15294

Szczegóły
Tytuł 15294
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15294 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15294 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15294 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

GOLDSMITH OLIWIA ZMOWA PIERWSZYCH ZON 1 TOM Przekład: Danuta Dowjat Anna Maria Nowak Część pierwsza Rozgniewane żony 1. Annie M anhattan, wyspa najśmielszych marzeń, spał pogrążony w ciemnościach poprzedzających świt. Wyspa spełnionych marzeń, snów, z których się wyrasta i pozostawia za sobą, a które czasem przeradzają się w koszmary. Dziś, w ciemną majową noc u schyłku lat osiemdziesiątych, okazał się miejscem, gdzie wiele kobiet spało samotnie. Sypialnię należącą do Annie Paradise, z domu MacDuggan, charak- teryzowała prostota, za którą kryje się dużo pieniędzy i wyrafinowany smak. Drewniana podłoga w niemodnym już ciemnokasztanowym kolorze lśniła starannie wypastowana, na jej tle wspaniale wyglądał atłasowy chiński dywan. Poczynając od wytapetowanych ścian poprzez jedwabne zasłony aż po adamaszkową bieliznę pościelową w pokoju dominowała śnieżna biel; jedyne barwne akcenty stanowiły dywan w tonacji wrzosowo-kremowo-- szafirowej i soczyście zielone, zadbane drzewko bonsai. Cały wystrój wnętrza sprawiał wrażenie niepokalanej czystości; nawet po ogniu w mar- murowym kominku pozostała jedynie schludna kupka białego popiołu. Tylko łóżko raziło nieładem: skotłowana kołdra, poduszki na podłodze, poduszki wepchnięte pod prześcieradło. Wszystkie przedmioty w pokoju świadczyły o wybrednym smaku i zrównoważeniu jego mieszkanki, z wyjątkiem stosu książek leżących na marmurowym blacie nocnej szafki. „Buddyzm i ekologia", „Droga ocalenia Ziemi", „Skrzywdzona kobieta", „Kobiety, które kochają za bardzo", „Symbole a podświadomość zbiorowa" Junga, „Moc gniewu", „Kobiety Japonii". Ze stertą nieco przykurzonych tomów w krzykliwych obwolutach kontrastował maleńki kryształowy wazonik z trzema delikatnymi gałązkami miniaturowej orchidei cymbidium, białej jak wszystko inne w pokoju. Drobne kwiatki zdawały się rozpływać na tle jaskrawych okładek. Nagle rozległ się dzwonek telefonu stojącego obok wazonika. Spod kołdry wysunęło się szczupłe, opalone ramię i pewnym ruchem, nie potrącając książek ani kwiatów, sięgnęło po słuchawkę. Dłoń była równie brązowa i drobna i choć uważniejsza obserwacja pozwalała odkryć tysiące delikatych zmarszczek świadczących o wieku, to jednak z kształtu przypomi- nała rękę dziecka, z małymi, nie tkniętymi lakierem czy pilniczkiem paznokciami. Nim telefon zadzwonił ponownie, palce zacisnęły się na słuchawce i wciągnęły ją pod górę skotłowanej pościeli. — Halo. — Jej głos przypominał skrzek. Przełknęła ślinę. — Halo. — Annę? Tu Gil. — Nie odpowiadała, budząc się powoli, a on ciągnął: — Gil Griffin. Jeszcze przed chwilą śniła, że jest w innym świecie i teraz nie chciała wracać do rzeczywistości. W końcu niechętnie otrząsnęła się z resztek snu. Gil Griffin. — Gil. Witaj. — Pomyślała, że nie zanosi się na towarzyską pogawędkę. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz z nim rozmawiała, ale na pewno ładnych parę lat temu, na długo przedtem, nim rozwiódł się z Cynthią. I nie przez telefon 0 wpół do szóstej rano. Widać zdarzyło się coś okropnego. — Potrzebuję twojej pomocy, Annę. Chodzi o Cynthię. Nie żyje. W pierwszej chwili nie zrozumiała. Coś tu nie pasowało: ton głosu 1 słowa kłóciły się ze sobą. Informacja zupełnie pozbawiona emocji. Przypominało to prognozę pogody. Przez południową część kraju przechodzi front zimnego powietrza z Kanady. Nagle pojęła. — O Boże! Co się stało? — Niemożliwe. Przecież Cynthia nie chorowała, przynajmniej ona nie dostrzegła żadnych niepokojących oznak. Była od niej tylko o rok starsza. Może miała wypadek. Piła za dużo? Nie... Przypomniała sobie, że to akurat dotyczy innej jej przyjaciółki, Elise. — Popełniła samobójstwo — powiedział Gil i Annie na chwilę odebrało głos. W ciszę rzucał suchym głosem koszmarne szczegóły. Wanna... nadgar stki... prawie dwa dni temu. — Wolałbym o tym nie mówić. — Jego głos brzmiał obojętnie, bez cienia zaangażowania. Tak, pomyślała, przelotne deszcze nad Środkowym Wschodem, relacjonuje prognozę pogody. Wtem: — Chciałbym, żebyś zrobiła jedną rzecz. — Oczywiście. W czym ci mogę pomóc? — automatycznie zareagowała jak na grzeczną dziewczynkę przystało. Mój Boże! Cynthia nie żyje. Cynthia nie żyje, a ja zachowuję się uprzejmie. Annie zadrżała pod kołdrą, choć był koniec maja. — Co mam zrobić? — Pogrzeb odbędzie się jutro rano. — Gil, jutro rano? Tak szybko? Ale ludzie potrzebują czasu... — Czy mogłabyś powiadomić jej przyjaciół? — Uciął protesty. — Straciłem kontakt z jej znajomymi. — Oczywiście. Bardzo chętnie pomogę, ale to już prawie Memoriał Day... * Ludzie wyjeżdżają z miasta na dłuższy weekend. I... — pomyślała * Święto obchodzone w większości stanów USA w ostatni poniedziałek maja, kiedy czci się pamięć żołnierzy amerykańskich poległych we wszystkich wojnach — przyp. tłum. 8 o swojej własnej wyprawie do Bostonu na uroczystość odbioru dyplomu jej syna. A jeszcze Sylvie i całe pakowanie. To przecież ich ostatnie dni razem. Och, nie. Nie teraz. Ten tydzień i tak był niesłychanie trudny. I na dodatek... Aż się zawstydziła, kiedy zdała sobie sprawę ze swoich myśli. Przełknęła ślinę. — Zostało tak mało czasu, że nie wiem... — Zrób, co możesz. Sam ginę w powodzi roboty — mówił beznamiętnie. W Nowym Jorku alarm przeciwpowodziowy — pomyślała Annie. — No nie, to niesmaczny dowcip. Usiadła na łóżku. Ale po co ten pośpiech? Dlaczego robić wszystko w takim