiesić uprane rzeczy na sznurach między drzewami. - Czy możemy pani pomóc? - zapytał Puchacz. Ciotka drgnęła, obróciła się do nas, popatrzyła i otarła szybko oczy. - Uciekajcie stąd! Uciekajcie mi stąd zaraz! - Co się stało?... - zapytał Puchacz. - Ile razy spojrzę na takich chłopców jak wy, przypomina mi się mój siostrzeniec - powiedziała. - Już tydzień, jak zginął. Nie wiem, co się z nim stało, czy go kto porwał, czy sam uciekł. Nic nie wiem. - Pewnie uciekł - powiedział Puchacz - teraz jest sezon na ucieczki, proszę pani. - Ale dlaczego uciekł? Przecież był zadowolony, starałam się, jak mogłam, żeby mu dogodzić... Pierogi ze śmietaną dostawał i omlety z konfiturami. Więc dlaczego uciekł? - Może coś przeskrobał, pani wie, stłucze jeden lustro, drugi telewizor i dlatego uciekają. Ze strachu. Wdowa uniosła ze zdziwieniem brwi do góry. - Może tak i bywa - powiedziała - ale mój przecież nic nie stłukł, więc dlaczego... - otarła oczy chusteczką. 38 Spojrzeliśmy po sobie. - Nic nie stłukł? - zdumiał się Puchacz. - Naprawdę nic się nie stłukło w tym okresie, kiedy uciekł? Niech sobie pani przypomni. Wdowa wzruszyła ramionami. - No... stłukł się flakon z kwiatami, ale co to za szkoda. Zwyczajny flakon za dziesięć złotych. Więcej było strachu niż zmartwienia. Bo jak on się stłukł, to ja właśnie drzemałam na kanapie. A już było ciemnawo. A ten flakon, widzicie, stał na telewizorze i okno było otwarte. Musiał wiatr powiać mocno i strącił ten flakon, dość, że usłyszałam okropny brzęk w tamtej stronie. Myślałam, że telewizor się stłukł, i zerwałam się z kanapy z krzykiem: „Matko Boska, telewizor się stłukł!... telewizor!" i zaczęłam płakać, że taki drogi telewizor się stłukł, a szkło chrupało pod moimi stopami. Dopiero jak zapaliłam światło, patrzę, telewizor stoi na swoim miejscu, a tylko flakon rozbił się w drobne kawałki. Wdowa znów otarła oczy. - Ale to był znak boży. Nic, tylko znak boży, bo tego samego wieczoru Jurek zginął. Co ja się namartwiłam -i na policję chodziłam, i w radio, i w gazetach ogłosiłam. I wyrzucam sobie, że widać byłam za ostra dla niego, a może tych pierogów miał za mało. Dobrze, że jego rodzice nic jeszcze o tym nie wiedzą, boby chyba umarli z rozpaczy. Ale już niedługo wrócą z tej turystyki zagranicznej i przyjadą tu po niego i wtedy co ja im powiem - wdowa ukryła twarz w rękach. Zrobiło nam się jej strasznie żal. Z trudem powstrzymywaliśmy się, żeby jej od razu nie powiedzieć prawdy. Ciekaw byłem, jak się teraz zachowa Puchacz. A on odchrząknął i powiedział. - Widzę, że rzeczywiście nie ma powodu, dla którego by Jurek nie mógł wrócić. Jednakże chciałbym pani powiedzieć, co zrobił ze mną raz mój stryjek, kiedy byłem 40 ' І І І N \1 , ( { І « \ t УК і f І t \(( Ґ ardzo długo, potykając się o korzenie drzew i kamienie, o znów grzęznąc w miękkiej ziemi. A pić to nam się chciało bardziej niż po śledziu. Wreszcie dotarłyśmy na północny brzeg wyspy, sądząc ю kierunku cieniów, które topiły się teraz w jeziorze. Tu Dyło chłodniej. Grochulska zatrzymała nas pod wysokim iębem. - Maniochy nadpłyną na pewno od tej strony. Widzicie ;ę piaszczystą zatokę na lewo? To jest jedyne miejsce po :ej stronie wyspy, gdzie można wylądować i nie ugrzęznąć лг mule. Chudzielec, właź na ten dąb i patrz, czy Manio-:hy nie podpływają. Jak podpłyną, alarmuj! Byłyśmy bardzo ciekawe, czy Chudzielec potrafi wejść na drzewo. Wnet okazało się, że potrafi i to wręcz wspaniale. - Jak długo będziecie się gapić?! - usłyszałyśmy gniewny głos Grochulskiej. - Pić nam się chce - powiedziałam. - Może najpierw napijemy się wody. - Tu nie ma wody do picia. Potem poszukamy źródła. - Masz przecież syfon. - Syfon jest na ostatnią godzinę - odparła Grochulska. - A teraz brać mi się za robotę. To była straszna męka... Pęcherze na rękach piekły nas niemiłosiernie, a ramiona omdlewały z bólu. Żeby choć chwilę odpocząć!... Wiosłowałyśmy z Klarą na zmianę i łódź posuwała się bardzo powoli. Wreszcie po godzinie pokazały się pierwsze szuwary. Spłoszone stado wodnych ptaków wzbiło się w powietrze. Serce mi mocno zabiło. Za chwilę wylądujemy na wyspie! Grochulska z lornetką rozglądała się ciekawie po brzegu. - Zdaje się, że jesteśmy pierwsze. Manioch ani śladu! Wybrała na brzegu miejsce