14998

Szczegóły
Tytuł 14998
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14998 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14998 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14998 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Anna Mazurkiewicz Kaja Perkowska nad oceanem Okładka: Ewa Pauzewicz Redaktor: Wanda Pilawska Opracowanie graficzne, montaż elektroniczny i nadzór techniczny: Witold Pauzewicz Korekta: Teresa Zielińska ISBN 83-904937-0-5 Text© Copyright by Anna Mazurkiewicz & Kaja Perkowska Warszawa 1995 Wydanie I 1995 Druk: OWP „Taurus", Warszawa, ul. Dantego 1/25 'i 1ł ,,<<<"' LIST PIERWSZY Hej, hej Misiu daleka! To ja, twoja przyjaciółka. Doleciałam i teraz jestem na drugim końcu świata! Czy ty w ogóle masz pojęcie, jak taki drugi koniec świata jest daleko? Po 22 godzinach podróży mam wątpliwości, czy wy tam, na tym pierwszym końcu, naprawdę istniejecie. Tak bym sobie teraz właśnie z tobą pogadała, a tu nic z tego. Spróbuję jednak tym się nie przejmować i gadać listownie, tak jakbyś ty siedziała tutaj obok. Pociesza mnie jedynie, że nie możesz mi jak zwykle przerwać w pół zdania. A więc siedź milcząco i słuchaj. Kiedy żegnałam się z wami na warszawskim lotnisku, byłam jak w gorączce. Mama i babcia płakały, a ja sama się sobie dziwiłam, że nie czuję ^^,. przygnębienia z powodu rozstania. Powiem ci szczerze, nie mogłam się doczekać, kiedy będę w samolocie i zacznie się wreszcie moja wielka przygoda. Marzyłam o tym wyjeździe wystarczająco długo. Dwanaście lat to kawał czasu. Tyle razy w 4Ы*ЩЙ g# ЦЗ&-' #* wyobraźni wsiadałam do tego samolotu, tyle razy już żegnałam się z wami, że kiedy to w końcu nastąpiło, byłam uodporniona dostatecznie i na łzy babci, i na pouczenia ciotki Dzidki, i na niepokój mamy. Pamiętasz, jak ostatniego wieczora siedzieliśmy u mnie: ty, ja, Słoń, Gocha, Słoma z Ma-riolką. Mówiliście, że mam fajnie, bo przez rok będę chodzić do amerykańskiej szkoły. Że nauczę się języka, że zobaczę te wszystkie cuda znane z filmów. Temat mojego ojca jakoś ominęliśmy. W tej całej przedwyjazdowej krzątaninie jakby zszedł na dalszy plan. A przecież, tak naprawdę, jechałam właśnie do niego. I dopiero w samolocie zaczęło to do mnie docierać. Jadę do ojca, do Ameryki. Boże! Ja jadę. Ja do ojca. Ja do Ameryki. Do jakiego ojca? Leciałam wreszcie do mojego zaradnego tatusia. Kiedy samolot oderwał się od płyty lotniska, nagle poczułam, że odrywam się od samej siebie i mam szansę stać się kimś zupełnie innym. Jeszcze nie wiedziałam kim, ale przeczuwałam, że ta zmiana może nastąpić właśnie u progu Wielkiego Świata, w który wlatywałam z prędkością odrzutowca. To dziwne uczucie towarzyszyło mi jeszcze we Frankfurcie, gdzie musiałam przesiąść się do innego samolotu. Nagle wydałam się sobie niesłychanie śliczna i elegancka w tych nowych spodniach koloru rozbielonych poziomek, które razem kupowałyśmy, i z tą trwałą ondulacją na łbie, zakręconą przez ciotkę Dzidzię. Lekkim krokiem wędrowałam za stewardesą długimi i jakoś inaczej pachnącymi korytarzami, wśród okropnie zagranicznego tłumu, do czekającego na mnie międzykontynentalnego odrzutowca, którym miałam odlecieć do Seattle. Czy to nie brzmi jak bajka albo jak powieść z życia wyższych sfer? Nawet mój stary szkolny plecak przerzucony przez ramię wydawał mi się inny z chwilą, kiedy o-trzymał wielko światowy tytuł bagażu podręcznego. Niestety, kochana, to