Robbins Harold - Magnat (popr.)

Szczegóły
Tytuł Robbins Harold - Magnat (popr.)
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Robbins Harold - Magnat (popr.) PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Robbins Harold - Magnat (popr.) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Robbins Harold - Magnat (popr.) - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 ROZDZIAŁ PIERWSZY 1. - 1931 Najważniejsze i decydujące w życiu Jacka Leara było to, że przyszedł na świat jako wnuk Johanna Lehrera i syn Ericha Leara oraz to, że ożenił się z najpiękniejszą kobietą w Ameryce. Jego żona miała na imię Kimberly... Kimberly Bayard Wolcott Lear. Późnym środowym wieczorem, 19 sierpnia, siedziała przed lustrem toaletki w ich pokoju w Ambassador Hotel, rozczesując ciemnokasztanowe włosy. Wcześniej, na kolację z rodziną Learów - dziadkiem, ojcem, bratem i bratową Jacka - upięła je za uszami, odsłaniając brylantowe kolczyki, ale teraz szczotkowała je, aby były gładkie i lśniące; takie, jakie podobały się Jackowi. Jeszcze nie zmyła makijażu. Brwi, wygięte w dwa delikatne łuki były ciemne i ładnie zarysowane, ale podkreślała je ołówkiem. Wytuszowała też mocno rzęsy i zaznaczyła różem kości policzkowe, a starannie dobrana szminka nadawała jej ustom ckliwie teatralny wygląd. Szczotkując włosy prawą ręką, w lewej trzymała papierosa w bursztynowej cygarniczce. Miała na sobie różową jedwabną bieliznę. - Czy było to tak nieprzyjemne, jak cię uprzedzałem? - zapytał Jack. Kimberly zaśmiała się cicho i wzruszyła ramionami. Pobrali się przed dwoma miesiącami. Chociaż wysłali zaproszenia do jego rodziny, nikt nie przyjechał do Bostonu na ślub. Jack i Kimberly odbyli więc tę podróż do Los Angeles, by się spotkać - lub raczej stanąć twarzą w twarz - z rodziną Learów. - Mówiłem ci, że spodobasz się dziadkowi. Jestem pewien, że myśli, iż to dziwne, a może zabawne, że poślubiłem szikse*. - Mówiłeś też, że nie spodobam się twojemu ojcu. I najwyraźniej mnie nie polubił. * szikse (żyd.) - dziewczyna nieżydowskiego pochodzenia. Strona 5 8 HAROLD ROBBINS - Gdyby żyła moja matka, sprawiłaby, żeby cię polubił. Tak napraw­ dę to ojciec nie czuje do ciebie antypatii, tylko uważa, że za twoją przyczyną jego plany wobec mnie spaliły na panewce. Przyzwyczaiłem się kroczyć własną drogą. - Widać też. że nie ma sympatii między nim a twoim bratem - zauważyła Kimberly. - Ojciec uważa, że Robert wdał się w jakiś niedorzeczny interes; w biznes, który może być chwilowym kaprysem i chyba nie ostatnią fanaberią. Nazywa go Leichtgewicht, nic nie znaczące zero. Tak mówi. ale skądinąd wiem, że inwestuje pieniądze w biznes Boba. Chodzi o produkcję filmów. - Poczekaj aż się dowie, w jaki interes ty się pakujesz! - Wpadnie w szał, będzie się pienił! Jack sięgnął po butelkę whisky - prawdziwego lekarstwa, jak ją nazywali; ponownie napełnił szklaneczkę żony i swoją, a potem srebrnymi szczypcami wyjął kostki lodu ze srebrnego wiaderka. Jack Lear nie był jednym z najprzystojniejszych młodych ludzi w Ameryce. Miał bezpośrednią, otwartą twarz, spoglądające prosto na rozmówcę oczy i wydatne usta, które uśmiechały się ochoczo i szczerze. Już teraz, chociaż skończył dopiero dwadzieścia pięć lat, jego czarne włosy zaczynały powoli odsłaniać czaszkę więc dokładał wszelkich starań, by zaczesywać je do przodu, próbując zakryć poszerzające się zakola nad czołem. Nie zawracał sobie głowy cygarniczką i trzymając camela w palcach, głęboko zaciągał się dymem. - Naprawdę nie sądzę, bym mogła mieszkać w Kalifornii - mruknęła Kimberly. - To pustkowie z wystawnymi pałacami tu i ówdzie, zamiesz­ kałymi przez jakichś ważniaków. - Nie musisz mieszkać w Kalifornii - odparł Jack. - Przecież nawet nie było mowy o tym, żeby tu zamieszkać. Nie jesteśmy tu u siebie. - Dorastałeś tutaj. - Tak... ale tu nikt nie mieszka. - Nikt, kogo chcielibyśmy znać - uściśliła Kimberly z szerokim uśmiechem. Jack przyglądał się żonie z niezmąconą przyjemnością. Nigdy wcześ­ niej nie znał nikogo, kto myślałby tym samym torem. Potrafił przewidzieć jej komentarz. Strząsnęła z siebie różową bieliznę i była teraz naga, miała na sobie jedynie pończochy z podtrzymującymi je podwiązkami i pantofle. Pociągnął Kimberly na łóżko do siebie i zaczął pieścić jej piersi. Uwielbiał je. Były małe i jędrne, z ciemnoróżowymi sutkami. Jack pochylił się i sięgnął po lewy sutek wargami. - Przyjemność za chwilę, najpierw rozmowa - ostudziła go Kimberly. Strona 6 MAGNAT 9 - Twój ojciec wciąż myśli, że zamierzamy zostać w Los Angeles. Nawet kiedy mówił o domach, które mógłbyś kupić, nie powiedziałeś mu, że tu nie zamieszkamy. Nie wyjaśniłeś mu też, że nie masz zamiaru wchodzić w jego biznes. - Możesz mnie sobie wyobrazić w przedsiębiorstwie ojca? Nazywają go zgniataczem kadłubów