10477

Szczegóły
Tytuł 10477
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10477 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10477 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10477 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Minkowski Aleksander Kosmiczny sekret Luteg ROZDZIA� PIERWSZY Le�� na tapczanie i patrz� w okno. Z li�ci klonu skapuj� na traw� krople s�o�ca. Wiaterek porusza listowiem: raz jest zielone, raz srebrne. Od �ciany dobiega przyt�umiona melodia skrzypiec, to Kama, jutro jest popis w szkole muzycznej. Wytrzyma� nie mo�na z tym graniem - ju� trzeci dzie� od �witu do wieczora. Mam ochot� wyr�n�� pi�ci� w �cian�, rykn�� jak obra�ony tygrys. Lubi� muzyk�, ale nie tak� - pili-pili-piiiii... a� w uszach �wiszcz� - i nie w takiej dawce. Wyci�gam r�k� do p�ki, na kt�rej stoi radio, i przekr�cam w��cznik. Jazz. Nastawiam na pe�ny regulator. Ciekawe, czy Kama potrafi gra� w takim duecie. Nasze radio ma pot�ny g�o�nik, a� szyby d�wi�cz�. Czekam par� chwil i podchodz� do �ciany, przyk�adam do niej ucho: cisza. Samemu mi uszy puchn� od tego jazzu. A je�li Kamie brakuje paru godzin �wicze�, �eby zaj�� pierwsze miejsce na popisie? Ostatecznie... Zamierzam w�a�nie wyciszy� radio, gdy drzwi otwieraj� si� i wchodzi Kama. Zapewne puka�a, ale nie us�ysza�em. - Wiesz co, Luty? Jeste� �winia. Siadam na tapczanie i u�miecham si� ironicznie. Oczy Kamy s� ciemne od gniewu. W prawej r�ce trzyma smyczek, jakby mnie zamierza�a obi�. - Dzie� dobry - m�wi�. - Kiedy si� wchodzi do cudzego mieszkania, trzeba powiedzie� dzie� dobry. - �winia jeste� - powtarza Kama. - Zawsze wiedzia�am, �e jeste� z�o�liwy, ale nie my�la�am, �e a� tak bardzo. Wyci�gam si� na tapczanie, zak�adam ramiona pod g�ow�. Udaj�, �e z zapartym tchem s�ucham jazzu. K�tem oka obserwuj� Kam�, kt�ra stoi w progu, niezdecydowana, nerwowo potrz�saj�c smyczkiem. - Zgasisz radio? - Nie mog� - odpowiadam. - Zepsu� si� wy��cznik. B�dzie tak gra�, a� si� lampy przepal�. - Jeste� obrzydliwy - m�wi Kama g�osem pe�nym p�aczu. - Wstr�tny karze�. Nienawidz� ci�, s�yszysz? Ani drgn� na tapczanie. Patrz� w okno, za kt�rym s�o�ce buszuje w�r�d li�ci klonu. Tu� nad uchem solista wydmuchuje z saksofonu przenikliwie ostre d�wi�ki, mam ochot� zatka� uszy palcami, ale nie robi� tego ze wzgl�du na Kam�. Udaj�, �e jestem zas�uchany. - Nikt ci� nie cierpi, nawet twoi kumple! Boj� si� ciebie! A ja si� nie boj�, s�yszysz? M�wi� ci, jeste� �winia! �winiaaa! Macham r�k�, �eby mi nie przeszkadza�a s�ucha�. Jakbym si� op�dza� przed natr�tnym komarem. Par� chwil pok�j wype�nia jedynie jazz. Odesz�a? Leciutko odwracam g�ow�, zerkam w stron� drzwi. Stoi. W prawej r�ce trzyma smyczek, a lew� zas�ania twarz. - Luty, zlituj si�... Jutro mam popis... Musz� �wiczy�, zrozum�e, Luty, musz� przecie�... Niby m�wi cicho, ale jej g�os dociera do mnie przez jazgot muzyki. Bior� z talerzyka herbatnik, odgryzam k�s, prze�uwam wolniutko. Potem �ciszam radio, ale tylko troch�. - Wi�c powiadasz, �e nawet kumple mnie nie cierpi�? Interesuj�ce. A od kogo si� o tym dowiedzia�a�, ruda kr�lewno? W�a�ciwie Kama nie jest ruda, ma w�osy miedziane, ciemnomie-dziane, przyci�te kr�tko, prawie na ch�opaka; bardzo �adne w�osy. W og�le jest �adna, chyba naj�adniejsza na ca�ej naszej ulicy. Tak mi si� przynajmniej wydaje. Ale i nad�ta, wa�na, ani przyst�p: dwa razy mi odm�wi�a, gdy jej proponowa�em p�j�cie wsp�lne do kina. To by�o p� roku temu. - No wi�c? Kto ci o tym powiedzia�? - Nikt. Prosz� ci�, Luty, zga� to radio. - A co dostan�? - Co chcesz? - Chc� wiedzie�, dlaczego mnie si� boj�. Przecie� jestem karze�, no nie? Kto by si� ba� kar�a? Patrz� na Kam� z dobrotliwym, pogodnym u�mieszkiem. Dojadam herbatnik i si�gam po nast�pny. Wygl�da, �e przepadam za herbatnikami. - Przepraszam ci�, Luty. By�am w�ciek�a. Nie wychodzi mi zako�czenie sonaty, mog� si� spali� na popisie. Zosta�o bardzo niewiele czasu. - Dobra - m�wi�. - Zgasz� radio. Ale powiedz, dlaczego mnie nie cierpi�. - Sam wiesz. - A ty? Te� mnie nie cierpisz? Kama odwraca g�ow� i patrzy w okno. Ma profil jak marmurowa Greczynka, kt�r� widzia�em w muzeum: cienki i bardzo delikatny, obrysowany s�onecznym �wiat�em. R�ka ze smyczkiem porusza si� leciusie�ko, jakby p�yn�a po strunach. - Pozwolisz mi �wiczy�? - Dobra. - Wy��czam radio. - Id�, graj sobie. Ten jazz ju� mi si� znudzi�. A na popisie i tak b�dziesz ostatnia. Kama zamiera w progu z uniesionym smyczkiem. Potem odwraca si� gwa�townie i wybiega. Zrywam si� z tapczanu, podchodz� do okna, zawracam, wyci�gam spod szafy hantle i zaczynam je podnosi�: pi��... dwana�cie... trzydzie�ci cztery... sze��dziesi�t dziewi��, siedemdziesi�t. Wystarczy. Oddycham g��boko, czuj� w ramionach przyjemny �mi�cy b�l. Wczoraj podnios�em hantle sze��dziesi�t osiem razy, a dzi� pe�ne siedemdziesi�t. Pod koniec wakacji musz� doj�� do stu. Dojd�. Postanowi�em. Od �ciany znowu dolatuje �a�osne zawodzenie skrzypiec, urywaj�ce si� na wysokiej nucie. Nie chcia�bym, �eby Kama wypad�a najlepiej na popisie. To znaczy chcia�bym i r�wnocze�nie bym nie chcia�. Ma wystarczaj�co przewr�cone w g�owie. Kolumb powiedzia� jej "cze��", nawet nie mrugn�a powiek�, ledwo go powstrzyma�em, bo chcia� j� obla� z pistoletu wodnego, a mia�a na sobie now�, bardzo pi�kn� jedwabn� sukienk�. "Podlizujesz si�?" "Zamknij twarz - powiedzia�em - jak ci ka��, wylejesz na ni� ca�y kube�, a jak nie, to sied� cicho, bo wiesz". Munio, �eby podkre�li� wag� moich s��w, tr�ci� Kolumba kolanem w siedzenie. Nie mog� d�u�ej s�ucha� tych skrzypiec. Id� na strych. W�a�ciwie nie mam dzi� na to wielkiej ochoty, ale od paru ju� dni do Niego nie zagl�da�em. Przekr�cam klucz w ci�kiej k��dce, zdejmuj� skobel, drzwi otwieraj� si� z przeci�g�ym skrzypieniem. Ciemno��. Zamykam za sob� drzwi, zasuwam od wewn�trz rygiel i po omacku lawiruj� mi�dzy skrzyniami, pag�rami rupieci, zakurzonymi barykadami starych, nikomu niepotrzebnych mebli.. Znam t� drog� na pami��, nie potrzebuj� �wiat�a. Wyci�gni�tym ramieniem wymacuj� dykt�, odpycham j� na bok i przeciskam si� do ma�ej, niskiej kom�rki. Zas�aniam dykt� wej�cie. Zapalam karbid�wk�: kom�rk� rozja�nia bia�e, do�� mocne �wiat�o. Na