pośpiechu? — Przecież tyle trzeba ustalić. Co z kwiatami i z resztą? Mam na myśli... — Poczuła, że brak jej tchu, a oczy wypełniają łzy. Próbowała się opanować. — Gil, a co z mową pogrzebową? — Ja się tym zajmę, a ty daj znać przyjaciołom. Do zobaczenia w domu pogrzebowym Campbella jutro o dziesiątej rano. — O dziesiątej? — potrząsnęła głową, jakby tym ruchem mogła coś zmienić. — Tak wcześnie? Ale... — Zrób, co możesz. I dziękuję — przerwał połączenie. Posłuchanie skończone. Annie trzymała w dłoni niemą słuchawkę. Oddychała z trudem. Ty bydlaku, myślała, ty zimnokrwisty potworze. Wolno odłożyła ją na widełki. Cynthia odebrała sobie życie. Cynthia umarła. Annie zwinęła się na łóżku, dygocąc z zimna mimo kołdry. Chciała poleżeć jeszcze chwilę, bezpieczna w ciemności, i spróbować jakoś dojść do ładu. „Pozwól, by uczucia tobą zawładnęły", przypomniała sobie radę doktor Rosen, swej dawnej psychoterapeutki. Przeciągnęła się. Pangor, kot syjamski, bezszelestnie przemierzył pokój i wskoczywszy na łóżko położył się obok niej. Moja droga Cynthia, ta urocza, wesoła Cynthia nie żyje. Cóż za koszmar! Ku swemu zdumieniu nie potrafiła płakać. Ogarnęła ją fala wspomnień. Przyjaciółki w szkole panny Porter. Mieszkały w jednym pokoju i Cynthia okazała jej tyle dobroci. Kiedy Annie pierwszego wieczoru w internacie zawstydzona rozebrała się do bielizny, nie wykpiła jej. Bez komentarza podała stanik i odwracając się powiedziała: „Lepiej zacznij to nosić, bo dziewczęta będą z ciebie stroić żarty". Razem chodziły na pierwsze randki. Brat Cyn poznał ją z Aaronem i na ślubie Cynthia była jej druhną. A potem poślubiła Gila. I mniej więcej w tym samym czasie urodziły córki. Jedyne dziecko Cynthii urodziło się późno; pomyślała, że teraz byłoby w wieku jej Sylvie. W czasie ciąży trzymały się razem. Carla była pięknym, udanym dzieckiem. Choć niechętnie się do tego przyznawała, bolało ją obserwowanie, jak Carla rośnie i rozwija się, gdy tymczasem jej mała była tak opóźniona. I oto pewnego marcowego dnia samochód potrącił Carlę wysiadającą ze szkolnego autobusu. Annie z powodu ukrywanej zazdrości czuła się podwójnie winna i dlatego przez tydzień trwała w szpitalu przy łóżeczku pogrążonej w śpiączce dziewczynki. W końcu większość przyjaciół Cynthii zrezygnowała z odwiedzin, ale ona przychodziła nadal; zdawała sobie sprawę ze swojej bezsilności, ale nie mogła znieść myśli o pozostawieniu matki dziecka w samotności. Pewnego dnia, w końcu maja, do słonecznego pokoju weszła Cynthia, bledsza niż zwykle, oczy miała głęboko zapadnięte. Przez długość pokoju powiedziała głośno, równym tonem: — On chce, żeby wyłączyli urządzenia podtrzymujące ją przy życiu. Gil chce z tym skończyć. Annie wstała i szeroko otworzyła ramiona. Cynthia szukając pociechy wtuliła się w jej objęcia i pochyliła głowę na ramię. Płakała cicho, bez łkań, wysoką sylwetką wstrząsały dreszcze, a łzy były tak gorące, że parzyły nawet wiecznie marznącą Annie. Mimo to stała i trzymała przyjaciółkę w objęciach przez chwilę długą niczym wieczność. W końcu Cynthia uspokoiła się, głęboko zaczerpnęła powietrza i spoglądając Annie prosto w oczy powiedziała: — Matka nigdy mnie nie kochała. Annie skinęła głową na to zdanie pozornie bez związku z sytuacją, Cynthia wzdrygnęła się, wyjęła chusteczkę do nosa i otarła oczy. Po południu odłączono urządzenia utrzymujące dziecko przy życiu, a wieczorem dziewczynka umarła. Wkrótce po pogrzebie rodzice wyjechali w podróż do Europy. Po powrocie sprzedali dom i kupili bardziej okazały w Greenwich. W tym samym czasie dwaj synowie Annie rozpoczęli naukę w szkole z internatem, a ona sama z Aaronem i Syivie przeniosła się na Manhattan. Oczywiście umawiała się z przyjaciółką na lunch, czasem chodziły razem po zakupy, ale Cyn sprawiała wrażenie, jakby zamknęła się w skorupie. O sobie mówiła coraz mniej i rzadziej. A po rozwodzie z Gilem zrobiła się jeszcze bardziej milcząca. Cicha Cynthia. A teraz umarła. Odebrała sobie życie. To nie przypadek, bo przecież Carla odeszła w końcu maja. O Boże! Nagle zdała sobie sprawę, że właśnie mija rocznica śmierci dziewczynki! Powinna była o tym pamiętać! Jak mogła się tak od niej oddalić? I nic nie wiedzieć? Cóż to takiego było, czego tamta nie chciała jej wyznać: ból, którego nie mogła znieść, rozpacz, a może wstydliwy sekret? Z jękiem przewróciła się na łóżku. Annie miała czterdzieści trzy lata i mierzyła metr sześćdziesiąt dwa, dokładnie tyle, ile przeciętna Amerykanka, ale ważyła zaledwie czterdzieści dziewięć kilo, ani deka więcej niż ćwierć wieku temu w szkole panny Porter. Obsesyjnie dbała o figurę i o wiele innych rzeczy: stroje, mieszkanie, domek na wsi, drzewka bonsai, pisanie, terapię. Teraz, stosując się do zaleceń lekarki, pozwoliła, by owładnęła nią fala rozpaczy. Och, Boże, ależ to boli. Cynthia nie żyje. Gdyby choć zadzwoniła... nie widywałyśmy się zbyt często ostatnio. Powinnam była... W oczach zakręciły się łzy, popłynęły w dół policzków. Targały nią łkania, niemal z bólem wyrywały się z piersi. Podciągnęła na twarz kapę, mając nadzieję, że materiał stłumi zawodzenia. Zrobiła to nie tylko dlatego, 10 by nie obudzić córki śpiącej w pokoju na końcu korytarza; sama też nie mogła znieść tych dźwięków. Płacząc pomyślała, że ten ból ją przerasta. Przed oczami pojawiły się obrazy: ostrze przecina skórę, krew skapuje do wypełnionej wodą wanny. To zbyt straszne. Dlaczego do niej nie zadzwoniłam? Och, Cynthio, dlaczego ty nie zadzwoniłaś do mnie? Leżała na plecach z kołdrą naciągniętą na twarz, łzy spływały w stronę uszu po delikatnych zmarszczkach wyżłobionych w skórze policzków. Poczuła, jak