wolne od trzcin i skierowała tam łódź. Kiedy poczęłyśmy szorować dnem o piasek, Grochulska kazała nam wyskoczyć i wyciągnąć łajbę na brzeg. Zanurzone po pas w wodzie pchałyśmy centymetr po centymetrze łódź. Grochulska widząc, że nie bardzo dajemy sobie radę, też wyskoczyła i wyzywając nad od oszustek, poczęła pchać razem z nami. Po blisko półgodzinnych wysiłkach, słaniając się ze zmęczenia, umocowałyśmy wreszcie łajbę łańcuchem do drzewa i stanęłyśmy suchą nogą na brzegu. Brzeg wyglądał rzeczywiście, jakby go nigdy nie dotknęła ludzka stopa. Zarastały go czarne olchy i wiklina. Dalej widać było majestatyczny dębowy las... Ale nie miałyśmy siły już tam iść. Rzuciłyśmy się na trawę i wyciągnęłyśmy zmęczone, ale szczęśliwe. Męka już za nami! Przypłynęłyśmy i jesteśmy. Grochulska nie dała nam jednak odpoczywać. - Co wy wyrabiacie! W każdej chwili mogą nadpłynąć Maniochy. Najpierw musimy zająć stanowiska. Podniosłyśmy się niemrawo. Grochulska załadowała na nas bagaże, sama wzięła toporek i łuki, a Chudzielec koce i oszczepy. Szłyśmy wzdłuż brzegu. Z pewnością było tu pięknie, ale mało co z tego widziałyśmy, bo pot zalewał nam oczy, a zmęczenie zamgliło wzrok. Szłyśmy 32 Ale już po kilku minutach wszystko się popsuło. W pewnej chwili usłyszałam głuchy stukot. To moje wiosła uderzyły o wiosła Шагу. Шага przestała wiosłować i obróciła do mnie wykrzywioną bólem twarz. - Co się stało? - Ja już nie mogę. Ręce mi mdleją i mam pęcherze na dłoniach. Dopiero teraz poczułam, że ja też wiosłuję resztkami sił. Rzuciłam wiosła i powiedziałam do Grochulskiej: - Teraz ty wiosłuj. Nas już bolą ręce. Grochulska przestała śpiewać. - Co takiego? - Bolą nas ręce. - Nie zawracajcie głowy i bierzcie się za wiosła. Nie zrobiłyśmy nawet jednej dziesiątej drogi! Wiosłowałyśmy jeszcze kawałek, ale wkrótce siły nas opuściły zupełnie... Mara pochlipywała cichutko. - Naprawdę już nie możemy. Grochulska zasapała. - Podła oszustko! - powiedziała do mnie. - Chwaliłaś się, że wszystko potrafisz! Ale mogłam przewidzieć, że tak będzie, skoro wzięłam na pokład takie fajtłapy. A może sobie myślałaś, że przefruniesz na wyspę jak łabędź?! Nie, moja droga, nie jesteś łabędziem! Chyba wiesz, że nie jesteś łabędziem? - Wiem, że nie jestem łabędziem - odparłam ze łzami w oczach. - Tak, moja droga, dostać się na wyspę, to nie to, co przejechać hulajnogą z jednej ulicy na drugą. Gdyby to było takie łatwe, toby tam każdy popłynął - zrzędziła zdenerwowana. - Aleś mnie urządziła, idiotko! Do czego to podobne, żeby Komendant wiosłował! Chudzielec, przestań cmokać z butelki i bierz się za wiosła! Przez pięć minut wiosłowała razem z Chudzielcem, a potem znów zagnała nas do pracy. Zrozumiałam, dlaczego dawniej zbrodniarzy skazywano na galery. 30 po powierzchni, chlapiąc i pryskając niemiłosiernie, to snów któraś z nas zanurzała je za głęboko i wtedy nie niosła wydźwignąć ich z wody, spóźniała się i gubiła rytm. No, ale koniec końcem łódź jakoś posuwała się do przodu, a my mimo wszystko byłyśmy zadowolone... Płynęłyśmy przecież na wyspę. Żałowałyśmy tylko, że nie mogłyśmy na nią patrzeć, bo siedziałyśmy tyłem do dzio-эи łodzi. Widziałyśmy za to, jak oddala się brzeg, przystań i nasz dom w zielonej koronie drzew. Powietrze było przezroczyste i jeszcze rześkie, niebo czyste, ani jednej zmarszczki na jeziorze. Nawet Grochul-skiej udzielił się wreszcie nastrój beztroskiej wycieczki... Przestała zrzędzić i nuciła jakieś sentymentalne melodie, niedbale manipulując sterem. Co do Chudzielca, to od-korkował butlę z tranem i raz po raz pociągał po małym tyku. Starałyśmy się na to nie patrzeć. - Przyrzekamy - powtórzyłyśmy. - Że będziemy bezwzględnie posłuszne Komendantowi Grochulskiej... - Że będziemy bezwzględnie posłuszne Komendantowi Grochulskiej... - Że nie zdradzimy jej nigdy... - i że nie zdradzimy jej nigdy... - Amen. - Amen. - Dobra - powiedziała Grochulska - a teraz siadajcie na tamtej ławce i obie do wioseł! Nie dałyśmy sobie dwa razy powtarzać rozkazu. Zawsze obie z Klarą marzyłyśmy o wiosłowaniu... Zanurzyłyśmy wiosła w wodę, niestety tak głęboko, że nie mogłyśmy nimi poruszyć. - Nie tak! Wiosła płytko. Tylko żeby pióra się zanurzyły. - Jakie pióra? - Pióra wioseł... to, co jest na końcu. Tym razem poszło