15077
Szczegóły |
Tytuł |
15077 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15077 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15077 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15077 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARGIT SANDEMO
OSTATNIA PODRÓŻ
Ze szwedzkiego przełożyła
ELŻBIETA PTASZYŃSKA - SADOWSKA
POL - NORDICA
Otwock 1998
ROZDZIAŁ I
Simon Dalen jechał do rodzinnego domu, żeby umrzeć.
Miał dwadzieścia dziewięć lat i wyruszył właśnie w swą ostatnią podróż. Stojąc na
peronie i czekając na nocny pociąg, który zawiezie go w bliskie mu strony, odtwarzał w
myślach własne życie.
Rozstanie się z nim nie wydawało się wcale trudne.
Jedyne, czego jeszcze pragnął, to ujrzeć po raz ostatni miasto swego dzieciństwa.
Miasto, które chłopcu Simonowi dało tyle szczęścia, a Simonowi mężczyźnie przyniosło tak
wiele goryczy.
Ale choć sam się do tego nie przyznawał, rzeczywisty powód jego wyprawy był
zupełnie inny. Simon zamknął już swoje życie. Na koniec chciał tylko odnaleźć tę kobietę,
która mu je zniszczyła, i powiedzieć jej wreszcie parę słów prawdy.
Obawiał się jedynie, że w ślepej furii może stracić kontrolę nad sobą.
Owładnięty nienawiścią, czuł niejednokrotnie, że nie będzie w stanie się opanować.
Nie spodziewał się nawet, że potrafi poddać się tego rodzaju emocjom. On, który należał w
gruncie rzeczy do ludzi spokojnych i ugodowych.
Oprócz niego na peronie znajdował się jeszcze tylko jakiś mężczyzna, stojący dość
daleko z teczką w ręce.
Kiedy wreszcie przyjedzie pociąg? Znowu się spóźnia.
Simon sięgnął do kieszeni. W porządku, są, silne tabletki przeciwbólowe, które dostał
od doktora. Jego lekarz nie owijał w bawełnę, on sam go o to poprosił. Zostały mu jeszcze co
najwyżej trzy miesiące. Pod koniec silne bóle. Operacja byłaby tylko odwlekaniem tego, co
nieuchronne.
Ale on nie zamierzał czekać. Kiedy tylko znajdzie się w domu, połknie wszystkie
tabletki naraz. Lekarz przestrzegał go, żeby nie brał ich za wiele. Nie więcej niż po dwie!
Simon uśmiechnął się gorzko. Będzie ich znacznie, znacznie więcej!
Nie istniało przecież nic, absolutnie nic, co kazałoby mu żyć dalej.
Gdy pociąg skręcał, ze swego miejsca w jego tylnej części widziała lokomotywę i
wagony na przodzie. To były wagony sypialne: ciemne, długie i ponure. Monotonny stukot
kół po szynach odbijał się przytłumionym echem w jej głowie.
Ta niezwykła atmosfera nocnego pociągu zawsze bardzo ją pociągała. Nie chciała
jechać wagonem sypialnym, bo wtedy straciłaby tak wiele. Kiedy człowiekowi przybywa lat,
wtedy najwygodniejsze wydaje mu się łóżko, zdaje sobie bowiem sprawę z tego, jak zaspaną i
pomiętą twarz będzie miał nazajutrz, w nieubłaganie ostrym świetle poranka. Ona jednak była
jeszcze młoda, mogła sobie pozwolić na siedzenie całą noc i towarzyszące temu napięcie i
zmęczenie.
Poza tym nie stać jej było na bilet w wagonie sypialnym.
Siedziała sama w przedziale. Niewykluczone, że zdrzemnie się z godzinkę lub dłużej,
ukryta pod płaszczem, ale na razie nie miała jeszcze na to ochoty. Przytłumione światło
zmroku rozlewało się właśnie ponad ziemią, zacierając kontury krajobrazu; na tle nieba
rysowała się jakaś szopa, wysokie drzewa, a gdzieś dalej chłopska zagroda...
Pociąg przemknął jak błyskawica przejazd kolejowy, zadźwięczał dzwonek przy
szlabanie.
Wagony sunęły przez równinę. Słupy telefoniczne, lasek, kościelna wieża...
Zmieniony rytm kół stukoczących po szynach zapowiadał zbliżanie się do stacji.
Ludzie, dworcowe zabudowania, perony - wszystko to mignęło za oknem i pozostało gdzieś
w tyle.
Zdążyła jeszcze dostrzec nazwę. Było to przedmieście jakiegoś większego miasta, w
którym pociąg miał się zatrzymać.
Rozległ się gwizd lokomotywy, przypominający przenikliwy głos skargi. Pociąg
zwolnił biegu.
Domy, domy.... stały coraz ciaśniej i bliżej siebie. W chaosie głuchych uderzeń kół nie
było teraz żadnego rytmu, pociąg hamował na stacji, aby wreszcie zatrzymać się z
przeciągłym, ostrym piskiem.
Na chwilę zaległa cisza. potem dały się słyszeć pojedyncze nawoływania, trzaskanie
drzwiami i szuranie wielu stóp na korytarzu.
Drzwi do jej przedziału odsunęły się i do środka wszedł jakiś mężczyzna. Spojrzał na
swój bilet, a potem na nią.
- Czy tu jest wolne? - spytał, wskazując ręką na drugie miejsce przy oknie.
- Proszę!
- Dziękuję.
Położywszy elegancką walizkę na półce, zdjął równie elegancki płaszcz, po czym
usiadł naprzeciw niej.
Przyglądała mu się z zainteresowaniem, studiując jego odbicie w okiennej szybie. Był
to przystojny młody człowiek, w wieku między dwadzieścia pięć a trzydzieści pięć lat, o dość
ciemnych włosach, przenikliwych oczach i bardzo niezwykłych ustach. Jego twarz od razu
przyciągnęła jej spojrzenie. Zwłaszcza te usta... W ich kącikach jakby czaił się drwiący
uśmieszek. Oczy miał wąskie i pełne żaru. Nagle przyszła jej do głowy dziwna myśl, że oto
za chwilę ten mężczyzna wyjmie fletnię Pana i zacznie na niej grać. A może, jeśliby mu się
dokładnie przypatrzyła, dostrzegłaby także niewielkie rożki ukryte nad czołem pod włosami?
Jako mały chłopiec musiał być podobny do elfa. Teraz, przypominał fauna. Silnego, pełnego
życia fauna.
Więcej nie zdążyła zauważyć, bo gdy spotkała wzrok współpasażera w okiennej
szybie, odwróciła się od razu w inną stronę.
Ciekawe, co też jemu rzuciło się przede wszystkim w oczy, zastanawiała się. Na
pewno piegi i burza jasnorudych włosów, poza tym zielonkawoniebieskie oczy z prostymi
kreskami brwi, sięgającymi niemal samych skroni. No i ten dziecięcy nosek i usta, które
sprawiały, że większość ludzi nie oceniała jej na więcej niż piętnaście, szesnaście lat, podczas
gdy w rzeczywistości skończyła już dwadzieścia.