kalekim stole, kt�rego jedn� nog� zast�puje piramida cegie�, stoi On. Jest przykryty brezentow� p�acht�. Ostro�nie zdejmuj� brezent i w migotliwym blasku objawia si� nieforemna maszyneria z�o�ona z p�k�w kabli, tarcz zegarowych, radiowych lamp, z�batek i d�wigni. Na �cianie rozpi�ty jest arkusz pergaminu z zawi�ym rysunkiem technicznym. Rysunek wygl�da z daleka jak bardzo g�sta siatka. Wyjmuj� z szuflady narz�dzia i zabieram si� do roboty. �ci�le wed�ug instrukcji Sinobrodego. Od paru tygodni Sinobrody pozwala mi wykonywa� pewne prace samodzielne i p�niej sprawdza tylko, czy si�. nie pomyli�em. Munio czeka na mnie przed domem. Jest d�ugi jak �uraw i wszystko m� za kr�tkie: spodnie, bluz�, koszul�. Siedzi na �awce pod klonem i kawa�kiem szklanego papieru czy�ci ostrze scyzoryka. Na m�j widok zrywa si�, chowa scyzoryk do kieszeni. - Cze��, Luty. Oni zn�w tam byli. Co robimy? Oni, to znaczy Korsyka�czycy. Ju� po raz trzeci w tym miesi�cu. Korsyka le�y na po�udniowym kra�cu miasta - szpalery willowe w g�stej, jak gdyby tropikalnej zieleni. W willach mieszkaj� zamo�ni rzemie�lnicy, w�a�ciciele du�ych warsztat�w, sklep�w z konfekcj�, przedsi�biorstw handlowych. Kilku dyrektor�w i kilka rodzin 0 starych arystokratycznych nazwiskach. Paru lekarzy, paru adwokat�w: przy furtkach z�oc� si� polerowane tabliczki. "Mecenas Juliusz Gorazdowski, sprawy karne", "Dr med. Ignacy Belkiewicz, choroby oczu", "Marcin G�gacz, adwokat", "Doc. dr Anastazy Gicz-Twardowski, laryngolog". Franek Gicz, syn doktora Anastazego, jest wodzem Korsyka�czyk�w. P� roku temu zaczepi� mnie na pauzie 1 zapowiedzia�, �e je�li kt�ry� z naszych trafi do Korsyki, odejdzie stamt�d bez z�b�w. "W porz�dku - odpar�em - ale z Zarzecza �aden Korsyka�czyk nie odejdzie: b�dzie si� czo�ga� na brzuchu". Gicz roze�mia� mi si� w twarz i o�wiadczy�, �e to si� jeszcze zobaczy. - Gdzie s� ch�opaki? - pytam Munia. - W Bunkrze - odpowiada Munio. - Czekamy na ciebie. Idziemy do Bunkra. Droga wiedzie przez ogr�dki dzia�kowe, drewniany mostek nad Rdzawk� i wzg�rza poro�ni�te krzewami g�ogu. Za wzg�rzami rozci�ga si� pole zawalone bry�ami poharatanego betonu - bieg�a t�dy linia hitlerowskich umocnie�, zniszczonych przez artyleri� radzieck�. Nie do ko�ca jednak: pod zwa�ami gruzu i ziemi osta� si� bunkier, o kt�rego istnieniu nikt przez wiele lat nie wiedzia�. Wej�cie do niego odkry� Kolumb. Wciskamy si� w szczelin� mi�dzy zwa�ami betonu, trafiamy do ciasnego korytarzyka, kt�ry w miar� posuwania si� naprz�d jest coraz szerszy, i dochodzimy do ci�kich �elaznych drzwi, kt�re si� otwieraj� po prze�o�eniu d�wigni. Bunkier jest przestronnym pomieszczeniem o g�adkich �cianach z �elazobetonu, wzd�u� kt�rych ci�gn� si� rury �eliwne i zwoje kabli ze sparcia�� izolacj�. W rogu stoi szafa pancerna. Jeszcze�my jej nie zdo�ali otworzy�, cho� wypr�bowywali�my tysi�ce kombinacji cyfrowych. Spinoza zapisuje w brulionie ka�d� now� kombinacj�, aby si� nie powtarza�; twierdzi, �e ju� nied�ugo otworzymy szaf�, bo ilo�� kombinacji, olbrzymia co prawda, jest jednak ograniczona i w ko�cu trafimy na w�a�ciw�. Co mo�e zawiera� taka szafa pancerna? Bro�? Z�oto? Tajne dokumenty? Ano, przekonamy si� wkr�tce. Na skrzynkach wok� �elaznego sto�u siedz�: Spinoza, Kolumb, Dwie�cie i Bambuch. Spinoza bawi si� okularami w drucianej oprawie, hu�ta je na wskazuj�cym palcu i puszcza zaj�czki w stron� szafy pancernej. Przez szpar� pod sufitem wpada do Bunkra strumie� s�onecznego blasku. - jeste� - m�wi Kolumb. - Wiesz, co zrobili? - Spl�drowali Zamek! - wybucha Bambuch a� mu drgaj� pe�ne, rumiane jak pomidor policzki. - Zwalili nam maszt i po�amali ogrodzenie! - Sk�d - pytam spokojnie - wiecie, �e to Korsyka�czycy? Bambuch zrywa si� ze skrzyni. - Widzia�em! - wo�a. - Widzia�em, jak szli w stron� Zamku. Mama pos�a�a mnie do ogr�dka po marchew i wtedy w�a�nie ich zobaczy�em, jak id� do ruin. - Do Zamku - poprawiam. - I co zrobi�e�? Bambuch siada, opiera si� �okciami o st�. Patrzy ponuro przed siebie na szaf� pancern�, po kt�rej skacz� zaj�czki od okular�w Spinozy. - Co mia�em zrobi�? Siedmiu ich by�o, Gicz �smy. Chyba nie my�licie, �e mog�em sam jeden! - Nie mog�e� - zgadzam si�. - A ja ich widzia�em, jak wracali - m�wi Kolumb. - Gicz powiedzia� do mnie... Urywa. Czekam par� chwil, Kolumb milczy. - Co powiedzia�? - Nic takieeego... - Co powiedzia�? - powtarzam. Patrz� Kolumbowi prosto w oczy, uwa�nie, bez mrugni�cia. Odwraca wreszcie g�ow�. - Kaza� ci powt�rzy�, �e w cyrku zwolni�o si� miejsce... Karze� choruje. �e sobie dorobisz przez wakacje... Wpatruj� si� z napi�ciem w otaczaj�ce mnie twarze. Na �adnej nie dostrzegam u�miechu. - Co mu powiedzia�e�? - pytam. - �e je�li jest taki chojrak, niech ci to sam powie. I �e potrafisz zrobi� marmolad� z paru takich jak on. - Powiedzia�e�? - S�owo. - A Gicz? - �e chcia�by si� o tym przekona�. Czeka na rewizyt�. Powiada, �e wiesz, gdzie go szuka�. Milcz�. Ch�opcy patrz� na mnie z zaciekawieniem. Chcieliby zobaczy�, jak bij� si� z Giczem. Oczywi�cie woleliby, �ebym ja mu do�o�y�, ale te� nie mieliby nic przeciwko temu, aby zobaczy� Lutego na �opatkach. Tak czy owak pasjonuj�ce widowisko. Gicz jest ode mnie wy�szy o dobre dwie g�owy, gra w tenisa i chodzi na treningi bokserskie. Co by to by�a za frajda dla ch�opak�w, gdyby Luty, mimo swej renomowanej zwinno�ci i si�y, uleg� Giczowi! Jego miejsce zaj��by w�wczas Kolumb. Albo Munio. Dlaczego Kama powiedzia�a, �e nawet kumple mnie nie cierpi�? Mo�e ich krzywdz� tym pos�dzeniem? Mo�e prze�yliby bole�nie moj� kl�sk� w pojedynku z Giczem? Jestem surowy. Rok temu omal nie z�ama�em Kolumbowi r�ki, bo odnios�em wra�enie, �e u�miechn�� si� ironicznie za moimi plecami: odwr�ci�em si� gwa�townie, chwyci�em go za rami� i za�o�y�em blok - a� ko�� zatrzeszcza�a. Zak�adania bloku, podobnie jak wielu innych chwyt�w, nauczy�em si� z podr�cznika d�udo. Trenowa�em bez partnera i przysz�o mi to nie�atwo, nie chcia�em jednak, aby kt�rykolwiek z moich koleg�w posiad� te same umiej�tno�ci. - Dobra - m�wi�. - Przyjdzie i na to czas. Przedtem akcja odwetowa. - Masz zamiar... - Tak. - Patrz� z u�miechem na Dwie�ciego, kt�ry ma min� niewyra�n�, prawie