15326

Szczegóły
Tytuł 15326
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15326 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15326 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15326 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maria Jozefacka karkołomna gra 2005 -03- 2 41 2006 -06- 1 3* *" X Dzieciom z Witowa I Maria Józefacka karkołomna gra POWIEŚĆ DLA MŁODZIEŻY . ■ i в w WYDAWNICTWO LUBELSKIE Projekt okładki i ilustracje ZOFIA KOPEL-SZULC Redaktor HALINA SZAL Redaktor techniczny MAREK ŁOŚ ISBN 83-222-0215-6 © Copyright by Wydawnictwo Lubelskie Lublin 1971 4L*___ЮН к* Stoiska 13 - 30*510 Kubtw T*t. Ć2S-72 u j • 7 • Rozdział pierwszy poznajemy bohaterów — tajemnica starej szopy — Wielka Gra — na tropach spisku — gdzie jest Badyl? Bose pięty śmignęły ponad płotem, zadudniło po ścieżce, zaszeleściło w zaroślach. Ktoś przedziera! się ledwie widocznym przesmykiem, kierując się w najdalszy kąt zaniedbanego ogrodu. W gąszczu zdziczałych malin, wśród bujnie rozrosłych łopianów i pokrzyw stała stara szopa. Zmurszałe ściany zdawały się z trudem podtrzymywać dach, przekrzywiony zawadiacko na bakier. Dawno go widać nie naprawiano, bo świecił tu i ówdzie dziurami w poszyciu. Mogło się wydawać, że w ogóle nikt nie zawracał sobie głowy tą ruderą, pozostawiając ją na łasce losu i czekając, aż się sama całkiem rozleci. Jednakże wrota, masywne i prawie nowe, zamknięte na potężnych rozmiarów kłódkę, świadczyły, iż komuś musiało zależeć na tym, aby jacyś nieproszeni goście nie dostali się do środka. Pędy malin rozchyliły się powoli. Wyjrzał spomiędzy nich kilkunastoletni chłopak. Bujna jak wiecha płowa czupryna spadała mu na czoło i oczy, sięgała nosa marszczącego się w zabawnym grymasie. Bystre, ciemne oczy obiegły otoczenie. Pusto. Wydostał się z krzaków, za nim wysunął się drugi wyrostek — niski i trochę przysadzisty. Bardzo gęste, ciemne, króciutko ostrzyżone włosy przylegały do głowy niby futerko zwierzaka. Chłopcy zerknęli na siebie porozumiewawczo. Płowy poskoczył zaraz w stronę rozłożystej śliwy rosnącej tuż koło szopy. Zwinnie jak kot począł wspinać się do góry. Przelazł na gruby konar i lekko zeskoczył na dach. Odsunąwszy płat papy, który zakrywał jedną z największych dziur, chwilę wypatrywał czegoś w głębi, wreszcie, wsparłszy się na rękach, zeskoczył w mroczną czeluść. Jego towarzyszowi wspinaczka szła trudniej. Kiedy w końcu zasapany wydostał się na dach, przycupnął nad otworem i jął zrzędzić: — Dlaczego zabrałeś drabinę? Dawajże ją szybko, bo jeszcze ktoś się przywlecze i zobaczy mnie tutaj. 5 — Wcale jej nie zabierałem — usłyszał przytłumioną odpowiedź. — Gdzieś się podziała. Jak zeskakiwałem, to sam się rąbnąłem w kolano, że no... Mówiłem, żeby sznurek zawsze zaczepiać pa haku. — Badyl wychodził ostatni i pewnie, jak zwykle, zapomniał albo zaczepił drabinę za luźno i spadła. — Kiedy nigdzie jej nie widać. Rzuć latarkę, to się jeszcze rozejrzę. Przybysz na dachu sięgnął do kieszeni i dobył z niej splątany kłąb sznurków, dwa morderczych rozmiarów gwoździe, okrągły, różowy kamyk, pęk zardzewiałych kluczy, chusteczkę zieloną jak chorągiew Proroka, wreszcie latarkę elektryczną. Owinął ją starannie w chustkę i rzucił. Wewnątrz szopy rozległ się przytłumiony okrzyk. — Co się stało? — dopytywał się z zainteresowaniem krótkowłosy. — Niechże cię... Wycelowałeś mi prosto w głowę... — Przecież nic nie widziałem. Trzeba było tam nie stawać. — A gdzie mam stać, gdzie? — irytował się glos na dole. — Skąd tu się wzięły skrzynki na owoce? Ktoś je przytaszczył na sam środek... Ani chybi Skwarkowa znowu tu gospodarzyła. Utrapienie z tą niewiastą... Gdzież, do licha, ta drabina?... Aha, jest:.. Pod samą ścianą.. No złaź, Bigbit. Właściciel tego dziwnego miana zsunął się z drabiny i stanąwszy na podłodze zamruga! parokrotnie powiekami. Na zewnątrz oślepiał oczy jaskrawy blask czerwcowego słońca, tutaj panował półmrok, słabo rozjaśniony nielicznymi promieniami przesączającymi się przez podwójną zaporę listowia i dachu — teraz dopiero było widać, jak bardzo jest zniszczony. Chłopcy uwijali się, usuwając stertę skrzynek spiętrzonych ha samym środku. Stopniowo, w miarę jak oczy oswajały się z ciemnością, można było ocenić niezwykły wygląd tej rudery. Była to po prostu graciarnia — od lat gromadzono tu chyba wszelkie rupiecie, z którymi właściciele nie wiedzieli, co począć. Stary, dziecinny, wózek sąsiadował z wyszczerbioną miednicą i obtłuczonym kotłem, niegdyś, zdaje się, czerwonym, bo tu i ówdzie zakopcone ścianki przeświecały dawną krasą. Dwa oparte o ścianę kola zdawały się tęsknie-zezować w stronę, gdzie od pułapu zwieszała się uprząż końska. Obok rozpierała się wanna na wygiętych, lwich łapach, kuchenny kredens ukazywał przez wyrwane drzwiczki masę szpargałów, naprzeciw zaś połyskiwały rzewnie dwa pyzate aniołki zdobiące bardzo już wysłużony i nadjedzony przez korniki konfesjonał. W kątach majaczyły cudaczne kształty połamanych sprzętów, które dopiero odmiecione z grubej warstwy kurzu i uwolnione spod desek, jakimi je zastawiono, mogły 6 ujawnić swoje pierwotne przeznaczenie. Zewsząd zwieszały się festony pajęczyn. _ Wyższy chłopak kichnął; widocznie kurz, unoszący się przy każdym ruchu, zakręcił mu w nosie. Przesunęli skrzynki, torując sobie przejście w głąb szopy. Znajdowała się tam, obok wiekowych, rozlatujących się sań, najbardziej chyba zdumiewająca niespodzianka — piękna, stara kareta. Jej lekkie, zgrabne linie, lustrzany połysk drzwiczek, grube kryształowe szybki w oknach, spłowiałe, ale ciągle jeszcze barwę maku przypominające obicia świadczyły, że służyła ongiś komuś znacznemu, kto lubił otaczać się pięknymi przedmiotami. Na