nam lepiej, ale nie wiadomo dlaczego łódka zamiast płynąć prosto, poczęła dziwnie chwiać się i zakręcać. - Co wy robicie! - krzyknęła Grochulska. - Ciapie-cie się jak praczki w balii. Razem musicie zanurzać wiosła i razem wyjmować. - Ja nie widzę, jak ona wyjmuje, bo ona siedzi za mną - jęknęła Klara. - Ty, Dorota, musisz dostosować się do niej - powiedziała Grochulska. - Najlepiej uchwyć rytm. Raaaz, dwaaa, raaaz, dwaaa. No już lepiej, tylko zanurzajcie stale jednakowo głęboko... Ale to wcale nie było łatwe. Już samo poruszanie ciężkimi wiosłami sprawiało nam nie lada trudność, a cóż dopiero pilnowanie, żeby zanurzać je prawidłowo. Raz wsadzałyśmy je w wodę za płytko i wtedy prześlizgiwały się 28 се łodzi. - Biorę was tylko pod warunkiem, że będziecie mało jadły i tylko to, co upolujecie. Będziecie musiały polować. - Ma się rozumieć, będziemy polować - rzekłam, wsadziłam Klarę do łódki i sama chciałam zająć miejsce. - Gdzie się pchasz! - krzyknęła Grochulska. - Musisz najpierw zepchnąć łódź z mielizny. Wyskoczyłam i zaczęłam pchać z całej siły łódkę. Ani drgnęła. Dopiero kiedy Grochulska wstała i odepchnęła się wiosłem od brzegu, przeklęta łajba natychmiast skoczyła naprzód, a ja wpadłam twarzą do wody. Grochulska i Chudzielec parsknęły śmiechem i wcale nie miały zamiaru zatrzymać łodzi. Brodząc po kolana, a potem po pas w wodzie dopadłam je wreszcie. Dopiero wtedy wciągnęły mnie na pokład. - Chrzest żeglarski już masz - powiedziała Grochulska. - A teraz do przysięgi. - Do jakiej przysięgi? - Myślisz, że cię zabiorę bez przysięgi?! Musicie przysiąc, że będziecie mi wierne i posłuszne. Ty i ta mała grubaska, twoja siostra. Wstańcie i nie ruszajcie się. Wstałyśmy, ale nie mogłyśmy się utrzymać na nogach, ponieważ Chudzielec złośliwie rozkołysał łódź... Raz po raz traciłyśmy równowagę i o mało nie wpadłyśmy do wody. - No, co z wami. Nie kiwajcie się jak muzułmanie - krzyczała Grochulska. - Chudzielec, przestań już! A teraz wy, smarkule, powtarzajcie: - Przyrzekamy... 0 - No, dobra, możemy płynąć! Na stanowiska! - zakomenderowała. Popchnęłam naprzód Шаге, ale Grochulska zatrzymała ją. - A ta mała po co? - Ona płynie z nami. - Wykluczone, po pierwsze takich szkrabów nie biorę, to trudna wyprawa, po drugie ona jest za gruba. Pewnie dużo je, a my mamy mało prowiantu. - Ona bardzo mało je, a poza tym jest bardzo zaradna i zręczna, prawda, Klaro niezdaro? Za późno ugryzłam się w język, ale Grochulska na szczęście nie zauważyła tego demaskującego przezwiska. - Tak, ja bardzo mało jem - wycedziła flegmatycznie Шага - tylko dwie kromki i jedną puszkę konserw na raz, a potem mogę nawet przez całe dwie godziny nic nie jeść. Jakoś wytrzymuję. - Co takiego! - nastroszyła się Grochulska. - Ona żartuje - zapewniłam pospiesznie. - Ja wcale nie żartuję, ja bardzo mało jem... - wyde-klamowała Шага. Grochulska przyjrzała jej się uważnie. - Co to jest? - pomacała zaciekawiona bluzkę Klary. - To jest nylon - powiedziałam. - Nylon. Daj przymierzyć. - Zaczęła ściągać swoją kretonową bluzkę. Klara spojrzała na mnie pytająco. - Daj jej - powiedziałam. Klara ściągnęła bluzkę. Grochulska włożyła ją i przejrzała się w lusterku zadowolona. - Całe szczęście, że jesteś gruba i że to jest elastyczna bluzka. Prasuje na mnie jak ulał. Zamienimy się, dobrze? - nie czekając na odpowiedź rzuciła Klarze swój kreto-nik, po czym zajęła wraz z Chudzielcem miejsce na ław- 26 ficznym w ręce. - Uśmiechnij się teraz, dziewczynko i pij! - wycelował na mnie aparat. Czułam, że jeszcze chwila i koniec ze mną. Łzy stanęły mi w oczach, mój szlachetny żołądek buntował się oburzony, aleja postanowiłam, że wszystko zrobię dla wyspy. Uśmiechnęłam się więc tak, jak się uśmiecha Audrey Hepburn na okładce „Filmu" i wypiłam. Aptekarz zrobił zdjęcie i zatarł ręce. - Ta fotka zrobi karierę w świecie aptekarsko-lekar-skim, tudzież pedagogicznym, moje dziecko. Tygodniki będą sobie wyrywać ją z rąk. Tymczasem ja, trzymając się dyskretnie za żołądek, wykrztusiłam. - Ile płacę, proszę pana, za tę butlę? - Dwadzieścia złotych! - Dwadzieścia! To strasznie drogo. Mam tylko pięć! Aptekarz westchnął. Podszedł do szafki z napisem „spiritus vini", wyciągnął z niej małą szklaneczkę i powiedział: - Daję ci ten tran za