okrętowych, ale w istocie jest właścicielem składu starego żelastwa, szmaciarzem, co czasami przypomina mu dziadek. Nawet myśleć o tym nie mogę, Kimberly. - Cóż, rozmawialiśmy już na ten temat, nieprawdaż? Rzecz nie tylko w tym, że takie zajęcie jest dla ciebie nieodpowiednie. Ale pomyśl o życiu pod jego okiem! Ostrzegałeś mnie, że twój ojciec jest surowy i... i... - Bezwzględny. - Właśnie. Jednak to twój ojciec i nie zamierzałam użyć takiego słowa. Ale ty nie możesz dla niego pracować, Jack, jesteś zbyt dobry, za miękki. On chce cię zdominować. Poza tym jesteś zbyt refleksyjny, za bardzo... intelektualny, by wchodzić w... dobrze, to twoje słowa... w szmaciany interes zbieracza złomu. Intelektualiście potrzebny jest zawód, który daje możliwość tworzenia, kreowania... Jej słowa ani nie zaskoczyły, ani nie zmartwiły Jacka. Sam uważał się za intelektualistę. Ojciec i brat byli inteligentni, można by nawet powiedzieć, że wojowniczo inteligentni, ale żaden z nich nie był typem myśliciela, skłonnym do dociekań, refleksji i rozważań. Może on odziedziczył swą intelektualną umysłowość po dziadku, Johannie Leh- rerze, który zanim wyjechał z Niemiec, był naukowcem. Kimberly także miała pewne intelektualne dziedzictwo. W jej rodzi­ nie po stronie matki znalazł się profesor retoryki uniwersytetu w Yale, zaś prapradziadek ze strony ojca był natchnionym jankeskim kotlarzem, który wynalazł proste urządzenie do wyciągania zużytych ładunków z luf otwieranych po strzale, co oszczędzało strzelcowi trudu każdorazo­ wego wyciągania gorącej łuski palcami. Na tym wynalazku opierała się fortuna rodziny Wolcottów, ten wynalazek stanowił fundament przedsiębiorstwa Kettering Arms Inc., którego prezesem był ojciec Kimberly. - Czeka cię ostra konfrontacja - ostrzegała męża Kimberly. - Kiedy zamierzasz mu powiedzieć? - Jutro. - Na pewno? - Na pewno. - Nie spodoba mu się to. Nie przyjmie tego zbyt powściągliwie. Jack wzruszył ramionami. - Może to przyjąć, jak chce, Kimberly. Podjęliśmy już decyzję. Strona 7 10 HAROLD ROBBINS 2. Poukładali poduszki, a Jack nastawił radio, znalazł stację, która nadawała muzykę i ściszył dźwięk. Leżeli przytuleni. - Opowiedziałem ci już trochę, ale nie wszystko o dziadku - odezwał się do żony. - Mówiłem ci, że moja rodzina nie nazywa się Lear, lecz Lehrer, co po niemiecku oznacza nauczyciela. Cóż, mój dziadek był profesorem objawionej i rozumnej religii; intelektualistą odpowiadającym definicji człowieka błyskotliwego. Nie powiedziałem ci jednak, iż był także wybitnym rabinem. Już wtedy, gdy był młody, ludzie przychodzili do niego z pytaniami o reguły żydowskiego prawa i akceptowali jego decyzje. Był uczonym, Kimberly. W 1888 roku uciekł z Niemiec, ponieważ podlegał pruskiemu powszechnemu obowiązkowi służby wojs­ kowej i żył w strachu, że go powołają do armii. Możesz sobie wyobrazić żydowskiego profesora i rabina z pejsami jako szeregowca w pruskim regimencie? On nie mógł. Wolał rzucić dom i ojczyznę, niż ryzykować wcielenie do wojska. W Ameryce zaś skończył jako ktoś, kogo sam nazywał szmaciarzem. - Zbieraczem złomu - zasugerowała. - Szmaciarzem. W tym kraju nie mógł znaleźć pracy w swojej profesji, gdyż nie znał angielskiego. Został więc szmaciarzem, począt­ kowo jeździł z ręcznym wózkiem. Ale zarobił na tym piekielnie dużo forsy. Mój ojciec kieruje teraz przedsiębiorstwem... - ...jako zgniatacz kadłubów statków - dopowiedziała Kimberly - co mój ojciec sprawdził, chcąc się dowiedzieć, kim jest Erich Lear. Jack skinął głową. - Bycie zgniataczem kadłubów oznacza tylko to, że sprzedaje się złom w tysiącach ton. Kiedy mój dziadek przeszedł na emeryturę, z przedsiębiorstwa odeszła też ostatnia etyczna myśl. Mój ojciec jest również zgniataczem związków zawodowych. Podobnie jak Henry Ford, zatrudnia rzezimieszków. - Ja... A niech cię, Jack! Doprowadzasz mnie do szału. Jak może­ my rozmawiać o czymś poważnym, skoro twój kogucik stoi niczym maszt? Jack roześmiał się szeroko, gdy Kimberly sięgnęła po jego członek i zamknęła go w dłoni, a potem pochyliła się i obdarzyła szybkim, czułym pocałunkiem. - Musisz mi obiecać, że zrobisz to przynajmniej dwa razy - powie­ działa z figlarnym błyskiem w oku. - Za pierwszym razem dochodzisz zwykle przed odbyciem całej drogi. - Przedwczesny wytrysk. Strona 8 MAGNAT 11 - A zatem? Za drugim razem nie będzie „przedwczesny". Czy za trzecim. Musisz go powstrzymać, dopóki ja nie dojdę. - Załatwione! Popracuję nad tym - zapewnił ją ze śmiechem. Zaprzestali używania prezerwatyw, bo doszli do wniosku, że chcą mieć dzieci. Parę dni temu lekarz stwierdził u Kimberly wczesną ciążę. Aczkolwiek Kimberly była drobna, a Jack miał członek wręcz im­ ponujących rozmiarów, wiedzieli już, że mieściła go całego, choć musiał wchodzić w nią powoli, by miała czas, żeby się otworzyć. Napierał więc lekko, a potem trochę mocniej. Jęknęła cicho i skinęła głową. Rozpoczął niespieszne ruchy, a Kimberly otwierała się stopniowo, aż wkrótce cały był w niej. Wtedy opadł w dół i uniósł jej biodra, by wyszła mu na spotkanie. A jednak było tak, jak przewidywała. Osiągnął orgazm bardzo szybko i wytrysnął wielkim strumieniem, którego część wypływała z niej teraz, połyskując na udach. - Zrobię nam nowe drinki, zanim zaczniemy jeszcze raz - mruknął. 