10477
Szczegóły |
Tytuł |
10477 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10477 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10477 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10477 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Minkowski Aleksander
Kosmiczny sekret Luteg
ROZDZIA� PIERWSZY
Le�� na tapczanie i patrz� w okno. Z li�ci klonu skapuj� na traw� krople s�o�ca. Wiaterek
porusza listowiem: raz jest zielone, raz srebrne. Od �ciany dobiega przyt�umiona melodia
skrzypiec, to Kama, jutro jest popis w szkole muzycznej. Wytrzyma� nie mo�na z tym graniem -
ju� trzeci dzie� od �witu do wieczora. Mam ochot� wyr�n�� pi�ci� w �cian�, rykn�� jak obra�ony
tygrys. Lubi� muzyk�, ale nie tak� - pili-pili-piiiii... a� w uszach �wiszcz� - i nie w takiej
dawce. Wyci�gam r�k� do p�ki, na kt�rej stoi radio, i przekr�cam w��cznik. Jazz. Nastawiam na
pe�ny regulator. Ciekawe, czy Kama potrafi gra� w takim duecie. Nasze radio ma pot�ny g�o�nik,
a� szyby d�wi�cz�. Czekam par� chwil i podchodz� do �ciany, przyk�adam do niej ucho: cisza.
Samemu mi uszy puchn� od tego jazzu. A je�li Kamie brakuje paru godzin �wicze�, �eby zaj��
pierwsze miejsce na popisie? Ostatecznie... Zamierzam w�a�nie wyciszy� radio, gdy drzwi
otwieraj� si� i wchodzi Kama. Zapewne puka�a, ale nie us�ysza�em.
- Wiesz co, Luty? Jeste� �winia.
Siadam na tapczanie i u�miecham si� ironicznie. Oczy Kamy s� ciemne od gniewu. W prawej
r�ce trzyma smyczek, jakby mnie zamierza�a obi�.
- Dzie� dobry - m�wi�. - Kiedy si� wchodzi do cudzego mieszkania, trzeba powiedzie�
dzie� dobry.
- �winia jeste� - powtarza Kama. - Zawsze wiedzia�am, �e jeste� z�o�liwy, ale nie
my�la�am, �e a� tak bardzo.
Wyci�gam si� na tapczanie, zak�adam ramiona pod g�ow�. Udaj�, �e z zapartym tchem s�ucham
jazzu. K�tem oka obserwuj� Kam�, kt�ra stoi w progu, niezdecydowana, nerwowo potrz�saj�c
smyczkiem.
- Zgasisz radio?
- Nie mog� - odpowiadam. - Zepsu� si� wy��cznik. B�dzie tak gra�, a� si� lampy przepal�.
- Jeste� obrzydliwy - m�wi Kama g�osem pe�nym p�aczu. - Wstr�tny karze�. Nienawidz�
ci�, s�yszysz?
Ani drgn� na tapczanie. Patrz� w okno, za kt�rym s�o�ce buszuje w�r�d li�ci klonu. Tu� nad
uchem solista wydmuchuje z saksofonu przenikliwie ostre d�wi�ki, mam ochot� zatka� uszy
palcami, ale nie robi� tego ze wzgl�du na Kam�. Udaj�, �e jestem zas�uchany.
- Nikt ci� nie cierpi, nawet twoi kumple! Boj� si� ciebie! A ja si� nie boj�, s�yszysz? M�wi�
ci, jeste� �winia! �winiaaa!
Macham r�k�, �eby mi nie przeszkadza�a s�ucha�. Jakbym si� op�dza� przed natr�tnym
komarem. Par� chwil pok�j wype�nia jedynie jazz. Odesz�a? Leciutko odwracam g�ow�, zerkam w
stron� drzwi. Stoi. W prawej r�ce trzyma smyczek, a lew� zas�ania twarz.
- Luty, zlituj si�... Jutro mam popis... Musz� �wiczy�, zrozum�e, Luty, musz� przecie�...
Niby m�wi cicho, ale jej g�os dociera do mnie przez jazgot muzyki. Bior� z talerzyka herbatnik,
odgryzam k�s, prze�uwam wolniutko. Potem �ciszam radio, ale tylko troch�.
- Wi�c powiadasz, �e nawet kumple mnie nie cierpi�? Interesuj�ce. A od kogo si� o tym
dowiedzia�a�, ruda kr�lewno?
W�a�ciwie Kama nie jest ruda, ma w�osy miedziane, ciemnomie-dziane, przyci�te kr�tko,
prawie na ch�opaka; bardzo �adne w�osy. W og�le jest �adna, chyba naj�adniejsza na ca�ej naszej
ulicy. Tak mi si� przynajmniej wydaje. Ale i nad�ta, wa�na, ani przyst�p: dwa razy mi odm�wi�a,
gdy jej proponowa�em p�j�cie wsp�lne do kina. To by�o p� roku temu.
- No wi�c? Kto ci o tym powiedzia�?
- Nikt. Prosz� ci�, Luty, zga� to radio.
- A co dostan�?
- Co chcesz?
- Chc� wiedzie�, dlaczego mnie si� boj�. Przecie� jestem karze�, no nie? Kto by si� ba� kar�a?
Patrz� na Kam� z dobrotliwym, pogodnym u�mieszkiem. Dojadam herbatnik i si�gam po
nast�pny. Wygl�da, �e przepadam za herbatnikami.
- Przepraszam ci�, Luty. By�am w�ciek�a. Nie wychodzi mi zako�czenie sonaty, mog� si�
spali� na popisie. Zosta�o bardzo niewiele czasu.
- Dobra - m�wi�. - Zgasz� radio. Ale powiedz, dlaczego mnie nie cierpi�.
- Sam wiesz.
- A ty? Te� mnie nie cierpisz?
Kama odwraca g�ow� i patrzy w okno. Ma profil jak marmurowa Greczynka, kt�r� widzia�em
w muzeum: cienki i bardzo delikatny, obrysowany s�onecznym �wiat�em. R�ka ze smyczkiem
porusza si� leciusie�ko, jakby p�yn�a po strunach.
- Pozwolisz mi �wiczy�?
- Dobra. - Wy��czam radio. - Id�, graj sobie. Ten jazz ju� mi si� znudzi�. A na popisie i tak
b�dziesz ostatnia.
Kama zamiera w progu z uniesionym smyczkiem. Potem odwraca si� gwa�townie i wybiega.
Zrywam si� z tapczanu, podchodz� do okna, zawracam, wyci�gam spod szafy hantle i zaczynam je
podnosi�: pi��... dwana�cie... trzydzie�ci cztery... sze��dziesi�t dziewi��, siedemdziesi�t.
Wystarczy. Oddycham g��boko, czuj� w ramionach przyjemny �mi�cy b�l. Wczoraj podnios�em
hantle sze��dziesi�t osiem razy, a dzi� pe�ne siedemdziesi�t. Pod koniec wakacji musz� doj�� do
stu. Dojd�. Postanowi�em. Od �ciany znowu dolatuje �a�osne zawodzenie skrzypiec, urywaj�ce si�
na wysokiej nucie. Nie chcia�bym, �eby Kama wypad�a najlepiej na popisie. To znaczy chcia�bym i
r�wnocze�nie bym nie chcia�. Ma wystarczaj�co przewr�cone w g�owie. Kolumb powiedzia� jej
"cze��", nawet nie mrugn�a powiek�, ledwo go powstrzyma�em, bo chcia� j� obla� z pistoletu
wodnego, a mia�a na sobie now�, bardzo pi�kn� jedwabn� sukienk�. "Podlizujesz si�?" "Zamknij
twarz - powiedzia�em - jak ci ka��, wylejesz na ni� ca�y kube�, a jak nie, to sied� cicho, bo
wiesz". Munio, �eby podkre�li� wag� moich s��w, tr�ci� Kolumba kolanem w siedzenie.
Nie mog� d�u�ej s�ucha� tych skrzypiec. Id� na strych. W�a�ciwie nie mam dzi� na to wielkiej
ochoty, ale od paru ju� dni do Niego nie zagl�da�em. Przekr�cam klucz w ci�kiej k��dce, zdejmuj�
skobel, drzwi otwieraj� si� z przeci�g�ym skrzypieniem. Ciemno��. Zamykam za sob� drzwi,
zasuwam od wewn�trz rygiel i po omacku lawiruj� mi�dzy skrzyniami, pag�rami rupieci,
zakurzonymi barykadami starych, nikomu niepotrzebnych mebli.. Znam t� drog� na pami��, nie
potrzebuj� �wiat�a. Wyci�gni�tym ramieniem wymacuj� dykt�, odpycham j� na bok i przeciskam
si� do ma�ej, niskiej kom�rki. Zas�aniam dykt� wej�cie. Zapalam karbid�wk�: kom�rk� rozja�nia
bia�e, do�� mocne �wiat�o.