ją łaskoczą, więc wytarła je palcami. Stopniowo łkanie ucichło, łzy obeschły i Annie powoli usiadła na łóżku. Spojrzała na wysokie okna umieszczone po przeciwległej stronie niepokalanej sypialni; świt rozjaśniał niebo. Dzień się jeszcze na dobre nie zaczął, a już się czuła kompletnie wykończona. — Pieprzę to — zaklęła, odrzucając kapę i wychodząc z łóżka. Miasto u jej stóp powoli budziło się do życia. Światła ciągle jeszcze migotały w Queens, po drugiej stronie szarej rzeki, co sprawiało wrażenie bajkowej scenerii. W rzeczywistości była to niewielka, ponura dzielnica; Annie mijała ją w drodze na lotnisko i stąd wiedziała, jak bardzo mamił ten zachwycający widok. Rzeczy różnią się od wyobrażenia, jakie o nich mamy. Z apartamentu na najwyższym piętrze mogła dostrzec kilka osób biegających dla zdrowia wzdłuż zadeszczonej promenady. Cały zeszły tydzień był zimny, mokry i ponury. Szary jak śmierć. Skuliła się i odwróciła od okna. Jak poradzić sobie z samobójstwem najlepszej przyjaciółki? — za- stanawiała się, idąc po miękkim dywanie do łazienki. — Cóż, będzie robiła to, co zwykle. Spróbuje znaleźć sobie dużo zajęć. Tyle ma do zrobienia. Musi przecież zawiadomić Brendę, Elise i wszystkich znajomych Cynthii, którzy przychodzą jej na myśl. Z kim przyjaźniła się Cynthia? Annie uświadomiła sobie, że nie widywała zbyt często osób z dawnego sąsiedztwa w Greenwich. Właściwie spotykała się tylko z Brendą Cushman, choć ona tak naprawdę nigdy nie pasowała do tamtego miejsca, i Elise Atchison, która również miała apartament w Nowym Jorku. Najgłębsza więź łączyła ją jednak z Cynthią, to była prawdziwa przyjaciółka w mieście, gdzie kontakty z ludźmi opierały się na tym, kogo znasz, z kim wzięłaś ślub, ile masz na koncie, co możesz stracić, a co zyskać. Annie żałowała, bo... ale teraz to nie miało znaczenia, co by zmieniła. Cynthia nie żyje. Gdy wyszła z łazienki owinięta w beżowy szlafrok frotte, wyglądała na zmęczoną, włosy miała poskręcane od wilgoci, plamy na skórze i zaczer- wienione oczy. Pokiwała głową nad odbiciem w lustrze, ale nie zatrzymała się ani na chwilę. Poszła długim korytarzem prowadzącym z największej sypialni do reszty mieszkania. Minęła zamknięte drzwi pokoju Sylvie, która jeszcze mocno spała. Już za kilka dni wyjedzie. Annie wiedziała, że jej żałoba obejmie nie tylko śmierć przyjaciółki, ale również utratę córki. Teraz nie ma czasu do stracenia. Nawet nie mogła sobie pozwolić na myślenie o Cynthii. Liczyły się wyłącznie rzeczy do załatwienia. Annie nakazała sobie pośpiech. W nieskazitelnie czystej kuchni podeszła do biurka, 11 które stało w rogu pod oknem. Tu właśnie pisała różne drobiazgi bez znaczenia. Opublikowała tylko dwa zbiory opowiadań, jeden tuż przed ślubem, a drugi zaraz po, na długo przed urodzeniem dzieci. Porzuciła pisanie ze względu na męża i powiększającą się rodzinę. Zresztą jej trzecia książka, zdaniem Aarona, nie nadawała się do druku. Chyba miał rację, ale mimo to próbowała dalej i trzymała w szufladach pokaźny stos rękopisów. Sięgnęła do górnej szuflady po duży notatnik z numerami telefonów. Na okładce umieszczono reprodukcję obrazu Mary Cassatt przedstawiającego matkę z córeczką. Annie westchnęła. Marzyła o filiżance dobrej, mocnej i w dodatku uczciwie osłodzonej kawy. Wprawdzie zrezygnowała z obu tych używek, ale właśnie teraz bardzo potrzebowała swoich narkotyków. Nie, to kiepski pomysł. Nastawiła wodę na herbatę i usiadła przy biurku. Przede wszystkim zadzwoni do Brendy, swojej najlepszej przyjaciółki w Nowym Jorku, obdarzonej poczuciem humoru, solidnej i uczciwej, choć czasem może brakowało jej odrobiny wrażliwości. Mimo to Annie chciała z nią porozmawiać, aby ją pocieszyła i sprowadziła na ziemię. Spojrzała na zegarek, złoty cartier panther; nie zdejmowała go nigdy, bo lubiła wiedzieć, która jest dokładnie godzina. Dochodziła za kwadrans siódma. Naprawdę nie powinna tego robić Brendzie. Annie lubiła wcześnie wstawać, ale Brenda spała czasem i do południa, toteż obiecała jej, że nie będzie dzwonić przed jedenastą. Dziś ta zasada przestawała jednak obowiązywać. Annie nacisnęła odpowiedni przycisk i gdy telefon automatycznie wybierał numer, wsłuchiwała się w znajomą kombinację dźwięków. Nie dziwiło jej, że dzwonek roz- brzmiewał przez dłuższą chwilę, nim ktoś podniósł słuchawkę. — Do cholery, kto mówi? — W głosie Brendy zawsze pobrzmiewała lekka chrypka, ale o tej godzinie przypominało to raczej warczenie. — To ja. Tak mi przykro, że cię obudziłam... — Przykro to ci się dopiero zrobi za chwilę. U diabła, któraż to godzina? Chryste, nie ma jeszcze siódmej. No, Annie, módl się, żeby to była siódma wieczorem, co by znaczyło, że przespałam cały przeklęty dzień. — Brenda, nie dzwoniłabym dla błahostki. — Martwisz się wyjazdem Sylvie? Zaraz się do końca obudzę. To o to ci chodzi, prawda? — Nie. To nie to. Cynthia Griffin nie żyje. — Kto? — Cynthia Griffin. Wiesz przecież, matka Carli. — Syn Brendy, Tony, przez krótki czas chodził z Carlą do jednej klasy. — Cholera. Przykro, gdy ktoś umiera, ale dlaczego dzwonisz do mnie? I to o szóstej rano? — Pogrzeb będzie jutro rano. — Jak rany, a co, umarła na zarazę? Dlaczego ją pakują do dołu w takim pośpiechu? — Brenda, ona popełniła samobójstwo. Zrobiła to kilka dni temu i znaleźli ją dopiero wczoraj. Podobno koszmarny widok. 