drzwiczkach widniał na wpół zatarty herb: trzy srebrne podkowy, grzbietami zwrócone do siebie, w środkowej tkwił długi miecz. Bigbit, pieszczotliwie gładząc wysokie koło, zapytał: — Jakie plany na dzisiaj, Wojtek? — Musimy zaczekać na Badyla — odmruknął jego towarzysz. — Znowu się gdzieś zapodział. A miał pogadać z gospodynią, żeby nam pozwoliła poszperać na strychu. To przecież niemożliwe, aby ten list przepadł. — Wiesz — powiedział niepewnie Bigbit — ludzie mówią, że pan Marciniak był taki trochę, no, jak to powiedzieć, dziwny. Jeszcze mu się w czasie choroby pogorszyło. Nikogo prawie poza Skwarkową nie widywał. Więc może i z tym skarbem coś poplątał? — Myślisz, że był pomylony? — obruszył się Wojtek. — A ja ci mówię, że był tak samo normalny jak Skwarkowa i inni. Z nikim się nie przyjaźnił, ale to już jego sprawa. A z tym skarbem na pewno prawda. Przecieżby nie opowiadał jakichś bajek naszemu kierownikowi. Pan Barcikowski był kiedyś u nas i wspominał o tej rozmowie. On sam nie wierzy w skarby, o których ludzie gadają, ale jest pewien, że Marciniak chciał mu przekazać jakąś tajemnicę — nie własną, jak zaznaczył. Był wtedy podobno bardzo wzruszony i przejęty. Mówił coś o spłaceniu długu i... takie różne niezrozumiałe rzeczy, a potem zrobiło mu się słabo, więc przerwali rozmowę. Na drugi dzień zabrali go już do szpitala i Bartek się z nim więcej nie widział. — Skwarkowa twierdzi, że o niczym nie słyszała... — Oj, ta cała Skwarkowa... Bartek mówił, że gdyby ją za język pociągnąć, mogłaby dużo wyśpiewać. Przysięga, że listu na oczy nie widziała, a przecież to nie szpilka, musiał leżeć gdzieś na wierzchu, chyba że go z jakimiś szpargałami upchnęła. W testamencie pana Marciniaka 7 napisano wyraźnie, że tylko domek zapisuje Skwarkowej, a resztę swego majątku pozostawia naszej szkole. Dokładne wskazówki miał zawierać właśnie ten list, który gdzieś się zapodział... — Ciekawe, czy Badyl coś wskóra. — Bigbit otarł kurz na drzwiczkach i pochylił się majstrując coś przy stopniach pojazdu. Wychuchana i odczyszczona przez chłopców kareta jaśniała niezwykłą świetnością pośród innych zgromadzonych tutaj gratów. Zdawało się, że wystarczy wypowiedzieć magiczne zaklęcie, a wnet zaprzężona w czwórkę koni (dotychczas nie mogli się zdecydować, czy miały to być karoszki czy kasztany; siwki odpadały) popędzi dalekim traktem. Kiedy zasiadali na karmazynowych poduszkach, często dawali się ponieść wyobraźni. Dziwaczne wnętrze szopy zacierał półmrok, zapełniające ją przedmioty nabierały wówczas niesamowitych kształtów. Niekiedy wiatr z wściekłością uderzał o zmurszałe ściany budynku, poświstując w szczelinach, deszcz spływał po ścianach rudery. Pachniało tu zwiędłymi liśćmi, jesienią — niezależnie od pory roku. Jakże łatwo można było sobie wtedy wyobrazić, że pojazd jest w ruchu, że dudnią kopyta niewidzialnych koni, unoszących młodych podróżników na wyprawę pełną niezwykłych przygód. Przemianowawszy karetę pod wpływem lektury Dickensa na dyliżans — wzięli sobie od niej nazwę, ogłaszając się Bractwem Dyliżansu. Jej też zdawali się zawdzięczać przyjaźń, jaka połączyła całą trójkę. Tutaj omawiano najbardziej szalone projekty i najczarniejsze wisusowskie wyczyny. Ostatnio zaś, kiedy kierownik Barcikowski, poufale nazywany przez uczniów Bartkiem, wpadł na niezwykły koncept ogłaszając Wielką Grę, chłopcy wiązali ze swoją karetą wielkie nadzieje. Była ich głównym atutem. Wierzyli, że przy jej pomocy zdobędą wygraną. Opętała ich ta historia jeszcze w połowie jesieni. Odkrycia dokonał Wojtek, niespokojny duch i prowodyr całej grupy, którego ze względu na nieujarzmioną ruchliwość przezwano w szkole Wiercipiętą. Imię to, jakkolwiek bez specjalnego entuzjazmu, przyjął jako przydomek bojowy, nieustannie potwierdzając swoim zachowaniem jego trafność. Wiercipiętą tedy, zapędziwszy się pewnego razu na dach szopy, skuszony wspaniałymi śliwkami, zwieszającymi się tuż nad kalenicą, zaplątał się znienacka w poszycie, które rozjechało się pod nim w przerażających rozmiarów dziurę. 1 zanim miał czas uchwycić się czegokolwiek, poleciał na dół. Prawdziwe szczęście, że trafił na jakieś papierzyska, a nie fla coś bardziej kanciastego, bo murowane, że rozbiłby 8 sobie łepetynę niemiłosiernie. Tymczasem skończyło się zaledwie na podrapanych i posiniaczonych kolanach, do czego ich właściciel nie przywiązywał większego znaczenia. Zresztą wnętrze szopy natychmiast pochłonęło jego uwagę. Aż gwizdnął z podziwu i uciechy ujrzawszy kolekcję zgromadzonych tu osobliwości. Zdecydował błyskawicznie, że kryjówka znakomicie się nadaje do tajemniczych spotkań, zwłaszcza iż zbliżały się szarugi, które uniemożliwiały dalsze łazęgowanie po lesie. Zaś zwyczajne spotykanie się w domu nasi zabijacy uważali niemal za dyshonor. Nazajutrz Wojtek sprowadził Bigbita, który w cywilu, to znaczy w rodzinnym gronie, nosił poczciwe imię Henryk, oraz Badyla, tyczkowatego dryblasa, którego pełen fantazji tato ochrzcił straszliwym mianem: Amadeusz. Ojciec, solista miejscowego chóru i wielbiciel Mozarta, uważał, że takie imię zapewni synalowi wspaniałą przyszłość muzyczną. Badyl tymczasem słuch miał, jakby mu słoń na ucho nadepnął. Doprowadzał do szewskiej pasji nauczyciela śpiewu, kiedy w najmniej stosownych momentach poczynał najpiskliwiej i najfałszywiej zawodzić. Wykluczono go tedy bezapelacyjnie z popisów wokalnych w czasie uroczystości szkolnych, nad czym tata-meloman w skrytości ducha cierpiał. Badyl serdecznie nienawidził imienia Amadeusz i w pierwszych latach swej szkolnej kariery chodził zazwyczaj z podbitym okiem, jako że wojował zawzięcie z koleżkami, którzy prześladowali go tym dźwięcznym mianem. Owe