Na kalekim stole, kt�rego jedn� nog� zast�puje piramida cegie�, stoi On. Jest przykryty
brezentow� p�acht�. Ostro�nie zdejmuj� brezent i w migotliwym blasku objawia si� nieforemna
maszyneria z�o�ona z p�k�w kabli, tarcz zegarowych, radiowych lamp, z�batek i d�wigni. Na
�cianie rozpi�ty jest arkusz pergaminu z zawi�ym rysunkiem technicznym. Rysunek wygl�da z
daleka jak bardzo g�sta siatka.
Wyjmuj� z szuflady narz�dzia i zabieram si� do roboty. �ci�le wed�ug instrukcji Sinobrodego.
Od paru tygodni Sinobrody pozwala mi wykonywa� pewne prace samodzielne i p�niej sprawdza
tylko, czy si�. nie pomyli�em.
Munio czeka na mnie przed domem. Jest d�ugi jak �uraw i wszystko m� za kr�tkie: spodnie,
bluz�, koszul�. Siedzi na �awce pod klonem i kawa�kiem szklanego papieru czy�ci ostrze
scyzoryka. Na m�j widok zrywa si�, chowa scyzoryk do kieszeni.
- Cze��, Luty. Oni zn�w tam byli. Co robimy?
Oni, to znaczy Korsyka�czycy. Ju� po raz trzeci w tym miesi�cu. Korsyka le�y na
po�udniowym kra�cu miasta - szpalery willowe w g�stej, jak gdyby tropikalnej zieleni. W willach
mieszkaj� zamo�ni rzemie�lnicy, w�a�ciciele du�ych warsztat�w, sklep�w z konfekcj�,
przedsi�biorstw handlowych. Kilku dyrektor�w i kilka rodzin 0 starych arystokratycznych
nazwiskach. Paru lekarzy, paru adwokat�w: przy furtkach z�oc� si� polerowane tabliczki.
"Mecenas Juliusz Gorazdowski, sprawy karne", "Dr med. Ignacy Belkiewicz, choroby oczu",
"Marcin G�gacz, adwokat", "Doc. dr Anastazy Gicz-Twardowski, laryngolog". Franek Gicz, syn
doktora Anastazego, jest wodzem Korsyka�czyk�w. P� roku temu zaczepi� mnie na pauzie 1
zapowiedzia�, �e je�li kt�ry� z naszych trafi do Korsyki, odejdzie stamt�d bez z�b�w. "W porz�dku
- odpar�em - ale z Zarzecza �aden Korsyka�czyk nie odejdzie: b�dzie si� czo�ga� na brzuchu".
Gicz roze�mia� mi si� w twarz i o�wiadczy�, �e to si� jeszcze zobaczy.
- Gdzie s� ch�opaki? - pytam Munia.
- W Bunkrze - odpowiada Munio. - Czekamy na ciebie. Idziemy do Bunkra. Droga
wiedzie przez ogr�dki dzia�kowe, drewniany mostek nad Rdzawk� i wzg�rza poro�ni�te krzewami
g�ogu. Za wzg�rzami rozci�ga si� pole zawalone bry�ami poharatanego betonu - bieg�a t�dy linia
hitlerowskich umocnie�, zniszczonych przez artyleri� radzieck�. Nie do ko�ca jednak: pod
zwa�ami gruzu i ziemi osta� si� bunkier, o kt�rego istnieniu nikt przez wiele lat nie wiedzia�.
Wej�cie do niego odkry� Kolumb.
Wciskamy si� w szczelin� mi�dzy zwa�ami betonu, trafiamy do ciasnego korytarzyka, kt�ry w
miar� posuwania si� naprz�d jest coraz szerszy, i dochodzimy do ci�kich �elaznych drzwi, kt�re
si� otwieraj� po prze�o�eniu d�wigni.
Bunkier jest przestronnym pomieszczeniem o g�adkich �cianach z �elazobetonu, wzd�u�
kt�rych ci�gn� si� rury �eliwne i zwoje kabli ze sparcia�� izolacj�. W rogu stoi szafa pancerna.
Jeszcze�my jej nie zdo�ali otworzy�, cho� wypr�bowywali�my tysi�ce kombinacji cyfrowych.
Spinoza zapisuje w brulionie ka�d� now� kombinacj�, aby si� nie powtarza�; twierdzi, �e ju�
nied�ugo otworzymy szaf�, bo ilo�� kombinacji, olbrzymia co prawda, jest jednak ograniczona i w
ko�cu trafimy na w�a�ciw�. Co mo�e zawiera� taka szafa pancerna? Bro�? Z�oto? Tajne
dokumenty? Ano, przekonamy si� wkr�tce.
Na skrzynkach wok� �elaznego sto�u siedz�: Spinoza, Kolumb, Dwie�cie i Bambuch. Spinoza
bawi si� okularami w drucianej oprawie, hu�ta je na wskazuj�cym palcu i puszcza zaj�czki w
stron� szafy pancernej. Przez szpar� pod sufitem wpada do Bunkra strumie� s�onecznego blasku.
- jeste� - m�wi Kolumb. - Wiesz, co zrobili?
- Spl�drowali Zamek! - wybucha Bambuch a� mu drgaj� pe�ne, rumiane jak pomidor
policzki. - Zwalili nam maszt i po�amali ogrodzenie!
- Sk�d - pytam spokojnie - wiecie, �e to Korsyka�czycy? Bambuch zrywa si� ze skrzyni.
- Widzia�em! - wo�a. - Widzia�em, jak szli w stron� Zamku. Mama pos�a�a mnie do
ogr�dka po marchew i wtedy w�a�nie ich zobaczy�em, jak id� do ruin.
- Do Zamku - poprawiam. - I co zrobi�e�?
Bambuch siada, opiera si� �okciami o st�. Patrzy ponuro przed siebie na szaf� pancern�, po
kt�rej skacz� zaj�czki od okular�w Spinozy.
- Co mia�em zrobi�? Siedmiu ich by�o, Gicz �smy. Chyba nie my�licie, �e mog�em sam jeden!
- Nie mog�e� - zgadzam si�.
- A ja ich widzia�em, jak wracali - m�wi Kolumb. - Gicz powiedzia� do mnie...
Urywa. Czekam par� chwil, Kolumb milczy.
- Co powiedzia�?
- Nic takieeego...
- Co powiedzia�? - powtarzam.
Patrz� Kolumbowi prosto w oczy, uwa�nie, bez mrugni�cia. Odwraca wreszcie g�ow�.
- Kaza� ci powt�rzy�, �e w cyrku zwolni�o si� miejsce... Karze� choruje. �e sobie dorobisz
przez wakacje...
Wpatruj� si� z napi�ciem w otaczaj�ce mnie twarze. Na �adnej nie dostrzegam u�miechu.
- Co mu powiedzia�e�? - pytam.
- �e je�li jest taki chojrak, niech ci to sam powie. I �e potrafisz zrobi� marmolad� z paru
takich jak on.
- Powiedzia�e�? - S�owo.
- A Gicz?
- �e chcia�by si� o tym przekona�. Czeka na rewizyt�. Powiada, �e wiesz, gdzie go szuka�.
Milcz�. Ch�opcy patrz� na mnie z zaciekawieniem. Chcieliby zobaczy�, jak bij� si� z Giczem.
Oczywi�cie woleliby, �ebym ja mu do�o�y�, ale te� nie mieliby nic przeciwko temu, aby zobaczy�
Lutego na �opatkach. Tak czy owak pasjonuj�ce widowisko. Gicz jest ode mnie wy�szy o dobre
dwie g�owy, gra w tenisa i chodzi na treningi bokserskie. Co by to by�a za frajda dla ch�opak�w,
gdyby Luty, mimo swej renomowanej zwinno�ci i si�y, uleg� Giczowi! Jego miejsce zaj��by
w�wczas Kolumb. Albo Munio. Dlaczego Kama powiedzia�a, �e nawet kumple mnie nie cierpi�?
Mo�e ich krzywdz� tym pos�dzeniem? Mo�e prze�yliby bole�nie moj� kl�sk� w pojedynku z
Giczem? Jestem surowy. Rok temu omal nie z�ama�em Kolumbowi r�ki, bo odnios�em wra�enie, �e
u�miechn�� si� ironicznie za moimi plecami: odwr�ci�em si� gwa�townie, chwyci�em go za rami� i
za�o�y�em blok - a� ko�� zatrzeszcza�a. Zak�adania bloku, podobnie jak wielu innych chwyt�w,
nauczy�em si� z podr�cznika d�udo. Trenowa�em bez partnera i przysz�o mi to nie�atwo, nie
chcia�em jednak, aby kt�rykolwiek z moich koleg�w posiad� te same umiej�tno�ci.
- Dobra - m�wi�. - Przyjdzie i na to czas. Przedtem akcja odwetowa.
- Masz zamiar...
- Tak. - Patrz� z u�miechem na Dwie�ciego, kt�ry ma min� niewyra�n�, prawie
wystraszon�, - P�jdziemy tam i pobawimy si� w ich wie�y.
Ch�opcy milcz�. Tylko Munio ma oboj�tny wyraz twarzy. Ufa mi, jest spokojny.
- Dadz� nam rad� - odzywa si� pos�pnie Kolumb. - Nas jest sze�ciu, a ich dwa razy tyle.