Pociąg wyjechał z miasta i znowu mknął przez równinę.
- Ojej, popatrz! - wykrzyknęła spontanicznie.
Mężczyzna spojrzał automatycznie przez okno, ale w jego zachowaniu dało się
wyczuć rezerwę. Chyba wyrwała go z głębokiego zamyślenia.
Klępa łosia z małymi długimi susami uciekała przed hałaśliwym olbrzymem
pędzącym po szynach.
Mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie, po czym znowu skierował wzrok w inną
stronę.
Dziewczyna z właściwą sobie bezpośredniością powiedziała ożywiona:
- Widziałam już lisa, dwa jelenie i co najmniej pięć zajęcy. Zdaje się, że w tej okolicy
jest dużo zajęcy.
- Tak?
Zdawała się nie zauważać, jak bardzo jest zamknięty i powściągliwy.
- Jazda nocnym pociągiem kryje w sobie tyle emocji - uśmiechnęła się, a jej oczy
rozpaliły się blaskiem. - Mistyczny, mroczny nastrój. Przytłumione światło w wagonie i ten
wyjątkowy zapach pociągu. A potem za oknem budzi się dzień, to naprawdę cudowny widok.
Ale taka pora jak teraz, kiedy zapada zmrok, też jest ładna. Trochę melancholijna. Nad
horyzontem widać jeszcze złotoczerwoną poświatę zachodzącego słońca. To jego ostatnia,
bezsilna próba rozświetlenia ziemi. A tam widać jakiś opuszczony cmentarz! Jaki stary krzyż,
niech pan spojrzy! Wygląda zupełnie tak samo jak mój stary cmentarz nad morzem. Pan też
woli siedzieć w zwykłym wagonie niż spać w wagonie sypialnym?
Mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby zastanawiał się nad przeniesieniem się do innego
przedziału, ale uznał to chyba za niewłaściwe.
- Przypuśćmy - odparł krótko. - Kiedy człowiek wsiada do pociągu niemal w środku
nocy, nie ma sensu wykosztowywać się jeszcze na wagon sypialny. Chociaż takie
wielogodzinne siedzenie jest rzeczywiście męczące.
- Wcale nie. Co prawda je nie jestem jeszcze taka stara... to znaczy, chciałam
powiedzieć...
Mężczyzna uśmiechnął się, ale w jego oczach nie było radości. Nawet najmniejszego
jej śladu. Rzucił na dziewczynę surowe spojrzenie, jakby był zły na nią, że sprowokowała go
do uśmiechu. Następnie poprawił się na siedzeniu.
Znowu rozległ się pisk kół.
- Co to? Kolejna stacja? - spytała.
Simon otworzył zamknięte oczy z wyrazem udręki na twarzy.
- Nie. To chyba most.
- Jakie to wszystko emocjonujące! To brzmi tak zabawnie, kiedy...
Przejeżdżali przez most, jej głos utonął w stukocie pociągu na żelaznych przęsłach,
spotęgowanym do ogłuszającego huku.
Zachwycona, roześmiała się głośno.
Mężczyzna o melancholijnym spojrzeniu porzucił myśl o odpoczynku - jak widać, nie
miał na to wielkich szans.
- To twoja ostatnia wakacyjna wyprawa tego lata? - spytał ojcowskim tonem.
- Nie, skądże! Po kilku latach wracam wreszcie do domu. Dostałam pracę w moim
rodzinnym mieście. Tak bardzo się cieszę, że zobaczę je znowu. I wszystkich znajomych...
- Naprawdę? - powiedział zdumiony. - Myślałem, że jeszcze chodzisz do szkoły?
- Ach, to przez ten mój dziecięcy wygląd! Mam już prawie dwadzieścia jeden lat.
Popatrzył na nią zmieszany.
- Wobec tego nie powinienem zwracać się per ty...
- Wprost przeciwnie! Teraz wszyscy tak mówią. A ty dokąd jedziesz, na wakacje?
- Nie, ja też jadę... do domu - wyjaśnił z wymuszonym uśmiechem.
Na jego twarzy pojawił się wyraz goryczy; przez chwilę milczał, po czym odezwał się
znowu:
- Właściwie to powinienem być na kongresie, ale... niespodziewane okoliczności
sprawiły, że zamiast na kongres jadę do domu, do mojego starego ojca.
- Uważam, że słusznie zrobiłeś. Kongres to nic ciekawego. Ale niewątpliwie może
imponować.
- W gruncie rzeczy sprowadza się do wygłaszanych w półśnie nudnych referatów i
ciągnących się bez końca dyskusji.
- I na piciu po nich?
- Czasami się pije.
- Ale ze mnie idiotka! Może ty jesteś zmęczony i chciałbyś się przespać?
- Trochę za późno na to wpadłaś. Nie, dziękuję. Teraz już nie chce mi się spać.
Strapiona dziewczyna westchnęła.
- Że też ja nigdy nie zastanowię się wcześniej! Kiedy moja mama chce się mną
pochwalić, wtedy mówi, że jestem impulsywna, ale kiedy jest na mnie zła, to wówczas jestem
nieopanowaną, bezczelną i niewychowaną trzpiotką.
- To zbyt mocna określenia - rzekł życzliwym tonem. - Powiedziałbym raczej, że
jesteś bezmyślnie bezpośrednia. A jeśli twoja matka nazywa cię niewychowaną, to bije w
samą siebie.
- Tak, to prawda.
Trochę zawstydzona swoją chorobliwą gadatliwością, zamilkła. Zaczęła wsłuchiwać
się w stukot kół, wibrujący w jej ciele. W wagonie panowała całkowita cisza,
prawdopodobnie wszyscy spali. Oczami wyobraźni widziała, jak wyglądają pasażerowie w
innych przedziałach. Ci, którzy siedzą w rogu, odpoczywają spokojnie, ukryci pod swoimi
płaszczami; tymczasem pozostali siedzą sztywno, a głowy opadają im we śnie raz do przodu,
raz do tyłu, w rytm pędzącego pociągu. Cofają gwałtownie nogi, gdy prostując je natrafiają na
stopy innych pasażerów.
Jak dobrze, że nasz przedział jest taki pusty, pomyślała sobie.
Na składanym krześle na korytarzu przycupnął jakiś mężczyzna. Przez cały czas niby
wyglądał przez okno, ale gdy przyjrzała mu się dokładnie, zauważyła, że obserwował jej
odbicie w szybie.
Czyżby jakiś wielbiciel? Jeśli tak, to wolała zrezygnować z jego adoracji. Mężczyzna
miał jasne włosy - a właściwie to, co pozostało mu po nich; jego skóra o szarobrązowym
odcieniu wyglądała tak, jakby nosiła ślady wyblakłej opalenizny, w pociągłej twarzy zaś
tkwiły pozbawione wyrazu oczy. Uwagę Mai zwróciły jego duże, owłosione i piegowate
dłonie. Był w średnim wieku, nie dającym się dokładnie określić.
Dziewczyna nagle drgnęła, wyrwana z zadumy głosem towarzysza podróży.
- Jak masz na imię?
- Maya. Maya przez Y. A ty?
- Simon.