utarczki wprawiały z kolei w rozpacz jego matkę. Zaczęto więc Badyla nazywać drugim imieniem: Hipolit (po dziadku), co okazało się jeszcze gorsze, bo gdziekolwiek się pojawił, rozlegały się gromkie wiwaty „hip-hip". Zdawało się, że nic już nie uratuje sytuacji, kiedy naraz Amadeusz Hipolit objawił wybitne zdolności sportowe, okazując się nieocenionym zawodnikiem w koszykówce, w piłce nożnej, w tenisie — tu ścinał najtrudniejsze nawet piłki. Był odtąd niezastąpiony we wszystkich rozgrywkach międzyszkolnych. Malcy z młodszych klas wpatrywali się weń z cielęcym uwielbieniem i uważali za zaszczyt, jeśli czasem łaskawie pozwolił im ponieść swoją teczkę. Wielbiciele jego talentu wynaleźli imię wybornie pasujące do niesłychanie długiej postaci: Badyl. Wkrótce podchwycili je wszyscy, nawet nauczyciele — i tak już zostało. Wprawdzie Badyl, odkąd został Wielkim Mistrzem Inkunabułu, zaczął trochę kręcić nosem, że wolałby bardziej dostojny przydomek, ale zaraz przypomnieli mu nieszczęsnego Amadeusza, więc dał 9 spokój. Zresztą kibicom poręcznie było w czasie zawodów skandować: Ba--dyl, Ba-dyl, Ba-dyl. Za to nom de guerre Bigbita było naprawdę zdobyte w pojedynku. Złośliwi, bo gdzież ich nie ma, dowodzili wprawdzie, że przydomek powinien ukazać najbardziej charakterystyczną cechę Henia — wspaniały apetyt, milkli jednak, przypominając sobie w porę o geniuszu matematycznym kolegi, który już niejednego z tarapatów wyciągnął. Każdy, komu matematyka dała się we znaki, a wiadomo, że takich jest rzesza, szedł jak w dym do Bigbita. Chłopcy krzywili się wprawdzie, że taki zasadniczy — odpisywać nie daje, ale przyznawali, że cierpliwości mu nie brak. Poty tłumaczył i wyjaśniał, aż największe głąby pojmowały w końcu, o co chodzi. Wprawdzie matematycznych zdolności Heńka nie podziwiano tak żarliwie jak sportowych Badyla, cieszył się jednak zasłużoną, chociaż mniej krzykliwą sławą. A z przydomkiem to było tak. Na początku zimy, ledwie pokazał się śnieg i mróz ściął wodę, wszyscy uczniowie polecieli na ślizgawkę. Niedaleko szkoły rozciągał się spory staw i trudno byłoby sobie wymarzyć lepszy lód niż tutaj. Najbardziej cieszył się Wiercipięta. Od początku roku szkolnego, to znaczy, odkąd pojawił się w Gościeradowie, nasłuchał się cudów o ślizgawce. W dodatku dziadek Mikołaj, który mu teraz zastępował rodzinę rozpierzchłą po świecie, jakby odgadując najskrytsze marzenia chłopca, ofiarował mu wspaniałe salkofy. Właśnie stłoczeni wokół Wojtka koledzy podziwiali łyżwy, kiedy podszedł do nich Janicki z siódmej. Był to dryblas rozrośnięty i pieczysty, stary koń, który już zimował parę razy w tej samej klasie. Dowodził on zgraną paczką podobnych do siebie obiboków. Dyrektor Barcikowski marzył o chwili, kiedy się Janickiego pozbędzie ze szkoły na zawsze; podobno przekonał nawet srogiego polonistę, żeby zgodził się dać chłopcu poprawkę, miast zostawiać go jeszcze na rok w szóstej. Janicki dukał coś na egzaminie ni w pięć, ni w dziewięć, wreszcie zrezygnowany polonista, wygłosiwszy któreś z rzędu umoralniające kazanie, machnął na niego ręką. Od tej pory Janicki jeszcze bardziej panoszył się w szkole, pomiatał młodszymi kolegami, terroryzował malców z pierwszej i drugiej. 1 oto teraz ten dryblas stanął rozkraczony przed Wiercipięta. — Ty, mały, skąd masz te ślizgi? — Dziadek mi kupił. . — Po co ci takie, jeszcze sobie co uszkodzisz. Szkoda by było takiego maminsynka. Pewnie nawet nie wiesz, jak się z tym obchodzić. Wezmę je 10 sobie, a ty możesz tymczasem używać moich — zezwolił łaskawie. — No lo dawaj — i zamachał Wojtkowi przed nosem łapskiem wielkim jak naleśnik. Wojtek przyjrzał się najpierw łapie, umazanej długopisem i jakimś trudnym do zidentyfikowania smarem, przeraźliwie brudnym, ogryzionym paznokciom, potem spojrzał wyniośle na przerastającego go prawie o głowę Janickiego i wycedził przez zęby: — Ty, duży, jak chcesz mi pokazywać ręce, to je najpierw umyj. A w ogóle nie zawracaj głowy. Spływaj. W Janickiego jakby grom strzelił. Otworzył najpierw szeroko oczy, potem, widać dla równowagi, również usta i stał tak z niewypowiedzianie głupią miną, a Wiercipięta tymczasem już ruszał na lód. Teraz wreszcie obelga dotarła do mózgownicy osiłka. Złapał Wojtka za kark. Ten uchylił się zwinnie, a potem tak jakoś wykręcił, że napastnikowi powinęła się noga. Rozłożył się jak długi. Ryknął z wściekłości i wygramoliwszy się pognał za Wiercipięta. Ale jak tu dogonić takiego. Wojtek na łyżwach uwijał się jak baletnica, a ciężki Janicki raz po raz walił się w rozpędzie i froterował lodowisko najnowszymi, granatowymi spodniami. Inni chłopcy, rozstąpiwszy się na bok, przypatrywali się niezwykłemu widowisku, skręcając się ze śmiechu. Rozlegały się okrzyki: „Łap go! Ale patałach ten Janicki! Oferma! Zuch Wiercipięta!" A Wojtek, iakby na złość, śmigał bliziutko Janickiego. Ledwie ten go dopadał, Wiercipięta wywijał się, grając napastnikowi na nosie. Purpurowy ze zmęczenia i złości drągal na próżno usiłował utrzymać równowagę. Nic z tego. Nogi rozjeżdżały się i Janicki coraz to z głośnym klapnięciem osiadał na lodzie, przy wtórze salwy śmiechu rozbawionych obserwatorów. Pojął wreszcie, że nic nie wskóra ze zwinniejszym od siebie przeciwnikiem, i dał za wygraną. Jednak odchodząc ze ślizgawki pogroził Wojtkowi pięścią i zapowiedział: „Czekaj, już ja cię urządzę, rodzona matka cię nie pozna!" Szostakom zrobiło się trochę nieswojo. A Wiercipięta jak gdyby nigdy nic holendrował na środku stawu. Przez parę następnych dni szósta klasa strzegła Wojtka jak oka w głowie. Gdziekolwiek się ruszył, otaczała go świta klasowych zabijaków. Wiercipiętę to złościło, wyśmiewał ich troskliwość, zwłaszcza że