12 — Jezu... — Brenda zamilkła na chwilę. — Chryste, trzeba przyznać, że miała dość pary, żeby się stąd ulotnić, nie? Zaskoczyła mnie, taka z niej była chłodna, zadzierająca nosa WASP-ówa *. Annie pomyślała o gorących łzach Cynthii, które w szpitalu zrosiły jej ramię. Czasem trudno było znieść Brendę. Zupełnie pozbawiona snobizmu i zawsze sypiąca złośliwościami czy dowcipami, by ukryć prawdziwe uczucia. — To idziesz czy nie? — Pewnie, że tak. Kiedy i gdzie? — Dziesiąta rano w domu pogrzebowym Campbella. Brenda znów jęknęła. — Gil nie mógł się doczekać pogrzebu, co? Co za potwór! — Zadzwonię do Hudsona i zamówię go na rano. Jeśli chcesz, to wpadnę po ciebie o dziewiątej. Kolejny jęk. — Na rany, chociaż to Manhattan, ale nawet tu przejechanie dziesięciu przecznic nie zajmuje godziny. A poza tym miasto zupełnie wymarło, wszyscy skorzystali z Memoriał Day i zaszyli się w Hamptons albo Connecticut. I dom pogrzebowy to nie lotnisko, nie ma korków. Zajrzyj o dziesiątej, zgodnie z najnowszą modą spóźnimy się. Annie westchnęła. — Zgadzam się na wpół do dziesiątej, tylko bądź gotowa. Teraz już kończę, muszę zadzwonić do paru osób. — Do kogo? — Gil prosił, żebym mu pomogła i zawiadomiła znajomych. — Poinformowanie w ostatniej chwili to najlepszy sposób, żeby prawie nikt nie przyszedł. — Na pewno nie zrobił tego celowo. — A założysz się? — W takiej sytuacji chyba najlepiej załatwić wszystko dyskretnie. — Zadzwonisz do Aarona? Annie poczuła ucisk koło serca. — Nie pomyślałam o tym... — przerwała. Ktoś mu powinien powiedzieć, pewnie chciałby przyjść. Wprawdzie uważał Cynthię za dziwaczkę, ale ją lubił. Annie miała się spotkać ze swoim byłym mężem za dwa dni, kiedy ich najstarszy syn będzie odbierał dyplom ukończenia Harvardu. Marzyła, że w tak miłych okolicznościach... Wyobraziła sobie, jak dzwoni teraz do niego, a telefon odbiera jakaś kobieta. — Mogę go zawiadomić — wtrąciła Brenda wyczuwając wahanie przyjaciółki. — Naprawdę? * Skrót od White Anglo-Saxon Protestant, pejoratywne określenie dotyczące konser- watywnych, bogatych, uprzywilejowanych członków najwyższych sfer do niedawna rządzą- cych w USA — przyp. thim. 13 — Jasne. Z przyjemnością obudzę o bladym świcie tego zwiędłego kutasa. Brenda winiła Aarona za porzucenie Annie, ale ta nie mogła zdobyć się na potępienie i w głębi ducha ciągle żywiła nadzieję. A nuż tragiczny koniec Cynthii zbliży ich na nowo do siebie? — Dziękuję ci, Brenda. Zobaczymy się jutro o wpół do dziesiątej. A teraz prześpij się jeszcze. Odłożyła słuchawkę i podeszła do kuchni, by wyłączyć gaz pod czajnikiem. Czekał ją jeszcze telefon do Elise — nic przyjemnego — i paru innych osób, których numery uda jej się odnaleźć. Potem musi dokończyć pakowania rzeczy Sylvie, odebrać od weterynarza środek uspokajający dla kota, wybrać strój na uroczystość syna oraz dopilnować, żeby Ernesta włożyła do torby wszystko, co jest potrzebne na ten wyjazd. Dopiero wtedy pomyśli o pogrzebie. Przecież musi się odpowiednio ubrać. Aaron ją zobaczy. Znów serce jej zatrzepotało. Próżność i tyle. Jakby jej wygląd czy sukienka miały jakiekolwiek znaczenie wobec śmierci Cynthii. Ale przecież zobaczy Aarona, może zamienią parę słów, może nawet razem zapłaczą. Och, Aaron, tak bardzo teraz potrzebuję oparcia. Tylko że Aaron nadal gniewał się na nią za Sylvie, za to, że postanowiła wysłać ją do tej szkoły. Od wyprowadzenia się z domu nie odwiedzał córki zbyt często i właściwie się nią nie zajmował, mimo to nie życzył sobie, by pojechała do szkoły. Annie spojrzała na stół, schludnie nakryty do śniadania dla niej i córki. Zrobiła to poprzedniego wieczoru, w innym świecie, zanim dowiedziała się o zgonie Cynthii. Uświadomiła sobie, że nadal trzyma czajnik. Odwróciła się gwałtownie, na ślepo odstawiając go na kuchenkę. W przypływie energii skierowała się do lodówki i zaczęła ją gorączkowo przeszukiwać. Gdzieś tam miała opakowanie brazylijskiej kawy, zaraz sobie zaparzy. W końcu mieszka sama i nikt nie zobaczy jej upadku. To jedna z nielicznych pociech opuszczonej żony. Niespodzianie fala samotności owładnęła nią tak mocno, że chwyciła za krawędź lodówki i trzymała, aż jej pobielały kostki na dłoniach. Wspominała dzień, gdy stała dokładnie w tym samym miejscu, a do kuchni wszedł Aaron, wszystkie ubrania miał spakowane i gotowe do zostawienia przy tylnych drzwiach apartamentu. Powiedział wtedy: — Te dwie walizki zabieram ze sobą, resztę przechowam na razie u portiera na dole. Annie skinęła bez słowa. — Chwilowo zatrzymam się w hotelu „Carlyle". W ciągu dnia możesz mnie złapać w biurze. Znów przytaknęła, ogłupiała, otępiała z bólu i zdumienia. — Po prostu spróbujemy dać sobie nawzajem trochę więcej wolności, dobrze? 14 — To ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję — odparła i równocześnie uświadomiła sobie, jak to rozpaczliwie zabrzmiało. Spojrzał na nią z dobrocią, bo w głębi serca Aaron był dobrym człowiekiem. — Annie, nie ma potrzeby tak tragizować. To też kiedyś minie — powiedział i wyszedł. Obiecał wprawdzie, że to tylko czasowa separacja, ale kłamał. Aaron, jej chłopak ze szkoły średniej, jedyna miłość, dobry ojciec dla jej synów, człowiek, któremu ufała jak nikomu innemu, po prostu ją zostawił. Ujęła mocno rączkę lodówki, bo od tych wspomnień zakręciło jej się w głowie. Stała samotnie w pustej, lśniącej czystością kuchni, dopóki nie poczuła się lepiej. Znów pomyślała o doktor Rosen, psychoterapeutce, która zajmowała się nią przez trzy lata, a potem nieoczekiwanie przerwała kurację. Może zadzwonić do niej, zapytać, jak przetrwać to, co ją teraz dotknęło. Ale przecież ją zraniła, nazywając „osobowością uzależniającą się", „cierpiętnicą" i choć po części zgadzała się z tą oceną, teraz chciała udowodnić, że tamta się pomyliła. Przyklęknęła i pogłaskała Pangora. — Jesteś głodny, co, mały? — zapytała otwierając puszkę „Ocean Feast", ulubionego pożywienia kota. Była mu