3. Kiedy wstał, by dolać szkockiej do szklaneczek, usłyszeli pukanie. - Kto tam? - zapytał, podchodząc do drzwi. - Grossvater! Kimberly rzuciła Jackowi granatowy szlafrok, a sama włożyła pomarańczowy jedwabny peniuar. Jack otworzył drzwi. - Willkommen, Herr Professor - powiedział. Zwracał się do dziadka w ten sposób od wielu lat, wiedział bowiem, jak bardzo starszy pan to lubi. Johann Lehrer rozejrzał się szybko po hotelowym pokoju, uśmiechając się przy tym raczej oczami niż ustami. - Obawiam się, że przeszkadzam... w czym przeszkadzam - rzekł. Kimberly staranniej otuliła się peniuarem, który, przylegając ciaśniej, ujawniał teraz więcej niż przedtem, gdy opadał luźno. - A zatem... - mówił dalej Johann Lehrer - cóż, będziecie mieć inne okazje... wiele razy... Macie ich chyba dosyć, gdy nikt wam nie przeszkadza, nawet natrętna myśl. - Szklaneczkę szkockiej, Herr Professor? - Małą. Gdy Jack przygotowywał drinka, Kimberly zniknęła w łazience, skąd po chwili wróciła w aksamitnym szlafroku. Johann Lehrer nie udawał, że nie wie, dlaczego się przebrała. Uśmiechał się coraz szerzej. Strona 9 12 HAROLD ROBBINS Jack nie przestawał zdumiewać się i martwić tym, jak bardzo jego dziadek podupadł fizycznie w ostatnich latach. Co roku zdawał się nosić spodnie coraz wyżej, a teraz szelki podciągały mu je niemal pod pachy. Wciąż nosił także ten sam popielaty garnitur w drobne czarne prążki, który włożył na dzisiejszą kolację. W przeszłości nigdy całkowicie nie odsłaniał głowy, lecz teraz, odłożywszy kapelusz, odkrył pokrytą wąt- robianymi plamami łysinę bez jarmułki. Wargi mu drżały, a oczy stały się wodniste. Ponieważ Kimberly nalegała, Johann Lehrer usiadł w najlepszym fotelu hotelowego pokoju. - Przeszkadzam wam z ważnego powodu - oświadczył. - Mój najstarszy wnuk poślubił wspaniałą gojkę. Poleciłem zbadać historię twej rodziny, Kimberly. Wiedziałaś, że jeden z twoich jankeskich antenatów był domokrążnym handlarzem, wędrującym po drogach w jakimś wozie i sprzedającym garnki, biblie, kalendarze, a nawet kapelusze i buty? Potem twoi przodkowie zostali fabrykantami i produkowali broń. A w rodzinie twojej matki był profesor uniwersytetu w Yale. Czy Jack powiedział ci, że i ja byłem profesorem? Kimberly skinęła głową. - Tak. Powiedział. - Wysłuchiwał mojej historii wielokrotnie, aż do znudzenia. Może ciebie jeszcze to nie nudzi. Kiedy przybyłem do Ameryki, najpierw zbierałem różne gałgany. Der Herr Professor Lehrer pchający przed sobą ręczny wózek szmaciarza! Potem jeździłem zbierać złom wozem zaprzęg­ niętym w konia. Złomiarz! Ale wiesz... gdy się zbiera drobne żelastwo, jest się złomiarzem. Kiedy jednak gromadzi się duże, to już regeneracja surowców! Przedsiębiorstwo! „Lehrer Company"! Gdy rozrywa się stare kadłuby okrętowe, by uzyskać z nich złom, dokonuje się demontażu, ale oznacza on to samo, wciąż tkwimy w złomiarskim interesie. Jednak niektórzy z nas chcą robić coś innego. Filmy! Brat Jacka zmierza w tamtą stronę. Kiedyś sądziłem, że młodszy wnuk mógłby zostać rabinem lub nauczycielem, ale... - Stary człowiek kręcił głową. - Grossvater... - Ja. ja, ja. Kimberly... Szikse... Mój wnuk dobrze zrobił, żeniąc się z tobą. Jednak nie bardzo dobrze, skoro nie ucieka od mego syna. Erich jest dobrym człowiekiem, ale myśli, że podjął już za Jacka wszystkie decyzje, zaplanował mu całe życie. Niewiele go obchodzi, co robi Robert, Jack jest tym synem, o którego się troszczy i dba. Chce, byś i ty został złomiarzem. To rodzinny biznes. Nie podoba ci się, co, szikse? No cóż, dlaczego miałoby ci się podobać... Córka bostończyków nie chce, aby jej mąż został złomiarzem. Strona 10 MAGNAT 13 - Nie gardzę pańskim przedsiębiorstwem, Herr Professor - odrzekła Kimberly. Jej niemiecki akcent był doskonały, lecz słownictwo miała ubogie - Ich bin in Boston geboren. Das ich richtig. Aber... - Nie mamy się za co przepraszać, dziewczyno. Podobasz mi się. - Danke schón, Herr Professor. - Stwierdziłem to dziś wieczorem. Mój syn zamierza zmusić was oboje do zaakceptowania jego wizji waszej przyszłości. Chce pozwolić Robertowi na odejście do przemysłu filmowego, nie tylko mu w tym nie przeszkadzając, ale nawet udzielając pewnego wsparcia. Jednak Robert to tylko młodszy syn, a ty, Jack, jesteś starszym. Spodziewa się więc, że ty... - Nie zrobię