- To ładne imię.
- Tak uważasz? Mnie nigdy się nie podobało.
- Większości ludzi nie podobają się własne imiona. Ja też nie lubiłam swojego, ale
zaakceptowałam je wreszcie. Tylko zamiast Maja zaczęłam pisać Maya. Wygląda bardziej
artystycznie.
- Jesteś artystką?
- Ależ skąd! Co prawda uwielbiam rysować, ale pociąga mnie tylko rysunek
techniczny. Drobne detale i proste, czyste linie. Moja mama mówi, że to nie jest artyzm, tylko
pedanteria.
- Raczej nie wyglądasz na pedantkę.
Jakie on ma sympatyczne spojrzenie, kiedy zapomina o tej swojej rezerwie, pomyślała
dziewczyna.
Roześmiała się.
- Czyżbym wyglądała na bałaganiarę?
- Nie, nie, wprost przeciwnie! Tylko że pedantka nie ubrałaby się w romantyczną
ciemną suknię z koronkowym kołnierzykiem i nie zarzuciłaby sobie na ramiona szala w
szkocką kratę. Nie nosiłaby też długich, swobodnie rozpuszczonych włosów, spadających
burzą dzikich loków na plecy. Masz swój własny, trochę staromodny styl, który można
nazwać bardzo kobiecym albo bardzo dziecinnym. Jak kto woli.
Zauważyła, że jej towarzysz podróży nieco się odprężył.
- Czy jesteś żonaty? Nie pytam z czystej babskiej ciekawości, ale wyglądasz na
żonatego...
- Nie trafiłaś! - odrzekł, a jego twarz od razu spochmurniała. - Byłem żonaty, i to
wcale nie tak dawno temu, ale moje szczęśliwe małżeństwo zniszczyła pewna bezwzględna
jędza.
W oczach Mai pojawił się wyraz szczerej sympatii.
- Serdecznie współczuję. Ale to wyjaśnia, skąd wzięły się wokół twoich ust te drobne
linie, które świadczą o zgorzknieniu i dodają ci lat.
- Trzeba przyznać, że jesteś prawdziwą artystką w obsypywaniu ludzi
pokrzepiającymi komplementami!
- Nie zrozumiałeś mnie. Dobrze wiem, jak mogłeś się wtedy czuć. Dla takiej właśnie
dziewczyny opuścił nas mój ojciec.
Simon skinął głową; odnosiło się wrażenie, iż otwartość i szczerość jego młodej
rozmówczyni sprawiły mu nieoczekiwaną przyjemność.
- Naprawdę niełatwo odgadnąć, ile masz lat. Właściwie to wcale nie wyglądasz tak
staro. Kiedy nie jesteś spięty, przypominasz czarującego fauna. Gdy cię zobaczyłam,
pomyślałam sobie od razu, że musisz odznaczać się dużym poczuciem humoru, ale widocznie
straciłeś je gdzieś w ponurych rozmyślaniach. Powiedz mi, ile masz lat?
- Co znaczy, według ciebie, „tak staro”?
- Hm... ponad trzydzieści pięć lat.
- Dobry Boże - bąknął pod nosem i spojrzał w okno. - Jesteś dla mnie rzeczywiście
nadzwyczaj łaskawa. Skończyłem dopiero dwadzieścia dziewięć lat.
Wydawało się, że prowadzenie tej rozmowy go bawi. Zupełnie jakby wszystkie
kongresowe debaty całego świata doprowadziły go do tego, że już zapomniał, iż istnieje coś
takiego jak zwykła rozmowa między ludźmi, a teraz odkrywał to na nowo. Albo...? Może co
innego go męczyło?
- Masz dzieci? - spytała. - To znaczy, czy miałeś dzieci w małżeństwie?
Dlaczego ona zawsze musi tak się plątać, że jej słowa brzmią albo bezczelnie, albo
dwuznacznie, albo po prostu głupio!
- Nie mam, byliśmy małżeństwem bardzo krótko, zaledwie kilka miesięcy.
Na jego twarzy znowu pojawił się wyraz goryczy.
- Jak ciemno się zrobiło - powiedziała, nieporadnie zmieniając temat. - Światło na
horyzoncie już zgasło i teraz można zobaczyć w szybie tylko własne odbicie.
Stukot kół rozbrzmiewał głuchym echem wewnątrz wagonu. Poza tym panowała
cisza.
Maya ziewnęła. To było zaraźliwe. Jej towarzysz podróży też dyskretnie ziewnął.
- Chyba spróbuję się trochę przespać - rzuciła od niechcenia.
- Bardzo rozsądnie - potwierdził. - Możesz wyciągnąć się na siedzeniu. Będę czuwał.
Wstał z miejsca.
- A ty nie chcesz się zdrzemnąć? - spytała zdziwiona.
- Tak, tak, chyba też to zrobię.
Wyszedł na korytarz. Kiedy otworzył drzwi, stukot nasilił się i od razu ucichł znowu
po ich zasunięciu. Mężczyzna na składanym siedzeniu podkurczył nogi, żeby przepuścić
Simona.
Maya zaczęła przygotowywać sobie miejsce do spania - ułożyła w rogu szal zamiast
poduszki i postawiła na półce swój podręczny bagaż. Właśnie miała się położyć, gdy
zauważyła, że mężczyzna z korytarza zniknął.
Pewnie stanął przy którymś z okien w końcu wagonu.
Ale jego płaska teczka zniknęła także. Mimowolnie wyjrzała przez szybę w drzwiach.
Nigdzie go nie dostrzegła.
Prawdopodobnie znalazł sobie wolny przedział, pomyślała.
Simon długo nie wracał. Maya sądziła, że udał się do toalety. A może chciał zapalić
papierosa? Jeśli tak, to dlaczego nie wybrał przedziału dla palących?
Albo stał sobie po prostu w korytarzu na końcu wagonu? Zostawił ją samą, żeby
mogła spokojnie spać.
Niepotrzebnie aż tak się troszczył. Wcale nie musiał być tak bardzo uprzejmy. W
każdym razie jego bagaż tkwił nadal na półce, co znaczyło, że Simon nigdzie się nie
przeniósł.
Po pewnym czasie Mayę ogarnął nieokreślony niepokój. Prawdopodobnie jej
towarzysz podróży stał sobie gdzieś, pogrążony w rozmowie z tym mężczyzną z korytarza,
mimo to, pod pretekstem, że musi iść do toalety, dziewczyna postanowiła się rozejrzeć.
Chyba nikogo tym nie zdenerwuje?
Stukot kół toczącego się pociągu był na korytarzu znacznie donośniejszy. Zataczając
się Maya szła na koniec wagonu. Jak miło i przytulnie mieli oboje w środku swojego
przedziału! Tu, na zewnątrz, wszystko wydawało się zimne i bezosobowe.
Maya poczuła, że naprawdę brakuje jej Simona!
Kiedy otworzyła następne drzwi, hałas jeszcze bardziej się nasilił. Na końcu wagonu
nikt nie stał. Drzwi do toalety były uchylone, ale na wszelki wypadek dziewczyna zajrzała do
środka. Pusto. Nie zauważyła też nikogo w przejściu do następnego wagonu.
