15294
Szczegóły |
Tytuł |
15294 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15294 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15294 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15294 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
GOLDSMITH OLIWIA
ZMOWA PIERWSZYCH ZON 1 TOM
Przekład: Danuta Dowjat Anna Maria Nowak
Część pierwsza
Rozgniewane żony
1. Annie
M
anhattan, wyspa najśmielszych marzeń, spał pogrążony w ciemnościach
poprzedzających świt. Wyspa spełnionych marzeń, snów, z których się wyrasta
i pozostawia za sobą, a które czasem przeradzają się w koszmary. Dziś, w
ciemną majową noc u schyłku lat osiemdziesiątych, okazał się miejscem,
gdzie wiele kobiet spało samotnie.
Sypialnię należącą do Annie Paradise, z domu MacDuggan, charak-
teryzowała prostota, za którą kryje się dużo pieniędzy i wyrafinowany smak.
Drewniana podłoga w niemodnym już ciemnokasztanowym kolorze lśniła
starannie wypastowana, na jej tle wspaniale wyglądał atłasowy chiński
dywan. Poczynając od wytapetowanych ścian poprzez jedwabne zasłony aż
po adamaszkową bieliznę pościelową w pokoju dominowała śnieżna biel;
jedyne barwne akcenty stanowiły dywan w tonacji wrzosowo-kremowo--
szafirowej i soczyście zielone, zadbane drzewko bonsai. Cały wystrój
wnętrza sprawiał wrażenie niepokalanej czystości; nawet po ogniu w mar-
murowym kominku pozostała jedynie schludna kupka białego popiołu. Tylko
łóżko raziło nieładem: skotłowana kołdra, poduszki na podłodze, poduszki
wepchnięte pod prześcieradło.
Wszystkie przedmioty w pokoju świadczyły o wybrednym smaku
i zrównoważeniu jego mieszkanki, z wyjątkiem stosu książek leżących na
marmurowym blacie nocnej szafki. „Buddyzm i ekologia", „Droga ocalenia
Ziemi", „Skrzywdzona kobieta", „Kobiety, które kochają za bardzo", „Symbole
a podświadomość zbiorowa" Junga, „Moc gniewu", „Kobiety Japonii". Ze
stertą nieco przykurzonych tomów w krzykliwych obwolutach kontrastował
maleńki kryształowy wazonik z trzema delikatnymi gałązkami miniaturowej
orchidei cymbidium, białej jak wszystko inne w pokoju. Drobne kwiatki
zdawały się rozpływać na tle jaskrawych okładek. Nagle rozległ się dzwonek
telefonu stojącego obok wazonika.
Spod kołdry wysunęło się szczupłe, opalone ramię i pewnym ruchem, nie
potrącając książek ani kwiatów, sięgnęło po słuchawkę. Dłoń była równie
brązowa i drobna i choć uważniejsza obserwacja pozwalała odkryć tysiące
delikatych zmarszczek świadczących o wieku, to jednak z kształtu przypomi-
nała rękę dziecka, z małymi, nie tkniętymi lakierem czy pilniczkiem
paznokciami. Nim telefon zadzwonił ponownie, palce zacisnęły się na
słuchawce i wciągnęły ją pod górę skotłowanej pościeli.
— Halo. — Jej głos przypominał skrzek. Przełknęła ślinę. — Halo.
— Annę? Tu Gil. — Nie odpowiadała, budząc się powoli, a on ciągnął:
— Gil Griffin.
Jeszcze przed chwilą śniła, że jest w innym świecie i teraz nie chciała
wracać do rzeczywistości. W końcu niechętnie otrząsnęła się z resztek snu.
Gil Griffin.
— Gil. Witaj. — Pomyślała, że nie zanosi się na towarzyską pogawędkę.
Nie pamiętała, kiedy ostatni raz z nim rozmawiała, ale na pewno ładnych parę
lat temu, na długo przedtem, nim rozwiódł się z Cynthią. I nie przez telefon
0 wpół do szóstej rano. Widać zdarzyło się coś okropnego.
— Potrzebuję twojej pomocy, Annę. Chodzi o Cynthię. Nie żyje.
W pierwszej chwili nie zrozumiała. Coś tu nie pasowało: ton głosu
1 słowa kłóciły się ze sobą. Informacja zupełnie pozbawiona emocji.
Przypominało to prognozę pogody. Przez południową część kraju przechodzi
front zimnego powietrza z Kanady. Nagle pojęła.
— O Boże! Co się stało? — Niemożliwe. Przecież Cynthia nie chorowała,
przynajmniej ona nie dostrzegła żadnych niepokojących oznak. Była od niej
tylko o rok starsza. Może miała wypadek. Piła za dużo? Nie... Przypomniała
sobie, że to akurat dotyczy innej jej przyjaciółki, Elise.
— Popełniła samobójstwo — powiedział Gil i Annie na chwilę odebrało
głos. W ciszę rzucał suchym głosem koszmarne szczegóły. Wanna... nadgar
stki... prawie dwa dni temu. — Wolałbym o tym nie mówić. — Jego głos
brzmiał obojętnie, bez cienia zaangażowania. Tak, pomyślała, przelotne
deszcze nad Środkowym Wschodem, relacjonuje prognozę pogody. Wtem: —
Chciałbym, żebyś zrobiła jedną rzecz.
— Oczywiście. W czym ci mogę pomóc? — automatycznie zareagowała
jak na grzeczną dziewczynkę przystało. Mój Boże! Cynthia nie żyje. Cynthia
nie żyje, a ja zachowuję się uprzejmie. Annie zadrżała pod kołdrą, choć był
koniec maja. — Co mam zrobić?
— Pogrzeb odbędzie się jutro rano.
— Gil, jutro rano? Tak szybko? Ale ludzie potrzebują czasu...
— Czy mogłabyś powiadomić jej przyjaciół? — Uciął protesty. —
Straciłem kontakt z jej znajomymi.
— Oczywiście. Bardzo chętnie pomogę, ale to już prawie Memoriał
Day... * Ludzie wyjeżdżają z miasta na dłuższy weekend. I... — pomyślała
* Święto obchodzone w większości stanów USA w ostatni poniedziałek maja, kiedy
czci się pamięć żołnierzy amerykańskich poległych we wszystkich wojnach — przyp.
tłum.
8
o swojej własnej wyprawie do Bostonu na uroczystość odbioru dyplomu jej
syna. A jeszcze Sylvie i całe pakowanie. To przecież ich ostatnie dni razem.
Och, nie. Nie teraz. Ten tydzień i tak był niesłychanie trudny. I na dodatek...
Aż się zawstydziła, kiedy zdała sobie sprawę ze swoich myśli. Przełknęła
ślinę. — Zostało tak mało czasu, że nie wiem...
— Zrób, co możesz. Sam ginę w powodzi roboty — mówił beznamiętnie.
W Nowym Jorku alarm przeciwpowodziowy — pomyślała Annie. — No
nie, to niesmaczny dowcip. Usiadła na łóżku. Ale po co ten pośpiech?
Dlaczego robić wszystko w takim pośpiechu?
— Przecież tyle trzeba ustalić. Co z kwiatami i z resztą? Mam na
myśli... — Poczuła, że brak jej tchu, a oczy wypełniają łzy. Próbowała się
opanować. — Gil, a co z mową pogrzebową?