tego, Grossvater! - ...zostaniesz jego następcą, odbędziesz praktykę i w końcu obej­ miesz po nim wszystko. - W końcu... - mruknął z kwaśną miną Jack. Stary człowiek pokręcił głową. - Powinieneś tego dożyć. - Nie chcę żyć pod władzą ojca - oświadczył młody człowiek. - Znalazłem dla ciebie pewne wyjście. Ufam, że dokonujesz właś­ ciwego wyboru - rzekł Johann Lehrer, wyjmując z kieszeni marynarki jakąś kopertę i wręczając ją wnukowi. - To sprawi, że twój wybór stanie się możliwy. Dodaj zawartość koperty do tego, co zostawiła ci babcia, i złóż do depozytu bankowego, zanim twój ojciec dowie się o wszystkim, bo może uznać, że straciłem rozum. Jack rzucił okiem na umieszczony w kopercie czek. - Grossvater! Johann Lehrer wstał z fotela, podszedł do Kimberly i objął ją. - Dbaj o niego dobrze, dziewczyno. Mężczyźnie potrzebna jest dobra żona. Sądzę, że jesteś dobrą żoną, śliczna mała szikse. Starzec ruszył do wyjścia. Zanim Johann Lehrer znalazł się na korytarzu i zamknął za sobą drzwi, Jack ucałował dłoń dziadka. Kimberly podbiegła do męża. - Mój Boże, Jack! Ile? - Tyle, ile zostawiła mi babcia. Pół miliona dolarów. - Boże! - pisnęła. - Jesteśmy bogaci! Możemy za to żyć przez resztę życia! Wraz z zapisem twojej babci daje to milion! Nie musisz wchodzić w żaden interes! - Ależ tak, muszę! Dokonamy wielkich rzeczy! Wejdziemy w interes, który zaproponował mi twój ojciec. Nie chcę umrzeć z nudów, moja droga. A ty, jeśli zastanowisz się przez chwilę, także nie będziesz tego chciała. Kimberly sięgnęła pod szlafrok Jacka i chwyciła jego członek. Strona 11 14 HAROLD ROBBINS - Mężczyźnie nigdy nie będzie nudno z tym - powiedziała. - Ani jego żonie. On z pewnością dokona wielkich rzeczy. - Wracajmy więc do nich - odrzekł ze śmiechem jej mąż. - Oby nam częściej tak przerywano! 4. W 1931 roku Erich Lear miał czterdzieści sześć lat. Dwadzieścia lat wcześniej mógł być ucieleśnieniem owego obdarzonego mocną szczęką i falującą czupryną mężczyzny, który zalecał się do ślicznego dziewczęcia na obrazach Charlesa Dana Gibsona. Teraz nie był już „gibsonowskim" mężczyzną. Mężczyznom z jego rodziny wcześnie zaczynały wypadać włosy, a w wypadku Ericha nastąpiło to gwałtownie i całkowicie. Tam, gdzie niegdyś lśniły czarne pukle, teraz błyszczało sklepienie łysiny. Mocna, wyraźnie zarysowana linia podbródka złagodniała dzięki naros­ łym fałdom, ale czarne oczy Ericha pozostały przenikliwe i wciąż miały zdolność natychmiastowego przechodzenia od ciepłego, pieszczotliwego spojrzenia w groźny, karcący wzrok. Także usta Ericha Leara zachowały swój zmysłowy kształt, a on sam wciąż palił to samo: mocne, cienkie, tanie czarne cygara, które wydzielały nieprzyjemną woń. Następnego ranka po kolacji, na której lepiej poznał nową synową, Erich wezwał Jacka do swego gabinetu. Gestem ręki wskazał mu kanapę, a sam usiadł za biurkiem w ogromnym fotelu z wysokim oparciem, który miał onieśmielać każdego rozmówcę. Zapalił cygaro; czarny dwurzędowy garnitur obsypany był już popiołem. - Zamierzałem wczoraj wieczorem wziąć cię na stronę i powiedzieć parę słów o twojej młodej żonie, ale nie było sposobności. Zatem teraz... Chyba nie muszę ci mówić, że nie byłem zadowolony, gdy obwieściłeś zamiar poślubienia jakiejś szikse. Na dodatek szikse z Bostonu! Czegóż brakowało tym wszystkim naszym własnym gotowym do zamęścia dziewczętom? Mam na myśli te, którymi chciałem cię zainteresować. Zmysłowe, pulchne, posażne panny, wyuczone przez matki na dobre żony... Ta zaś, którą wybrałeś... Cóż, jest gładka, ułożona... bystra, może nawet zbyt bystra. Dwa razy sprzeciwiła ci się wczorajszego wieczoru. - Kimberly jest inteligentna, szanuję jej poglądy. Nie zawsze się z nimi zgadzam i nie zawsze je akceptuję, ale je szanuję. Erich Lear machnął ręką. - To nieistotne. Ale jaką okaże się żoną? Pragnąłem, byś miał żonę równie wobec ciebie uległą, jak twoja matka była pokorna wobec mnie. Ta gojka z Bostonu nie ulegnie nikomu; ani tobie, ani mnie, ani komukolwiek. Strona 12 MAGNAT 15 Jest dobra w łóżku? Obciąga ci? Kobieta musi się nauczyć go odsysać... i lubić to. - Byłbym wdzięczny, gdybyś mówił o mojej żonie z większym szacunkiem - odezwał się Jack z powagą. - Szacunek... Już zacząłeś, i będziesz ją szanował przez resztę swego życia. Cóż, stało się. Przypuszczam, że Kim jest w porządku; że może się okazać w porządku... - Proszę, nie nazywaj jej Kim, jak to robiłeś wieczorem. Ma na imię Kimberly i nie lubi gdy zmieniać to na Kim. - Zatem już cię nauczyła co lubi, a czego nie lubi. A czy także dobrze wie, co ty lubisz lub czego nie lubisz? Jack doszedł do wniosku, że trzeba nadać lżejszy ton tej rozmowie i uśmiechnął się do ojca. - Mam coś, co jej się podoba. - Tak, wyobrażam sobie. Twoja matka i ja byliśmy tym zadziwieni. A poza tym, co jeszcze w