Maria Jozefacka karkołomna gra 2005 -03- 2 41 2006 -06- 1 3* *" X Dzieciom z Witowa I Maria Józefacka karkołomna gra POWIEŚĆ DLA MŁODZIEŻY . ■ i в w WYDAWNICTWO LUBELSKIE Projekt okładki i ilustracje ZOFIA KOPEL-SZULC Redaktor HALINA SZAL Redaktor techniczny MAREK ŁOŚ ISBN 83-222-0215-6 © Copyright by Wydawnictwo Lubelskie Lublin 1971 4L*___ЮН к* Stoiska 13 - 30*510 Kubtw T*t. Ć2S-72 u j • 7 • Rozdział pierwszy poznajemy bohaterów — tajemnica starej szopy — Wielka Gra — na tropach spisku — gdzie jest Badyl? Bose pięty śmignęły ponad płotem, zadudniło po ścieżce, zaszeleściło w zaroślach. Ktoś przedziera! się ledwie widocznym przesmykiem, kierując się w najdalszy kąt zaniedbanego ogrodu. W gąszczu zdziczałych malin, wśród bujnie rozrosłych łopianów i pokrzyw stała stara szopa. Zmurszałe ściany zdawały się z trudem podtrzymywać dach, przekrzywiony zawadiacko na bakier. Dawno go widać nie naprawiano, bo świecił tu i ówdzie dziurami w poszyciu. Mogło się wydawać, że w ogóle nikt nie zawracał sobie głowy tą ruderą, pozostawiając ją na łasce losu i czekając, aż się sama całkiem rozleci. Jednakże wrota, masywne i prawie nowe, zamknięte na potężnych rozmiarów kłódkę, świadczyły, iż komuś musiało zależeć na tym, aby jacyś nieproszeni goście nie dostali się do środka. Pędy malin rozchyliły się powoli. Wyjrzał spomiędzy nich kilkunastoletni chłopak. Bujna jak wiecha płowa czupryna spadała mu na czoło i oczy, sięgała nosa marszczącego się w zabawnym grymasie. Bystre, ciemne oczy obiegły otoczenie. Pusto. Wydostał się z krzaków, za nim wysunął się drugi wyrostek — niski i trochę przysadzisty. Bardzo gęste, ciemne, króciutko ostrzyżone włosy przylegały do głowy niby futerko zwierzaka. Chłopcy zerknęli na siebie porozumiewawczo. Płowy poskoczył zaraz w stronę rozłożystej śliwy rosnącej tuż koło szopy. Zwinnie jak kot począł wspinać się do góry. Przelazł na gruby konar i lekko zeskoczył na dach. Odsunąwszy płat papy, który zakrywał jedną z największych dziur, chwilę wypatrywał czegoś w głębi, wreszcie, wsparłszy się na rękach, zeskoczył w mroczną czeluść. Jego towarzyszowi wspinaczka szła trudniej. Kiedy w końcu zasapany wydostał się na dach, przycupnął nad otworem i jął zrzędzić: — Dlaczego zabrałeś drabinę? Dawajże ją szybko, bo jeszcze ktoś się przywlecze i zobaczy mnie tutaj. 5 — Wcale jej nie zabierałem — usłyszał przytłumioną odpowiedź. — Gdzieś się podziała. Jak zeskakiwałem, to sam się rąbnąłem w kolano, że no... Mówiłem, żeby sznurek zawsze zaczepiać pa haku. — Badyl wychodził ostatni i pewnie, jak zwykle, zapomniał albo zaczepił drabinę za luźno i spadła. — Kiedy nigdzie jej nie widać. Rzuć latarkę, to się jeszcze rozejrzę. Przybysz na dachu sięgnął do kieszeni i dobył z niej splątany kłąb sznurków, dwa morderczych rozmiarów gwoździe, okrągły, różowy kamyk, pęk zardzewiałych kluczy, chusteczkę zieloną jak chorągiew Proroka, wreszcie latarkę elektryczną. Owinął ją starannie w chustkę i rzucił. Wewnątrz szopy rozległ się przytłumiony okrzyk. — Co się stało? — dopytywał się z zainteresowaniem krótkowłosy. — Niechże cię... Wycelowałeś mi prosto w głowę... — Przecież nic nie widziałem. Trzeba było tam nie stawać. — A gdzie mam stać, gdzie? — irytował się glos na dole. — Skąd tu się wzięły skrzynki na owoce? Ktoś je przytaszczył na sam środek... Ani chybi Skwarkowa znowu tu gospodarzyła. Utrapienie z tą niewiastą... Gdzież, do licha, ta drabina?... Aha, jest:.. Pod samą ścianą.. No złaź, Bigbit. Właściciel tego dziwnego miana zsunął się z drabiny i stanąwszy na podłodze zamruga! parokrotnie powiekami. Na zewnątrz oślepiał oczy jaskrawy blask czerwcowego słońca, tutaj panował półmrok, słabo rozjaśniony nielicznymi promieniami przesączającymi się przez podwójną zaporę listowia i dachu — teraz dopiero było widać, jak bardzo jest zniszczony. Chłopcy uwijali się, usuwając stertę skrzynek spiętrzonych ha samym środku. Stopniowo, w miarę jak oczy oswajały się z ciemnością, można było ocenić niezwykły wygląd tej rudery. Była to po prostu graciarnia — od lat gromadzono tu chyba wszelkie rupiecie, z którymi właściciele nie wiedzieli, co począć. Stary, dziecinny, wózek sąsiadował z wyszczerbioną miednicą i obtłuczonym kotłem, niegdyś, zdaje się, czerwonym, bo tu i ówdzie zakopcone ścianki przeświecały dawną krasą. Dwa oparte o ścianę kola zdawały się tęsknie-zezować w stronę, gdzie od pułapu zwieszała się uprząż końska. Obok rozpierała się wanna na wygiętych, lwich łapach, kuchenny kredens ukazywał przez wyrwane drzwiczki masę szpargałów, naprzeciw zaś połyskiwały rzewnie dwa pyzate aniołki zdobiące bardzo już wysłużony i nadjedzony przez korniki konfesjonał. W kątach majaczyły cudaczne kształty połamanych sprzętów, które dopiero odmiecione z grubej warstwy kurzu i uwolnione spod desek, jakimi je zastawiono, mogły 6 ujawnić swoje pierwotne przeznaczenie. Zewsząd zwieszały się festony pajęczyn. _ Wyższy chłopak kichnął; widocznie kurz, unoszący się przy każdym ruchu, zakręcił mu w nosie. Przesunęli skrzynki, torując sobie przejście w głąb szopy. Znajdowała się tam, obok wiekowych, rozlatujących się sań, najbardziej chyba zdumiewająca niespodzianka — piękna, stara kareta. Jej lekkie, zgrabne linie, lustrzany połysk drzwiczek, grube kryształowe szybki w oknach, spłowiałe, ale ciągle jeszcze barwę maku przypominające obicia świadczyły, że służyła ongiś komuś znacznemu, kto lubił otaczać się pięknymi przedmiotami. Na drzwiczkach widniał na wpół zatarty herb: trzy srebrne podkowy, grzbietami zwrócone do siebie, w środkowej tkwił długi miecz. Bigbit, pieszczotliwie gładząc wysokie koło, zapytał: — Jakie plany na dzisiaj, Wojtek? — Musimy zaczekać na Badyla — odmruknął jego towarzysz. — Znowu się gdzieś zapodział. A miał pogadać z gospodynią, żeby nam pozwoliła poszperać na strychu. To przecież niemożliwe, aby ten list przepadł. — Wiesz — powiedział niepewnie Bigbit — ludzie mówią, że pan Marciniak był taki trochę, no, jak to powiedzieć, dziwny. Jeszcze mu się w czasie choroby pogorszyło. Nikogo prawie poza Skwarkową nie widywał. Więc może i z tym skarbem coś poplątał? — Myślisz, że był pomylony? — obruszył się Wojtek. — A ja ci mówię, że był tak samo normalny jak Skwarkowa i inni. Z nikim się nie przyjaźnił, ale to już jego sprawa. A z tym skarbem na pewno prawda. Przecieżby nie opowiadał jakichś bajek naszemu kierownikowi. Pan Barcikowski był kiedyś u nas i wspominał o tej rozmowie. On sam nie wierzy w skarby, o których ludzie gadają, ale jest pewien, że Marciniak chciał mu przekazać jakąś tajemnicę — nie własną, jak zaznaczył. Był wtedy podobno bardzo wzruszony i przejęty. Mówił coś o spłaceniu długu i... takie różne niezrozumiałe rzeczy, a potem zrobiło mu się słabo, więc przerwali rozmowę. Na drugi dzień zabrali go już do szpitala i Bartek się z nim więcej nie widział. — Skwarkowa twierdzi, że o niczym nie słyszała... — Oj, ta cała Skwarkowa... Bartek mówił, że gdyby ją za język pociągnąć, mogłaby dużo wyśpiewać. Przysięga, że listu na oczy nie widziała, a przecież to nie szpilka, musiał leżeć gdzieś na wierzchu, chyba że go z jakimiś szpargałami upchnęła. W testamencie pana Marciniaka 7 napisano wyraźnie, że tylko domek zapisuje Skwarkowej, a resztę swego majątku pozostawia naszej szkole. Dokładne wskazówki miał zawierać właśnie ten list, który gdzieś się zapodział... — Ciekawe, czy Badyl coś wskóra. — Bigbit otarł kurz na drzwiczkach i pochylił się majstrując coś przy stopniach pojazdu. Wychuchana i odczyszczona przez chłopców kareta jaśniała niezwykłą świetnością pośród innych zgromadzonych tutaj gratów. Zdawało się, że wystarczy wypowiedzieć magiczne zaklęcie, a wnet zaprzężona w czwórkę koni (dotychczas nie mogli się zdecydować, czy miały to być karoszki czy kasztany; siwki odpadały) popędzi dalekim traktem. Kiedy zasiadali na karmazynowych poduszkach, często dawali się ponieść wyobraźni. Dziwaczne wnętrze szopy zacierał półmrok, zapełniające ją przedmioty nabierały wówczas niesamowitych kształtów. Niekiedy wiatr z wściekłością uderzał o zmurszałe ściany budynku, poświstując w szczelinach, deszcz spływał po ścianach rudery. Pachniało tu zwiędłymi liśćmi, jesienią — niezależnie od pory roku. Jakże łatwo można było sobie wtedy wyobrazić, że pojazd jest w ruchu, że dudnią kopyta niewidzialnych koni, unoszących młodych podróżników na wyprawę pełną niezwykłych przygód. Przemianowawszy karetę pod wpływem lektury Dickensa na dyliżans — wzięli sobie od niej nazwę, ogłaszając się Bractwem Dyliżansu. Jej też zdawali się zawdzięczać przyjaźń, jaka połączyła całą trójkę. Tutaj omawiano najbardziej szalone projekty i najczarniejsze wisusowskie wyczyny. Ostatnio zaś, kiedy kierownik Barcikowski, poufale nazywany przez uczniów Bartkiem, wpadł na niezwykły koncept ogłaszając Wielką Grę, chłopcy wiązali ze swoją karetą wielkie nadzieje. Była ich głównym atutem. Wierzyli, że przy jej pomocy zdobędą wygraną. Opętała ich ta historia jeszcze w połowie jesieni. Odkrycia dokonał Wojtek, niespokojny duch i prowodyr całej grupy, którego ze względu na nieujarzmioną ruchliwość przezwano w szkole Wiercipiętą. Imię to, jakkolwiek bez specjalnego entuzjazmu, przyjął jako przydomek bojowy, nieustannie potwierdzając swoim zachowaniem jego trafność. Wiercipiętą tedy, zapędziwszy się pewnego razu na dach szopy, skuszony wspaniałymi śliwkami, zwieszającymi się tuż nad kalenicą, zaplątał się znienacka w poszycie, które rozjechało się pod nim w przerażających rozmiarów dziurę. 1 zanim miał czas uchwycić się czegokolwiek, poleciał na dół. Prawdziwe szczęście, że trafił na jakieś papierzyska, a nie fla coś bardziej kanciastego, bo murowane, że rozbiłby 8 sobie łepetynę niemiłosiernie. Tymczasem skończyło się zaledwie na podrapanych i posiniaczonych kolanach, do czego ich właściciel nie przywiązywał większego znaczenia. Zresztą wnętrze szopy natychmiast pochłonęło jego uwagę. Aż gwizdnął z podziwu i uciechy ujrzawszy kolekcję zgromadzonych tu osobliwości. Zdecydował błyskawicznie, że kryjówka znakomicie się nadaje do tajemniczych spotkań, zwłaszcza iż zbliżały się szarugi, które uniemożliwiały dalsze łazęgowanie po lesie. Zaś zwyczajne spotykanie się w domu nasi zabijacy uważali niemal za dyshonor. Nazajutrz Wojtek sprowadził Bigbita, który w cywilu, to znaczy w rodzinnym gronie, nosił poczciwe imię Henryk, oraz Badyla, tyczkowatego dryblasa, którego pełen fantazji tato ochrzcił straszliwym mianem: Amadeusz. Ojciec, solista miejscowego chóru i wielbiciel Mozarta, uważał, że takie imię zapewni synalowi wspaniałą przyszłość muzyczną. Badyl tymczasem słuch miał, jakby mu słoń na ucho nadepnął. Doprowadzał do szewskiej pasji nauczyciela śpiewu, kiedy w najmniej stosownych momentach poczynał najpiskliwiej i najfałszywiej zawodzić. Wykluczono go tedy bezapelacyjnie z popisów wokalnych w czasie uroczystości szkolnych, nad czym tata-meloman w skrytości ducha cierpiał. Badyl serdecznie nienawidził imienia Amadeusz i w pierwszych latach swej szkolnej kariery chodził zazwyczaj z podbitym okiem, jako że wojował zawzięcie z koleżkami, którzy prześladowali go tym dźwięcznym mianem. Owe utarczki wprawiały z kolei w rozpacz jego matkę. Zaczęto więc Badyla nazywać drugim imieniem: Hipolit (po dziadku), co okazało się jeszcze gorsze, bo gdziekolwiek się pojawił, rozlegały się gromkie wiwaty „hip-hip". Zdawało się, że nic już nie uratuje sytuacji, kiedy naraz Amadeusz Hipolit objawił wybitne zdolności sportowe, okazując się nieocenionym zawodnikiem w koszykówce, w piłce nożnej, w tenisie — tu ścinał najtrudniejsze nawet piłki. Był odtąd niezastąpiony we wszystkich rozgrywkach międzyszkolnych. Malcy z młodszych klas wpatrywali się weń z cielęcym uwielbieniem i uważali za zaszczyt, jeśli czasem łaskawie pozwolił im ponieść swoją teczkę. Wielbiciele jego talentu wynaleźli imię wybornie pasujące do niesłychanie długiej postaci: Badyl. Wkrótce podchwycili je wszyscy, nawet nauczyciele — i tak już zostało. Wprawdzie Badyl, odkąd został Wielkim Mistrzem Inkunabułu, zaczął trochę kręcić nosem, że wolałby bardziej dostojny przydomek, ale zaraz przypomnieli mu nieszczęsnego Amadeusza, więc dał 9 spokój. Zresztą kibicom poręcznie było w czasie zawodów skandować: Ba--dyl, Ba-dyl, Ba-dyl. Za to nom de guerre Bigbita było naprawdę zdobyte w pojedynku. Złośliwi, bo gdzież ich nie ma, dowodzili wprawdzie, że przydomek powinien ukazać najbardziej charakterystyczną cechę Henia — wspaniały apetyt, milkli jednak, przypominając sobie w porę o geniuszu matematycznym kolegi, który już niejednego z tarapatów wyciągnął. Każdy, komu matematyka dała się we znaki, a wiadomo, że takich jest rzesza, szedł jak w dym do Bigbita. Chłopcy krzywili się wprawdzie, że taki zasadniczy — odpisywać nie daje, ale przyznawali, że cierpliwości mu nie brak. Poty tłumaczył i wyjaśniał, aż największe głąby pojmowały w końcu, o co chodzi. Wprawdzie matematycznych zdolności Heńka nie podziwiano tak żarliwie jak sportowych Badyla, cieszył się jednak zasłużoną, chociaż mniej krzykliwą sławą. A z przydomkiem to było tak. Na początku zimy, ledwie pokazał się śnieg i mróz ściął wodę, wszyscy uczniowie polecieli na ślizgawkę. Niedaleko szkoły rozciągał się spory staw i trudno byłoby sobie wymarzyć lepszy lód niż tutaj. Najbardziej cieszył się Wiercipięta. Od początku roku szkolnego, to znaczy, odkąd pojawił się w Gościeradowie, nasłuchał się cudów o ślizgawce. W dodatku dziadek Mikołaj, który mu teraz zastępował rodzinę rozpierzchłą po świecie, jakby odgadując najskrytsze marzenia chłopca, ofiarował mu wspaniałe salkofy. Właśnie stłoczeni wokół Wojtka koledzy podziwiali łyżwy, kiedy podszedł do nich Janicki z siódmej. Był to dryblas rozrośnięty i pieczysty, stary koń, który już zimował parę razy w tej samej klasie. Dowodził on zgraną paczką podobnych do siebie obiboków. Dyrektor Barcikowski marzył o chwili, kiedy się Janickiego pozbędzie ze szkoły na zawsze; podobno przekonał nawet srogiego polonistę, żeby zgodził się dać chłopcu poprawkę, miast zostawiać go jeszcze na rok w szóstej. Janicki dukał coś na egzaminie ni w pięć, ni w dziewięć, wreszcie zrezygnowany polonista, wygłosiwszy któreś z rzędu umoralniające kazanie, machnął na niego ręką. Od tej pory Janicki jeszcze bardziej panoszył się w szkole, pomiatał młodszymi kolegami, terroryzował malców z pierwszej i drugiej. 1 oto teraz ten dryblas stanął rozkraczony przed Wiercipięta. — Ty, mały, skąd masz te ślizgi? — Dziadek mi kupił. . — Po co ci takie, jeszcze sobie co uszkodzisz. Szkoda by było takiego maminsynka. Pewnie nawet nie wiesz, jak się z tym obchodzić. Wezmę je 10 sobie, a ty możesz tymczasem używać moich — zezwolił łaskawie. — No lo dawaj — i zamachał Wojtkowi przed nosem łapskiem wielkim jak naleśnik. Wojtek przyjrzał się najpierw łapie, umazanej długopisem i jakimś trudnym do zidentyfikowania smarem, przeraźliwie brudnym, ogryzionym paznokciom, potem spojrzał wyniośle na przerastającego go prawie o głowę Janickiego i wycedził przez zęby: — Ty, duży, jak chcesz mi pokazywać ręce, to je najpierw umyj. A w ogóle nie zawracaj głowy. Spływaj. W Janickiego jakby grom strzelił. Otworzył najpierw szeroko oczy, potem, widać dla równowagi, również usta i stał tak z niewypowiedzianie głupią miną, a Wiercipięta tymczasem już ruszał na lód. Teraz wreszcie obelga dotarła do mózgownicy osiłka. Złapał Wojtka za kark. Ten uchylił się zwinnie, a potem tak jakoś wykręcił, że napastnikowi powinęła się noga. Rozłożył się jak długi. Ryknął z wściekłości i wygramoliwszy się pognał za Wiercipięta. Ale jak tu dogonić takiego. Wojtek na łyżwach uwijał się jak baletnica, a ciężki Janicki raz po raz walił się w rozpędzie i froterował lodowisko najnowszymi, granatowymi spodniami. Inni chłopcy, rozstąpiwszy się na bok, przypatrywali się niezwykłemu widowisku, skręcając się ze śmiechu. Rozlegały się okrzyki: „Łap go! Ale patałach ten Janicki! Oferma! Zuch Wiercipięta!" A Wojtek, iakby na złość, śmigał bliziutko Janickiego. Ledwie ten go dopadał, Wiercipięta wywijał się, grając napastnikowi na nosie. Purpurowy ze zmęczenia i złości drągal na próżno usiłował utrzymać równowagę. Nic z tego. Nogi rozjeżdżały się i Janicki coraz to z głośnym klapnięciem osiadał na lodzie, przy wtórze salwy śmiechu rozbawionych obserwatorów. Pojął wreszcie, że nic nie wskóra ze zwinniejszym od siebie przeciwnikiem, i dał za wygraną. Jednak odchodząc ze ślizgawki pogroził Wojtkowi pięścią i zapowiedział: „Czekaj, już ja cię urządzę, rodzona matka cię nie pozna!" Szostakom zrobiło się trochę nieswojo. A Wiercipięta jak gdyby nigdy nic holendrował na środku stawu. Przez parę następnych dni szósta klasa strzegła Wojtka jak oka w głowie. Gdziekolwiek się ruszył, otaczała go świta klasowych zabijaków. Wiercipiętę to złościło, wyśmiewał ich troskliwość, zwłaszcza że stronnicy Janickiego robili głupie miny i trzymali się z daleka. Wreszcie szósta zajęła się innymi sprawami, a cała historia poszła w niepamięć. I dopiero gdzieś po tygodniu rozpętała się awantura. Na dużej przerwie uczniowie ruszyli odgarniać śnieg z boiska. Wiercipięta, zapędziwszy się aż w drugi koniec, wojował właśnie z łopatą sięgającą mu niemal do brody, kiedy nagle wyrósł 11 przed nim Janicki i bez żadnego ostrzeżenia zdzielił go w ucho. W Wojtku aż zakipiało. Rzucił się jak żbik na znacznie silniejszego od siebie przeciwnika. Poczęli się okładać pięściami^ Zewsząd już lecieli szóstacy, ale powstrzymali ich kumple Janickiego. Na boisku zakotłowało się. Z rozbitego nosa Wojtka na stratowany śnieg pociekła krew. Wówczas Henryk, ta „głowa do pozłoty", zawsze trochę roztargniony matematyk, wypadł z ciżby. Zmiótł przed sobą dwóch chłopaków z siódmej, odepchnął trzeciego, który usiłował mu zagrodzić drogę, i dopadłszy Janickiego, jak nie szarpnie, jak nie przyłoży. Zaskoczony Janicki puścił swoją ofiarę próbując się osłonić przed niskim, krępym, niepozornym Heńkiem. Ale gdzie tam! Henryk puścił w ruch pięści, i to tak skutecznie, że nim się kto obejrzał, zanim z drugiego końca boiska zdążył dobiec zziajany gimnastyk, zanim oszołomiony Wiercipięta trochę oprzytomniał, Janicki zmiatał co sił w nogach, a jego tropem wiała cała paczka. — A żebyście się nie ważyli drugi raz nas zaczepiać — zdążył krzyknąć w ślad za nimi Heniek. I od tego czasu został Bigbitem. O piorunującym jego uderzeniu zaczęto opowiadać w szkole legendy. Sam jednak nigdy się tym nie chwalił ani swej nadzwyczajnej siły nie demonstrował, uważając ją za coś zgoła naturalnego. Czasem tylko, kiedy mijał go Janicki, spozierając spode łba, Bigbit wkładał ręce do kieszeni i patrzył z takim lekceważeniem, że tamten czym prędzej się wynosił. Od tej pory rozpoczęła się też wielka przyjaźń między Wojtkiem i Bigbitem. Wiadomo-było powszechnie, że są nierozłączni i że wszelkie decyzje podejmują wspólnie. O ile początkowo swoje spotkania w dyliżansie uważali po prostu za pyszną zabawę, o tyle owa zimowa historia stworzyła między nimi coś na kształt braterstwa broni. Żywy, wszędobylski Wojtek i spokojny, małomówny Heniek rozumieli się prawie bez słów. Badyl dopasował się do nich dzięki nieposkromionej fantazji, która zwykłe na pozór wydarzenia potrafiła przetworzyć w zajmujące, niesłychane przygody. On też zapalił się najbardziej do Wielkiej Gry. Rwał się również do poszukiwań legendarnego skarbu pana Marciniaka. W ogóle łatwo się zapałał, rzadko jednak kończył cokolwiek, bo stale świtały mu w głowie nowe, wspaniałe pomysły, którymi zajmował się entuzjastycznie i bez reszty, zapominając o swoich poprzednich planach. Czekali teraz na niego zniecierpliwieni przedłużającą się nieobecnością. — Znowu nawala — mruknął Bigbit. Chciał jeszcze coś dorzucić, ale w 12 tej samej chwili dobiegł ich jakiś hałas i niewyraźny szmer rozmowy. Chłopcy spojrzeli na siebie z niepokojem. — Ktoś tu idzie. Kryj się. Szybko — szepnął Wojtek. — Drabina — jęknął Bigbit i czym prędzej odciągnął ją od dziury w dachu. Udawało się im dotychczas zataić swoje wizyty w szopie. Wielce im na tym zależało, mogli się bowiem z całą pewnością spodziewać, że Skwarkowa, właścicielka rudery, nie byłaby rada z tych odwiedzin. Dotąd jednak nie Wchodzili sobie w drogę. Zaglądała ona do szopy rzadko. i Prawdopodobnie ani jej się śniło, że ktoś tu oprócz niej gospodarzy. Zagarnąwszy na mocy testamentu całą schedę po panu Marciniaku, nie interesowała się rupieciarnią w ogrodzie, stwierdziła bowiem, że nie ma tu nic wartościowego, nic, co udałoby się jej sprzedać, a do innych spraw, poza pieniędzmi, nie przywiązywała znaczenia. Klucz już chrobotał w zamku, kiedy obaj chłopcy skryli się za karetą. Byl to świetny punkt obserwacyjny, ponieważ, sami niewidzialni, mogli jednak śledzić całe otoczenie. Drzwi rozwarły się z przeraźliwym skrzypieniem. W progu stanęła korpulentna niewiasta przypominająca do złudzenia ciastko z kremem. Jej pękata postać przybrana była w jaskrawą, różowego koloru sukienkę, głowę owijała chustka tej samej barwy. Z bliska jednak oblicze jejmości niczym nie usprawiedliwiało smakowitego porównania. Była to twarz nalana tłuszczem, wąsata, wargi bowiem ocieniał wcale gęsty, ciemny wąsik, perkaty nos zdawał się węszyć jakieś niemiłe zapachy. Małe, wodniste oczka o świdrującym wejrzeniu dopełniały obrazu. Kobieta zajrzała niedbale do szopy i, uchwyciwszy ucho sporych rozmiarów kuferka, zwracając się do mężczyzny, który trzymał drugie ucho, rzekła: — Tu będzie najlepiej. Nikt nie zagląda, może leżeć choćby rok. Zresztą, komu przyjdzie do głowy szukać czegoś wśród tylu rupieci. Zje diabła, zanim się kto domyśli. Postawimy to pod ścianą? Mężczyzna kiwnął głową i oboje wtaszczyli kuferek do środka. Człowiek ten wydał się chłopcom osobnikiem mocno podejrzanym. Mimo upału postawi! kołnierz kurtki, tak iż połowy twarzy nie było widać, na oczy nasunął cyklistówkę. — Maskuje się '■— szepnął Wojtek do towarzysza i aż go uszczypnął z podniecenia. Bigbit wsadził mu pięść pod żebro w przyjacielskim kuksańcu", natychmiast jednak zamarli obaj w bezruchu — ocierając pot z czoła i przyświecając sobie latarką, podejrzane indywiduum zbliżało się w ich stronę. 13 — To widzę, pani Skwarkowa, bryczkę tu macie czy coś takiego? — A jest, jest, chyba jeszcze sprzed tamtej wojny — zapiszczała skwapliwie niewiasta, której tusza w pełni usprawiedliwiała nazwisko, głos natomiast nie licował z groźnym, herodowym obliczem. — Dawnom to chciała sprzedać. Z dziesięć lat temu to i kupiec się trafiał, ale nieboszczyk - nie i nie. Uparł się, biedaczek, z tej choroby, widać, coś mu się w głowie pomieszało, że laką zawalidrogę chciał trzymać, bo sam nigdy przecież tym nie jeździł ■— tu pani Skwarkowa westchnęła żałośnie. - A to, he, he, jak się pani chce tego pozbyć, ja się o kupca postaram. Znajomy mnie teden pytał, czy nie wiem o jakim wózku, co by się na karawan zdał. A to byłoby jak raz. — Nieznajomy popukiwał palcem w drzwiczki..-- Tylko dużo on za to nie da. !— A to już jak pan uważa, panie Ireneuszu, jak pan uważa. Targować się nie będę. Do sądu nie pójdziemy. Przecież nieboszczyk skarbu tutaj nie ' schował — zaśmiała się. - A pewnie, pewnie - zawtórował jej mężczyzna, - Po mojemu, to on sam nie wiedział, gdzie jest ta skrytka. Ale z listu trudno coś wyrozumieć. — No i niech pan popatrzy -— rozżaliła się niewiasta ~ gdzie tu sprawiedliwość, gdzie? Najbliższą rodzinę chciał ukrzywdzić, obcym wszystko zapisać. Dobrze, że mi się udało ten list przechwycić, jak go siostrze w szpitalu oddawał, żeby do kierownika jak najszybciej wysłała. Już oni tego listu nie zobaczą — sapnęła. - To on miał jakąś rodzinę? — dopytywał się z zainteresowaniem mężczyzna. - No jakże? A kto go w chorobie doglądał, przez tyle lal dogadzał? A ciężki byl dla ludzi, że szkoda mówić. Panie, świeć nad jego duszą — Westchnęła nabożnie. •— Ja mu za całą rodzinę byłam. 1 tak ukrzywdzić... - E, przecież domek i ogród zapisał... - To i co z tego? Domku nie ugryzę, zresztą, co tam domek, taki skarb toby mi pewnie do końca życia wystarczył, mogłabym stąd wyjechać. Jak znajdziemy skrytkę, to się dopiero okaże, jakie bogactwa stary skąpiec ukrywał. 