- Jak si� zacznie rozr�ba, zbiegn� si� ch�opaki z ca�ej Korsyki - dodaje po pauzie Bambuch.
- Co wtedy? - pyta zaczepnie Kolumb.
Siadam na skrzynce i przygl�dam im si� po kolei. Twarz za twarz�. Konsternacja, niepok�j,
zdenerwowanie. Wreszcie strach. Mam ochot� pobawi� si� z nimi, naci�gn�� strun� a� do
kra�cowego oporu.
- S�yszeli�cie o Termopilach? Kilkudziesi�ciu ch�opc�w greckich walczy�o z setkami Pers�w.
Mo�e nawet z tysi�cami. I nie robili w portki ze strachu, tak jak wy tutaj.
- Ja nie robi� - m�wi p�g�osem Munio.
- No wi�c? - pytam. - Kto wysiada?
Cisza. Obserwuj� si� wzajemnie. Kolumbowi bielej� wargi, tak je mocno zaciska.
- To nie ma sensu - odzywa si� Spinoza patrz�c w ziemi�. - Jeste�my bez szans. Roznios�
nas, nim si� dostaniemy do wie�y.
- Spinoza odpada - m�wi�. - Kto nast�pny?
Zn�w cisza. Stukam paznokciem w �elazny blat sto�u. W marszowym r�wnym rytmie.
- Powiedzia�em, �e nie p�jd�? - rzuca nerwowo Spinoza. - Wcale tego nie powiedzia�em.
Powiedzia�em tylko, �e nas roznios�.
- A ty? - zwracam si� do Kolumba.
- Daj mi spok�j - mruczy Kolumb. - Jak wszyscy, to i ja. Gorszy nie jestem.
Wstaj� ze skrzyni, sk�adam r�ce na piersiach. Ch�opcy czekaj�. Wpatruj� si� we mnie z
maskowan� niecierpliwo�ci�. Zaczynam bez po�piechu spacerowa� po Bunkrze, od �ciany do
�ciany. Stop. Patrzymy na siebie.
- Panowie - zaczynam. - Mieszkamy na Zarzeczu i Zarzecze nam wystarcza. Nie chcemy
cudzych terytori�w. Ale swojego terytorium potrafimy broni�. Tak?
- Tak - potwierdza Munio.
- Zostali�my napadni�ci i zniewa�eni - ci�gn�. - Honor wymaga, aby udzieli�
Korsyka�czykom nauczki. Oko za oko, z�b za z�b. Nie sztuka broni� honoru, samemu si� nie
nara�aj�c. Albo we�miemy rewan�, albo wszyscy dowiedz� si�, �e jeste�my tch�rzami. Co
wybieracie?
- Jasna sprawa - odzywa si� Dwie�cie po chwili milczenia. - Kiedy idziemy?
Wygra�em. Jestem zadowolony. Udaj� namys�, wolniutko przechadzam si� po Bunkrze. Kama
nie mia�a racji twierdz�c, �e nawet oni mnie nie cierpi�. Gdyby tak by�o, mieli okazj� si�
zbuntowa�, odm�wi� mi racji, pos�usze�stwa: ze wszystkimi nara� nie m�g�bym sobie przecie�
poradzi�.
- Ciesz� si�, �e jeste�cie gotowi tam i�� - m�wi�. - �e nikt nie wysiada. Ale... - robi�
pauz� - bitwy nie b�dzie.
- Nie b�dzie? - powtarza ze zdumienia Kolumb. - A co?
- �eby zdemolowa� im wie��, nie trzeba nas wszystkich. Wystarczy dw�ch. Wtedy szans�
nawet si� zwi�kszaj�, bo mo�na to robi� niepostrze�enie.
- Ale... przecie� - mamrocze Spinoza.
- Oni te� nie napadli na nas otwarcie - rzucam ostro. - Napadli na Zamek podst�pnie,
wiedz�c, �e tam nas nie ma. Odp�acimy im t� sam� walut�.
- Jak si� dowiesz, kiedy wie�a jest pusta? - pyta Kolumb.
- Od ciebie - m�wi� z przyjaznym u�miechem. - P�jdziesz do Korsyki, ukryjesz si� i
b�dziesz ich obserwowa�.
- Ja?... - Kolumb lekko blednie. - Sam?... Je�eli mnie znajd�...
Robi� oko do pozosta�ych. Parskaj� zgodnym �miechem. Kolumb zmienia barw�: robi si�
czerwony.
- Nie drzyj - powiadam. - Gdybym naprawd� zamierza� kogo� pos�a� na zwiady, ciebie
bym nie posy�a�. Zreszt� to zbyteczne. O pi�tej rano nikogo w wie�y nie zastaniemy.
- Fakt - przytakuje Bambuch. - O pi�tej ka�dy �pi.
- Kto ze mn� p�jdzie? - pytam.
- Ja! Ja! - rzucaj� r�wnocze�nie Munio, Spinoza i Bambuch. Wybieram Munia, wiem, �e na
nim mog� najbardziej polega�.
Jest mi bez w�tpienia oddany, i nie ze strachu.
- Dobra - m�wi�. - P�jdzie Munio. Spotykamy si� jutro o wp� do pi�tej przed moim
domem. Nie za�pisz?
- Spokojna g�owa - odpowiada Munio. I na tym si� rozstajemy.
Pok�j wygl�da jak cela �redniowiecznego zakonnika. Gotycko sklepione �ciany z czerwonych
cegie�, wysokie, w�skie okno, kamienna posadzka. �elazne ��ko przykryte kocem, prosty
drewniany st�, nie malowane p�ki, na kt�rych stoj� rz�dami oprawne w sk�r�, grube, ci�kie,
bardzo stare folia�y. P�ek nie starcza: ksi�gi le�� tak�e na ��ku, stole i wprost na posadzce,
pi�trz� si� wsz�dzie brunatno��tymi pag�rkami. Pachnie kurzem i pergaminem.
- Jak si� masz - m�wi Sinobrody nie unosz�c g�owy znad olbrzymiego tomu i nie przestaj�c
kre�li� jakich� znak�w na z�o�onej we czworo kartce papieru. - Siadaj. P�no dzisiaj przyszed�e�.
Jest drobny, ciemnow�osy, o twarzy pomarszczonej jak zwi�d�e jab�ko i g��boko zapadni�tych
oczach, nad kt�rymi stercz� dziko k�pki zmierzwionych, siwiej�cych brwi. Brod� ma d�ug�, g�st�,
k�dzierzaw� i tak czarn�, �e wydaje si� granatowa.
- Przepraszam - m�wi�. - Nie mog�em wcze�niej.
- Sko�czy�e� uk�ad czwarty?
- Tak. Uda�o mi si� zdoby� te p�przewodniki. Boj� si� jednak...
- Boisz si�? - Sinobrody odwraca si� do mnie, mam przed sob� jego pa�aj�ce, pi�kne oczy.
- Zapomnia�em, co znaczy to s�owo. Wyt�umacz.
- Ja... tego... -j�kam si� nieporadnie.
Sinobrody wstaje, z taboretu, si�ga po jaki� folia�, szele�ci pergaminowymi kartami. - Boi si�
s�aby - czyta - i boi si� nierozumny, i boi si� ten, kt�ry nie�wiadom jest drogi swojej i celu
swego... - Zamyka ksi�g� i pieczo�owicie ustawia j� na p�ce, wyr�wnuje br�zowy szereg
grzbiet�w.
- Sprawdzi�e� uk�ad?
- Sprawdzi�em, jest w porz�dku. Dok�adnie tak, jak pan zaprojektowa�. Ba�em si� jednak
po��czy� go z trzecim, mog� sp�on�� lampy...
Sinobrody z nadspodziewan� si�� przyci�ga do siebie taboret, na kt�rym siedz�. K�adzie mi na
ramiona ko�ciste, wielkie r�ce i zagl�da w oczy. ,
- Masz w�tpliwo�ci, Lutos�awie? Nie ufasz mi? Nie wierzysz, �e si� uda?
- Ale� sk�d! - protestuj�. - Chodzi tylko...
- Oni istniej� - przerywa mi Sinobrody, patrz�c gdzie� w g�r�, ponad moj� g�ow�. -
Czekaj� na nasz sygna�. By� mo�e niecierpliwi� si�, by� mo�e zaczynaj� ju� w�tpi�, czy
kiedykolwiek si� odezwiemy. Konieczny jest po�piech, m�j przyjacielu, a czeka nas jeszcze wielka
praca. Je�eli poddamy si� niepewno�ci, nigdy nie wy�lemy sygna�u.
- Wiem o tym - m�wi�. - Gdybym w�tpi�, nie �l�cza�bym godzinami na strychu.