tobie szanuje? - O co ci chodzi? - Jack westchnął głośno. - Do czego zmierzasz? Erich wypuścił z cygara gęsty obłok dymu. - Słyszałeś kiedykolwiek o statku Keiserin Luise, który później nazywał się Erie? Odzyskałem z niego czterdzieści pięć tysięcy ton stali oraz kilometry ołowianych i miedzianych przewodów, a to jeszcze nie stanowi połowy wartości. Ten statek miał wspaniałą stolarkę, tony dębowego parkietu, kryształowe kandelabry, pozłacaną armaturę łazien­ kową, windy, klatki schodowe. W minionych latach takie rarytasy nam umykały, bo nie umieliśmy ich docenić i pozwalaliśmy wywozić je dostawcom. Nie przyjmuję od dostawców ofert na tę robotę. To będzie twoje zadanie w przedsiębiorstwie. Chcę, żebyś się przeszedł po statku, zrobił spis inwentarza i wycenę. Z twoim doskonałym harwardzkim wykształceniem i wyrobionymi upodobaniami, jakich nabrałeś w Bos­ tonie, będziesz wiedział, co ma jakąś wartość, a co nie i odróżnisz dobry materiał od szajsu i tandety. Oto twoje zadanie: odzierać te stare liniowce z ich skarbów, znajdować zbyt na luksusowe przedmioty i sprzedawać to wszystko. Jeśli uważasz, że status handlarza złomem jest poniżej twojej godności, możesz zostać dealerem antyków. - Ojcze... - Zrobię cię wiceprezesem z dochodem tysiąca dolarów na tydzień. Dam ci sekretarkę, która się pieprzy i ssie. Musisz mieć trochę czasu, żeby znaleźć dom i się urządzić, ale potem chcę, abyś udał się na pokład tego statku i... - Ojcze! Nie zamierzam wchodzić w ten interes i nie przyjmę żadnej wiceprezesury. Interesuję się całkiem inną dziedziną przedsiębiorczości. Strona 13 16 HAROLD ROBBINS - Ach tak? A cóż to za dziedzina? - Kupuję stację radiową. Erich przez chwilę wpatrywał się w cygaro, a potem cisnął je przez cały gabinet, aż od spadających iskier dywan zatlił się w dwóch miejscach. Jack nie wstał, by zdusić ogień. Siedział spokojnie i patrzył, jak ojciec wylewa na płomienie wodę z karafki. - Nie masz pieniędzy, by kupić stację radiową - odezwał się Erich mrukliwie. - Jeśli przyjechałeś tutaj, by prosić mnie o pożyczkę... - Mam pieniądze. - Te, które zostawiła ci babcia. Zamierzasz utopić wszystko, co masz w... - Nie muszę tego robić. Pan Wolcott tworzy korporację, która kupi tę stację. Daje Kimberly i mnie pakiet akcji i możliwość zakupienia większej ilości udziałów. - Chcesz więc pracować dla teścia? Jakiż mężczyzna tak postępuje? - A jakim byłbym mężczyzną, pracując dla ciebie? - odparował Jack. - Byłbyś synem założyciela przedsiębiorstwa, moim następcą, przy­ gotowującym się do objęcia firmy, kiedy nadejdzie czas! - Mam zamiar objąć tę stację natychmiast. A może także inne, jeśli potrafię sprawić, by ta zarabiała pieniądze. - Radio! Jak twój brat Lu... - Wiem; Luftmensch. Lekkoduch. No dobrze, Bob jest głupcem, ale nawet on rozumie, że są na świecie ciekawsze rzeczy niż handel złomem. - Ten handel złomem nie poniżał pana profesora Lehrera, ale... Och, rozumiem. Jest poniżej godności państwa Wolcottów z Bostonu i obraża cześć „najwspanialszej debiutantki roku 1929". Ależ tak, znam się na tym. Ta cizia... wyobrażam sobie... wątpi, by taki handlarz starą blachą w ogóle znał pojęcie „bostońska debiutantka". - Ostatni raz nazwałeś moją żonę cizią. - Będę ją nazywać, jak zechcę! Jack wstał. - Do widzenia, ojcze. Erich uniósł głowę wysoko. - Mój synu... Pieprz tę szikse! - Już to robię. Jest w ciąży. Ojciec rzucił mu groźne spojrzenie. - Jeśli teraz stąd wyjdziesz, już nigdy mnie nie zobaczysz. - Zegnaj, ojcze. Strona 14 ROZDZIAŁ DRUGI 1. - 1931 Ich dom nie był okazały, ale miał dawną klasę i wdzięk. Jack i Kimberly byli z niego dumni. Położony przy Chestnut Street, nieopodal Domu Kwakrów, był jednym z sześciu domów z czerwonej cegły, stykających się bocznymi ścianami. Wybudowano je w 1832 roku dla dwóch spowinowaconych rodzin: Hallowellów i Lowellów, aby starsze generacje mogły mieszkać w bliskim sąsiedztwie z młodszymi i bez trudu kontrolować ich życie. Sto lat deszczu i wiatru - oraz ekspansywne pnącza bluszczu, które od czasu do czasu należało wycinać - złagodziło surowe linie starych murów. Nocami zaś zielonkawy blask spod osłon gazowych lamp wiszących po obu stronach wszystkich drzwi sprawiał, iż wyglądały osobliwie przyciągające Pokoje nie były duże, ale wystawnie umeblowane niemal wyłącznie antykami. Matka Kimberly, znalazłszy ten dom, zasugerowała, żeby go kupić z całym wyposażeniem. Kiedy Kimberly i Jack wyjechali do Kalifornii, pani Wolcott dopilnowała posortowania i wywiezienia ubrań oraz innych rzeczy osobistych zmarłego właściciela, zatrzymując jedynie meble, zasłony oraz dywany, które natychmiast poddano profesjonalnemu czyszczeniu. Kupiła też nowe materace i nową pościel. Nadchodziła jesień, na dwa dni szeroko pootwierano wszystkie okna, aby dom dobrze się wywietrzył