samopoczucie nie utrzymało się długo. Opuściło mnie bezpowrotnie już przy pierwszych turbulencjach — dzikich podskokach, jakie niespodziewanie zaczął wykonywać samolot. Pod wpływem tych turbulencji, ze ślicznej królewny został wytrzęsiony koszmarny Kopciuszek. I to, niestety, w czasie posiłku. Nagle poczułam, że cały żołądek z jego znakomitą zawartością mam w gardle! Siedziałam na środkowym miejscu, między dwoma biznesmenami wracającymi z Frankfurtu do Stanów. Biznesmeni raczyli się właśnie deserem, którego już chyba nie dokończyli. I wtedy poznałam Johna Knota. A właściwie nie wtedy, tylko zaraz potem. Najpierw, przy pomocy stewardesy, która przybrała sztucznie życzliwy wyraz twarzy, pokrywający absolutne obrzydzenie, jako tako doprowadziłam się do porządku. Cały czar wielkiej przygody jednak prysnął. Szczególnie kiedy ujrzałam swoje odbicie w zwierciadełku samolotowego wychodka: moja zielonkawa cera wyraźnie kontrastowała z jaskrawo czerwonym nosem (dlaczego on zawsze czerwienieje, kiedy jestem zdenerwowana?), włosy stały się strzępiastym stogiem siana, a na dodatek, na brodzie wyskoczyła mi krosta. W takim atrakcyjnym opakowaniu wiozłam na amerykański kontynent moje wyrafinowane poczucie humoru i kupę innych, przymiotów, niestety, niewidocznych na pierwszy, a nawet na drugi rzut oka. Najchętniej spędziłabym w tym kiblu resztę podróży. Zaniepokojona stewardesa zaczęła jednak dobijać się do drzwi i musiałam opuścić moją pustelnię. Wyobrażasz sobie, w jakim nastroju za-siadłam ponownie między moimi biznesmenami. A tu nagle, jeden z nich, którego nazwałam w myślach „Bulwa", jak nie wrzaśnie mi do ucha: — A witojcie! Toć siedzim tu i siedzim, a ja nie wiedzioł, że wy rodaczka. Dopiero jak obaczyłem ta buk, co wy ją czytoli, to jo wim, że wy z Polski. Aż mną rzuciło z powodu tego wstrząsającego języka. A Bulwie oczka śmieją się z uciechy. — A, bo wicie, moje dziady som z Polski, a ja jeszcze nie byłek, chocia ja trawel e lot tu Jurop. Na takiej konwersacji upłynęło mi siedem godzin lotu, w ciągu których poznałam całe dzieje rodu Knotów, bo tak się nazywa mój nowy znajomy. John Knot jest naprawdę poważnym biznesmenem, człowiekiem wykształconym i na stanowisku, a mówi tak, jakby żywcem wylazł z „Chłopów" Reymonta. Knot gadał i gadał, a mnie się straszliwie zachciało spać po tych wszystkich środkach, jakie zaaplikowała mi stewardesa. Kiedy znowu zaczęłam kontaktować, dolatywaliśmy do Seattle. I wtedy poczułam, że się boję. Mówię ci, tak się zestresowałam, że najchętniej wracałabym do domu. Samolot kołował już jednak nad miastem. Bulwa chyba zauważył, że coś się ze mną dzieje, bo przyglądał mi się badawczo. Czułam w tej chwili, że bliższy mi ten cały Knot niż... Z przerażeniem myślałam, że za chwilę zostanę w tym obcym świecie zupełnie sama. Bulwa jakby odczytał moje myśli, bo wyjął swoją wizytówkę: — Gdy bedzieta w potpzebie, zawsze możeta sie do mnie zwracoć — powiedział. Po drugiej stronie napisał mi adres swojego ojca, który też mieszka w Portland, czyli tam, gdzie jadę. Trochę mnie to podniosło na duchu, choć tak naprawdę nie sądzę, żebym go jeszcze kiedyś w życiu spotkała. Misiu, muszę już kończyć, ciąg dalszy nastąpi. /Caś£a Odłożyłam list. Szedł tydzień. Szybko jak na list nad oceanem. Sięgnęłam po flamaster i machinalnie napisałam na kopercie jedynkę. Może tak naprawdę wcale nie jestem bałaganiara i mam w