Sinobrody u�miecha si�. Przestaje by� starcem. Wygl�da jak m�ody aktor, z kt�rego twarzy
usuni�to starcz� charakteryzacj�. Wyci�ga spod stosu ksi��ek gazet�; rozk�ada j� na stole,
wyg�adza ruchem r�ki, jaki cechuje ludzi dok�adnych i, co wi�cej, �wiadomych potrzeby tej
dok�adno�ci. Metamorfoza, jaka. dokonuje si� w jego twarzy, ta szczeg�lna przemiana dotycz�ca
zw�aszcza oczu, rozja�nionych teraz, o�ywionych od wewn�trz czym�, co dopiero powstaje, rodzi
si�, ale jest ju� od razu, na samym pocz�tku, niezwyk�e i pi�kne - ta metamorfoza nie dotyczy
jego r�k, pozostaj� nadal spokojne, budz�ce ufno��.
- Mamy nowe wie�ci - m�wi mi�kko, z melancholijn� zadum�. I po chwili, przybli�aj�c
gazet� do oczu: - Nad Floryd� zn�w pojawi� si� niezidentyfikowany obiekt lataj�cy. Widzieli go
pasa�erowie samochod�w jad�cych autostrad� wzd�u� wybrze�a wczoraj o godzinie dwudziestej
drugiej trzydzie�ci czasu lokalnego. �wiec�cy "talerz" o �rednicy - jak podaj� zgodnie
�wiadkowie - kilkudziesi�ciu metr�w zawis� nad autostrad� i trwa� nieruchomo oko�o minuty, po
czym oddali� si� z szybko�ci� pocisku. Uczeni s� nadal zdania, �e w przypadkach tak zwanych
"lataj�cych talerzy" mamy do czynienia ze szczeg�lnym zjawiskiem meteorologicznym, kt�rego
zagadka, ca�kowicie ziemskiego pochodzenia, zostanie wcze�niej czy p�niej wyt�umaczona przez
nauk�... - Sinobrody u�miecha si� �artobliwie, sk�ada gazet� we czworo i niedbale rzucaj� na stos
ksi��ek. - Wyt�umaczona przez nauk� - powtarza z tym samym dobrotliwym u�mieszkiem. -
Zjawisko meteorologiczne... S� g�upi czy tylko udaj� g�upc�w?
- Uwa�aj� - m�wi� - �e gdyby to byli przybysze z Kosmosu, ju� dawno nawi�zaliby z
nami kontakt.
Sinobrody przesuwa d�oni� po zmierzwionych w�osach.
- A dlaczego? - pyta. - Sk�d pewno��, �e tego chcemy? Oni przecie� nic o nas nie wiedz�.
By� mo�e boj� si� nas. By� mo�e czekaj�, aby�my pierwsi uczynili przyjazny gest w ich stron�.
- My mamy wi�cej powod�w, aby si� ich obawia� - odzywam si� po chwili namys�u. -
Technicznie przecie� nas przewy�szaj�. Gdyby zechcieli...
- W�a�nie! - przerywa mi Sinobrody. - I to jest najlepszy dow�d, �e nie maj� z�ych
zamiar�w. O naszych jednak zamiarach nie wiedz� nic. Je�eli nam si� powiedzie, Lutos�awie,
zaskarbimy sobie olbrzymi� wdzi�czno�� ludzko�ci.
Sinobrody wstaje z taboretu i zaczyna spacerowa� od okna do drzwi. Jest niewiele wy�szy ode
mnie. Podk�wki jego obcas�w . cienko dzwoni� o kamienn� posadzk�.
- Czy pan wie co� o nich? - pytam cichutko.
Sinobrody zatrzymuje si�, wbija we mnie p�on�ce �renice. Wygl�da, jakby si� zastanawia�,
wa�y� co� w sobie. Od dawna chcia�em mu zada� to pytanie, ale nie mia�em odwagi. Wreszcie si�
zdoby�em. Aczkolwiek z trudem, wytrzymuj� jednak �widruj�ce spojrzenie Sinobrodego.
- Dlaczego przypuszczasz, �e m�g�bym co� wiedzie�?
Milcz�. Sinobrody bezd�wi�cznie porusza wargami. Jego oczy powoli przes�ania paj�cza
mgie�ka.
- Tak - m�wi szeptem. - Wiem co� o nich. Znalaz�em to w bardzo starej ksi�dze. Tak
starej, �e jej strony rozsypywa�y mi si� w palcach...
Urywa. Czekam. Wreszcie nie wytrzymuj�:
- Jacy oni s�?
- Tacy sami jak my, - odpowiada po pauzie Sinobrody. - Przypuszczam, �e tacy sami.
Albowiem... s� naszymi bra�mi. Rozumiesz? Pochodz� st�d, z Ziemi.
- Nie rozumiem - m�wi�, nie odrywaj�c oczu od Sinobrodego.
- Kiedy�, przed wiekami, istnia�a na naszej planecie wspania�a cywilizacja. Gdy mia� nadej��
Wielki Kataklizm...
- Wielki Kataklizm?
- Mo�e potop, mo�e inwazja lodowcowa, mo�e straszliwe trz�sienie ziemi. Nie wiem. Ksi�ga
nazywa to Wielkim Kataklizmem. Ludzie przewidzieli jego nadej�cie i nie mog�c mu zapobiec,
wyemigrowali z Ziemi na statkach kosmicznych. Osiedlili si� gdzie� w Kosmosie. �lubowali
jednak, �e powr�c�, i ksi�ga g�osi, �e dotrzymaj� �lubowania.:. Rozumiesz, Lutos�awie? To oni.
Szybuj� nad Ziemi�, usi�uj� dociec, kto zamieszkuje obecnie ich ojczyst� planet�. Czekaj� na znak,
na sygna�. I w�a�nie nam opatrzno�� powierzy�a misj� nadania tego sygna�u.
Sinobrody milknie. Jego twarz wydaje si� natchniona, przepe�niona wewn�trznym �wiat�em.
Wstrzymuj� oddech. Chcia�bym wiedzie�, kt�ry z tych folia��w jest ow� prorocz� ksi�g�. Mo�e w
niej w�a�nie Sinobrody znalaz� schemat Aparatu?
Hm... To wydaje si� raczej w�tpliwe: sk�d jej autor zna�by wsp�czesne oznaczenia
tranzystor�w i lamp radiowych, kondensator�w i obwod�w drukowanych? Ale Sinobrody m�g�
tam znale�� og�lne wskaz�wki, ide� Aparatu - to wcale prawdopodobne.
- Zorientowa�e� si� w pi�tym uk�adzie?
- Nie bardzo. Znowu mi si� wydaje, �e po��czenia sarna opak i b�dzie zwarcie. Prawd�
m�wi�c...
Sinobrody u�miecha si� pogardliwie, z druzgoc�c� ironi�.
- Rozumujesz jak wszyscy - m�wi g�osem pe�nym politowania - Pod tym wzgl�dem
niczym nie r�nisz si� od pan�w profesor�w, od tej ca�ej plejady naukowc�w, kt�rzy pr�buj�
dopasowa� wszech�wiat do swoich formu�ek. Bzdura! Jak d�ugo mam ci t�umaczy�, Lutos�awie, �e
klucz do wszech�wiata le�y w poezji, fantastyce, legendzie? Nie dotrzemy do gwiazd mierz�c ich
blask �wiat�omierzem! Nasi bracia sprzed Wielkiego Kataklizmu nie obliczali lat �wietlnych, nie
przera�a�y ich biliony kilometr�w i dlatego s� dzisiaj panami wszech�wiata. Rozumiesz? "Tam
si�gaj, gdzie wzrok nie si�ga, �am, czego rozum nie z�amie!" Mickiewicz by� prorokiem, powt�rzy�
has�o naszych wspania�ych braci. To by� genialny poeta, Lutos�awie. A ty m�wisz o wadliwych
po��czeniach, o zwarciach.
- Przepraszam... - mrucz� zawstydzony - bardzo pana przepraszam...
Sinobrody u�miecha si� �agodnie, ko�cami palc�w g�aszcze mnie po ramieniu.
- Nasz aparat b�dzie jak wiersz - m�wi cicho, pogr��ony w zadumie. - Wiersz zbudowany
jest z liter alfabetu, ze s��w, kt�re mo�na spotka� w ok�lnikach biurowych, w gazetach i
podr�cznikach przyrody, a jednak to poezja. Rozumiesz, Lutos�awie? Te same s�owa, ale w
odmiennej zupe�nie konfiguracji, nie podlegaj�cej �adnym przyziemnym regu�kom. Taki b�dzie
nasz Aparat: diody, p�przewodniki, kondensatory, wzmacniacze, modulatory, kable i skale - w
uk�adzie poetyckim. Poezja to pie��, a pie�� dociera wsz�dzie. Czy mnie rozumiesz?
- Tak - odpowiadam szeptem.
- I nie b�dziesz si� ju� ba� przepalenia bezpiecznik�w?
- N-nie...
Przerabiali�my z fizyki elektryczno��, potem przeczyta�em "Samouczek radiotechnika" - nie
wszystko zrozumia�em, ale i to wystarcza, abym wiedzia�, �e1 nasz Aparat ma tyle wsp�lnego z
radiotechnik�, co wiersz z alfabetem. Sinobrody, na szcz�cie, sam to przyznaje.