darmo. Ja rozumiem ludzi z nałogiem - dodał ze smutnym uśmiechem. Podziękowałam serdecznie poczciwemu aptekarzowi, porwałam butlę i w parę minut potem znalazłam się przed obliczem Grochulskiej i Chudzielca. Pokaźne rozmiary butli zrobiły na nich jak najlepsze wrażenie. - Nic, ani buteleczki? - Mam jedną buteleczkę, ale trzymam ją w lodówce aż do jesieni. Teraz tran nikomu niepotrzebny. - Mnie bardzo potrzebny... ja tak bardzo lubię tran. Aptekarz spojrzał na mnie podejrzliwie. - Naprawdę lubisz? - Przepadam. Jak nie piję, to mnie mdli. Aptekarz wyszedł, po chwili wrócił z butlą tranu, od-korkował ją, powąchał, otrząsnął się ze wstrętu, nalał mi pełną łyżkę i powiedział: - No, to pij! Na sam widok żółtego leniwego płynu poczęło mnie mdlić, ale opanowałam się całą siłą woli. Zrobię wszystko, żeby się dostać na wyspę. Uśmiechnęłam się, przełknęłam tran, a żeby zupełnie przekonać aptekarza, wylizałam jeszcze łyżkę, choć mama mnie uczyła, że to brzydko. Aptekarz przyglądał mi się z zaciekawieniem... Zdjął okulary, otarł czoło... znów włożył okulary, po czym ku mojemu przerażeniu nalał mi nową łyżkę, podał do prawej ręki, a do lewej włożył butelkę. - Poczekaj chwilę, moje dziecko - powiedział, potem wybiegł za portierę i wrócił po chwili z aparatem fotogra- - No i co, jest silny? - powiedziała zadowolona Gro-:hulska. - Tak, bardzo. - Nie wygląda na takiego... Ale on jest strasznie silny, o dlatego, że pił bez przerwy tran. Ale właśnie! Czy przy-liosłaś tran? Zupełnie zapomniałam o tranie. - A po co tran? - Przecież mówię ci, że Chudzielec pije tran. - Teraz też? - Oczywiście. - Może się obejdzie przez ten czas. - Nie... On się tak przyzwyczaił, że nie może się obejść эег tranu i wciąż pije. Codziennie wypija ćwierć litra. - Ja muszę mieć tran - oświadczył Chudzielec stanowczo. - Skąd my ci weźmiemy? - To ja nie płynę i zabieram łódkę. Ja muszę popijać, inaczej mnie mdli. - No, widzisz sama - zwróciła się do mnie zagniewana Grochulska. - Zapomniałaś najważniejszego. - Może masz w domu? - zapytałam Chudzielca. - Nie, wczoraj wypiłem resztę - odburknął Chudzielec. - Musisz pobiec do apteki - powiedziała do mnie Grochulska. Westchnęłam i pobiegłam bez zwłoki. Na szczęście w Paprotni znajdował się punkt apteczny. Gdy poprosi-tam o tran, aptekarz spojrzał na mnie zdumiony, a potem powiedział: - Nie dam ci tranu. Ja was znam, wykupujecie tran, a potem smarujecie nim buty i uprząż. Tran jest tylko do picia. -„Nie, proszę pana... słowo daję. - Nie ma tranu. - Słabeusz?! - zaśmiała się Grochulska - zaraz zobaczysz, czy on jest słabeusz. O, właśnie nadchodzi. Istotnie zbliżał się do nas na swoich szczudłowatych jak u bociana, choć opalonych na brąz nogach, Chudzielec. Miał na sobie bardzo krótką kraciastą spódniczkę na szelkach, niebieską bluzkę z krótkimi rękawami. Miedziane bransoletki na jego cienkich rękach dzwoniły ponuro. Bardzo jasne warkocze spadały mu na ramiona koloru czekolady. - Chudzielec, pokaż, jaki jesteś silny. Dziewczynisko bez słowa chwyciło Шаге za rękę i wykręciło ją do tyłu, aż moja młodsza siostra krzyknęła z bólu. Chudzielec wyszczerzył zęby, potem ujął Шаге za boki i podniósł z łatwością wysoko do góry. Wreszcie dał jej kuksańca w żołądek i odstawił na bok zapłakaną. Nie bardzo mi się to wszystko podobało, ale wstydziłam się zaprotestować. 22 A więc z prowiantem koniec. Teraz broń. Chwyciłam pas harcerski i przypasałam do niego finkę, potem wybiegłam na podwórze i pożyczyłam sobie małą siekierkę, którą pan Mikołajski rąbał drzewo. Znów wpadłam do domu, ściągnęłam dwa koce z łóżek, spakowałam namiot. Czy jeszcze czegoś nie zapomniałam? Prawda! Owies dla łabędzia. Porwałam wielką papierową torbę, poleciałam do stajni, nabrałam kilka garści owsa ze żłobu, po czym podeszłam do okna kuchni. Zajrzałam. - Jaja gotowe? Шага siedziała na ławie i beczała. - Co się stało? - Poparzyłam sobie palce! - Ach, ty Klaro niezdaro! Wyjmij jajka łyżką i pakuj do torby. Шага pochlipując poczęła ostrożnie wyciągać jaja z wrzącej wody. Oczywiście trzy z nich stłukła. Ale na szczęście były ugotowane na twardo, więc tylko skorupka się stłukła. - Och, byłabym zapomniała! - krzyknęłam. - Weź jeszcze wędkę tatusia. Wreszcie Шага wybiegła. Zamknęłyśmy okna i