— Ja się tym zajmę, a ty daj znać przyjaciołom. Do zobaczenia
w domu pogrzebowym Campbella jutro o dziesiątej rano.
— O dziesiątej? — potrząsnęła głową, jakby tym ruchem mogła coś
zmienić. — Tak wcześnie? Ale...
— Zrób, co możesz. I dziękuję — przerwał połączenie. Posłuchanie
skończone. Annie trzymała w dłoni niemą słuchawkę. Oddychała z trudem.
Ty bydlaku, myślała, ty zimnokrwisty potworze. Wolno odłożyła ją na widełki.
Cynthia odebrała sobie życie. Cynthia umarła. Annie zwinęła się na
łóżku, dygocąc z zimna mimo kołdry. Chciała poleżeć jeszcze chwilę,
bezpieczna w ciemności, i spróbować jakoś dojść do ładu. „Pozwól, by
uczucia tobą zawładnęły", przypomniała sobie radę doktor Rosen, swej
dawnej psychoterapeutki. Przeciągnęła się. Pangor, kot syjamski, bezszelestnie
przemierzył pokój i wskoczywszy na łóżko położył się obok niej. Moja droga
Cynthia, ta urocza, wesoła Cynthia nie żyje. Cóż za koszmar! Ku swemu
zdumieniu nie potrafiła płakać.
Ogarnęła ją fala wspomnień. Przyjaciółki w szkole panny Porter.
Mieszkały w jednym pokoju i Cynthia okazała jej tyle dobroci. Kiedy Annie
pierwszego wieczoru w internacie zawstydzona rozebrała się do bielizny, nie
wykpiła jej. Bez komentarza podała stanik i odwracając się powiedziała:
„Lepiej zacznij to nosić, bo dziewczęta będą z ciebie stroić żarty".
Razem chodziły na pierwsze randki. Brat Cyn poznał ją z Aaronem i na
ślubie Cynthia była jej druhną. A potem poślubiła Gila. I mniej więcej w tym
samym czasie urodziły córki.
Jedyne dziecko Cynthii urodziło się późno; pomyślała, że teraz byłoby
w wieku jej Sylvie. W czasie ciąży trzymały się razem. Carla była pięknym,
udanym dzieckiem. Choć niechętnie się do tego przyznawała, bolało ją
obserwowanie, jak Carla rośnie i rozwija się, gdy tymczasem jej mała była
tak opóźniona. I oto pewnego marcowego dnia samochód potrącił Carlę
wysiadającą ze szkolnego autobusu. Annie z powodu ukrywanej zazdrości
czuła się podwójnie winna i dlatego przez tydzień trwała w szpitalu przy
łóżeczku pogrążonej w śpiączce dziewczynki. W końcu większość przyjaciół
Cynthii zrezygnowała z odwiedzin, ale ona przychodziła nadal; zdawała sobie
sprawę ze swojej bezsilności, ale nie mogła znieść myśli o pozostawieniu
matki dziecka w samotności.
Pewnego dnia, w końcu maja, do słonecznego pokoju weszła Cynthia,
bledsza niż zwykle, oczy miała głęboko zapadnięte. Przez długość pokoju
powiedziała głośno, równym tonem:
— On chce, żeby wyłączyli urządzenia podtrzymujące ją przy życiu. Gil
chce z tym skończyć.
Annie wstała i szeroko otworzyła ramiona. Cynthia szukając pociechy
wtuliła się w jej objęcia i pochyliła głowę na ramię. Płakała cicho, bez łkań,
wysoką sylwetką wstrząsały dreszcze, a łzy były tak gorące, że parzyły nawet
wiecznie marznącą Annie. Mimo to stała i trzymała przyjaciółkę w objęciach
przez chwilę długą niczym wieczność. W końcu Cynthia uspokoiła się,
głęboko zaczerpnęła powietrza i spoglądając Annie prosto w oczy powiedziała:
— Matka nigdy mnie nie kochała.
Annie skinęła głową na to zdanie pozornie bez związku z sytuacją,
Cynthia wzdrygnęła się, wyjęła chusteczkę do nosa i otarła oczy.
Po południu odłączono urządzenia utrzymujące dziecko przy życiu,
a wieczorem dziewczynka umarła. Wkrótce po pogrzebie rodzice wyjechali
w podróż do Europy. Po powrocie sprzedali dom i kupili bardziej okazały
w Greenwich.
W tym samym czasie dwaj synowie Annie rozpoczęli naukę w szkole
z internatem, a ona sama z Aaronem i Syivie przeniosła się na Manhattan.
Oczywiście umawiała się z przyjaciółką na lunch, czasem chodziły razem po
zakupy, ale Cyn sprawiała wrażenie, jakby zamknęła się w skorupie. O sobie
mówiła coraz mniej i rzadziej. A po rozwodzie z Gilem zrobiła się jeszcze
bardziej milcząca. Cicha Cynthia.
A teraz umarła. Odebrała sobie życie. To nie przypadek, bo przecież
Carla odeszła w końcu maja.
O Boże! Nagle zdała sobie sprawę, że właśnie mija rocznica śmierci
dziewczynki! Powinna była o tym pamiętać! Jak mogła się tak od niej
oddalić? I nic nie wiedzieć? Cóż to takiego było, czego tamta nie chciała jej
wyznać: ból, którego nie mogła znieść, rozpacz, a może wstydliwy sekret?
Z jękiem przewróciła się na łóżku.
Annie miała czterdzieści trzy lata i mierzyła metr sześćdziesiąt dwa,
dokładnie tyle, ile przeciętna Amerykanka, ale ważyła zaledwie czterdzieści
dziewięć kilo, ani deka więcej niż ćwierć wieku temu w szkole panny Porter.
Obsesyjnie dbała o figurę i o wiele innych rzeczy: stroje, mieszkanie, domek
na wsi, drzewka bonsai, pisanie, terapię. Teraz, stosując się do zaleceń
lekarki, pozwoliła, by owładnęła nią fala rozpaczy. Och, Boże, ależ to boli.
Cynthia nie żyje. Gdyby choć zadzwoniła... nie widywałyśmy się zbyt często
ostatnio. Powinnam była...
W oczach zakręciły się łzy, popłynęły w dół policzków. Targały nią
łkania, niemal z bólem wyrywały się z piersi. Podciągnęła na twarz kapę,
mając nadzieję, że materiał stłumi zawodzenia. Zrobiła to nie tylko dlatego,
10
by nie obudzić córki śpiącej w pokoju na końcu korytarza; sama też nie mogła
znieść tych dźwięków. Płacząc pomyślała, że ten ból ją przerasta. Przed oczami
pojawiły się obrazy: ostrze przecina skórę, krew skapuje do wypełnionej wodą
wanny. To zbyt straszne. Dlaczego do niej nie zadzwoniłam? Och, Cynthio,
dlaczego ty nie zadzwoniłaś do mnie? Leżała na plecach z kołdrą naciągniętą na
twarz, łzy spływały w stronę uszu po delikatnych zmarszczkach wyżłobionych
w skórze policzków. Poczuła, jak ją łaskoczą, więc wytarła je palcami.
Stopniowo łkanie ucichło, łzy obeschły i Annie powoli usiadła na łóżku.
Spojrzała na wysokie okna umieszczone po przeciwległej stronie
niepokalanej sypialni; świt rozjaśniał niebo. Dzień się jeszcze na dobre nie
zaczął, a już się czuła kompletnie wykończona.