Dziwne! Przecież Simon skierował się właściwie w tę stronę. W kierunku końca
pociągu. Jeśli dobrze pamięta, to za nimi znajdował się jeszcze tylko jeden wagon oprócz
małego wagoniku konduktora.
Mając poczucie, że zachowuje się nierozsądnie, przeszła przez cały ostatni wagon.
Może Simon spotkał jakiegoś znajomego i przysiadł z nim na chwilę w którymś z
przedziałów? Ale przecież wszyscy już spali?
Zauważyła, że mężczyzna z korytarza śpi gdzieś w rogu, przykryty swoim płaszczem;
rozpoznała jego teczkę i wzór materiału na spodniach.
Nigdzie jednak nie dostrzegła Simona.
Nawet na ostatniej platformie. Obie toalety były puste. Zajrzała do jednej, i do drugiej.
Dalej znajdował się już tylko niewielki wagon konduktora i bagażowy. Tam nie mogło go być
na pewno.
Zaniepokojona, ruszyła z powrotem. Wiedziała z całą pewnością, że Simon nie
przechodził obok ich przedziału i nie poszedł na przód pociągu.
Większość pasażerów spała już mocno, choć ten i ów popatrzył na nią niechętnie, gdy
mijała drzwi kolejnych przedziałów. Może jej zachowanie było rzeczywiście śmieszne, ale
nic nie mogła poradzić na to, że czuła się zaniepokojona. Simon sprawiał wrażenie tak bardzo
przygnębionego, że jego ponury nastrój dawał się wyczuć wręcz fizycznie.
Znowu znalazła się na końcu swojego wagonu. Właśnie w tę stronę poszedł jej
towarzysz podróży, kiedy widziała go po raz ostatni.
Prawdopodobnie siedzi już sobie w przedziale, pomyślała Maya, otwierając drzwi do
korytarza, gdy nagle zatrzymała się jak wryta.
Zdawało jej się, że usłyszała czyjś głos. Jakieś odległe wołanie.
Dziewczyna zajrzała ponownie do toalety, ale ta była nadal pusta.
Głos dochodził chyba gdzieś z boku...
Nie zwlekając, wyjrzała przez okno drzwi wejściowych.
Mimo ciemności dostrzegła czyjąś rękę zaciśniętą mocno wokół poręczy.
Bez chwili wahania otworzyła drzwi i wychyliła się na zewnątrz.
Jej wołanie zagłuszył wiatr i stukot pociągu.
- Simon!
Nisko pod sobą widziała jego kredowobiałą twarz i od razu zrozumiała bezmiar
zagrożenia. Simon wisiał tylko na jednej ręce, koncentrując wszystkie swe siły na tym, żeby
nie zaczepić nogami o ziemię. Zdaje się, że drugą rękę miał niesprawną, ale tego Maya nie
zdołała stwierdzić w ciemności.
Przerażona, wychyliła się jak najdalej mogła, próbują mu pomóc, szybko jednak
zrozumiała, że sama nie zdziała tu nic.
- Poczekaj! - krzyknęła. - Wytrzymaj jeszcze chwilę!
- W porządku - odpowiedział. - Jeszcze nie jestem gotowy, żeby umrzeć. Potrzebuję
jeszcze paru tygodni.
Co też on wygaduje, pomyślała oszołomiona, przyciągając do siebie drzwi.
ROZDZIAŁ II
Maya wpadła znowu do korytarza i zdecydowanym ruchem pociągnęła za rączkę
najbliższego hamulca bezpieczeństwa. Nieraz słyszała, że używanie hamulca bez koniecznej
potrzeby jest karalne. W sytuacji takiej jak ta miała chyba jednak prawo go uruchomić. Nie
było czasu, by szukać konduktora, Simon musiał być na pewno bardzo wyczerpany.
Przy akompaniamencie przeraźliwego pisku kół pociąg zatrzymał się nagle z
gwałtownym szarpnięciem. Maya znalazła się szybko z powrotem przy drzwiach
wyjściowych. Omal się nie przewróciła, ale na szczęście zdołała utrzymać się jakoś na
nogach.
Niemal w tej samej chwili nadbiegł konduktor.
- To pani...
W tym momencie dostrzegł Simona, który z twarzą wykrzywioną bólem puścił poręcz
i upadł na nasyp. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, że wisiał na zewnątrz pociągu już dość
długo. W blasku latarki widać było, że jest blady i zakurzony, ma rozdarte spodnie i
poocieraną skórę.
- Jezus Maria! - wykrzyknął konduktor i zeskoczył na dół. - Proszę się mnie chwycić!
Przy jego pomocy Simon dźwignął się na nogi. W drzwiach stało już wielu gapiów, a
wzdłuż nasypu biegli pasażerowie z innych wagonów i obsługa pociągu.
- Jak to się stało? - pytano.
- Czy on oszalał? - szepnął ktoś do swego sąsiada.
Simon był zbyt słaby, żeby wspiąć się na stopnie.
- Zostałem wypchnięty - wyszeptał. - Kiedy wyszedłem z toalety, zauważyłem, że
drzwi wejściowe są otwarte i uderzają o ścianę wagonu. Nie zastanawiając się wiele,
wychyliłem się, żeby je zamknąć, i wtedy ktoś pchnął mnie mocno w plecy. Było to tak
niespodziewane, że nie mogłem się obronić.
- Ale zdążyłeś się chwycić? - spytała Maya.
- To czysty odruch. Co prawda jedną rękę od razu sobie zwichnąłem, ale na szczęście
udało mi się przytrzymać drugą. To, co przeżyłem później, to prawdziwe piekło. Dziękuję, że
przyszłaś.
- Zaczęłam się już denerwować.
- A kto...? - zaczął konduktor.
- Nie mam pojęcia - odrzekł Simon.
- Ja wiem, jak on wygląda - odezwała się poruszona Maya, podczas gdy wiele
życzliwych dłoni pomagało Simonowi wdrapać się na stopnie. - W każdym razie
przypuszczam, że to mógł być on, ale nie mogę twierdzić tego z całą pewnością. Siedział na
korytarzu...
- Ach, to on - powiedział zdumiony Simon i syknął z bólu, ponieważ ktoś niechcący
uderzył go w zwichniętą rękę. - Ja też go widziałem.
- Poszedł za Simonem, to chyba trochę podejrzane, prawda? Wdziałam, że teraz jest w
ostatnim wagonie. Proszę pójść ze mną, to go panu wskażę - zwróciła się do konduktora.
Ruszyli szybko w kierunku przedziału, w którym Maya widziała opisanego
mężczyznę.
Nie było go tam.
W środku została tylko starsza pani, inni pasażerowie wybiegli na zewnątrz.
- Czy tu siedział taki mężczyzna...?
- Ten pan z rogu wziął swój płaszcz i teczkę i wyszedł razem z innymi od razu, kiedy
pociąg się zatrzymał. Co to się stało?
- Jakiś mężczyzna wypadł z pociągu. Ale żyje. Czy ten pan siedział tu długo?
- Nie, dopiero co przyszedł.