drzwi, wręczyłam Klarze koce i paczkę z namiotem, sama zarzuciłam sobie plecak na ramiona i obładowane jak muły ruszyłyśmy na przystań. - Spóźniłaś się pięć minut - powiedziała surowo Gro-chulska. - Uprzedzałam cię, żeby to się więcej nie powtórzyło. Jesteś szeregowcem i musisz spełniać dokładnie wszystkie moje rozkazy. - Dobrze. - Mówi się „Tak jest, komendancie" - poprawiła mnie ostro. - To jest wyprawa wojenna i rygor obowiązuje. - Tak jest, komendancie - powtórzyłam. - Stań na baczność, kiedy mówisz ze mną. 20 - Doprawdy, nie wiem... - Postaraj się. - Zrobię, co będę mogła... - Prócz tego musisz przynieść wędkę. - Dobrze. - Namiot. - Zrobi się. - Dwa koce. - Tak jest. - Owies dla łabędzia. - Dla łabędzia? - Na wyspie przecież jest łabędź. - Przyniosę. - No, to leć i wracaj szybko. Za pół godziny odpływamy. Pobiegłam do domu. - Ruszaj się! - krzyknęłam do Klary. - Za pół godziny odpływamy. - Naprawdę? - wykrztusiła przerażona Klara. - Tak jest, musimy tylko przynieść prowiant, broń i sprzęt. Ogień pod blachą jest? - Jest. - To wsadź do garnka dwadzieścia jaj i ugotuj na twardo. - Dwudziestu nie ma. Jest tylko dziewięć. - To wsadź dziewięć. Porwałam plecak, podbiegłam do szafy i poczęłam ładować wszystko, co było do jedzenia. Ale nie było tego wiele. Jeden wianek suchej kiełbasy, dwie puszki konserw „turystycznych", napoczęty bochenek chleba. Ryb wędzonych ani żółtego sera nie było. Sięgnęłam do portmonetki. Było tam tylko pięć złotych i dwadzieścia groszy. Nic się za to nie kupi. Miałam wprawdzie książeczkę PKO, a w niej dwieście złotych oszczędności, ale poczta była dopiero w sąsiedniej wsi. Nie ma mowy, żebym zdążyła podjąć. 19 Chłopak spojrzał zakłopotany. - Ja właśnie... eee... tego... - Gadaj szybko. - Bo my... my nie możemy. - Jak to nie możecie? - Nie jesteśmy w kondycji... Przetrenowaliśmy się wczoraj... i w ogóle mamy bąble. -Bąble?! - Słońce nas spiekło, nie wierzysz, zobacz. - Nie bujaj, po prostu starzy was nie puszczają. - Nie... to znaczy... mamy pewne... eee... trudności... - Spływaj i powiedz swoim bratkom, że nie chcę ich znać... Smarkacze! Tchórze! Maminsynki! Wsysak spłynął. Grochulska chwilę jeszcze sapała gniewnie, miotając obelgi na Wsysaków i odsądzając ich od wszelkiej czci i wiary, a potem spojrzała na mnie i powiedziała. - Możesz zdobyć prowiant? - Tak jest - powiedziałam pospiesznie. - Potrzebuję dwadzieścia jaj na twardo, wędzone ryby, dwa kilo suchej kiełbasy, gomółę żółtego sera, cztery kilo chleba i jak najwięcej konserw w puszkach. Ogrom prowiantu przestraszył mnie, wykrztusiłam jednak pospiesznie: - Postaram się. - Prócz tego pół litra tranu. Zdziwiłam się, ale nie śmiałam zapytać, po co. - No i oczywiście broń. Jaką masz broń? Nie miałam żadnej broni prócz noża fińskiego. - Mam finkę - powiedziałam. - Potrzebuję oszczepu, łuku, dwu proc i toporka. 18 - Co to za jedni? - Nie wiesz? Przyjechali wczoraj. Trzech braci, w tym dwu bliźniaków. Mają tak jak ja dwanaście lat, są silni l uzbrojeni. - Spojrzała na zegarek. - Strasznie się spóźniają. - A twoi starzy cię puszczą? - No pewnie... Jestem już prawie dorosła, może nie? Spojrzałam na nią zdziwiona, ale przytaknęłam szybko. - Oczywiście. Grochulska spojrzała na zegarek. - Z Wsysakami coś się musiało stać. Powinni już dawno być. - Słuchaj, weź mnie z sobą - powiedziałam błagalnie. - Ciebie? - Grochulska zaśmiała się nieprzyjemnie. - Ja wszystko potrafię. Zobaczysz, ja się przydam. - Nie, ty się nie nadajesz, zresztą nie ma miejsca i w ogóle... - urwała, bo w tym momencie na zakręcie drogi ukazał się zadyszany, piegowaty chłopak o kono-piastej czuprynie. - Już biegną - powiedziała Grochulska i wstała. -No, nareszcie - zwróciła się do chłopaka - a gdzie bracia? - Masz już łódź? - Mam - i pokazała mi klucz od kłódki, która spinała łańcuch mocujący łodzie. - Skąd masz? Grochulska wzruszyła ramionami i zrozumiałam, że nie powinnam pytać o takie delikatne szczegóły. - I naprawdę popłyniesz? - Powinnam. Wiesz, że Maniochy chcą zająć wyspę? - Maniochy? - Tak... Moi szpiedzy donieśli, że Maniochy od wczoraj robią przygotowania. Smarują kajaki smołą, wiesz, ich kajaki przeciekały, i nakupiły w sklepie soli, pięć puszek zgęszczonego mleka, dziesięć zapasowych bateryjek do lamp, nóż