wystraszon�, - P�jdziemy tam i pobawimy si� w ich wie�y. Ch�opcy milcz�. Tylko Munio ma oboj�tny wyraz twarzy. Ufa mi, jest spokojny. - Dadz� nam rad� - odzywa si� pos�pnie Kolumb. - Nas jest sze�ciu, a ich dwa razy tyle. - Jak si� zacznie rozr�ba, zbiegn� si� ch�opaki z ca�ej Korsyki - dodaje po pauzie Bambuch. - Co wtedy? - pyta zaczepnie Kolumb. Siadam na skrzynce i przygl�dam im si� po kolei. Twarz za twarz�. Konsternacja, niepok�j, zdenerwowanie. Wreszcie strach. Mam ochot� pobawi� si� z nimi, naci�gn�� strun� a� do kra�cowego oporu. - S�yszeli�cie o Termopilach? Kilkudziesi�ciu ch�opc�w greckich walczy�o z setkami Pers�w. Mo�e nawet z tysi�cami. I nie robili w portki ze strachu, tak jak wy tutaj. - Ja nie robi� - m�wi p�g�osem Munio. - No wi�c? - pytam. - Kto wysiada? Cisza. Obserwuj� si� wzajemnie. Kolumbowi bielej� wargi, tak je mocno zaciska. - To nie ma sensu - odzywa si� Spinoza patrz�c w ziemi�. - Jeste�my bez szans. Roznios� nas, nim si� dostaniemy do wie�y. - Spinoza odpada - m�wi�. - Kto nast�pny? Zn�w cisza. Stukam paznokciem w �elazny blat sto�u. W marszowym r�wnym rytmie. - Powiedzia�em, �e nie p�jd�? - rzuca nerwowo Spinoza. - Wcale tego nie powiedzia�em. Powiedzia�em tylko, �e nas roznios�. - A ty? - zwracam si� do Kolumba. - Daj mi spok�j - mruczy Kolumb. - Jak wszyscy, to i ja. Gorszy nie jestem. Wstaj� ze skrzyni, sk�adam r�ce na piersiach. Ch�opcy czekaj�. Wpatruj� si� we mnie z maskowan� niecierpliwo�ci�. Zaczynam bez po�piechu spacerowa� po Bunkrze, od �ciany do �ciany. Stop. Patrzymy na siebie. - Panowie - zaczynam. - Mieszkamy na Zarzeczu i Zarzecze nam wystarcza. Nie chcemy cudzych terytori�w. Ale swojego terytorium potrafimy broni�. Tak? - Tak - potwierdza Munio. - Zostali�my napadni�ci i zniewa�eni - ci�gn�. - Honor wymaga, aby udzieli� Korsyka�czykom nauczki. Oko za oko, z�b za z�b. Nie sztuka broni� honoru, samemu si� nie nara�aj�c. Albo we�miemy rewan�, albo wszyscy dowiedz� si�, �e jeste�my tch�rzami. Co wybieracie? - Jasna sprawa - odzywa si� Dwie�cie po chwili milczenia. - Kiedy idziemy? Wygra�em. Jestem zadowolony. Udaj� namys�, wolniutko przechadzam si� po Bunkrze. Kama nie mia�a racji twierdz�c, �e nawet oni mnie nie cierpi�. Gdyby tak by�o, mieli okazj� si� zbuntowa�, odm�wi� mi racji, pos�usze�stwa: ze wszystkimi nara� nie m�g�bym sobie przecie� poradzi�. - Ciesz� si�, �e jeste�cie gotowi tam i�� - m�wi�. - �e nikt nie wysiada. Ale... - robi� pauz� - bitwy nie b�dzie. - Nie b�dzie? - powtarza ze zdumienia Kolumb. - A co? - �eby zdemolowa� im wie��, nie trzeba nas wszystkich. Wystarczy dw�ch. Wtedy szans� nawet si� zwi�kszaj�, bo mo�na to robi� niepostrze�enie. - Ale... przecie� - mamrocze Spinoza. - Oni te� nie napadli na nas otwarcie - rzucam ostro. - Napadli na Zamek podst�pnie, wiedz�c, �e tam nas nie ma. Odp�acimy im t� sam� walut�. - Jak si� dowiesz, kiedy wie�a jest pusta? - pyta Kolumb. - Od ciebie - m�wi� z przyjaznym u�miechem. - P�jdziesz do Korsyki, ukryjesz si� i b�dziesz ich obserwowa�. - Ja?... - Kolumb lekko blednie. - Sam?... Je�eli mnie znajd�... Robi� oko do pozosta�ych. Parskaj� zgodnym �miechem. Kolumb zmienia barw�: robi si� czerwony. - Nie drzyj - powiadam. - Gdybym naprawd� zamierza� kogo� pos�a� na zwiady, ciebie bym nie posy�a�. Zreszt� to zbyteczne. O pi�tej rano nikogo w wie�y nie zastaniemy. - Fakt - przytakuje Bambuch. - O pi�tej ka�dy �pi. - Kto ze mn� p�jdzie? - pytam. - Ja! Ja! - rzucaj� r�wnocze�nie Munio, Spinoza i Bambuch. Wybieram Munia, wiem, �e na nim mog� najbardziej polega�. Jest mi bez w�tpienia oddany, i nie ze strachu. - Dobra - m�wi�. - P�jdzie Munio. Spotykamy si� jutro o wp� do pi�tej przed moim domem. Nie za�pisz? - Spokojna g�owa - odpowiada Munio. I na tym si� rozstajemy. Pok�j wygl�da jak cela �redniowiecznego zakonnika. Gotycko sklepione �ciany z czerwonych cegie�, wysokie, w�skie okno, kamienna posadzka. �elazne ��ko przykryte kocem, prosty drewniany st�, nie malowane p�ki, na kt�rych stoj� rz�dami oprawne w sk�r�, grube, ci�kie, bardzo stare folia�y. P�ek nie starcza: ksi�gi le�� tak�e na ��ku, stole i wprost na posadzce, pi�trz� si� wsz�dzie brunatno��tymi pag�rkami. Pachnie kurzem i pergaminem. - Jak si� masz - m�wi Sinobrody nie unosz�c g�owy znad olbrzymiego tomu i nie przestaj�c kre�li� jakich� znak�w na z�o�onej we czworo kartce papieru. - Siadaj. P�no dzisiaj przyszed�e�. Jest drobny, ciemnow�osy, o twarzy pomarszczonej jak zwi�d�e jab�ko i g��boko zapadni�tych oczach, nad kt�rymi stercz� dziko k�pki zmierzwionych, siwiej�cych brwi. Brod� ma d�ug�, g�st�, k�dzierzaw� i tak czarn�, �e wydaje si� granatowa. - Przepraszam - m�wi�. - Nie mog�em wcze�niej. - Sko�czy�e� uk�ad czwarty? - Tak. Uda�o mi si� zdoby� te p�przewodniki. Boj� si� jednak... - Boisz si�? - Sinobrody odwraca si� do mnie, mam przed sob� jego pa�aj�ce, pi�kne oczy. - Zapomnia�em, co znaczy to s�owo. Wyt�umacz. - Ja... tego... -j�kam si� nieporadnie. Sinobrody wstaje, z taboretu, si�ga po jaki� folia�, szele�ci pergaminowymi kartami. - Boi si� s�aby - czyta - i boi si� nierozumny, i boi si� ten, kt�ry nie�wiadom jest drogi swojej i celu swego... - Zamyka ksi�g� i pieczo�owicie ustawia j� na p�ce, wyr�wnuje br�zowy szereg grzbiet�w. - Sprawdzi�e� uk�ad? - Sprawdzi�em, jest w porz�dku. Dok�adnie tak, jak pan zaprojektowa�. Ba�em si� jednak po��czy� go z trzecim, mog� sp�on�� lampy... Sinobrody z nadspodziewan� si�� przyci�ga do siebie taboret, na kt�rym siedz�. K�adzie mi na ramiona ko�ciste, wielkie r�ce i zagl�da w oczy. , - Masz w�tpliwo�ci, Lutos�awie? Nie ufasz mi? Nie wierzysz, �e si� uda? - Ale� sk�d! - protestuj�. - Chodzi tylko... - Oni istniej� - przerywa mi Sinobrody, patrz�c gdzie� w g�r�, ponad moj� g�ow�. - Czekaj� na nasz sygna�. By� mo�e niecierpliwi� si�, by� mo�e zaczynaj� ju� w�tpi�, czy kiedykolwiek si� odezwiemy. Konieczny jest po�piech, m�j przyjacielu, a czeka nas jeszcze wielka praca. Je�eli poddamy si� niepewno�ci, nigdy nie wy�lemy sygna�u. - Wiem o tym - m�wi�. - Gdybym w�tpi�, nie �l�cza�bym godzinami na strychu. Sinobrody u�miecha si�. Przestaje by� starcem. Wygl�da jak m�ody aktor, z kt�rego twarzy usuni�to starcz� charakteryzacj�. Wyci�ga spod