- No tak, i już na pewno tu nie wróci - bąknął konduktor. - Musiałby być chyba
niespełna rozumu. Ale tak czy inaczej powinniśmy go poszukać.
W pobliżu znajdowały się jakieś zabudowania; najgłębsze ciemności zaczęły już nieco
ustępować i tu i ówdzie dało się słyszeć chłopskie zagrody. Przeszukano w szybkim tempie
cały pociąg, lecz, zgodnie z oczekiwaniami, mężczyzny w nim nie znaleziono.
- Pewnie jest już daleko - powiedział maszynista. - Na pierwszej stacji musimy złożyć
meldunek policji. Czy możemy już jechać? Nie powinniśmy się za wiele spóźnić.
Konduktor dmuchnął z całej siły w swój gwizdek i ostatni pasażerowie wspięli się z
mozołem po schodkach do pociągu.
Po chwili lokomotywa ruszyła powoli, by już po kilkudziesięciu metrach znacznie
przyspieszyć biegu.
Znalazłszy się w przedziale, Maya zajęła się troskliwie Simonem. Kiedy już zdołała
zmusić go, by się położył, zbadała jego ramię.
- Rzeczywiście jest zwichnięte - stwierdziła. - Trafiłeś na właściwą osobę, umiem je
nastawić.
- Jesteś lekarzem? Albo pielęgniarką?
- Niezupełnie, ale ta branża nie jest mi obca. Jako dziecko często pomagałam ojcu. Był
weterynarzem.
Mimo cierpienia Simon nie umiał powstrzymać się od śmiechu.
- No, to jakie zwierzę mam udawać?
- Najlepiej bądź sobą - uśmiechnęła się ciepło Maya. - To trochę zaboli, nie wiem,
czy...
Wyjrzała na korytarz w poszukiwaniu pomocy. Przed przedziałem stała grupka
ciekawskich, ale ona, spostrzegłszy nieco dalej konduktora, zwróciła się do niego.
- Czy ta widownia jest konieczna? - uskarżał się Simon. Wyglądał na trochę
wystraszonego.
Konduktor odsunął wszystkich na bok i opuścił rolety na szybach drzwi, po czym je
zamknął.
Simon zagryzł wargi. Jego niebieskie oczy odbijały się wyraźnie od zakurzonej
twarzy.
- Nie masz przypadkiem jakiegoś środka znieczulającego? Nie jestem wprawdzie
tchórzem, ale czuję się tak okropnie wyczerpany, że... nie wiem, czy to wytrzymam.
Maya spojrzała na niego ciepło.
- Oczywiście że nie mam! A nawet gdybym miała, to z przeznaczeniem dla koni. I
krów.
Konduktor robił wszystko, by zachować powagę.
- Mógłby okazać się za silny - dodała Maya z czarującym uśmiechem.
- Dziękuję, rzeczywiście chciałbym jeszcze się obudzić na tym świecie - jęknął Simon.
- To już wolę okryć się hańbą i trochę sobie pokrzyczę.
- A krzycz sobie ile chcesz - rzekła Maya. - Nikt nie będzie ci miał tego za złe, poza
tym pociąg skutecznie zagłusza wszelkie odgłosy. Tam, na zewnątrz, prawie cię nie
słyszałam.
Podczas gdy konduktor trzymał mocno Simona, Maya po chwili namysłu jednym
ruchem nastawiła zwichnięte ramię. Zrobiła to siedząc, żeby nie stracić równowagi, gdyby
pociąg nieoczekiwanie szarpnął. Simon nie krzyknął zbyt głośno.
- Zachowałeś się jak prawdziwy mężczyzna - pochwaliła go, po czym zwróciła się do
konduktora: - Dziękuję za pomoc, nie chcę już zabierać panu więcej czasu. Ale proszę tu
zajrzeć potem, jeśli pan taki miły.
Mężczyzna, chcąc dodać Simonowi otuchy, kiwnął w jego stronę głową w przyjaznym
geście i poszedł.
Maya wzięła swój szal i, stosując się do najlepszych wskazań własnego ojca
dotyczących zwichniętych łap psów i kotów, owinęła nim ramię pacjenta. Następnie zajęła się
jego pozostałymi obrażeniami. Simon chciał już wprawdzie wstać, ale ona kazała mu jeszcze
poleżeć przez chwilę. W plastykowym kubku przyniosła trochę wody i obmyła mu twarz i
ręce.
Widać było, że ramię bardzo go boli, chociaż starał się tego nie okazywać. Ona
tymczasem, bezwzględnie przyglądała się jego niezwykłej twarzy fauna, która wydawała się
jej coraz bardziej sympatyczna. A może to tylko ona zrobiła się taka uczuciowa tej nocy? Ale
wcale jej to nie przeszkadzało.
Kiedy już umyła i opatrzyła Simona, zadowolona usiadła wreszcie na swoim miejscu.
- A teraz musisz mi jedną rzecz wyjaśnić. Dlaczego ten mężczyzna wypchnął cię z
wagonu?
- A skąd ja mam to wiedzieć? Chyba był niespełna rozumu.
Maya wyjrzała przez okno, za którym powoli budził się świt. Nierówne kontury lasu
tworzyły na tle nieba niezwykły wzór.
- To ciekawe - rzuciła w odpowiedzi na jego słowa. - W swej próżności myślałam, że
bardzo mu się podobam, ponieważ przez cały czas nie spuszczał z nas oczu. Tymczasem
okazuje się, że to tobie się przyglądał. Masz może jakichś wrogów?
Simon zastanowił się. Mimo wszystkich swych obrażeń i zadrapań wyglądał tak
pociągająco, że Mai coraz trudniej było zachowywać się nonszalancko i obojętnie.
- Nic mi o tym nie wiadomo - odrzekł. - Każdy ma zawsze kogoś, kto specjalnie za
nim nie przepada, ale żeby od razu zabijać... Jedyną osoba, która rzeczywiście chciała mi
zaszkodzić, była ta dziewczyna sprzed paru lat.
- Ta, która przyczyniła się do rozpadu twojego małżeństwa? Co ona właściwie
zrobiła?
Simon wykrzywił twarz.
- To było tak wstrętne, że wolę to przemilczeć. Wprost niepojęte! No więc, mówiąc
szczerze, nic nie wiem o żadnych wrogach. Nie mam ani jednego.
- Kim jesteś z zawodu?
Simon roześmiał się.
- O, widzisz, może tu da się coś znaleźć. Należę do straży przybrzeżnej.
- Jesteś żołnierzem?
- Nie, to cywilna służba. Współpracuję z celnikami.
- Jesteś bogaty?
Simon nie odpowiedział od razu. Westchnął.
- Osobiście nie. Ale rodzina jest dość zamożna. Mój ojciec jest aptekarzem i dorobił
się sporych pieniędzy na fizycznych dolegliwościach innych, być może często tylko
wmawianych im przez niego. Był niedościgniony w zachwalaniu swych medykamentów.
Kiedy odszedł na emeryturę, kupił sobie gospodarstwo poza miastem i bardzo mądrze
zainwestował na giełdzie. Chyba udało mu się zarobić całkiem okrągłą sumkę, ale nigdy go
nie pytałem, ile dokładnie. Hoduje także konie.