- Jutro obja�ni� ci pi�ty uk�ad i we�miemy si� do roboty. Mamy sze�� tygodni na jej
uko�czenie, nie mo�emy si� sp�ni�.
- Jasne - przytakuj�. - Nie sp�nimy si�, prosz� pana.
Sinobrody chce w��czy� Aparat 22 lipca, w dniu �wi�ta narodowego. Ja te� jestem za tym. Nie
m�wi� jednak Sinobrodemu, �e za trzy tygodnie straci pomocnika: ojciec chce mnie wys�a� na
kolonie. Mo�e si� jako� z tego wykr�c�, nie wiem jeszcze. Jak wyt�umaczy� ojcu pow�d, dla
kt�rego rezygnuj� z kolonii? Przez ca�y rok dopomina�em si� o to. Spe�ni�em warunek: nie wi�cej
ni� trzy czw�rki na �wiadectwie - czw�rki mam tylko dwie, reszta bardzo dobre. Przecie� mu nie
powiem, �e budujemy Aparat. Ha, zobaczymy, jako� to b�dzie.
Sinobrody wyjmuje z szuflady kartk� papieru i kre�li pi�ty uk�ad. Zna go na pami��. Obja�nia
mi po��czenia, nazywa elementy.
- Przepraszam - przerywam mu. - Lampy EF83 nie ma w sprzeda�y. Pyta�em ju� o ni�.
Sinobrody zamy�la si�, pociera czo�o wskazuj�cym palcem. Wydobywa z szuflady plik notatek
i zag��bia si� w nie, mamrocz�c pod nosem jakie� sylaby i cyfry.
- W porz�dku - m�wi wreszcie. - Mo�e by� lampa EF86, t� na pewno dostaniesz. Zosta�y
ci jeszcze pieni�dze?
K�ad� przed nim rachunki. Jeden ukrywam, bo przekroczy�em sum�, jak� mi wr�czy�
Sinobrody, a warunkiem jest, �e wszystko finansuje on. Wiem jednak, �e pensja bibliotekarza nie
jest wysoka i �e Aparat poch�ania j� prawie w ca�o�ci. Sinobrody od�ywia si� niemal wy��cznie
chlebem i mlekiem, czasami zjada troch� owoc�w. Twierdzi, �e nawet gdyby by� milionerem,
jad�by to samo, bo organizmowi wystarcza, a pieni�dze mo�na zu�ytkowa� na cele bez por�wnania
wznio�lejsze. Kondensator kupi�em jednak z w�asnych oszcz�dno�ci - ojciec wyp�aca mi pensj�
miesi�czn� w wysoko�ci czterdziestu z�otych - bo na ostatnie zakupy Sinobrody odda� mi
wszystko, co mia�, zostawiaj�c sobie tylko dziesi�� z�otych.
- Prosz� - m�wi Sinobrody, wr�czaj�c mi sto z�otych. - Niedawno dosta�em pensj�,
jeste�my bogaci. Wystarczy?
Kiwam twierdz�co g�ow�.
Kam� spotykam w ogr�dku przed domem. Widocznie tak si� zm�czy�a tym rz�poleniem, �e
siedzi teraz na �awce pod klonem, z twarz� ukryt� w d�oniach, jakby �wiat na ten czas ca�kiem
przesta� istnie�.
- Cze�� - rzucam.
Nie reaguje, nawet nie rusza g�ow�.
- Cze��, Kama - powtarzam. - Zagrasz mi co�?
- Odczep si� - mruczy, nie odejmuj�c r�k od twarzy.
- Rozumiem - m�wi�. - Smutno cz�owiekowi, gdy wie, �e si� na pewno zasypie. Wiesz
co? Id� do profesora i powiedz, �e chorujesz na �o��dek. Zwolni ci� z popisu.
- Odczep si� - warczy Kama. - �winia jeste�. Id� sobie st�d.
- Panienka nerwowa? - Szczerz� z�by. - Mo�e pocz�stowa� neospazmin�? Albo zimny
kompresik. Nic tak nie uspokaja jak zimny kompres na cz�ko. A mo�e prysznic?
Pochylam si�, udaj�c, �e si�gam po koniec w�a gumowego, kt�rym dozorca, pan Piotr, polewa
ogr�dek i podw�rko. Kama unosi g�ow�, patrzy na mnie z nienawi�ci�.
- Czego si� mnie czepiasz? - pyta cicho. - No? Co ci z�ego zrobi�am?
Czuj�, �e krew nap�ywa mi do twarzy. Szybko odwracam g�ow� i zaczynam pogwizdywa�.
Fa�szuj� melodi�, kt�r� Kama �wiczy na skrzypcach. Ulic� przeje�d�a ci�gnik z przyczep�,
zag�usza m�j gwizd, po�era wszystkie d�wi�ki - widocznie zepsu� mu si� t�umik,
- Nic mi z�ego nie zrobi�a�. Ale ja ju� taki jestem, przecie� wiesz. Wredny facet. Nikt mnie
nie cierpi.
- By�am zdenerwowana dzi� rano.
- O czym ty m�wisz?
- Nie chcia�am ci� dotkn��, Luty. S�owo honoru.
- O czym ty m�wisz?
- Zrozum, jutro mam popis, nie dr�cz mnie. Id� sobie, Luty. Tr�cam nog� ko�c�wk�
gumowego w�a, skapuje z niej par� kropel wody. Odej�� czy nie odchodzi�? Je�li odejd�,
pomy�li, �e mnie zgasi�a. Zn�w tr�cam ko�c�wk�, lecz woda ju� nie kapie.
- Mam ci co� do powiedzenia, panienko.
- No? - Kama dalej zas�ania twarz d�o�mi.
- Niech Marcin si� tu wi�cej nie pokazuje. B�dzie lepiej dla niego.
Kama odrywa d�onie od twarzy, raptownie mam przed sob� jej b�yszcz�ce, ciemne �renice.
- Dlaczego?
- Mieszka na Korsyce. Nasi te� tam nie chodz�. A jak id�, obrywaj� po uszach.
- Marcin nie ma nic wsp�lnego z waszymi paczkami - m�wi Kama. - On jest moim koleg�
ze szko�y muzyczne]. Nie masz prawa zabrania� mu, �eby do mnie przychodzi�, s�yszysz?
- Nie zabraniam. - Patrz� na Kam� z ironicznym u�mieszkiem. - Ostrzegam tylko. Korsyka
wypowiedzia�a nam wojn�, a na wojnie nikt si� nie cacka. Powt�rz mu to, panienko.
Kama wstaje z �awki i podchodzi do mnie tak blisko, �e czuj� na policzku jej szybki, gor�cy
oddech.
- S�uchaj - m�wi. - �eby� si� nie wa�y� go tkn��. Bo... bo...
- Bo co, panienko? - pytam z tym samym ironicznym u�miechem.
- Bo zobaczysz... - b�ka niepewnie Kama i wykrzywiaj�c si� pogardliwie: - Wiem, o co ci
chodzi! My�lisz, �e nie wiem? Wiem! Jeste� o niego zazdrosny!
- Ja?! - opanowuj� jako� dr�enie g�osu, nasycam go drwin�. - O ciebie?! N-no, dowcip
roku, jak Boga kocham!
I wybucham dono�nym �miechem, kt�ry brzmi niemal naturalnie. A� si� trzymam za brzuch,
tak mn� trz�sie.
- Spr�buj tylko ruszy� Marcina! - wrzeszczy Kama. - Oczy ci wydrapi�! Ty... ty...
- Karze� - podpowiadam. - Ul�yj sobie. Karze�, tak? Kama milknie. Patrzymy na siebie w
ciszy, kt�r� zak��ca jedynie warkot nadje�d�aj�cego samochodu.
- Dlaczego jeste� taki z�o�liwy? - pyta cichutko Kama.
- A dlaczego ty jeste� ruda? Dlaczego masz nogi jak �erdzie? Dlaczego rz�polisz na
skrzypcach, �e p�aka� si� chce ze wsp�czucia?
Kama gwa�townie odwraca si� i biegnie w stron� domu. Chc� zawo�a� za ni�, �e przepraszam,
wcale tak nie my�l�, �e... Ech, co tu gada�. Przykro. Ale nie mog� inaczej, chyba nie mog�,
zw�aszcza wobec Kamy.
ROZDZIA� DRUGI
Ojciec �pi. Le�y na plecach i cichutko pochrapuje. Budzik pod moj� poduszk� d�awi si�
g�uchym dzwonieniem, wsadzam tam r�k� i naciskam guziczek. Kwadrans po czwartej. Na palcach
id� do �azienki, puszczam wod� cienkim strumykiem i podk�adam g�bk�, �eby nie ha�asowa�a.
Ojciec ma delikatny sen, a mnie si� nie chce t�umaczy� mu przyczyn tak wczesnej pobudki.
Prze�ykam k�s bu�ki, popijam zimnym mlekiem. Zjadam r�wnie� bry�k� dro�d�y, kt�re
chowam na dnie lod�wki. Przepadam za dro�d�ami. Po�piesznie wci�gam bluz�, sznuruj� trampki,
w ostatniej chwili pisz� na kartce: B�d� o mnie spokojny, poszed�em na ryby, na �niadanie usma�
sobie jajecznic� z cebulk� - Lutek, i po cichu opuszczam mieszkanie.