stosu ksi��ek gazet�; rozk�ada j� na stole, wyg�adza ruchem r�ki, jaki cechuje ludzi dok�adnych i, co wi�cej, �wiadomych potrzeby tej dok�adno�ci. Metamorfoza, jaka. dokonuje si� w jego twarzy, ta szczeg�lna przemiana dotycz�ca zw�aszcza oczu, rozja�nionych teraz, o�ywionych od wewn�trz czym�, co dopiero powstaje, rodzi si�, ale jest ju� od razu, na samym pocz�tku, niezwyk�e i pi�kne - ta metamorfoza nie dotyczy jego r�k, pozostaj� nadal spokojne, budz�ce ufno��. - Mamy nowe wie�ci - m�wi mi�kko, z melancholijn� zadum�. I po chwili, przybli�aj�c gazet� do oczu: - Nad Floryd� zn�w pojawi� si� niezidentyfikowany obiekt lataj�cy. Widzieli go pasa�erowie samochod�w jad�cych autostrad� wzd�u� wybrze�a wczoraj o godzinie dwudziestej drugiej trzydzie�ci czasu lokalnego. �wiec�cy "talerz" o �rednicy - jak podaj� zgodnie �wiadkowie - kilkudziesi�ciu metr�w zawis� nad autostrad� i trwa� nieruchomo oko�o minuty, po czym oddali� si� z szybko�ci� pocisku. Uczeni s� nadal zdania, �e w przypadkach tak zwanych "lataj�cych talerzy" mamy do czynienia ze szczeg�lnym zjawiskiem meteorologicznym, kt�rego zagadka, ca�kowicie ziemskiego pochodzenia, zostanie wcze�niej czy p�niej wyt�umaczona przez nauk�... - Sinobrody u�miecha si� �artobliwie, sk�ada gazet� we czworo i niedbale rzucaj� na stos ksi��ek. - Wyt�umaczona przez nauk� - powtarza z tym samym dobrotliwym u�mieszkiem. - Zjawisko meteorologiczne... S� g�upi czy tylko udaj� g�upc�w? - Uwa�aj� - m�wi� - �e gdyby to byli przybysze z Kosmosu, ju� dawno nawi�zaliby z nami kontakt. Sinobrody przesuwa d�oni� po zmierzwionych w�osach. - A dlaczego? - pyta. - Sk�d pewno��, �e tego chcemy? Oni przecie� nic o nas nie wiedz�. By� mo�e boj� si� nas. By� mo�e czekaj�, aby�my pierwsi uczynili przyjazny gest w ich stron�. - My mamy wi�cej powod�w, aby si� ich obawia� - odzywam si� po chwili namys�u. - Technicznie przecie� nas przewy�szaj�. Gdyby zechcieli... - W�a�nie! - przerywa mi Sinobrody. - I to jest najlepszy dow�d, �e nie maj� z�ych zamiar�w. O naszych jednak zamiarach nie wiedz� nic. Je�eli nam si� powiedzie, Lutos�awie, zaskarbimy sobie olbrzymi� wdzi�czno�� ludzko�ci. Sinobrody wstaje z taboretu i zaczyna spacerowa� od okna do drzwi. Jest niewiele wy�szy ode mnie. Podk�wki jego obcas�w . cienko dzwoni� o kamienn� posadzk�. - Czy pan wie co� o nich? - pytam cichutko. Sinobrody zatrzymuje si�, wbija we mnie p�on�ce �renice. Wygl�da, jakby si� zastanawia�, wa�y� co� w sobie. Od dawna chcia�em mu zada� to pytanie, ale nie mia�em odwagi. Wreszcie si� zdoby�em. Aczkolwiek z trudem, wytrzymuj� jednak �widruj�ce spojrzenie Sinobrodego. - Dlaczego przypuszczasz, �e m�g�bym co� wiedzie�? Milcz�. Sinobrody bezd�wi�cznie porusza wargami. Jego oczy powoli przes�ania paj�cza mgie�ka. - Tak - m�wi szeptem. - Wiem co� o nich. Znalaz�em to w bardzo starej ksi�dze. Tak starej, �e jej strony rozsypywa�y mi si� w palcach... Urywa. Czekam. Wreszcie nie wytrzymuj�: - Jacy oni s�? - Tacy sami jak my, - odpowiada po pauzie Sinobrody. - Przypuszczam, �e tacy sami. Albowiem... s� naszymi bra�mi. Rozumiesz? Pochodz� st�d, z Ziemi. - Nie rozumiem - m�wi�, nie odrywaj�c oczu od Sinobrodego. - Kiedy�, przed wiekami, istnia�a na naszej planecie wspania�a cywilizacja. Gdy mia� nadej�� Wielki Kataklizm... - Wielki Kataklizm? - Mo�e potop, mo�e inwazja lodowcowa, mo�e straszliwe trz�sienie ziemi. Nie wiem. Ksi�ga nazywa to Wielkim Kataklizmem. Ludzie przewidzieli jego nadej�cie i nie mog�c mu zapobiec, wyemigrowali z Ziemi na statkach kosmicznych. Osiedlili si� gdzie� w Kosmosie. �lubowali jednak, �e powr�c�, i ksi�ga g�osi, �e dotrzymaj� �lubowania.:. Rozumiesz, Lutos�awie? To oni. Szybuj� nad Ziemi�, usi�uj� dociec, kto zamieszkuje obecnie ich ojczyst� planet�. Czekaj� na znak, na sygna�. I w�a�nie nam opatrzno�� powierzy�a misj� nadania tego sygna�u. Sinobrody milknie. Jego twarz wydaje si� natchniona, przepe�niona wewn�trznym �wiat�em. Wstrzymuj� oddech. Chcia�bym wiedzie�, kt�ry z tych folia��w jest ow� prorocz� ksi�g�. Mo�e w niej w�a�nie Sinobrody znalaz� schemat Aparatu? Hm... To wydaje si� raczej w�tpliwe: sk�d jej autor zna�by wsp�czesne oznaczenia tranzystor�w i lamp radiowych, kondensator�w i obwod�w drukowanych? Ale Sinobrody m�g� tam znale�� og�lne wskaz�wki, ide� Aparatu - to wcale prawdopodobne. - Zorientowa�e� si� w pi�tym uk�adzie? - Nie bardzo. Znowu mi si� wydaje, �e po��czenia sarna opak i b�dzie zwarcie. Prawd� m�wi�c... Sinobrody u�miecha si� pogardliwie, z druzgoc�c� ironi�. - Rozumujesz jak wszyscy - m�wi g�osem pe�nym politowania - Pod tym wzgl�dem niczym nie r�nisz si� od pan�w profesor�w, od tej ca�ej plejady naukowc�w, kt�rzy pr�buj� dopasowa� wszech�wiat do swoich formu�ek. Bzdura! Jak d�ugo mam ci t�umaczy�, Lutos�awie, �e klucz do wszech�wiata le�y w poezji, fantastyce, legendzie? Nie dotrzemy do gwiazd mierz�c ich blask �wiat�omierzem! Nasi bracia sprzed Wielkiego Kataklizmu nie obliczali lat �wietlnych, nie przera�a�y ich biliony kilometr�w i dlatego s� dzisiaj panami wszech�wiata. Rozumiesz? "Tam si�gaj, gdzie wzrok nie si�ga, �am, czego rozum nie z�amie!" Mickiewicz by� prorokiem, powt�rzy� has�o naszych wspania�ych braci. To by� genialny poeta, Lutos�awie. A ty m�wisz o wadliwych po��czeniach, o zwarciach. - Przepraszam... - mrucz� zawstydzony - bardzo pana przepraszam... Sinobrody u�miecha si� �agodnie, ko�cami palc�w g�aszcze mnie po ramieniu. - Nasz aparat b�dzie jak wiersz - m�wi cicho, pogr��ony w zadumie. - Wiersz zbudowany jest z liter alfabetu, ze s��w, kt�re mo�na spotka� w ok�lnikach biurowych, w gazetach i podr�cznikach przyrody, a jednak to poezja. Rozumiesz, Lutos�awie? Te same s�owa, ale w odmiennej zupe�nie konfiguracji, nie podlegaj�cej �adnym przyziemnym regu�kom. Taki b�dzie nasz Aparat: diody, p�przewodniki, kondensatory, wzmacniacze, modulatory, kable i skale - w uk�adzie poetyckim. Poezja to pie��, a pie�� dociera wsz�dzie. Czy mnie rozumiesz? - Tak - odpowiadam szeptem. - I nie b�dziesz si� ju� ba� przepalenia bezpiecznik�w? - N-nie... Przerabiali�my z fizyki elektryczno��, potem przeczyta�em "Samouczek radiotechnika" - nie wszystko zrozumia�em, ale i to wystarcza, abym