- Może masz jakieś niebezpieczne hobby?
- Zbieram słonie. Ale nie z kości słoniowej i z żadnego innego cennego materiału, co
najwyżej z drzewa sandałowego.
- Rzeczywiście nie widzę motywu, dla którego ktoś zamierzałby cię zamordować.
Chyba że zapomniałeś o jakimś istotnym szczególe...
- Nie, niczego takiego sobie nie przypominam.
Niebo rozjaśniało się coraz bardziej. Jakiś zaspany zając pokicał przestraszony w dół
po nasypie.
Simon zamknął oczy. Wyglądał na bardzo zmęczonego i zrezygnowanego.
- Chciałabym cię o coś spytać - odezwała się ostrożnie Maya. - Mam wrażenie, że
rozwód nie jest chyba twoim jedynym problemem. Nie mylę się, prawda?
- Rzeczywiście, nie jedynym.
Czuł się tak wyczerpany, że na chwilę zapomniał nawet o swoich zmartwieniach.
Roześmiał się krótko i gorzko.
- Czy to nie dziwne? Czy człowiek nie jest osobliwym stworem? Nagle tak desperacko
walczyłem o życie, jakbym w ciągu jednej sekundy pozbył się wszystkich problemów.
- Nie rozumiem.
- Jadę do domu, żeby umrzeć, Mayu.
Zaniemówiła.
- Co ty wygadujesz?
- Tak, dobrze słyszałaś. Zostało mi jeszcze najwyżej parę miesięcy. Właściwie to
nawet ich już nie chciałem, pragnąłem umrzeć szybko i bez cierpienia. Mogłem bez trudu do
tego doprowadzić. Ale pomyślałem sobie, że najpierw powinienem pojechać do domu.
Między innymi po to, żeby zobaczyć się z moim starym ojcem, który ma tak kiepskie serce,
że może umrzeć w każdej chwili. Chciałem spędzić z nim trochę czasu. Zamierzałem też
odnaleźć tę bestię, która zrujnowała mi małżeństwo i w ogóle całe moje życie. Pragnąłem się
na niej jakoś zemścić. Sam nie wiem jak. Ale to wszystko właściwie wcale nie jest takie
ważne. Najprościej by było, gdybym umarł już teraz. Tylko że nie chciałem!
- No bo dlaczego miałbyś chcieć? - spytała powoli, czując wyraźny uścisk w gardle.
- Bo lekarz mówił, że pod koniec czeka mnie prawdziwe piekło. Dlatego
postanowiłem załatwić to krótko. Ale kiedy już doszło do sytuacji ostatecznej - tak jak przed
chwilą - wtedy życie wydało mi się cudowne. Nie chciałem się z nim rozstać, szkoda mi było
tych malowniczych obrazków natury, które opisywałaś dziś w nocy. Poza tym postanowiłem
zmusić tę piekielną dziewczynę do naprawienia mojego małżeństwa. Zmusić do tego, żeby
powiedziała mojej żonie, że wszystko, co kiedyś usłyszała, to jedno wielkie kłamstwo!
- Sądzisz, że w ten sposób odzyskasz żonę?
- Oczywiście! Ona jest jak księżniczka z bajki, jedna na stulecie. Zdecydowałem się
też podjąć walkę przeciw śmierci. Jeśli człowiek ma po co żyć, wtedy może dokonać wprost
nieprawdopodobnych rzeczy, czyż nie?
- Tak, to prawda.
Maya przycichła i poczuła się przygnębiona. Nie chciała, żeby ten cudowny
mężczyzna umarł. Poza tym - co za haniebna myśl - nie podobało jej się to, że pragnie wrócić
do swojej żony.
Simon był już tak zmęczony, że oczy zamykały mu się same.
- Przykro mi, że narobiłem tyle zamieszania - rzekł matowym głosem.
- Ależ co ty opowiadasz, cieszę się, że wsiadłeś do mojego przedziału - odparła. -
Dzięki tobie nauczyłam się trochę, jak należy obchodzić się z ludźmi.
- Co masz na myśli?
- Na przykład to, że często plotę coś bez zastanowienia. A takie nieopatrzne słowa
mogą ranić, choć nie jest to wcale naszym zamiarem.
- Czasami jesteś aż nazbyt szczera, to prawda.
- Moja mama zawsze mówiła to samo, tylko że innymi słowami. A ponieważ ludzie z
reguły mają wzgląd na bliźnich, dotychczas nikt jeszcze nie powiedział mi tego tak wprost.
Wychodzę jednak z założenia, że szczerość to podstawa w życiu.
- I oczywiście masz rację. Tyle tylko, że chodzi o inny rodzaj szczerości.
Maya westchnęła.
- Rozumiem. Popatrz, już wzeszło słońce!
- Rzeczywiście - Simon uśmiechnął się nieznacznie. - Dokąd jedziesz?
- Do Mark.
Jej towarzysz podróży uniósł wysoko brwi.
- Do Mark? Ja też.
Maya rozpromieniła się nagle.
- A to dopiero! Wobec tego może jeszcze się spotkamy. Przypadkiem, oczywiście.
- Niewykluczone - uśmiechnął się Simon.
Dziewczyna próbowała jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji.
- Nie mieszkam w samym Mark, tylko poza nim, nad morzem. To moje rodzinne
strony. Na szczęście udało mi się coś wynająć właśnie tam. A zatem raczej nie będziemy
spotykać się zbyt często.
- Chyba nie. Ja też rzadko bywam w mieście. Wyglądasz na bardzo zmęczoną. Jeśli
chcesz odzyskać siły, musisz się trochę przespać.
- Powinnam odpowiedzieć, że jak zwykle masz rację. Czy mogę jeszcze coś dla ciebie
zrobić?
- Nie, dziękuję, ja też spróbuję się zdrzemnąć. Przed nami jeszcze kilka godzin jazdy.
Dziękuję ci, że mi pomogłaś, Mayu!
Wyciągnął ku niej lewą rękę, ona zaś przyjęła to podziękowanie z pełnym
zażenowania grymasem. Następnie opuściła ciemne rolety na oknach, odgradzając się od
słońca, i przykrywszy się płaszczem, zwinęła się w kłębek na swoim siedzeniu.
Lecz nie zasnęła od razu. Leżała rozmyślając o Simonie, który miał już zamknięte
powieki. Ale też nie spał, widać to było wyraźnie. Wyglądał na bardzo wyczerpanego.
- Simon - odezwała się cicho.
- Hm - mruknął pod nosem.
- Myślę, że ty nie umrzesz.
Simon otworzył oczy i spojrzał na nią.
- Dlaczego nie?
- Nie wiem... po prostu tak czuję. Będziesz żył!
Simon zirytował się nie na żarty.
- Tylko nie opowiadaj mi takich rzeczy! Wiesz, co teraz robisz? Budzisz
bezpodstawne nadzieje!
- Przecież to chyba dobrze, kiedy można mieć na coś nadzieję.