Ranek jest szkli�cie b��kitny, z domieszk� pastelowej ciep�ej r�owo�ci na wschodzie. S�o�ce
jeszcze chowa si� za dachami, ale wida�, �e dzie� b�dzie upalny. Pan Piotr spryskuje podw�rko z
gumowego w�a.
- Dzie� dobry, panie Piotrze.
- Uszanowanie, m�ody cz�owieku. Dok�d tak wcze�nie?
- Na ryby - odpowiadam.
Dozorca kieruje w niebo ko�c�wk� w�a i patrzy na mnie z u�miechem. .
- Cosik sprz�tu nie widz�. Bez w�dki?
Siedz� bij�cy w niebo strumie� wody, z kt�rego robi si� t�cza.
Pyszny widok. Kolory jarz� si�, jak gdyby w�asnym fosforyzuj�cym �wiat�em.
- Ostro�nie - m�wi�. - Bo sp�ucze pan niebo.
Dozorca �mieje si�, mruga do mnie, kieruje strug� na kamienne p�yty chodnika. Co by si� sta�o,
gdyby faktycznie sp�uka� niebo? Pod delikatn� warstewk� b��kitu kryje si� zimna czer�. Zdaniem
Sinobrodego mamy fantastyczne szcz�cie: wszech�wiat jest lodowaty i czarny, a u nas �wieci
s�o�ce i graj� weso�e kolory. Ziemia, twierdzi, jest oran�eri� wszech�wiata.
Munio ju� czeka przed bram�. Ma podkr��one oczy i m�tne spojrzenie, wygl�da, jakby udawa�
tylko, �e nie �pi.
- Cze�� - mruczy. - Milionery sypiaj� do po�udnia...
Czuj� si� rze�ko i �wie�o, �mia� mi si� chce z nieszcz�snego Munia, kt�ry kciukami masuje
zaczerwienione powieki.
- Zagraj w totka - m�wi�, klepi�c go po ramieniu.
Idziemy w d� ulic� Grunwaldzk�, mijaj�c riksze roznosicieli mleka i furgonetki z pieczywem,
dozorc�w zamiataj�cych chodniki i robotnik�w spiesz�cych ju� do pracy na pierwsz� zmian�. Przy
rogu Topolowej �apiemy trolejbus, niemal pusty � tak wczesnej porze. Konduktor przygl�da nam
si� z nieufno�ci�: jaki cel mo�e przy�wieca� czternastolatkom podr�uj�cym o wp� do pi�tej rano?
- Dwa szkolne. - Podaj� konduktorowi z�ot�wk�.
Niespiesznie wyrywa z bloczka bilety, wr�cza mi, wyp�aca reszt�.
- Wcze�nie - m�wi.
- Owszem i - przytakuje Munio. - Jeszcze jak.
- A wy przypadkiem nie nawiewacie z domu?
- Niby po co? - dziwi si� Munio.
- M�j ch�opak raz nawia� - m�wi konduktor. - Ale wr�ci� po trzech dniach i dosta� w
sk�r�, a� si� kurzy�o. I wiecie co? By� szcz�liwy, �e mu wla�em.
- Perturbacja psychologiczna - rzucam od niechcenia.
- Jak? - nie rozumie konduktor. - Co takiego?
- Perturbacja psychologiczna - powtarzam; sam nie rozumiem, co to znaczy, gdzie�
przypadkowo us�ysza�em ten zwrot i utkwi� mi w pami�ci; wiem, �e robi wra�enie. - Sprz�enie
zwrotne.
O sprz�eniu zwrotnym s�ysza�em kiedy� przez radio, mowa by��, zdaje si�, na temat m�zg�w
elektronowych. Konduktor udaje, �e szuka czego�, w torbie, przestaje zwraca� na nas uwag�.
Korsyka. Tr�cam �okciem Munia. Wysiadamy. Od przystanku biegnie aleja wysadzana kasztanami,
za drucianymi siatkami ogrodze� bielej� wille. Gdzieniegdzie przy kraw�nikach stoj� auta
zmatowia�e od rosy. Dwa ople-recordy, moskwicz, chewrolet, taunus 20 M. Taunusem je�dzi
ojciec Gicza, laryngolog. Wymacuj� w kieszeni gw�d�, wielkie, masywne, kilkucalowe
gwo�dzisko. Gdybym przejecha� nim po lakierze... No wiesz, Luty! Co te� ci do g�owy strzela.
Wandalizm, ordynarne chuliga�stwo, a� wstyd si� przyzna�: co ma taunus laryngologa do
porachunk�w z Giczem? Wyrywam d�o� z kieszeni, przyg�adzam w�osy. Munio idzie obok mnie
d�ugim, elastycznym krokiem - jeden jego krok to dwa moje.
- S�uchaj, Luty...
- No?
- A jak... zrobili zasadzk�? Mogli si� domy�li�, �e przyjdziemy.
- �amiesz si�?
- Nie. Tylko my�l� na g�os.
- My�l po cichu. A jeszcze lepiej: w og�le o tym nie my�l. - Przepraszam, Luty.
Idziemy w milczeniu. Korsyka �pi. Na Korsyce o pi�tej rano �pi� jeszcze wszyscy. Aleja
przekszta�ca si� w park, w oddali, mi�dzy drzewami migoce czerwono wie�a. Podobno hitlerowcy
zbudowali j� w czasie wojny dla cel�w obserwacyjnych - roztacza si� z niej widok na dolin� i
rzek�.
- Luty.
- No?
- Ty si� ani troch� nie boisz?
W pierwszej chwili mam ch�� odpowiedzie�, �e nie, i zadrwi� z Munia, wygarn�� od
trz�siportk�w. Ale taka tu cisza, taki spok�j, takie zielone pi�kno... Ptaki zaczynaj� ju� jod�owa� i
gwizda�, ga��zie szeleszcz� na lekkim wiaterku, trawa mi�ciutko k�adzie si� pod butami.
- Troch� tak. Ka�dy si� boi, Muniu, kiedy nie wiadomo, co b�dzie. Sztuka poradzi� sobie z
tym l�kiem, trzyma� go w norze, �eby nie wytyka� nosa.
- S�uchaj. Jak kto� si� boi, to znaczy, �e tch�rz?
- Przeciwnie. Je�li daje sobie rad� ze strachem, jest odwa�ny. Nie boj� si� tylko os�y.
- Dobrze m�wisz, Luty. Ja my�l� tak samo... Patrz!
Co� jakby si� poruszy�o w pobli�u wie�y. Zamieramy w cieniu olbrzymiego pnia. Do wie�y jest
jakie� trzydzie�ci metr�w, wej�cie p�kolem otaczaj� krzewy. W tych krzewach w�a�nie
dostrzegli�my ruch.
Przywieram piersi� do szorstkiej, wilgotnej kory i obserwuj� miejsce, w kt�rym co� si� ruszy�o.
Spok�j. Mo�e to by�o przywidzenie?
Zn�w! Krzew zafalowa�, na ziemi� posypa�y si� krople. Dziwne. Kto robi zasadzk� w mokrych
krzakach, je�li stokro� pewniejsza by�aby w zakamarkach wie�y? W twarzy Munia nie ma ju� ani
�ladu senno�ci, jest napi�ta, skoncentrowana. Wpatrujemy si� w krzak, t�umi�c oddechy.
Szelest. Spomi�dzy pl�taniny ga��zek wysuwa si� najpierw czarny �eb ze zwisaj�cymi uszami,
potem �aciaty tu��w, wreszcie obwarzanek ogona pooblepiany ostami. Kundel ziewa, wywalaj�c
purpurowy j�zyk. Przeci�ga si� leniwie i rusza przed siebie, kiwaj�c obwarzankiem.
Munio zas�ania usta, aby powstrzyma� g�o�ny wybuch �miechu. Daj� mu kuksa�ca: niczego nie
nale�y jeszcze przes�dza�, a w og�le trzeba si� spieszy�, bo ju� pewnie sz�sta. Skradamy si� w -
kierunku krzew�w, idziemy ledwie widoczn� �cie�k�, docieramy do drzwi. S� zamkni�te n�,
k��dk�. Wyjmuj� z kieszeni gw�d� i wsadzam go pod skobel. Czy haki s� mocne? Gw�d�
spr�ynuje, wygina si�, ale hak puszcza wolniutko - jeszcze par� szarpni�� i skobel opada. Drzwi
otwieraj� si� z przera�liwym skrzypieniem. Id� pierwszy, Munio ubezpiecza. Wspinam si� po
kr�tych schodach, mijam jedn� spiral�, drug�, trzeci�, wreszcie trafiam do obszernego
pomieszczenia przypominaj�cego wn�trze gigantycznej beczki. To tutaj. Munio a� gwi�d�e z
podziwu: mostek kapita�ski! Przed okr�g�ym oknem, na rze�bionym postumencie ko�o
sterownicze, od kt�rego we wszystkie strony biegn� zwoje kabli. Po prawej luneta, po lewej busola
i kilka innych b�yszcz�cych przyrz�d�w kt�rych przeznaczenia nie znamy. Na stoliczku telefon,
obok miedzian� tuba i b�ben z d�wigni�, przesuwaj�c� si� po skali z napisami: "Pe�na naprz�d -
stop - wstecz - pe�na wstecz". Ca�kiem jak na prawdziwym statku.