stronnicy Janickiego robili głupie miny i trzymali się z daleka. Wreszcie szósta zajęła się innymi sprawami, a cała historia poszła w niepamięć. I dopiero gdzieś po tygodniu rozpętała się awantura. Na dużej przerwie uczniowie ruszyli odgarniać śnieg z boiska. Wiercipięta, zapędziwszy się aż w drugi koniec, wojował właśnie z łopatą sięgającą mu niemal do brody, kiedy nagle wyrósł 11 przed nim Janicki i bez żadnego ostrzeżenia zdzielił go w ucho. W Wojtku aż zakipiało. Rzucił się jak żbik na znacznie silniejszego od siebie przeciwnika. Poczęli się okładać pięściami^ Zewsząd już lecieli szóstacy, ale powstrzymali ich kumple Janickiego. Na boisku zakotłowało się. Z rozbitego nosa Wojtka na stratowany śnieg pociekła krew. Wówczas Henryk, ta „głowa do pozłoty", zawsze trochę roztargniony matematyk, wypadł z ciżby. Zmiótł przed sobą dwóch chłopaków z siódmej, odepchnął trzeciego, który usiłował mu zagrodzić drogę, i dopadłszy Janickiego, jak nie szarpnie, jak nie przyłoży. Zaskoczony Janicki puścił swoją ofiarę próbując się osłonić przed niskim, krępym, niepozornym Heńkiem. Ale gdzie tam! Henryk puścił w ruch pięści, i to tak skutecznie, że nim się kto obejrzał, zanim z drugiego końca boiska zdążył dobiec zziajany gimnastyk, zanim oszołomiony Wiercipięta trochę oprzytomniał, Janicki zmiatał co sił w nogach, a jego tropem wiała cała paczka. — A żebyście się nie ważyli drugi raz nas zaczepiać — zdążył krzyknąć w ślad za nimi Heniek. I od tego czasu został Bigbitem. O piorunującym jego uderzeniu zaczęto opowiadać w szkole legendy. Sam jednak nigdy się tym nie chwalił ani swej nadzwyczajnej siły nie demonstrował, uważając ją za coś zgoła naturalnego. Czasem tylko, kiedy mijał go Janicki, spozierając spode łba, Bigbit wkładał ręce do kieszeni i patrzył z takim lekceważeniem, że tamten czym prędzej się wynosił. Od tej pory rozpoczęła się też wielka przyjaźń między Wojtkiem i Bigbitem. Wiadomo-było powszechnie, że są nierozłączni i że wszelkie decyzje podejmują wspólnie. O ile początkowo swoje spotkania w dyliżansie uważali po prostu za pyszną zabawę, o tyle owa zimowa historia stworzyła między nimi coś na kształt braterstwa broni. Żywy, wszędobylski Wojtek i spokojny, małomówny Heniek rozumieli się prawie bez słów. Badyl dopasował się do nich dzięki nieposkromionej fantazji, która zwykłe na pozór wydarzenia potrafiła przetworzyć w zajmujące, niesłychane przygody. On też zapalił się najbardziej do Wielkiej Gry. Rwał się również do poszukiwań legendarnego skarbu pana Marciniaka. W ogóle łatwo się zapałał, rzadko jednak kończył cokolwiek, bo stale świtały mu w głowie nowe, wspaniałe pomysły, którymi zajmował się entuzjastycznie i bez reszty, zapominając o swoich poprzednich planach. Czekali teraz na niego zniecierpliwieni przedłużającą się nieobecnością. — Znowu nawala — mruknął Bigbit. Chciał jeszcze coś dorzucić, ale w 12 tej samej chwili dobiegł ich jakiś hałas i niewyraźny szmer rozmowy. Chłopcy spojrzeli na siebie z niepokojem. — Ktoś tu idzie. Kryj się. Szybko — szepnął Wojtek. — Drabina — jęknął Bigbit i czym prędzej odciągnął ją od dziury w dachu. Udawało się im dotychczas zataić swoje wizyty w szopie. Wielce im na tym zależało, mogli się bowiem z całą pewnością spodziewać, że Skwarkowa, właścicielka rudery, nie byłaby rada z tych odwiedzin. Dotąd jednak nie Wchodzili sobie w drogę. Zaglądała ona do szopy rzadko. i Prawdopodobnie ani jej się śniło, że ktoś tu oprócz niej gospodarzy. Zagarnąwszy na mocy testamentu całą schedę po panu Marciniaku, nie interesowała się rupieciarnią w ogrodzie, stwierdziła bowiem, że nie ma tu nic wartościowego, nic, co udałoby się jej sprzedać, a do innych spraw, poza pieniędzmi, nie przywiązywała znaczenia. Klucz już chrobotał w zamku, kiedy obaj chłopcy skryli się za karetą. Byl to świetny punkt obserwacyjny, ponieważ, sami niewidzialni, mogli jednak śledzić całe otoczenie. Drzwi rozwarły się z przeraźliwym skrzypieniem. W progu stanęła korpulentna niewiasta przypominająca do złudzenia ciastko z kremem. Jej pękata postać przybrana była w jaskrawą, różowego koloru sukienkę, głowę owijała chustka tej samej barwy. Z bliska jednak oblicze jejmości niczym nie usprawiedliwiało smakowitego porównania. Była to twarz nalana tłuszczem, wąsata, wargi bowiem ocieniał wcale gęsty, ciemny wąsik, perkaty nos zdawał się węszyć jakieś niemiłe zapachy. Małe, wodniste oczka o świdrującym wejrzeniu dopełniały obrazu. Kobieta zajrzała niedbale do szopy i, uchwyciwszy ucho sporych rozmiarów kuferka, zwracając się do mężczyzny, który trzymał drugie ucho, rzekła: — Tu będzie najlepiej. Nikt nie zagląda, może leżeć choćby rok. Zresztą, komu przyjdzie do głowy szukać czegoś wśród tylu rupieci. Zje diabła, zanim się kto domyśli. Postawimy to pod ścianą? Mężczyzna kiwnął głową i oboje wtaszczyli kuferek do środka. Człowiek ten wydał się chłopcom osobnikiem mocno podejrzanym. Mimo upału postawi! kołnierz kurtki, tak iż połowy twarzy nie było widać, na oczy nasunął cyklistówkę. — Maskuje się '■— szepnął Wojtek do towarzysza i aż go uszczypnął z podniecenia. Bigbit wsadził mu pięść pod żebro w przyjacielskim kuksańcu", natychmiast jednak zamarli obaj w bezruchu — ocierając pot z czoła i przyświecając sobie latarką, podejrzane indywiduum zbliżało się w ich stronę. 13 — To widzę, pani Skwarkowa, bryczkę tu macie czy coś takiego? — A jest, jest, chyba jeszcze sprzed tamtej wojny — zapiszczała skwapliwie niewiasta, której tusza w pełni usprawiedliwiała nazwisko, głos natomiast nie licował z groźnym, herodowym obliczem. — Dawnom to chciała sprzedać. Z dziesięć lat temu to i kupiec się trafiał, ale nieboszczyk - nie i nie. Uparł się, biedaczek, z tej choroby, widać, coś mu się w głowie pomieszało, że laką zawalidrogę chciał trzymać, bo sam nigdy przecież tym nie jeździł ■— tu pani Skwarkowa westchnęła żałośnie. - A to, he, he, jak się pani chce tego pozbyć, ja się o kupca postaram. Znajomy mnie teden pytał, czy nie wiem o jakim wózku, co by się na karawan zdał. A to byłoby jak raz. — Nieznajomy popukiwał palcem w drzwiczki..