1 wszystko miałoby iść w obce ręce? A niedoczekanie. Nie dam, nie dam! — zaniosła'się piskliwym krzykiem. - Ciszej, ciszej — uspokajał ją osobnik w cyklistówce —■ znajdziemy na pewno. Trzeba tylko ten list jeszcze raz uważnie rozpatrzyć. Jak będę w przyszłym tygodniu, to mi go pani pokaże. Tymczasem trzymać język za zębami, żeby się kto nie domyślił. A po tę landarę — tu niedbale skinął 14 w stronę karety — mój znajomek kiedyś wpadnie. Bo myślę, że mu się nada. Wyszli zamykając za sobą starannie wrota. Ledwie zacichły ich głosy, Wiercipięta wygramolił się z kryjówki i podniecony szturchnął Bigbita. — Słyszałeś?! — Nie jestem głuchy — obruszył się Bigbit i zrobił kilka przysiadów, bo nogi mu ścierpły trochę od niewygodnej pozycji, a trochę z wrażenia. — Przynajmniej teraz wiemy, że skarb istnieje naprawdę. I że pani Skwarkowa ukradła, tak, po prostu ukradła list przeznaczony dla Bartka. Podła oszustka. — Racja — zgodził się Wojtek. — Ale w tej chwili jest coś ważniejszego niż skarb. Bigbit spojrzał na przyjaciela pytająco. — Nie pamiętasz? — gorączkował się Wojtek. — Chcą nasz dyliżans zabrać. I na co? Na karawan. Dopiero teraz Henryk zrozumiał tę potworną groźbę. — Rany — jęknął i dopadł drzwiczek powozu. — Wykradniemy go stąd — zdecydował z błyskiem w oku. — Dobra — zapalił się Wojtek. — Konia jakoś pożyczę od sąsiada albo u gospodarza zza rzeki. To będzie fajny kawał — oczy mu się śmiały. — Przyjdą, a tu fiuut, powozu nie ma, znikł jak kamfora, wyparował. — A może... — zaczął Bigbit i urwał. Przejęci rozmową nie słyszeli, jak na dachu coś zaszeleściło. Przez dziurę wsunęły się długie nożyska w wypłowiałych portkach, macające na próżno w poszukiwaniu szczebli drabiny. I zanim któryś z nich miał czas krzyknąć ostrzegawczo, właściciel owej pary bocianich odnóży, straciwszy widocznie równowagę, z donośnym „jejku" wylądował na pakułach zaścielających podłogę. Rozdział drugi opowieść Badyla — tajemniczy kuferek — Wielki Mistrz Inkunabułu podsuwa rozwiązanie — ratować dyliżans! Co za głupie pomysły! — rozległ się poirytowany głos. — Trzeba mnie było uprzedzić, że odstawiliście drabinę. Mogłem się zabić. — Chłopak z wyraźnym rozżaleniem rozcierał potłuczone fragmenty nieprawdopodobnie długiej postaci. — Też coś — prychnął Wiercipięta. — Ja tyle razy stąd zlatywałem i nic mi się nie stało, a zresztą, tobie wystarczy zrobić mały kroczek, żeby z sufitu sięgnąć do podłogi. Drabinę musieliśmy zabrać, żeby się nie zdekonspirować. — Zde... co? — zapytał Bigbit. — No... wpaść — wyjaśniał Wiercipięta. — Przecież gdyby nasi goście zobaczyli tę drogę prosto do nieba, ani chybi musieliby się domyślić, że ktoś tu przyłazi... — Mieliśmy gości? — zainteresował się nowo przybyły. — A kto taki? — Cesarzowa perska i czterdziestu rozbójników: — Wojtek mrugnął na Bigbita. — Ale najpierw opowiadaj, bratku, dlaczego zjawiasz się dopiero teraz? Щ — Wywiadowca nie zawsze może być punktualny. Jest uzależniony od nieprzewidzianych okoliczności — z powagą odparł Badyl. — Wymień je — zażądał Wiercipięta, wiodąc towarzyszy do powozu. Kiedy zasiedli na karmazynowych poduszkach, Badyl wypalił: — Gospodyni znikła. Wytrzeszczyli na niego oczy. Po chwili Wiercipięta na pozór niewinnie zagadnął: rozumiem. To znaczy, że Skwarkowa gdzieś się ulotniła, a ty r^ia;.wiesż^lzie. Ale jeżeli obiekt, który miałeś śledzić, więcej, z którym ■* Bi i ^rkolonuia j£ra 1 ' Г'^-н^С miałeś przeprowadzić wywiad, znikł, wobec tego powiedz nam, co ty, wybitny wywiadowca, obserwowałeś? Dym z komina? Badyl lekko się zmieszał. — Moja mama po południu jechała po firanki do Kraśnika i jak ją odprowadzałem, zobaczyłem, że pani Skwarkowa stoi na przystanku i widocznie też się gdzieś wybiera. Przecież nie kazaliście mi jej obserwować na innym terenie — próbował się wyłgać. W końcu, widząc ich nieprzeniknione miny, dodał z rozpaczą: — Zresztą nie miałem pieniędzy na bilet, a mama by mnie nie wzięła... — No dobra — rzucił pojednawczo Wojtek. — Mów dalej. — Wiecie, do pani Skwarkowej przyjechała teraz siostrzenica. Jej brat zachorował na żółtaczkę, a rodzice tak się bali, że ona się może zarazić, że zwolnili ją ze szkoły i wysłali do ciotki. To jest życie! — rozmarzył się. — A ta Jolka jest wdechowa, wiecie? No więc jak zostawiłem Skwarkową przy pekaesie, to poszedłem sobie popatrzeć na dom i strych, i w ogóle... — Zakradłeś się tam? — oburzył się Bigbit. — Skąd! Postałem trochę, popatrzyłem, a wtedy Jolka mnie zawołała, więc sobie porozmawialiśmy. — Opowiedziałeś jej o skarbie!? — wykrzyknęli ze zgrozą. — Ale skąd — nadął się obrażony. — We mnie każdy sekret to jak w studnię. Ale ona sama się czegoś domyśla. Jęknęli. — Bo jej się ta ciotka wydaje trochę dziwna — pośpiesznie uspokoił ich Badyl. — A Jolce się nudzi, chociaż jest tu dopiero od wczoraj, i pytała, czy tutaj gdzie można łowić ryby. Jak ona się zna na wędkarstwie, mówię wam... Spojrzeli na siebie z niemym przerażeniem. Nieznana siostrzenica wydała im się naraz wrogiem numer jeden całej imprezy, bowiem ulubionym hobby Badyla — po książkach i koszykówce — było wędkarstwo. Skoro trafił na kumpla w tej dziedzinie, to koniec. — 1 co? — z rezygnacją zapytał Bigbit. — Znaczy, że o rybkach sobie pogadaliście, tak? — No — rozentuzjazmował się Badyl. — Ona mówi, że jej ojciec niedawno złowił takiego szczupaka! — Rozstawił szeroko ręce, chcąc im uzmysłowić kolosalne rozmiary ryby. Zauważył jednak wydłużone miny przyjaciół i pojął, że nic a nic nie obchodzi ich ojciec nieznajomej dziewczyny. Czym prędzej więc się poprawił: — O rybach też, ale przede wszystkim o ciotce. Opowiadała mi Jolka, że ciotka gdzieś się wybrała, ale 18 dwa razy przyłaził taki facet w cyklistówce i pytał o panią Skwarkową. Jolce nie podobała się jego facjata, więc go nie wpuściła do domu. On się wcale rybami nie interesował, tylko zadawał jakieś dziwne pytania. I taszczył ze sobą kuferek drewniany, okuty żelazem, pewnie bardzo ciężki. Na wieczku tego kuferka był podobno jakiś herb, ale Jolka nie mogła mu się dokładnie przyjrzeć. Mówiła, że ten facet wygląda na spłoszonego. Jakby chciał coś ukryć. Więc postanowiliśmy go śledzić, bo jeżeli on ma jakieś powiązania ze Skwarkową, to znaczy, że i ona robi nieczyste interesy. — Badyl odetchnął i potoczył wokoło triumfującym wzrokiem. — I co, wytropiliście go? — zapytał uprzejmie Wojtek. — Nie, on gdzieś się zapodział. Nigdzie go nie było. A potem okazało się, że już jestem spóźniony na spotkanie z wami, więc się musiałem śpieszyć, ale Jolka mi obiecała, że da znać, jeżeli on się jeszcze kiedyś pojawi. — To sobie długo poczekacie — kpiąco zauważył Wojtek. — Heniek, daj latarkę — zwrócił się do przyjaciela. Z latarką w garści i kolegami następującymi mu na pięty dotarł Wojtek do owego kuferka, wniesionego nie tak dawno przez Skwarkową i osobnika w cyklistówce. Badyl patrzył na Wiercipiętę jak na czarnoksiężnika. — To chyba ten sam, o którym mówiła Jolka — wykrztusił. — Skąd on się tutaj wziął? Chłopcy opowiedzieli w skrócie całą historię. Zdumienie na twarzy Badyla pogłębiało się coraz bardziej w miarę tej opowieści. — To ja się niczego nie dowiedziałem? — zapytał żałośnie. — Do kitu z takim wywiadowcą — podsumował go Wiercipięta. — Nie jest tak źle — łagodził, jak zawsze, Bigbit. — Pozyskałeś dla nas sprzymierzeńca w tej dziewczynie, a to już coś znaczy. Będzie nam potrzebny ktoś taki w najbliższym otoczeniu Skwarkowej, ktoś, kto nie wzbudza żadnych podejrzeń. Trzeba przecież zbadać sprawę tego listu. Badyl dał. się pocieszyć. W trójkę przystąpili do oględzin kuferka. Był oczywiście zamknięty,na trzy spusty. Ciężki okropnie. Aż dziw brał, że facet w cyklistówce dygał taki bagaż z sobą, zamiast złożyć go gdziekolwiek. Nadźwigać się musiał solidnie. Wynikało stąd jednak niezbicie, że kuferek zawierał coś wartościowego. Ale co? Przecież nie skarb pana Marciniaka, bo chłopcy słyszeli na własne uszy, że skrytki jeszcze nie odnaleziono. Musiał więc to być prywatny skarb imć Ireneusza. Chociaż nie Wyglądał on bynajmniej na posiadacza skarbów. 19 — Słuchajcie — zatrząsł się nagle z podniecenia Badyl. Widać było, że jego wyobraźnię rozpaliła ta sprawa. — A może to jest jakiś bandyta i schował w tej skrzynce kosztowności odebrane podróżnym? Pomysł przypadł im do smaku. Jak ulał pasował do znanych opowieści awanturniczych, do dyliżansu i historii, które sobie na temat karety wymyślali. — W książkach pełno takich rozbójników — podekscytowany Badyl nie dał nikomu dojść do głosu. — 1 nie tylko rabowali kosztowności, ale nawet porywali ludzi. W „Hrabim Monte Christo" jest szczegółowo opisany podobny wypadek. Spojrzeli na niego z szacunkiem. Badyl nie na darmo uchodził w szkole za speca od literatury. Pan od polskiego twierdził wprawdzie, że czytanie bez wyboru wszystkiego, co w rękę wpadnie, niepotrzebnie zaśmieca głowę, ale chłopcy byli przekonani, że książki, jakie Badyl wynajdywał na strychach u znajomych, w skrzyni u ciotki, w szafie ojcowskiej i w innych sobie tylko znanych miejscach, są o wiele ciekawsze niż zawartość ich szkolnej biblioteki. Badyl ponadto robił niezwykłą hecę z samego czytania. Zanim się uzyskało dostęp do książek, trzeba się było zwrócić do niego z prośbą o wtajemniczenie. Badyl przemieniał się wówczas w Wielkiego Mistrza i przyjmował nowego towarzysza do założonej przez siebie Loży Inkunabułu. Nazwę tę wymyślił po długim wertowaniu słowników, chciał bowiem, żeby brzmiała odpowiednio wzniosie. Miał widocznie po tacie rodzinne upodobanie do patosu. 1 chociaż w jego zbiorach nie było bardzo starych książek, mianował je inkunabułami i tak pieczołowicie obchodził się z różnymi „Młodymi wygnańcami" i „Wygami", jakby to były istotnie najrzadsze, bezcenne druki. Książki pożyczał członkom loży dopiero po złożeniu przez nich rytualnej przysięgi. Ceremonia składania owej przysięgi zaczerpnięta była z jakiejś powieści historycznej, przy czym Badyl wzbogacił ją wymyślonymi przez siebie dodatkami. Nowego członka Loży Inkunabułu wprowadzano z zawiązanymi oczyma do składziku, w którym normalnie ojciec Badyla przechowywał sprzęt pszczelarski (pasjonował się pszczołami tak samo jak synal rybami). Na tę szczególną okazję okno zasłaniało się starym kocem. Na stole płonęła świeca, a Badyl, w czarnym, zimowym palcie ojca, które sięgało mu niemal do pięt, i w babcinej, również czarnej mufce na głowie zapytywał delikwenta, czy chce złożyć przysięgę. Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, gromkim głosem wygłaszał tekst owej przysięgi, gdzie wymie- 20 niano najokropniejsze kary, jakie będą udziałem tego, kto książkę zniszczy lub zgubi. Piorunujący głos Badyla docierał aż do sąsiedniego pomieszczenia, w którym znajdowała się apteka, i klientki czasem wypytywały Badylową mamę, czy jej syn nie cierpi przypadkiem na zaburzenia nerwowe. Matka poczciwie uspokajała znajome, że widocznie Amadeuszek przygotowuje nową rolę na zajęcia kółka dramatycznego, w którym istotnie intensywnie się udzielał. Kumoszki jednak znacząco spoglądały na siebie, wznosiły oczy w niebo i wielce współczująco zerkały na rodzicielkę Badyla. Po złożeniu przysięgi nowy członek loży zacinał się scyzorykiem w serdeczny palec i stalówką, umoczoną we własnej krwi, wpisywał swe nazwisko, opatrzone malowniczym zakrętasem, do grubego brulionu. Potem fundował całemu bractwu parę kilogramów jabłek albo pudełko landrynek w zależności od zasobów pieniężnych i pory roku. Sprzysiężeni opowiadali sobie, zajadając się tymi specjałami, treść świeżo przeczytanych arcydzieł literatury przygodowej i rozłazili się do domów z płonącymi uszami. Teraz jednak koledzy nie dali się zagadać Badylowi. — Ty, stary — trącił go Wiercipięta — tu nie loża, nie zmyślaj. Trzeba się raczej zastanowić, czy to ma jakiś sens. Gdzie on by teraz mógł napadać na podróżnych? Na dyliżanse? Przecież nie jeżdżą już po drogach. — To niekoniecznie musi być dyliżans — odparował z niezwykłą przytomnością umysłu Badyl. — To może być na przykład, na przykład... — No... — popędzili go. — Autobus — wypalił Badyl i powiódł po nich wzrokiem. — Nie czytaliście w „Kurierze", że niedawno znowu okradziono jakąś kobietę? Właśnie w autobusie. Całą miesięczną pensję jej łobuz zabrał — oczy błyszczały mu z oburzenia. Popatrzyli niepewnie. Tak, to by nawet pasowało. Nieznajomy miał w sobie coś złodziejskiego, coś, co się chyłkiem, boczkiem skradało. Ale żeby aż tak... — Pieniądze nie są takie ciężkie — zaoponował nieśmiało Bigbit. — A w ten kuferek to jakby ktoś kamieni napchał... Badyl potrząsnął głową. — Bo to pewnie bilon — wyjaśnił sucho. Skoro się już do jakiejś myśli przywiązał, nie dawał się tak łatwo zbić z tropu. — Złodziejaszek obawiał się przechowywać banknoty, bo pewnie słyszał, że można zanotować ich 21 numery. Ten chytrus widocznie wszystkie pieniądze pozmieniał natychmiast na bilon. Spojrzeli na niego z szacunkiem, a z jawnym obrzydzeniem na kuferek. Napełniony bilonem wydawał im się teraz czymś w rodzaju beczki prochu. — A może zawiadomić milicję? — zaproponował Wiercipięta. — W gazetach napiszą, że dzięki nam ujęto niebezpiecznego złodzieja — rozmarzył się Badyl. — Może nas nawet w telewizji pokażą...? Złota Rączka — zasyczał nagle. — On się pewnie nazywa Złota Rączka. — Skąd wiesz!? — wykrzyknęli z niedowierzaniem. — Ja tylko przypuszczam — sprostował skromnie. — Ale czytałem w jednej książce o takim właśnie rzezimieszku. Tylko że to się działo w Ameryce — dodał — w ubiegłym wieku. Zrzedły im miny. Z daleka facet mógł przyjechać, owszem, ale na przeszłowieczny zabytek z pewnością nie wyglądał. — On wcale nie jest taki stary — stwierdził z wyraźnym żalem Wiercipięta. — A jak się okaże, że niepotrzebnie zawracamy głowę milicji? Ten człowiek może być kimś zupełnie zwyczajnym i nieszkodliwym. Tak naprawdę to nic konkretnego o nim nie wiemy — powiedział naraz Bigbit. Popatrzyli z urazą. Jego zdrowy rozsądek często ściągał ich na ziemię, studząc rozpaloną wyobraźnię. — No więc, kim on może być? — surowo spytał Badyl. — Czy ja wiem?... Może, może... rzeźnikiem — wyjąkał speszony Bigbit. Wiercipięta fachowo pociągnął nosem: -*• Gdyby tu była kiełbasa w tej skrzyni, tobym ją na pewno poczuł. — Ja też — pośpieszył mu na odsiecz Badyl. — I zresztą nikt mięsa w skrzyni w taki upał nie przechowuje — dorzucił cierpko Wojtek. ■ . — Ja tylko tak, dla przykładu — bronił się Bigbit. — Czekajcie, ta dziewczyna mówiła coś o herbie. Poświeć no... bliżej. Razem z nim pochylili się nad skrzynką. Rzeczywiście na wieczku wyryty był herb. Przypatrzywszy się baczniej, można było odróżnić trzy podkowy. — Przecież to ten sam herb, co na dyliżansie — powiedział prostując się Bigbit, Wiercipięta porwał się za głowę. — Fakt. I, kurczę blade, zapomnieliśmy ci powiedzieć, Badyl, że 22 Skwarkowa razem z tym facetem uknuła spisek na nasz dyliżans. Wiesz, co chcą z nim zrobić?" Przerobić na karawan. — Nie damy — wojowniczo obwieścił Badyl. — No pewnie, że nie damy — potwierdził Wojtek. — Ale trzeba się zastanowić nad sposobami ratunku. Bigbit chce go wykraść. — To jest myśl! Ale gdzie go schowasz? Zafrasowali się. Kareta nie szpilka, nie ukryje się jej byle gdzie. W dodatku te drzwi zamykane na kłódkę! Wiedzieli dobrze, że Skwarkowa z kluczami nigdy się nie rozstaje. Nawet gdyby się je udało przy pomocy siostrzenicy wypożyczyć, to i tak nie uniknie się rabanu przy zaprzęganiu, w dodatku koń może się niezbyt ochoczo ustosunkować do całej imprezy; , konie miewają czasem głupie pomysły, a przecież nikogo z dorosłych nie mogli prosić o pomoc. Czasu pozostawało niewiele, osobnik w cyklistówce wspominał coś o sobocie, ale równie dobrze mógł się pojawić w piątek. Jak go zatrzymać z dala od szopy? Naraz Wiercipięta poruszył się, niespokojnie. Spojrzeli na niego z nadzieją. Wiadomo, że w tym towarzystwie od pomysłów był właśnie on. — Masz coś? — zagadnął Bigbit. Wiercipięta wolno skinął głową. — Zdaje się, że mam. Ale to będzie diabelnie trudne i... ryzykowne. Za to jeżeli się uda... Och, chłopaki, to będzie pyszny kawał! — Powiedz, powiedz, domagali się. — Więc słuchajcie — Wojtek zniżył głos do szeptu, tak iż wszyscy konspiracyjnie nachylili ku sobie głowy. — Dzisiaj już nie zdążymy, bo trzeba to solidnie przygotować, żeby nie było wsypy. Musimy tę dziewczynę wciągnąć do akcji. To będzie zadanie dla Badyla. Zaczekamy wiec do wtorku i wtedy w nocy... ■/'■'"■■ ' Rozdział trzeci od czego zacząć? — zielone oczy i robaczki świętojańskie — projekt dziadka Mikołaja — cud z beczką Wojtek siedział na parapecie machając w powietrzu bosymi nogami. Było wczesne popołudnie i na ulicy żywego ducha. Dziadek Mikołaj od rana gdzieś wywedrował i zostawił go samego na gospodarstwie. Jeż nakarmiony spał pod łóżkiem. Wojtek zerknął na sufit, jakby spodziewał się, że stamtąd spłynie na niego natchnienie. Jakoś mu nie szło pisanie tego listu. Tyle się uzbierało spraw do opowiedzenia. Wprost pękał od ich nadmiaru. Bo to i biwak na wyspie, i wypad z dziadkiem do Lublina, i ostatnia heca na lekcji biologii, i szykowanie się do finiszu w Wielkiej Grze. Ale najważniejsza była zawikłana historia skarbu pana Marciniaka i spisek w sprawie dyliżansu. O dyliżansie mama wiedziała już od dawna. Polubiła go nawet bardzo, pasowały do niej takie zmyślone wyprawy w nieznane — starą, piękną karetą. Wojtek układał sobie, że skoro mama wróci, wybiorą się w podróż dyliżansem tylko we dwoje. Nawet bez Bigbita. Heniek to zrozumie. Westchnął. Pojęcia nie miał, od czego zacząć. Badyl — ten dałby sobie radę, pisał przecież najlepsze w całej szkole wypracowania, chociaż mówił, że to go nudzi, bo woli sobie notować fantastyczne opowieści zgoła nie objęte programem szkolnym. Miał już w pękatym zeszycie kilka własnych opowiadań. Najdłuższe z nich nosiło frapujący tytuł — „Zemsta Sępiej Q}owy" __ i żywo przypominało czytywane przez chłopaków powieści indiańskie, ba, występował tu nawet sam Winnetou, wódz Apaczów, którego Badyl beztrosko pożyczył sobie od Maya. Jak zgodnie stwierdzali słuchacze, bo Badyl nikomu nie pozwalał tknąć zeszytu i sam odczytywał owe historie na głos — były one wprost znakomite. Zupełnie niedawno autor oznajmił, że pisze dalszy ciąg przygód Sępiej Głowy. Nosił się też z zamiarem publikowania ich w odcinkach w 24 gazetce szkolnej, mimo że ósmacy, którzy pełnili odpowiedzialną pracę redagowania „Dyszla" (tak zatytułowany był ów periodyk), objawili wyjątkowy brak smaku literackiego, proponując Badylowi umieszczenie co celniejszych fragmentów w dziale humorystycznym. Badyl, doszedłszy w końcu do przekonania, że po prostu ma do czynienia z zazdrosną kliką, planował założenie w następnym roku szkolnym własnego pisma. Agitował całą szóstą, aby wprowadziła w czyn ten zamiar. Szóstacy nie mieli діс przeciw temu, byleby nie kazano im nadprogramowo pisywać artykułów. Badyl jednak obiecywał, że sam zapełni całość numeru, i właśnie przygody Sępiej Głowy stanowić miały główną atrakcję. Wojtka niekiedy zastanawiał fakt, że główny bohater do złudzenia przypominał samego Badyla: w jego charakterystyce uwzględniono nawet piegi, których szczodra natura autorowi nie poskąpiła. (Czy Indianie są piegowaci? — zadumał się naraz Wiercipięta. — Chyba nie, bo jakże, przy takim kolorze skóry?). Naturalnie, Sępia Głowa był bohaterem nieustraszonym i niezwyciężonym, wychodził cało nawet z najbardziej karkołomnych opresji. Badylowi to się jakoś nigdy nie udawało. Niekiedy nawet mawiał z goryczą, że jest pechowcem albo że się urodził pod nieszczęśliwą gwiazdą. Dokładnie tylko nie mógł zdecydować pod którą, a matka, indagowana w tej kwestii, podeszła do niej całkiem niepoważnie. Rzeczywiście Badyl stale się o coś potykał, gdzieś wpadał, coś rozbijał. Lubił się zamyślać i wtedy przytrafiały mu się najcudaczniejsze przypadki. Nie tak dawno Badylowa mama narobiła alarmu na całe miasteczko, że jej syn się gdzieś zapodział, zawieruszył z kretesem. Powiadomiony o tym kierownik Barcikowski pomyślał zrazu, że chłopak czmychnął w Polskę, bo zapachniała mu wielka przygoda. Nieraz takich amatorów mocnych wrażeń i jazdy na gapę odstawiano potem ciupasem do domu z najodleglejszych krańców kraju. Ale to jakoś nie pasowało do Badyla. Ponieważ znano jego rybackie hobby, nasuwało się straszne przypuszczenie, że mógł go spotkać jakiś wypadek. Zwołani przez Badylową mamę sąsiedzi przepatrywali tedy okolice stawów i sadzawek, nawoływali nad rzeką, ktoś się nawet wybrał do Annopola, wypytując, czy nie widziano go nad Wisłą. Odkąd chłopcy odkryli i wzięli w posiadanie wyspę, nie było prawie tygodnia, żeby się tam nie wyprawiali na biwak. Zazwyczaj towarzyszył im ktoś starszy, zwłaszcza że trzeba było wypożyczać łódkę, ale czy to wiadomo, co takiemu wisusowi do głowy strzeli? 25 No i co się okazało. Badyl tego dnia otrzymał właśnie od kogoś nową książkę. W takich sytuacjach nie było siły, która by go mogła od lektury oderwać. Nie skutkowały ani pokrzykiwania matki, ani nawet perspektywa bliskiej klasówki, do której wypadało się przygotować. Badyl zaszywał się wówczas gdziekolwiek, a wybierał sobie zaiste przedziwne miejsca — dach komórki, schody na strych, starą jabłoń czy zagon zielonego groszku — i zatapiał się w lekturze. Tego dnia też szukał schronienia, pragnąc zniknąć sprzed czujnego oka matki i spokojnie przejrzeć nowy nabytek. Wybór, nie wiadomo dlaczego, padł tym razem na furgon piekarza stojący przed ich domem. Woźnica miał zwyczaj, po rozwiezieniu chleba do okolicznych sklepów, stawać w zacisznym zaułku przy ulicy Brzozowej. Podsypywał swojej chabecie obroku, a sam ruszał na poobiednią partyjkę kart do znajomych. 3adyl więc, pewien, że nikt go tu nie znajdzie, usadowił się wygodnie i oddał lekturze. Czy jednak książka nie okazała się dość ciekawa, czy też panujący upał nadto dokuczał chłopcu, dość że zmorzył go sen. Nad wieczorem piekarz wrócił i popędzając konia ruszył do domu, do Kraśnika. Kiedy Badyl się zbudził, stwierdził z przerażeniem, że wóz wjeżdża na ulice miasta. Nie podejrzewając niczego, woźnica pogadywał do konia, a ten kiwał łbem, widać spieszno mu było do wieczornego obroku. Nieco stropiony, ż książką za pazuchą, Badyl czym prędzej, nie oglądając się za siebie czmychnął z wozu. Znalazł się w sytuacji niewesołej. Nie miał grosza przy duszy, a jakoś nić się w stronę Annopola nie trafiało. I podczas gdy w Gościeradowie zastanawiano się, czy nie zawiadomić milicji, niedoszły topielec stał na skraju szosy w gęstniejącym mroku i machał na mijające go samochody. Los się wreszcie nad nim ulitował i koło jedenastej Badyl wrócił autostopem do domu. Miał wątłą nadzieję, że przemknie się chyłkiem do swojego pokoju i że cała historia ujdzie mu na sucho. Tymczasem w domu pełno było osób zaniepokojonych jego zniknięciem i współczujących. Pechowy Badyl wpadł prosto w objęcia ciotki Bigbita. Chłopcy doskonale znali trudny charakter tej niewiasty, woleli też trzymać się od niej z daleka. Teraz jednak nie dało się uniknąć spotkania. — A tuś mi, łobuzie! — Przytrzymała go za kołnierz. — Twoja biedna matka oczy sobie wypłakuje, a kawaler gdzieś się obija. Dostaniesz ty za swoje. Już ja tego dopilnuję. Strach, co się teraz z tą młodzieżą wyrabia. Za moich czasów jakby ojciec sprał pasem takiego gagatka, to ten przez miesiąc by siedzieć nie mógł — dogadywała ciągnąc winowajcę do jadalni, gdzie już gromadził się sąd rodzinny. 