- Urz�dzili sobie! - szepce z zachwytem Munio. - Ale cuda!
Zazdro�� i r�wnocze�nie rozdra�nienie: nie podoba mi si� entuzjazm Munia. Nasz Bunkier te�
jest dobry. Bez cacuszek, ale za to z szaf� pancern�, kt�ra kryje prawdziw� tajemnic�.
- Do roboty - rzucam sucho.
- Rozwalamy to wszystko? - Munio rozgl�da si� z �alem po mostku kapita�skim. - No
c�...
Rozumiem go. Mnie te� si� nie chce niczego tu rusza�. Czysto��, �ad, idealny porz�dek. �ciany
kolorowe od map nawigacyjnych. Sk�d je wzi�li? Trudno jednak, musz� dosta� nauczk�,
przekona� si�, �e nie mo�na bezkarnie buszowa� po Zarzeczu. Rozgl�dam si� uwa�nie.
- Zdejmuj mapy - m�wi� do Munia. - Rzucaj w tamten k�t. Sam podchodz� do steru,
wyjmuj� z kieszeni scyzoryk i przecinam kable, jeden po drugim. Potem wykr�cam soczewk� z
lunety.
- Przyda nam si� - rzuca przez rami� Munio, zaj�ty zdejmowaniem map.
- Nie jeste�my z�odziejami - odpowiadam i wpycham soczewk� pod postument steru. -
Napoc� si�, zanim znajd�.
Rozmontowuj� s�uchawk� telefoniczn�, zapycham szmatami otw�r miedzianej tuby i wrzucam
do �rodka ebonitowy uchwyt b�bna. Na odwrocie mapy pisz� zamaszy�cie:
Zarzecze ostrzega
Luty
- Pryskamy - szepce Munio.
Chc� przytakn�� i w tym w�a�nie momencie s�yszymy dobiegaj�ce z do�u g�osy.
Korsyka�czycy! Nie ulega w�tpliwo�ci, to oni. Czy�by mieli tu urz�dzenie alarmowe, kt�re da�o
im zna�, �e do wie�y wszed� kto� obcy? Mo�liwe. Munio jest blady, wpatruje si� We mnie, k�saj�c
g�rn� warg�.
- Za mn� - m�wi�, ledwo poruszaj�c ustami.
Korsyka�czycy nie weszli do wie�y, debatuj� zapewne nad zerwanym skoblem. By� mo�e nie
przypuszczaj�, �e jeszcze tu jeste�my. Trzeba to wyzyska�. W po�owie drogi do szczytu wie�y jest
podest i do�� g��boka, ciemna nisza - zauwa�y�em to, kiedy szli�my na g�r�. Jedyna szansa.
Zsuwamy si� bezszelestnie po schodach i przycupujemy w niszy, gdy s�ycha� ju� liczne kroki
biegn�cych Korsyka�czyk�w.
- ...mog� by� - poznaj� g�os Gicza. - Nakryjemy! Wciskam si� w k�t, pr�buj� nie
oddycha�. D�o� Munia kurczowo wpija si� w moje rami�. Skuleni widzimy tylko �migaj�ce nogi:
dwie, cztery, sze��, dziesi�� - pi�ciu Korsyka�czyk�w.
- ...alarm... jak tylko us�ysza�em dzwonek...
- ... chyba jeszcze s�...
Mia�em wi�c racj� z tym urz�dzeniem alarmowym. Czy wszyscy pobiegli na g�r�? Trzeba
spr�bowa� ucieczki, teraz, natychmiast. Tr�cam Munia.
- Na1 d� i w nogi... byle do przystanku... Zrywam si� pierwszy, Munio za mn�.
- Dranie! - dobiega z g�ry wrzask Gicza.
P�dzimy w d� po schodach, w drzwiach zderzam si� z Pajd�, z rozp�du przewracam
Korsyka�czyka i ju� mkniemy przez park. Nie mam czasu obejrze� si�, s�ysz� tylko narastaj�ce
krzyki: pogo�.
Biegam setk� w 11,6 - nie maj� szans, aby mnie dogoni�. Gdzie Munio? Odwracam g�ow�,
nie ma go, pewnie pomkn�� w innym kierunku. Przystaj� na moment, spomi�dzy drzew wy�aniaj�
si� Korsyka�czycy, dostrzegaj� mnie - w porz�dku, o to w�a�nie chodzi, bior� pogo� na siebie.
Munio nie jest najlepszym biegaczem.
Wyrywam szpurtem do przodu, Korsyka�czycy zostaj� daleko w tyle, jeden Gicz nie chce mi
ulec. Pozwalam mu troch� si� zbli�y�, czuj�, �e mam spore rezerwy.
- Nie ujdziesz! - wrzeszczy.
Zwalniam. Jest coraz bli�ej. Udaj�, �e si� potkn��em. S�ysz� szybkie sapanie Gicza. Odwracam
si� i widz�, jak wios�uje ramionami, odpychaj�c ga��zie.
- Nie ujdziesz!...
- Ojej! - wo�am, imituj�c przera�enie. - Lito�ci!... Giczuniu, pa�o zakuta!
I ju� p�dz� na pe�ny gaz, zostawiaj�c Gicza daleko za sob�. Wpadam w alej�, przelatuj� obok
doktora Belkiewicza, kt�ry wsiada w�a�nie do samochodu, przeskakuj� jaki� wykop.
- Trzyma� z�odzieja! - s�ysz�.
Staj� w miejscu, jakbym uderzy� g�ow� o mur. Odwracam si�.
Gicz r�wnie� staje, dzieli go ode mnie par� metr�w. Jeste�my obok przystanku, sami,
nadje�d�a trolejbus.
- Bydl� - m�wi�. - Ty wstr�tny bydlaku. Na "z�odzieju" zabawa si� ko�czy, rozumiesz? Za
"z�odzieja" mo�na ci�ko zap�aci�.
Gicz milczy. Nie wykonuje �adnego ruchu. Zapewne zdaje ju� sobie spraw�, �e zastosowa�
niedozwolony chwyt. Spluwam ze wzgard� i spokojnie wsiadam do trolejbusu. Gicz nawet nie
pr�buje mnie zatrzyma�, patrzy w ziemi�.
Gdzie reszta Korsyka�czyk�w? Powinni ju� byli pojawi� si� u wylotu alei. Gdzie Munio?
Siedzimy w milczeniu przy �elaznym stole. Spinoza bawi si� okularami. Obraca je na
wskazuj�cym palcu, wprawiaj�c w szybki wirowy ruch. Dwie�cie li�e g�rn� warg� koniuszkiem
j�zyka. Po Bunkrze kr��y mucha, bzykaj�c cienko i jednostajnie. Wydobywam z kieszeni sze��
zielonych kostek do gry i rozrzucam je po stole: dwie sz�stki, dwie tr�jki i dwie jedynki. Zgarniam
ko�ci, szykuj� si� do nast�pnego rzutu. Je�li wyjd� trzy sz�stki, nie b�dziemy czeka�: wypchamy
kieszenie kamieniami i p�jdziemy na Korsyk� uwalnia� Munia.
- Jak to by�o? - pyta Kolumb, pos�pnie wpatruj�c si� w czubek swego pantofla.
- Przecie� m�wi�em. Wzi��em pogo� na siebie, Munio pobieg� w innym kierunku. By�em
pewien, �e im umkn��. Nie wierzysz?
Jestem zirytowany. Nawet bym chcia�, �eby Kolumb poda� w w�tpliwo�� moje s�owa.
M�g�bym wtedy jako� zareagowa�, wybuchn��, roz�adowa� niezno�n� cisz�.
- Wierz� - odpowiada Kolumb. - Czemu nie.
- Co robimy? - pyta Bambuch.
Spinoza podrzuca w g�r� okulary, chwyta je i zak�ada. Wyci�ga notes, przewraca kartk� po
kartce.
- Pr�ba sto siedemdziesi�t cztery - og�asza i kieruje si� do szafy pancernej, kr�ci tarcz�,
wybiera kombinacj� cyfr, poci�ga d�wigni�; bez efektu.
Mucha siada na stole. Wielka, fioletowa, z w�ochatymi �apami. Uderzam d�oni�, ale mi umyka.
Znowu bzyczenie. Dlaczego nikt nie m�wi mi wprost, �e mnie pos�dza o �wi�stwo? Poszed�e� z
Muniem, a wr�ci�e� sam. Co mia�em robi�? Wszyscy Korsyka�czycy p�dzili za mn�, by�em
pewien, �e Munio wymkn�� si� bez trudu. Gdybym by� wiedzia�... A mo�e wygodniej ci by�o
my�le�, �e uszed� pogoni? To wy jeste�cie �winie, a nie ja! Mucha kr��y mi nad g�ow�, zatacza
coraz cia�niejsze kr�gi i bzyka, a� uszy puchn�.