-- Tylko dużo on za to nie da. !— A to już jak pan uważa, panie Ireneuszu, jak pan uważa. Targować się nie będę. Do sądu nie pójdziemy. Przecież nieboszczyk skarbu tutaj nie ' schował — zaśmiała się. - A pewnie, pewnie - zawtórował jej mężczyzna, - Po mojemu, to on sam nie wiedział, gdzie jest ta skrytka. Ale z listu trudno coś wyrozumieć. — No i niech pan popatrzy -— rozżaliła się niewiasta ~ gdzie tu sprawiedliwość, gdzie? Najbliższą rodzinę chciał ukrzywdzić, obcym wszystko zapisać. Dobrze, że mi się udało ten list przechwycić, jak go siostrze w szpitalu oddawał, żeby do kierownika jak najszybciej wysłała. Już oni tego listu nie zobaczą — sapnęła. - To on miał jakąś rodzinę? — dopytywał się z zainteresowaniem mężczyzna. - No jakże? A kto go w chorobie doglądał, przez tyle lal dogadzał? A ciężki byl dla ludzi, że szkoda mówić. Panie, świeć nad jego duszą — Westchnęła nabożnie. •— Ja mu za całą rodzinę byłam. 1 tak ukrzywdzić... - E, przecież domek i ogród zapisał... - To i co z tego? Domku nie ugryzę, zresztą, co tam domek, taki skarb toby mi pewnie do końca życia wystarczył, mogłabym stąd wyjechać. Jak znajdziemy skrytkę, to się dopiero okaże, jakie bogactwa stary skąpiec ukrywał. 1 wszystko miałoby iść w obce ręce? A niedoczekanie. Nie dam, nie dam! — zaniosła'się piskliwym krzykiem. - Ciszej, ciszej — uspokajał ją osobnik w cyklistówce —■ znajdziemy na pewno. Trzeba tylko ten list jeszcze raz uważnie rozpatrzyć. Jak będę w przyszłym tygodniu, to mi go pani pokaże. Tymczasem trzymać język za zębami, żeby się kto nie domyślił. A po tę landarę — tu niedbale skinął 14 w stronę karety — mój znajomek kiedyś wpadnie. Bo myślę, że mu się nada. Wyszli zamykając za sobą starannie wrota. Ledwie zacichły ich głosy, Wiercipięta wygramolił się z kryjówki i podniecony szturchnął Bigbita. — Słyszałeś?! — Nie jestem głuchy — obruszył się Bigbit i zrobił kilka przysiadów, bo nogi mu ścierpły trochę od niewygodnej pozycji, a trochę z wrażenia. — Przynajmniej teraz wiemy, że skarb istnieje naprawdę. I że pani Skwarkowa ukradła, tak, po prostu ukradła list przeznaczony dla Bartka. Podła oszustka. — Racja — zgodził się Wojtek. — Ale w tej chwili jest coś ważniejszego niż skarb. Bigbit spojrzał na przyjaciela pytająco. — Nie pamiętasz? — gorączkował się Wojtek. — Chcą nasz dyliżans zabrać. I na co? Na karawan. Dopiero teraz Henryk zrozumiał tę potworną groźbę. — Rany — jęknął i dopadł drzwiczek powozu. — Wykradniemy go stąd — zdecydował z błyskiem w oku. — Dobra — zapalił się Wojtek. — Konia jakoś pożyczę od sąsiada albo u gospodarza zza rzeki. To będzie fajny kawał — oczy mu się śmiały. — Przyjdą, a tu fiuut, powozu nie ma, znikł jak kamfora, wyparował. — A może... — zaczął Bigbit i urwał. Przejęci rozmową nie słyszeli, jak na dachu coś zaszeleściło. Przez dziurę wsunęły się długie nożyska w wypłowiałych portkach, macające na próżno w poszukiwaniu szczebli drabiny. I zanim któryś z nich miał czas krzyknąć ostrzegawczo, właściciel owej pary bocianich odnóży, straciwszy widocznie równowagę, z donośnym „jejku" wylądował na pakułach zaścielających podłogę. Rozdział drugi opowieść Badyla — tajemniczy kuferek — Wielki Mistrz Inkunabułu podsuwa rozwiązanie — ratować dyliżans! Co za głupie pomysły! — rozległ się poirytowany głos. — Trzeba mnie było uprzedzić, że odstawiliście drabinę. Mogłem się zabić. — Chłopak z wyraźnym rozżaleniem rozcierał potłuczone fragmenty nieprawdopodobnie długiej postaci. — Też coś — prychnął Wiercipięta. — Ja tyle razy stąd zlatywałem i nic mi się nie stało, a zresztą, tobie wystarczy zrobić mały kroczek, żeby z sufitu sięgnąć do podłogi. Drabinę musieliśmy zabrać, żeby się nie zdekonspirować. — Zde... co? — zapytał Bigbit. — No... wpaść — wyjaśniał Wiercipięta. — Przecież gdyby nasi goście zobaczyli tę drogę prosto do nieba, ani chybi musieliby się domyślić, że ktoś tu przyłazi... — Mieliśmy gości? — zainteresował się nowo przybyły. — A kto taki? — Cesarzowa perska i czterdziestu rozbójników: — Wojtek mrugnął na Bigbita. — Ale najpierw opowiadaj, bratku, dlaczego zjawiasz się dopiero teraz? Щ — Wywiadowca nie zawsze może być punktualny. Jest uzależniony od nieprzewidzianych okoliczności — z powagą odparł Badyl. — Wymień je — zażądał Wiercipięta, wiodąc towarzyszy do powozu. Kiedy zasiedli na karmazynowych poduszkach, Badyl wypalił: — Gospodyni znikła. Wytrzeszczyli na niego oczy. Po chwili Wiercipięta na pozór niewinnie zagadnął: rozumiem. To znaczy, że Skwarkowa gdzieś się ulotniła, a ty r^ia;.wiesż^lzie. Ale jeżeli obiekt, który miałeś śledzić, więcej, z którym ■* Bi i ^rkolonuia j£ra 1 ' Г'^-н^С miałeś przeprowadzić wywiad, znikł, wobec tego powiedz nam, co ty, wybitny wywiadowca, obserwowałeś? Dym z komina? Badyl lekko się zmieszał. — Moja mama po południu jechała po firanki do Kraśnika i jak ją odprowadzałem, zobaczyłem, że pani Skwarkowa stoi na przystanku i widocznie też się gdzieś wybiera. Przecież nie kazaliście mi jej obserwować na innym terenie — próbował się wyłgać. W końcu, widząc ich nieprzeniknione miny, dodał z rozpaczą: — Zresztą nie miałem pieniędzy na bilet, a mama by mnie nie wzięła... — No dobra — rzucił pojednawczo Wojtek. — Mów dalej. — Wiecie, do pani Skwarkowej przyjechała teraz siostrzenica. Jej brat zachorował na żółtaczkę, a rodzice