wiedzia�, �e1 nasz Aparat ma tyle wsp�lnego z radiotechnik�, co wiersz z alfabetem. Sinobrody, na szcz�cie, sam to przyznaje. - Jutro obja�ni� ci pi�ty uk�ad i we�miemy si� do roboty. Mamy sze�� tygodni na jej uko�czenie, nie mo�emy si� sp�ni�. - Jasne - przytakuj�. - Nie sp�nimy si�, prosz� pana. Sinobrody chce w��czy� Aparat 22 lipca, w dniu �wi�ta narodowego. Ja te� jestem za tym. Nie m�wi� jednak Sinobrodemu, �e za trzy tygodnie straci pomocnika: ojciec chce mnie wys�a� na kolonie. Mo�e si� jako� z tego wykr�c�, nie wiem jeszcze. Jak wyt�umaczy� ojcu pow�d, dla kt�rego rezygnuj� z kolonii? Przez ca�y rok dopomina�em si� o to. Spe�ni�em warunek: nie wi�cej ni� trzy czw�rki na �wiadectwie - czw�rki mam tylko dwie, reszta bardzo dobre. Przecie� mu nie powiem, �e budujemy Aparat. Ha, zobaczymy, jako� to b�dzie. Sinobrody wyjmuje z szuflady kartk� papieru i kre�li pi�ty uk�ad. Zna go na pami��. Obja�nia mi po��czenia, nazywa elementy. - Przepraszam - przerywam mu. - Lampy EF83 nie ma w sprzeda�y. Pyta�em ju� o ni�. Sinobrody zamy�la si�, pociera czo�o wskazuj�cym palcem. Wydobywa z szuflady plik notatek i zag��bia si� w nie, mamrocz�c pod nosem jakie� sylaby i cyfry. - W porz�dku - m�wi wreszcie. - Mo�e by� lampa EF86, t� na pewno dostaniesz. Zosta�y ci jeszcze pieni�dze? K�ad� przed nim rachunki. Jeden ukrywam, bo przekroczy�em sum�, jak� mi wr�czy� Sinobrody, a warunkiem jest, �e wszystko finansuje on. Wiem jednak, �e pensja bibliotekarza nie jest wysoka i �e Aparat poch�ania j� prawie w ca�o�ci. Sinobrody od�ywia si� niemal wy��cznie chlebem i mlekiem, czasami zjada troch� owoc�w. Twierdzi, �e nawet gdyby by� milionerem, jad�by to samo, bo organizmowi wystarcza, a pieni�dze mo�na zu�ytkowa� na cele bez por�wnania wznio�lejsze. Kondensator kupi�em jednak z w�asnych oszcz�dno�ci - ojciec wyp�aca mi pensj� miesi�czn� w wysoko�ci czterdziestu z�otych - bo na ostatnie zakupy Sinobrody odda� mi wszystko, co mia�, zostawiaj�c sobie tylko dziesi�� z�otych. - Prosz� - m�wi Sinobrody, wr�czaj�c mi sto z�otych. - Niedawno dosta�em pensj�, jeste�my bogaci. Wystarczy? Kiwam twierdz�co g�ow�. Kam� spotykam w ogr�dku przed domem. Widocznie tak si� zm�czy�a tym rz�poleniem, �e siedzi teraz na �awce pod klonem, z twarz� ukryt� w d�oniach, jakby �wiat na ten czas ca�kiem przesta� istnie�. - Cze�� - rzucam. Nie reaguje, nawet nie rusza g�ow�. - Cze��, Kama - powtarzam. - Zagrasz mi co�? - Odczep si� - mruczy, nie odejmuj�c r�k od twarzy. - Rozumiem - m�wi�. - Smutno cz�owiekowi, gdy wie, �e si� na pewno zasypie. Wiesz co? Id� do profesora i powiedz, �e chorujesz na �o��dek. Zwolni ci� z popisu. - Odczep si� - warczy Kama. - �winia jeste�. Id� sobie st�d. - Panienka nerwowa? - Szczerz� z�by. - Mo�e pocz�stowa� neospazmin�? Albo zimny kompresik. Nic tak nie uspokaja jak zimny kompres na cz�ko. A mo�e prysznic? Pochylam si�, udaj�c, �e si�gam po koniec w�a gumowego, kt�rym dozorca, pan Piotr, polewa ogr�dek i podw�rko. Kama unosi g�ow�, patrzy na mnie z nienawi�ci�. - Czego si� mnie czepiasz? - pyta cicho. - No? Co ci z�ego zrobi�am? Czuj�, �e krew nap�ywa mi do twarzy. Szybko odwracam g�ow� i zaczynam pogwizdywa�. Fa�szuj� melodi�, kt�r� Kama �wiczy na skrzypcach. Ulic� przeje�d�a ci�gnik z przyczep�, zag�usza m�j gwizd, po�era wszystkie d�wi�ki - widocznie zepsu� mu si� t�umik, - Nic mi z�ego nie zrobi�a�. Ale ja ju� taki jestem, przecie� wiesz. Wredny facet. Nikt mnie nie cierpi. - By�am zdenerwowana dzi� rano. - O czym ty m�wisz? - Nie chcia�am ci� dotkn��, Luty. S�owo honoru. - O czym ty m�wisz? - Zrozum, jutro mam popis, nie dr�cz mnie. Id� sobie, Luty. Tr�cam nog� ko�c�wk� gumowego w�a, skapuje z niej par� kropel wody. Odej�� czy nie odchodzi�? Je�li odejd�, pomy�li, �e mnie zgasi�a. Zn�w tr�cam ko�c�wk�, lecz woda ju� nie kapie. - Mam ci co� do powiedzenia, panienko. - No? - Kama dalej zas�ania twarz d�o�mi. - Niech Marcin si� tu wi�cej nie pokazuje. B�dzie lepiej dla niego. Kama odrywa d�onie od twarzy, raptownie mam przed sob� jej b�yszcz�ce, ciemne �renice. - Dlaczego? - Mieszka na Korsyce. Nasi te� tam nie chodz�. A jak id�, obrywaj� po uszach. - Marcin nie ma nic wsp�lnego z waszymi paczkami - m�wi Kama. - On jest moim koleg� ze szko�y muzyczne]. Nie masz prawa zabrania� mu, �eby do mnie przychodzi�, s�yszysz? - Nie zabraniam. - Patrz� na Kam� z ironicznym u�mieszkiem. - Ostrzegam tylko. Korsyka wypowiedzia�a nam wojn�, a na wojnie nikt si� nie cacka. Powt�rz mu to, panienko. Kama wstaje z �awki i podchodzi do mnie tak blisko, �e czuj� na policzku jej szybki, gor�cy oddech. - S�uchaj - m�wi. - �eby� si� nie wa�y� go tkn��. Bo... bo... - Bo co, panienko? - pytam z tym samym ironicznym u�miechem. - Bo zobaczysz... - b�ka niepewnie Kama i wykrzywiaj�c si� pogardliwie: - Wiem, o co ci chodzi! My�lisz, �e nie wiem? Wiem! Jeste� o niego zazdrosny! - Ja?! - opanowuj� jako� dr�enie g�osu, nasycam go drwin�. - O ciebie?! N-no, dowcip roku, jak Boga kocham! I wybucham dono�nym �miechem, kt�ry brzmi niemal naturalnie. A� si� trzymam za brzuch, tak mn� trz�sie. - Spr�buj tylko ruszy� Marcina! - wrzeszczy Kama. - Oczy ci wydrapi�! Ty... ty... - Karze� - podpowiadam. - Ul�yj sobie. Karze�, tak? Kama milknie. Patrzymy na siebie w ciszy, kt�r� zak��ca jedynie warkot nadje�d�aj�cego samochodu. - Dlaczego jeste� taki z�o�liwy? - pyta cichutko Kama. - A dlaczego ty jeste� ruda? Dlaczego masz nogi jak �erdzie? Dlaczego rz�polisz na skrzypcach, �e p�aka� si� chce ze wsp�czucia? Kama gwa�townie odwraca si� i biegnie w stron� domu. Chc� zawo�a� za ni�, �e przepraszam, wcale tak nie my�l�, �e... Ech, co tu gada�. Przykro. Ale nie mog� inaczej, chyba nie mog�, zw�aszcza wobec Kamy. ROZDZIA� DRUGI Ojciec �pi. Le�y na plecach i cichutko pochrapuje. Budzik pod moj� poduszk� d�awi si� g�uchym dzwonieniem, wsadzam tam r�k� i naciskam guziczek. Kwadrans po czwartej. Na palcach id� do �azienki, puszczam wod� cienkim strumykiem i podk�adam g�bk�, �eby nie ha�asowa�a. Ojciec ma delikatny sen, a mnie si� nie chce t�umaczy� mu przyczyn tak wczesnej pobudki. Prze�ykam k�s bu�ki, popijam zimnym mlekiem. Zjadam r�wnie� bry�k� dro�d�y, kt�re chowam na dnie lod�wki. Przepadam