wdzięczna za to, że zmusił ją do działania, i za jego uczucie, chociaż zrodził je tylko głód. A może jeśli umaluje się staranniej niż zwykle i przyjedzie na pogrzeb wcześniej, uda jej się porozmawiać z Aaronem? Przecież ostateczna decyzja o rozwodzie jeszcze nie zapadła. Może —pomimo separacji i różnic w poglądach na przyszłość Sylvie — tak samo tęskni za nią, jak ona za nim. Co prawda, kiedy dwa dni temu omawiali przez telefon szczegóły uroczystości syna, nie wyczuła w jego głosie smutku. Ale ta wiadomość na pewno nim wstrząśnie. I może wreszcie porozmawiają. Spojrzy na nią i przypomni sobie szczęście, jakie kiedyś było ich udziałem. Może pogrzeb przywróci część wspólnej przeszłości, którą warto ocalić i o którą warto zadbać. Może. Annie była kobietą wierzącą w moc działania, wielokrotnie też okazywało się, że miała rację. Cieszyła się dobrym zdrowiem, zachowała pociągający wygląd, korzystnie wyszła za mąż, urodziła i wychowała trójkę dzieci, nawiązała głębokie więzi z przyjaciółmi, włączała się w działalność charyta- tywną, przetrwała separację, stworzyła ten dom bez skazy i wygodne życie w najdroższym i chyba najpiękniejszym punkcie manhattańskiej Upper East Side. Nadal robiła wrażenie na mężczyznach, choć jej uroda należała raczej do typu subtelnego, a nie zbijającego z nóg. Ale dziś żyła samotnie, bo mąż ją porzucił. Podobnie jak w przypadku Cynthii, problem polegał na tym, że Annie była jedynie pierwszą żoną. 2. Kawa u Campbella w\ 'domu pogrzebowym Campbella odbywały się nabożeństwa żałobne za dusze co najmniej połowy bogatych WASP-ów mieszkających w części Manhattanu nazywanej „dzielnicą jedwabnych pończoch", a na pewno wszystkich znanych osobistości. Stał się on również drugim domem dla ciekawskich fotografów, którzy czyhali tu na okazję zrobienia zdjęcia pogrążonym w smutku rodzinom i znajomym kogoś wartego wzmianki, częstując się przy okazji kawą i pączkami wliczonymi w koszty pogrzebu, a serwowanymi przy bocznym wejściu. „Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz". A my na posterunku — pomyślał Larry Cochran wkładając film do aparatu. Czytelnicy prasy brukowej po prostu uwielbiają oglądać zdjęcia twarzy naznaczonych rozpaczą. Dziś jednak nie umarł nikt godzien zainteresowania. Larry Cochran przyszedł tylko dlatego, że nie miał nic lepszego do roboty i zależało mu na darmowym śniadaniu. Szybko sprawdził, za kogo będzie odprawione nabożeń- stwo, i natychmiast ocenił, że nie ma szansy na udane polowanie. Jakaś matrona z Connecticut. Nikt o niej nigdy nie słyszał. Typowe. Już od tygodni prześladował go pech. Przez kilka minut gadał o bzdurach z Bobem Collechiem, który prowadził barek. Nie chciał, żeby ten zwrócił uwagę, jak żarłocznie pochłaniał ciastka i na fakt, że pozostając wewnątrz budynku chroni się przed deszczem. W końcu maja upływał termin ważności jego legitymacji prasowej i jeżeli wkrótce nie zrobi dobrych zdjęć, to nie tylko zostanie bez grosza, ale również bez prawa wykonywania zawodu. Od dawna fascynowało go obserwowanie, jak w życiu zawsze może być jeszcze gorzej. — Co nowego? — zapytał Boba. — Ta odstawiła dobrą robotę. Sama się załatwiła. Żyletką. Pokojówka, Latynicha, znalazła ją po paru dniach w wannie pełnej krwi. Przynajmniej nie musieli jej odsysać przed balsamowaniem, ale mam nadzieję, że ta gruba 16 ryba, jej były mąż, nie oczekuje za to zniżki. Śpieszy się facet. Wczoraj przywieźli, a dziś do piachu. Larry aż się skręcił w środku, gdy usłyszał,,Latynicha" i kiedy wyobraził sobie krwawą wannę. Larry miał wyobraźnię plastyczną. Widział rzeczy, 0 których ludzie mu opowiadali. Przyznawał wprawdzie, że pomagało mu to zarobić na życie fotografowaniem i pracą przy montażu filmów, ale też czyniło jego świat wewnętrzny nazbyt plastycznym. Zależało mu na przychyl ności Boba, ale w jego towarzystwie czuł się zwykle okropnie. — Po co ten pośpiech? — Och, to pierwsza żona jakiegoś ważniaka z Wall Street, który już zainstalował nowy model na Park Avenue, więc myślę, że nie chce żadnego szurum-burum, no wiesz, o czym mówię. — Puścił oko do Larry'ego. — Kiepsko idą interesy, jak stracisz głosy miłych pań, no nie? — Zaniósł się krótkim, nieprzyjemnym rechotem. — I jak się ona nazywa? — Nikła szansa, ale może coś z tego będzie. — Griffin. — Tak samo jak Gil Griffin? To jego pierwsza żona? Chyba trafił w dziesiątkę. Wszyscy znali Gilberta Griffina. Speca od podkupywania przedsiębiorstw, gracza dużej miary w grze, gdzie liczyły się tylko prawdziwe tuzy. A przy tym gość z klasą. Nie jak Boesky czy Milken. Dyskretny. No, do czasu, aż wybuchł skandal z romansem, jaki nawiązał we własnym biurze ze specjalizującą się w administracji blond doktorantką, której udzielał prywatnych lekcji. Piękność o trochę końskiej twarzy i niewia- rygodnej figurze. Indagowany przez dziennikarzy, miesiącami zaprzeczał wszystkiemu, opowiadając o żonie i domu, a kiedy dali mu spokój, rozwiódł się i poślubił piękną blondynkę. Prasa brukowa zawrzała, po czym dość szybko zniknęły nagłówki typu „Kociak w gabinecie prezesa" i dziś Larry nie pamiętał nawet imienia żony Gila czy nazwiska panienki. Nie miał pamięci do nazwisk, ale żadna twarz mu nie umknęła. Czegóż innego spodziewać się po zawodowym fotografie? Spojrzał ponad głową Boba na tablicę ogłoszeń. Cynthia. Cynthia Griffin. — Dobra, dzięki za namiar, pokręcę się tu trochę. Informacje okazały się prawdziwe; w kilka minut później przy krawężniku zatrzymała się limuzyna marki Mercedes, z której wyszła Elise Elliot Atchison. Rzecz jasna Larry rozpoznał ją na pierwszy rzut oka. Takiej figury 1 twarzy nie zapomina się łatwo. Miała na