— Pieprzę to — zaklęła, odrzucając kapę i wychodząc z łóżka.
Miasto u jej stóp powoli budziło się do życia. Światła ciągle jeszcze
migotały w Queens, po drugiej stronie szarej rzeki, co sprawiało wrażenie
bajkowej scenerii. W rzeczywistości była to niewielka, ponura dzielnica;
Annie mijała ją w drodze na lotnisko i stąd wiedziała, jak bardzo mamił ten
zachwycający widok. Rzeczy różnią się od wyobrażenia, jakie o nich mamy.
Z apartamentu na najwyższym piętrze mogła dostrzec kilka osób biegających
dla zdrowia wzdłuż zadeszczonej promenady. Cały zeszły tydzień był zimny,
mokry i ponury. Szary jak śmierć. Skuliła się i odwróciła od okna.
Jak poradzić sobie z samobójstwem najlepszej przyjaciółki? — za-
stanawiała się, idąc po miękkim dywanie do łazienki. — Cóż, będzie robiła
to, co zwykle. Spróbuje znaleźć sobie dużo zajęć. Tyle ma do zrobienia. Musi
przecież zawiadomić Brendę, Elise i wszystkich znajomych Cynthii, którzy
przychodzą jej na myśl.
Z kim przyjaźniła się Cynthia? Annie uświadomiła sobie, że nie widywała
zbyt często osób z dawnego sąsiedztwa w Greenwich. Właściwie spotykała
się tylko z Brendą Cushman, choć ona tak naprawdę nigdy nie pasowała do
tamtego miejsca, i Elise Atchison, która również miała apartament w Nowym
Jorku. Najgłębsza więź łączyła ją jednak z Cynthią, to była prawdziwa
przyjaciółka w mieście, gdzie kontakty z ludźmi opierały się na tym, kogo
znasz, z kim wzięłaś ślub, ile masz na koncie, co możesz stracić, a co zyskać.
Annie żałowała, bo... ale teraz to nie miało znaczenia, co by zmieniła. Cynthia
nie żyje.
Gdy wyszła z łazienki owinięta w beżowy szlafrok frotte, wyglądała na
zmęczoną, włosy miała poskręcane od wilgoci, plamy na skórze i zaczer-
wienione oczy. Pokiwała głową nad odbiciem w lustrze, ale nie zatrzymała
się ani na chwilę. Poszła długim korytarzem prowadzącym z największej
sypialni do reszty mieszkania. Minęła zamknięte drzwi pokoju Sylvie, która
jeszcze mocno spała. Już za kilka dni wyjedzie. Annie wiedziała, że jej żałoba
obejmie nie tylko śmierć przyjaciółki, ale również utratę córki.
Teraz nie ma czasu do stracenia. Nawet nie mogła sobie pozwolić na
myślenie o Cynthii. Liczyły się wyłącznie rzeczy do załatwienia. Annie
nakazała sobie pośpiech. W nieskazitelnie czystej kuchni podeszła do biurka,
11
które stało w rogu pod oknem. Tu właśnie pisała różne drobiazgi bez
znaczenia. Opublikowała tylko dwa zbiory opowiadań, jeden tuż przed
ślubem, a drugi zaraz po, na długo przed urodzeniem dzieci. Porzuciła pisanie
ze względu na męża i powiększającą się rodzinę. Zresztą jej trzecia książka,
zdaniem Aarona, nie nadawała się do druku. Chyba miał rację, ale mimo to
próbowała dalej i trzymała w szufladach pokaźny stos rękopisów.
Sięgnęła do górnej szuflady po duży notatnik z numerami telefonów. Na
okładce umieszczono reprodukcję obrazu Mary Cassatt przedstawiającego
matkę z córeczką. Annie westchnęła. Marzyła o filiżance dobrej, mocnej
i w dodatku uczciwie osłodzonej kawy. Wprawdzie zrezygnowała z obu tych
używek, ale właśnie teraz bardzo potrzebowała swoich narkotyków. Nie, to
kiepski pomysł. Nastawiła wodę na herbatę i usiadła przy biurku.
Przede wszystkim zadzwoni do Brendy, swojej najlepszej przyjaciółki
w Nowym Jorku, obdarzonej poczuciem humoru, solidnej i uczciwej, choć
czasem może brakowało jej odrobiny wrażliwości. Mimo to Annie chciała
z nią porozmawiać, aby ją pocieszyła i sprowadziła na ziemię. Spojrzała na
zegarek, złoty cartier panther; nie zdejmowała go nigdy, bo lubiła wiedzieć,
która jest dokładnie godzina. Dochodziła za kwadrans siódma. Naprawdę nie
powinna tego robić Brendzie. Annie lubiła wcześnie wstawać, ale Brenda
spała czasem i do południa, toteż obiecała jej, że nie będzie dzwonić przed
jedenastą. Dziś ta zasada przestawała jednak obowiązywać. Annie nacisnęła
odpowiedni przycisk i gdy telefon automatycznie wybierał numer, wsłuchiwała
się w znajomą kombinację dźwięków. Nie dziwiło jej, że dzwonek roz-
brzmiewał przez dłuższą chwilę, nim ktoś podniósł słuchawkę.
— Do cholery, kto mówi? — W głosie Brendy zawsze pobrzmiewała
lekka chrypka, ale o tej godzinie przypominało to raczej warczenie.
— To ja. Tak mi przykro, że cię obudziłam...
— Przykro to ci się dopiero zrobi za chwilę. U diabła, któraż to
godzina? Chryste, nie ma jeszcze siódmej. No, Annie, módl się, żeby to była
siódma wieczorem, co by znaczyło, że przespałam cały przeklęty dzień.
— Brenda, nie dzwoniłabym dla błahostki.
— Martwisz się wyjazdem Sylvie? Zaraz się do końca obudzę. To o to
ci chodzi, prawda?
— Nie. To nie to. Cynthia Griffin nie żyje.
— Kto?
— Cynthia Griffin. Wiesz przecież, matka Carli. — Syn Brendy, Tony,
przez krótki czas chodził z Carlą do jednej klasy.
— Cholera. Przykro, gdy ktoś umiera, ale dlaczego dzwonisz do mnie?
I to o szóstej rano?
— Pogrzeb będzie jutro rano.
— Jak rany, a co, umarła na zarazę? Dlaczego ją pakują do dołu w takim
pośpiechu?
— Brenda, ona popełniła samobójstwo. Zrobiła to kilka dni temu
i znaleźli ją dopiero wczoraj. Podobno koszmarny widok.
12
— Jezu... — Brenda zamilkła na chwilę. — Chryste, trzeba przyznać, że
miała dość pary, żeby się stąd ulotnić, nie? Zaskoczyła mnie, taka z niej była
chłodna, zadzierająca nosa WASP-ówa *.
Annie pomyślała o gorących łzach Cynthii, które w szpitalu zrosiły jej
ramię. Czasem trudno było znieść Brendę. Zupełnie pozbawiona snobizmu
i zawsze sypiąca złośliwościami czy dowcipami, by ukryć prawdziwe uczucia.
— To idziesz czy nie?
— Pewnie, że tak. Kiedy i gdzie?
— Dziesiąta rano w domu pogrzebowym Campbella.
Brenda znów jęknęła.
— Gil nie mógł się doczekać pogrzebu, co? Co za potwór!
— Zadzwonię do Hudsona i zamówię go na rano. Jeśli chcesz, to
wpadnę po ciebie o dziewiątej.