26 Co się potem działo, lepiej nie mówić. Badyl zresztą bardzo nie lubił wspominać tej historii. Wiercipięta westchnął ponownie. Gdyby to nie chodziło o napisanie listu do matki, poleciałby do Badyla i we dwóch upichciliby epistołę nawet na parę stron. Ale mama... Trzecie westchnienie. No bo nikt na świecie nie miał równie cudownej matki jak Wiercipięta. Wyznawali ten pogląd wspólnie z ojcem, chociaż tato za nic w świecie by się głośno nie przyznał, jak bardzo jest z matki dumny. Chłopiec przymknął powieki i zaraz zobaczył przed sobą krótko obcięte, zawsze trochę rozwichrzone włosy, połyskujące miedzią, najmilsze wesołe usta, przekorne zielone błyski w oczach... Z matki w ogóle był fajny kumpel. Nawet najbardziej zajęta — roboty w redakcji miała nieraz wyżej uszu — zawsze znalazła dla Wojtka trochę czasu, tylko dla niego, na własność. Nawet jeżeli nie mogła z nim rozmawiać, to i tak w jakiś przedziwny sposób potrafiła być razem, czuł jej obecność. Wyczyniali też wspólnie przeróżne nieprawdopodobieństwa. Ech, w ogóle dobre to były czasy. A wakacje... Spędzane zawsze razem, w najdzikszych, najwspanialszych zakątkach kraju, gdzie trzeba było sobie samemu radzić, zupełnie tak jak Robinson na bezludnej wyspie. Wówczas ojciec bezwzględnie obejmował władzę. Wiedział takie mnóstwo rzeczy. Wojtek podejrzewał nawet, że ojciec wie w ogóle wszystko, tylko się z tym nie ujawnia, aby się nie wynosić nad innych. Bo przy całej swej ogromnej wiedzy — naukowe prace ojca zdobyły mu rozgłos nie tylko w kraju, ale i za granicą, był on człowiekiem niezwykle skromnym, mrukliwym, zamkniętym w sobie. Zazwyczaj ludzie uważali go za okropnie surowego. To prawda, że umiał opanować każdą sytuację i utrzymać w karbach najbardziej niesfornych (Wojtek wiedział coś na ten temat), ale to dzięki temu, że był taki stanowczy. Jednak ci wszyscy, którzy znali go bliżej, wyczuwali jego niezwykłą dobroć. Wiedziano też, że w czasie wojny utracił całą rodzinę, że jako wyrostek, niewiele starszy od Wojtka, był ciężko ranny w czasie walk o Warszawę. Po wojnie z uporem, wytrwale przebijał się przez studia, sam sobie dawał radę, nikogo nigdy o pomoc nie prosząc. Uważano go za bezwzględnego, a on, po prostu, wymagając od siebie niezmiernie dużo, umiał też wymagać od innych. Nikt jednak nie przypuszczał, że ten poważny, zamyślony mężczyzna potrafi się niekiedy zachowywać całkiem beztrosko. To w obecności matki coś się w ojcu rozluźniało, jakby otwierały się jakieś 27 dotychczas mocno zatrzaśnięte drzwi. I śmiał się przy niej często — głębokim, szczerym śmiechem. Widocznie matka znała sekret wywoływania radości. Choćby ojciec wracał najbardziej znużony i zachmurzony, zielony błysk w oczach matki, jej od niechcenia rzucona uwaga sprawiały, że rozjaśniał się natychmiast. Bo z matką to było tak, jakby ją otaczało stale jakieś gorące, nieuchwytne światełko; miało się niekiedy wrażenie, że gdyby zechciała, potrafiłaby świecić w ciemności. „Jak robaczek świętojański" — pomyślał Wiercipięta i uśmiechnął się do tego porównania, ale zaraz przypomniał sobie, że te fruwające latarenki są w rzeczywistości niepozornymi, szarymi owadami. W jego matce nie było ani cienia szarości. I była piękna. Przynajmniej oni tak uważali. On i ojciec. Wojtek poczuł, że jeżeli jeszcze trochę powspomina, to gotów się zupełnie rozkleić, niby jakiś pętak z przedszkola. Zerwał się więc, zeskoczył z parapetu, machnął parę kozłów i wreszcie stanął na głowie. W tej niecodziennej pozycji zastał go dziadek Mikołaj. — Mam dla ciebie nowinę — oznajmił wchodząc i ciężko usiadł na tapczanie. Syknął przy tym cicho. Wiercipięta, wracając do. normalnej postawy, spojrzał" na dziadka uważnie. Pewnie znów bolą staruszka stawy. Jak tak dalej pójdzie, to dzia'dek gotów sobie na szpital zarobić. Lekarz wyraźnie ostrzegał przed lekceważeniem choroby i doradzał sanatorium. Dziadek decyzję odwlekał, namyślał się, to znowu rozmyślał. Wojtek podejrzewał, że wszystko ze względu na to, że nie miał komu powierzyć opieki nad chłopcem. Co prawda dziadek Mikołaj wcale nie był jego rodzonym dziadkiem, ani nawet żadnym krewnym, tylko po prostu dawnym wychowawcą ojca. Rodzice Wojtka nie mieli żadnej rodziny. Kiedy więc musieli wyjechać w różne strony świata: ojciec na wyprawę naukową, matka jako korespondent pisma, w którym pracowała, myśl, „z kim zostawić Wojtka", spędzała im sen z oczu. Wówczas ojciec zwrócił się o radę do dziadka Mikołaja, a ten nie tylko doradził, ale po prostu zjawił się sam w ich małym mieszkaniu na Piwnej i zaofiarował się, że na te dwa lata weźmie Wojtka do siebie. No i w ten sposób Wiercipięta zjechał wraz ze swoim dobytkiem do Gościeradowa. — Cóż to, nie jesteś ciekawy? — zagadnął dziadek zapalając fajeczkę: papierosy rzucił już dawno, ale przyjemności palenia fajki nie mógł sobie odmówić mimo zaleceń lekarza. — Ależ tak! Cóż to za nowina? — Byłem dziś w Lublinie. — Dziadek uśmiechnął się tajemniczo. 28 — Nic mi nie mówiłeś. — Wojtek spojrzał z wyrzutem. — Nie mógłbym cię zabrać z sobą, synku. Nie powinieneś teraz przed końcem roku opuszczać lekcji, zwłaszcza że... No i zresztą miałem dużo spraw do załatwienia. Byłem jeszcze raz u pana doktora Chojeńskiego. — No i jak? — Pojadę jednak do tego sanatorium. Nie miałem wielkiej ochoty, ale okazuje się, że nie można inaczej. Pewnie wyjadę w lipcu, może nawet i na całe dwa miesiące. Wojtek spojrzał pytająco. — Myślałem nawet o tym, żeby cię zabrać z sobą i gdzieś prywatnie w pobliżu ulokować. Ale cóż byś ty tam robił? Zanudziłbyś się na śmierć. Pomyślałem więc, że wyślę cię do mojego kompana jeszcze z czasów wojska. Wiele się razem przeżyło, z niejednego pieca chleb jadło, to bardzo ciekawy człowiek, zobaczysz. Napisałem do niego w tej sprawie i czekam właśnie na odpowiedź. Byłoby ci tam bardzo dobrze, zwłaszcza że miałbyś towarzystwo w swoim wieku, bo pan Walery ma dwie bratanice bliźniaczki. Wojtek się lekko skrzywił. Nie przepadał za towarzystwem dziewczynek. Te, które znał, to były przeważnie paple, nie umiały dochować żadnego sekretu, a w ogóle nie interesowały się niczym poza sukienkami i telewizją. Zresztą i w telewizji oglądały przede wszystkim stroje aktorek, lii tam, dziewczyny! — Widzę, że nie jesteś zachwycony — zakpił dziadek. — Skrzywiłeś się, jakbyś łyżkę octu wypił. — Ńie... ja... tak tylko — zająknął się Wojtek. Nie chciał sprawiać dziadkowi przykrości. Staruszek miał taką minę, jakby go kto na sto koni wsadził. Musiał się naprawdę poważnie głowić nad tym, gdzie swego pupila umieścić. — Gdzie mieszka ten dziadka przyjaciel? — zapytał pojednawczo. — To właśnie jest niespodzianka i... tajemnica. Powiem ci tylko, że jeżeli tam pojedziesz, to będą najwspanialsze wakacje, jakie sobie można zamarzyć. v Wojtek się uśmiechnął. Po eskapadach z rodzicami nawet pobyt na księżycu bez nich nie wydawał się szczególnie interesujący. Nie nalegał jednak, bo w przymrużonych oczach dziadka błyskało coś swawolnie i wesoło. — A jak tam z waszą Grą? — zainteresował się dziadek. — Dojeżdżacie już do finiszu? 29 — Wiaśnie mamy kłopoty — Wojtek spoważniał. — Na początku zdawało nam się, że to pestka zdobyć pierwsze miejsce. Niektórzy krzywili się, że to żadna zabawa zbierać wiadomości o tych okolicach, bo tu się nigdy nic ciekawego nie działo. No i wtedy siódma wystartowała z pomysłem, że pomogą gromadzić eksponaty dla izby pamiątek w Olbięci-nie. Nawet dziadzio się nie domyśla, co oni mają... Szablę, prawdziwą, starą szablę znaleźli! Powieźli ją do Lublina i tam jeden pan, który się interesuje starą bronią, powiedział, że to bardzo rzadki okaz! No więc, jak te patałachy mają coś takiego, to my nie możemy być gorsi, musimy ich czymś zaszachować... ..-■'•. — Poszukacje armaty. Jest dużo większa — doradził poważnie dziadek. — E, dziadzio to też się z nas nabiją. A my jeszcze wam wszystkim pokażemy! Oko wam zbieleje! Już nawet... — Wojtek ugryzł się w język. — Co ty tam chowasz w zanadrzu? — Dziadek przyjrzał mu się podejrzliwie. — Eh, wy, piwa jeszcze jakiegoś nawarzycie tymi poszukiwaniami. Pan Więckowiak mi się skarżył, że ktoś mu rozkopał łąkę pod lasem. Dziki tak nie zryją pola, powiada, jak ta łąka poniszczona. I jeszcze jakieś drążki pozatykali... Czy to nie wy przypadkiem maczaliście w tym palce?... Czego się cieszysz, koniu jeden?... , Wojtek leżał na brzuchu i skręcał się w paroksyzmie śmiechu. Zapchał sobie usta jaśkiem, ledwie mu nieszczęsną poduszczynę dziadek z rąk wydarł. — Oj, oj, nie mogę — pojękiwał. — Pana Więckowiaka łąka?... ojej... — i znowu parsknął śmiechem, aż łzy potoczyły mu się po twarzy. Dziadek był już nie na żarty zagniewany. — Gadaj mi zaraz, coście zmalowali. Pewnie znów jakąś zwariowaną hecę wasza paczka obmyśliła. Chwili spokoju z wami nie ma, chłopaki. A pomyślałeś jeden z drugim, ile szkody gospodarzowi narobiliście? — Kiedy to nie my. — Wojtek usiadł na podłodze i otarł twarz kułakiem. Odsapnął. — Bo to było tak. Przylecieli do nas malcy z czwartej okrutnie zafrasowani. Właściwie nie do nas, ale do Badyla, bo on u nich ma największy mir i poważanie. Ale myśmy byli pod ręką. „Ratuj, wołają, nic nie możemy wymyślić". No bo, dziadzio rozumie, tym łebkom też się zachciało uczestniczyć w Grze. 1 nie mogli wykombinować, od czego zacząć. Badyl zrobił natchnioną minę i powiada: „Zacznijcie od prehistorii. Znajdźcie jakąś osadę z okresu kamienia łupanego. Wykopaliska zróbcie". Te wykopaliska zaraz im się spodobały, że to niby taką naukową robotę 30 odwalą. Teraz mnie Badyl na świadka powołał i trochę im opowiedziałem o pracy archeologów, o odkryciach w Egipcie, o najnowszej wyprawie tatusia... Ale ten ich prezes klasowy, Mazurek się nazywa, podrapał się w łepetynę i mówi: „Kopać to my możemy, ale trzeba wiedzieć gdzie". Badyl do mnie: „Pomóż pętakom". Łatwo mu mówić „pomóż", kiedy ja ani w ząb. No więc tłumaczę im to, co sam wiedziałem o słowiańskich grodziskach. Na drugiej przerwie przytachali podręcznik z ryciną i pytają: „takie?" Badylowi coś odbiło i mówi, jakby zęby na tym zjadł: „No właśnie. A zanim się takie grodzisko odkopie, to wygląda czasem jak zwykły pagórek, trawa na nim rośnie, krowy się pasą, a w środku Bóg wie jakie wspaniałości". Mazurkowi ślepia się zaświeciły: „Tak — powiada. — Zwykły pagórek? Taki jak ten pod lasem koło pana Więckowiaka?" Badyl przytaknął, że taki sam. Widocznie oni w to uwierzyli i — jejku — zabrali się do badań naukowych... — Wiercipięta z radości machnął kozła. Dziadek również nie mógł powstrzymać śmiechu. — Ha, smyki — mruczał — odkryć im się zachciało. Nic dziwnego, że jak cała banda zaczęła badać tę łąkę, to nazajutrz Więckowiak nie mógł jej poznać... I oczywiście nic nie znaleźli? — Coś tam mają, tylko nie chcą pokazać. Ale chyba coś ciekawego, bo Mazurek chodzi ważny i nadęty. —i Powinniście in^poradzić, żeby jednak udobruchali gospodarza, bo jak ich kiedy na gorącym uczynku przyłapie, to gotów spuścić takie manto, że ruski miesiąc popamiętają. Ja go znam, wiem, że jest zapalczywy i nikogo nie będzie rozpytywał o racje. Przypuszczam, że wy, urwipołcie — tu dziadek sięgnął do ucha Wojtkowego, ale chłopak zręcznie się uchylił — prehistorią się nie zajmujecie? — O nie, nas interesują nowsze czasy. Badyl wprawdzie gdzieś tam wyczytał, że Gościeradów to bardzo wiekowa miejscowość, już u Długosza wymieniana, i nawet zaproponował, żebyśmy przygotowali jakieś żywe obrazy z tego okresu, ale wybiliśmy mu to z głowy. — O ile was znam, to i tak przywiązaliście się do jakiegoś szaleństwa. Niby to się nie domyślam, po co ci twoi koleżkowie przesiadują tutaj wieczorami? Niby nie widzę, jak znikacie na całe godziny? Konspiratorzy z bożej łaski... — Dziadziu! — Wiercipięta błagalnie zajrzał mu w oczy. — Wszystko opowiemy, ale jeszcze trochę. To naprawdę będzie wystrzałowy numer. — No dobrze, tylko się pośpiesz. Za dwa tygodnie koniec roku szkblnego i twój wyjazd w nieznane. 31 — Nie powiesz mi dokąd? — Mnie też wolno mieć sekrety — zaśmiał się starszy pan wstając. — Zobaczymy, czyj lepszy... Kiedy dziadek wrócił do siebie, Wiercipięta zasiadł do listu. Jakoś w końcu poopisywał rewelacje ostatnich dni. Zabierał się właśnie do streszczenia rozmowy z dziadkiem i snucia domysłów o wakacyjnej podróży, kiedy za oknem rozległo się przytłumione szuranie i zgrzyty, jak gdyby ktoś nader ostrożnie usiłował przeprawić czołg przez furtkę wiodącą na ulicę. Wojtek podskoczył do okna. Zatkało go. Kilku dryblasów z bandy Janickiego eskortowało dużą, blaszaną kadź, która zazwyczaj stała pod rynną i w.której, o ile było dość wody, bo beczka przeciekała w paru miejscach, chłopcy urządzali wyścigi zielonych żab. Zawodniczki, niezależnie od zdobytej przez nie punktacji, wypuszczano potem do ogrodu, emocji jednak w trakcie wyścigów było co niemiara. Teraz zdumiewało nie tylko to, że w biały dzień ktoś naj bezczelniej w świecie chciał sobie ten grat przywłaszczyć, ale że samej beczce widocznie znudził się pobyt pod rynną i postanowiła się przespacerować. Wprawdzie niezbyt pochlebnie świadczyło o jej guście to, że na towarzyszy spaceru wybrała sobie akurat Janicczaków, nie ulegało jednak wątpliwości, że poruszała się sama. Wiercipięta wlepiał w nią przez chwilę zdumione oczy, po czym wydał przenikliwy okrzyk wojenny i jednym susem znalazł się za oknem, gnając w kierunku uliczki, na której rozgrywała się cała scena. Okno naprzeciwko otworzyło się z trzaskiem i wyjrzała przez nie pani Leokadia, wielbicielka kotów — hodowała ich chyba kilkanaście — i zarazem wzorowa gospodyni, ale też i żywa kronika wszelkich gościeradowskich wydarzeń. Teraz na jej pulchnym obliczu malowało się niekłamane zdumienie. Bo oto najpierw ujrzała Wojtka w zawrotnym tempie forsującego zielony parkan i ciągle wydającego ów przeraźliwy wrzask, na zakręcie, dudniąc bosymi stopami, znikała banda urwipołciów, zaś na środku uliczki dreptała i podrygiwała zabawnie duża, blaszana beczka, popiskująca żałośnie. Pani Leokadia przeżegnała się nabożnie, gotowa przypisać niespodziewane beczkowe szaleństwo mocy złego ducha, ale już z sąsiedniego okna wychylał się dziadek Mikołaj wyrwany z poobiedniej drzemki, już otworzyły się drzwi kiosku spożywczego i jego kierowniczka, rudowłosa panna Jadzia, wyjrzała lękliwie, już Wiercipięta dopadłszy beczki łomotał w nią pięścią, pokrzykując przy tym zajadle. 32 I wówczas stał się cud. Oto beczka podskoczyła znienacka i poczęła chyżo uciekać, kolebiąc się i zataczając. Za nią gnał Wiercipięta. Beczka jednak, waląc przed siebie na oślep w panicznym popłochu, nie liczyła się widocznie z żadnymi przeszkodami, toteż nadziała się na rozłożysty kasztan -rosnący na rogu uliczki. Ze straszliwym rumorem odbiła się od pnia. przeleciała parę metrów, przewróciła na bok, a zdumionym oczom, licznie już zgromadzonych widzów, ukazały się bardzo brudne, chude łydki wierzgające w jej wnętrzu. Po chwili z wnętrza kadzi wypełzł zziajany i spocony Janicki, rozcierając potłuczoną łepetynę.' Ujrzawszy jednak rozjuszonego i pałającego zemstą Wiercipiętę, nie czekał dłużej i... rozejrzawszy się na strony, co tchu począł zmiatać w stronę pobliskiego zagajnika. Rozdział czwarty miłość Janickiego do artykułów żelaznych — nos matematyka — duchy w truskawkach — konspiratorzy Dzień zaczął się pechowo. Lało jak z cebra. Przed wejściem do szkoły akurat rozkopano ulicę. Badyl pośliznął się na glinie, teczka chlapnęła do wody. Ocierał ją niezgrabnie rękawem. Zeszyt do biologii, który był na wierzchu, trochę zamókł. Badyl rozłożył go przed sobą na ławce, wpatrując się w smętny zaciek. Cala nadzieja w tym, że Stawonóg nie będzie dzisiaj sprawdzał ćwiczeń. Wojtek przechylił się do tyłu. Badyl bowiem jako najwyższy w klasie siedział w ostatniej ławce. Na przerwie zbiórka — zasygnalizował. Stawonóg wkroczył do klasy. Gumowe podeszwy jego butów zostawiły na parkiecie wilgotne plamy. Wyjął chustkę i głośno wytarł nos. Zawsze wydawał się trochę zakatarzony, ale dzisiaj był w nastroju zdecydowanie jesiennym. Melancholijnie spojrzał na szyby, po których spływały strumienie deszczu. Otworzył podręcznik, zaczął czytać. Nie lubili takich lekcji. W ogóle nikt jakoś w całej szkole nie umiał się przywiązać do Stawonoga. Przyznawali, że jest poczciwy, ale taki jakiś bez wyrazu. Odbębni! swoje i znikał. Nie tak jak poprzednia pani, z którą się łaziło po łąkach, zbierając przeróżne okazy do szkolnej pracowni biologicznej i gadając ile wlezie. Pani zawsze mawiała z uśmiechem, że musi im otworzyć oczy, nauczyć przede wszystkim patrzeć — istotnie dzięki niej zaczęli dostrzegać masę niepozornych stworzeń, poznawali ich obyczaje i sposób życia. Człowiek uczył się takich rzeczy bez wysiłku, wiedza sama wchodziła do głowy. Stawonóg natomiast stosował metodę paznokciową: kazał wykuwać na pamięć całe strony z podręcznika. W ogóle był nieciekawy. Klasa przy nim gasła, stawała się ospała. Toteż nie mógł się nadziwić, słysząc na konferencjach czy w pokoju nauczycielskim, że szósta to najbardziej rozrabiacka, a zarazem najzdol- 34 niejsza klasa. On sam tego nigdy nie zauważył. Byli, jego zdaniem, raczej niemrawi. Teraz odchrząknął i podniósł na chwilę oczy znad książki. Patrzyli na niego, jak zwykle, sennie i bezmyślnie. Westchnął i pośliniwszy palec już miał odwrócić kartkę, kiedy naraz dosłyszał jakieś szmery. Zdawały się one dochodzić z. końca klasy. Podniósł czujnie głowę i kocimi krokami podszedł do Badyla zajętego akurat szybkościowym rozwiązywaniem zadań. Stawonóg bez słowa popukał palcem w rozłożony zeszyt. Badyl wstał bardzo czerwony. Nauczyciel wyciągnął rękę, mówiąc: — A zeszyt z biologii? Badyl wydostał powolutku spod ławki ów rozmiękły zeszyt, wymyślając w duchu na przeklęty los. Zanim jednak Stawonóg otworzył kajet, posłyszał powtórnie owe hałasy. — Co to ma znaczyć? — zapytał srogo marszcząc brwi. Nieszczęsny Badyl począł się skwapliwie tłumaczyć, myśląc, że to do niego skierowana jest ta wymówka: — Ja naprawdę nie chciałem, proszę pana... — Pytam, co to za hałasy — przerwał mu nauczyciel. To pytanie zelektryzowało całą klasę. Wyrwani z odrętwienia i oni dosłyszeli jakieś szmery, jakieś szuranie... — To za ścianą — poderwał się naraz Wiercipięta. Popatrzyli nań z niedowierzaniem. Wiadomo było powszechnie, że za ścianą znajduje się magazynek, od którego klucze dzierży woźny, pan Franciszek, i że o tej porze magazynek jest pusty. Stłoczyli się zaraz przy ścianie nasłuchując. Okazało się, że Wiercipięta miał rację. Z magazynku dochodziło jakoweś szuranie, postukiwanie. — Proszę pana, to mogą być włamywacze. Trzeba natychmiast uprzedzić pana Franciszka. — Badyl, podniecony, zapomniał o fatalnym zeszycie. Stawonóg zapomniał o nim także. Położyt kajet na ławce i polecił chłopcom skoczyć po woźnego, sam zaś wyszedł na korytarz. Po niecałej minucie ukazali się klasowi szybkobiegacze, wiodąc z sobą pana Franciszka. Biegł zasapany, powtarzając w kółko: — Któż to się mógł tam dostać? Przecież wczoraj sam zamykałem. Dobrze pamiętam. Zabrali te szpadle i zaraz za nimi zamknąłem... Drżącymi z przejęcia rękoma dobierał klucz. W magazynku ucichło raptownie, potem rozległ się trzask i szybkie kroki. W otwarte przez pana Franciszka drzwi władowało się pół klasy. Zatarasowali dokładnie wejście, ale zaraz ich woźny wyrzucił. Na korytarzu rozległ się tubalny głos Bartka: 35 — Co się tutaj dzieje, a? Czemu to nie na lekcji? — Panie kierowniku, włamywacze się zakradli do szkoły — poinformował podnieconym głosem Stawonóg. — Jacy włamywacze, skąd? — zahuczał Barcikowski. — Dobrodziej lekcją się zajmij, a nie włamywaczami. Fantazje jakieś się dobrodzieja trzymają, a? Nie posądzałem, nie posądzałem. A co tam, Franciszku? — Melduję, panie kierowniku, że jakiś huncwot tu grasował. Okno otwarte i błota wszędzie naniósł. Musi tędy wlazł. Tylko jak? Wczoraj..; A prawda — palnął się dłonią w czoło — ci z siódmej cosik strasznie długo wybierali szpadle. Musiał który zasuwkę u okna odsunąć, a potem to już było łatwo. Kierownik kręcił z powątpiewaniem głową: Franciszek niby wańka--wstańka zniknął na chwilę za stertą różności, po czym znów wyrósł przed Bartkiem: — Melduję, panie kierowniku, że puszków nie ma... — A co wy tu pierze trzymacie? — zniecierpliwił się Bartek. — Jakie pierze, co też pan kierownik mówi! — obraził się Franciszek. — Ja dobrze wiem, co tutaj było. Pierzyn nijakich tu nie trzymam. Ale co wiem, to wiem. Puszki takie wielkie tam stały, blaszanki niby. Kiedyś malarze farby tam mieszali... — A, blaszanki, mówicie? — zainteresował się kierownik. — I co, znikły? — A znikły, panie kierowniku. — Franciszek rozłożył ręce. — Nic więcej nie zginęło, to mogę zaświadczyć... Chłopcy z szóstej przyklejeni do drzwi magazynku wstrzymali dech. Ale że Bartek zmierzał już w tę stronę, coś tam pomrukując pod nosem, więc rozpierzchli się jak stado wróbli i wpadając do klasy obwieścili pozostałym: — Zginęły blaszane puszki! Resztę lekcji mieli z głowy. Klasa się rozgadała, Stawonóg daremnie nawoływał o ciszę. I on. zresztą był przejęty zuchwalstwem niezwykłych rabusiów. Gubiono się w domysłach. Jeden Wiercipięta zachowywał niezwykłe, jak na niego, milczenie. Na przerwie paczka spod znaku dyliżansu ulokowała się we wnęce za wieszakami. Tu było najspokojniej. Przez pięć minut mogli się naradzić. — Coś mi tu nie gra, chłopaki — powiedział Wojtek. — Wczoraj ta beczka, dzisiaj blaszanki. Coś mi się zdaje, że nasz przyjaciel Janicki znowu maczał w tym palce. — Ale na co mu to żelastwo? — spytał Bigbit. 36 1 — Ba, żebym wiedział... — Może zbiera złom — podsunął Badyl, ale bez przekonania. Nie miał im też za złe, że odrzucili to przypuszczenie jako nieprawdopodobne. No bo jak: warchoł Janicki i zbieranie złomu? To wyglądało raczej na większą rozróbkę, ale pojęcia nie mieli, do czego mogły służyć tak dziwnie kompletowane przedmioty. .Bigbit się zaofiarował, że popyta, kto z siódmej brał wczoraj szpadle. Wrócił po minucie z triumfalną miną. Ich przypuszczenia potwierdziły się. Szpadlami interesowało się paru kolesiów Janickiego, którzy mieli rzekomo sadzić drzewka. — Też coś, sadzić drzewka? O tej porze! — parsknął Badyl. — Dziwię się, że Franciszek im uwierzył. — Wiesz, jaki on jest. Lubi, jak młodzież pracuje. On by im trzepak do ubijania śmietany pożyczył, byleby miał nadzieję, że się czymś nareszcie zajmą. To jest jego własna metoda wychowawcza. Dzwonek przywołał ich do porządku. — Wiara, na miejsca — zarządził Wojtek. — Na dużej przerwie osobiście pogadam z kolegą Janickim. Jego zamiary jednak spełzły na niczym. Matematyk, ledwie wkroczył do ich klasy, zawęszył, jak gdyby poczuł jakiś niecnotliwy zapach. — No cóż, aniołki — zaczął słodko — myślicie sobie: koniec roku, uczyć się nie potrzeba. Otóż ja wam, sercaż wy moje, dowiodę, że się mylicie. Zadańko sobie sprawdzimy domowe, a potem zobaczymy. Mamy czas, rybeńki, bo zastępuję u was panią Bielakową, która się rozchorowała, więc sobie przez te trzy godzinki pogadamy. Mój nos mi powiada, że wam to na pożytek wyjdzie... Borysiuk, do tablicy. No i zaczęło się. Sądny dzień. Matematyk wałęsał się po klasie, wtykał nos do zeszytów, strzelał pozornie niewinnymi pytankami tu i ówdzie, maglował przy tablicy. Tylko Henryka nie ruszał. Ten miał u niego murowaną piątkę na koniec roku i na wieki wieków, amen. Za to w resztę klasy jakby grom strzelił. Nawet ci, co zazwyczaj potrafili się jakoś wyłgać, byli zmuszeni ujawnić swoją prawdziwą wiedzę matematyczną, która się w końcu okazywała kompromitująca. Straszliwy nos matematyka wykrył, że Badyl nie zna się ani w ząb na ułamkach, a Wiercipięta nie ma zielonego pojęcia o procentach, Zosia Pałkówna natomiast uważa tabliczkę mnożenia za wiedzę magiczną. Zaś Olek Wadecki zgłupiał tak doszczętnie, że zamarł beznadziejnie przy tablicy, wpatrując się w nią błędnym wzrokiem, jakby tam widział wypisany na siebie wyrok śmierci. Wreszcie minęły jakoś owe piekielne trzy godziny, a matematyk, zbierając się do odwrotu, oznajmił: 38 — Widzicie, koteczki moje, wam się tylko zdawało, żeście wszystkie rozumy pojedli, a staliście tu niby kapuściane głąby. Nie bójcie się, wezmę ja się za was w przyszłym roku. Radzę wam się przez wakacje zaprzyjaźnić z matematyką, bo inaczej marna wasza dola. Wyszedł dostojnie, dźwigając dziennik pod pachą. Pocieszało ich tylko to, że nie wstawił tam wpisanych w notesie stopni. Ale i tak pozostałe lekcje przesiedzieli jak struci. Kiedy wychodzili ze szkoły, deszcz chlusnął, jakby specjalnie na nich czekał. — Na dzisiaj nic z naszych planów. -- mruknął ponuro Wojtek. — Trzeba odłożyć całą akcję potwierdził Badyl. — Uprzedzę Jolkę. Warto byłoby jednak sprawdzić, co z tym Janickim. — Zdążymy go wypytać... - Bigbit machnął ręką. — Gorzej, że jak będzie tak lało. to z naszej wyprawy nici. — Może się jeszcze przetrze. — Wierzysz w cuda? Rozstali się w grobowym milczeniu. Po południu matka wydelegowała Badyla po sprawunki. Zatrzymał się przed spółdzielnią, składając kwiecistą, damską parasolkę, którą mu wręczyła jego rodzicielka przykazując, aby jej przypadkiem po drodze nie zgubił. Otrząsnął się z obrzydzeniem, bo strużka wody z okapu pociekła mu prosto za kołnierz. W sklepie było pełno ludzi. Sprzedawczyni odważała towar niespiesznie, wdając się w rozmowę z klientkami. Badyl z rezygnacją stanął na końcu ogonka. Naraz usłyszał w ciżbie przed sobą piskliwy głos Skwarkowej: — Oka zmrużyć nie mogę. Ledwie dochodzi dwunasta, coś zaczyna jęczeć za ścianą i stukać. Ani chybi dusza pokutująca. — A pani Skwarkowa w strachy wierzy? - ozwała się kobiecina w czerwonej chustce w kwiaty. — A jakże tu nie wierzyć, kiedy się niesamowite rzeczy dzieją. Nie jestem strachliwa, ale po tym, corrrwczoraj widziała, przyjść do siebie nie mogę. Jakby was to samo spotkało, miałybyście co do końca życia wspominać. — Niech pani lepiej głupstw nie opowiada. A przed snem radzę rumianku popić, to i przywidzenia odegna. Trzy budynie proszę... zwróciła się do ekspedientki energiczna pani, w której rozpoznał ciotkę Henryka. Przypomniały mu się niedawne z nią utarczki, skulił więc swą długą postać, starając się pozostać niezauważalnym. 