przed powrotem i osiedleniem się w nim młodej pary. Podczas pobytu w Kalifornii Jack wiedział o wszystkim, co się dzieje w Bostonie. Jego ojciec natomiast nigdy nie miał sposobności roz­ mawiania z nim, mimo że przebywał w Los Angeles. Jack zainwestował sześćdziesiąt tysięcy dolarów z zapisu swojej babci w kupno i renowację tego domu i była to dobra lokata. Taki dom, w tej dzielnicy Bostonu, zawsze - kryzys czy nie - znajdzie kupca. - A zatem zgadzasz się na świąteczne przyjęcie? - zapytała Kimberly, siedząc na łóżku i obserwując jak mąż ubiera się w strój wieczorowy. Strona 15 18 HAROLD ROBBINS - Tak. Oczywiście. Zapraszała więcej gości niż zdołałoby się zmieścić w tym domu na jednym obiedzie: swoich rodziców, brata z żoną i siostrę z mężem oraz dwadzieścia małżeństw, z których część była jej przyjaciółmi, a część tylko znajomymi. Jack wiedział, po co to robi. Badała sytuację, by zobaczyć, kto teraz, gdy poślubiła Jacka Leara, przyjmie, a kto odrzuci jej zaproszenie. Wiedziała, że kilka osób, które zaprosiła, nie przyjdzie. Nie chcieli zaakceptować ani pojąć faktu, że Kimberly Bayard Wolcott wyszła za Żyda i to w dodatku za Żyda z Kalifornii, syna potentata złomowego! To przyjęcie miało być wyzwaniem, rzuconym w twarz bostońskiej śmietan­ ce towarzyskiej. Kimberly wstała i wyszła do łazienki, która w tym domu nie sąsiadowała z małżeńską sypialnią, lecz wchodziło się do niej z głębi holu. Jack wiedział, dlaczego. Płukała usta. Kilka minut temu klęczała przed nim i z zapałem obciągała mu laskę. Ciągnęła jak należy, jednak Erich nie musiał o tym wiedzieć. - Jak ci się zdaje, ile czasu spędzisz z tatusiem? - zapytała, wróciwszy z łazienki. - Powiedzmy, godzinę. Włożyła błękitną toaletową narzutkę i stała teraz przed mężem, pomagając mu zapiąć spinki. Jack umówił się z jej ojcem na drinka w klubowym barze, a później mieli zjeść kolację. Oto jeden z powodów, dla których ożenił się z Kimberly i jeden z powodów, dla których ona wyszła za Jacka: miała zrobić z niego dżentelmena. Kiedy jej się oświadczał, powiedział otwarcie, że ma nadzieję, iż zgodzi się stworzyć z niego takiego mężczyznę, jakiego chciałaby za męża, a jakim on z pewnością jeszcze nie jest. Myśl, iż została poproszona o wykreowanie nowego mężczyzny zaintrygowała ją, jak przyznała, i w końcu zgodziła się zostać żoną Jacka. Pozostałych powodów mógł się domyślać. Miał wtedy pół miliona dolarów i wysokie aspiracje. Zrobił na Kimberly wrażenie jako człowiek niezwykle ambitny, oszołomił ją także niezależnością i chęcią wyrwania się ze swojej okropnej rodziny. Była też zafascynowana - gdy tylko znalazł się w jej rękach -jego „kogutem", co było określeniem, jakie sama wybrała. Uparcie twierdziła, że jest jedynym, jakiego w ogóle kiedykol­ wiek widziała, ale Jack sądził, że musiała mieć jakieś podstawy do porównań (rzeźby w Muzeum Sztuk Pięknych?), skoro tak szybko poznała się na jego wyjątkowości. Jedynie mgliście pojmował inny powód, dla którego pociągał tę śliczną dziewczynę. Jack Lear wyczuwał, choć w istocie nie uświadamiał Strona 16 MAGNAT 19 sobie, że cechuje go szczególna, osobliwa charyzma. Widział, że ta jego cecha niekiedy działa, ale jeszcze niezupełnie nauczył się ją doceniać i wykorzystywać. Prawda wyglądała tak, że ludzie byli skłonni go lubić. Teraz zastanawiał się nad sposobami wyzyskania tego przymiotu. Tak czy inaczej, Kimberly ochoczo przyjęła zachętę Jacka do uczynienia zeń dżentelmena z prawdziwego zdarzenia. Czasami czuł, że będzie musiał za to zapłacić. Dzisiejszego wieczoru miał wyjść nie tylko we fraku lecz również założyć pelerynę oraz jedwabny kapelusz i nosić laseczkę. Wiedział, że właśnie tak będzie ubrany zarówno jej ojciec jak i pozostali mężczyźni w klubie, stwierdzał jednak, iż nie czuje się swobodnie w takim rynsztunku. Do bostońskiego Common Club przyjęto zięcia Harrisona Wolcotta, nie zaś Żyda z Kalifornii. Podejrzewał, że teść odwiedził kilku dłużników, by uzyskać dla niego miejsce w tym klubie. Nie był to bynajmniej klub najznakomitszych dżentelmenów Bostonu, ale mimo to był klubem dżentelmeńskim i przynależność do niego oznaczała wejście w krąg najlepszego bostońskiego towarzystwa. Zmierzając ulicami brukowanymi cegłą równie wiekową, jak te z której zbudowano jego dom; gdzieniegdzie pozieleniałą i śliską od mchów, zauważył, że nie jest jedynym mężczyzną odzianym w wieczoro­ wy strój. W klubowej szatni zostawił kapelusz, pelerynę i laskę, a potem szerokimi schodami pokrytymi dywanem wszedł na piętro. Wraz z wprowadzeniem prohibicji tam właśnie, na piętro, przeniesio­ no bar. W razie wizyty agentów prohibicyjnych ktoś czuwający na dole przy schodach mógł nacisnąć guzik i wtedy w barze rozbrzmiewał alarm. Zanim agenci wspięliby się na schody, wszystkie trunki stojące na blacie