Kolejny jęk.
— Na rany, chociaż to Manhattan, ale nawet tu przejechanie dziesięciu
przecznic nie zajmuje godziny. A poza tym miasto zupełnie wymarło,
wszyscy skorzystali z Memoriał Day i zaszyli się w Hamptons albo
Connecticut. I dom pogrzebowy to nie lotnisko, nie ma korków. Zajrzyj
o dziesiątej, zgodnie z najnowszą modą spóźnimy się.
Annie westchnęła.
— Zgadzam się na wpół do dziesiątej, tylko bądź gotowa. Teraz już
kończę, muszę zadzwonić do paru osób.
— Do kogo?
— Gil prosił, żebym mu pomogła i zawiadomiła znajomych.
— Poinformowanie w ostatniej chwili to najlepszy sposób, żeby prawie
nikt nie przyszedł.
— Na pewno nie zrobił tego celowo.
— A założysz się?
— W takiej sytuacji chyba najlepiej załatwić wszystko dyskretnie.
— Zadzwonisz do Aarona?
Annie poczuła ucisk koło serca.
— Nie pomyślałam o tym... — przerwała. Ktoś mu powinien powiedzieć,
pewnie chciałby przyjść. Wprawdzie uważał Cynthię za dziwaczkę, ale ją
lubił. Annie miała się spotkać ze swoim byłym mężem za dwa dni, kiedy ich
najstarszy syn będzie odbierał dyplom ukończenia Harvardu. Marzyła, że
w tak miłych okolicznościach... Wyobraziła sobie, jak dzwoni teraz do niego,
a telefon odbiera jakaś kobieta.
— Mogę go zawiadomić — wtrąciła Brenda wyczuwając wahanie
przyjaciółki.
— Naprawdę?
* Skrót od White Anglo-Saxon Protestant, pejoratywne określenie dotyczące
konser-
watywnych, bogatych, uprzywilejowanych członków najwyższych sfer do niedawna
rządzą-
cych w USA — przyp. thim.
13
— Jasne. Z przyjemnością obudzę o bladym świcie tego zwiędłego
kutasa.
Brenda winiła Aarona za porzucenie Annie, ale ta nie mogła zdobyć się
na potępienie i w głębi ducha ciągle żywiła nadzieję. A nuż tragiczny koniec
Cynthii zbliży ich na nowo do siebie?
— Dziękuję ci, Brenda. Zobaczymy się jutro o wpół do dziesiątej.
A teraz prześpij się jeszcze.
Odłożyła słuchawkę i podeszła do kuchni, by wyłączyć gaz pod
czajnikiem. Czekał ją jeszcze telefon do Elise — nic przyjemnego — i paru
innych osób, których numery uda jej się odnaleźć. Potem musi dokończyć
pakowania rzeczy Sylvie, odebrać od weterynarza środek uspokajający
dla kota, wybrać strój na uroczystość syna oraz dopilnować, żeby Ernesta
włożyła do torby wszystko, co jest potrzebne na ten wyjazd. Dopiero
wtedy pomyśli o pogrzebie. Przecież musi się odpowiednio ubrać. Aaron
ją zobaczy. Znów serce jej zatrzepotało. Próżność i tyle. Jakby jej
wygląd czy sukienka miały jakiekolwiek znaczenie wobec śmierci Cynthii.
Ale przecież zobaczy Aarona, może zamienią parę słów, może nawet
razem zapłaczą. Och, Aaron, tak bardzo teraz potrzebuję oparcia. Tylko
że Aaron nadal gniewał się na nią za Sylvie, za to, że postanowiła
wysłać ją do tej szkoły. Od wyprowadzenia się z domu nie odwiedzał
córki zbyt często i właściwie się nią nie zajmował, mimo to nie życzył
sobie, by pojechała do szkoły.
Annie spojrzała na stół, schludnie nakryty do śniadania dla niej i córki.
Zrobiła to poprzedniego wieczoru, w innym świecie, zanim dowiedziała się
o zgonie Cynthii.
Uświadomiła sobie, że nadal trzyma czajnik. Odwróciła się gwałtownie,
na ślepo odstawiając go na kuchenkę. W przypływie energii skierowała
się do lodówki i zaczęła ją gorączkowo przeszukiwać. Gdzieś tam miała
opakowanie brazylijskiej kawy, zaraz sobie zaparzy. W końcu mieszka
sama i nikt nie zobaczy jej upadku. To jedna z nielicznych pociech
opuszczonej żony.
Niespodzianie fala samotności owładnęła nią tak mocno, że chwyciła za
krawędź lodówki i trzymała, aż jej pobielały kostki na dłoniach. Wspominała
dzień, gdy stała dokładnie w tym samym miejscu, a do kuchni wszedł Aaron,
wszystkie ubrania miał spakowane i gotowe do zostawienia przy tylnych
drzwiach apartamentu. Powiedział wtedy:
— Te dwie walizki zabieram ze sobą, resztę przechowam na razie
u portiera na dole.
Annie skinęła bez słowa.
— Chwilowo zatrzymam się w hotelu „Carlyle". W ciągu dnia możesz
mnie złapać w biurze.
Znów przytaknęła, ogłupiała, otępiała z bólu i zdumienia.
— Po prostu spróbujemy dać sobie nawzajem trochę więcej wolności,
dobrze?
14
— To ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję — odparła i równocześnie
uświadomiła sobie, jak to rozpaczliwie zabrzmiało.
Spojrzał na nią z dobrocią, bo w głębi serca Aaron był dobrym
człowiekiem.
— Annie, nie ma potrzeby tak tragizować. To też kiedyś minie
— powiedział i wyszedł.
Obiecał wprawdzie, że to tylko czasowa separacja, ale kłamał. Aaron, jej
chłopak ze szkoły średniej, jedyna miłość, dobry ojciec dla jej synów,
człowiek, któremu ufała jak nikomu innemu, po prostu ją zostawił. Ujęła
mocno rączkę lodówki, bo od tych wspomnień zakręciło jej się w głowie.
Stała samotnie w pustej, lśniącej czystością kuchni, dopóki nie poczuła
się lepiej. Znów pomyślała o doktor Rosen, psychoterapeutce, która zajmowała
się nią przez trzy lata, a potem nieoczekiwanie przerwała kurację. Może
zadzwonić do niej, zapytać, jak przetrwać to, co ją teraz dotknęło. Ale
przecież ją zraniła, nazywając „osobowością uzależniającą się", „cierpiętnicą"
i choć po części zgadzała się z tą oceną, teraz chciała udowodnić, że tamta
się pomyliła.
Przyklęknęła i pogłaskała Pangora.
— Jesteś głodny, co, mały? — zapytała otwierając puszkę „Ocean
Feast", ulubionego pożywienia kota. Była mu wdzięczna za to, że zmusił ją
do działania, i za jego uczucie, chociaż zrodził je tylko głód. A może jeśli
umaluje się staranniej niż zwykle i przyjedzie na pogrzeb wcześniej, uda jej
się porozmawiać z Aaronem? Przecież ostateczna decyzja o rozwodzie
jeszcze nie zapadła. Może —pomimo separacji i różnic w poglądach na
przyszłość Sylvie — tak samo tęskni za nią, jak ona za nim. Co prawda, kiedy
dwa dni temu omawiali przez telefon szczegóły uroczystości syna, nie
wyczuła w jego głosie smutku. Ale ta wiadomość na pewno nim wstrząśnie.