39 — Co też pani o przywidzeniach mówi! — oburzyła się Skwarkowa. — Czy ja wyglądam na kogoś, komu się koszałki-opałki zwidują? — zwróciła się do zgromadzonych wokół niej słuchaczek. Kobiety skwapliwie i zgodnie potwierdziły, że nie wygląda. Skwarkowa spiorunowała groźnym wzrokiem przeciwniczkę, na której to jednak nie wywarło najmniejszego wrażenia, bo nadal załatwiała sporą listę zakupów. Skwarkowa tymczasem ciągnęła: — Co mi się przytrafiło, pytacie? Ano, słuchajcie. Mam ja w ogrodzie koło starej szopy plantację truskawek. Teraz przy nich dużo roboty, więc nawet Jolę, moją siostrzenicę, zagnałam do zrywania. I tak się dziewczyna całe dnie gdzieś wałęsa, niechże trochę pomoże. No i wczoraj w tych truskawkach był duch. Na własne oczy widziałam. — Jakże, duch w truskawkach? — szyderczo zapytała któraś z bardziej krytycznych słuchaczek. — W biały dzień9 — Ale gdzie tam, noc już była, koło jedenastej. Jolki jakoś długo nie widać, więc myślę sobie: zasiedziała się dziewczyna^w tych truskawkach czy co, bo to młode i łakome, tu sobie coś urwie, tam sobie coś zje, ani ta upilnować. No więc poszłam jej szukać. Podchodzę ja do tych truskawek, widzę — cóś bieleje. Myślałam, że to Jolka, więc podchodzę bliżej i wołam ją po imieniu. Aż tu patrzę, zjawa jakaś piekielna, ogień jej z gęby bucha. Małom tam ducha nie wyzionęła. Już chcę uciekać, aż jak mi coś nad uchem huknie... — Może sowa — wtrąciła ekspedientka. 1 ona przerwała pracę, i oparłszy się łokciami o ladę, przysłuchiwała się z zaciekawieniem. — Ale, sowa — żachnęła się Skwarkowa. — Chyba jakaś z piekła rodem. Ale jak mi tak huknęło, to podniosłam głowę i spojrzałam w górę. ! wtedy na dachu szopy zobaczyłam... — No — ponagliły ją kobiety, bo Skwarkowa umilkła przeżywając widocznie wzruszenia z poprzedniego dnia. — Drugiego upiora. Nieludzkiego był wzrostu i ramiona w górę wyciągał, jakby chciał wylecieć w. górę. To już tylko oczy zasłoniłam i biegłam do domu, ile miałam sil. Jeszcze gdzieś za sobą usłyszałam niby trzask i potem jęk straszny, to pewnie się te zjawy do piekła zapadały... — Co ci to, chłopcze? — zainteresowała się jedna z kobiet. — Chory jesteś? Badyl zgiął się wpół. Z jego gardła wydobywały się przedziwne dźwięki, jakieś zdławione piski. — Może on ma jakiś atak? — Skwarkowa przezornie cofnęła się na stronę. — Może to zaraźliwe? Niech on lepiej wyjdzie. 40 — Co też pani! Chłopak chory, ustać na nogach nie może, a pani tylko o sobie myśli — oburzyła się Bigbitowa ciotka, pochylając się nad Badylem. — No powiedz, synku, co ci jest? — Nic, nic — Badyl odzyskał przytomność, wyprostował się i zaczerpnął powietrza. Popatrzył na zatroskane twarze wokół siebie i zaczął pośpiesznie tłumaczyć: — Cukierek mi ugrzązł w gardle. To dlatego... Bardzo przepraszam. Patrzyły na niego podejrzliwie i nieufnie. Któraś z nich powiedziała: — Oczy ci się świecą, jakbyś miał gorączkę. Może się zaziębiłeś? Lepiej załatw szybko, co masz załatwić, a w domu niech ci matka malin zaparzy. Zaraz ci przejdzie — i popchnęła go do lady. Oszołomiony Badyl piorunem załatwił sprawunki, okazało się zresztą potem, że połowy zapomniał, po czym dziękując kobietom i unikając badawczego spojrzenia Skwarkowej, która trzymała się odeń z daleka jak od zapowietrzonego, wyskoczył na dwór. Zapomniał o matczynej parasolce, zapomniał o rzęsistym deszczu, gnał prosto do Wojtka. Wpadł do małego pokoiku jak wicher. Woda lała się zeń ciurkiem. Ściągając" z siebie przemoczone ubranie opowiadał przyjacielowi wydarzenie w spółdzielni, z aktorskim zacięciem naśladował pełną grozy relację Skwarkowej. Gdy skończył, obaj tarzali się ze śmiechu. Wojtek zerwał się, klaszcząc w ręce, i puścił się w dzikie tany wokoło stołu: — To znaczy, że się udało! To znaczy, że się udało! — Już ona więcej się koło szopy nie pokaże! Dyliżans uratowany — cieszył się Badyl. — Fajny miałeś pomysł z tymi duchami. — Widzisz, a nie chciałeś się do tego przekonać. — Ja? Skąd? Co za heca! Już nawet nie żałuję tego potłuczenia. — Nie musiałeś przecież tańczyć twista na dachu, nie zleciałbyś wtedy. - A skąd ja mogłem wiedzieć, że to paskudztwo w miejscu, gdzie stałem, akurat takie słabe. Ale za to kiedy dach się pode mną załamał i wrzasnąłem. Skwarkowa wzięła nogi za pas ostatecznie przekonana, że to piekielne moce wyprawiają taki harmider. — Fajowo to Jolka wykombinowała, żeby zwabić ciotkę w truskawki. Samo pohukiwanie za oknem wiele by nie dało. Musiała zobaczyć duchy na własne oczy. — Ale że dała się tak po nocy wyciągnąć do ogrodu... Jolka ma głowę na karku... — To przecież wcale nie było takie trudne. Skwarkowa jest pazerna, boi się, że Jolka więcej zje, niż nazrywa, więc i na ręce jej patrzy, i pilnuje 41 niczym pies Burek. A dziewczyna już wyżej uszu ma tych truskawek. Patrzeć na nie nie może. — Bigbit też sobie nieźle podjadł. Siedział w tej grządce dobre pół godziny. — No i popatrz, co za efekt. Wystarczyły dwa prześcieradła, latarka, trochę wapna na twarzy i upiór jak złoto... — Cii... — Wojtek położył palec na ustach. Do pokoju zajrzał dziadek. — Cóż to, i wy o duchach rozprawiacie? Temat dnia, można powiedzieć... O niczym innym się w Gościeradowie nie mówi, tylko o zjawach i strachach. Myślałem, że wy, chłopaki, macie więcej oleju w głowie i nie wierzycie w te brednie. — To dziadzio już od kogoś słyszał o upiorach? — Wojtek mrugnął na kolegę. — Gabryś mi dzisiaj rano przyniósł gazetę z poczty i powiedział, że na kobiety blady strach padł. Jedną z nich coś białego goniło po drodze, do drugiej ktoś o północy puka. trzecia widziała szkielet w ogórkach... — Nie w ogórkach, tylko w truskawkach — poprawił Badyl. — A ty skąd jesteś tak dobrze poinformowany? — Dziadek przyjrzał mu się znad okularów. — Słyszałem dzisiaj w spółdzielni. — Badyl niewinnie patrzył na dziadka.'— Okropne rzeczy opowiadano... — Aha, w spółdzielni, mówisz?... — mruknął dziadek bez przekonania i nadal spozierał badawczo na Badyla, który naraz zarumienił się po korzonki włosów. Wojtek zakręcił się niespokojnie 'na miejscu. Miał wyrobiony sąd na temat przenikliwości dziadka, która zdawała się niekiedy graniczyć wręcz z jasnowidztwem. Wolał odwrócić uwagę od kolegi. — To Skwarkowa sieje te ploty - odezwał się. — Tylko ona widziała duchy, nikt inny. A ludzie zdążyli już wszystko przeinaczyć. — Skwarkowa, powiadasz .— dziadek niespodziewanie poweselał. -Ano, jej to może wyjdzie na zdrowie... Sprawiedliwości ludzkiej się nie bała, sumienie ma nieczyste, nic dziwnego, że cienia własnego się lęka... Tak, tak — pokiwał głową wstając z miejsca. Od drzwi jeszcze się odwrócił i z drwiącym uśmieszkiem powiedział: — Miałem zamiar zapolować trochę na te straszydła, bo nie chciałbym, żeby się zanadto rozpanoszyły w Gościeradowie. Ale jeżeli to jest przedstawienie tylko.na cześć Skwarkowej, to się nie będę wtrącał. Tylko niech duchy lepiej uważają, bo jak ta jędza się połapie w czym rzecz, to i / ducha kości wytrząsnąć potrafi... — zniknął za drzwiami. 42 ' Stropili się. — Rozszyfrował nas. — Badyl szarpnął Wojtka za rękaw. — Musiałeś się z czymś wysypać. — Co ty myślisz, że ja papla jestem? — nastroszył się Wojtek. — Przecież niemożliwe, żeby się domyślił. '— Dziadek ma swoje sposoby, nie bój się. — Nie boję się, ale mi głupio. Rany, gdyby się moi starzy dowiedzieli! — Dziadek nas nie wkopie. Przecież powiedział, że się nie będzie wtrącał. Tyle że trzeba teraz akcję trochę zawiesić. Odczekać. — Skwarkowa do szopy za skarby świata nie podejdzie. Truskawki zresztą też się już kończą. Ale co zrobimy, jak się pojawi Ireneusz? — Już my go przepłoszymy, nie łam się. — Znowu duchami... — Badyl się skrzywił. — Facet jest cwany, nie uwierzy. — Mam na niego lepszy sposób. Zapomniałeś o kuferku? — Fakt. Ale przecież nie wiemy, co w nim jest. — Nie szkodzi. Musi coś w tym być, skoro facet tak truchleje, żeby się żywa dusza nie dowiedziała, co tam on trzyma w środku. No więc wystarczy dać mu do zrozumienia, że my wiemy, a spłynie stąd całą parą. — Razem z kuferkiem. — Ostatecznie to nie nasza sprawa, nie? Grunt, żeby dyliżans zostawił w spokoju. Badyl pokręcił głową niezupełnie przekonany. W tej chwili z sionki dobiegł ich wysoki, dziewczęcy głos. Ktoś rozmawiał z dziadkiem Mikołajem, słychać było śmiech, wesołe okrzyki. Zdumieni podskoczyli do drzwi. Na wieszaku wisiała ociekająca deszczem peleryna, a Jolka stała na środku kuchni wykręcając wodę z włosów. Zazwyczaj nosiła je puszczone luźno na ramiona, widocznie nie zmieściły się pod kapturem i teraz wyglądała, jakby dopiero co wyszła z kąpieli. Pojawił się dziadek z ręcznikiem, przygadując coś o braku rozsądku i zamiłowaniu do spacerów pod wodospadem. — Rany, co za topielica — wykrzyknął Badyl, zapominając, że jego własny przyodziewek schnie na sznurku w łazience, a on sam, przystrojony w pasiastą i przykrótką nań piżamę Wojtka, stanowić może zabawny widok. Jolka nie pozostała mu dłużna. — Cześć, ty zebro-żyrafo! To taką wdzięczność okazujecie, wyjce afrykańskie, za to, że się zjawiłam, aby wam opromieniać słotny wieczór? 43 — Nie bądź taka poetyczna, bo się rozpłaczę. — Badyl zamrugał powiekami i udał, że ociera łzy. — Nie wygłupiajcie się, rybeńki — Wojtek mimo woli wpadł w styl matematyka. — Nic jej nie będzie, dziadziu, najwyżej kataru dostanie — dorzucił pocieszająco, upychając swoich gości w mikroskopijnej izdebce. Dziadek, przypilnowawszy, aby wszyscy dostali po szklance gorącej herbaty, wycofał się do swoich apartamentów. — Stało się coś? — patrzyli na nią pytająco. Skinęła głową. — Nudziłam się jak mops w szufladzie, więc pod pozorem, że będę robić porządki, czmychnęłam ciotce spod ręki. Ona oka ze mnie nie spuszcza, ale jakoś udało mi się ją wykiwać. — Tylko bez wstępów, Jola — nie wytrzymał Badyl. Zmierzyła go wyniosłym spojrzeniem i ciągnęła zwróciwszy się do Wojtka, jakby nikogo innego w pokoju nie było: — Podobno mieliście ochotę rozejrzeć się, czy na strychu nie ma czegoś ciekawego. No więc odwaliłam za was tę robotę. Zresztą ciotka i tak nigdy by was za próg nie puściła — dodała pocieszająco, widząc, jak się chłopcom miny wydłużyły. Obiecywali sobie przecież tak wiele po owym zagraconym, legendarnym strychu pana Marciniaka, a tu dziewczyna uprzedziła ich zamiary. — To jest istna kopalnia osobliwości — powiedziała Jolka. — Czego tam nie ma!... Ciotce widocznie nigdy nie chciało się tam sprzątać. Zresztą ona w ogóle na strych nie zagląda, bo pranie wiesza zwykle w pustym pokoju koło kuchni... — Dziewczyno, streszczaj się — ponownie jęknął Badyl. — Jak mi tak ciągle będziesz przerywał, to już nic nie powiem — nadąsała się. — Spokój, Badyl — zarządził Wojtek. — A ty, Jolka, nie strugaj księżniczki, tylko jak masz jakąś rewelację, to wal od razu. Zaczęła nawijać na palec pasmo włosów. — Mnie się zdawało, że to ważne... Widzicie, tam trudno się połapać, tyle tych gratów. Ale zaraz niedaleko okna, bo tam jest takie okno zamykane na okiennicę, którą musiałam uchylić, żeby cokolwiek zobaczyć w tych ciemnościach, więc koło tego okna stała skrzynka. Weszłam na nią, żeby odsunąć haczyk, bo inaczej nie mogłam dosięgnąć. A jak zeskakiwałam, to zaczepiłam sukienką o żelazne okucia, więc się nachyliłam, żeby ją odczepić, i wtedy zobaczyłam, że to zupełnie taka sama skrzynka... 44 — Taka sama, jak co? — nie zrozumiał Wiercipięta. — No, jak ta, którą taszczył ten w czapce, jak mu tam... Ireneusz. — Sprawdziłaś? — Wojtek nie ukrywał swego podniecenia. — Nó... Badyl mi mówił, że tam na wieczku był herb z trzema podkowami. I tutaj też był. — Zajrzałaś do środka? — No pewnie. Ale tam nic ciekawego nie było. Parę starych książek. — Jakie to były książki? — zainteresował się Badyl. — A czy ja wiem? — Jolka wzruszyła ramionami. — Nie patrzyłam. Książki i już. — Znalazłaś coś więcej? — Chciałam dalej szukać, ale ciotka mnie zawołała, a skobelek był odsunięty, więc jakby weszła na schody, musiałaby się domyślić, gdzie jestem, a wtedy zamknęłaby strych na trzy spusty. No to poleciałam na dół» — Tłumaczyła wszystko obszernie, widocznie rozczarowana, że jej odkrycie nie wywarło wielkiego wrażenia. — Będziemy musieli się dostać na ten strych i zbadać go dokładnie — zdecydował Wojtek. — Znalazłaś ważny trop — dodał patrząc na dziewczynkę, która odwzajemniła mu uśmiech. Była rada, że jednak coś zwojowała. Badyl wszakże miał wątpliwości. — Nie słyszałeś, co ona mówiła, że tam jest żelazny skład pietruszki? Zabierze nam masę czasu przegląd tych rupieci. A Skwarkowa przez cały dzień się teraz z domu nie oddala, więc jak się tam dostaniemy? Pod jej okiem i mysz się nie prześliźnie. — Może jakoś ciotkę wywabię. — Jola zmarszczyła brwi, namyślając się nad najchytrzejszym sposobem. — To ci się uda raz, najwyżej dwa — Badyl nie ustępował. — Zresztą, ona gotowa się połapać, a wtedy cześć pracy. 1 duchy, i truskawki, i strych — to za wiele dobrego nawet dla kogoś o anielskiej cierpliwości. — Wyobraź sobie moją ciotkę jako anioła — parsknęła śmiechem Jola. — Skrzydła o... takie duże, aureola nad głową i te wąsy... Zawtórowali śmiechem. — Zaraz —■ powiedział Wiercipięta. — Badyl ma trochę racji, Ale skoro nie można tam przyjść w dzień, możemy się przecież zjawić w nocy. Będziemy mieli i więcej czasu, i spokój. — Ale ciotka zamyka własnoręcznie drzwi i okiennice na noc. Nie dostaniecie się do środka. 45 — Duchów tak się boi? — Duchów, włamywaczy, licho wie czego. W każdym razie w nocy to niemożliwe. — Czekaj — Wojtek coś rozważał. — Mówiłaś, że na strychu jest okno? — Właściwie tylko okiennica. Szyby tam me ma. — Zamykana na haczyk? Jola kiwnęła głową. Zaczynała się domyślać, o co chodzi. — No więc to bardzo proste. Wieczorem odsuniesz haczyk, przymkniesz okiennicę, żeby nie kłapała na wietrze, i pójdziesz lulu jak grzeczna panienka. A my już sobie damy radę. — Po drabinie wejdziesz? — Badyl patrzył na kolegę z podziwem. — Wejdziemy, braciszku, wejdziemy wszyscy trzej. Jeśli dobrze pójdzie, to powinniśmy się uwinąć w ciągu jednej nocy. — A ja nie mogłabym być z wami, Wojtek? — błagalny ton Jolki zwrócił uwagę Badyla. Spojrzał ze zdumieniem. Odkąd ją znał, pierwszy raz słyszał coś takiego. Lubiła komenderować, pokrzykiwać, w ogóle kozak nie dziewczyna, a tu patrzcie, patrzcie, Wojtka o pozwolenie pyta. — Zgoda — zapytany przyzwolił wspaniałomyślnie. — Ale ponieważ potrzebna jest nam czujka, więc przez-pierwsze dwie godziny ty będziesz dyżurować na schodach. — Po co? — Żeby nas twoja ciocia nie zaskoczyła przy poszukiwaniach. Myślisz, że zachwyciłby ją nasz widok? — Prawda — Jola spuściła głowę zawstydzona, że znów jej się coś wyrwało. A tak chciała zaimponować Wojtkowi, pokazać, na co ją stać. Początkowo złościł ją ten chłopak. Kpił, otwarcie kpił z dziewczynek. Patrzył na nią, jak jej się wydawało, z wyższością. Miała ochotę się na nim odegrać. 1 ta ciągła pobłażliwość, tak denerwująca, zwłaszcza gdy brał ją w obronę przed docinkami Badyla. Obrońca się znalazł! Z Badylem umiała sobie radzić sama bez niczyjej pomocy. Nieznośny był ten Wojtek. Ale... strasznie fajny... — Głowa do góry, Jolka! — Wojtek jakby odgadł jej myśli. — Jeżeli nie nawalisz z tym haczykiem i potem nam pomożesz szukać, na pewno coś ciekawego wyszperamy. 1 w ogóle to był dobry pomysł, że zaczęłaś zwiad od strychu. Myśmy o tym zapomnieli, tak nas te upiory pochłonęły — Wojtek chwalił ją jak najęty. — To kiedy zaczynamy? Dzisiaj? W taki deszcz? Czysta głupota! — naskoczył na nich Badyl wyraźnie poirytowany. 46 — A kolega z cukru? Jak baranek wielkanocny? — Jola odzyskała rezon. — Dzisiaj nie zdążymy. Trzeba Heńka uprzedzić, naszykować sprzęt oświetleniowy... — zadumał się Wojtek. — Tylko nie świece, błagam — wyrwało się Joli. — Tam byle iskra wystarczy... — Masz rację. Zabierzemy latarki. Dziadek ma taką dużą. Poproszę, może pożyczy. ;. — To ja już lecę. Zasiedziałam się aż strach. Ciotka na pewno zapyta, gdzie byłam. — Ojej, pilnuje cię jak niemowlaka — wydął usta Badyl. — Czekaj, przebiorę się, to pójdziemy razem. Mam parasolkę — pochwalił się. Wrócił po paru minutach już przyodziany i wyraźnie zaniepokojony. — Czy nie zostawiłem tutaj parasolki? — spytał zaglądając we wszystkie kąty. — Coś ty! Wcale nie zauważyłem, żebyś ją miał. — Ale miałem, dobrze pamiętam. Mama kazała jej pilnować jak oka w głowie. Dostała ją na imieniny od wujka. To zagraniczna, amerykańska parasolka — wyjaśniał z przejęciem. — Może spadła za tapczan? — położył się na brzuchu i wsunął rękę w szczelinę. — Zaraz, coś tam jest... Mam, mam!... — w tym momencie wrzasnął jak oparzony. Jola poderwała się na nogi. — Co ci się stało? — pytała zaniepokojona. Badyl wyciągnął prawicę zza tapczanu i machając w powietrzu rozcapierzonymi palcami, jęczał: - Ojej, ojej, pokłułem się aż do krwi. Patrzcie! — demonstrował liczne zadrapania. -— Co ty tam trzymasz? Wojtek przygryzał usta rozbawiony. — Jeża złapałeś, wiesz? On sobie spał spokojnie, a ty widocznie go zbudziłeś i chciałeś wyciągnąć, więc ci się najeżył. ■— Ha, ha, ha śmiała się Jola. v Przez drzwi zajrzał dziadek. - Co się tutaj dzieje, że tak wesoło? Spod tapczanu wytoczył się na krótkich nóżkach jeż, pofukując obelżywie. Obwąchal rękę Wojtka, dał mu się ugłaskać i zanieść do miseczki z mlekiem, które jął chłeptać łapczywie. Wojtek gładził go po złożonych kolcach. Joli też się podobał śmieszny ryjek i bystre oczka 47 tfSi' Badyl patrzył nastroszony, tak jakby tego jeża podłożono Łcam was — powiedział dziadek — ale lepiej już idźcie. 1,/cz nie ustaje. Całą noc może tak lać. Pożyczę wam lepiej L jest moja parasolka? — jęczał zgnębiony Badyl. t wpadłeś, to na pewno jej nie miałeś. I co się z nią stało? Li zgubiłeś — Jola niemiłosiernie odgrywała się na nim za ■Ljnki. — Mama ci podziękuje. ^■pstawiłeś w sklepie? Przypomnij sobie — Wojtek, widząc, że Lei, chciał pomóc przyjacielowi. Bad)' był dzisiaj w sklepie?- — Jola jakby sobie nagle coś Tak prosto stamtąd przybiegł do mnie. A jak ta parasolka wyglądała? Jak? No zwyczajnie. Jak parasolka — Badyl stękał zafrasowany. dądal się jej nigdy dokładnie. Nie interesowały go'takie rzeczy. ii co innego w głowie. Jak, do licha, wyglądało to paskudztwo? — Była różowe kwiaty. Aha, i na końcu rączki też miała jakiś kwiatek czy ^^K nie pamiętam... - Bo... widzicie -' Jola zawahała się mocno stropiona — ciotka isiaj przyniosła właśnie taką parasolkę w kwiaty i powiedziała, że izła przed spółdzielnią, że pewnie ktoś przejezdny zgubił, bo u nas :h rzeczy nie noszą, i że ta parasolka to jakby zesłana z nieba, bo jej ra właśnie się podarła. Badyl z wrażenia oparł się o ścianę. I ' co teraz będzie? э widzisz — pocieszał go Wojtek — nie masz się co martwić. es K z Jolką i odbierzesz parasolkę. Jeszcze Skwarkowej podziękujesz ' Za Pochowanie zguby. Sola /Ы ezeh ona sobje тше przypomni? — zapytał Badyl. Ale była to "u troska, bo rzeczywiście nie miał innego wyjścia. Ruszył ą Przygarbiony i zrezygnowany. Zamykając za nimi drzwi, c vv'lę wysunął głowę na zewnątrz, ale zaraz ją cofnął, bo wiatr i ^h całą siłą. Rozdział piąty sygnał o północy — na strychu — odkrycie — gdzie się podziała/drabina? Skrzypnęła lekko podłoga. Jeż tuptający naokoło pokoju — przywykł bowiem do nocnych polowań i ani myślał z nich zrezygnować, chociaż żadną zdobyczą nie mógł się pochwalić — podniósł ryjek w górę i zawęszył. Uspokojony znajomą dłonią, która musnęła jego kolce, fuknął tylko i ruszy! w dalszą wędrówkę. Okno na parterze uchyliło się bezszelestnie, wysunął się przez nie niewielki cień, zeskoczył na trawnik i pomknął wzdłuż podmurówki. Żwir na ścieżce zazgrzytał pod stop"ami. Wydostawszy się na uliczkę nocny marek wyprostował się i odetchnął z wyraźną ulgą. Ruszył przed siebie raźnym krokiem, nie wahając się ani razu w wyborze drogi, widocznie doskonale otrzaskany z okolicą. Przed niewielkim domkiem ukrytym w kępie drzew o mały włos nie wpadł na Hrugi cień, przypominający kształtem dorodną tykę od chmielu. — Aj, wlazłeś mi na palec — syknął chudzielec i złapawszy obolałą stopę, jął podskakiwać na drugiej nodze. — Nie wygłupiaj się — doradził mu serdecznie niższy. — Najpierw sterczysz na środku drogiv a potem masz pretensję. Gdzie Bigbit? - A licho wie. Powinien już tu być. On ma przecież najbliżej. — - Może zaspał? — To całkiem możliwe. Przysięgał, że oka nie zmruży, ale jemu wystarczy głowę do poduszki przyłożyć i już chrapie. A w dodatku po akcji S jest ciągle niedospany. — Akcja S, czyli strachy — zaśmiał się Wojtek. — Słuchaj, Badyl, pójdziemy po niego. Bo to się zanosi na dłuższą przeprawę, a czasu nie mamy tak dużo. Słońce teraz wcześnie wstaje. Musimy zniknąć przed świtem. — Może jeszcze zdążę trochę się zdrzemnąć. Oczy mi się kleją. Od 4 - Karkołomna era 49 zwierzaka. Jeden Badyl patrzył nastroszony, tak jakby tego jeża podłożono mil specjalnie. — Nie wyrzucam was — powiedział dziadek — ale lepiej już idźcie. Późno jest, a deszcz nie ustaje. Całą noc może tak lać. Pożyczę wam lepiej swój parasol. — Ale gdzie jest moja parasolka? — jęczał zgnębiony Badyl. — Kiedy tu wpadłeś, to na pewno jej nie miałeś. — No więc, co się z nią stało? — Po prostu zgubiłeś — Jola niemiłosiernie odgrywała się na nim za poprzednie docinki. — Mama ci podziękuje. ' ' — Może zostawiłeś w sklepie? Przypomnij sobie — Wojtek, widząc, że to nie przelewki, chciał pomóc przyjacielowi. — To Badyl był dzisiaj w sklepie? — Jola jakby sobie nagle coś przypomniała. — Tak, prosto stamtąd przybiegł do mnie. — A jak ta parasolka wyglądała? — Jak? No zwyczajnie. Jak parasolka — Badyl stękał zafrasowany. Nie przyglądał się jej nigdy dokładnie. Nie interesowały go takie rzeczy. Miał co innego w głowie. Jak, do licha, wyglądało to paskudztwo? — Była w różowe kwiaty. Aha, i na końcu rączki też miała jakiś kwiatek czy gałązki, nie pamiętam... — Bo... widzicie -4 Jola zawahała się mocno stropiona — ciotka dzisiaj przyniosła właśnie taką parasolkę w kwiaty i powiedziała, że znalazła przed spółdzielnią, że pewnie ktoś przejezdny zgubił, bo u nas takich rzeczy nie noszą, i że ta parasolka to jakby zesłana z nieba, bo jej stara właśnie się podarła. Badyl z wrażenia oparł się o ścianę. — 1 co teraz będzie? — No widzisz — pocieszał go Wojtek — nie masz się co martwić. Pójdziesz z Jolką i odbierzesz parasolkę. Jeszcze Skwarkowej podziękujesz pięknie za przechowanie zguby. — A jeżeli ona sobie mnie przypomni? — zapytał Badyl. Ale była to zgoła zbyteczna Iroska, bo rzeczywiście nie miał innego wyjścia. Ruszył więc za Jolą przygarbiony i zrezygnowany. Zamykając za nimi drzwi, Wojtek na chwilę wysunął głowę na zewnątrz, ale zaraz ją cofnął, bo wiatr i deszcz uderzyły z całą siłą. Rozdział piąty sygnał o północy — na strychu — odkrycie — gdzie się podziała /drabina? Skrzypnęła lekko podłoga. Jeż tuptający naokoło pokoju — przywykł bowiem do nocnych polowań i ani myślał z nich zrezygnować, chociaż żadną zdobyczą nie mógł się pochwalić — podniósł ryjek w górę i zawęszył. Uspokojony znajomą dłonią, która musnęła jego kolce, fuknął tylko i ruszył w dalszą wędrówkę. Okno na parterze uchyliło się bezszelestnie, wysunął się przez nie niewielki cień, zeskoczył na trawnik i pomknął wzdłuż podmurówki. Żwir na ścieżce zazgrzytał pod stopkami. Wydostawszy się na uliczkę nocny marek wyprostował się i odetchnął z wyraźną ulgą. Ruszył przed siebie raźnym krokiem, nie wahając się ani razu w wyborze drogi, widocznie doskonale otrzaskany z okolicą. Przed niewielkim domkiem ukrytym w kępie drzew o mały włos nie wpadł na ^rugi cień, przypominający kształtem dorodną tykę od chmielu. — Aj, wlazłeś mi na palec — syknął chudzielec i złapawszy obolałą stopę, jął podskakiwać na drugiej nodze. — Nie wygłupiaj się — doradził mu serdecznie niższy. — Najpierw sterczysz na środku drogiv a potem masz pretensję. Gdzie Bigbit? — A licho wie. Powinien już tu być. On ma przecież najbliżej. - Może zaspał? — To całkiem możliwe. Przysięgał, że oka nie zmruży, ale jemu wystarczy głowę do poduszki przyłożyć i już chrapie. A w dodatku po akcji S jest ciągle niedospany. — Akcja S, czyli strachy — zaśmiał się Wojtek. — Słuchaj, Badyl, pójdziemy po niego. Bo to się zanosi na dłuższą przeprawę, a czasu nie mamy tak dużo. Słońce teraz wcześnie wstaje. Musimy zniknąć przed świtem. — Może jeszcze zdążę trochę się zdrzemnąć. Oczy mi się kleją. Od 4 Karkołomna pra 49 tygodnia te nocne wyprawy... A jutro znowu matma Nawet nie miałem czasu zajrzeć do zeszytu. Dasz odwalić? — Gdyby to Heniek usłyszał! — Ale nie słyszy. A zresztą proszę ciebie, nie jego. — No dobra, dobra, wyciągaj nożyska, bo w tym spacerowym tempie to do jutra nie zdążymy. Szli drogą pod lasem. Henryk mieszkał w jednym z ostatnich domów. Po niedawnych deszczach powietrze było przenikliwie zimne i przejrzyste. Niebo skrzyło się od gwiazd. Kilka jarzyło się nad samym lasem. „Korona Północy" - Wojtek przypomniał sobie nocne wędrówki z tatusiem, który uczył go rozpoznawać poszczególne konstelacje. Wojtek przecież chciał być słynnym żeglarzem, jak Teliga, jak Baranowski, a żeglarz musi znać się na gwiazdach. Matka, towarzysząca tym lekcjom astronomii, zazwyczaj była zamyślona i jakby trochę nieobecna. Na próżno chcieli ją nauczyć imion gwiazd. Myliła je twierdząc, że gwiazdom nie są potrzebne imiona, że nawołują, się światłem — każda z nich miała przecież inny odcień, inną siłę blasku. Tę jedną konstelację zapamiętała. To było dwa lata temu, w czasie jej imienin. Obaj z ojcem wymyślali zawsze na te imieniny niezwykłe niespodzianki. Tego wieczoru zabrali ją na daleki spacer, mówiąc, że inaczej niepodobna przekazać przygotowanego dla niej upominku. I właśnie na dróżce pod lasem, bardzo podobnej do tej, którą teraz szedł, pokazali jej Koronę Północy, ofiarowali na własność. Była taka szczęśliwa... — Wojtek, coś ty, z konia spadł? Drogi nie widzisz? — Badyl ucapił go za ramię, inaczej zagapiony w niebo marzyciel rozłożyłby się jak długi, bo jakiś pniak napatoczył mu się pod nogi. Zatrzymali się przed niewielkim domkiem. Z ogrodu wybiegło duże psisko i poczęło łasic się do nich. Uspokajali go. jak mogli, bojąc się, że pobudzi domowników. W budynku jednak było cicho i ciemno, nikt nie dawał znaku życia. - Zaspał, na pewno zaspał - jęknął Badyl. — Trzeba go wyciągnąć. Choćby za uszy. -— Ale jak? Może zastukać w okno? — Zwariowałeś!? 