baru wlano by do wiader, a wiadra opróżniono by do zlewu. Agentów spotkałyby wrogie spojrzenia dżentelmenów sączących napój imbirowy lub lemoniadę. To się jednak nigdy nie zdarzyło. Prohibicja mogła całkowicie odmieniać alkoholowe nawyki tych prostaków ze środkowego wschodu Ameryki, ale bostońskim braminom i bostońskim Irlandczy­ kom zalecała jedynie znikome korekty. Harrison Wolcott siedział przy barze ze szklaneczką whisky. - Witaj, Jack. Szkocka? Jack skinął głową, a barman sięgnął po butelkę z gablotki za barem. - Jak się miewa przyszła mamusia? - Doskonale - odparł Jack. - Kiedy dokładnie się to stanie? - Sądzimy, że w połowie kwietnia. - Ta ciąża wciąż nie jest jeszcze duża - zauważył Harrison Wolcott. Strona 17 20 HAROLD ROBBINS - Kimberly jest drobna. Lekarz uważa, że nie powinna przybrać na wadze więcej niż to konieczne. - No cóż, a zatem... Harrison Wolcott był pogodnym, nieskrępowanym, pewnym siebie człowiekiem, którego wiara we własne siły umocniła się, kiedy wielki kryzys prawie go nie dotknął. Jego przedsiębiorstwo zbrojeniowe, Kattering Arms Inc., działało wydajnie w latach 1914 - 1919 i przyniosło olbrzymie zyski. Był na tyle przewidujący, że w latach 1919-1920 drastycznie zawęził produkcję, ograniczając przedsiębiorstwo, by dostar­ czało tylko wąskiemu gronu odbiorców wysokiej jakości broń myśliwską. Wraz z nadejściem wielkiego kryzysu ten rynek zmniejszył się nieznacz­ nie. Różni magnaci i ważniacy wciąż cenili jego karabiny i w roku 1930 kupili ich mniej więcej tyle samo, co dwa lata wcześniej. Najważniejsze było to, że Harrison Wolcott inwestował zachowawczo i zmiennie. Wartość jego akcji stanowiła nie więcej niż połowę ceny z roku 1929, ale był zadowolony, że lokaty są solidne i trzymał je. Skończył dopiero pięćdziesiąt lat, ale włosy mu posiwiały. Miał czerstwą cerę, jasnoniebieskie oczy, szerokie usta i kwadratowy pod­ bródek. Był, krótko mówiąc, przystojnym mężczyzną. - Jak tam lekcje brydża? Kimberly mówi, że masz do niego prawdziwą smykałkę. Jack roześmiał się szeroko. - Nauczyłem się nie przebijać asa mojego partnera. - Kimberly powiada, że zrobiłeś większe postępy. - Kimberly jest entuzjastką. - Nie pytam, jak się mają sprawy w WCHS. Ufam, że usłyszę o nich wtedy, kiedy zechcesz mi opowiedzieć. - Sądzę, że wszystko idzie całkiem dobrze - odparł Jack. - Uczę się tego biznesu i, rzecz dziwna, zasady, których się nauczyłem, studiując na Harvardzie zarządzanie przedsiębiorstwem, wydają się mieć zastosowanie. - Przyjęcie tej dziewczyny sprawiło, że twój Poranny Show jest jeszcze bardziej popularny. - Tak, Betty to cenny nabytek. Jest prawdziwie zabawna. - Ja sam pękałem ze śmiechu, gdy powiedziała: „Ależ nie, Alice nie mogła być zdenerwowana. Przecież ona nawet nie ma m ę ż a ! " . - Dostaliśmy kilkanaście listów i telefonów twierdzących, że to było zbyt ryzykowne - rzeki Jack. - Interesuje mnie twoje twierdzenie, że WCHS ma wierniejszych słuchaczy niż inne stacje w Bostonie. Zmusić agencję Langdona i Lebent- hala, żeby się podpisali pod takim wynikiem, to było mistrzowskie posunięcie. Twoi reklamodawcy... Strona 18 MAGNAT 21 - Sfałszowaliśmy go trochę - powiedział Jack z szelmowskim uśmiechem. - Zatrudniliśmy ich tylko po to, by wysyłali akwizytorów. Nie prosiliśmy ich, żeby zestawiali wyniki. Sami to zrobiliśmy. - Ale zachęcałeś swoich reklamodawców, by działali rozważnie. - Zestawiliśmy wyniki i okazało się, że jesteśmy na trzecim miejscu, więc wzięliśmy połowę tych, które wskazywały na inne stacje i wrzuciliś­ my je do pieca. Pozostałe opowiadały się za naszą i każdy kto chce może je zobaczyć. - Langdon i Lebenthal...? - Zrobili to, za co im zapłacono. Jak dotąd nikomu nie przychodzi na myśl, by zapytać, kto zestawiał wyniki. Wolcott zmarszczył brwi. - Lepiej bądź ostrożny, mój chłopcze. Taka rzecz może cię zruj­ nować. Jack się uśmiechnął. - Jak brzmi to stare porzekadło: ,,Do odważnych świat należy"? Nieśmiali nigdy nie osiągali zysków. Nie przysparza ich też wysoki poziom etyczny. Czegoś się nauczyłem od mojego ojca. - Zachowaj to w sekrecie. - Tylko trzech ludzi o tym wie - odparł Jack. - Ty jesteś tym trzecim. Harrison Wolcott uśmiechnął się i dał znak barmanowi, by ponownie napełnił ich szklaneczki. - Czuję, że zamierzasz zyskać powodzenie w biznesie. - Właśnie to mam na myśli. Wolcott rozejrzał się dokoła. - Jack... chcę pomówić z tobą o sprawie bardzo osobistej. Jack skinął głową. - A więc... cóż... jestem przekonany, że Kimberly to wspaniała dziewczyna. Ale ona jest też, jak sam powiedziałeś, drobniutka. Powie­ działbym: delikatna. Jej matka i ja niepokoimy się o ciążę Kimberly. Drobniutkie dziewczęta czasami... cóż, wiesz co chcę powiedzieć. Byliście małżeństwem bardzo krótko, zanim zaszła w ciążę. I to jest wspaniałe. Mam jednak nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, iż czasami mężowskie prawa małżeńskie muszą być zawieszone na pewien okres, żeby dziewczyna nie była okaleczona. - Rozumiem. Wolcott włożył rękę do kieszeni i znalazłszy jakąś wizytówkę, przesunął ją ku Jackowi. - Oto numer telefonu pewnej dziewczyny, na której dyskrecję możesz liczyć, gdybyś chciał skorzystać z jej usług. Ma bardzo nieliczną klientelę; jedynie kilku biznesmenów. Spodziewam się, że zapłacisz jej szczodrze. Strona 19 22 HAROLD ROBBINS Jack włożył wizytówkę do kieszeni, nawet na nią nie patrząc. - Doceniam to - rzekł - ale wątpię, czy do niej zatelefonuję. 