I może wreszcie porozmawiają. Spojrzy na nią i przypomni sobie szczęście,
jakie kiedyś było ich udziałem. Może pogrzeb przywróci część wspólnej
przeszłości, którą warto ocalić i o którą warto zadbać. Może.
Annie była kobietą wierzącą w moc działania, wielokrotnie też okazywało
się, że miała rację. Cieszyła się dobrym zdrowiem, zachowała pociągający
wygląd, korzystnie wyszła za mąż, urodziła i wychowała trójkę dzieci,
nawiązała głębokie więzi z przyjaciółmi, włączała się w działalność charyta-
tywną, przetrwała separację, stworzyła ten dom bez skazy i wygodne życie
w najdroższym i chyba najpiękniejszym punkcie manhattańskiej Upper East
Side. Nadal robiła wrażenie na mężczyznach, choć jej uroda należała raczej
do typu subtelnego, a nie zbijającego z nóg. Ale dziś żyła samotnie, bo mąż
ją porzucił. Podobnie jak w przypadku Cynthii, problem polegał na tym, że
Annie była jedynie pierwszą żoną.
2. Kawa u Campbella
w\
'domu pogrzebowym Campbella odbywały się nabożeństwa żałobne za dusze
co najmniej połowy bogatych WASP-ów mieszkających w części
Manhattanu nazywanej „dzielnicą jedwabnych pończoch", a na pewno
wszystkich znanych osobistości. Stał się on również drugim domem dla
ciekawskich fotografów, którzy czyhali tu na okazję zrobienia zdjęcia
pogrążonym w smutku rodzinom i znajomym kogoś wartego wzmianki,
częstując się przy okazji kawą i pączkami wliczonymi w koszty pogrzebu, a
serwowanymi przy bocznym wejściu.
„Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz". A my na posterunku
— pomyślał Larry Cochran wkładając film do aparatu. Czytelnicy prasy
brukowej po prostu uwielbiają oglądać zdjęcia twarzy naznaczonych rozpaczą.
Dziś jednak nie umarł nikt godzien zainteresowania. Larry Cochran
przyszedł tylko dlatego, że nie miał nic lepszego do roboty i zależało mu na
darmowym śniadaniu. Szybko sprawdził, za kogo będzie odprawione nabożeń-
stwo, i natychmiast ocenił, że nie ma szansy na udane polowanie. Jakaś
matrona z Connecticut. Nikt o niej nigdy nie słyszał. Typowe. Już od tygodni
prześladował go pech.
Przez kilka minut gadał o bzdurach z Bobem Collechiem, który prowadził
barek. Nie chciał, żeby ten zwrócił uwagę, jak żarłocznie pochłaniał ciastka
i na fakt, że pozostając wewnątrz budynku chroni się przed deszczem.
W końcu maja upływał termin ważności jego legitymacji prasowej i jeżeli
wkrótce nie zrobi dobrych zdjęć, to nie tylko zostanie bez grosza, ale również
bez prawa wykonywania zawodu. Od dawna fascynowało go obserwowanie,
jak w życiu zawsze może być jeszcze gorzej.
— Co nowego? — zapytał Boba.
— Ta odstawiła dobrą robotę. Sama się załatwiła. Żyletką. Pokojówka,
Latynicha, znalazła ją po paru dniach w wannie pełnej krwi. Przynajmniej nie
musieli jej odsysać przed balsamowaniem, ale mam nadzieję, że ta gruba
16
ryba, jej były mąż, nie oczekuje za to zniżki. Śpieszy się facet. Wczoraj
przywieźli, a dziś do piachu.
Larry aż się skręcił w środku, gdy usłyszał,,Latynicha" i kiedy wyobraził
sobie krwawą wannę. Larry miał wyobraźnię plastyczną. Widział rzeczy,
0 których ludzie mu opowiadali. Przyznawał wprawdzie, że pomagało mu to
zarobić na życie fotografowaniem i pracą przy montażu filmów, ale też
czyniło jego świat wewnętrzny nazbyt plastycznym. Zależało mu na przychyl
ności Boba, ale w jego towarzystwie czuł się zwykle okropnie.
— Po co ten pośpiech?
— Och, to pierwsza żona jakiegoś ważniaka z Wall Street, który już
zainstalował nowy model na Park Avenue, więc myślę, że nie chce żadnego
szurum-burum, no wiesz, o czym mówię. — Puścił oko do Larry'ego.
— Kiepsko idą interesy, jak stracisz głosy miłych pań, no nie? — Zaniósł się
krótkim, nieprzyjemnym rechotem.
— I jak się ona nazywa? — Nikła szansa, ale może coś z tego będzie.
— Griffin.
— Tak samo jak Gil Griffin? To jego pierwsza żona?
Chyba trafił w dziesiątkę. Wszyscy znali Gilberta Griffina. Speca od
podkupywania przedsiębiorstw, gracza dużej miary w grze, gdzie liczyły się
tylko prawdziwe tuzy. A przy tym gość z klasą. Nie jak Boesky czy Milken.
Dyskretny. No, do czasu, aż wybuchł skandal z romansem, jaki nawiązał we
własnym biurze ze specjalizującą się w administracji blond doktorantką,
której udzielał prywatnych lekcji. Piękność o trochę końskiej twarzy i niewia-
rygodnej figurze. Indagowany przez dziennikarzy, miesiącami zaprzeczał
wszystkiemu, opowiadając o żonie i domu, a kiedy dali mu spokój, rozwiódł
się i poślubił piękną blondynkę. Prasa brukowa zawrzała, po czym dość
szybko zniknęły nagłówki typu „Kociak w gabinecie prezesa" i dziś Larry nie
pamiętał nawet imienia żony Gila czy nazwiska panienki. Nie miał pamięci
do nazwisk, ale żadna twarz mu nie umknęła. Czegóż innego spodziewać się
po zawodowym fotografie? Spojrzał ponad głową Boba na tablicę ogłoszeń.
Cynthia. Cynthia Griffin.
— Dobra, dzięki za namiar, pokręcę się tu trochę.
Informacje okazały się prawdziwe; w kilka minut później przy krawężniku
zatrzymała się limuzyna marki Mercedes, z której wyszła Elise Elliot
Atchison. Rzecz jasna Larry rozpoznał ją na pierwszy rzut oka. Takiej
figury
1 twarzy nie zapomina się łatwo. Miała na sobie ciemnogranatowy kostium,
kremową bluzkę, długie aż do nieba nogi obciągały jedwabne pończochy
w kolorze pasującym do prostych beżowych pantofli na wysokim obcasie.
Blond włosy o całej gamie odcieni uczesała we francuski warkocz, oczy
ukryła za ogromnymi okularami słonecznymi, a wokół głowy zawiązała
ciemnoniebieską apaszkę z szyfonu.