sobie zadatki na pedantkę? Nie myślałam o Kaśce przez te siedem dni. Odczułam nawet pewną ulgę, że wreszcie znikła nam wszystkim z oczu. Przez całe wakacje o niczym innym się nie mówiło, tylko o jej wyjeździe do Stanów. Ciągała mnie za sobą po sklepach, przymierzała te poziomkowe spodnie i pytała wciągając brzuch: — No i co, Miśka, prawda że niezłe? — Mhm — potakiwałam, bo po co miałam jej mówić, że spodnie są dwa numery za małe. Asystowałam przy kręceniu trwałej przez ciotkę Dzidkę, wybierałam jakieś koszmarne cepeliowskie bieżniki dla tatunia, jeździłam z nią do banku po dolary. Kaśka nie sypiała już dwa tygodnie przed podróżą, bolał ją brzuch, mdliło ją i drapało w gardle i w dodatku codziennie serwowała mi komunikat o stanie swojego zdrowia. W końcu uparła się, żebym odprowadziła ją na lotnisko, chociaż ja wolałam, żebyśmy pożegnały się w domu. Ale ona miała nadzieję, że przy mnie te jej trzy kobiety nie wpadną w histerię. Oczywiście, i tak wpadły, działy się rozdzierające sceny. Złość mnie wzięła, bo przecież Kaśka jechała zobaczyć kawał świata, takiego jaki ja oglądam tylko w telewizorze. Powinny się cieszyć, że przed ich ukochaną Kasiunią otwiera się taka szansa. Czego tu ryczeć? 9 A już najbardziej szlochała ciotka Dzidzia, stara panna, z taką samą trwałą na głowie, jaką zafundowała swojej ukochanej siostrzenicy. Jeszcze w ostatniej chwili przypomniała Kaśce, że jak zawali trzecią klasę, to za rok, na pewno nie zda matury. Ładna pociecha przed odlotem! Patrzyłam z zazdrością, jak Kaśka podchodzi do stanowiska odprawy podróżnych, jak znika z tym swoim starym ohydnym plecaczkiem, jak macha nam ręką na pożegnanie, jak odgarnia dłonią te loczki ciotki Dzidki. Kaśka, moja przyjaciółka od urodzenia. Wszystko o niej wiem, jest dla mnie przezroczysta jak słoik po dżemie. Odpoczywam wreszcie od mojej przyjaciółki Kasi. Nie odpiszę jej dzisiaj. Tak naprawdę nie mam nawet o czym pisać. Nic się nie wydarzyło, nawet nikt do mnie nie telefonował. Do końca wakacji jeszcze dziesięć dni. Żar leje się z nieba, więc prawie nie wychodzę z domu. Wczoraj wieczorem nie mogłam wytrzymać w tych betonowych ścianach i zbiegłam na dół. Żałowałam, że nie mam psa, bo przynajmniej musiałabym go wyprowadzać. Ale mama nigdy się na psa nie zgodziła... Był raz taki moment, że prawie uległa. Ruda jamniczka sąsiadów z parteru miała szczeniaczki, więc chodziłam po mieszkaniu i jęczałam, że chcę psa. I wtedy pani Genia, która u nas sprząta, powiedziała: — Albo ja, albo pies. No i mama, oczywiście, wybrała panią Genię. - Wiesz przecież, jak nam jest potrzebna - skomentowała. Kogo obchodziło, że mnie potrzebny był właśnie jamnik? Szłam powoli osiedlową uliczką i nagle stanęłam jak urzeczona. Na granatowym niebie powoli zakwitały kolorowe fajerwerki. Nie zwykłe race, jakich pełno każdego sylwestra, ale prawdziwe sztuczne ognie, rozpryskujące się na całym niebie. Ot, tak, bez okazji, bo przecież 21 sierpnia nie daje ku temu żadnych powodów. Przez dziesięć minut byłam prawie szczęśliwa. Siedzę teraz i gapię się w okno Jarka. Mieszka dwa piętra niżej, w budynku naprzeciwko, więc całe jego mieszkanie widzę 10 jak na dłoni. On uczy się do późna, a biurko ma pod samym oknem. Nie znamy się, ale wiem od Marioli, że Jarek studiuje zarządzanie i marketing. Pewnie zostało mu jeszcze coś do zdania. No więc, czy mam pisać Kaśce o Jarku? Dawno do nikogo nie pisałam