2. Jack i Kimberly wrócili z kolacji o wpół do jedenastej. Zjedli krwisty befsztyk w jakiejś spelunce na północnym brzegu rzeki, gdzie właściciel bez żadnych obaw serwował gościom prawdziwego i wybornego burgun­ da. Kimberly wypiła półtora kieliszka, chociaż generalnie zrezygnowała z alkoholu aż do urodzenia dziecka. Zanim przyszedł do niej do łóżka, włączył radio, nastawiając je na stację WCHS, która dzięki linii telefonicznej i połączeniom napowietrz­ nym nadawała muzykę w wykonaniu orkiestry tanecznej grającej w „Cop- ley". Cisnął na bok piżamę i położył się nago. Kimberly nie zdjęła delikatnych jedwabnych majteczek ani pasa i pończoch. Pieścili się i pobudzali, aż się rozpaliła. - Chcesz tego, prawda? - zapytała spierzchniętymi ustami i uśmiech­ nęła się czule na widok jego pulsującego członka. Z całą powagą przyjął to, co teść powiedział mu tego wieczoru w barze. Nie powiedział tego Harrisonowi, ale od kilku tygodni ani nie leżał na Kimberly, ani nie penetrował żony głęboko. Jej lekarz orzekł, że lepiej tego nie robić. Miała drobną budowę i choć wydawało się nieprawdopodobne, by mogli uszkodzić płód, nie było to niemożliwe, gdyby kochali się zbyt energicznie. Eksperymentowali więc z innymi sposobami, na przykład „na pieska", ale nie dawało im to pełnej satysfakcji. Jack skinął głową. Chciał tego. - Maleńka, czy zechciałabyś popełnić ten straszy i obrzydliwy występek przeciwko naturze jeszcze raz? Przypuszczam, iż dla ciebie nie znaczy on wiele, ale dla mnie jest wszystkim. - Dwa razy w ciągu jednego dnia? - zapytała z ledwie widocznym uśmiechem. - Ten pierwszy był taki szybki... - ...i smakował jak czosnek - powiedziała. - Jeśli mam wysysać twoje soki, musisz skończyć z czosnkiem. - Przysięgam, że nigdy więcej go nie dotknę. Z drugiej strony, jakaś niewielka odmiana smaku mogłaby... Z rozdrażnieniem potrząsnęła głową. - Czekolada, brandy, befsztyk i burgund. Ale nie czosnek! Strona 20 MAGNAT 23 - Zgoda! Załatwione! - To dobrze. Pochyliła twarz ku podbrzuszu Jacka i zaczęła lizać. Nauczyła się, że branie go do ust i pieszczenie w górę i w dół zaciśniętymi ustami doprowadza Jacka do finału szybko. Wiedziała też, że nie zawsze lubił być przywodzony do końca pospiesznie. - To potrwa całą noc - wyszeptała, szeroko otwierając oczy i po­ trząsając głową. Jack wygiął się w łuk i zamknął oczy. - Nie muszę iść rano do rozgłośni. Pochyliła głowę jeszcze niżej i zaczęła lizać jego mosznę. - Gdyby dwa lata temu ktoś mi powiedział, że pewnego dnia zagłębię twarz w krocze jakiegoś mężczyzny i będę lizać jego jądra, nazwałabym go wariatem. - Gdyby dwa lata temu ktoś mi powiedział, że Najpiękniejsza Bostońska Debiutantka Roku 1929 będzie w roku 1931 lizać moje jądra, nazwałbym go oszalałym optymistą. - Mamusia i tatuś nie wychowali mnie na ciągutkę. - Pragnę szczerej odpowiedzi na szczere pytanie, kochanie - rzekł Jack. - Lubisz to, prawda? Przynajmniej trochę. Podniosła wzrok i uśmiechnęła się. - Cóż... to nabyte upodobanie. Kiedy spróbowałam pierwszy raz, wydawało mi się, że chyba zwymiotuję. - Pamiętam. Pamiętał dokładnie. Zasugerował to nieśmiało, lękając się by jej nie urazić, a jeszcze bardziej obawiając się, że pomyśli, iż jest to propozycja, którą może złożyć tylko jakiś lubieżny kalifornijski Żyd, a nie dżentelmen, jakim miał zostać. Najpierw pocałowała go przelotnie zmierzając w dół masztu, potem bardziej zdecydowanie ku szaraworóżowym jądrom. Podniosła wzrok i uśmiechnęła się nieśmiało, a on szepnął, by polizała. I zrobiła to. Wtedy, robiąc to pierwszy raz, mocno zacisnęła usta przed wytrys­ kiem, pewna że smak spermy musi być obrzydliwy i przyprawiający o mdłości. Spływała jej więc po wargach i z brody kapała na piersi. Bez żadnej sugestii wzięła kroplę na palec i umieściła na języku. Potem oblizała wargi i roześmiała się. Nie zwymiotowała. Nigdy nie zwymiotowała. Zakneblowała się kiedyś, gdy za bardzo pochyliła głowę i wzięła go zbyt głęboko do gardła. Później wiedziała już, jak go tam umieszczać i gdzie zatrzymać. Najbardziej urocza debiutantka 1929 roku. Rodzice nie przyprowadzi­ li ją na doroczny Kotylionowy Bal Debiutantek, ale sami wydali na jej