Larry oglądał jeden z jej starych filmów „Spacer w mroku" zaledwie
tydzień temu. Teraz podniósł aparat, aby zrobić zdjęcie, ale zbyt długo z tym
zamarudził i umknęła z pola widzenia. Dawno mu się coś takiego nie
2 — Zmowa pierwszych żon 1 /
przydarzyło. Uświadomił sobie, jak bardzo jest podniecony. Nie tylko dlatego,
że widział szansę na dobre ujęcie, ale przede wszystkim to ona sama zrobiła na
nim ogromne wrażenie. Na nim, Larrym Cochranie, psie gończym nowojors-
kich gazet i przyszłym reżyserze filmowym. Ta kobieta musi mieć z pięćdzie-
siąt pięć lat. Może sześćdziesiąt? Zaczęła karierę tuż po sukcesie Grace Kelly,
nawet ogłoszono ją następczynią przyszłej księżnej Monako. Metryka się nie
liczyła, bo Elise Elliot nadal wyglądała pięknie. Przez chwilę Larry zastanawiał
się, co też mogła mieć wspólnego z Cynthią Griffin, ale natychmiast
przypomniała mu się scena z filmu „Nie ma głupich", w którym kobieta grana
przez Elise przychodzi na pogrzeb swej siostry. To tutaj wygląda jak powtórka
tamtego ujęcia, tyle że kręcona w trzydzieści lat później. Szkoda że stracił
okazję do zrobienia zdjęcia, ale nadrobi to, kiedy będzie wychodziła.
Elise Elliot to był naprawdę ktoś. Gdyby wielkie studia filmowe nie
upadły, teraz nazywano by ją supergwiazdą Hollywood, a nie ograniczano się
tylko do nazwiska pod zdjęciem. W epoce królowania seksbomb o ptasich
móżdżkach, ubranych w mocno wydekoltowane fatałaszki, zachwycała
inteligencją, a elegancja konkurowała o lepsze z pociągającym wyglądem.
Kiedy tak wpaniale obdarzona przez naturę osoba wyniosła się z Hollywood,
by we Francji grać u nieznanego reżysera w filmie o niskim budżecie,
wszyscy myśleli, że zwariowała. I wtedy im pokazała. Zrobiła kilka
wspaniałych obrazów, które dziś należą do klasyki kina, po czym, a było to
blisko dwadzieścia lat temu, zakończyła karierę. Po prostu zniknęła, wyszła
za mąż za kogoś ze sfer wielkich interesów. Rany, jak się ten facet nazywał?
Atkins czy coś podobnego. Zero. A ona pracowała z Chabrolem, Gerardem
Artaudem, z największymi. Larry obejrzał wszystkie jej filmy po co najmniej
dziesięć razy, ale nigdy wcześniej nie spotkał jej osobiście. Potrzebował paru
minut, by dojść do siebie i podjąć obserwowanie przedpola. Bóg jeden wie,
kto się może jeszcze zjawić — pomyślał.
Madison Avenue nadchodziły dwie kobiety. Próbował rozgryźć, kto
zacz. A nuż zapowiada się na plejadę gwiazd w pewnym wieku? Jedna
z kobiet była bardzo gruba, ubrana w gigantyczne czarne poncho, obszyte
czymś w rodzaju frędzli czy falbanek. Widać, że niektóre z nich sobie
popuszczają, a przy tym nie grzeszą gustem. Najlepszy przykład to Taylorka.
Nie, ta tutaj nie należy do paczki. Ani ta druga, szczupła, atrakcyjna brunetka.
Cóż, Larry umiał czekać. Zdjęcie Gila Griffina w żałobie też się może na coś
przydać. Poczeka. Na tym polega jego zawód.
Wewnątrz domu pogrzebowego Annie Paradise i Brenda Cushman
oddały płaszcze do szatni i poszły do sali D pomalowanym na szaro,
wyłożonym dywanem korytarzem. Nad głowami lśniły żyrandole, ale mimo
ciemnych kolorów całość sprawiała wrażenie holu w restauracji, zapewne
powodowały to liczne pokoje, przed którymi stały tablice, przypominające
deski z napisem: „Szef kuchni poleca".
18
— Zawsze mam wrażenie, że to idealne miejsce na zorganizowanie
protestanckiej bar micwy — Brenda wyszeptała do Annie. — Oczywiście,
jeśli takie coś istnieje.
Ponieważ jej chrapliwy głos świetnie się rozchodził, Annie nakazała jej
milczenie. Czuła wewnętrzną pustkę, nie potrafiła płakać, a przy tym była
smutna i zdenerwowana.
— Och, daj spokój. Komu sprawię przykrość? Cynthii? Temu człońcowi,
Gilowi? Gówno go to obchodzi.
— Brenda, przysięgam, jeśli się nie będziesz zachowywać przyzwoicie,
usiądę sama.
— Już dobrze, dobrze. Nie jestem hipokrytką. Nigdy się nie przyjaźniłam
z Cynthią. Patrzyła na mnie z góry, jak i wszystkie inne baby w Greenwich.
Jedynie ty byłaś dla mnie miła. Ciebie jedną potrafię ścierpieć, ale gdybyś
miała blond włosy, też byś u mnie straciła szansę — przerwała i uniosła brwi.
— Skoro już mówimy o wysokich, bogatych blond dziwkach, to patrz, kto
przyszedł.
Annie odwróciła się i zobaczyła, że zbliża się do nich jej druga dobra
przyjaciółka, Elise Atchison.
— Annie — Elise pochyliła się, żeby ucałować powietrze na wysokości
policzka Annie. — Cóż za koszmar, prawda? — Elise była bledsza niż
zwykle, piękne rysy nieco się zamazywały, a pod oczami rysowały się cienie.
— Nie udało mi się rano zawiadomić Billa, więc nie przyjdzie.
— Cześć — powiedziała Brenda głośno i wyciągnęła rękę. — Brenda
Cushman — przypomniała Elise, która skinęła głową.
— Chyba niedługo zaczną. — Elise zwróciła się do Annie i wszystkie
trzy ruszyły korytarzem.
Dotarły do drzwi sali D i Annie je otworzyła. Elise weszła pierwsza,
Annie przepuściła Brendę, która z trudem zmieściła się między futrynami.
Chyba po raz tysięczny Annie pożałowała, że nie zdołała zachęcić przyjaciółki
do odchudzania. Dała jej kiedyś książkę pod tytułem: „Głodne miłości.
Kobiety otyłe". Brenda nic nie powiedziała, ale wkrótce przysłała jej tom
zatytułowany „Nadwaga to wymysł antyfeministów".
Sala D nie dość, że słabo oświetlona, to jeszcze była niemal pusta.
— Mówiłam, że przyjdziemy za wcześnie — wyszeptała Brenda, ale
dochodziło już pięć po dziesiątej.
Annie przyniosła ze sobą własnoręcznie wyhodowane drzewko bonsai,
które szczególnie podobało się Cynthii, ale teraz czuła się zbyt skrępowana,
by je postawić obok trumny. W tak wyludnionym wnętrzu każdy ruch czy
dźwięk zwracały uwagę. Poszły z Brendą za Elise i zajęły miejsca w rzędzie.
Annie, jak każdy zakochany, wyczuwała obecność umiłowanej osoby
i dlatego wiedziała, że Aaron już jest na sali. Ostrożnie rozejrzała się dookoła.
Tak, siedział po drugiej stronie kaplicy, bardziej z przodu. Wiedziała, że
przyjdzie. Serce szybciej zabiło. Na próżno. Poznałaby jego kark pośród
tysięcy innych: bardzo ciemne włosy, które zawsze lśniły, jakby je szczotkował
19
godzina
mi,
skóra o
zdrowy
m
różowo
brązow
ym
odcieni
u.
Aaron
nawet
odwróc
ony
tyłem
wygląd
ał na
tryskają
cego
energią,
bardziej
żywotn
ego niż
inni
ludzie.