- No wi�c? Mo�emy tak czeka� do rana.
Ch�tnie rzuci�bym si� na Kolumba. Wstaj�. Nagle przychodzi mi do g�owy pewna my�l,
niejasna jeszcze, ale z ka�d� sekund� coraz wyra�niejsza.
- Bambuch i Dwie�cie p�jd� ze mn�. Reszta zostanie. Macie tu czeka�, a� wr�cimy. .
- S�uchaj, Luty - odzywa si� niezdecydowanie Spinoza. - Nie lepiej b�dzie, je�li p�jdziemy
wszyscy? Co pi�ciu, to nie trzech...
- Powiedzia�em! - Wal� d�oni� w st�. - Czeka� tutaj na nasz powr�t.
- A jak nie wr�cicie? - pyta Kolumb z pos�pn� min�.
- Wr�cimy - odpowiadam. - I to nied�ugo. Opuszczamy we tr�jk� Bunkier, po ciemku
przedzieramy si� przez zaro�la. Bambuch sapie przez nos, to u niego oznaka zdenerwowania. Nie
pyta jednak, jaki mam plan: moja paczka wie co� nieco� o dyscyplinie.
Dwie�cie idzie pierwszy, manewruje w�r�d krzak�w szerokimi barami. Osi�ek. Musku�y,
spok�j i brak wyobra�ni - ten niczego si� zawczasu nie boi, m� do mnie �lepe niemal zaufanie.
Wiem jednak, �e s�owo Spinozy znaczy dla .niego wi�cej ni� moje: Dwie�cie podziwia Spinoz� za
jego talent matematyczny, poza tym przyja�ni� si� od wielu lat,, mieszkaj� w jednym domu, ich
ojcowie pracuj� w tej samej fabryce. Nie przeszkadza mi to. Spinoza nigdy mi si� nie sprzeciwia,
mam wi�c spok�j i z Dwie�ciem.
Zatrzymujemy si� opodal mojego domu. Wtajemniczam ch�opak�w w sw�j plan, kiwaj�
g�owami z aprobat�. Dalej id� sam. Przecinam podw�rko, w niekt�rych oknach pal� si� ju� �wiat�a,
w naszym r�wnie�, wi�c ojciec jest ju� w domu. Nie wchodz� jednak do bramy. Skradam si� do
ogr�dka i na �awce pod klonem widz� to, czego si� spodziewa�em. S�. Kama siedzi ze spuszczon�
g�ow�, a Marcin gestykuluje. Ramiona lataj� mu, jakby dyrygowa� orkiestr�.
- Zrozum �e - m�wi Marcin, wios�uj�c ramionami - zrozum w ko�cu, �e nie masz racji.
Drugie miejsce to sukces! Czarnuszewicz jest przecie� o rok wy�ej, a ty za rok b�dziesz gra�a lepiej
od niego.
- Nie b�d� - mruczy Kama - nigdy nie b�d� gra�a tak dobrze, jak Czarnuszewicz, nigdy,
nigdy...
- B�dziesz - m�wi z przekonaniem Marcin - Ja w to wierz�. I profesor D�bic w to wierzy, i
pani Kapustowa, i nawet dyrektor. Brak ci jeszcze si�y, pewno�ci siebie, ale talent masz
najprawdziwszy, s�owo honoru!
- M�wisz tak, �eby mnie pocieszy�... Ale ja nie chc� pocieszenia! Nie chc�, rozumiesz?!
Czarnuszewicz b�dzie zawsze lepszy ode mnie. Wiem.
Marcin milczy. S�ysz�, jak szeleszcz� li�cie klonu. Wstrzymuj� oddech. Kama uderza patykiem
o brzeg �awki, wybija jaki� nerwowy rytm.
- No to co? - odzywa si� Marcin. - Czy musisz by� najlepsza? Przecie� nikt nie wymaga
tego od ciebie.
- Ja wymagam! - rzuca ostro Kama. - Bo... - g�os jej si� za�amuje.
- G�uptasku - szepcze Marcin - czy to doprawdy jest najwa�niejsze? - Mnie si� zdaje, �e
najwa�niejsza jest muzyka, wcale, na przyk�ad, nie zazdroszcz� Menuhinowi, po prostu uwielbiam
go s�ucha�. To przecie� nie sport, Kaminko...
Jak on j� nazwa�? Kaminka? Patrzcie, co za czu�o�ci! Mam ochot� trzepn�� z ty�u Marcina w
kud�aty, wielki �eb, tak trzepn��, �eby fikn�� kozio�ka. Oczywi�cie jestem po stronie Kamy: je�li
ju� w co� si� anga�owa�, to z nadziej� na pierwsze miejsce. Inaczej nie warto.
- Mo�e masz racj� - m�wi cicho Kama - ale ja tak nie umiem. Wiesz co, Marcin?
Nienawidzi�am dzi� Czarnuszewicza. Zawsze go lubi�am, a dzi�, kiedy gra�, czu�am nienawi��.
Wiedzia�am, �e gra o niebo lepiej ode mnie.
Wydaje mi si�, �e Kama p�acze. Chyba si� jednak myl�, to raczej posapywanie, przy�pieszony
oddech.
- Nie wierz� ci - m�wi Marcin. - To by� zachwyt, Kaminko.
I w�ciek�o�� na siebie, �e mu nie dor�wnujesz, i mo�e smutek, ale nienawi��? To niemo�liwe.
- Nienawidzi�am go - powtarza Kama. - Sama si� sob� brzydz�, to jednak prawda. Jestem
pod�a, Marcinie.
- Przesadzasz - m�wi Marcin. - Po prostu jeste� zdenerwowana. Do jutra ci przejdzie,
przekonasz si�, i b�dziesz dalej lubi�a Czarnuszewicza.
Mam do�� tej rozmowy. Cofam si� cichutko do furtki i stamt�d, g�o�no pogwizduj�c, ruszam w
ich stron�.
- Cze��, Kama! - wo�am, ignoruj�c Marcina. - Na mie�cie gadaj�, �e si� strasznie
skompromitowa�a�. Ostatnie miejsce, co?
- Sp�y� - rzuca przez z�by Kama.
- Przepraszam - m�wi�, k�aniaj�c si� nisko. - Omyli�em si�. Gratuluj� pierwszego miejsca.
Wszystko zale�y, od kt�rej strony liczy�, no nie?
Cisza. Stoj� przed nimi z r�koma w kieszeniach z przechylon� g�ow�. Patrz� na Kam� leciutko
si� u�miechaj�c.
- Brzydko zagrywasz - po pauzie odzywa si� Marcin. - To nie fair, Luty.
- Doprawdy? - zdumiewam si�, - Ca�kiem zapomnia�em, �e jestem lordem Galluxu.
B�agam o przebaczenie, �askawa milady! �piesz� donie��, �e ca�a socjeta jest ol�niona pani
wspania�ym, epokowym, osza�amiaj�cym sukcesem! Szczeres gratulacjones, pi�kna hrabino! - I
wykonuj� rewerans, dworski uk�on, podpatrzony na jakim� historycznym filmie.
- Prosz� ci�, daj jej spok�j - m�wi ch�odno Marcin.
Jest wysoki i t�gi, wygl�da przy mnie na olbrzyma, ale wiem, �e w razie czego- bez trudu z
nim sobie poradz�. Nie takich k�ad�em na �opatki. Na wszelki wypadek staj� w lekkim rozkroku i
uginam kolana, Marcin jednak nie zamierza si� na mnie rzuci�. Nawet nie wstaje z �awki.
- �wietnie, �e ci� spotykam - m�wi�, jakbym co� sobie raptem przypomnia�. - Mam z tob�
do pogadania, stary.
- Ty ze mn�? - Marcin jest nieco zdziwiony. - S�ucham.
- Intymna sprawa. Musimy pogada� na osobno�ci. Masz chwilk� czasu?
- Owszem. Musz� ju� wraca� do domu, odprowadzisz mnie kawa�ek.
- Nie chod� z nim! - wo�a nagle Kama i zrywa si� z �awki, . staje mi�dzy mn� i Marcinem,
twarz� do niego. - Nie ufaj Lutemu, to pod�y typ! Na pewno knuje co� obrzydliwego!
Powtarzam dworski uk�on, robi� min� pe�n� godno�ci i poczucia krzywdy zarazem.
- O pani, jestem wielkim �otrem, ale czy a� tak wielkim, aby pani mocarny przyjaciel mia� si�
mnie l�ka�? Przeceniasz mnie, szlachetna milady!
- No wiesz, Karno - popiera mnie Marcin. - Luty chce ze mn� porozmawia�, co w tym
z�ego?
Kama wzrusza ramionami i odchodzi, nie �egnaj�c si� ani ze mn�, ani z Marcinem. Gdy ju� jest
przy furtce, odwraca si�.
- Marcin. Przyjdzies