1 ściągniesz nam na kark jego ciotkę. Ona nieraz skarżyła się na bezsenność. — Powinniśmy mieć sygnał. Indianie na ścieżce wojennej zawsze posługiwali się jakimś sygnałem na przykład pohukiwaniem sowy albo wyciem kujota. 50 — Л jaki jest glos kujota? — Nie wiem — wyznał Badyl z rozbrajająca szczerością. — Ale wyobrażam sobie, że jest przeraźliwy. — Odezwij się takim przeraźliwym głosem, a jeszcze straż pożarna tutaj zjedzie — zakpił Wiercipięta^ — A może zaszczekać? — Nie rób konkurencji Zbójowi. On ci tego nie daruje. Zresztą ciotka gotowa pomyśleć, że się złodzieje do domu zakradli. — Wiesz, już mam! Będę udawać kota. Ja bardzo dobrze naśladuję koty. Zresztą taki sygnał nikomu nie wyda się podejrzany. Koty lubią się szwendać po nocy. A może ten śpioch się wreszcie obudzi. — Fajnie, tylko już — Wojtek popędzał kolegę. — I tak straciliśmy kupę czasu. Badyl orzelazł przez płot, przycupnął na grządce pod oknem i zaczął pomiaukiwać. Z początku były to delikatne i zgoła rzewne dźwięki. Gdy jednak nie odnosiły żadnego skutku i dom pozostawał nadal uśpiony, Badyl, przywiedziony do desperacji, począł z siebie wydawać odgłosy, jakich mógł mu pozazdrościć najroślejszy i' pełen furii kocur. Przymknął oczy i miauczał zapamiętale, aż srę zanosił. Wojtek, słysząc te produkcje wokalne, pomyślał nie bez słuszności, że głosu Amadeuszo-wi-Hipolitowi jednak nie brakuje. W tym samym momencie okno nad przykucniętym Badylem otwarło się z trzaskiem i coś kudłatego przejechało mu po grzbiecie. W ciemności rozległ się poirytowany kobiecy głos: — A pójdziesz? Poszedł precz! A psik! Zbój, Zbój, bierz go! — zagrzewała psa do utarczki z domniemanym kocurem i wywijała tak zaciekle szczotką do zamiatania, że zanim Badyl zdołał chyłkiem zrejterować na bezpieczną pozycję w krzakach, oberwał jeszcze parę razy — a ciotka Henryka rękę,miała mocną. Zbój, nie pojmując, o co mają do niego pretensję, ponieważ jako żywo nie mógł wy wąchać w pobliżu żadnego kota, włączył się do akcji powarkując i poszczekując gorliwie. W oknie pojawiła się biała sylwetka i zaspany głos zapytał: — Co się stało? — Ten się jeszcze pyta, co się stało! Jakiś kot od kwadransa tu harcuje i drze się pod oknem jak opętany, umarłego by obudził, nie tylko mnie, która mam sen delikatny, a ten się jeszcze pyta, co się stało! Cały dom można by było wynieść z tobą razem, a ty byś się nawet nie obudził! Ledwie oko zmrużyłam! Cała noc zmarnowana! Do rana nie usnę. 51 — A która to godzina? — ciągle jeszcze niezbyt przytomnie zapytał Bigbit. — Chyba koło dwunastej. A żeby tego kota... — Co, już dwunasta? — jęknął Bigbit nagle zupełnie przebudzony. — Jejku! Dwunasta! 1 to był kot, mówi ciocia? — Chyba kota po głosie poznam — odparła lodowato ciotka. A potem z nagłą podejrzliwością dodała: — Coś taki przejęty, Henryczku? Gdzie idziesz? Zaczekaj!... — złapała go za ramię. — A może to twoja sprawka... Coś tu jakby walerianę czuć... — Ciotka wnikliwie pociągnęła nosem. — Naprawdę waleriana. Rozlałeś ją pod oknem, żeby koty przywabić, tak? Tłumacz mi się zaraz — i wzięła go za ucho. Bigbit pisnął żałośnie, ale tłumaczył się wyjątkowo niezdarnie. Domyślił się w lot, kim był sprawca kociej serenady pod oknem. Truchlał teraz z przerażenia na myśl o tym, że ciotka, powziąwszy podejrzenia, zechce zbadać sprawę dokładniej, a wówczas gotowa odkryć na grządce tulipanów pod oknem tropy bynajmniej nie kocie. W dodatku owe tulipany stanowiły ciotczyną chlubę. Niechby im się coś stało! Bigbita oblał zimny pot. Słuchając tej ożywionej wymiany zdań, Wojtek i Badyl skryci w gęstych zaroślach dusili się bezgłośnym śmiechem. Opamiętali się wreszcie, bo czas naglił. Henryka trzeba było tymczasem spisać na straty, domyślali się, że ciotczyną inkwizycja szybko go nie wypuści. Pomknęli więc w kierunku domu pana Marciniaka, gdzie obecnie królowała Skwarkowa. Badyl pomrukiwał pod nosem, że wyprawę należy odłożyć. — Okoliczności się sprzysięgły przeciw nam — mówił. — Bigbit wyłączony z akcji, a to właśnie on miał się postarać o drabinę. Licho wie, jakie jeszcze niespodzianki nas czekają. Musiał go wreszcie Wojtek przywołać do porządku, wymyślając od tchórzy. On, Wojtek, nie cofnie się, ale Badyl, jeśli taki lękliwy, może wracać do domu. Na takie oświadczenie Badyl zaprzestał wreszcie lamentów. Przed domem Skwarkowej istotnie czekała na nich niespodzianka. Niespodzianka miała gruby warkocz dyndający na plecach, przyodziana była fantazyjnie,-bo na różowej piżamie nosiła zielony sweterek, ponadto szczękała leciutko zębami — nie wiadomo, czy z podniecenia, czy ze strachu, czy po prostu z zimna. — Gdzie wy przepadliście? — przywitała ich. — Czekam i czekam. A gdzie Bigbit? — Odbywa ze swoją ciocią konferencję na szczycie. Nie chcieliśmy im przeszkadzać, więc z żalem musieliśmy się wycofać. 52 — Przecież to tak, jakbyście rzucili go smokowi na pożarcie! — Jola szeroko otworzyła oczy. — Ale to nie smok, tylko rodzona ciotka — pobłażliwie powiedział Wojtek. — Mała różnica — mruknął Badyl, ale tak cicho, że nie wiadomo, czy go ktoś dosłyszał. — Ale jak ty się tu dostałaś? — Bigbit wieczorem przywlókł drabinę i położył ją pod ścianą, ale potem zdecydował, że lepiej będzie od razu przystawić ją do okna. — Kiepski wariat! Przecież Skwarkowa mogła was zdybać przy tej operacji! — Skąd, ona teraz nosa nie wyściubi z domu po zmroku... Więc Bigbit ustawił drabinę, ja wyczekałam^ aż ciotka zaśnie, pobiegłam na strych i wyszłam przez okno. Wolałam na was tutaj zaczekać. Strasznie długo was nie było... — Jolka, musisz raz jeszcze sprawdzić, czy ciotka śpi, a potem obejmiesz dyżur na schodach — komenderował Wojtek. — Drugi będzie Badyl, na końcu ja. No, idź. Za pięć minut wchodzimy tam za tobą. Obeszli dom naokoło. W szczycie dachu znajdował się kwadratowy otwór, normalnie zasłonięty szczelnie okiennicą, teraz czarny i przeraźliwie pusty. Dziewczynka wbiegła lekko po szczeblach. Odczekali parę minut i podążyli za nią. Drabinę wybrał Bigbit w sam raz. — Skąd on ją wytrzasnął? — pomyślał Wojtek z podziwem. — Wielka szkoda, że Henryka nie będzie dzisiaj z nami. — Przy najbliższym przyjacielu czuł się zawsze w dwójnasób pewien siebie. Znaleźli się na strychu. Wojtek zapalił latarkę wycyganioną od dziadka, podszedł do drzwi, wyjrzał. Na najwyższym stopniu schodów siedziała skulona postać. Odwróciła się i pomachała ręką. Więc wszystko w porządku. Odwzajemnił jej uśmiech i cofnął się do Badyla. — Od czego zaczniemy? — zagadnął ten ostatni. Wojtek rozejrzał się po strychu. Ba, żeby to on wiedział. Było tu jeszcze więcej rupieci niż w ich szopie, piętrzyły się jakieś skrzynie, kufry, toboły. Jakby właściciel chciał kiedyś ten cały majdan zapakować, wsadzić na wóz, wywieźć i utopić w najgłębszej sadzawce. Niestety, nie uczynił tego, pozostawiając im pracę przypominającą zadanie Kopciuszka. Wojtek pomyślał o Jolce skurczonej na schodach. — Może jej zimno — zastanowił się. Zrzucił wiatrówkę i cisnął dziewczynce. Znów wrócił do kolegi 53 bezradnie stojącego na środku i okrągłymi z podziwu oczami wpatrującego się w otaczające go osobliwości. - Po kolei — wskazał mu prawą stronę strychu, sam zaś zajął się lewą. Ryli w zbutwiałych papierzyskach, w stosach gazet sprzed wielu lat, zaglądali do kufrów. W jednym z nich Badyl znalazł staromodne stroje. Widywał takie dotychczas tylko na obrazkach albo w telewizji. Oczy mu się zaświeciły. Przystroił się w wiśniowy kaftan ze złotymi wyszyciami, narzucił na to płaszcz z mieniącej się materii. Jola, która weszła na strych po odbyciu obowiązkowych dwóch godzin warty, aż pisnęła z zachwytu ujrzawszy go w tym przebraniu. Sama, zrzuciwszy wiatrówkę Wojtka, też sięgnęła do kufra, dobywając zeń cudaczną bufiastą suknię, jakiś kapelusz z piórami. Badyl skłonił się przed nią do ziemi. Dygnęła mu wdzięcznie. Ujrzał ich w tej pozie zakurzony Wiercipięta, który akurat wyłaził z jakiejś szafy, gdzie jednak nic godnego uwagi nie znalazł. Ryknął śmiechem na widok obojga. Wprędce jednak oprzytomniał. — Miałeś zluzować Jolę — zwrócił się do Badyla. — Daj spokój, Skwarkowa śpi, nic się nie dzieje — usiłował mu to wyperswadować Badyl. Wojtek jednak był nieubłagany. Wypchnął wreszcie strojnego Badyla na schody. Jola stanęła przed nim, gryząc w zamyśleniu koniuszek warkocza. — Co ty właściwie chcesz znaleźć? — spytała. — Nie wiem. — Wojtek rozejrzał się bezradnie. — Zdawało mi się że może tu będą jakieś wskazówki, jak odszukać skarb. Skoro nie możemy znaleźć tego listu... — Ona go widocznie nosi przy sobie. Przecież wszędzie,szukałam. — Jola potrząsnęła głową. — A zaglądaliście do tego kuferka? No, do tego z herbem na wierzchu. — Prawda, na śmierć zapomniałem. Gdzie on jest? Zaprowadziła go pod okno. Stał tam kuferek na oko wyglądający jak bliźni brat tamtego z szopy. Może tylko jeszcze bardziej obdrapany i sfatygowany. Dokładne oględziny jednak nic im nie dały. Wewnątrz były same książki, jeśli nie liczyć grubej warstwy kurzu. Podjęli więc dalsze poszukiwania. Po dwóch godzinach wrócił Badyl, szalenie zadowolony, że teraz na Wojtka kolej. — Przyjemnych nudów — życzył odchodzącemu. Wojtek przyszpiłił go wzrokiem. 54 Badyl jeszcze raz dobra! się do skrzynki. Począł przeglądać jej zawartość. Nie umiał wypuścić z ręki1 jakiejkolwiek książki, nie zajrzawszy do środka. Rozgrzeszył się teraz myślą, że w kuferku jest ich zaledwie kilkanaście. Jola nadal buszowała wśród tobołów w odleglejszej części strychu. Oderwał ją od tego zajęcia zdławiony okrzyk Badyla. Odwróciła szybko głowę. Może mysz? Trochę się jednak bała myszy. Ale nie. Badyl siedział na podłodze w swoim cudacznym kostiumie, trzymał w rękach jakieś rozlatujące się kartki i wyglądał na zaczytanego po uszy... Okrzyk Badyla zwabił na strych również Wojtka. Zawrzał gniewem ujrzawszy kolegę zajętego beztrosko czytaniem. Podbiegł do nifcgo. Badyl jednak w tej samej chwili podniósł głowę i zduszonym szeptem obwieścił: — Znalazłem klucz. — Jaki klucz? — patrzyli na niego nic nie rozumiejąc. Jako żywo dzierżył w łapie nie klucz, ale jakieś papierzyska. Badyl podniósł się i, wymachując im przed nosem owymi szpargałami, spytał: — Wiecie, co to jest? To pamiętnik pana Marciniaka. Wojtek niemal wyszarpnął mu z rąk pożółkłe kartki. — Skąd to masz? — Znalazłem. W tym kuferku. Posłuchajcie! — Badyl przerzucił parę stron. - Musiało być tego więcej, a tu są tylko kawałki, o, połowa jednego zeszytu, kawałek drugiego. Ale i tak coś niecoś można stąd wyczytać. — Poświecę ci! — Jola podniecona przysunęła się bliżej. Stanęła nad nim z latarką. Badyl siedząc na kuferku zaczął czytać: „W tej to nadziei spisuję, żeby jakiś ślad przecież pozostał. Widzę teraz, że młody byłem i głupi, a przy tym tamtą dawną sprawą zaślepiony, tak iż darować'panu Suchodolskiemu nie mogłem krzywdy, jaką rodzinie mojej wyrządził. Teraz widzę, że złej woli w tym nie było, tylko przypadek nieszczęśliwy, aiem wonczas tego nie wiedział. Żal też był we mnie tak zapiekły, żem ostatniej woli nieboszczyka nie dochował, co mi może Bóg wybaczy, bo winę swoją rad bym zmazać i póki życia szukać nie przestanę tego, com nieopatrznie i w zaślepieniu zaprzepaścił". — Nic z tego nie rozumiem - przerwała Jola. - — Siedź cicho! — zgromił ją Wojtek. — Czekajcie, teraz się zaczyna najciekawsze — powiedział Badyl. Odchrząknął i potarł nos wierzchem dłoni. - Zaraz, gdzie to było? Aha... „Dziad mój, Walenty Marciniak, gajowym był w majątku pana Suchodol- 56 skiego. Lasy a lasy tu wszędy, ciągnące się pod Zaklików i dalej.' A pan Eligiusz Suchodolski, bo tak się nazywał dziedzic, młody był jeszcze i polowania namiętnie lubił, ale nie te gromadne z nagonką, lecz samotne wędrówki ze strzelbą, w których mu najwyżej paru ludzi towarzyszyło. Dziadek dwóch miał synów. Ojciec mój ledwie pierwsze kroki stawiał, ale stryjowi Michałowi szło już na piętnasty. Dziedzic go sobie upodobał, że to chłopak zmyślny był bardzo i rozgarnięty, a wiedzy chciwy. Do szkół go obiecywał'posłać, a tymczasem przy sobie trzymał, do posług różnych używał, bardziej jak domowego, niż jak sługę traktował. Cieszył się mój dziad z lej pańskiej łaski, świetną sobie po niej obiecując przyszłość dla syna, ani wiedział, jakie nieszczęście się szykuje. Bo to nagle z dnia na dzień coś się w dziedzicu odmieniło. Michałka do domu odesłał, mówiąc, że na oczy go nie chce więcej widzieć. Chłopak się bożył na wszystkie świętości, że nic nie winien. Dziadek go na wszelki wypadek pasem złoił, miarkując, że nie było bez tego, żeby synal coś nie przeskrobał. Potem do pana Eligiusza poszedł, prosząc, iżby go do łaski i służby wrócił. Pan Eligiusz jednakowoż gniewny był strasznie. Krzyczał, że po tym, co zaszło, niech mu lepiej chłopak z drogi schodzi. A wiadomo było, że gniewem się łatwo unosił, a raz w gniew wpadłszy, jak by> dla wszystkich ludzki i serdeczny, za co go powszechnie kochano, w pasji mógł byl się strasznych rzeczy dopuścić, na nic niepomny, tak go furia zaślepiała. Czasy były wtedy niespokojne. Ledwie stłumiono krwawo powstanie, a pamięć o nim wciąż jeszcze była żywa wśród ludzi. Nie na darmo w 1863 roku przewaliła się tędy wojenna zawierucha, wielu w niej przepadło, o czym i teraz, jeszcze ciężko mi pisać przychodzi. Pan Eligiusz niby to z bronią nie występował, ale szeptano sobie, że powstańcom sprzyjał i wspierał ich, ile mógł, w żywności i broni. Małoż to razy nieznani ludzie po nocy do dworu w Gościeradowie pukali i zawżdy schronienie zyskali? Nie dałbym też głowy, czy misji jakiejś ważnej nie pełnił. Szpiegów z carskiego nasłania wszędy się pełno kręciło. Swój swemu nie wierzył. Mógł tedy pan Eligiusz i Michałka za zdrajcę uważać, bo to chłopak wścibski był i języka za zębami utrzymać nie umiał. Chłopcu to niesłuszne podejrzenie ciążyło. Zdziczał, począł od ludzi stronić, zrobił się małomówny i ponury, znikał na całe dni, po lasach się wałęsał. Może i umyślnie za panem Eligiuszem chodził, mniemając, iż wierność okazawszy, zdoła go o swej niewinności przekonać. Dziedzic o tym nie wiedział, ale miarkując, że go ktoś tropi, poczuć się musiał jak zwierz w matni, i pewnie umyślił, że nie zdrajca jego, ale on zdrajcę ucapi. 57 Dość na tym. że razu jednego dziad mój uslys/аі w stronie Szczeckich Dołów strzały. Wiedząc, że pan Eligiusz na rogacza się zasadzał, pośpieszył, chcąc mu pomóc z ubilą zwierzyną. Słynął bowiem dziedzic z pewności oka i ręki. wiedziano, że nigdy nie chybiał. Jakoż i tym razem nie chybił. Już podchodząc do jarów usłyszał mój dziad trzask gałęzi, jakby się kioś lasem przedzierał. Huknął więc. że idzie na pomoc, a za parę chwil zobaczył pana Hligiusza bez czapki, bez broni, jak dźwigał w ramionach postrzelonego i krwią zalanego Michałka. Nic już nic można było pomóc, chłopak był śmiertelnie ranny, na moment jeszcze przytomność odz\skal i widząc pochylonego nad sobą pana hligiusza. \\\kr/\knął: «Ja nic zdrajca». Krew mu się ustami rzuciła i skonał. Co tam między soną mówili pan hligiusz i mój dziad, nikt nie wic. Dziedzic, jak przedtem się w polowaniu kochał, lak od tej pory strzelbę rzucił i łowów zaprzestał, a także samotnych po okolicy spacerów. Dziadek mój potwierdził przed ludźmi, że wypadek to był nieszczęśliwy i że do pana hligiusza żalu w sercu nic chowa. Powiadali wszyscy, że dziedzic go przekupił, bo zobowiązał się ojca mego hojnie wyposażyć. Do szkół go posyłał, a potem nawet na studia za granicę, dzięki czemu ojciec mój nad stan wyrósł i mnie lepszą dolę mógł zapewnić. Dziadka mojego je\lnak owa losu odmiana i nadzieje na przyszłość pocieszyć nie mogły, w niespełna rok potem zmarł ze zgryzoty. To. co tu spisałem, wiem z opowiadań rodzinnych, pamiętam też, że mi od lat najwcześniejszych niechęć do pana hligiusza wpajano, i to nie tyle ojciec, co matka moja. która uważała, że tamto nieszczęście o wiele większymi nakładami dziedzic nam powinien wynagrodzić, jakby istniała jakakolwiek cena za krew wylaną. Wtedy też dowiedziałem się. o czym szeptano po kątach, że dziedzic zgromadził skarby olbrzymie, które nie wiadomo, komu pozostawi, bo dzieci własnych nie miał. a z bratem swoim, hdmundem, od lal żył poróżniony, tamten bowiem i narodowości, i ojczyzny się wyparłszy, na służbę do zaborców przystał. Tego to brata pan hligiusz wydziedziczył; mówiono, że majętność na dalszych krewnych przejdzie, ale co by uczyni! ze skarbem gdzieś schowanym, tego nie wiedziano. Mieszkając wonczas z rodzicielami moimi w Krakowie, przyjeżdżałem jednakowoż na lato do Ciościeradowa i z gościny pana hligiusza korzystałem, chleb jego jadłem, a chociaż dobry byl dla mnie niezmiernie, tego zapomnieć nie mogłem, że na jego rękach krew mojego stryja przyschła. W tej nienawiści rosnąc, nie mogłem jej przecie jawnie okazy- 58 wać, a nawet przeciwnie — wdzięczność i przywiązanie symulować, co mi zawsze matka moja zalecała, zachęcając też, żebym się o owym skarbie dowiedział, ile było można. W maju to było, kiedy listem pilnym pan Eligiusz mego ojca z Krakowa zawezwał. Ojciec i mnie z sobą zabrał. Zaraz po przyjeździe wysłano mnie do ogrodu, a oni zamknęli się w gabinecie pana Eligiusza. Debatowali tam długo, a potem zaraz ojciec wyjechał, przykazując mi pozostać i czekać na siebie. Nazajutrz — dobrze pamiętam ten dzień, bo mi się żywo wrył w pamięć — o świcie pan Eligiusz kazał zaprzęgać do swej ulubionej karety i gdzieś wyjechał. Jak wrócił, konie były pianą pokryte, a on, z nikim nie rozmawiając, udał się do siebie. Wieczorem dopiero wołać mnie kazał. Zastałem go w sypialni siedzącego w fotelu pod złotolitą oponą, która, jak to wiedziałem, była jedną z najcenniejszych pamiątek rodzinnych. Jeden z przodków pana Eligiusza przywiózł ją wraz z mnóstwem innych bezcennych łupów z wyprawy wiedeńskiej, którą pod królem Janem Sobieskim odbywał. Pan Eligiusz oczy na mnie podniósł i długo mi się w milczeniu przypatrywał. Widno jakoweś podobieństwo między mną a onym postrzelonym przez siebie Michałkiem dostrzegł, a może mu się pamięć zmąciła, bo mówił potem do mnie, Michałkiem mnie nazywając, jak gdyby mego imienia zapomniał. «Michałku», powiedział, «weź ten oto klucz, któren wielkiej tajemnicy strzeże. Pamiętaj, żebyś jej nikomu przed czasem nie wydał, bo jest to sprawa, za którą już wielu ludzi głowę dało i krwią własną zapłaciło, rozumiesz?» Cóż mogłem na to powiedzieć. Wziąłem ów klucz misternie w żelazie rzezany i drżąc z niecierpliwości czekałem, jaką to mi dziedzic tajemnicę odkryje. Młody byłem i niesłychane historie w głowie mi się roiły. Już się widziałem w złocie i diamentach. Pan Eligiusz jednak, czy to, że czul się źle, czy też nie chciał wszystkiego zawierzyć nieletniemu chłopakowi, jakim wówczas byłem, przykazawszy ów klucz ukryć w bezpiecznym miejscu, kazał przyjść do siebie następnego dnia na rozmowę. Czekałem tej rozmowy podniecony tak, że oka zmrużyć nie mogłem . przez całą noc. Rano wielkie poruszenie wśród służby dało mi znać, że stało się coś niezwykłego. Jakoż istotnie, pana Eligiusza znaleziono w łpżu martwego". Badyl zmęczony przerwał czytanie. Siedzieli zasłuchani, zapatrzeni w niego^ Milczenie przerwała Jola. — To znaczy, że pan Marciniak jednak nie wiedział nic dokładnie o skarbie? spytała drżącym z podniecenia głosem. 59 — Rzeczywiście. Dostał tylko klucz, a reszty miał się dopiero dowiedzieć. Ale do rozmowy nie doszło... Czytaj dalej! — gorączkował się Wojtek. — Zaraz, tutaj jest kartka rozdarta i czymś zalana. Nic nie mogę odcyfrować. Poświeć bliżej. Jola zbliżyła latarkę do papierów, jednocześnie spojrzała mimochodem w okno. Zaczynało świtać. Powietrze nasączało się szarawą pozłotą. Gałęzią widoczną w otworze poruszał lekki wiatr. ' — Chłopaki, chyba pora się zbierać — Jola powiedziała to niepewnie. Żal jej było odrywać się od opowieści spisanej już tyle lat temu, w której jednak ciągle pulsował niepokój człowieka piszącego te staroświeckie zdania. Tę dziwną historię przeżywał będąc pewnie niewiele od nich starszym wyrostkiem. — Racja — poparł ją Wojtek, chociaż równie niechętnie. — Trzeba spływać. Zabierzemy to z sobą. — Wskazał kartki rozrzucone na kolanach Badyla. — Jolka, zamkniesz okno i galopem spać. Ani mru-mru! — stanowczo przeciął jej protesty. — Wieczorem wpadniesz do mnie, to się dowiesz reszty. O ile tam będzie coś więcej, bo nie zdaje mi się, żeby on cokolwiek wiedział. Pewnie przez resztę życia szukał tego skarbu. — Musimy się czegoś więcej dowiedzieć o panu Eligiuszu. Może to będzie jakiś nowy trop — ozwał się nagle Badyl, porządkując rozsypane na kolanach kartki. Podniósł się, a wtedy płaszcz fantazyjnie opadł mu z ramion. Wojtek załamał ręce. — Jak wy wyglądacie! Ściągnijcie te łachy! Ale już! Piorunem — poganiał. Podczas gdy oni przebierali się, Wojtek podszedł do okna. Nie umiał sobie jeszcze uporządkować w myślach zasłyszanej przed chwilą historii. Oto trafili na jakieś bardzo smutne, bardzo trudne ludzkie sprawy. Bawiąc się w poszukiwaczy skarbów, nie myśleli o ludziach, którzy się. z^ owymi skarbami stykali. Kim byli? Czego chcieli? O czym marzyli? Ile to osób nagle uplatało się w tamte wydarzenia... Chciał zaczerpnąć świeżego powietrza. Był zmęczony, chwilami wydawało mu się, że ta historia po prostu jest snem, że zaraz się obudzi, zapomni o wszystkim. Wysunął głowę przez okno. Rozglądał się po szarzejącym niewyraźnie sadzie. Nad łąkami stała mleczna mgiełka, połyskująca w niepewnym jeszcze świetle. Wyglądało to tak, jakby zamiast łąk rozciągało się ogromne 60 jezioro. Przypomniał sobie wędrówkę po Mazurach z matką i ojcem. Odetchnął. Niedawne napięcie ustępowało powoli. Naraz przetarł oczy i znieruchomiał. Przecież pod oknem powinna stać drabina, po której się tu dostali, drabina przyniesiona skądsiś przez Bigbita. Tymczasem widział przed sobą tylko pusty ogród. Może się przesunęła na bok? Wychylił się z okna prawie do połowy, aż zaniepokojony tą gimnastyką Badyl chwycił go oburącz i, rozeźlony, począł strofować: — Co ty wyprawiasz? Chcesz zlecieć i łeb rozbić? Wojtek bez słowa wskazał pustą ścianę. Drabina znikła. Rozdział szósty Bigbit w akcji — czerwona plama — pogoń '— na wyspie Henryk do rana oka nie zmrużył. Na połajanki ciotki odpowiadał wprawdzie półgębkiem, ale ta, powziąwszy jakieś podejrzenia, zagnała go spać, zostawiając wszelako szeroko otwarte drzwi od swego pokoju na dole. Ilekroć nieszczęsny Bigbit przewrócił się z boku na bok i łóżko pod nim zaskrzypiało, zaraz odzywał się z dołu tubalny głos ciotki, dogadującej w wymyślny sposób: „A widzisz, sumienie cię gryzie. Miałam rację, żeś w tym palce maczał. Chuliganić się zaczynasz, a taki był z ciebie dobry chłopak. Nie żeby specjalnie mądry albo rozgarnięty, ale poczciwy. Teraz się w towarzystwo jakichś obwiesiów dostałeś i chciałbyś się wałkonić. A niedoczekanie! Prędzej mi język kołkiem stanie, niż na to pozwolę. Już'wy mnie popamiętacie! Śpij, śpij, pogańska, grzeszna duszo, nie jęcz. Jutro jeszcze pogadamy!" Nic też dziwnego, że Bigbit dokładał starań, aby tej porannej rozmowy uniknąć. Piorunem spakował manatki, pajdę chleba wsunął do kieszeni i pognał do szkoły, tłumacząc opiece domowej, że jakąś zbiórkę na ten poranek ma naznaczoną. Nie mógł się doczekać spotkania z chłopcami. Chciał z nimi pogadać, wytłumaczyć się, naradzić. Ciekaw był także, co zwojowali na strychu, nie miał bowiem wątpliwości, że nie zrezygnowali z wyprawy. Zjawił się przed szkołą pierwszy. Przystanął niezdecydowany, powałęsał się trochę, aż pan Franciszek, który od czasu zniknięcia owych blaszanek z magazynku traktował wszystkich chłopców jak parszywe owce, kiwnął na niego i do pomocy zapędził. Harował więc Bigbit przy zrzucaniu węgla niemal do pierwszego dzwonka. Uwolniwszy się wreszcie, przybieżał do klasy. Rojno tu było i gwarno. Stanął na palcach usiłując w kotłującej się ciżbie wypatrzyć 62 przyjaciół. Matematyk wszedł do klas}. Pognali wszyscy na swoje miejsca, przepychając się i tłocząc, nauczyciel nie cierpiał bowiem bałaganu, a po niedawnych przykrych doświadczeniach nie chcieli z nim zadzierać. Jednak Wojtkowe miejsce obok Bigbita w trzeciej ławce pod oknem pozostało puste. Ostatnia ławka, w której rezydował Badyl, również świeciła pustką. Henryka ogarnęły niedobre przeczucia. Może się spóźnią, pocieszał się, może zaspali. Jednakże nie pokazali się również na drugiej i trzeciej lekcji. Na dużej przerwie Bigbit zjawił się z boleściwą miną u wychowawcy. - Strasznie źle się czuję, proszę pana. Czy mogę iść do domu'.' — Co ci się stało'.' Brzuch cię boli? Bigbit skinął głową. Ostatecznie to było najprosis/e wytłumaczenie. Kłamać nie lubił ani nie umiał. Teraz nic widział innego wyjścia. — Jeżeli mnie nie zwolni, to zwieję — zdecydował w ostatecznej rozpUe/y, Wychowawca jednak, który znal dobrze Heńka i wiedział, że żadne krętactwa do niego nie pasują, uwierzył, że chłopcu coś rzeczywiście dolega. - Musiałeś spałaszować coś niejadalnego. Może niedojrzale jabłka? Chodź, dam ci krople. Bigbit powlókł się za nim jak na ścięcie. Przełknął jakieś gorzkie paskudztwo, które nauczyciel szczodrze wysączył na łyżeczkę cukru; był golów wypić nawet porcję oleju rycynowego, na szczęście oszczędzono mu tej tortury. Nauczyciel, nie na żarty zaniepokojony ugodową postawą i żałosną miną Heńka, zwolnił go z pozostałych lekcji. - A jeżeli do jutra ci nie przejdzie, to też możesz nie przychodzić dorzucił za odchodzącym chłopcem. - Koniec roku, wiele nie strącisz. Dasz sobie radę. będziesz miał chyba najlepsze świadectwo w klasie. Bigbit puścił mimo uszu te zapewnienia. Niewiele go w tej chwili obchodziło cokolwiek na świecie. Zadręczał się myślą o losach przyjaciół. Spakował teczkę i pobiegł najpierw do Wojtka. Dom zastał zamknięty na trzy spusty, dziadek widocznie znowu gdzieś wywędrowal. Kolo domu Badyla kręciła" się jego matka. Wieszała pranie na sznurze. Bigbit przemknął chyłkiem, wołał, żeby go nikt w czasie zajęć szkolnych nie widział. Jeszcze może się donieść do ciotki i kłopot gotowy. Miał dosyć tych wiecznych kazań. Zresztą po dzisiejszej historii ciotka wzięła go na kici. Gotowa roztoczyć nad nim jeszcze ściślejszą kontrolę. 