kuchenny i całą masę pumpernikla, zapałki i pogrzebacz. o--------o - Po co pogrzebacz? - Jak to po co? Rozprostują go, zaostrzą i zrobią z niego rożen. Będą na wyspie łowić ryby, polować na kaczki i piec je na rożnie. Poza tym kupiły czerwoną farbę. Jak myślisz, po co im czerwona farba? - Będą malować twarze na kolor wojenny - odparłam. - Właśnie. Wszystko wskazuje na to, że chcą zająć wyspę. Już dawno chwaliły się, że zajmą wyspę i że będą tam koczować. Rozumiesz chyba, że nie mogę do tego dopuścić. - Rozumiem. - Zaraz tam płynę. Łódź już gotowa. Widzisz ją, to tamta na cztery wiosła. Czekam tylko na Wsysaków. =© 16 - Nie boisz się? - wykrztusiła Klara. - Boję się, ale musimy tam Dopłynąć - powiedziałam -naczej nie miałabym spokoju, ich, zawsze bym żałowała, do koń-:& życia, że tam nie popłynęłam. Tam zresztą musi być pięknie. Pomyśl! Nikt lie odwiedza tej wyspy. - Ale bagno. - Bagno też jest piękne - powiedziałam z przekona-liem. - Ale tam są dziki. - Och, daj mi spokój, jeśli się boisz, to możesz zostać. Klara ściągnęła brwi, ale nic nie powiedziała, tylko wykręciła się na pięcie i pobiegła do Grochulskiej. Byłam już ubrana, kiedy wróciła z wypiekami na twa--zy. - Załatwiłaś? - Grochulska powiedziała, że ze mną nie będzie roz-nawiać, bo... - Klara urwała i wygięła usta w podkowie. - Bo co? - Bo jestem za mała. Kazała, żebyś ty przyszła. - Dobrze, już lecę. Pobiegłam na przystań. Grochulska siedziała na pomoście przystani w szortach i smarowała grube ramiona тетет, nucąc altem „Que sera, sera". - Podobno jedziesz na wyspę - powiedziałam. - Możliwe, że popłynę - powiedziała Grochulska. 15 - Wstawaj, Doroto niecnoto! - powiedziała. - Coś się stało, Klaro niezdaro? - Mam dwie nadzwyczajne nowiny. Ale bądź opanowana. - Jestem opanowana. - Siostra pani Mikołajskiej umarła i pani Mikołajska wyjechała do Giżycka. W całym domu nie ma nikogo. To jedna nowina. - A druga? - Grochulska odpływa dziś na Wyspę Strachowica. Zerwałam się z łóżka. - Skąd wiesz? - Widziałam, jak szła z kołem ratunkowym ścieżką do przystani. - To jeszcze o niczym nie świadczy. - A ja ci mówię, że świadczy. Powzięłam natychmiast decyzję. - Słuchaj, Klaro niezdaro, pobiegniesz zaraz na przystań i namówisz Grochulska, żeby nas wzięła. - Chcesz popłynąć na Wyspę Strachowica? - Oczywiście... Sam los nas do tego składnia. Wszystko się tak układa, że możemy popłynąć nareszcie na Wyspę Strachowica i zobaczyć, jak tam naprawdę jest. - To prawda, wszystko się składa. Ale Grochulska nas nie weźmie, szkoda gadać! Wiesz, jaka jest Grochulska. - Musisz ją przekonać. Powiedz... powiedz jej - rzekłam nieco drżącym głosem - że gotowe jesteśmy na wszystko, że mamy prowiant i sprzęt. 14 ków, te, które widziałam przyszpilone w gablotach muzeum przyrodniczego, tylko jakby odkurzone i pomalowane na nowo. Jeziorka były ciche i gładkie jak lustra. Widać w nich było niebo. Pływały po nich kaczki krzyżówki i wcale nie 11 12 13 17 19 uciekały przede mną. Karmiłam je z ręki przypalonymi naleśnikami pani Mikołajskiej. Bardzo im smakowały te naleśniki. i Potem z lasu wyszły małe pasiaste warchlaki i bawiłam się z nimi... Nagle usłyszałam warkot samochodu i czyjś śmiech. Zobaczyłam, że na wyspę wjechali mercedesem Grochulscy... Warchlaki uciekły przerażone, Grochulscy ruszyli w pogoń, pokładając się ze śmiechu. Na próżno biegłam za nimi i krzyczałam, żeby dali spokój... Wreszcie Grochulska odwróciła się i wymierzyła do mnie z łuku... Czułam, że padam... ale w tejże samej chwili ktoś złapał mnie za ramię. Zobaczyłam nad sobą pucułowatą buzię Klary. Jej spokojne zazwyczaj, okrągłe niebieskie oczy błyszczały w podnieceniu. 