tak się bali, że ona się może zarazić, że zwolnili ją ze szkoły i wysłali do ciotki. To jest życie! — rozmarzył się. — A ta Jolka jest wdechowa, wiecie? No więc jak zostawiłem Skwarkową przy pekaesie, to poszedłem sobie popatrzeć na dom i strych, i w ogóle... — Zakradłeś się tam? — oburzył się Bigbit. — Skąd! Postałem trochę, popatrzyłem, a wtedy Jolka mnie zawołała, więc sobie porozmawialiśmy. — Opowiedziałeś jej o skarbie!? — wykrzyknęli ze zgrozą. — Ale skąd — nadął się obrażony. — We mnie każdy sekret to jak w studnię. Ale ona sama się czegoś domyśla. Jęknęli. — Bo jej się ta ciotka wydaje trochę dziwna — pośpiesznie uspokoił ich Badyl. — A Jolce się nudzi, chociaż jest tu dopiero od wczoraj, i pytała, czy tutaj gdzie można łowić ryby. Jak ona się zna na wędkarstwie, mówię wam... Spojrzeli na siebie z niemym przerażeniem. Nieznana siostrzenica wydała im się naraz wrogiem numer jeden całej imprezy, bowiem ulubionym hobby Badyla — po książkach i koszykówce — było wędkarstwo. Skoro trafił na kumpla w tej dziedzinie, to koniec. — 1 co? — z rezygnacją zapytał Bigbit. — Znaczy, że o rybkach sobie pogadaliście, tak? — No — rozentuzjazmował się Badyl. — Ona mówi, że jej ojciec niedawno złowił takiego szczupaka! — Rozstawił szeroko ręce, chcąc im uzmysłowić kolosalne rozmiary ryby. Zauważył jednak wydłużone miny przyjaciół i pojął, że nic a nic nie obchodzi ich ojciec nieznajomej dziewczyny. Czym prędzej więc się poprawił: — O rybach też, ale przede wszystkim o ciotce. Opowiadała mi Jolka, że ciotka gdzieś się wybrała, ale 18 dwa razy przyłaził taki facet w cyklistówce i pytał o panią Skwarkową. Jolce nie podobała się jego facjata, więc go nie wpuściła do domu. On się wcale rybami nie interesował, tylko zadawał jakieś dziwne pytania. I taszczył ze sobą kuferek drewniany, okuty żelazem, pewnie bardzo ciężki. Na wieczku tego kuferka był podobno jakiś herb, ale Jolka nie mogła mu się dokładnie przyjrzeć. Mówiła, że ten facet wygląda na spłoszonego. Jakby chciał coś ukryć. Więc postanowiliśmy go śledzić, bo jeżeli on ma jakieś powiązania ze Skwarkową, to znaczy, że i ona robi nieczyste interesy. — Badyl odetchnął i potoczył wokoło triumfującym wzrokiem. — I co, wytropiliście go? — zapytał uprzejmie Wojtek. — Nie, on gdzieś się zapodział. Nigdzie go nie było. A potem okazało się, że już jestem spóźniony na spotkanie z wami, więc się musiałem śpieszyć, ale Jolka mi obiecała, że da znać, jeżeli on się jeszcze kiedyś pojawi. — To sobie długo poczekacie — kpiąco zauważył Wojtek. — Heniek, daj latarkę — zwrócił się do przyjaciela. Z latarką w garści i kolegami następującymi mu na pięty dotarł Wojtek do owego kuferka, wniesionego nie tak dawno przez Skwarkową i osobnika w cyklistówce. Badyl patrzył na Wiercipiętę jak na czarnoksiężnika. — To chyba ten sam, o którym mówiła Jolka — wykrztusił. — Skąd on się tutaj wziął? Chłopcy opowiedzieli w skrócie całą historię. Zdumienie na twarzy Badyla pogłębiało się coraz bardziej w miarę tej opowieści. — To ja się niczego nie dowiedziałem? — zapytał żałośnie. — Do kitu z takim wywiadowcą — podsumował go Wiercipięta. — Nie jest tak źle — łagodził, jak zawsze, Bigbit. — Pozyskałeś dla nas sprzymierzeńca w tej dziewczynie, a to już coś znaczy. Będzie nam potrzebny ktoś taki w najbliższym otoczeniu Skwarkowej, ktoś, kto nie wzbudza żadnych podejrzeń. Trzeba przecież zbadać sprawę tego listu. Badyl dał. się pocieszyć. W trójkę przystąpili do oględzin kuferka. Był oczywiście zamknięty,na trzy spusty. Ciężki okropnie. Aż dziw brał, że facet w cyklistówce dygał taki bagaż z sobą, zamiast złożyć go gdziekolwiek. Nadźwigać się musiał solidnie. Wynikało stąd jednak niezbicie, że kuferek zawierał coś wartościowego. Ale co? Przecież nie skarb pana Marciniaka, bo chłopcy słyszeli na własne uszy, że skrytki jeszcze nie odnaleziono. Musiał więc to być prywatny skarb imć Ireneusza. Chociaż nie Wyglądał on bynajmniej na posiadacza skarbów. 19 — Słuchajcie — zatrząsł się nagle z podniecenia Badyl. Widać było, że jego wyobraźnię rozpaliła ta sprawa. — A może to jest jakiś bandyta i schował w tej skrzynce kosztowności odebrane podróżnym? Pomysł przypadł im do smaku. Jak ulał pasował do znanych opowieści awanturniczych, do dyliżansu i historii, które sobie na temat karety wymyślali. — W książkach pełno takich rozbójników — podekscytowany Badyl nie dał nikomu dojść do głosu. — 1 nie tylko rabowali kosztowności, ale nawet porywali ludzi. W „Hrabim Monte Christo" jest szczegółowo opisany podobny wypadek. Spojrzeli na niego z szacunkiem. Badyl nie na darmo uchodził w szkole za speca od literatury. Pan od polskiego twierdził wprawdzie, że czytanie bez wyboru wszystkiego, co w rękę wpadnie, niepotrzebnie zaśmieca głowę, ale chłopcy byli przekonani, że książki, jakie Badyl wynajdywał na strychach u znajomych, w skrzyni u ciotki, w szafie ojcowskiej i w innych sobie tylko znanych miejscach, są o wiele ciekawsze niż zawartość ich szkolnej biblioteki. Badyl ponadto robił niezwykłą hecę z samego czytania. Zanim się uzyskało dostęp do książek, trzeba się było zwrócić do niego z prośbą o wtajemniczenie. Badyl przemieniał się wówczas w Wielkiego Mistrza i przyjmował nowego towarzysza do założonej przez siebie Loży Inkunabułu. Nazwę tę wymyślił po długim wertowaniu słowników, chciał bowiem, żeby brzmiała odpowiednio wzniosie. Miał widocznie po tacie rodzinne upodobanie do patosu. 