1 tak czuł się niekiedy jak rekrut przed sierżantem. Zatrzymał się koło domu Janickiego rozmyślając, dokąd się udać. ń i Pozostawała jeszcze Jolka.-Ale jak ją wywołać z domu, żeby nie zwrócić na siebie uwagi Skwarkowej? — Zaczekam — postanowił może wyśle dziewczynę do sklepu, albo co? Naraz dojrzał coś pod płotem i aż przetarł oczy ze zdumienia. Jednym skokiem znalazł się przy parkanie. Leżała tam drabina. Ta sama, którą wczoraj przywlókł od listonosza Gabrysia, pamiętał dobrze, że dwa szczeble miała świeżo wprawione, świeciły jasnym, nie zniszczonym jeszcze drzewem. Skądże się tu wzięła? Przecież mieli ją odłożyć koło szopy z dyliżansem, żeby mieć ją pod ręką na następne eskapady na poddasze. Niemożliwe, żeby chłopcy porzucili tak beztrosko cenny sprzęt. Musiał więc tę drabinę zabrać ktoś inny. Ale kto? Najpewniej Janicki, skoro leżała przed jego domem. Ale kiedy to uczynił? Rano czy jeszcze w nocy? Usłyszał jakieś głosy na drodze. Jednym susem przeskoczył płot i skrył się w rozłożystym krzewie bzu. Drogą zbliżało się dwóch wyrostków. Zatrzymali się przy furtce, Bigbit wyciągał szyję, ale nie mógł dosłyszeć, o czym rozmawiają. Janicki wszedł do domu. Drugi chłopak, w którym Bigbit rozpoznał Tolka, największego zabijakę z siódmej, czekał. Na ścieżce ukazał się znowu Janicki. Trzymał coś pod pachą. Wręczył to coś koledze. Bigbit, ryzykując, że go zobaczą, porzucił zbawczy bez i pochylony, prawie na czworakach, tak jak to czynili bawiąc się w Indian, zaczął się skradać wzdłuż szpaleru porzeczek. Tamci już się żegnali. Usłyszał, jak Janicki zaśmiał się i powiedział: „Damy im łupnia", na co Tolek odmruknął coś niezrozumiałego. „Wieczorem na wyspie" — dodał jeszcze Janicki. Heniek wysunął głowę z porzeczek i na chwilę oddech zamarł mu w piersiach. Janicki wracał do domu pogwizdując, a Tolek podnosił z ziemi coś, co mu widocznie przed chwila imadło. Podniósł, strzepnął, przewiesił sobie przez ramię i już oddalał się cienistą uliczką. Bigbit oczu nie mógł oderwać od niego, bowiem z ramienia chłopca zwisała, dobrze znana Heńkowi. beżowa wiatrówka Wiercipięty. Jeden rękaw kołysał się niedbale w rytm kroków Tolka. Rękaw ten umazany był czymś ciemnoczerwonym. — Krew! — przemknęło przez głowę Henryka. Już podrywał się, żeby biec za Tolkiem, kiedy znowu ukazał się Janicki. Tym razem prowadził rower, do którego miał przytroczony spory pakunek. Wsiadł na siodełko i nie oglądając się za siebie ruszył w kierunku przeciwnym niż Tolek. Bigbit stracił głowę. Którego z nich ścigać? W ogóle co się stało? Czyżby zranili Wiercipiętę? Mogło się to zdarzyć w otwartej bójce, tak. Ale tutaj rzecz miała posmak ukradkowy i tajemniczy. Przypomniał sobie naraz zasłysza- 64 ny przed chwilą fragment rozmowy. — Wzięli ich do niewoli! — pomyślał. Natychmiast wyobraził sobie całą scenę. Wiercipięta się bronił, on nie z tych, którzy potulnie, jak cielęta, dają się prowadzić. Musiało dojść do większej awantury. Pewnie napadli na nich całą bandą. A potem widocznie uwięzili ich na wyspie. Zaciskał, pięści w bezsilnej złości. Że też właśnie wtedy, gdy był przyjacielowi najbardziej potrzebny, tak głupio podpadł ciotce. A teraz zamiast iść na pomoc, powinien wracać na obiad. Spojrzał na słońce. Dochodziło południe. Z pobliskiego kościoła dobiegł go dźwięk dzwonów. Zbuntował się. Choćby go ciotka miała później zamknąć w domu na cały tydzień o chlebie i wodzie, choćby go nawet posadziła w piwnicy... Tu się zreflektował. W piwnicy ciotula przechowuje zapasy, więc na pewno nie umieści tam turkucia-podjadka, jak niekiedy w przystępie dobrego humoru nazywała Heńka. Mniejsza o to. Już ciotki głowa w tym, żeby obmyślić jakąś piekielną karę, ale on i tak na swoim postawi. Wojtek go potrzebuje. Nie wolno zawieść przyjaciela. Podniósł się wolno z ziemi, otrzepał spodnie. Potrącił nogą teczkę, która Jeżała tam, gdzie ją porzucił w pośpiechu. Gdzie ten bagaż ulokować? Do domu przecież wracać nie może, a z teczką nieporęcznie wlec się gdziekolwiek. Musi zresztą mieć wolne obie pięści. Nie wiadomo, do czego dojdzie. Tym razem nie daruje. Tak naleje Janicczaków, że spuchną na parę tygodni. Ruszył przed siebie, obmyślając plan uwolnienia towarzyszy. A więc uwięziono ich na wyspie?! Zachodził w głowę, jak do tego doszło. Wlekli ich taki kawał drogi? A przecież mogli się zamelinować o wiele bliżej. Może bali się, że chłopców ktoś znajdzie? Tak, na pewno dlatego. To było chytrze pomyślane. Na* wyspę teraz nikt nie zaglądał. Wybierano się tam dopiero na zakończenie roku szkolnego, harcerze przygotowywali program artystyczny, ognisko. Było jasne, że w rachubę mogła wchodzić tylko jedna wyspa — ta odkryta w czasie wiosennego zwiadu i dumnie wzięta w posiadanie przez całą szkołę. Nawet smarkacze z pierwszej i drugiej, których matki za nic w świecie nie puściłyby na tak daleką eskapadę, przechwalali się tą wyspą, opowiadając o jej wspaniałościach; oczywiście bujali, aż się kurzyło, prawdziwi odkrywcy wyspy trzymali bowiem buzie na kłódkę, poprzysiągłszy nie wtajemniczać byle kogo, zwłaszcza takich mikrusów. Kolo transformatora Bigbit skręcił na polną ścieżkę. Wolał ominąć szerokim łukiem domostwo ciotki, które wypadało mu po drodze. Lepiej nie kusić licha. * 5 - Karkołomna gra 65 Minął wypróchniałe i nadpalone uderzeniami piorunów drzewo. Ileż to razy, kiedy był jeszcze zupełnie mały. chował się tutaj w jego wnętrzu. Prawda! Przystanął rad z pomysłu. Teczkę ukryje w dziupli. Nikt jej tu nie znajdzie. W ten sposób do wieczora będzie miał zapewniony spokój. Ciotka najwyżej pomyśli, że zamiast przyjść na obiad, poleciał z kolegami, i czekając na jego powrót przygotuje sobie nową oskarżycielską mówkę. Niewiele go to w tej chwili obchodziło. Co ma być, to będzie. Byle szybciej na wyspę! Ukrył teczkę i uwolniony od ciężaru ruszył spiesznie, sobie tylko znanymi przesmykami. Klucząc tak dotarł wreszcie do szosy, daleko za Gościeradowem. Droga wspinała się tu pod górę, aby natychmiast na łeb, na szyję opaść w stromy wąwóz. Aż do Annopola, do Wisły ciągnęła się okolica rozfalowana, pełna wzniesień, nagłych spadzistości i rozpadlin. Czerwcowe słońce przygrzewało tęgo, jakby chcąc wynagrodzić nocne chłody, pola w jego blasku wydawały się srebrzyste; niedojrzałe, ale już kłoszące się zboże gładziły nieliczne podmuchy wiatru. Ciemniejące w oddali lasy rozbiegały się na strony, to znów przybliżały do drogi". Tam, gdzie szosa wpadała w wąwóz, piętrzyły się nad nią zbocza porośnięte ciernistą tarniną, bujną trawą i zielskiem. Cień na dnie tych jarów miał kolor butelkowego szkła. Gdy się stamtąd wypryskiwało znowu w otwarte i, zdawać się mogło, bezbrzeżne pola, oczy oślepione nagłym blaskiem przymykały się mimo woli. W rowach przy drodze kwitły niebieskawe łubiny: zieleń i błękit, zieleń i błękit. Henryk tyle już razy oglądał ten widok, a nigdy nie mógł napatrzeć się do syta. Ze wszystkich pór roku najbardziej lubił tę właśnie — zapowiadającą początek lata. Podskakiwał na wysokim siedzeniu w szoferce. Kierowca ciężarówki, wesoły, młody chłopak, który zgodził się podrzucić go do Annopola, brał wszystkie zakręty z kawaleryjską fantazją. Usta mu się nie zamykały. Rozpowiadał o jakiejś nocnej jeździe do Szczecina, o kilkudniowych wyprawach w Polskę. Ciężarówka, stary grat, ale wychuchany jak cacko, pędziła z hałaśliwym klekotem, zdając się przytakiwać swemu władcy. — Chciałbym tak prowadzić — pomyślał Bigbit, kiedy zwolnili wjeżdżając w wąskie uliczki Annopola. Pożegnali się z szoferem serdecznie, jakby razem beczkę solonych śledzi zjedli. Chłopak odjeżdżając wychyli! się jeszcze z szoferki, błysnął w uśmiechu białymi zębami i krzyknął coś, czego Bigbit nie dosłyszał, ale co 66 brzmiało jak zaproszenie do dalszej podróży. Zamachał dłonią w odpowiedzi i zrobiło mu się trochę pusto, kiedy tak stal samotnie na niewielkim annopolskim ryneczku. Trapiła go myśl, jak się dostanie na wyspę. Kiedy wyruszali całą bandą, wypożyczano łajbę u starego rybaka, mieszkającego koło kamieniołomów. Było jednak więcej niż pewne, że samemu Bigbitowi rybak łodzi nie pożyczy, a jeszcze gotów go do domu odesłać z powrotem. Mawiał, że za dużo widywał wypadków na Wiśle, żeby pozwalać niedorostkom pętać się po rzece samopas. — Kiedyż nareszcie dorosnę? — westchnął niecierpliwie Henryk. idąc obok stacji benzynowej znalazł się wkrótce na moście. Most wydawał się leciutki jak piórko, przelatywały po nim błyszczące auta, wesoło łyskając wypucowanymi szybami. Bigbit oparł się o balustradę i gapił się na przejeżdżające samochody. Bezbłędnie rozpoznawał marki. Motoryzacją przecież przejmował się tak samo jak matematyką. — Będę kiedyś budował samochody — postanowił. Który to już raz? Po chwili jednak począł robić sobie wyrzuty. On tu się samochodom przygląda, a tam gdzieś Wojtek czeka na ratunek i liczy na niego, na Bigbita. Z pewnością o nim w tej chwili myśli. Biedak, ani ręką, ani nogą ruszyć nie może, bo na pewno związały go te draby, inaczej Wojtek nie dałby się zawieźć na wyspę, raczej by walczył do ostatniego tchu... Bibgit ujrzał naraz pod powiekami tak wyrazisty obraz zmaltretowanego, poturbowanego i skrępowanego powrozami przyjaciela, że aż się wzdrygnął. Odwrócił się i przesłaniając oczy dłonią spojrzał w górę rzeki. Czerniała tam niewielka wysepka. To tam. Musi się na nią dostać za wszelką cenę. Forsownym marszem ruszył wzdłuż brzegu rzeki. Słońce stało już dość nisko, gdy znalazł się naprzeciw wyspy. Oddzielało ją od lądu niezbyt szerokie pasemko wody, ale nurt kłębił się w paru miejscach niespokojnie. Henryk umiał pływać znakomicie. Zazdrościł mu tego talentu nawet Wiercipięta, który w wodzie czuł się jak ryba. Teraz Bigbit zrzucił ubranie i nie namyślając się wiele zsunął się do rzeki. Chłód wody przejął go dreszczem, ale wprędce się rozgrzał zagarniając wodę szerokimi miarowymi ruchami ramion. Chciał być jak najszybciej na wyspie. Musiał zdążyć, zanim się tu pojawi Janicki i tamten drugi. Najpierw uwolnić chłopców, a potem już wsypią tamtym łobuzom. Chwycił gałąź zwieszającą się nisko nad wodą. Wydostał się na brzeg. Wysepkę porastały gęste zarośla, ale w jej centrum znajdowała się 67 niewielka polanka, na której kiedyś palili ognisko. Tc chyba tam ulokowano więźniów. Przedarł się przez klujące krzaki. Na skórze nabrzmiały mu czerwone pręgi. Zwłaszcza jedna witka uczęstowała go takim chlaśnięciem, że syknął. Wydostał się na wolną przestrzeń. Rozejrzał. Ani żywego ducha. Pod drzewem leżały jakieś tobołki, ale te go w tej chwili nie obchodziły. Obszedł raz jeszcze całą wysepkę dookoła. Znalazł ślady potwierdzające, że ktoś tu niedawno lądował. Nic jednak nie świadczyło o tym, że byli to Badyl z Wiercipiętą. A Jolka? Dopiero teraz przypomniał sobie dziewczynkę. Przecież i ją musiała porwać banda Janicczaków. A może to Jolka zdradziła? Nikt inny przecież nie byl wtajemniczony w ich zamiary. Skąd Janicki mógł się. dowiedzieć o wyprawie na strych, o drabinie'? Stał niezdecydowany. Że też nie poszedł wcześniej rozmówić się z Jolką. Tak byl przejęty widokiem zakrwawionej wiatrówki Wojtka, że natychmiast ruszył w pościg. Teraz tego żałował. Owionął go chłód. Podskoczy! parę razy dla rozgrzewki. Nie ma rady, trzeba wracać po ubranie, a potem do domu. Pomyśleć, że nic nie zwojował. Usłyszał naraz plusk wioseł. Pomknął na brzeg i przycupnął w zaroślach. Pod prąd przebijał się jakiś kajak. Byli już niedaleko. W jednym z wioślarzy Bigbit rozpoznał Janickiego. — Już ja z nim pogadam — pomyślał, zaciskając pięści. Poweselał. Jednak wyprawa mogła się okazać całkiem udana. Naraz spostrzegł, że tamtym idzie ni-etęgo. Prąd ich wyraźnie znosił na środek rzeki. Towarzysz Janickiego jakoś niemrawo dziobał wodę wiosłem. Janicki coś do niego powiedział, ten wstał... Kajak się zachybotal i naraz obaj pasażerowie znaleźli się w wodzie. Bigbit wyskoczył na brzeg. Dojrzał ciemną głowę Janickiego tuż obok kajaka. Jego towarzysza rzeka odepchnęła dalej. Szamotał się w wodzie bezradnie. Krzyczeli obaj. — On tonie - pomyślał Bigbit i runął do wody. Płynął co sił na pomoc. Ciężko mu szło, prąd byl silny, znosił. Dotarł w pobliże kajaka. Janickiego nie było widać. Gdzieś daleko mignęła głowa tego drugiego. Heniek wytężył wszystkie siły. Znalazł się wreszcie obok chłopaka. Byl najwyższy czas na ratunek. Tamten już szedł na dno. Heniek podpłynął bliżej, a wtedy nagle tonący kurczowo zacisnął mu ręce na szyi. Bigbit usiłował się wyrwać z tego dławiącego uścisku, ale małe dłonie trzymały jak kleszcze. Brakowało mu tchu. Raz i drugi zachłysnął się wodą. Próbował płynąć, ale chłopak uczepiony jego szyi ciągnął go na dno jak kamień. 6X Poczuł, że wsysa go jakiś podwodny wir. — To już koniec — przelecuuo mu przez głowę. W tej samej chwili podparło go czyjeś ramię. Wczepione weń pałce chłopaka rozluźniły uchwyt. Zaczerpnął tchu. Ktoś krzyczał mu w samo ucho. Ujrzał obok siebie Janickiego, jego twarz skurczoną od wysiłku. Zrozumiał, że to on przyszedł mu z pomocą. Był straszliwie osłabiony. Szumiało mu w głowie. — Muszę się wziąć w garść, muszę — powtarzał sobie. — Jeszcze trochę, jeszcze parę minut. Zbawczy brzeg jednak.zamiast się przybliżać, oddalał się coraz bardziej. Prąd ich znosił, a obaj byli zbyt osłabieni, żeby mu się przeciwstawić. Bezwładne ciało towarzysza zdawało się ciążyć jak ołów. Nagle obok siebie usłyszeli chlupot. Heniek jak przez mgłę dojrzał łódź podpływającą do nich i niewyraźny zarys twarzy człowieka, który wciągał ich do środka. Oprzytomnieli dopiero po paru minutach. Janicki pochylił się nad leżącym bezwładnie chłopakiem. — Nic mu nie będzie. Wody się trochę opił — rzucił szorstko ich wybawca. — Dzielnie go ratowaliście, widziałem z daleka. Szybciej nie mogłem przypłynąć. Wisła lubi tutaj szaleństwa wyprawiać. Niebezpieczne to miejsce. Cud jakiś, żeście się wszyscy nie potopili. Dobjli do brzegu. Parę chwil sztucznego oddychania wystarczyło, by niefortunnego pływaka przywrócić do życia. Usiadł wytrzeszczając zdumione ślepia. Bigbit w wystraszonym malcu poznał Mazurka, pędraka z czwartej, owego speca od wykopalisk. Ale po co, do licha, wybrali się na wyspę we dwóch z Janickim? Henryk nic już nie rozumiał. — A skąd jesteście? — Rybak, doprowadziwszy do przytomności malca, zapalał papierosa. — Z Gościeradowa — bąknął Henryk. Mężczyzna przyjrzał im się bacznie. — Z Gościeradowa, powiadasz? Ano kawał drogi. A noc idzie... Cóż ja z wami pocznę?... Zbierajcie się, zawiozę was do siebie. Przenocujecie, a rano odstawię was na tamten brzeg. Tylko rodziców waszych zawiadomić trzeba, że nic wam się nie stało. Heniek zadygotał. Pojawiła mu się przed oczyma bynajmniej nie świetlana postać ciotki. Mazurek natomiast, któremu razem z oddechem powróciła wrodzona ciekawość, zagadnął: — A gdzie pan mieszka, daleko? — A tutaj zaraz. W Zawichoście. — Rybak już odpychał łódź na wo- 70 dę. - Wskakujcie, chłopaki. Musicie się jak najszybciej napić czegoś gorącego. No, wiara, do wioseł. Posłuchali go w milczeniu. W niespełna kwadrans dobili do przystani w Zawichoście. Zapadał zmrok. W domach stojących na wysokim brzegu gdzieniegdzie zapalały się światła. Wisła pociemniała, pluskała o brzeg leciutko kędzierzawymi falami. Wierzyć im się nie chciało, że to ta sama rzeka, z którą niedawno toczyli tak zaciętą walkę. Teraz wydawała się łagodna i pieszczotliwa. Rybak mieszkał w niewielkim domku przy ulicy Sandomierskiej. Na ścianach rozpięte były róże, właśnie zaczynały kwitnąć. Ich zapach docierał przez szeroko otwarte okno do pokoju, w którym się znaleźli, gdy umyci, wytarci i przyodziani w suche ubranie zasiedli wokół stołu, gdzie w głębokiej misce parowały gorące kartofle. Wnuczka gospodarza, pyzata, jasnowłosa Helenka o roześmianych oczach i zadartym nosku, do której poczuli natychmiast ogromną sympatię, dolewała im szczodrze kawy z mlekiem, podsuwała chleb i ser, wniosła wreszcie garnuszek miodu, na co jej dziadek najpierw namarszczył się groźnie, niby chcąc pokazać, że nie ma zamiaru tak rozpieszczać powsinogów wyłowionych z Wisły, ale zaraz się zaśmiał rozbrojony przekorną minką dziewczyny. Widać było, że zawojowany jest przez wnuczkę z kretesem. Teraz dopiero, gdy nakarmieni i bezpieczni siedzieli w jasnym i gościnnym pokoju, uprzytomnili sobie, jak niewiele brakowało, aby ich eskapada zakończyła się zgoła inaczej. Przypomnieli sobie, jak mdlały im ręce pod naporem fali, i ten straszliwy wir, który ich wsysał w głębię. Chyba pierwszy raz w życiu słuchali potulnie wymyślań, jakich im gospodarz już teraz nie szczędził. Gdyby nie zjawił się w porę... strach pomyśleć, co by się stało. -"— No dosyć, dziadziu, dosyć, bo im rzekę obrzydzisz na całe życie — zaśmiała się Helenka. — Nie mam zamiaru zniechęcać ich do Wisły, ale chcę nauczyć szacunku dla niej. Wisłę trzeba najpierw dobrze poznać, żeby się z nią zaprzyjaźnić. Byle kogo ona do poufałości nie przypuszcza. Któż to widział, żeby się od tamtej strony kajaczkiem zapuszczać. Nic dziwnego, żeście rzekę rozgniewali. I lak dobrze, że uszło wam na sucho. - Niezupełnie na sucho — śmiała się Helenka. — Można ich było przez wyżymaczkę przepuścić, jak się tu zjawili. ' —: Pokazaliście, że szczeniaki z was i patałachy. I tacy chcą się z Wisłą 71 mierzyć. Tfu! To jak z tą muchą, co się chwaliła, że słonia osiodłała, bo mu siedziała na grzbiecie. A słoń trąbą machnął i z muchy mokra plama została... O tobie nie mówię — zwrócił się do Bigbita. — Widziałem, jakeś skoczył tamtym na ratunek. Gdyby nie ty, tobym pewnie z pomocą nie zdążył. — To nie byliście razem? — w niebieskich oczach Helenki malowało się zdumienie. — Skąd! — Mazurek pośpieszył z odpowiedzią, bo tamci dwaj udawali, że nie słyszą zajęci jedzeniem, tylko im uszy i policzki podejrzanie poczerwieniały. — Paweł wziął mnie na wyspę, bo mieliśmy zabrać stamtąd... — Urwał pod groźnym spojrzeniem Janickiego i dokończył niezręcznie: — takie różne rzeczy. A potem wstałem i kajak się przeważył, i chlupnąłem w wodę, a potem to już nic nie wiem, tylko że nagle zobaczyłem Heńka nad sobą... — Mało go pod wodę nie wciągnąłeś z tej wdzięczności, że cię ratował — warknął Janicki. < Bigbit spojrzał na niego z niedowierzaniem. Wolał jednak przy gospodarzu nie zaczynać rozmowy. Jego poprzedni niepokój o Wojtka trochę ucichł. Na wyspie go nie było... Więc może tamta podsłuchana rozmowa wcale go nie dotyczyła? Ale skąd" w takim razie wiatrówka? Trochę mu się mąciło w łepetynie od pytań i od niedawnych wrażeń. Gospodarz podniósł się z miejsca. Wybierał się na pocztę, aby zatelefonować do Gościeradowa, żeby się nie martwiono o zaginionych. — Już on tam powie swoje — myśleli pełni obaw. Ale co było począć. Nawarzyli tego piwa, więc je muszą wypić. ' Wyszli przed dom. Maleńki księżyc, czupurny młodzik błyskał nad przeciwległym brzegiem. Heniek uczuł naraz, że jego rękę ujmuje silnie czyjaś dłoń. Odwrócił się. Przy nim stał Janicki. — Chciałem ci podziękować, Heniek, za tego pętaka... Gdyby nie ty... Ja straciłem głowę... Niespodzianie dla siebie Bigbit odwzajemnił ucisk. — W porządku, stary. Ja ci też dziękuję. Za siebie... Ale musisz mi powiedzieć... — Co takiego? — tamten już się odsunął i przybrał obronną postawę. — Co zrobiliście z Wojtkiem? — Wojtkiem? — w głosie Janickiego znać było niekłamane zdziwienie. Spodziewał się widocznie zupełnie innego pytania. Naraz parsknął śmiechem i zaczął już gładko opowiadać: — Nic nie zrobiliśmy. Te dudki 72 tak się zaczytały, że żaden z nich o bożym świecie nie pamiętał. Myśleliśmy, że coś nadzwyczajnego szykujecie, a tymczasem wy jakieś szpargały zbieracie. Na makulaturę może? — dodał drwiąco, widząc jednak zaczepny gest Bigbita, zaraz się uspokoił. — No dobra, dobra. Więc, jak ci mówię, sprzątnęliśmy im sprzed nosa drabinę i jeszcze capnąłem dla kawału kurtkę Wojtka, bo leżała tuż obok okna. Jakieś świństwo tam stało w butelce, potrąciłem i nawet się rozlało, ale i to do niqh nie dotarło. Wyobrażam sobie,' jakie mieli potem miny! — Po co to zrobiłeś?-:— spytał Bigbit. Czuł, że cała jego złość opada. 1 jemu zachciało się śmiać. ; — Dla kawału. Chciałem was przechytrzyć. No i udało się. Ale teraz już nie będę, Heniek, daj grabę. Od dzisiaj sztama, co? — zajrzał mu w oczy. — Sztama — zgodził się nieco opornie Bigbit. — Ale jeszcze musisz mi wyjaśnić, co wy na tej wyspie... Do ogródka zajrzała Helenka. — Rozum straciliście, żeby tak na dworze wystawać po kąpieli? Marsz do domu. Dziadek zaraz wróci. Chyba macie na dzisiaj dość kazań... Posłuchali jej bez szemrania. Rozdział siódmy opowieść o pięknej Halszce i braciach zaczarowanych — spotkanie przed kinem ,,Albatros" — nowy trop Krzątali się pomagając Helence rozkładać sienniki. W domu pana Ambrożego, bo takie imię nosił ich wybawca, nie było tylu zapasowych łóżek, żeby się pomieścili. Ale i na sienniku na podłodze sypia się znakomicie. — Nie bójcie się, że dziadek was tam przed rodzicami obmaluje na perłowo — śmiała się Helenka. — Bardzo mu do serca przypadła wasza odwaga i wytrzymałość, a że musiał wam w uszy nakłaść, to zrozumiałe. Z Wisłą nie mą żartów. Na Czarnej Głębi wielu już ludzi straciło życie. — To miejsce nazywa się Czarna Głębia? — spytał Mazurek, główna sprężyna dzisiejszej przygody. On zresztą zdawał się najmniej brać do serca całą historię. — Aha — Helenka klepnęła pękatą poduszkę, wyprostowała się. — No, gotowe... O głębię pytasz? To przecież właśnie tam piękna Halszka śpiewem zwodziła flisaków, a gdy zasłuchani potracili głowy, ich tratwy rozbijały się o wysoki cypel, a oni sami szli na dno. — Jaka piękna Halszka? — To taka legenda. Nie słyszeliście jej nigdy? To dziwne, bo przecież wszystko zaczęło się w Annopolu, po waszej stronie Wisły. — Opowiedz. I tak nie pójdziemy spać, dopóki pan Ambroży nie wróci — zaproponował Bigbit. — Dobrze. Ale zgasimy światło, bo takich historii lepiej słucha się po ciemku. Dziadek opowiada znacznie ciekawiej niż ja. Można go słuchać bez końca. Żna tyle tych opowieści, że mógłby mówić od rana do wieczora. Jeszcze jak byłam mała, kiedy nie chciałam zasnąć, brał mnie na kolana i wtedy właśnie poznałam najpiękniejsze historie. A tę lubię chyba najbardziej... 