Ni
e
szkodzi,
że ją
zostawił
. Jeśli
nawet
skończy
się
rozwod
em, to
też nie
będzie
miało
znaczen
ia.
Miłość
to nie
kran z
wodą,
który
można
po
prostu
zakręci
ć.
Potrafił
a,
nauczył
a się
żyć bez
niego,
ale nie
umiała
przesta
ć go
kochać.
Ciągle
miała
nadziej
ę. To
był jej
wstydli
wy
sekret,
ale tak
wygląd
ała
prawda.
Sp
ojrzała
na
Brendę
siedząc
ą po
prawej i
Elise po
lewej, z
tą
pierwsz
ą mąż
się
rozwió
dł, tę
drugą
praktyc
znie
porzuci
ł. A ja
też
jestem
samotn
ą
kobietą
—
pomyśl
ała
Annie.
— Tak
jak
Cynthia
.
Westch
nęła.
Ro
zproszo
ne po
sali tu i
ówdzie
siedział
y
nielicz
ne
panie.
Annie
rozpozn
ała
najwyże
j dwie z
nich. W
jednym
z
pierwsz
ych
rzędów
dostrze
gła
zapłak
aną
Hiszpa
nkę,
jedyną,
której
towarz
yszył
mężczy
zna.
Poza
nim i
Aarone
m
znajdo
wały
się tu
wyłącz
nie
przedst
awiciel
ki
słabej
płci.
Jak
przykro
, że
Cynthii
w
ostatnie
j
drodze
nie
towarzy
szy
żaden
mężczy
zna.
Wszedł
starszy
pan, za
nim
drugi,
młodsz
y;
Annie
rozpoz
nała
adwoka
ta z
szacow
nej
firmy
Cromw
ell
Reed,
która od
pokoleń
repreze
ntowała
rodzinę
zmarłej.
Ach,
więc
oni
tylko
wypełni
ali
swoje
obowią
zki...
Ws
zys
tki
eg
o
ok
oło
dzi
esi
ęci
u
osó
b
roz
pro
szo
ny
ch
po
sal
i
D.
—
Gdzie
jest ten
łajdus?
—
szepte
m
zapytał
a
Brenda
i Annie
pomyś-
lawszy,
że
chodzi
jej o
Aarona,
wskazał
a go
ruchem
głowy.
— Nie,
nie ten,
mówiła
m o
łajdusie
Cynthii
.
An
nie
zauważ
yła
karcące
spojrze
nie
Elise,
ale też
zadawał
a sobie
to
pytanie
. Gdzie
jest
Gil? A
może
czekał
z boku
przygot
owując
mowę
pożegna
lną?
Trumna
stała w
przodzi
e
pomiesz
czenia
na
przykry
tym
draperią
katafalk
u. Obok
leżał
tylko
jeden
wieniec
,
zrobion
y z
czerwo
nych
róż.
Jakie to
okropne
—
pomyśl
ała
Annie
—
Cynthia
nienawi
dziła
czerwo
nych
róż.
Och,
Boże,
mogłam
przynaj
mniej o
to się
zatroszc
zyć.
Postawi
ła
drzewk
o
bonsai
na
pustym
krześle
obok.
Rodzin
ę
Cynthii
napraw
dę stać
na
więcej.
Al
e zaraz,
kto
należał
do
rodziny
? —
zapytała
samą
siebie.
Nie
przeżyli
ani
rodzice,
ani
dzieci,
ani
samo
małżeńs
two.
Przecie
ż został
brat
Cynthii,
Stuart
Swann.
Gdzie
on był?
Chociaż
nie
rozmaw
iali ze
sobą od
lat,
powinie
n jednak
zdobyć
się na to
ostatnie
pożegna
nie.
Annie
znała go
na tyle,
żeby
spodzie
wać się
po nim
właściw
ego
zachow
ania. I
jeszcze
powinn
a się
zjawić
trzęsąca
ze
starości
ciotka.
Ciotka
Esme.
Zdała
sobie
sprawę,
że nie
jest
pewna,
czy ta
osoba w
ogóle
jeszcze
żyje.
Wspom
niała, co
wyszept
ała do
niej w
szpitalu
Cynthia
:
„Matka
nigdy
mnie
nie
kochała
".
Chyba
nikt jej
nie
kochał.
Oczy
Annie
wypełni
ły się
łzami.
Cóż za
tragiczn
ie
zmarno
wane
życie.
Po
raz
kolejny
ogarnęł
a ją
fala
samotn
ości.
Tęsknił
a za
Cynthia
, za
synami,
za
Aarone
m. A
wkrótce
dołączy
do nich
i
Sylvie.
Myślała
, że już
przebol
ała
separacj
ę i
zaczęła
się z nią
powoli
godzić,
ale
śmierć
Cynthii
otworzy
ła starą
ranę.
Po
dni
osł
a
wz
rok
,
bo
z
bo
czn
yc
h
drz
wi
wy
sze
dł
ch
ud
y,
siw
ow
łos
y
20
mężczyzna w szatach liturgicznych i wstąpił na podwyższenie. Wyglądał na
typowego „przewielebnego". Natychmiast rozpoczął równie typowe kazanie
pogrzebowe. Dni człowiecze mijają jak piasek przesypujący się w klepsydrze,
zostają po nas tylko nasze dobre uczynki, a zbawienie z rąk Bożych trwa na
wieki. Ani słowa o życiu Cynthii, przepięknym ogrodzie, który założyła, o jej
hojności, o Carli. Duchowny wspomniał Cynthię z imienia tylko raz. Cały
czas nazywał ją „zmarłą", jakby obawiał się, że jeśli spróbuje wymienić
jeszcze raz jej imię, to przekręci je lub się pomyli. Och, na pewno mowa
pożegnalna Gila będzie bardziej osobista. Wprawdzie rozwód odbył się wśród
gorzkich i upokarzających scen, znanych wszystkim z prasy, ale przecież
musi coś powiedzieć.
Dopiero gdy „przewielebny" zaintonował kończące nabożeństwo „Ojcze
nasz", zrozumiała, że Gil nie czekał z boku, a co gorsza w ogóle się nie
pojawił. Pomyślała, że to pewnie było tak zawsze, choć Cynthia nie mogła
nigdy uwierzyć, że Gil jest tak do końca zimny i nieczuły.
Nagle przeleciała jej przez głowę okropna myśl: czy Aaron również nie
przyszedłby na jej pogrzeb? Była matką jego dzieci. Boże, to już chyba
obsesja. Potrząsnęła głową, próbując uwolnić się od tego uczucia. W końcu
ma dzieci i przyjaciół. I Aarona? Spojrzała na męża. Na pewno choć trochę
mu na niej zależy. Nigdy źle się do niej nie odnosił ani jej nie upokarzał.
Biedna Cynthia. Jak Gil mógł ją tak źle traktować. Cóż za smutny, obrzydliwy
koniec. I Annie mu w tym pomogła. Gil użył jej, żeby zebrać trochę ludzi,
a później umył od wszystkiego ręce. Sprawa Cynthii została załatwiona. Śmieć.
Po zakończeniu nabożeństwa przedstawiciel firmy Campbell ogłosił:
— Zmarła zostanie przewieziona na cmentarz „City of Angels"
w Greenwich. Proszę osoby, które chcą się tam udać, żeby podeszły
do mnie, to zorganizujemy transport.