za dro�d�ami. Po�piesznie wci�gam bluz�, sznuruj� trampki, w ostatniej chwili pisz� na kartce: B�d� o mnie spokojny, poszed�em na ryby, na �niadanie usma� sobie jajecznic� z cebulk� - Lutek, i po cichu opuszczam mieszkanie. Ranek jest szkli�cie b��kitny, z domieszk� pastelowej ciep�ej r�owo�ci na wschodzie. S�o�ce jeszcze chowa si� za dachami, ale wida�, �e dzie� b�dzie upalny. Pan Piotr spryskuje podw�rko z gumowego w�a. - Dzie� dobry, panie Piotrze. - Uszanowanie, m�ody cz�owieku. Dok�d tak wcze�nie? - Na ryby - odpowiadam. Dozorca kieruje w niebo ko�c�wk� w�a i patrzy na mnie z u�miechem. . - Cosik sprz�tu nie widz�. Bez w�dki? Siedz� bij�cy w niebo strumie� wody, z kt�rego robi si� t�cza. Pyszny widok. Kolory jarz� si�, jak gdyby w�asnym fosforyzuj�cym �wiat�em. - Ostro�nie - m�wi�. - Bo sp�ucze pan niebo. Dozorca �mieje si�, mruga do mnie, kieruje strug� na kamienne p�yty chodnika. Co by si� sta�o, gdyby faktycznie sp�uka� niebo? Pod delikatn� warstewk� b��kitu kryje si� zimna czer�. Zdaniem Sinobrodego mamy fantastyczne szcz�cie: wszech�wiat jest lodowaty i czarny, a u nas �wieci s�o�ce i graj� weso�e kolory. Ziemia, twierdzi, jest oran�eri� wszech�wiata. Munio ju� czeka przed bram�. Ma podkr��one oczy i m�tne spojrzenie, wygl�da, jakby udawa� tylko, �e nie �pi. - Cze�� - mruczy. - Milionery sypiaj� do po�udnia... Czuj� si� rze�ko i �wie�o, �mia� mi si� chce z nieszcz�snego Munia, kt�ry kciukami masuje zaczerwienione powieki. - Zagraj w totka - m�wi�, klepi�c go po ramieniu. Idziemy w d� ulic� Grunwaldzk�, mijaj�c riksze roznosicieli mleka i furgonetki z pieczywem, dozorc�w zamiataj�cych chodniki i robotnik�w spiesz�cych ju� do pracy na pierwsz� zmian�. Przy rogu Topolowej �apiemy trolejbus, niemal pusty � tak wczesnej porze. Konduktor przygl�da nam si� z nieufno�ci�: jaki cel mo�e przy�wieca� czternastolatkom podr�uj�cym o wp� do pi�tej rano? - Dwa szkolne. - Podaj� konduktorowi z�ot�wk�. Niespiesznie wyrywa z bloczka bilety, wr�cza mi, wyp�aca reszt�. - Wcze�nie - m�wi. - Owszem i - przytakuje Munio. - Jeszcze jak. - A wy przypadkiem nie nawiewacie z domu? - Niby po co? - dziwi si� Munio. - M�j ch�opak raz nawia� - m�wi konduktor. - Ale wr�ci� po trzech dniach i dosta� w sk�r�, a� si� kurzy�o. I wiecie co? By� szcz�liwy, �e mu wla�em. - Perturbacja psychologiczna - rzucam od niechcenia. - Jak? - nie rozumie konduktor. - Co takiego? - Perturbacja psychologiczna - powtarzam; sam nie rozumiem, co to znaczy, gdzie� przypadkowo us�ysza�em ten zwrot i utkwi� mi w pami�ci; wiem, �e robi wra�enie. - Sprz�enie zwrotne. O sprz�eniu zwrotnym s�ysza�em kiedy� przez radio, mowa by��, zdaje si�, na temat m�zg�w elektronowych. Konduktor udaje, �e szuka czego�, w torbie, przestaje zwraca� na nas uwag�. Korsyka. Tr�cam �okciem Munia. Wysiadamy. Od przystanku biegnie aleja wysadzana kasztanami, za drucianymi siatkami ogrodze� bielej� wille. Gdzieniegdzie przy kraw�nikach stoj� auta zmatowia�e od rosy. Dwa ople-recordy, moskwicz, chewrolet, taunus 20 M. Taunusem je�dzi ojciec Gicza, laryngolog. Wymacuj� w kieszeni gw�d�, wielkie, masywne, kilkucalowe gwo�dzisko. Gdybym przejecha� nim po lakierze... No wiesz, Luty! Co te� ci do g�owy strzela. Wandalizm, ordynarne chuliga�stwo, a� wstyd si� przyzna�: co ma taunus laryngologa do porachunk�w z Giczem? Wyrywam d�o� z kieszeni, przyg�adzam w�osy. Munio idzie obok mnie d�ugim, elastycznym krokiem - jeden jego krok to dwa moje. - S�uchaj, Luty... - No? - A jak... zrobili zasadzk�? Mogli si� domy�li�, �e przyjdziemy. - �amiesz si�? - Nie. Tylko my�l� na g�os. - My�l po cichu. A jeszcze lepiej: w og�le o tym nie my�l. - Przepraszam, Luty. Idziemy w milczeniu. Korsyka �pi. Na Korsyce o pi�tej rano �pi� jeszcze wszyscy. Aleja przekszta�ca si� w park, w oddali, mi�dzy drzewami migoce czerwono wie�a. Podobno hitlerowcy zbudowali j� w czasie wojny dla cel�w obserwacyjnych - roztacza si� z niej widok na dolin� i rzek�. - Luty. - No? - Ty si� ani troch� nie boisz? W pierwszej chwili mam ch�� odpowiedzie�, �e nie, i zadrwi� z Munia, wygarn�� od trz�siportk�w. Ale taka tu cisza, taki spok�j, takie zielone pi�kno... Ptaki zaczynaj� ju� jod�owa� i gwizda�, ga��zie szeleszcz� na lekkim wiaterku, trawa mi�ciutko k�adzie si� pod butami. - Troch� tak. Ka�dy si� boi, Muniu, kiedy nie wiadomo, co b�dzie. Sztuka poradzi� sobie z tym l�kiem, trzyma� go w norze, �eby nie wytyka� nosa. - S�uchaj. Jak kto� si� boi, to znaczy, �e tch�rz? - Przeciwnie. Je�li daje sobie rad� ze strachem, jest odwa�ny. Nie boj� si� tylko os�y. - Dobrze m�wisz, Luty. Ja my�l� tak samo... Patrz! Co� jakby si� poruszy�o w pobli�u wie�y. Zamieramy w cieniu olbrzymiego pnia. Do wie�y jest jakie� trzydzie�ci metr�w, wej�cie p�kolem otaczaj� krzewy. W tych krzewach w�a�nie dostrzegli�my ruch. Przywieram piersi� do szorstkiej, wilgotnej kory i obserwuj� miejsce, w kt�rym co� si� ruszy�o. Spok�j. Mo�e to by�o przywidzenie? Zn�w! Krzew zafalowa�, na ziemi� posypa�y si� krople. Dziwne. Kto robi zasadzk� w mokrych krzakach, je�li stokro� pewniejsza by�aby w zakamarkach wie�y? W twarzy Munia nie ma ju� ani �ladu senno�ci, jest napi�ta, skoncentrowana. Wpatrujemy si� w krzak, t�umi�c oddechy. Szelest. Spomi�dzy pl�taniny ga��zek wysuwa si� najpierw czarny �eb ze zwisaj�cymi uszami, potem �aciaty tu��w, wreszcie obwarzanek ogona pooblepiany ostami. Kundel ziewa, wywalaj�c purpurowy j�zyk. Przeci�ga si� leniwie i rusza przed siebie, kiwaj�c obwarzankiem. Munio zas�ania usta, aby powstrzyma� g�o�ny wybuch �miechu. Daj� mu kuksa�ca: niczego nie nale�y jeszcze przes�dza�, a w og�le trzeba si� spieszy�, bo ju� pewnie sz�sta. Skradamy si� w - kierunku krzew�w, idziemy ledwie widoczn� �cie�k�, docieramy do drzwi. S� zamkni�te n�, k��dk�. Wyjmuj� z kieszeni gw�d� i wsadzam go pod skobel. Czy haki s� mocne? Gw�d� spr�ynuje, wygina si�, ale hak puszcza wolniutko - jeszcze par� szarpni�� i skobel opada. Drzwi otwieraj� si� z przera�liwym skrzypieniem. Id� pierwszy, Munio ubezpiecza. Wspinam si� po kr�tych schodach, mijam jedn� spiral�, drug�, trzeci�, wreszcie trafiam do obszernego pomieszczenia przypominaj�cego wn�trze gigantycznej beczki. To tutaj. Munio