74 Zasłuchali się. W ciemnościach głos dziewczyny zmieniał się, jakby przez jej usta przemawiały kolejno różne postacie, jakby je przywoływała do życia. — Nikt dokładnie nie pamięta, kiedy to było, może pięćset, może sześćset lat temu. W Annopolu, który się wówczas nazywał Rachów, mieszkała pani słynąca z dobroci, z miłosiernego serca i z tego, że na krzywdę ludzką patrzeć nie mogąc, wszystkim z pomocą śpieszyła. Kochano ją też w całej okolicy, czcią i szacunkiem otaczano. Miała dwóch synów na schwał, Sławomira i Jarogniewa. Ci, matkę swoją z całego serca miłując, do siebie też byli bardzo przywiązani. Nigdy się nie rozłączali, na polowanie czy na wojnę wyruszali zawsze razem, a kiedy szli do boju, miecze śmigały w ich mocarnych dłoniach, jeden za drugiego karku by rad nadstawił, nic też dziwnego, że za niezwyciężonych ich uważano. Układali o nich pieśni wędrowni śpiewacy; większą jednak sławę zyskali sobie w sercach ludzkich, bo nigdy się nie ociągali, aby krzywdę pomścić, łzy obetrzeć, potrzebujących pocieszyć. Radowała się pani Anna widząc to, "dumna była z synów i pyszniła się nimi. Ale i dobroć ludzka, i szczęście jedne serca zjednują, w drugich budzą zawiść. W lasach lipskich podówczas stal dwór innej kobiety, o której mówiono, że czarami się trudni, a zgryzotę na ludzi rada sprowadza, nic jej bowiem w większą złość wprawić nie mogło jak czyjś pogodny uśmiech, mówiono, że nocami w nietoperza się przemienia i krąży wokół zagród wypatrując, komu zaszkodzić. Miała i ona dwóch synów. Ci jednak dla bogactwa duszę by zaprzedali, a łupy, jakie zgromadzili w rodzinnym dworze, były ponoć niezmierne, cóż z tego, skoro wszystkie łzami ludzkimi i krwią splamione. Zebrali oni gromadę takich samych łotrzyków i czyniąc zasadzki przy traktach handlowych, napadali na kupców jadących z towarem. Aż kiedyś, zaczaiwszy się na jednego bogatego Ormianina, który ze Lwowa z synem jechał, zasadzkę uczynili, pachołków i jego samego wyrżnęli. Cudem jakimś ocalał syn kupiecki, pacholę młodziutkie, który, że go raniono zaraz na początku zwady, nieprzytomny na ziemię upadł, a oni, mając za nieżywego, zostawili go w spokoju. Radowali się też głośno, ile drogocennych przedmiotów i kosztowności dostało się za jednym zamachem w ich ręce. Tymczasem ów pacholik oprzytomniał, a chociaż z upływu krwi osłabł, zdołał się jakoś przekraść do koni, skoczył na ojcowskiego rumaka i pognał pomocy ludzkiej i sprawiedliwości szukać. 75 Trzeba trafu, że bracia z Rachowa polowali właśnie w tych stronach. Ci, wysłuchawszy opowieści o straszliwej zbrodni, gniewem zapałali okrutnym i skrzyknąwszy drużynę, uderzyli nagle na rzezimieszków, którzy czując się najzupełniej bezpieczni i pewni, że kary umkną, zaniedbali zwykłej ostrożności. Rozgromiono ich też w okamgnieniu, wkrótce trupy morderców legły obok zwłok pomordo\vanej przez nich czeladzi i kupca. Panowie 7 Rachowa zaopiekowali się owym pacholęciem, które długo się jeszcze z ran odniesionych leczyło we dworze rachowskim. Gdy wieść o śmierci synów dotarła do owej czarownicy, rzuciła ona klątwę na braci z Rachowa. Tejże nocy we dworze jej wybuchł pożar, w którym wszystko spłonęło, ona sama zaś znikła bez śladu. Minęło małowiele czasu, a na wysokim brzegu nad Czarną Głębią zamieszkała w niewielkiej chacie stara kobieta z dziewczyną wielkiej urody, Halszką ją nazywano. Szeptali ludzie, że starucha jest wiedźmą, która jakimiś czarami żywej Halszce serce z piersi wyjęła, a na to miejsce kamień okrągły włożyła, że w ten sposób zyskała nad dziewczyną władzę zupełną, a sama Halszka dla nikogo dobroci ani litości mieć nie mogła. Urodziwa to jednak była panna nad podziw. Lubiła stawać na brzegu nad ciemną wodą, czesząc swe długie, jasne włosy i śpiewając najcudniejsze pieśni, a głos miała taki, że kto go raz usłyszał, do śmierci zapomnieć nie mógł. Flisacy, płynący od Krakowa i Sandomierza ze zbożem, tak się niekiedy zapatrzyli w piękną Halszkę, tak zasłuchali w słodki głos, że nie dostrzegali wirów podwodnych. Tratwy wpadały jedna na drugą, rozbijały się z trzaskiem, ludzie szli pod wodę, mało kto się z tej kipieli uratował, a Halszka widząc to śmiała się i klaskała w dłonie. Radość jej była tym większa, im więcej ludzi zginęło. Musiała ona naprawdę mieć kamienne serce. Kiedy jednak o pięknej wietrznicy poczęto mówić coraz więcej, zdarzyło się, że ujrzał ją kiedyś Sławomir z Rachowa, a ujrzawszy, miłością tak wielką zapłonął, że zapragnął dziewczynę pojąć za żonę. Halszka słysząc jego słowa śmiała się tylko, ale ręki mu swej nie odmówiła. Ci jednak, co ów śmiech słyszeli, drętwieli, nieszczęście jakieś przeczuwając, był to bowiem ten sam śmiech, który towarzyszył śmierci nieszczęsnych flisaków. Tymczasem w Rachowie wyprawiono szumne weselisko, a pani Anna przyjęła Halszkę serdecznie, tak jak córkę własną. Dziwiła się tylko niezwykłej nieczułości dziewczyny, ale tłumaczyła ją sobie i wiekiem młodym, i zwyczajną, dziewczęcą płochością. 76 Zanim jednak liście z drzew opadły, już poczęto przebąkiwać, że Halszka zerka zalotnie na drugiego brata. Ten zaś jakby zupełnie oszalał, pod jej oknami się włóczył, był na każde skinienie. I tak się poczęła wielka między braćmi nienawiść. Aż raz Sławomir miecza dobył i brata na śmiertelny pojedynek wyzwał. Stanęły na annopolskim wzgórzu naprzeciw siebie dwie drużyny: Jarogniewa i Sławomira. Na próżno matka usiłowała pogodzić zwaśnionych braci. Obaj czuli taki wielki ból i gniew, że tylko krwią własną mogli je ugasić. Wyszła też Halszka ze swoimi pannami służebnymi przypatrywać się tej zwadzie. Liczko miała uśmiechnięte. Ubrana była strojnie, jak na wesele, perły dzwoniły na jej szyi, perły połyskiwały w jasnych włosach. Z okien dworu widziała to wszystko pani Anna. Patrzyła na obnażone miecze w dłoniach synów, ciągle jeszcze nie mogąc uwierzyć, że za chwilę rozpocznie się bratobójcza walka. Wtem Sławomir postąpił krok naprzód. Matka upadła na kolana i wznosząc oczy do nieba zawołała: — Lepiej niech się w kamienie obrócą, niżby się mieli wzajemnie zabijać! W tej chwili grom uderzył. Spojrzy pani Anna, a tu ani jej synów, ani drużyn, ani płochej Halszki nie widać. Stoją tylko na wzgórzu kamienie olbrzymie, ludzką postać mające... — Ja widziałem te kamienie — wyrwał się Mazurek. Chłopyś był świergotliwy jak wróbel i przymusowe milczenie widać mu ciążyło. Trzepał więc jak najęty, rad, że się wreszcie dorwał do głosu: — Jak z babcią byłem w Annopolu, to mi pokazywała na cmentarzu takie wielgachne głazy. Teraz ich niewiele zostało, bo podobno z niektórych budowano zaporę na Wiśle, ale kilka jeszcze Sterczy. I babcia mówi, że nocą to strach tam podejść, bo te kamienie niekiedy ludzkim głosem gadają. Jeden chłop, jak to usłyszał, to się tak przestraszył, że mu się w głowie pomieszało, poszedł do lasu i obwiesił się. I teraz też tam straszy. — Nie opowiadaj byle czego — ofuknął go Bigbit. Odkąd sam występował w głównej roli jako Upiór z Truskawek, bardzo sceptycznie oceniał wszystkie nadprzyrodzone zjawiska. Ale opowieść Helenki podobała mu się. Nigdy nie przepadał za baśniami, jednak w tej historii coś go zafrapowato. Może waleczność braci z Rachowa, może ich przyjaźń wzajemna... — Ale żeby się tak pokłócić o jedną głupią dziewczynę... — Myślał głośno. — Do czego to podobne?... — A ty co byś uczynił? — odezwał się od drzwi głos pana Ambrożego. Nawet nie zauważyli, kiedy stanął na progu. 77 — Ja? — zacukał się Henio. Jakoś w ogóle nie rozumiał, o co było robić tyle rwetesu. — Dziewucha diabła warta, no to przepędzić ją na cztery wiatry i już, a nie narażać starej przyjaźni dla takiej... — Гак to mniej więcej sformułował. Buchnęli śmiechem na to oświadczenie. Pan Ambroży przekręcił kontakt i pokój zalało ostre światło z żarówki uczepionej u sufitu. Poprzedni nastrój prysł. 7- A eo się stało z Halszką? — chciał się jeszcze upewnić Mazurek. — I z tą wiedźmą? Ciągle jeszcze szkodziła ludziom? — Wiedźmę, która pobiegła na brzeg wiślany, aby się ze złośliwą uciechą przypatrywać temu nieszczęściu, wicher zepchnął prosto w Czarną Głębię, gdzie zaraz utonęła. Mówią, że śmiałków, którzy tamtędy płyną, na dno wciąga, a czasem, jak się rzeka sroży i powodzią wzbiera, można ■wśród kotłujących się fal zobaczyć wykrzywioną w złości twarz czarownicy. Chłopcy wzdrygnęli się mimo woli. Wiedzieli, że to baśń tylko, ale ' czyjeż to lodowate szpony zaciskały się na ich słabnących ramionach, z czyją napastliwą potęgą walczyli?... — Pytaliście o Halszkę? — odezwała się Helenka. — Na tym wzgórzu, na które wybiegła, aby się przyglądać pojedynkowi braci, zbudowano potem wiatrak. Najlepszy to pomnik dla takiej' wietrznicy. — Powiadają też ludzie — wtrącił przekornie pan Ambroży — że ponoć wszystkie dziewczęta w tej okolicy rodzą się z kamieniem zamiast serca. I srogich czarów potrzeba, i wytrwałości, żeby im żywe serce w piersiach zabiło. — Próbował pan kiedy takich czarów? — zapytał ciekawie Mazurek. — A jakże — zaśmiał się pan Ambroży. — Jak byłem młody, za wielkiego czarnoksiężnika w tej materii uchodziłem. Ale z czasem zapomniałem stosownych zaklęć. Inni mnie w tym wyręczają. — I żadnego pan nie pamięta? — pytał zawiedziony Mazurek. Zwrócił się do Helenki: — A ty też masz kamień zamiast serca? Dziewczyna się zarumieniła i parsknęła śmiechem. Janicki pociągnął malca za ucho. — Nie wygłupiaj się — syknął. — Ja nie chciałem, jak mamę kocham... — zaczął piskliwie malec. Jego wywody przerwał pan Ambroży. — Ano właśnie. Dobrze, że sobie nareszcie o matce przypomniałeś, bo ona tam za tobą oczy wypłakuje. I zapowiedziała, że więcej cię z żadnym 78 obwiesiem nie wypuści. Będzie wam ciepło, chłopaki. Próbowałem was trochę wybielić, ale nie na wiele się to zdało — machnął ręką. — Jest tam jedna kobieta, która człowieka może na śmierć zagadać. — To moja ciotka — jęknął Bigbit. — Aha... Uuu, będziesz ty miał za swoje! Chciała tu zaraz po ciebie jechać, ledwiem wytłumaczył, że jutro do południa przeprawię was do Annopola całych i zdrowych, a dzisiaj to powinni wam dać spokój... Coście tak spuścili nosy na kwintę? To do Wisły macie odwagę, ale rodzona ciotka wam straszna? No, wiara, jakoś to będzie. Nie taki straszny diabeł jak go malują. Tymczasem spać. Dobranoc... Wyszedł zagarniając Helenkę ramieniem i gasząc po drodze światło. Jednak im nie do snu było. Mazurek nosem zaczął pociągać, ale że nie odpowiadał na ich pytania, więc dali mu spokój. Bigbit chciał jeszcze zagadnąć Janickiego, co miał do roboty na wyspie, ale po namyśle zrezygnował z wypytywań. I tak za dużo było tych rewelacji jak na jeden raz. Czy mu się kiedy śniło, że Janicki, tern sam Janicki, którego tak kiedyś nalał, ten warchoł i nicpoń, będzie go z takim poświęceniem ratował? Bo przecież inaczej nie dałby rady. I on, i ten mikrus, wczepiony weń jak pijawka, poszliby na dno jak amen w pacierzu. A Janicki przecież pływał nietęgo. Skąd w nim tyle odwagi, że zamiast ratować własną skórę, pomyślał o kolegach. — Jutro z nim porozmawiam — obiecał sobie Heniek i, pokrzepiony'tą myślą, zasnął. Dzień wstał słoneczny, jakby uśmiechnięty od ucha do ucha. Pan Ambroży miał jeszcze jakieś pilne sprawy do złatawienia przed południem, więc czekając na niego, postanowili obejrzeć miasteczko. Wczoraj zbyt byli zaszokowani niedawną przygodą, aby cokolwiek zauważyć. Tymczasem teraz, w świetle dnia, Zawichost bardzo przypadł im do serca. Włóczyli się po wąskich, krętych uliczkach, w których otwierały gię znienacka prześwity na Wisłę, zbiegali aż do samej wody; jej brzegiem można było iść i iść, podobno aż do Sandomierza, skarpa wiślana była tu wysoka, porośnięta krzewami. Biegli na wyścigi, aż żwir pryskał spod stóp. Mazurek wdrapał się pod górę zarośniętą, ledwie widoczną ścieżynką, i jak oparzony zjechał stamtąd, zaatakowany przez nastroszonego indyka, któremu zapewne wlazł w paradę. ^ Obejrzeli stareńki, bardzo szacownie wyglądający kościółek. Przy placyku, szumnie zwanym Rynkiem Dużym, gdzie mieścił się urząd pocztowy, Janickiemu się nagle zamarzyło, żeby kupić widokówkę z Zawichostu do 79 swej kolekcji. Poczta tutejsza jednak traktowała widocznie z góry podobne szczenięce zachcianki, bo nie było kart na sprzedaż. Na próżno Janicki zaklinał na wszystkie świętości chudą i bladą panienkę, która rozkładała ręce, wzywając niebo na świadka, że odkąd poczta w Zawichoście istnieje, nigdy widokówek tutaj nie sprzedawano. Bigbit pociągnął Janickiego za rękaw. — Pójdziemy do kiosku, może tam będą. Zdobycie upragnionej widokówki okazało się jednak marzeniem ściętej głowy. W jednym kiosku były tylko karty z życzeniami imieninowymi, a w drugim natrafili na remanent. Kobieta, do której zwrócił się z pytaniem, wskazała im ostatnią deskę ratunku — księgarnię obok kina. — Jeżeli tam nie będzie, to już chyba nigdzie. Pobiegli z nadzieją w sercu, ale księgarnia była jeszcze zamknięta. A punktualnie o dziesiątej mieli czekać na pana Ambrożego na przystani. Przystanęli przed kinem „Albatros". Janicki, wściekły, kopał okrągły kamyk, Bigbit leniwie obserwował ulicę. Zwrócił jego uwagę facet, który się o coś głośno wykłócał z kierowcą popielatej warszawy. Gdy siedzący w samochodzie odwrócił głowę, Bigbit aż gwizdnął przez zęby. Od pierwszego wejrzenia poznał owego typka, który konferował ze Skwarkową. Był teraz bez cyklistówki i znacznie paradniej odziany, ale niewątpliwie ten sam. — Ireneusz! — krzyknął. Tamci dwaj byli już przy nim. — Co się stało? — pytał Mazurek. Kierowca warszawy wyjął kluczyki ze stacyjki i wyszedł z wozu starannie zamykając drzwiczki. Ujął tamtego pod ramię i wciągnął do znajdującej się opodal restauracji. — Słuchajcie! — mówił gorączkowo Bigbit. — Muszę wiedzieć, skąd jest ten facet. — Coś ty, pokiełbasiło ci się pod strzechą, jak tym twoim koleżkom? — Janicki przyglądał mu się drwiąco. — Detektyw z bożej łaski. — Nie wygłupiaj się, to naprawdę ważne. Janicki spoważniał. Podeszli do wozu. Obejrzeli go. Niewiele byli mądrzejsi po tych oględzinach, tyle tylko że się przekonali, iż samochód miał rejestrację warszawską. — Pojadę z nim — zadecydował Bigbit. — Niech skisnę, on zupełnie zdumiał. Jak pojedziesz? Zapytasz: 80 „Może mnie pan szanowny podwiezie, bo właśnie go śledzę i nie chciałbym zgubić tropu"? — kpił w żywe oczy Janicki. Henryk szarpnął uchwyt bagażnika. Bagażnik był pusty. — Schowam się tutaj — powiedział i już wkładał jedną nogę, kiedy go Janicki wywlókł stamtąd za kołnierz. — Coś ty, frajer? — sapnął przez zaciśnięte zęby, ale trzymał krzepko, a Bigbit, chociaż wił się jak piskorz, nie mógł się odwrócić i spróbować na przeciwniku swoich pięści. — Nie szarp się, nie puszczę — Janicki nie zwalniał uchwytu. — Jak masz jakieś dowody, że to bandzior, to od tego jest milicja, a nie ty. 1 co, pojedziesz z takim, a on cię po drodze zaprawi czymś po łbie i w aniołka przemieni. Za taką głupotę toś na nic lepszego nie zasłużył, rzeczywiście powinieneś skrzydełkami przez resztę wieczności machać. Nie szarp się, bo cię nie puszczę, pieska twoja niebieska — zirytował się. . Dobiegł ich przenikliwy szept Mazurka. — Uwaga, chłopaki. Tamci już idą. W tej samej chwili usłyszeli rozwścieczony głos Ireneusza, który biegł w stronę samochodu. — Chuligani! Co to za granda! W biały dzień — ryczał. — Samochód mi zdemolują! Ja wam pokażę! Zanim ich dopadł, prysnęli ile sił w nogach. Opamiętali się na jakimś podwórku przy Sandomierskiej. Dyszeli ciężko. Pierwszy oprzytomniał Mazurek. — Musimy lecieć na przystań. Już czas. Dochodziła dziesiąta. Nie było się co ociągać. Poczłapali więc za nim, ale każdy z osobna, bocząc się na siebie. Wczorajsza sztama prysła bez śladu. Bigbit czuł żal do Janickiego, jednak nie mógł nie przyznać mu słuszności. Bo i cóż by w rzeczy samej zwojował w pojedynkę? Ireneusz mógł go wywieźć, Bóg wie dokąd. A gdyby go odkrył w bagażniku... Facetowi źle z oczu patrzyło... Może Janicki trochę przesadził, ale rację miał. Zapragnął nagle opowiedzieć mu całą historię o dyliżansie, liście pana Marciniaka, o Skwarkowej. Uczyniłby tak na pewno, gdyby to był tylko jego własny sekret. Ale nie mógł przecież mieszać Janickiego do spraw Bractwa Dyliżansu. Aż westchnął, pomyślawszy o przyjaciołach. Pewnie teraz oni z kolei martwią się o niego. Ale czemu, do czarta, nie zleźli z tego strychu. Zniknięcie drabiny nie było znów tak wielką przeszkodą. Jolka powinna czymś zająć Skwarkową, a oni w tym czas.ie mogli przemknąć do drzwi. Nie takie wyczyny mieli przecież na swoim koncie. Ale oni zamiast 6 — Karkołomna gra Si postępować po ludzku, ugrzęźli na tym zakichanym strychu. Zaraz, co to mówił Janicki? Że jakieś papierzyska przeglądali?... Musieli odkryć coś niezwykłego, skoro się zaczytali, o bożym świecie nie wiedząc. Co to mogło być? Paliła go ciekawość. Mazurek, który nie bardzo rozumiał, o co starszym kolegom poszło, odezwał się nar-az niefrasobliwie: — A tego faceta to ja już kiedyś widziałem. Zatrzymali się zelektryzowani tą wiadomością. — Gdzie? Kiedy? — Bigbit złapał mikrusa za ramię. — Ojej, czego wydziwiasz? — Zaniepokojony malec usiłował się wydrzeć z żelaznego uścisku. — Właśnie że nie mogę sobie przypomnieć. Ale na pewno widziałem. On gdzieś w Gościeradowie mieszka,.. Heniek puścił go zawiedziony. — Takimi rewelacjami to możesz się kazać wypchać — rzucił pogardliwie. — Jeżeli widziałeś go w Gościeradowie, to wcale nie znaczy, że on tam mieszka. — A właśnie że tak, a właśnie że tak — upierał się Mazurek urażony, że podają w wątpliwość jego twierdzenia. — Już mam! — wykrzyknął triumfalnie. — Jak robiliśmy wykopaliska tam pod lasem, wstaliśmy bardzo raniutko, bośmy się bali, że nas ktoś nakryje, i wtedy ten facet wyszedł z domu pana Więckowiaka. Kręcił się po obejściu jak u siebie. Strasznie nam przeszkadzał, to musieliśmy przerwać robotę. Badania poprawił z powagą. — Więc ja myślę, że on chyba tam nocował, a może właśnie tam mieszka. — To nie jest takie głupie — powiedział Janicki, który przysłuchiwał się z uwagą całej rozmowie. Bigbit też musiał przyznać, że coś w tym jest. W każdym razie można było wreszcie o coś zahaczyć. Zapytają pana Więckowiaka o tego nieznajomego. Może będzie wiedział coś więcej. Skoro tamten u niego nocował, musieli się znać. A może to ktoś z rodziny? Bigbitowi zrobiło się trochę nieprzyjemnie. Bo jeżeli w końcu okaże się, że Ireneusz naprawdę nie jest nic winien? Może być z nimi krucho, jeżeli się wyda, kto tak gorliwie deptał mu po piętach. — Nie bujasz? — zwrócił się na wszelki wypadek do małego. Tamten łupnął się kułakiem w piersi. — Jak mamę kocham — zapewnił. — Zresztą połowa klasy go widziała. Mogą zaświadczyć. — Po mojemu — odezwał się Janicki — najlepiej będzie pogadać z 82 Więckowiakiem. On wam pomoże. Coś mi się wprawdzie zdaje, że w piętkę gonicie, ale to wasza rzecz. — Ty — Mazurka roznosiło wrodzone wścibstwo — a co ten facet przeskrobał, że tak się za nim uganiasz? Ja ci pomogę, chcesz? — zaofiarował się. — Jakbym wiedział, to sam bym wlazł do bagażnika. Ale frajda... Janicki trzepnął go w kark. — Jeszcze jeden półgłówek — powiedział z rezygnacją. — Warto was złożyć do kupy, byłby przynajmniej jeden rozsądny. Bigbit spojrzał nań spod oka naczupurzony, ale widząc tę minę bardzo serio boleściwą, nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Pokrzykując i dudniąc piętami o kocie łby, zbiegli do przystani. Stała już tam Helenka, żywo rozprawiając o czymś z dziadkiem. Pan Ambroży - skinął na nich. — Helenka chce was zaprosić na sobótki. Bo tu w Zawichoście zawsze jest wielka uroczystość z tej okazji. Pali się ognisko, puszcza wianki na wodę... — Popłyniecie naszą łodzią — Helenka uśmiechała się do chłopców. — Będzie okazja, żeby lepiej poznać Wisłę. — Hura! — krzyknęli i rzucili się ściskać najpierw ją, potem pana Ambrożego. Tyle wrzawy przy tym narobili, że na skarpie ukazało się parę zaciekawionych osób. Pan Ambroży uciszył całą bandę. — No to załatwione. I ja się z tego cieszę, chłopaki, bo chociaż z was urwipołcie jeden w drugiego, i sporo rózeg warto na was połamać, to przecież do sercaście mi przypadli. Już ja was podszkolę, jak w swoje ręce dostanę — przyobiecał srogo. Nie wyglądali na przerażonych tą groźbą. Pożegnawszy się wśród okrzyków i zapewnień, że napiszą i przyjadą, uściskawszy Helenkę, załadowali się do łodzi. Łańcuch opadł z pluskiem do wody, łódź odepchnięta od brzegu zachybotała się gwałtownie. Poruszyły się wiosła. Zielona skarpa poczęła się powoli oddalać. . Rozdział ósmv szalony dziedzic — o królewskim karpiu i zerwanych zaręczynach — kobietom wstęp wzbroniony! Badyl zjawił się, jak zawsze, z opóźnieniem. — Mama teraz oka ze mnie nie spuszcza — żalił się. Wzruszyli ramionami. Im też nie uszły na sucho ostatnie wyczyny. Nawet dziadek Mikołaj, gołębiego serca człowiek, zagroził Wojtkowi, że jak tak dalej pójdzie, zawiadomi rodziców, że ich synal rozpuścił się jak dziadowski bicz. Dopiero żarliwe zapewnienia Wojtka, że wkrótce całą sprawę wyjaśni, a w nocy się już nigdy, przenigdy wykradać nie będzie, powstrzymały burzę zbierającą się nad jego głową. Cóż byli zresztą winni? Wszystko się przeciw nim sprzysięgło — najpierw ten głupi kawał Janickiego z drabiną, a potem Skwarkowa, która wmówiła sobie bóle głowy i przez cały poranek nie ruszała się z domu mimo bohaterskich usiłowań Joli, która na różne sposoby próbowała ciotkę wywabić za próg. Dopiero po obiedzie, zapowiedziawszy surowo, żeby się dziewczynka na krok nie ruszyła, Skwarkowa udała się na plotki. Ledwie znikła na horyzoncie, ze strychu wynurzył się zbiedzony Wiercipięta i Badyl z wielce skwaszoną miną, bo oprócz tego, że byli wściekli siedząc w przymusowym więzieniu, w żołądkach burczało im z głodu. Jolka pod czujnym okiem ciotki nic jadalnego na strych przemycić nie mogła. Ledwie tedy wrócili do domów, ledwie złożyli mętne wyjaśnienia, a upiekło im się o tyle, że ich nieobecność odkryto dopiero w porze obiadowej — i rodzice Badyla, i dziadek Mikołaj sądzili po prostu, że chłopcy tego dnia wcześniej wstali — a już dotarła do nich hiobowa wieść o zniknięciu Henryka, Janickiego i Mazurka. To już im się nie mieściło w głowach. Bigbit z Janickim? Skąd? Dlaczego? Wojtek ruszył na zwiady. Tyle wskórał, że oberwał od ciotki Henryka 84 mokrą ścierką po grzbiecie. Wypłoszyła go brutalnie za furtkę, a jeszcze na drodze słyszał jej pomstowania. Łobuziaki z pierwszej, bawiąc się w chowanego na łące, odkryły w wypróchniałym drzewie teczkę Bigbita. Wtedy się zaczęło! Starsi, naturalnie, posądzali uciekinierów o wakacyjną, przedwczesną gorączkę. Chłopcy węszyli w tym jednak jakąś tajemnicę. A wieczorem ktoś z Zawichostu zadzwonił do pana kierówaika Barcikowskiego, który akurat usiłował ułagodzić wojowniczą Bigbitową ciocię. Kiedy się dowiedziała, że mowa o pupilku, dorwała siędo telefonu. Rozpętał się taki huragan połajanek, że pan Barcikowski chcąc nie chcąc zasłonił uszy i zrejterował z pokoju. Żonie opowiedział, że dzwonił jakiś rybak z Zawichostu, który tego wieczoru wyłowił z Wisły trzech chłopców, że dwóch starszych ratowało tonącego malca; rybak podkreślał ich odwagę. Pani Barcikowska aż klasnęła w ręce z przejęcia, a dziesięcioletnia Zosia, югогпіе zajęta odrabianiem lekcji, ledwie posłyszała te wiadomości, zakręciła się jak wicher i pobiegła je rozpowszechniać. W ten sposób opowieść, powtarzana z ust do ust i wzbogacana o coraz to nowe, niesłychane szczegóły, błyskawicznie dotarła do Wojtka i Badyla. Słuchali jej zgorączkowani, dumni z towarzysza, ale i niespokojni. Trapiła ich też niepewność, po cóż, do licha, Heniek zapędził się aż nad Wisłę. Dopiero następnego dnia wyjaśniali sobie wszystko. Beżową kurtkę ktoś nieznany podrzucił Wojtkowi do ogrodu, domyślali się w tym ręki Janickiego. Słuchali jednak z niedowierzaniem Heniowych relacji zarówno o Janickim, jak o Ireneuszu. — Coś ty zanadto wierzysz temu całemu Janickiemu — mówił z wyraźną niechęcią Badyl. — Jeżeli pomógł ci wtedy, to zaraz trzeba z niego robić bohatera? Wojtek milczał. Wdzięczny