13 Pani Mikołajska, widząc nasze osowiałe miny, pocieszała nas, że będziemy z nią chodzić do lasu na grzyby. No cóż, w tej sytuacji dobre byłyby i grzyby, niestety okazało się, że są to obiecanki cacanki. I pod tym względem szczęście nam nie dopisało. Zaraz na drugi dzień rano po wyjeździe rodziców pani Mikołajska przyszła do naszego pokoju zapłakana i powiedziała, że chyba zamiast na grzyby wybierze się na pogrzeb, bo jej siostra z Giżycka poszła do szpitala na trzecią operację i chyba już tym razem nie wyjdzie żywa z tego szpitala. Cały dzień szyła sobie czarną suknię, a na obiad podała przypalone naleśniki, czarne i żałobne, stosownie do okoliczności. Kolacji w ogóle nie było, też chyba z powodu tej żałoby. Nic nie powiedziałyśmy i w żałobnym nastroju poszłyśmy spać. Już kilka nocy pod rząd śniła mi się Wyspa Strachowi-ca, piękna, straszna i kusząca, ale tej nocy śniła mi się najpiękniejsza i najstraszniejsza. Rosły tam olbrzymie dęby. Liście miały podobne do ludzkich palców i poruszały nimi bez przerwy, a wśród nich kołysały się wielkie żołędzie jak ciche dzwony. Co jakiś czas jedna żołądź spadała na ziemię, rozłupywała się i wychodził z niej wąż. Stada czarnych bocianów rzucały się na te węże, napełniając klekotem powietrze i znów zrywały się do góry, a każdy z nich unosił w dziobie jednego węża, tak że mogłam bezpiecznie przechadzać się po lesie. Tu i ówdzie las się przerzedzał i widać było małe polanki z jeziorkami pośrodku. Powietrze tu było orzeźwiające jak po burzy i pachniało fiołkami, chociaż nigdzie nie widziałam fiołków. Zamiast nich rosły tutaj niezwykłe kolorowe kwiaty, takie same, jak rysowałam koleżankom w pamiętnikach, tylko większe i żywe, a nad nimi unosiły się bezszelestnie motyle samych najrzadszych gatun- - I со? - Łódź zatonęła. Ale starzy Mazurzy mówią, że on się uratował i z jedną najcenniejszą walizką ukrywał się na wyspie. - I co się z nim stało? - Podobno potem udało mu się przepłynąć na drugi brzeg jeziora. Oczywiście nie mógł z sobą zabrać walizki. Ludzie mówią, że ukrył ją w dziupli starego dębu. - Pan myśli, że ona tam jeszcze jest? - Chyba tak. - Nikt jej nie szukał? - O, z początku szukali... Jeszcze jak... Ale potem zniechęcili się i przestali wierzyć w walizkę Strachowica, od dziesięciu lat mało kto odwiedza wyspę. To niegościnna, zupełnie dzika wyspa. - A pan tam był kiedy? - Dziesięć lat temu... Kusiła mnie wtedy przygoda. Oglądałem tę wyspę z daleka, kiedy wypływałem na połów i myślałem sobie, jak piękna musi być ta wyspa. I raz popłynąłem. -I co? W odpowiedzi Ernest ściągnął koszulę i pokazał wielką bliznę ciągnącą się łukiem od prawego boku do lewej pachy. - O Boże, pan był ranny! - To od kłów lochy. - Lochy? - Żony dzika. Rozorała mnie gruntownie. Ledwie uszedłem z życiem. Uratował mnie mój pies... Ale sam zginął w walce. Tak więc coraz bardziej ciągnęło nas na tę wyspę piękną i straszną zarazem, a tu masz! Z powodu nagłego wyjazdu rodziców wszystko się odwlekało. Snułyśmy się więc znudzone z kąta w kąt i nic nas nie bawiło, tylko wciąż myślałyśmy o tej wyspie. - Nie. - A nie powiecie nikomu? - Nie. - Przyrzeknijcie. - Przyrzekamy. - Na świętego Polikarpa? - Na świętego Polikarpa. Ernest ściszył głos. - Tara jest walizka Strachowica. - Walizka? - Tak, walizka. - A kto to był Strachowic? - Junkier. - A kto to jest junkier? - To był dawny pan Paprotni. Niemiecki pułkownik. Kiedy na początku 1945 roku wojska hitlerowskie zostały tu okrążone i rozbite, Strachowic zabrał co droższe rzeczy ze swojego zamku i przebrany za rybaka próbował uciekać na łodzi przez jezioro... - A byłeś tam kiedy? Potrząsnął smutno głową. - Nie, nie byłem, ale już niedługo popłynę. Na pewno popłynę. Nie wiedziałyśmy, czy można wierzyć Chudzielcowi i spytałyśmy pana Mikołajskiego, który był człowiekiem solidnym. Pan Mikołajski pyknął z fajki gryzącym dymem i powiedział: - Wyspa Strachowica? - machnął lekceważąco ręką. - Gąszcza i bagno. Słuchałyśmy go niechętnie. - Ale pan tam nie był. - Nie byłem. A po co? Tam są komary i żmije. Zapytałyśmy wreszcie rybaka Ernesta, tego, który był wujkiem Chudzielca. Rybak uśmiechnął się i zmrużył oko. - Nie wiecie, naprawdę nie wiecie, co jest na Wyspie Strachowica. 