Elise potrząsnęła przecząco głową. Annie spojrzała na Brendę, ta zaś
wyszeptała:
— W żadnym razie.
Annie nerwowo mięła w dłoniach mokrą chusteczkę. Przed wyjazdem
Sylvie miała tyle do zrobienia. Każda chwila razem, jaka im pozostała, miała
bezcenną wartość. Co gorsza nienawidziła pogrzebów, tylko że kto będzie
towarzyszył Cynthii w ostatniej drodze? Jakaż to samotność, być pochowanym,
a nad grobem nie pochyli się żadna znajoma osoba. Annie wstała razem ze
wszystkimi. Szybko wytarła oczy i ruszyła powoli ku tyłowi pomieszczenia,
mając nadzieję, że ten manewr, by znaleźć się u boku Aarona, nie rzuca się
zbytnio w oczy. Elise przemierzała już długimi krokami boczną nawę. Brenda
została z tyłu i kiwnęła głową znacząco.
— Już go nie ma. Pierwszy do wyjścia — powiedziała.
Aaron czekał w korytarzu.
— Witaj, Annie. Cóż za straszna historia, prawda? — Pobladły, sprawiał
wrażenie poruszonego.
— Okropna. — Miała nadzieję, że ujmie ją za rękę, przytuli, ale tylko
21
J
skinął głową. Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa. Annie pamiętała, jak
Aaronowi trudno przychodziło pogodzenie się z czyjąś śmiercią.
— Nigdy nie była naprawdę szczęśliwa — dodał Aaron.
Annie ogarnęła złość. Na litość boską, dlaczego ludzie zawsze próbują
zamknąć życie zmarłej osoby w jednym zdaniu, i do tego tak banalnym?
— A któż jest? — zapytała kłótliwie, modląc się w duchu, żeby Aaron
nie odparł: „przynajmniej już nie cierpi".
— Hmm, Alex wygląda na szczęśliwego. Wczoraj zdał ostatni egzamin.
— Rozmawiałeś z nim? — Alex, ich najstarszy syn, nie zadzwonił
podczas weekendu. Poprosił wcześniej, by Sylvie nie przyjeżdżała na uroczysty
odbiór dyplomu, i ta decyzja sprawiła Annie przykrość. Wiedziała, że
Aaronowi takie postawienie sprawy przyniosło ulgę. Tylko Chris, średni syn,
rozumiał, jak szczególne miejsce zajmuje Sylvie w życiu matki.
— Zatelefonował wczoraj. Mówił, że nie może się doczekać jutra.
— Ja też — Annie uśmiechnęła się z trudem. Spotkają się w Bostonie.
Może tam... Gdyby tylko potrafili teraz zamienić parę miłych słów; gdyby
tylko zobaczyła, że nadal coś dla niego znaczy.
— Kiedy Sylvie wyjeżdża?
— Za trzy dni.
— Nie zmienisz zdania? Takie miejsca — zawiesił głos — odczłowie-
czają. Tam biją dzieci. Znęcają się nad nimi. Przerobią ją w człowieka-roślinę.
— Aaron, proszę cię. Przecież nie mówimy o zakładzie państwowym.
Rozmawiamy o prywatnej, zamkniętej wspólnocie. Tyle razy już to roz
ważaliśmy.
— Słuchaj, możemy postarać się o kogoś do pomocy. Wiem, że Ernesta
to za mało.
— Nie o to chodzi. Świetnie dajemy sobie radę. Aaron, tu chodzi o Sylvie.
Ona potrzebuje ludzi podobnych do niej. Jest taka samotna, wyizolowana.
— Nie opowiadaj takich rzeczy. Przecież jest z tobą przez cały czas.
— I na tym polega problem. — Annie westchnęła. — Za bardzo
się ode mnie uzależniła. — A ja od niej, dopowiedziała w duchu. Czym
wypełnię dni po jej wyjeździe? — Aaron, proszę, nie teraz. Rozmawialiśmy
o tym tysiące razy.
— Dobrze — uciął ostro.
Znała ten ton. Znów zrobiła mu przykrość. O Boże, przecież nie tego
chciała.
— Muszę wracać do biura — stwierdził i okręcił się na pięcie.
Odwrócił się i wyszedł z budynku bez dobrego słowa o Cynthii, bez
gestu współczucia dla niej. Ach, ci mężczyźni — pomyślała — emocjonalne
kaleki. Odwróciła wzrok od znikającego Aarona i zobaczyła Gila Griffina
wymieniającego uściski dłoni i przyjmującego kondolencje od grupki żałob-
ników. Poczuła, że drży.
— Jak on mógł? — zapytała, obejmując tym i Aarona, i Gila. Jak oni
mogli?
22
Choć rzuciła pytanie w przestrzeń, Brenda, która postępowała za nią,
odpowiedziała:
— Hipokrytom o mocnych nerwach przychodzi to bardzo łatwo.
Annie, jak automat, ustawiła się w kolejce za innymi. Ostatnia rzecz, na
jaką miała ochotę, to rozmawiać z Gilem. Nie, najtrudniejsze to pojechać na
cmentarz. Spotkanie z Gilem nie było tak straszne jak tamto. Jakąż wymyślił
przyczynę, dla której nie wziął udziału w nabożeństwie? Ale miał czelność
pojawić się teraz i odegrać farsę. To już nawet nie obelga, to coś gorszego.
Pewno choć stanie nad grobem Cynthii.
Gdy przyszła na nią kolej, nie wyciągnęła do Gila ręki, ale on sam po
nią sięgnął.
— Dziękuję ci, Annie — powiedział.
Jej palce były lodowate, zaskoczyło ją ciepło jego dłoni. Szybko
wysunęła rękę z uścisku; stojąca u jej boku Elise schowała ręce za plecy.
— Witaj, Gil — Annie rzuciła chłodno. Jak zawsze czuła się skrępowana
niewygodną sytuacją. — Czy chcesz, żebym pojechała z tobą na cmentarz?
— usłyszała swój głos. Znów to samo. Nieodmiennie grzeczna dziewczynka.
Dużo ją to kosztuje, ale wytrzyma.
— Och, nie. Nie zdołam zmieścić Greenwich między dzisiejszymi
spotkaniami.
— Że co? — zapytała Brenda.
Nawet twarda Brenda wyglądała na zszokowaną.
— Nie dam rady. I tak powinienem być w dwóch miejscach naraz.
Z trudem udało mi się tu wyrwać.
— To widać — skomentowała Annie lodowato. — Nie byłeś na
nabożeństwie, a teraz nawet nie pofatygujesz się na cmentarz?
— To doprawdy już nie twoja sprawa — odparł Gil spokojnie. Odwrócił
się do nich plecami.
— Gil, proszę cię, pojedź na cmentarz. Dla Cynthii to by miało znaczenie.
Przystanął na moment i drwiąco spojrzał na nią z góry. Jego głowa
przypominała ptasi łebek.
— Nie ma żadnego znaczenia. Przecież ona nie żyje — powiedział
z uśmiechem i odszedł.
Annie milcząc stała w holu między przyjaciółkami. Oddychała z trudem.
Zaczęły nią wstrząsać dreszcze.
Annie nadal drżała, gdy Elise i Brenda zbierały się do wyjścia. Wszyscy
inni już poszli, zdała więc sobie sprawę, że tylko ona wybiera się na cmentarz.
Pożegnała się z Elise i patrzyła, jak Brenda idzie w dół zasnutej mgiełką
desz