a� gwi�d�e z podziwu: mostek kapita�ski! Przed okr�g�ym oknem, na rze�bionym postumencie ko�o sterownicze, od kt�rego we wszystkie strony biegn� zwoje kabli. Po prawej luneta, po lewej busola i kilka innych b�yszcz�cych przyrz�d�w kt�rych przeznaczenia nie znamy. Na stoliczku telefon, obok miedzian� tuba i b�ben z d�wigni�, przesuwaj�c� si� po skali z napisami: "Pe�na naprz�d - stop - wstecz - pe�na wstecz". Ca�kiem jak na prawdziwym statku. - Urz�dzili sobie! - szepce z zachwytem Munio. - Ale cuda! Zazdro�� i r�wnocze�nie rozdra�nienie: nie podoba mi si� entuzjazm Munia. Nasz Bunkier te� jest dobry. Bez cacuszek, ale za to z szaf� pancern�, kt�ra kryje prawdziw� tajemnic�. - Do roboty - rzucam sucho. - Rozwalamy to wszystko? - Munio rozgl�da si� z �alem po mostku kapita�skim. - No c�... Rozumiem go. Mnie te� si� nie chce niczego tu rusza�. Czysto��, �ad, idealny porz�dek. �ciany kolorowe od map nawigacyjnych. Sk�d je wzi�li? Trudno jednak, musz� dosta� nauczk�, przekona� si�, �e nie mo�na bezkarnie buszowa� po Zarzeczu. Rozgl�dam si� uwa�nie. - Zdejmuj mapy - m�wi� do Munia. - Rzucaj w tamten k�t. Sam podchodz� do steru, wyjmuj� z kieszeni scyzoryk i przecinam kable, jeden po drugim. Potem wykr�cam soczewk� z lunety. - Przyda nam si� - rzuca przez rami� Munio, zaj�ty zdejmowaniem map. - Nie jeste�my z�odziejami - odpowiadam i wpycham soczewk� pod postument steru. - Napoc� si�, zanim znajd�. Rozmontowuj� s�uchawk� telefoniczn�, zapycham szmatami otw�r miedzianej tuby i wrzucam do �rodka ebonitowy uchwyt b�bna. Na odwrocie mapy pisz� zamaszy�cie: Zarzecze ostrzega Luty - Pryskamy - szepce Munio. Chc� przytakn�� i w tym w�a�nie momencie s�yszymy dobiegaj�ce z do�u g�osy. Korsyka�czycy! Nie ulega w�tpliwo�ci, to oni. Czy�by mieli tu urz�dzenie alarmowe, kt�re da�o im zna�, �e do wie�y wszed� kto� obcy? Mo�liwe. Munio jest blady, wpatruje si� We mnie, k�saj�c g�rn� warg�. - Za mn� - m�wi�, ledwo poruszaj�c ustami. Korsyka�czycy nie weszli do wie�y, debatuj� zapewne nad zerwanym skoblem. By� mo�e nie przypuszczaj�, �e jeszcze tu jeste�my. Trzeba to wyzyska�. W po�owie drogi do szczytu wie�y jest podest i do�� g��boka, ciemna nisza - zauwa�y�em to, kiedy szli�my na g�r�. Jedyna szansa. Zsuwamy si� bezszelestnie po schodach i przycupujemy w niszy, gdy s�ycha� ju� liczne kroki biegn�cych Korsyka�czyk�w. - ...mog� by� - poznaj� g�os Gicza. - Nakryjemy! Wciskam si� w k�t, pr�buj� nie oddycha�. D�o� Munia kurczowo wpija si� w moje rami�. Skuleni widzimy tylko �migaj�ce nogi: dwie, cztery, sze��, dziesi�� - pi�ciu Korsyka�czyk�w. - ...alarm... jak tylko us�ysza�em dzwonek... - ... chyba jeszcze s�... Mia�em wi�c racj� z tym urz�dzeniem alarmowym. Czy wszyscy pobiegli na g�r�? Trzeba spr�bowa� ucieczki, teraz, natychmiast. Tr�cam Munia. - Na1 d� i w nogi... byle do przystanku... Zrywam si� pierwszy, Munio za mn�. - Dranie! - dobiega z g�ry wrzask Gicza. P�dzimy w d� po schodach, w drzwiach zderzam si� z Pajd�, z rozp�du przewracam Korsyka�czyka i ju� mkniemy przez park. Nie mam czasu obejrze� si�, s�ysz� tylko narastaj�ce krzyki: pogo�. Biegam setk� w 11,6 - nie maj� szans, aby mnie dogoni�. Gdzie Munio? Odwracam g�ow�, nie ma go, pewnie pomkn�� w innym kierunku. Przystaj� na moment, spomi�dzy drzew wy�aniaj� si� Korsyka�czycy, dostrzegaj� mnie - w porz�dku, o to w�a�nie chodzi, bior� pogo� na siebie. Munio nie jest najlepszym biegaczem. Wyrywam szpurtem do przodu, Korsyka�czycy zostaj� daleko w tyle, jeden Gicz nie chce mi ulec. Pozwalam mu troch� si� zbli�y�, czuj�, �e mam spore rezerwy. - Nie ujdziesz! - wrzeszczy. Zwalniam. Jest coraz bli�ej. Udaj�, �e si� potkn��em. S�ysz� szybkie sapanie Gicza. Odwracam si� i widz�, jak wios�uje ramionami, odpychaj�c ga��zie. - Nie ujdziesz!... - Ojej! - wo�am, imituj�c przera�enie. - Lito�ci!... Giczuniu, pa�o zakuta! I ju� p�dz� na pe�ny gaz, zostawiaj�c Gicza daleko za sob�. Wpadam w alej�, przelatuj� obok doktora Belkiewicza, kt�ry wsiada w�a�nie do samochodu, przeskakuj� jaki� wykop. - Trzyma� z�odzieja! - s�ysz�. Staj� w miejscu, jakbym uderzy� g�ow� o mur. Odwracam si�. Gicz r�wnie� staje, dzieli go ode mnie par� metr�w. Jeste�my obok przystanku, sami, nadje�d�a trolejbus. - Bydl� - m�wi�. - Ty wstr�tny bydlaku. Na "z�odzieju" zabawa si� ko�czy, rozumiesz? Za "z�odzieja" mo�na ci�ko zap�aci�. Gicz milczy. Nie wykonuje �adnego ruchu. Zapewne zdaje ju� sobie spraw�, �e zastosowa� niedozwolony chwyt. Spluwam ze wzgard� i spokojnie wsiadam do trolejbusu. Gicz nawet nie pr�buje mnie zatrzyma�, patrzy w ziemi�. Gdzie reszta Korsyka�czyk�w? Powinni ju� byli pojawi� si� u wylotu alei. Gdzie Munio? Siedzimy w milczeniu przy �elaznym stole. Spinoza bawi si� okularami. Obraca je na wskazuj�cym palcu, wprawiaj�c w szybki wirowy ruch. Dwie�cie li�e g�rn� warg� koniuszkiem j�zyka. Po Bunkrze kr��y mucha, bzykaj�c cienko i jednostajnie. Wydobywam z kieszeni sze�� zielonych kostek do gry i rozrzucam je po stole: dwie sz�stki, dwie tr�jki i dwie jedynki. Zgarniam ko�ci, szykuj� si� do nast�pnego rzutu. Je�li wyjd� trzy sz�stki, nie b�dziemy czeka�: wypchamy kieszenie kamieniami i p�jdziemy na Korsyk� uwalnia� Munia. - Jak to by�o? - pyta Kolumb, pos�pnie wpatruj�c si� w czubek swego pantofla. - Przecie� m�wi�em. Wzi��em pogo� na siebie, Munio pobieg� w innym kierunku. By�em pewien, �e im umkn��. Nie wierzysz? Jestem zirytowany. Nawet bym chcia�, �eby Kolumb poda� w w�tpliwo�� moje s�owa. M�g�bym wtedy jako� zareagowa�, wybuchn��, roz�adowa� niezno�n� cisz�. - Wierz� - odpowiada Kolumb. - Czemu nie. - Co robimy? - pyta Bambuch. Spinoza podrzuca w g�r� okulary, chwyta je i zak�ada. Wyci�ga notes, przewraca kartk� po kartce. - Pr�ba sto siedemdziesi�t cztery - og�asza i kieruje si� do szafy pancernej, kr�ci tarcz�, wybiera kombinacj� cyfr, poci�ga d�wigni�; bez efektu. Mucha siada na stole. Wielka, fioletowa, z w�ochatymi �apami. Uderzam d�oni�, ale mi umyka. Znowu bzyczenie. Dlaczego nikt nie m�wi mi wprost, �e mnie pos�dza o �wi�stwo? Poszed�e� z Muniem, a wr�ci�e� sam. Co mia�em robi�? Wszyscy Korsyka�czycy p�dzili za mn�, by�em pewien, �e Munio wymkn�� si� bez trudu. Gdybym by� wiedzia�... A mo�e wygodniej