- Na mnie zapadł już wyrok. Niełatwo mi było znieść ten cios. Czy mam jeszcze raz
zaczynać wszystko od początku, żeby znowu dostać obuchem w głowę? O, nie, tego już nie
wytrzymam!
Maya uniosła się nieco na ławce.
- Ale przecież sam powiedziałeś przed chwilą, że chciałeś podjąć walkę ze śmiercią.
Zniecierpliwiony, pokręcił głową.
- To była chwila, sytuacja zupełnie niecodzienna, kiedy byłem zawieszony między
życiem a śmiercią. Powinienem był puścić. Wtedy wszystko już by się skończyło.
- Myślę, że działałeś wówczas instynktownie i w sposób właściwy. Ja tak czy inaczej
wierzę, że będziesz żył. Nie chcę, żebyś umarł.
- Dlaczego?
- Bo jesteś zbyt... zbyt wyjątkowy. Chodzi mi o twój wygląd. Poza tym masz piękną
duszę. Na świecie potrzebni są tacy ludzie jak ty.
- Natomiast idealiści tacy jak ty są mniej potrzebni światu - odparł zjadliwie. -
Zapewniam cię, że moja dusza wcale nie jest ładna. Ciąży na niej mroczna plama nienawiści.
Nienawiści do tej dziewczyny. Koniecznie muszę ją odnaleźć, ale nie ręczę za siebie podczas
naszego spotkania.
- A co ona takiego zrobiła?
- Nie twoja sprawa - burknął opryskliwie. - Wybacz mi - odezwał się po chwili
nieprzyjemnej ciszy, jaka zapadła po jego słowach. - Nie chciałem być niemiły. Po prostu nie
mam ochoty o tym mówić. To mnie naprawdę męczy.
- Rozumiem. - Maya zamilkła na krótko, po czym pytała dalej niezmordowanie: - Jak
się czułeś, kiedy usłyszałeś wyrok śmierci na siebie?
Simon nie odpowiedział od razu.
- Nie wiem, jak ci to wyjaśnić - zaczął powoli. - Przeszedłem przez wiele stadiów.
Najpierw po prostu nie wierzyłem, że to może być prawda, myślałem, że lekarze nie wiedzą,
co mówią. Potem przyszedł szok. Strach. Wściekłość, dzika, szalona. I wreszcie spokój.
Rezygnacja. Już pogodziłem się z moim losem. Muszę jeszcze tylko odwiedzić dom i po raz
ostatni zobaczyć się z ojcem. No i zdemaskować to straszne oszustwo, jakiego dopuściła się
ta nieznajoma kobieta. Dlatego znalazłem się w tym pociągu. I niechcący dowiedziałem się
tutaj, że wola życia jeszcze we mnie nie umarła. To naprawdę gorzkie doświadczenie. Pali i
boli, kiedy leżę tu uratowany. Uratowany! Jak to śmiesznie brzmi w mojej sytuacji!
- A może ty wcale nie miałeś umrzeć?
- Nie rozumiem...
- Może miałeś misję do spełnienia...
- Jeśli teraz zaczniesz bawić się w księdza albo fatalistkę, to mówię ci od razu, że nie
chcę tego słuchać. Stadium religijne też już przeszedłem.
- Myślę, że coś w tym jest. Kiedy wszystko co ziemskie nas zawodzi, wówczas
zwracamy się ku życiu wiecznemu i jego się chwytamy.
- Przepraszam cię, ale nie jestem w nastroju, by roztrząsać teraz pozornie głębokie
problemy filozoficzne.
- To ja powinnam cię przeprosić. Domyślam się, że masz już dość rozmów o swojej
ciężkiej sytuacji.
- Nie rozmawiałem o niej prawie w ogóle. Bo najlepiej udawać, że wszystko jest jak
było, że niczego mi nie brakuje. A smutek i cierpienie ukryć głęboko w sercu.
- Masz na myśli cierpienie psychiczne?
- Tak, ból fizyczny jeszcze się nie zaczął.
Maya zamilkła, nadal jednak zastanawiała się nad tym, jak mogłaby mu pomóc.
Pragnęła przywrócić go życiu. Ale jak miała tego dokonać, skoro nikomu innemu nie udało
się to do tej pory?
Nagle zapragnęła posiadać cudotwórczą moc. Spojrzała ku oknu, gdzie przez wąską
szparkę obok rolety widać było jasne poranne niebo.
Usiadła cicho i wyjrzała na zewnątrz.
Rosa spowijała srebrnym płaszczem na wpół przebudzoną ziemię. Odgłosy dnia
odbijały się dalekim echem, dębowe zagajniki emanowały ciszą i spokojem.
Maya znowu spojrzała ku niebu. Jakby to było wspaniale, gdyby mogła przywołać
jakieś istoty z innej planety, które przybyłyby na ziemię i uzdrowiły Simona!
- Na co patrzysz? - spytał cicho.
- Na budzący się świat. Szukam... ratunku dla ciebie.
Prychnął zniecierpliwiony. Ona ujęła rękę Simona i ścisnęła ją mocno, chcąc dać mu
odczuć, że go świetnie rozumie.
Ku jej zdumieniu, nie cofnął dłoni. Trzymała ją, dopóki nie zasnął.
Maya zwinęła się znowu w kłębek na swoim siedzeniu. Rytm toczącego się pociągu
uśpił wreszcie i ją.
ROZDZIAŁ III
Inaczej wyobrażała sobie swój powrót do Mark. Dwa lata to długi czas, stwierdziła.
Mieszkanie na Kyrkudden, które zapewnił jej pracodawca, było całkiem sympatyczne.
Starała się nadać mu bardziej indywidualny charakter, rozmieszczając w nim własne
drobiazgi: portret matki, wyszukany wazon i własnoręcznie uszyty obrus. Być może nie był
szczególnie udany, ale jeśli zawinąć rogi... no, bardzo dobrze.
Tylko gdzie się podziali jej starzy znajomi, dawni towarzysze zabaw, gdzie są
koleżanki, z którymi zawsze wracała do domu i włóczyła się po ulicach miasteczka w nadziei,
że spotkają tego lub tamtego upatrzonego chłopca?
Zdaje się, że wiele z nich wyjechało. Na Kyrkudden nie było już na pewno ani jednej.
Inne powychodziły za mąż i odsunęły się od przyjaciół z młodzieńczych lat. W każdym razie
nie odpowiadały na pozdrowienia Mai, kiedy ta wesoło kiwała do nich z przeciwnej strony
ulicy.
Nie potrzebowała dużo czasu, by odkryć, że w tym małym miasteczku panowało
nieoczekiwanie wrogie nastawienie wobec niej.
Nie potrafiła tego zrozumieć. Gorące, trochę sentymentalne sceny pożegnania z
najbliższymi przyjaciółmi wtedy, gdy wyjeżdżała... Nie pozostało jej nic innego, jak
pocieszać się myślą, że wszyscy oni chyba się po prostu postarzeli.
Również jej gospodyni była bardzo powściągliwa. Nie zamieniła z nią ani jednego
zdania ponad to, co konieczne.