1 chociaż w jego zbiorach nie było bardzo starych książek, mianował je inkunabułami i tak pieczołowicie obchodził się z różnymi „Młodymi wygnańcami" i „Wygami", jakby to były istotnie najrzadsze, bezcenne druki. Książki pożyczał członkom loży dopiero po złożeniu przez nich rytualnej przysięgi. Ceremonia składania owej przysięgi zaczerpnięta była z jakiejś powieści historycznej, przy czym Badyl wzbogacił ją wymyślonymi przez siebie dodatkami. Nowego członka Loży Inkunabułu wprowadzano z zawiązanymi oczyma do składziku, w którym normalnie ojciec Badyla przechowywał sprzęt pszczelarski (pasjonował się pszczołami tak samo jak synal rybami). Na tę szczególną okazję okno zasłaniało się starym kocem. Na stole płonęła świeca, a Badyl, w czarnym, zimowym palcie ojca, które sięgało mu niemal do pięt, i w babcinej, również czarnej mufce na głowie zapytywał delikwenta, czy chce złożyć przysięgę. Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, gromkim głosem wygłaszał tekst owej przysięgi, gdzie wymie- 20 niano najokropniejsze kary, jakie będą udziałem tego, kto książkę zniszczy lub zgubi. Piorunujący głos Badyla docierał aż do sąsiedniego pomieszczenia, w którym znajdowała się apteka, i klientki czasem wypytywały Badylową mamę, czy jej syn nie cierpi przypadkiem na zaburzenia nerwowe. Matka poczciwie uspokajała znajome, że widocznie Amadeuszek przygotowuje nową rolę na zajęcia kółka dramatycznego, w którym istotnie intensywnie się udzielał. Kumoszki jednak znacząco spoglądały na siebie, wznosiły oczy w niebo i wielce współczująco zerkały na rodzicielkę Badyla. Po złożeniu przysięgi nowy członek loży zacinał się scyzorykiem w serdeczny palec i stalówką, umoczoną we własnej krwi, wpisywał swe nazwisko, opatrzone malowniczym zakrętasem, do grubego brulionu. Potem fundował całemu bractwu parę kilogramów jabłek albo pudełko landrynek w zależności od zasobów pieniężnych i pory roku. Sprzysiężeni opowiadali sobie, zajadając się tymi specjałami, treść świeżo przeczytanych arcydzieł literatury przygodowej i rozłazili się do domów z płonącymi uszami. Teraz jednak koledzy nie dali się zagadać Badylowi. — Ty, stary — trącił go Wiercipięta — tu nie loża, nie zmyślaj. Trzeba się raczej zastanowić, czy to ma jakiś sens. Gdzie on by teraz mógł napadać na podróżnych? Na dyliżanse? Przecież nie jeżdżą już po drogach. — To niekoniecznie musi być dyliżans — odparował z niezwykłą przytomnością umysłu Badyl. — To może być na przykład, na przykład... — No... — popędzili go. — Autobus — wypalił Badyl i powiódł po nich wzrokiem. — Nie czytaliście w „Kurierze", że niedawno znowu okradziono jakąś kobietę? Właśnie w autobusie. Całą miesięczną pensję jej łobuz zabrał — oczy błyszczały mu z oburzenia. Popatrzyli niepewnie. Tak, to by nawet pasowało. Nieznajomy miał w sobie coś złodziejskiego, coś, co się chyłkiem, boczkiem skradało. Ale żeby aż tak... — Pieniądze nie są takie ciężkie — zaoponował nieśmiało Bigbit. — A w ten kuferek to jakby ktoś kamieni napchał... Badyl potrząsnął głową. — Bo to pewnie bilon — wyjaśnił sucho. Skoro się już do jakiejś myśli przywiązał, nie dawał się tak łatwo zbić z tropu. — Złodziejaszek obawiał się przechowywać banknoty, bo pewnie słyszał, że można zanotować ich 21 numery. Ten chytrus widocznie wszystkie pieniądze pozmieniał natychmiast na bilon. Spojrzeli na niego z szacunkiem, a z jawnym obrzydzeniem na kuferek. Napełniony bilonem wydawał im się teraz czymś w rodzaju beczki prochu. — A może zawiadomić milicję? — zaproponował Wiercipięta. — W gazetach napiszą, że dzięki nam ujęto niebezpiecznego złodzieja — rozmarzył się Badyl. — Może nas nawet w telewizji pokażą...? Złota Rączka — zasyczał nagle. — On się pewnie nazywa Złota Rączka. — Skąd wiesz!? — wykrzyknęli z niedowierzaniem. — Ja tylko przypuszczam — sprostował skromnie. — Ale czytałem w jednej książce o takim właśnie rzezimieszku. Tylko że to się działo w Ameryce — dodał — w ubiegłym wieku. Zrzedły im miny. Z daleka facet mógł przyjechać, owszem, ale na przeszłowieczny zabytek z pewnością nie wyglądał. — On wcale nie jest taki stary — stwierdził z wyraźnym żalem Wiercipięta. — A jak się okaże, że niepotrzebnie zawracamy głowę milicji? Ten człowiek może być kimś zupełnie zwyczajnym i nieszkodliwym. Tak naprawdę to nic konkretnego o nim nie wiemy — powiedział naraz Bigbit. Popatrzyli z urazą. Jego zdrowy rozsądek często ściągał ich na ziemię, studząc rozpaloną wyobraźnię. — No więc, kim on może być? — surowo spytał Badyl. — Czy ja wiem?... Może, może... rzeźnikiem — wyjąkał speszony Bigbit. Wiercipięta fachowo pociągnął nosem: -*• Gdyby tu była kiełbasa w tej skrzyni, tobym ją na pewno poczuł. — Ja też — pośpieszył mu na odsiecz Badyl. — I zresztą nikt mięsa w skrzyni w taki upał nie przechowuje — dorzucił cierpko Wojtek. ■ . — Ja tylko tak, dla przykładu — bronił się Bigbit. — Czekajcie, ta dziewczyna mówiła coś o herbie. Poświeć no... bliżej. Razem z nim pochylili się nad skrzynką. Rzeczywiście na wieczku wyryty był herb. Przypatrzywszy się baczniej, można było odróżnić trzy podkowy. — Przecież to ten sam herb, co na dyliżansie — powiedział prostując się Bigbit, Wiercipięta porwał się za głowę. — Fakt. I, kurczę blade, zapomnieliśmy ci powiedzieć, Badyl, że 22 Skwarkowa razem z tym facetem uknuła spisek na nasz dyliżans. Wiesz, co chcą z nim zrobić?" Przerobić na karawan. — Nie damy — wojowniczo obwieścił Badyl. — No pewnie, że nie damy — potwierdził Wojtek. — Ale trzeba się zastanowić nad sposobami ratunku. Bigbit chce go wykraść. — To jest myśl! Ale gdzie go schowasz? Zafrasowali się. Kareta nie szpilka, nie ukryje się jej byle gdzie. W dodatku te drzwi zamykane na kłódkę! Wiedzieli dobrze, że Skwarkowa z kluczami nigdy się nie rozstaje. Nawet gdyby się je udało przy pomocy siostrzenicy wypożyczyć, to i tak nie uniknie się rabanu przy zaprzęganiu, w dodatku koń może się niezbyt ochoczo ustosunkować do całej imprezy; , konie miewają czasem głupie