sobie ciemnogranatowy kostium, kremową bluzkę, długie aż do nieba nogi obciągały jedwabne pończochy w kolorze pasującym do prostych beżowych pantofli na wysokim obcasie. Blond włosy o całej gamie odcieni uczesała we francuski warkocz, oczy ukryła za ogromnymi okularami słonecznymi, a wokół głowy zawiązała ciemnoniebieską apaszkę z szyfonu. Larry oglądał jeden z jej starych filmów „Spacer w mroku" zaledwie tydzień temu. Teraz podniósł aparat, aby zrobić zdjęcie, ale zbyt długo z tym zamarudził i umknęła z pola widzenia. Dawno mu się coś takiego nie 2 — Zmowa pierwszych żon 1 / przydarzyło. Uświadomił sobie, jak bardzo jest podniecony. Nie tylko dlatego, że widział szansę na dobre ujęcie, ale przede wszystkim to ona sama zrobiła na nim ogromne wrażenie. Na nim, Larrym Cochranie, psie gończym nowojors- kich gazet i przyszłym reżyserze filmowym. Ta kobieta musi mieć z pięćdzie- siąt pięć lat. Może sześćdziesiąt? Zaczęła karierę tuż po sukcesie Grace Kelly, nawet ogłoszono ją następczynią przyszłej księżnej Monako. Metryka się nie liczyła, bo Elise Elliot nadal wyglądała pięknie. Przez chwilę Larry zastanawiał się, co też mogła mieć wspólnego z Cynthią Griffin, ale natychmiast przypomniała mu się scena z filmu „Nie ma głupich", w którym kobieta grana przez Elise przychodzi na pogrzeb swej siostry. To tutaj wygląda jak powtórka tamtego ujęcia, tyle że kręcona w trzydzieści lat później. Szkoda że stracił okazję do zrobienia zdjęcia, ale nadrobi to, kiedy będzie wychodziła. Elise Elliot to był naprawdę ktoś. Gdyby wielkie studia filmowe nie upadły, teraz nazywano by ją supergwiazdą Hollywood, a nie ograniczano się tylko do nazwiska pod zdjęciem. W epoce królowania seksbomb o ptasich móżdżkach, ubranych w mocno wydekoltowane fatałaszki, zachwycała inteligencją, a elegancja konkurowała o lepsze z pociągającym wyglądem. Kiedy tak wpaniale obdarzona przez naturę osoba wyniosła się z Hollywood, by we Francji grać u nieznanego reżysera w filmie o niskim budżecie, wszyscy myśleli, że zwariowała. I wtedy im pokazała. Zrobiła kilka wspaniałych obrazów, które dziś należą do klasyki kina, po czym, a było to blisko dwadzieścia lat temu, zakończyła karierę. Po prostu zniknęła, wyszła za mąż za kogoś ze sfer wielkich interesów. Rany, jak się ten facet nazywał? Atkins czy coś podobnego. Zero. A ona pracowała z Chabrolem, Gerardem Artaudem, z największymi. Larry obejrzał wszystkie jej filmy po co najmniej dziesięć razy, ale nigdy wcześniej nie spotkał jej osobiście. Potrzebował paru minut, by dojść do siebie i podjąć obserwowanie przedpola. Bóg jeden wie, kto się może jeszcze zjawić — pomyślał. Madison Avenue nadchodziły dwie kobiety. Próbował rozgryźć, kto zacz. A nuż zapowiada się na plejadę gwiazd w pewnym wieku? Jedna z kobiet była bardzo gruba, ubrana w gigantyczne czarne poncho, obszyte czymś w rodzaju frędzli czy falbanek. Widać, że niektóre z nich sobie popuszczają, a przy tym nie grzeszą gustem. Najlepszy przykład to Taylorka. Nie, ta tutaj nie należy do paczki. Ani ta druga, szczupła, atrakcyjna brunetka. Cóż, Larry umiał czekać. Zdjęcie Gila Griffina w żałobie też się może na coś przydać. Poczeka. Na tym polega jego zawód. Wewnątrz domu pogrzebowego Annie Paradise i Brenda Cushman oddały płaszcze do szatni i poszły do sali D pomalowanym na szaro, wyłożonym dywanem korytarzem. Nad głowami lśniły żyrandole, ale mimo ciemnych kolorów całość sprawiała wrażenie holu w restauracji, zapewne powodowały to liczne pokoje, przed którymi stały tablice, przypominające deski z napisem: „Szef kuchni poleca". 18 — Zawsze mam wrażenie, że to idealne miejsce na zorganizowanie protestanckiej bar micwy — Brenda wyszeptała do Annie. — Oczywiście, jeśli takie coś istnieje. Ponieważ jej chrapliwy głos świetnie się rozchodził, Annie nakazała jej milczenie. Czuła wewnętrzną pustkę, nie potrafiła płakać, a przy tym była smutna i zdenerwowana. — Och, daj spokój. Komu sprawię przykrość? Cynthii? Temu człońcowi, Gilowi? Gówno go to obchodzi. — Brenda, przysięgam, jeśli się nie będziesz zachowywać przyzwoicie, usiądę sama. — Już dobrze, dobrze. Nie jestem hipokrytką. Nigdy się nie przyjaźniłam z Cynthią. Patrzyła na mnie z góry, jak i wszystkie inne baby w Greenwich. Jedynie ty byłaś dla mnie miła. Ciebie jedną potrafię ścierpieć, ale gdybyś miała blond włosy, też byś u mnie straciła szansę — przerwała i uniosła brwi. — Skoro już mówimy o wysokich, bogatych blond dziwkach, to patrz, kto przyszedł. Annie odwróciła się i zobaczyła, że zbliża się do nich jej druga dobra przyjaciółka, Elise Atchison. — Annie — Elise pochyliła się, żeby ucałować powietrze na wysokości policzka Annie. — Cóż za koszmar, prawda? — Elise była bledsza niż zwykle, piękne rysy nieco się zamazywały, a pod oczami rysowały się cienie. — Nie udało mi się rano zawiadomić Billa, więc nie przyjdzie. — Cześć — powiedziała Brenda głośno i wyciągnęła rękę. — Brenda Cushman — przypomniała Elise, która skinęła głową. — Chyba niedługo zaczną. — Elise zwróciła się do Annie i wszystkie trzy ruszyły korytarzem. Dotarły do drzwi sali D i Annie je otworzyła. Elise weszła pierwsza, Annie przepuściła Brendę, która z trudem zmieściła się między futrynami. Chyba po raz tysięczny Annie pożałowała, że nie zdołała zachęcić przyjaciółki do odchudzania. Dała jej kiedyś książkę pod tytułem: „Głodne miłości. Kobiety otyłe". Brenda nic nie powiedziała, ale wkrótce przysłała jej tom zatytułowany „Nadwaga to wymysł antyfeministów". Sala D nie dość, że słabo oświetlona, to jeszcze była niemal pusta. — Mówiłam, że przyjdziemy za wcześnie — wyszeptała Brenda, ale dochodziło już pięć