był Janickiemu. Przecież poratował Henryka. Ale to był pierwszy i pewnie ostatni raz. A poprzednio stale krzyżował ich plany. I Bigbit nie ukrywał, że się wyrażał pogardliwie o ich poszukiwaniach. — Mówię wam, to równy chłopak — żarliwie bronił go Bigbit. — Tylko taki jakiś poplątany w środku. On sam chyba nie wie, czego chce. W domu ma wszystko, palcem w bucie nie kiwnie, forsę mu dają, żeby się tylko zabawił i znikł z oczu. A on właśnie chciałby mieć dom, rozumiecie? U niego to jest tak, że ciągle awantury. Chwili spokoju nie ma. Za to pieniądze pchają się drzwiami i oknami. Siadam na te pieniądze, mówił mi 85 Paweł. Właśnie pokażę, że mam w nosie i moich starych, i ich forsę. Tak powiedział. Nie umieli tego rozgryźć. — I tak ci się zwierzał, od razu? — spytał nieufnie Wojtek. — No nie, mieliśmy kupę czasu, bo z Annopola szliśmy na piechotę. Żaden z nas nie miał przecież grosza przy duszy. Ja to się cieszyłem, że przynajmniej ubranie odzyskałem, bo w nocy mógł je ktoś ściągnąć. Ale pan Ambroży podpłynął do tego miejsca, gdzie się rozbierałem, i było. Leżało tak samo, jak je zostawiłem. A w drodze powrotnej to nam Mazurek tak spuchł, że ledwie nogami ruszał. Tośmy się wlekli jak, nie przymierzając, liszki na kapuście. No i w Pawle coś jakby pękło. Gadał bez przerwy, a słowa połykał i twarz miał taką złą, mówię wam... Powiedział, że jak dorośnie, to plunie na to wszystko i pójdzie w świat. Milczenie, jakie zapadło po tych słowach, przerwał Badyl. — To jak, pójdziemy dzisiaj do pana Więckowiaka, żeby wypytać o Ireneusza? Ale ja wam mówię, że to fałszywy trop. Co tam taki pętak Mazurek mógł pamiętać. Nie widział człowieka dokładnie i coś mu się uroiło. — Na Więckowiaka mamy czas — przypomniał mu Wojtek. — Mieliśmy przedtem zajrzeć do pana Pęduszki... — Dobra — zgodzili się. Pocwałowali ścieżką nad Tuczynem. Rzeczka była niewielka, ale bystra, wiła się w licznych zakrętach, popluskiwała wesoło. Spłoszyli stadko gęsi suszących pióra na słońcu. Gąsior wyciągnął szyję i ruszył do ataku. — Sss — droczył się z nim Badyl. — Powiedzcie mi... — zaczął Bigbit — czy nic więcej nie dało się wywnioskować z tego pamiętnika? — Tam są już tylko zupełnie luźne kartki i to wszystko razem kupy się nie trzyma. — Może ja to sobie jeszcze obejrzę — zaproponował Bigbit. — Dam ci — łaskawie przyzwolił Badyl, który z racji tego, że był odkrywcą, uważał się też za właściciela memuarów pana Marciniaka. — Ale z pustego i Salomon nie naleje. —: Dlatego właśnie idziemy do pana Pęduszki — dorzucił Wojtek. — Trzeba się czegoś więcej dowiedzieć o Eligiuszu Suchodolskim. Może w ten sposób usłyszymy też coś nowego o skarbie. Wiemy już na pewno, że nie należał on do pana Marciniaka, tylko że dziedzic jemu chciał powierzyć sekret... Pan Pęduszko wiedzę o tych stronach ma w małym palcu, był 86 bibliotekarzem, szperał w książkach, szukając wiadomości o Gościeradowie. Dotarli do chałupy mocno nadgryzionej zębem czasu. Tylko jedno jedyne okno miało całe szyby. W innych powybijane szkło zastąpiono tekturą, jedno okno zabito deskami. Ogródek przed domem tak był zapuszczony, że raczej przypominał gruzowisko i wysypisko odpadków. Walały się tu pordzewiałe blaszanki, kawałki cegły, parę nadbitych butelek. Wygląd domu i jego otoczenia sprawiał przygnębiające wrażenie. Na drzwiach był przybity kartonik, na którym ktoś namazał wielkimi kulfonami: Gościom radzi (ale nie wszystkim)! Uwaga! Zły nosorożec! Zdetonowani tym dziwacznym obwieszczeniem zatrzymali się przed progiem. Wreszcie Wojtek zastukał lekko, a gdy nikt się nie odzywał, załomotał kułakiem. Z wnętrza domu dobiegł basowy poryk, od którego zadrżały resztki szyb. — Wlazł! Wojtek nacisnął klamkę. Z tyłu napierał na niego Badyl żarty ciekawością, jaki też okaże się mieszkaniec tej zbutwiałej rezydencji. O panu Pęduszce krążyło bowiem w okolicy wiele niesłychanych opowiadań. Sądząc po wyglądzie całej chałupy spodziewali się, że drzwi uchylać się będą powoli, ze zgrzytem. Tymczasem otworzyły sie na całą szerokość niespodziewanie lekko. Wojtek, pchnięty przez Badyla, stracił równowagę, w dodatku zaraz za drzwiami sterczały ni przypiął, ni przyłatał trzy strome schodki, po których Wiercipięta przekoziołkował z hałasem, lądując niemal u stóp siwego jegomościa, który, okutany w jakieś ciepłe koce, siedział w chyba równie wiekowym jak on fotelu. Gospodarz okazał się gościnny. Złożył trzymaną w ręce książkę i, poprawiając okulary, zwrócił się życzliwie do ogłupiałego doszczętnie Wiercipięty, który ciągle jeszcze spoczywał u jego stóp. — Witaj, młodzieńcze — i zwracając się do zazierających przez drzwi chłopców dorzucił: — Zwalniam was od dalszych pokłonów. Wejdźcie i zamknijcie drzwi, bo mi tu nawieje. Posłuchali go w milczeniu, chociaż nie mieściło im się w głowie, że w czasie takiego upału ktoś może się obawiać, że mu nawieje. Przysiedli na brzeżku ławy stojącej pod ścianą. Wiercipięta naraz odzyskał utracony rezon. Coś mu ta przekpinka w oczach starego pana przypominała dziadka Mikołaja, gdy był w dobrym humorze. 87 — Musimy pana prosić o pomoc! — wypalił. — Chcemy się czegoś dowiedzieć o panu Eligiuszu Suchodolskim. Jaki był i... ii... w ogóle. Wbrew temu, czego można było się spodziewać, pan Pęduszko nie pytał o wyjaśnienia. Patrzył na chłopca z lekko przekrzywioną na bok głową. Przypominał w tej chwili duże, nastroszone ptaszysko. , — Nazywano go szalonym dziedzicem — powiedział powoli. — Ale nie był szalony. Miał tylko swoje własne widzimisię i nie lubił, jak kto wtykał nos w jego sprawy. — Pan go dobrze pamięta? — Bigbit z trudem dobywał głos, coś mu dziwnie przeszkadzało w gardle. — Za mały byłem, nie widywałem go prawie. Ale ojciec wiele mi o nim opowiadał. Bardzo był do niego przywiązany. A że w testamencie pan Eligiusz hfljnie wyposażył tych, co mu służyli, więc dzięki temu ojciec mógł mnie potem kształcić. — To tak jak pan Marciniak? — nie wytrzymał Badyl. — Niezupełnie tak. — Starszy pan przyjrzał mu się uważnie. — Tamci czarną niewdzięcznością odpłacili. Ja pamiętam. I zawsze to Marciniakowi powtarzałem. Ale bo to on chciał słuchać? Uparty był. I zawzięty — machnął ręką z niechęcią. Przygarbił się jakoś, skurczył w sobie. — Niech nam pan opowie coś więcej o panu Eligiuszu — prosił Wojtek. — Aha... No dobrze... To była stara szlachta, ci Suchodolscy, zN najpierwszymi domami w Rzeczypospolitej skoligaceni. Pan Eligiusz bardzo był dumny ze swojego pochodzenia i o honor rodowy dbał. Z tych też pewnie względów lubił Gościeradów, chociaż miał przecież dom w Warszawie i tam mógł przebywać, to jednak mieszkał zazwyczaj w Gościeradowie. To była majętność, w której wiele lat spędziła jego babka, a chyba nikogo tak nie miłował, jak ją właśnie... — pan Pęduszko urwał, zamyślił się. Po chwili podjął opowieść: — Należał kiedyś Gościeradów do Wybranowskich. Jeden z nich, Romuald, służył w husarii króla Jana Sobieskiego i brał udział w wiedeńskiej wyprawie. Stamtąd łupy ogromne przywiózł. Sam też niemało różnych cennych rzeczy zgromadził. Widziałem ja na własne oczy broń wszelaką, zdobyczne złote i srebrne naczynia, karacenę, którą on sam w czasie tej wyprawy nosił... — Co to jest karacena? — To jest zbroja z żelaznych łusek, której nawet kule przebić nie mogły, bo się od niej odbijały. Do tego był łuskowy hełm z turbanem, wszystko suto ozdobione złotem i emalią. Takie zbroje były niezmiernie 88 kosztowne i dość rzadkie. Niewiele ich przetrwało do naszych czasów... Wnuczka owego rycerza, panna Salomeą Wybranowska, poślubiła Eligiusza Prażmowskiego. Współcześni uważali go za dziwadło i cudaka. Pomysły miał rzeczywiście oryginalne. On to właśnie zbudował pałac w Gościeradowie. Uparł się też, że chce mieć przed wejściem trzy kolumny. Nikt mu tego nie mógł wyperswadować, architekt ręce łamał z rozpaczy, ale pan Prażmowski postawił na swoim, no i sterczy do dzisiaj ta trzecia kolumna na samym.środku, wejście przesiania i tarasuje, cała sień od niej ciemna. — No pewnie, kolumny powinny być po bokach wejścia, a nie przed nim. Fakt, że w sieni głowę sobie można rozbić, tak ciemno — wyrwał się Badyl. Pan Pęduszko skinął głową. — Jednak nie o imć Prażmowskim chciałem mówić, chociaż o różnych jego wyczynach głośno było w swoim czasie. Ale mniejsza z tym. Miał on jedyną córkę, śliczną jak obrazek, Marianna jej było na imię. Pokazywano mi jej portret. Takiej słodkiej twarzyczki nigdy nie widziałem. Była tam ponoć miłość wielce nieszczęśliwa, panienka się bowiem w prostym chłopaku rozkochała i poślubić go chciała. Prażmowski chłopaka tego pojmać i uwięzić rozkazał, a samą panienkę przemocą wydano za mąż za Wojciecha Suchodolskiego. Wyprawę dostała piękną, klejnotami ją obsypano. Do ślubu jechała w prześlicznej karocy u samego Dangla zamówionej, a robiono tam wówczas powozy na całą Europę sławne. No, jednym słowem, mogła się czuć jak księżniczka z bajki, a jednak była nieszczęśliwa i powiadano, że nikt nigdy więcej nie ujrzał jej uśmiechu... Ponoć o tamtym chłopaku zapomnieć nie mogła... — A co się z nim stało? — Cudem jakimś na wolność się wydostał, strażników przekupiono podobno, potem do wojska poszedł, pod Napoleonem za Polskę się bił i gdzieś tam zginął. Wielu było takich. Prosty żołnierz... Pan Pęduszko wytarł nos kraciastą chustką. — Ten Wojciech Suchodolski, którego poślubiła Marianna, hulaka był i utracjusz. Majątek miał wielki, ale go roztrwonił. Przy tym zdrajca to byl, na żołdzie obcym służył... Kiedy Matejko malował swój słynny obraz „Rejtan", jednemu ze zdrajców dał rysy Wojciecha. Suchodolscy nie mogli mu tego nigdy wybaczyć, że tak ich przodka spostponował... Ale co wy się, żółtodzioby, na tym rozumiecie — lekceważąco machnął ręką. — My wiemy bardzo dużo — zaperzył się Wojtek. — Przecież już o 89 Rejtanie uczyliśmy się na historii, że nie chciał się zgodzić na podpisanie pierwszego rozbioru Polski, że własnym ciałem zagrodził zdrajcom przejście. To było w roku... w roku... — Tysiąc siedemset siedemdziesiątym drugim — dopomógł Wojtkowi Bigbit. Pan Pęduszko spojrzał na nich znad okularów. — Proszę, proszę — mruknął —jak ta młodzież w historii oblatana... Własnym uszom wierzyć się nie chce. A o Sejmie Czteroletnim też coś wiecie? — Tegośmy jeszcze nie przerabiali — pośpiesznie zastrzegł się Badyl. — To dopiero w siódmej. — Nie wygłupiaj się — zgromił go Wojtek. — On tak naumyślnie, proszę pana. Bo na lekcjach to rzeczywiście tego nie braliśmy. Ale u nas w szkole jest koło historyczne, wie pan? Bartek, to jest pan Barcikowski, ma z nami zajęcia. Strasznie fajnie opowiada i w ogóle masę ciekawych rzeczy tam się robi. Nawet taką grę wymyślił... Bigbit ukradkiem kopnął towarzysza w kostkę, wpadając mu czym prędzej w słowo. — Więc o Sejmie Czteroletnim też słyszeliśmy — zatrajkotał. — Że patrioci, chcąc ratować ojczyznę przed ostatecznym upadkiem, dążyli do przeforsowania reform politycznych i społecznych, że trzeciego maja tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego pierwszego roku uchwalono konstytucję... — To była w tamtych czasach najbardziej postępowa konstytucja na świecie — wtrącił Badyl, nie chcąc uchodzić za ostatniego matołka w tych sprawach. , Zmarszczki pana Pęduszki rozbiegły się promieniście. Chłopcy nie chcieli wierzyć własnym oczom: groźny jegomość się do nich uśmiechał. Kiwnął na Wojtka. — Widzisz to pudełko na szafie? Zdejmijcie je. Tam- są cukierki. Trzeba czymś przegryźć tę opowieść. Chłopcom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Cukierki okazały się znakomite. Coraz bardziej podobał im się cudaczny gospodarz. Nawet ta zagracona, ciemnawa izba wydała im się naraz całkiem sympatyczna. Pan Pęduszko podjął swoją relację: — Otóż imć Suchodolski w czasie obrad sejmowych też niemało nabruździł. Słynął z wymowy, oracje prawił piękne, zwłaszcza gdy sobie przedtem humor tęgim węgrzynem pokrzepił, ale jego krasomówstwo nie służyło pożytkowi ojczyzny; on to przeciw reformom występował, posłów 90 buntował, judził, za poddaniem się państwom ościennym gardłował. Za te zasługi swoje od carowej Katarzyny kasztelanię radomską dostał, co mu się potem przydało w ubieganiu o tytuł hrabiowski dla swojej rodziny. Temu to warchołowi oddano Mariannę. Podczas gdy on hulał i bawił się w wielkim świecie, ona poświęciła się wychowaniu syna Franciszka i osiadła na stałe w Gościeradowie. Ten Franciszek to było też niezłe dziwadło. Gospodarstwo go nie obchodziło, matka zeń wyręki żadnej nie miała, muzyką się trochę bawił, nawet raz wystąpił z koncertem w Lublinie, zgromadził też w Gościeradowie wspaniałą kolekcję instrumentów muzycznych. Miały być wśród nich nawet prawdziwe skrzypce Stradivariusa. Miał on dwóch synów, którymi się zresztą nie zajmował. Wychowywała ich babka. Starszemu, Eligiuszowi, ledwie doszedł do pełnoletności, ojciec oddał zarząd majątku i w ten sposób zbył wszelkie kłopoty z głowy. — To właśnie ten pan Eligiusz, o którego nam chodzi, prawda? —-zagadnął stłumionym głosem Wojtek. Pan Pęduszko przytaknął. — Miał on młodszego brata, Edmunda, ale nicpoń to był, złoty kawaler, w dziadka się swojego ani chybi wdał. Polskości się zaparł, w Wiedniu osiadł. Pan Eligiusz długi jego pospłacał, ale więcej go na oczy widzieć nie chciał. Jednak bolał nad tym wielce, bo gorzka jest taka niezgoda między braćmi. Bigbit przypomniał sobie słyszaną w Zawichoście opowieść o braciach w kamień zamienionych. Ale to przecież była tylko legenda. — Aż dusza się wzdraga na myśl o tamtych sprawach, bo powiadali ludzie, że Edmund z nienawiści szpiegów na brata nasyłał, a wiadomo było, że pan Eligiusz powstańcom w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim roku jawnie sprzyjał. Gdyby się co wydało, na stryczek mógł pójść albo na zesłanie na Sybir. Ale dowodów przeciw niemu nigdy nie znaleziono. Musiało to Edmunda do wściekłości doprowadzić, bo na schedę po bracie liczył. Majątek to był milionowy, a co kosztowności, cennych zbiorów, to i wyliczyć trudno. Pan Eligiusz jednak brata wydziedziczył. Bibliotekę swoją ofiarował uniwersytetowi w Krakowie, zbrojownię, meble, portrety i inne zbiory do Muzeum Czartoryskich, a cały majątek, nie licząc legatów dla służby, dla towarzystwa dobroczynności, na ubogich. Testament ten zresztą odkryto przypadkiem, i całe szczęście, bo już wyglądało na to, że Edmund majętność zagarnie. — Jak to? — pytał podniecony Badyl; pamiętał, że w tym właś- 91 nie miejscu urywa! się odnaleziony pamiętnik. — Kto odnalazł testament? — Nie było mnie wtedy w Gościeradowie, zresztą, jako dzieciak zupełny, i tak nie mógłbym tego dobrze spamiętać, więc co wiem. to z opowiadań. Ojciec mój stajennym był u pana Eligiusza, dziedzic w koniach się kochał, stajnię też miał przednią... Opowiadał mi tedy ojciec, że pan Eligiusz zmarł nagle, w maju to było tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego czwartego roku. Zawiadomiono najbliższą rodzinę, brata właśnie, który już się szykował rządy objąć, a grosza gotowego na gwałt potrzebował. Domownicy pana Eligiusza, którzy przyczyny waśni rodzinnej znali, miarkując, jak lichym człowiekiem jest nowy dziedzic, z wielkim niepokojem czekali jego przybycia. Trzeba trafu, że pan Wybranowski z Olbięcina, który byt dalekim krewnym Suchodolskich, bawi) podówczas w gościnie u nas. Przypadkiem potrącił on w jadalni niewielki stolik z różanego drzewa, taki sprzęcik na fikuśnych, wysokich nóżkach. Stolik się przewrócił, szuflada wypadła, a w niej był testament, spisany własnoręcznie przez pana Eligiusza i poświadczony przez świadków. Edmund tedy, skoro się zjawił, nie miał tu co więcej robić. Odjechał odgrażając się strasznie, a potem się jeszcze długo procesował, chcąc testament obalić. Pomagał mu w tym ojciec Marciniaka, szczwany lis. Ten świadczył, że pisząc testament pan Eligiusz był niespełna rozumu. Wywlekli też przed trybunałem różne dziwaczne zarządzenia i postępki pana Eligiusza, które niby o jego niepoczytalności świadczyć miały. Ale im się ten spisek nie udał. Wszyscy, co znali i kochali pana Suchodolskiego, a trudno go było nie szanować, skoro dobroć jego wielu ludzi z nieszczęścia wyciągnęła — wszyscy tedy zaświadczyli inaczej. I Edmund przegrał. — Cóż to były za dziwactwa? -----Ot, chociażby to, że pan Eligiusz kobiet nie znosił. Mówiono, ze w młodości dziewczyna, którą kochał, oszukała go. Może to była prawda, może nie — nie wiem. To pewne, że na teren parku i pałacu zakazał wstępu wszystkim niewiastom. Nawet służbę odprawił. Inni powiadali, że to dlatego, iż swoją babkę Mariannę bardzo miłował, a że podobnej do niej kobiety znaleźć nie mógł, więc wolał ich wcale nie oglądać. — Dobrze, że tu nie ma Jolki — szepnął Badyl do Heńka, tamten zachichotał ubawiony, przypominając sobie niektóre odzywki zadziornej dziewczynki. — To mi przypomina paradną historię — zaczął pan Pęduszko. Wojtek z niepokojem zerknął na zegarek. Obiecali stawić się w domu 92 punktualnie, a tu staruszek się rozgada). No, ale jeżeli polecą na przełaj, to może zdążą. — Mieszkała wtedy w Annopolu panna Aniela Grabowska — ciągnął gospodarz, dając się ponieść wspomnieniom. — Była to podobno jejmoś-cianka w wielkich pretensjach, listy podpisywała „Angela"; majątek wydawała na fatalaszki, robiąc z siebie modne czupiradło, chociaż nie na wiele się to zdało, bo już pięćdziesiątki dobiegała. Umyśliła sobie tedy wydać się za Eligiusza, o którego krociowych dochodach cuda sobie w okolicy opowiadano. Przyjechała więc razu pewnego, niby to rady w sprawach majątkowych zasięgnąć, a obiecywała sobie odludka, za jakiego uchodził, choćby szturmem uzyskać. Pan Eligiusz jednak, że to wychowanie staranne odebrał, w młodości bowiem w najświetniejszych salonach bywał, po całej Europie podróżował i galanterii wobec dam uchybić nie chciał, na ten raz od swoich obyczajów odstąpił i panią Grabowską z wielką atencją przyjął. Kazał nawet na jej cześć ogród lampionami kolorowymi iluminować, koncert dla niej urządził, w którym sam brał udział, a był ponoć całkiem niezłym wiolonczelistą. Baba odjechała rozanielona, że jej się tak udało. O zaręczynach wszystkim na prawo i lewo rozpowiadała, czy kto chciał słuchać, czy nie chciał. Liczyła na to, że skoro się wieść rozejdzie, pan Eligiusz nie będzie miał odwagi oponować, i tak uda się jej na swoim postawić. Pan Eligiusz jednak wziął się na sposób. Któregoś dnia wyłowiono w stawie nadzwyczajnych rozmiarów karpia..! Badyl poruszył się gwałtownie, oczy mu zaświeciły. — To musiał być karp królewski! — zakrzyknął. — Może i królewski, nie wiem. — Pan Pęduszko nie przywiązywał do tego większej wagi. — W każdym razie olbrzym. Pan Eligiusz kazał go w płótno owinąć, włożyć do koszyka i w te pędy do karetv zaprzęgać. Wsiadł, pojechał. Prosto do panny Angeli. Przyjechawszy bilet swój wizytowy posłał, ale nie wysiada, czeka. Panna Angela rada, że rybkę chwyciła na haczyk, każe prosić na pokoje. Tymczasem zamiast pana Eligiusza pojawił się służący, uginający się pod ciężarem koszyka. Wewnątrz znajdował się... — Karp! — wykrzyknęli jednocześnie chłopcy. Pan Pęduszko poprawił okulary i przyjrzał im się ze zdumieniem. — A wy skąd wiecie? — Można się było domyślić. Ale fajny kawał! — Wojtek podskakiwał na jednej nodze. — Musiała mieć bardzo głupią minę ta cala panna Angela, nie? 94 — Wyobrażam sobie — prychnął gospodarz. — Konkurent okazał się zimny jak ryba. \ — To my już idziemy — podniósł się naraz Bigbit. — Bardzo panu dziękujemy. — Co, już? — zmartwił się pan Pęduszko. — Jeszcze wam nawet połowy nie opowiedziałem. — Obiecaliśmy wrócić na szóstą. — Wojtkowi też było żal przerywać rozmowę. — Ale jeżeli pan pozwoli, to jeszcze kiedyś wpadniemy. — Proszę, moi kochani, proszę. — Pan Pęduszko zrobił przebiegłą minę. — Naopowiadali wam pewnie, że ze mnie straszny typ, co? Że dzieci żywcem pożeram? co? A ja, po prostu, nudziarzy nie lubię, ot co. Ale takich gości jak wy to zawsze mile powitam. I tego wysokiego też przyprowadźcie. — Jakiego wysokiego? — patrzyli z osłupieniem. — No był u mnie taki jeden... Tydzień, nie, może dwa tygodnie temu. Też o pana Eligiusza rozpytywał. Myślałem, że to on was przysłał. — Nie, my sami... A jak wyglądał ten chłopak? — No mówię, że wysoki — zniecierpliwił się pan Pęduszko. — Włosy ciemne, tylko strasznie zarośnięty, podobno teraz taka głupia moda. Aż go spytałem, po co małpę z siebie robi, to się zaraz na mnie namarszczył. Zabijaka to musi być, nie powiem. Popatrzyli na siebie. Tylko jeden chłopak w całej szkole nosił bitelsowskie kędziory prawie do ramion i skutecznie wojował z Barcikow-skim, który odgrażał się, że pewnego pięknego dnia ostrzyże delikwenta do gołej skóry. Tym chłopakiem był Janicki. — Ale co, do wszystkich sputników, robił Janicki u pana Pęduszki!? Czyżby na własną rękę szukał skarbu? — pomyślał Badyl i z głupia frant zagadnął: — To on też się o pana Suchodolskiego dopytywał? Pan Pęduszko się obruszył. — Ogłuchłeś nagle, czy co? Przecież już mówiłem. — 1 opowiedział mu pan to samo, co nam? — O wiele więcej. Siedział tu z pół dnia. Ale najbardziej interesował się Wybranowskim i husarią. Rozpytywał mnie o odsiecz wiedeńską. Nawet mu książkę pożyczyłem z rycinami, na których były wizerunki ówczesnych rycerzy. Obiecał wkrótce odnieść. Moglibyście mu to przypomnieć. Nie lubię tak rozpożyczać książek. Jeszcze gdzieś zgubi... Pierwszy oprzytomniał Badyl. 95 — Obiecuję panu, że mu przypomnimy. — W głosie jego zabrzmiała złowroga nutka, której jednak starszy pan chyba nie zauważył, bo wyprawił ich z pogodnym uśmiechem. Ledwie znaleźli się na dworze, na tym żałosnym wysypisku odpadków udającym ogródek, Badyl naskoczył na Bigbita. — Widzisz, jaki osioł z ciebie! Skończony idiota! — syczał. — Tamten jest na tropie, a ty mu się dałeś za język pociągnąć i naopowiadałeś licho wie co. Teraz ten twój kochany Janicki w kułak się z nas śmieje. I ma rację. Na durnia trafił, który mu wszystko wypaplał. — Ty, daj mu spokój — Badyl ujrzał przed nosem zaciśniętą pięść Wiercipięty i nagle pohamował potok wymowy. — Heniek niczego nie wypaplał, jestem pewien. To nas szpiegował Janicki wtedy na strychu. I tylko od nas mógł się czegoś dowiedzieć, bo czytałeś bardzo głośno... Zresztą, czekajcie, przecież jeżeli to było dwa tygodnie temu, to Janicki nic nie mógł o tym wszystkim wiedzieć. — To po co odwiedzał pana Pęduszkę, po co go wypytywał? — Tyle wiem, co i ty. Ale Heńkowi daj lepiej spokój. Uwziąłeś się prześladować go tym Janickim. — Bo on jest taki łatwowierny. Byle chuliganowi wierzy. Bigbit szedł z pochyloną głową, z rękoma w kieszeniach. Naraz przystanął i spojrzał Badylowi prosto w oczy. — A ciebie zaślepia zazdrość. Czy dlatego, że na ostatnich zawodach Paweł strzelał do kosza tak samo dobrze jak ty? Badyl nagle poczerwieniał. Mruknął coś niewyraźnie. — Powtórzyłem wam to, co mi Paweł powiedział wtedy na drodze. Sam nie umiem tego chłopaka rozgryźć. Myślałem, że mi pomożecie. Nie... Nie mogę się z tym uporać! — wybuchnął. — To na pewno nie jest zły chłopak. I nie powinno się go tak r/rzez nogę traktować. Chuli-tian, mówisz? Na nas też Skwarkowa może powiedzieć, że się chuliganimy. - .., — Ale my nie robimy nic złego. — A gdzie masz dowody, że Janicki zrobił coś złego? Wtedy na lodowisku wygłupił się, ale dostał nauczkę. — I to dobrą. — Wojtek podszedł do przyjaciela i objął go serdecznie za ramiona. — Pewnie, że taka historia nie wystarcza, żeby chłopakowi raz na zawsze przyczepić naklejkę, że łobuz. Rozumiem, Heniek. I pomogę ci. Chociaż mnie się jednak wydaje, że to kawał drania. — Zgłupieliście? — Badyl patrzył na nich z obrzydzeniem. — 96 Misjonarze się znaleźli, jak babcię kocham. Namówcie typka, żeby się ostrzygł, to wam Bartek na koniec roku laurkę wypisze. — Jak ci się nie podoba, to możesz się wyłączyć — oświadczył chłodno Wojtek. ■— A w ogóle. Badyl, radzę ci. postukaj się trochę w łepetynę, może w niej rozumu przybędzie. — Myślałem, że jesteście równi, a wy tu robicie takie zagrania! — Jak się jest równym, to dla wszystkich, Bady!. Nieważne, c/y przyjaciel, czy wróg. Musi być czysta gra, rozumiesz? — Nie rozumiem. A w ogóle nudni jesteście. Zamiast szukać skarbu, słuchacie jakichś dyrdymałek. To dobre dla grzecznych dzieci. Już mi się w ogóle znudziła ta gra. Jeżeli wolicie Janickiego, to dobrze. Cześć! Piszcie do mnie na Berdyczów! — 1 odwrócił się na pięcie. Patrzyli za nim w milczeniu, gdy oddalał się bocianimi krokami. — Co mu odbiło? — w glosie Bigbita znać było rozżalenie. — Przecież ja nic od niego nie chcę. ale niech się nie czepia, skoro nie ma powodu. — Nie martw się. —Wojtek gniewnie przygryzł w