ci by�o my�le�, �e uszed� pogoni? To wy jeste�cie �winie, a nie ja! Mucha kr��y mi nad g�ow�, zatacza coraz cia�niejsze kr�gi i bzyka, a� uszy puchn�. - No wi�c? Mo�emy tak czeka� do rana. Ch�tnie rzuci�bym si� na Kolumba. Wstaj�. Nagle przychodzi mi do g�owy pewna my�l, niejasna jeszcze, ale z ka�d� sekund� coraz wyra�niejsza. - Bambuch i Dwie�cie p�jd� ze mn�. Reszta zostanie. Macie tu czeka�, a� wr�cimy. . - S�uchaj, Luty - odzywa si� niezdecydowanie Spinoza. - Nie lepiej b�dzie, je�li p�jdziemy wszyscy? Co pi�ciu, to nie trzech... - Powiedzia�em! - Wal� d�oni� w st�. - Czeka� tutaj na nasz powr�t. - A jak nie wr�cicie? - pyta Kolumb z pos�pn� min�. - Wr�cimy - odpowiadam. - I to nied�ugo. Opuszczamy we tr�jk� Bunkier, po ciemku przedzieramy si� przez zaro�la. Bambuch sapie przez nos, to u niego oznaka zdenerwowania. Nie pyta jednak, jaki mam plan: moja paczka wie co� nieco� o dyscyplinie. Dwie�cie idzie pierwszy, manewruje w�r�d krzak�w szerokimi barami. Osi�ek. Musku�y, spok�j i brak wyobra�ni - ten niczego si� zawczasu nie boi, m� do mnie �lepe niemal zaufanie. Wiem jednak, �e s�owo Spinozy znaczy dla .niego wi�cej ni� moje: Dwie�cie podziwia Spinoz� za jego talent matematyczny, poza tym przyja�ni� si� od wielu lat,, mieszkaj� w jednym domu, ich ojcowie pracuj� w tej samej fabryce. Nie przeszkadza mi to. Spinoza nigdy mi si� nie sprzeciwia, mam wi�c spok�j i z Dwie�ciem. Zatrzymujemy si� opodal mojego domu. Wtajemniczam ch�opak�w w sw�j plan, kiwaj� g�owami z aprobat�. Dalej id� sam. Przecinam podw�rko, w niekt�rych oknach pal� si� ju� �wiat�a, w naszym r�wnie�, wi�c ojciec jest ju� w domu. Nie wchodz� jednak do bramy. Skradam si� do ogr�dka i na �awce pod klonem widz� to, czego si� spodziewa�em. S�. Kama siedzi ze spuszczon� g�ow�, a Marcin gestykuluje. Ramiona lataj� mu, jakby dyrygowa� orkiestr�. - Zrozum �e - m�wi Marcin, wios�uj�c ramionami - zrozum w ko�cu, �e nie masz racji. Drugie miejsce to sukces! Czarnuszewicz jest przecie� o rok wy�ej, a ty za rok b�dziesz gra�a lepiej od niego. - Nie b�d� - mruczy Kama - nigdy nie b�d� gra�a tak dobrze, jak Czarnuszewicz, nigdy, nigdy... - B�dziesz - m�wi z przekonaniem Marcin - Ja w to wierz�. I profesor D�bic w to wierzy, i pani Kapustowa, i nawet dyrektor. Brak ci jeszcze si�y, pewno�ci siebie, ale talent masz najprawdziwszy, s�owo honoru! - M�wisz tak, �eby mnie pocieszy�... Ale ja nie chc� pocieszenia! Nie chc�, rozumiesz?! Czarnuszewicz b�dzie zawsze lepszy ode mnie. Wiem. Marcin milczy. S�ysz�, jak szeleszcz� li�cie klonu. Wstrzymuj� oddech. Kama uderza patykiem o brzeg �awki, wybija jaki� nerwowy rytm. - No to co? - odzywa si� Marcin. - Czy musisz by� najlepsza? Przecie� nikt nie wymaga tego od ciebie. - Ja wymagam! - rzuca ostro Kama. - Bo... - g�os jej si� za�amuje. - G�uptasku - szepcze Marcin - czy to doprawdy jest najwa�niejsze? - Mnie si� zdaje, �e najwa�niejsza jest muzyka, wcale, na przyk�ad, nie zazdroszcz� Menuhinowi, po prostu uwielbiam go s�ucha�. To przecie� nie sport, Kaminko... Jak on j� nazwa�? Kaminka? Patrzcie, co za czu�o�ci! Mam ochot� trzepn�� z ty�u Marcina w kud�aty, wielki �eb, tak trzepn��, �eby fikn�� kozio�ka. Oczywi�cie jestem po stronie Kamy: je�li ju� w co� si� anga�owa�, to z nadziej� na pierwsze miejsce. Inaczej nie warto. - Mo�e masz racj� - m�wi cicho Kama - ale ja tak nie umiem. Wiesz co, Marcin? Nienawidzi�am dzi� Czarnuszewicza. Zawsze go lubi�am, a dzi�, kiedy gra�, czu�am nienawi��. Wiedzia�am, �e gra o niebo lepiej ode mnie. Wydaje mi si�, �e Kama p�acze. Chyba si� jednak myl�, to raczej posapywanie, przy�pieszony oddech. - Nie wierz� ci - m�wi Marcin. - To by� zachwyt, Kaminko. I w�ciek�o�� na siebie, �e mu nie dor�wnujesz, i mo�e smutek, ale nienawi��? To niemo�liwe. - Nienawidzi�am go - powtarza Kama. - Sama si� sob� brzydz�, to jednak prawda. Jestem pod�a, Marcinie. - Przesadzasz - m�wi Marcin. - Po prostu jeste� zdenerwowana. Do jutra ci przejdzie, przekonasz si�, i b�dziesz dalej lubi�a Czarnuszewicza. Mam do�� tej rozmowy. Cofam si� cichutko do furtki i stamt�d, g�o�no pogwizduj�c, ruszam w ich stron�. - Cze��, Kama! - wo�am, ignoruj�c Marcina. - Na mie�cie gadaj�, �e si� strasznie skompromitowa�a�. Ostatnie miejsce, co? - Sp�y� - rzuca przez z�by Kama. - Przepraszam - m�wi�, k�aniaj�c si� nisko. - Omyli�em si�. Gratuluj� pierwszego miejsca. Wszystko zale�y, od kt�rej strony liczy�, no nie? Cisza. Stoj� przed nimi z r�koma w kieszeniach z przechylon� g�ow�. Patrz� na Kam� leciutko si� u�miechaj�c. - Brzydko zagrywasz - po pauzie odzywa si� Marcin. - To nie fair, Luty. - Doprawdy? - zdumiewam si�, - Ca�kiem zapomnia�em, �e jestem lordem Galluxu. B�agam o przebaczenie, �askawa milady! �piesz� donie��, �e ca�a socjeta jest ol�niona pani wspania�ym, epokowym, osza�amiaj�cym sukcesem! Szczeres gratulacjones, pi�kna hrabino! - I wykonuj� rewerans, dworski uk�on, podpatrzony na jakim� historycznym filmie. - Prosz� ci�, daj jej spok�j - m�wi ch�odno Marcin. Jest wysoki i t�gi, wygl�da przy mnie na olbrzyma, ale wiem, �e w razie czego- bez trudu z nim sobie poradz�. Nie takich k�ad�em na �opatki. Na wszelki wypadek staj� w lekkim rozkroku i uginam kolana, Marcin jednak nie zamierza si� na mnie rzuci�. Nawet nie wstaje z �awki. - �wietnie, �e ci� spotykam - m�wi�, jakbym co� sobie raptem przypomnia�. - Mam z tob� do pogadania, stary. - Ty ze mn�? - Marcin jest nieco zdziwiony. - S�ucham. - Intymna sprawa. Musimy pogada� na osobno�ci. Masz chwilk� czasu? - Owszem. Musz� ju� wraca� do domu, odprowadzisz mnie kawa�ek. - Nie chod� z nim! - wo�a nagle Kama i zrywa si� z �awki, . staje mi�dzy mn� i Marcinem, twarz� do niego. - Nie ufaj Lutemu, to pod�y typ! Na pewno knuje co� obrzydliwego! Powtarzam dworski uk�on, robi� min� pe�n� godno�ci i poczucia krzywdy zarazem. - O pani, jestem wielkim �otrem, ale czy a� tak wielkim, aby pani mocarny przyjaciel mia� si� mnie l�ka�? Przeceniasz mnie, szlachetna milady! - No wiesz, Karno - popiera mnie Marcin. - Luty chce ze mn� porozmawia�, co w tym z�ego? Kama wzrusza ramionami i odchodzi, nie �egnaj�c si� ani ze mn�, ani z Marcinem. Gdy ju� jest przy furtce, odwraca si�. - Marcin. Przyjdzies