pomysły, a przecież nikogo z dorosłych nie mogli prosić o pomoc. Czasu pozostawało niewiele, osobnik w cyklistówce wspominał coś o sobocie, ale równie dobrze mógł się pojawić w piątek. Jak go zatrzymać z dala od szopy? Naraz Wiercipięta poruszył się, niespokojnie. Spojrzeli na niego z nadzieją. Wiadomo, że w tym towarzystwie od pomysłów był właśnie on. — Masz coś? — zagadnął Bigbit. Wiercipięta wolno skinął głową. — Zdaje się, że mam. Ale to będzie diabelnie trudne i... ryzykowne. Za to jeżeli się uda... Och, chłopaki, to będzie pyszny kawał! — Powiedz, powiedz, domagali się. — Więc słuchajcie — Wojtek zniżył głos do szeptu, tak iż wszyscy konspiracyjnie nachylili ku sobie głowy. — Dzisiaj już nie zdążymy, bo trzeba to solidnie przygotować, żeby nie było wsypy. Musimy tę dziewczynę wciągnąć do akcji. To będzie zadanie dla Badyla. Zaczekamy wiec do wtorku i wtedy w nocy... ■/'■'"■■ ' Rozdział trzeci od czego zacząć? — zielone oczy i robaczki świętojańskie — projekt dziadka Mikołaja — cud z beczką Wojtek siedział na parapecie machając w powietrzu bosymi nogami. Było wczesne popołudnie i na ulicy żywego ducha. Dziadek Mikołaj od rana gdzieś wywedrował i zostawił go samego na gospodarstwie. Jeż nakarmiony spał pod łóżkiem. Wojtek zerknął na sufit, jakby spodziewał się, że stamtąd spłynie na niego natchnienie. Jakoś mu nie szło pisanie tego listu. Tyle się uzbierało spraw do opowiedzenia. Wprost pękał od ich nadmiaru. Bo to i biwak na wyspie, i wypad z dziadkiem do Lublina, i ostatnia heca na lekcji biologii, i szykowanie się do finiszu w Wielkiej Grze. Ale najważniejsza była zawikłana historia skarbu pana Marciniaka i spisek w sprawie dyliżansu. O dyliżansie mama wiedziała już od dawna. Polubiła go nawet bardzo, pasowały do niej takie zmyślone wyprawy w nieznane — starą, piękną karetą. Wojtek układał sobie, że skoro mama wróci, wybiorą się w podróż dyliżansem tylko we dwoje. Nawet bez Bigbita. Heniek to zrozumie. Westchnął. Pojęcia nie miał, od czego zacząć. Badyl — ten dałby sobie radę, pisał przecież najlepsze w całej szkole wypracowania, chociaż mówił, że to go nudzi, bo woli sobie notować fantastyczne opowieści zgoła nie objęte programem szkolnym. Miał już w pękatym zeszycie kilka własnych opowiadań. Najdłuższe z nich nosiło frapujący tytuł — „Zemsta Sępiej Q}owy" __ i żywo przypominało czytywane przez chłopaków powieści indiańskie, ba, występował tu nawet sam Winnetou, wódz Apaczów, którego Badyl beztrosko pożyczył sobie od Maya. Jak zgodnie stwierdzali słuchacze, bo Badyl nikomu nie pozwalał tknąć zeszytu i sam odczytywał owe historie na głos — były one wprost znakomite. Zupełnie niedawno autor oznajmił, że pisze dalszy ciąg przygód Sępiej Głowy. Nosił się też z zamiarem publikowania ich w odcinkach w 24 gazetce szkolnej, mimo że ósmacy, którzy pełnili odpowiedzialną pracę redagowania „Dyszla" (tak zatytułowany był ów periodyk), objawili wyjątkowy brak smaku literackiego, proponując Badylowi umieszczenie co celniejszych fragmentów w dziale humorystycznym. Badyl, doszedłszy w końcu do przekonania, że po prostu ma do czynienia z zazdrosną kliką, planował założenie w następnym roku szkolnym własnego pisma. Agitował całą szóstą, aby wprowadziła w czyn ten zamiar. Szóstacy nie mieli діс przeciw temu, byleby nie kazano im nadprogramowo pisywać artykułów. Badyl jednak obiecywał, że sam zapełni całość numeru, i właśnie przygody Sępiej Głowy stanowić miały główną atrakcję. Wojtka niekiedy zastanawiał fakt, że główny bohater do złudzenia przypominał samego Badyla: w jego charakterystyce uwzględniono nawet piegi, których szczodra natura autorowi nie poskąpiła. (Czy Indianie są piegowaci? — zadumał się naraz Wiercipięta. — Chyba nie, bo jakże, przy takim kolorze skóry?). Naturalnie, Sępia Głowa był bohaterem nieustraszonym i niezwyciężonym, wychodził cało nawet z najbardziej karkołomnych opresji. Badylowi to się jakoś nigdy nie udawało. Niekiedy nawet mawiał z goryczą, że jest pechowcem albo że się urodził pod nieszczęśliwą gwiazdą. Dokładnie tylko nie mógł zdecydować pod którą, a matka, indagowana w tej kwestii, podeszła do niej całkiem niepoważnie. Rzeczywiście Badyl stale się o coś potykał, gdzieś wpadał, coś rozbijał. Lubił się zamyślać i wtedy przytrafiały mu się najcudaczniejsze przypadki. Nie tak dawno Badylowa mama narobiła alarmu na całe miasteczko, że jej syn się gdzieś zapodział, zawieruszył z kretesem. Powiadomiony o tym kierownik Barcikowski pomyślał zrazu, że chłopak czmychnął w Polskę, bo zapachniała mu wielka przygoda. Nieraz takich amatorów mocnych wrażeń i jazdy na gapę odstawiano potem ciupasem do domu z najodleglejszych krańców kraju. Ale to jakoś nie pasowało do Badyla. Ponieważ znano jego rybackie hobby, nasuwało się straszne przypuszczenie, że mógł go spotkać jakiś wypadek. Zwołani przez Badylową mamę sąsiedzi przepatrywali tedy okolice stawów i sadzawek, nawoływali nad rzeką, ktoś się nawet wybrał do Annopola, wypytując, czy nie widziano go nad Wisłą. Odkąd chłopcy odkryli i wzięli w posiadanie wyspę, nie było prawie tygodnia, żeby się tam nie wyprawiali na biwak. Zazwyczaj towarzyszył im ktoś starszy, zwłaszcza że trzeba było wypożyczać łódkę, ale czy to wiadomo, co takiemu wisusowi do głowy strzeli? 25 No i co się okazało. Badyl tego dnia otrzymał właśnie od kogoś nową książkę. W takich sytuacjach nie było siły, która by go mogła od lektury oderwać. Nie skutkowały ani pokrzykiwania matki, ani nawet perspektywa bliskiej klasówki, do której wypadało się przygotować. Badyl zaszywał się wówczas gdziekolwiek, a wybierał sobie zaiste przedziwne miejsca — dach komórki, schody na strych, starą jabłoń czy zagon zielonego groszku — i