9 Pani Mikołajska straszyła Wyspą Strachowica dzieci. Gdy które coś zbroiło, mówiła: - Czekaj, czekaj, zobaczysz! Wywiozę cię na Wyspę Strachowica i zostawię! Kiedy zaś spytałyśmy Chudzielca, jak jest naprawdę na wyspie, jego piegowata i skrzywiona zwykle twarz rozjaśniła się w uśmiechu i robiła prawie ładna. - Tam jest pięknie - mówił rozmarzony. - Co to znaczy pięknie? - pytałyśmy niecierpliwie. - No, po prostu pięknie. Ale jak? Chudzielec namyślał się przez chwilę, a potem powiadał: - Zupełnie dziko. I pełno zwierząt, a ryby można łowić ręką. Polany mają niewydeptane, soczyste trawy i tak mocno pachnące kwiaty, że aż głowa boli. I ani jednego papierka, ani niedopałka, ani śladu ludzkiej stopy. A w sitowiu na brzegu dzikie kaczki, które nie boją się człowieka, a pośrodku wyspy prawdziwe dziki i sarny, i dużo żółwi, i bociany, i łabędzie... ■•*. -f/ Pan Mikołajski chrząkał wtedy gniewnie, a potem do późnego wieczoru słychać było, jak w kuchni krzyczy na żonę, że letników mu wypłasza, że ich zniechęca i zatruwa im urlopy. Ale rodzice śmiali się tylko i mówili, że to całe szczęście, że pani Mikołajska jest taka i że w ogóle tylko dzięki tym okropnym nastrojom i przeczuciom pani Mikołajskiej można jeszcze wynająć u niej pokój, bo gdyby nie wypłaszała letników, wszystkie pokoje byłyby dawno zajęte. A potem żartowali, że jutro na pewno będzie kura na obiad, dodatkowa zakąska i dubeltowy deser, bo pani Mikołajska będzie chciała zatrzeć złe wrażenie. I rzeczywiście wszystko się sprawdzało. Ale ja i moja młodsza siostra Klara nie myślałyśmy wtedy ani o kurze, ani o dubeltowym deserze, tylko o tej dziwnej Wyspie Strachowica, skąd przylatywały czarne bociany. Starałyśmy się dowiedzieć czegoś o niej, ale różni ludzie różnie o niej mówili, zresztą okazało się, że nikt z naszych znajomych tam jeszcze nie był. Ani pan Mikołajski, ani pani Mikołajska, ani Grochulscy, ani nawet Chudzie-lec, chociaż miał wujka rybaka. Powtarzali tylko różne plotki, jak im było wygodnie. 7 Wreszcie po dwu tygodniach nudy niebo się przejaśniło, ale wtedy jak na złość dostałyśmy grypy i nie było mowy ani o kąpieli w jeziorze, ani nawet o spacerach do lasu. A kiedy wyzdrowiałyśmy i zdawało się, że już wszystko będzie dobrze, rodzice dostali telegram z Warszawy, żeby przyjechali natychmiast na trzy dni, bo wyszły jakieś pilne sprawy. Nasi rodzice robili plany nowego osiedla i mieli z tym mnóstwo kłopotów. Zostawili więc nas same na trzy dni i oddali pod opiekę pani Mikołajskiej, i pojechali. Strasznie to nas przygnębiało, nie tylko dlatego, że z rodzicami zawsze raźniej, ale także dlatego, że nasza wycieczka po jeziorach znów musiała być odłożona. A już miałyśmy nadzieję, że przy sposobności zwiedzimy Wyspę Strachowica i nareszcie się dowiemy, jak tam właściwie jest. Ta Wyspa Strachowica ciekawiła nas najbardziej od samego początku. Widać ją było daleko na jeziorze. Wyglądała jak ciemnozielona, czasem zupełnie czarna kępa wysokich drzew. Rodzice mówili, że tam się gnieżdżą czarne bociany. Niektóre z nich przylatywały aż do Paprotni i z dziwnym upodobaniem krążyły nad naszym domem. Wywoływało to zawsze niepokój pani Mikołajskiej, zwłaszcza jeśli przylatywały w piątek. Pani Mikołajska żegnała się wtedy zabobonnie i mówiła do naszej mamy przy kolacji: - Nieszczęście krąży nad nami. Czy państwo wszyscy czują się dobrze? Dziewczynki wyglądają mi jakoś chorobliwie, a pani mąż znów nie miał apetytu. Żeby nie było nieszczęścia! Żeby tylko nie było nieszczęścia, Matko Najświętsza! Шк 1 шли І ó ó ó Л. 0] s і і ÓS і t ■і у і І О ó' 6 і А З & і а і б * \ і і U s s\ и Чиї чи чи и и і 6 є wakacje od razu zaczęły się nieszczęśliwie. Najpierw z powodu pogody. Od pierwszego dnia naszego pobytu nad jeziorem lało niemiłosiernie i nosa z domu nie można było wychylić. Turyści i letnicy w popłochu zwijali ma-natki i wkrótce w całej Paprotni zostaliśmy tylko my w domu pani Mikołajskiej, Grochulscy u rybaka Babuli oraz Chudzielec u swojej ciotki Dopustowej, jeśli nie liczyć obrzydliwej gromady Manioch. Ale gromada Ma-nioch koczowała pod Starym Wiatrakiem kilometr od nas, a poza tym była obrzydliwa i zupełnie nie mogła wchodzić w rachubę. Potem okazało się, że także Grochulscy nie mogą wchodzić w rachubę, ponieważ oni mieli mercedesa i tym mercedesem rozbijali się po całej okolicy od Giżycka do Olsztyna, a na nas patrzyli z góry. Pozostawał tylko Chudzielec. Niestety, Chudzielec rzadko chciał się bawić z nami. Wujek Chudzielca był rybakiem i Chudzielec dzień w dzień, niezależnie od pogody, wypływał łodzią na jezioro i łowił ryby. Bardzo mu tego zazdrościłyśmy. 6 / Edmund Niziurski „Wyspa Strachowica" © by Edmund Niziurski illustrations by Bohdan Butenko ISBN 83-87080-93-4 Wydawnictwo LITERATURA Łódź, 1999 90-731 Łódź, ul. Wólczańska 19 tel. (0-42) 630-25-17 tel./fax 630-23-81 ■ ■ Щ^р> £pMU/VD MZIURSKl * 4 » охгязхпЯ /я\/аноэ t