po dziesiątej. Annie przyniosła ze sobą własnoręcznie wyhodowane drzewko bonsai, które szczególnie podobało się Cynthii, ale teraz czuła się zbyt skrępowana, by je postawić obok trumny. W tak wyludnionym wnętrzu każdy ruch czy dźwięk zwracały uwagę. Poszły z Brendą za Elise i zajęły miejsca w rzędzie. Annie, jak każdy zakochany, wyczuwała obecność umiłowanej osoby i dlatego wiedziała, że Aaron już jest na sali. Ostrożnie rozejrzała się dookoła. Tak, siedział po drugiej stronie kaplicy, bardziej z przodu. Wiedziała, że przyjdzie. Serce szybciej zabiło. Na próżno. Poznałaby jego kark pośród tysięcy innych: bardzo ciemne włosy, które zawsze lśniły, jakby je szczotkował 19 godzina mi, skóra o zdrowy m różowo brązow ym odcieni u. Aaron nawet odwróc ony tyłem wygląd ał na tryskają cego energią, bardziej żywotn ego niż inni ludzie. Ni e szkodzi, że ją zostawił . Jeśli nawet skończy się rozwod em, to też nie będzie miało znaczen ia. Miłość to nie kran z wodą, który można po prostu zakręci ć. Potrafił a, nauczył a się żyć bez niego, ale nie umiała przesta ć go kochać. Ciągle miała nadziej ę. To był jej wstydli wy sekret, ale tak wygląd ała prawda. Sp ojrzała na Brendę siedząc ą po prawej i Elise po lewej, z tą pierwsz ą mąż się rozwió dł, tę drugą praktyc znie porzuci ł. A ja też jestem samotn ą kobietą — pomyśl ała Annie. — Tak jak Cynthia . Westch nęła. Ro zproszo ne po sali tu i ówdzie siedział y nielicz ne panie. Annie rozpozn ała najwyże j dwie z nich. W jednym z pierwsz ych rzędów dostrze gła zapłak aną Hiszpa nkę, jedyną, której towarz yszył mężczy zna. Poza nim i Aarone m znajdo wały się tu wyłącz nie przedst awiciel ki słabej płci. Jak przykro , że Cynthii w ostatnie j drodze nie towarzy szy żaden mężczy zna. Wszedł starszy pan, za nim drugi, młodsz y; Annie rozpoz nała adwoka ta z szacow nej firmy Cromw ell Reed, która od pokoleń repreze ntowała rodzinę zmarłej. Ach, więc oni tylko wypełni ali swoje obowią zki... Ws zys tki eg o ok oło dzi esi ęci u osó b roz pro szo ny ch po sal i D. — Gdzie jest ten łajdus? — szepte m zapytał a Brenda i Annie pomyś- lawszy, że chodzi jej o Aarona, wskazał a go ruchem głowy. — Nie, nie ten, mówiła m o łajdusie Cynthii . An nie zauważ yła karcące spojrze nie Elise, ale też zadawał a sobie to pytanie . Gdzie jest Gil? A może czekał z boku przygot owując mowę pożegna lną? Trumna stała w przodzi e pomiesz czenia na przykry tym draperią katafalk u. Obok leżał tylko jeden wieniec , zrobion y z czerwo nych róż. Jakie to okropne — pomyśl ała Annie — Cynthia nienawi dziła czerwo nych róż. Och, Boże, mogłam przynaj mniej o to się zatroszc zyć. Postawi ła drzewk o bonsai na pustym krześle obok. Rodzin ę Cynthii napraw dę stać na więcej. Al e zaraz, kto należał do rodziny ? — zapytała samą siebie. Nie przeżyli ani rodzice, ani dzieci, ani samo małżeńs two. Przecie ż został brat Cynthii, Stuart Swann. Gdzie on był? Chociaż nie rozmaw iali ze sobą od lat, powinie n jednak zdobyć się na to ostatnie pożegna nie. Annie znała go na tyle, żeby spodzie wać się po nim właściw ego zachow ania. I jeszcze powinn a się zjawić trzęsąca ze starości ciotka. Ciotka Esme. Zdała sobie sprawę, że nie jest pewna, czy ta osoba w ogóle jeszcze żyje. Wspom niała, co wyszept ała do niej w szpitalu Cynthia : „Matka nigdy mnie nie kochała ". Chyba nikt jej nie kochał. Oczy Annie wypełni ły się łzami. Cóż za tragiczn ie zmarno wane życie. Po raz kolejny ogarnęł a ją fala samotn ości. Tęsknił a za Cynthia , za synami, za Aarone m. A wkrótce dołączy do nich i Sylvie. Myślała , że już przebol ała separacj ę i zaczęła się z nią powoli godzić, ale śmierć Cynthii otworzy ła starą ranę. Po dni osł a wz rok , bo z bo czn yc h drz wi wy sze dł ch ud y, siw ow łos y 20 mężczyzna w szatach liturgicznych i wstąpił na podwyższenie. Wyglądał na typowego „przewielebnego". Natychmiast rozpoczął równie typowe kazanie pogrzebowe. Dni człowiecze mijają jak piasek przesypujący się w klepsydrze, zostają po nas tylko nasze dobre uczynki, a zbawienie z rąk Bożych trwa na wieki. Ani słowa o życiu Cynthii, przepięknym ogrodzie, który założyła, o jej hojności, o Carli. Duchowny wspomniał Cynthię z imienia tylko raz. Cały czas nazywał ją „zmarłą", jakby obawiał się, że jeśli spróbuje wymienić jeszcze raz jej imię, to przekręci je lub się pomyli. Och, na pewno mowa pożegnalna Gila będzie bardziej osobista. Wprawdzie rozwód odbył się wśród gorzkich i upokarzających scen, znanych wszystkim z prasy, ale przecież musi coś powiedzieć. Dopiero gdy „przewielebny" zaintonował kończące nabożeństwo „Ojcze nasz", zrozumiała, że Gil nie czekał z boku, a co gorsza w ogóle się nie pojawił. Pomyślała, że to pewnie było tak zawsze, choć Cynthia nie mogła nigdy uwierzyć, że Gil jest tak do końca zimny i nieczuły. Nagle przeleciała jej przez głowę okropna myśl: czy Aaron również nie przyszedłby na jej pogrzeb? Była matką jego dzieci. Boże, to już chyba obsesja. Potrząsnęła głową, próbując uwolnić się od tego uczucia. W końcu ma dzieci i przyjaciół. I Aarona? Spojrzała na męża. Na pewno choć trochę mu na niej zależy. Nigdy źle się do niej nie odnosił ani jej nie upokarzał. Biedna Cynthia. Jak Gil mógł ją tak źle traktować. Cóż za smutny, obrzydliwy koniec. I Annie mu w tym pomogła. Gil użył jej, żeby zebrać trochę ludzi, a później umył od wszystkiego ręce. Sprawa Cynthii została załatwiona. Śmieć. Po zakończeniu nabożeństwa przedstawiciel firmy Campbell ogłosił: — Zmarła zostanie przewieziona na cmentarz „City of Angels" w Greenwich. Proszę osoby, które chcą się tam udać, żeby podeszły do mnie, to zorganizujemy transport. Elise