W pracy układało się nieco lepiej. Zgodnie ze swoimi zainteresowaniami Maya
znalazła posadę w pracowni kartograficznej. Uwielbiała to - siedzieć nad arkuszem papieru i
nanosić nań kreski, kropki i różne inne drobne detale. Oprócz niej zatrudnieni byli tu jeszcze
dwaj inni kreślarze: dziewczyna, równie niedoświadczona jak ona, i młody mężczyzna, nie
pochodzący z Mark. No i oczywiście szef, którego widywała zazwyczaj tylko wtedy, gdy
spieszył korytarzem do swojego gabinetu. Maya spostrzegła z dumą, że obok dwóch
pozostałych nazwisk na tabliczce na drzwiach pojawiło się także jej własne. Wzmocniło to
nieco jej zachwianą wiarę w siebie i pomogło nabrać dystansu do demonstrowanej wobec niej
nieprzychylnej postawy mieszkańców miasteczka.
Po kilku dniach pobytu w Mark spotkała wreszcie na ulicy swą dawną najbliższą
przyjaciółkę, pchającą wózek z dzieckiem.
- Lill! - zawołała Maya.
Dziewczyna odwróciła się od razu; gdy jednak ujrzała Mayę, sprawiała przez moment
wrażenie, jakby chciała iść dalej, ale w końcu się zatrzymała.
Maya podbiegła do niej.
- Cześć, Lill. Jak to fajnie spotkać cię znowu. Wyszłaś za mąż?
- Tak - potwierdziła przyjaciółka z niezbyt serdecznym uśmiechem. - Słyszałam, że
znowu jesteś w mieście. Ty rzeczywiście niczego się nie boisz!
Uśmiech Mai zgasł natychmiast.
- A czego miałabym się bać?
- No, chyba sama wiesz najlepiej. Popatrz, to mój synek...
Maya nie miała czasu, żeby zachwycać się dzieckiem.
- Jaki słodki! Lill, powiedz mi, dlaczego wszyscy są tacy wrodzy wobec mnie? Co ja
takiego zrobiłam?
Lill pchnęła wózek do przodu i odchodząc rzekła:
- Już ci mówiłam: sama powinnaś najlepiej wiedzieć.
I poszła. Oddalała się z wysoko podniesioną głową nie odwróciwszy się ani razu.
Cała ta tajemnicza pogarda, z jaką Maya spotykała się niemal wszędzie, dręczyła ją
niesłychanie. Nie mogła spać po nocach, przewracała się z boku na bok, daremnie szukając
jakiegoś wyjaśnienia.
Do pracy przychodziła często z zaczerwienionymi oczami, ponieważ w puste
wieczorne godziny, rozpaczliwie opuszczona i samotna, płakała. Jedynie pracownia stanowiła
dla niej prawdziwą oazę - tu traktowano ją życzliwie i zupełnie normalnie. Z czasem doszło
do tego, że gdy wracała do domu, kuliła się i chowała głowę w ramionach, jakby w
oczekiwaniu napaści. Przerwa na obiad, którą spędzała na skwerze przed budynkiem, budziła
w niej przestrach i przerażenie. Jej koledzy szli na obiad do domów, które mieli w pobliżu.
Ona zaś, mieszkając poza Mark, musiała zabierać ze sobą kanapki i po prostu jeść je na
dworze. Na szczęście na razie było jeszcze ciepło.
Oczywiście nie wszyscy ludzie z miasteczka ją znali. Większość przechodziła obok,
nie patrząc w jej kierunku. Ale ci, których znała wcześniej, odwracali głowy i szybko szli
dalej.
Ich zachowanie było całkowicie niezrozumiałe i bezgranicznie bolało.
Pewnego dnia, gdy siedziała na swej ławce i usiłowała zjeść na sucho kanapkę, która
rosła jej w ustach, usłyszała czyjś głos.
- Ojej, czy to przypadkiem nie Maya przez Y?
Podniosła wzrok. Przed nią stał jej towarzysz podróży z pociągu. Starała się szybko
przełknąć to, co miała w ustach, bo przecież z pełną buzią nie wygląda się specjalnie nęcąco.
A Maya tak bardzo chciała wyglądać ładnie.
Wreszcie wyczarowała na swej twarzy nieco wymuszony uśmiech.
- Cześć! Jak tam twoja ręka?
- Dobrze, dziękuję. Mogę usiąść?
- Jasne! Chyba nie poczęstuję cię kanapką, bo nie jest zbyt smaczna.
- Masz teraz przerwę na obiad?
- Tak.
- Jak długą?
- Pół godziny.
- To chodź ze mną do restauracji po drugiej stronie ulicy. Całkiem nieźle tam gotują.
- Obawiam się, że mnie na to nie stać. Nim dostanę moją pierwszą pensję,
zmuszona jestem się głodzić.
Simon uśmiechnął się trochę bezradnie.
- Nawet do głowy mi nie przyszło, że ty miałabyś płacić. Uratowałaś mi życie.
Uważasz, że to nie jest warte zaproszenia na obiad?
- Wobec tego dziękuję za zaproszenie, chętnie pójdę - powiedziała z wdzięcznością.
Czuła się cudownie, idąc u jego boku przez ulicę. Wiedziała, że ją lubi, i to
poprawiało jej samopoczucie.
Wybrał stolik przy oknie i uprzedził kelnera, że się trochę spieszą. Maya wolała nie
spóźnić się do pracy.
- Co z twoim ojcem? - spytała, gdy czekali na jedzenie.
- Dziękuję, mówiąc szczerze, niezbyt dobrze, ale ogromnie się ucieszył, kiedy mnie
zobaczył. Żałuję, że nie odwiedzałem go częściej.
- A gdzie mieści się twoja praca?
- Niedaleko, zaledwie osiem - dziewięć kilometrów stąd wzdłuż wybrzeża.
Przyjechałem pociągiem tylko dlatego, że wybierałem się na kongres, ale nagle zmieniłem
zamiar. Nie widziałem sensu w traceniu cennego czasu na gadanie o niczym.
- Innymi słowy: wybrałeś zemstę.
- To nie zabrzmiało sympatycznie. Postanowiłem tu po prostu przyjechać. Ostatni raz.
Maya skuliła się, słysząc to „ostatni raz”.
- Czy twoja... twoja była żona mieszka nadal w Mark?
- Przypuszczam, że tak. Nie wiem.
Wiesz, wiesz, pomyślała Maya. Chciałeś się tu przecież znaleźć, żeby znowu ją
zobaczyć, może nawet wszystko naprawić i zacząć od nowa?
- Jak ona się nazywa? Może ją znam?
- Nie sądzę. Raczej obracamy się w różnych kręgach.
- Zabrzmiało to tak, jakbym należała do jakichś dołów społecznych!
- Co ty wygadujesz - zaprotestował Simon. - Tylko ty jesteś taka na luzie, wyzwolona,
prawie cyganeria. Gitte reprezentuje zupełnie inny typ.
W jego oczach pojawił się cień czułości. Maya miała ochotę go uderzyć.
- Gitte? - roześmiała się niepewnie. - Wobec tego nie o nią chodzi. Jedyna znana mi
osoba o takim imieniu była naj