potrząsnęła przecząco głową. Annie spojrzała na Brendę, ta zaś wyszeptała: — W żadnym razie. Annie nerwowo mięła w dłoniach mokrą chusteczkę. Przed wyjazdem Sylvie miała tyle do zrobienia. Każda chwila razem, jaka im pozostała, miała bezcenną wartość. Co gorsza nienawidziła pogrzebów, tylko że kto będzie towarzyszył Cynthii w ostatniej drodze? Jakaż to samotność, być pochowanym, a nad grobem nie pochyli się żadna znajoma osoba. Annie wstała razem ze wszystkimi. Szybko wytarła oczy i ruszyła powoli ku tyłowi pomieszczenia, mając nadzieję, że ten manewr, by znaleźć się u boku Aarona, nie rzuca się zbytnio w oczy. Elise przemierzała już długimi krokami boczną nawę. Brenda została z tyłu i kiwnęła głową znacząco. — Już go nie ma. Pierwszy do wyjścia — powiedziała. Aaron czekał w korytarzu. — Witaj, Annie. Cóż za straszna historia, prawda? — Pobladły, sprawiał wrażenie poruszonego. — Okropna. — Miała nadzieję, że ujmie ją za rękę, przytuli, ale tylko 21 J skinął głową. Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa. Annie pamiętała, jak Aaronowi trudno przychodziło pogodzenie się z czyjąś śmiercią. — Nigdy nie była naprawdę szczęśliwa — dodał Aaron. Annie ogarnęła złość. Na litość boską, dlaczego ludzie zawsze próbują zamknąć życie zmarłej osoby w jednym zdaniu, i do tego tak banalnym? — A któż jest? — zapytała kłótliwie, modląc się w duchu, żeby Aaron nie odparł: „przynajmniej już nie cierpi". — Hmm, Alex wygląda na szczęśliwego. Wczoraj zdał ostatni egzamin. — Rozmawiałeś z nim? — Alex, ich najstarszy syn, nie zadzwonił podczas weekendu. Poprosił wcześniej, by Sylvie nie przyjeżdżała na uroczysty odbiór dyplomu, i ta decyzja sprawiła Annie przykrość. Wiedziała, że Aaronowi takie postawienie sprawy przyniosło ulgę. Tylko Chris, średni syn, rozumiał, jak szczególne miejsce zajmuje Sylvie w życiu matki. — Zatelefonował wczoraj. Mówił, że nie może się doczekać jutra. — Ja też — Annie uśmiechnęła się z trudem. Spotkają się w Bostonie. Może tam... Gdyby tylko potrafili teraz zamienić parę miłych słów; gdyby tylko zobaczyła, że nadal coś dla niego znaczy. — Kiedy Sylvie wyjeżdża? — Za trzy dni. — Nie zmienisz zdania? Takie miejsca — zawiesił głos — odczłowie- czają. Tam biją dzieci. Znęcają się nad nimi. Przerobią ją w człowieka-roślinę. — Aaron, proszę cię. Przecież nie mówimy o zakładzie państwowym. Rozmawiamy o prywatnej, zamkniętej wspólnocie. Tyle razy już to roz ważaliśmy. — Słuchaj, możemy postarać się o kogoś do pomocy. Wiem, że Ernesta to za mało. — Nie o to chodzi. Świetnie dajemy sobie radę. Aaron, tu chodzi o Sylvie. Ona potrzebuje ludzi podobnych do niej. Jest taka samotna, wyizolowana. — Nie opowiadaj takich rzeczy. Przecież jest z tobą przez cały czas. — I na tym polega problem. — Annie westchnęła. — Za bardzo się ode mnie uzależniła. — A ja od niej, dopowiedziała w duchu. Czym wypełnię dni po jej wyjeździe? — Aaron, proszę, nie teraz. Rozmawialiśmy o tym tysiące razy. — Dobrze — uciął ostro. Znała ten ton. Znów zrobiła mu przykrość. O Boże, przecież nie tego chciała. — Muszę wracać do biura — stwierdził i okręcił się na pięcie. Odwrócił się i wyszedł z budynku bez dobrego słowa o Cynthii, bez gestu współczucia dla niej. Ach, ci mężczyźni — pomyślała — emocjonalne kaleki. Odwróciła wzrok od znikającego Aarona i zobaczyła Gila Griffina wymieniającego uściski dłoni i przyjmującego kondolencje od grupki żałob- ników. Poczuła, że drży. — Jak on mógł? — zapytała, obejmując tym i Aarona, i Gila. Jak oni mogli? 22 Choć rzuciła pytanie w przestrzeń, Brenda, która postępowała za nią, odpowiedziała: — Hipokrytom o mocnych nerwach przychodzi to bardzo łatwo. Annie, jak automat, ustawiła się w kolejce za innymi. Ostatnia rzecz, na jaką miała ochotę, to rozmawiać z Gilem. Nie, najtrudniejsze to pojechać na cmentarz. Spotkanie z Gilem nie było tak straszne jak tamto. Jakąż wymyślił przyczynę, dla której nie wziął udziału w nabożeństwie? Ale miał czelność pojawić się teraz i odegrać farsę. To już nawet nie obelga, to coś gorszego. Pewno choć stanie nad grobem Cynthii. Gdy przyszła na nią kolej, nie wyciągnęła do Gila ręki, ale on sam po nią sięgnął. — Dziękuję ci, Annie — powiedział. Jej palce były lodowate, zaskoczyło ją ciepło jego dłoni. Szybko wysunęła rękę z uścisku; stojąca u jej boku Elise schowała ręce za plecy. — Witaj, Gil — Annie rzuciła chłodno. Jak zawsze czuła się skrępowana niewygodną sytuacją. — Czy chcesz, żebym pojechała z tobą na cmentarz? — usłyszała swój głos. Znów to samo. Nieodmiennie grzeczna dziewczynka. Dużo ją to kosztuje, ale wytrzyma. — Och, nie. Nie zdołam zmieścić Greenwich między dzisiejszymi spotkaniami. — Że co? — zapytała Brenda. Nawet twarda Brenda wyglądała na zszokowaną. — Nie dam rady. I tak powinienem być w dwóch miejscach naraz. Z trudem udało mi się tu wyrwać. — To widać — skomentowała Annie lodowato. — Nie byłeś na nabożeństwie, a teraz nawet nie pofatygujesz się na cmentarz? — To doprawdy już nie twoja sprawa — odparł Gil spokojnie. Odwrócił się do nich plecami. — Gil, proszę cię, pojedź na cmentarz. Dla Cynthii to by miało znaczenie. Przystanął na moment i drwiąco spojrzał na nią z góry. Jego głowa przypominała ptasi łebek. — Nie ma żadnego znaczenia. Przecież ona nie żyje — powiedział z uśmiechem i odszedł. Annie milcząc stała w holu między przyjaciółkami. Oddychała z trudem. Zaczęły nią wstrząsać dreszcze. Annie nadal drżała, gdy Elise i Brenda zbierały się do wyjścia. Wszyscy inni już poszli, zdała więc sobie sprawę, że tylko ona wybiera się na cmentarz. Pożegnała się z Elise i patrzyła, jak Brenda idzie w dół zasnutej mgiełką desz