listów i już chyba nie wiem, jak się to robi. Moim narzędziem komunikacji jest telefon. LIST DRUGI Cześć Miśka! Dom ojca stoi nad brzegiem Oceanu Spokojnego. Z tarasu można podziwiać spienione fale, rozbijające się o wysokie, skalne wybrzeże. Przy domu jest niewielka zatoka z piękną plażą. Dom jest duży i bardzo wytwornie urządzony. Wszędzie białe dywany i... stop, nie będę ci już dalej opisywała, bo sama wiesz najlepiej. Przecież to ty znalazłaś „dom ojca" w jakimś zagranicznym magazynie. To był początek, moje marzenia o Ameryce. A na razie kołowaliśmy nad Seattle i uświadomiłam sobie, że tam na dole czeka na mnie on i że za chwilę nastąpi to, na co i ja czekałam tyle lat. Więc czego się boję? Ostatecznie jadę nie do obcego faceta, ale do własnego ojca. Nie, nie tak. Jadę do kogoś, kto jest mi zupełnie nie znany. Nieliczne pocztówki, które otrzymywałam w ciągu tych wszystkich lat, były przecież tylko grzecznościowymi pozdrowieniami. Zresztą ja też do niego nie pisałam. Mówił do mnie kiedyś: „Ty moja Pyziatko!" Boże, za chwilę przekona się, że do dziś jestem 12 Pyziatką. Ojca zauważyłam od razu. Wyglądał o wiele gorzej niż na zdjęciach, które mi kiedyś przysłał. Bardziej łysy, grubszy i jakby niższy. Spodnie jakoś głupio opadły mu poniżej brzucha i ciągle je podciągał. Wyglądał przy tym na mocno spłoszonego, co od razu podniosło mnie na duchu. Staliśmy naprzeciwko siebie i nie bardzo wiedzieliśmy, jak się przywitać. Czułam się zawiedziona. Me, nie tylko dlatego, że wyobrażałam go sobie inaczej. Byłam zawiedziona przede wszystkim tym, że nic nie czuję. Absolutnie nic. Myślałam, że może padniemy sobie z płaczem w ramiona, czy coś w tym rodzaju, wiesz, tak jak na filmach. Oczekiwałam, że to on wykona jakiś ruch w moim kierunku, że powie coś ważnego albo chociaż będzie miał łzy w oczach i to pozwoli mi się wzruszyć. Chciałam być wzruszona, chciałam się nawet popłakać. Ostatecznie miałam do tego prawo! Me popłakaliśmy się jednak. Ja uśmiechałam się głupkowato, a on przestępował z nogi na nogę. Pocałował mnie w policzek. Twarz miał mokrą od potu, więc się szybko odsunęłam. Potem zaczął coś mówić na temat bagażu i już było po przywitaniu. Z Seattle do Portland są jakieś dwie godziny drogi. W Portland też jest lotnisko i mogłabym tam dolecieć bezpośrednio, ale tato uważał, że się zgubię i lepiej, kiedy tę drogę odbędziemy samochodem. Me jestem pewna, czy chodziło o jego lęki, czy o dodatkowy koszt biletu. Kiedy wsiedliśmy do samochodu, zaczął się rozwodzić nad turystycznymi urokami stanów Oregon i Waszyngton. Jechaliśmy autostradą między górami i rzeczywiście było ładnie. Widocznie niedostatecznie wyraziłam entuzjazm, bo w końcu przestał mówić i zapadło głuche milczenie. Taka, wiesz, pełna napięcia cisza, w której każde z nas czuło się głupio. Przymknęłam więc oczy, wściubiłam nos w kąt siedzenia i udawałam, że śpię. Najwyraźniej odetchnął z ulgą. Potem zdrętwiał mi kark i musiałam się „obudzić". Ojciec zaproponował, że w najbliższym miasteczku pójdziemy do McDonald'sa na hamburgery. Mówił to takim tonem, jakby spodziewał się, że oszaleję z radości. — W Polsce też mamy McDonald'sy, a ja osobiście za hamburgerami nie przepadam — zmroziłam go. Podczas jedzenia rozmowa również się nie kleiła. Czułam, że chce mi coś powiedzieć i że nie bardzo wie jak. Misiu, czy ty wiesz, co on w końcu wydukał? On ma tu swoją — sama nie wiem, jak to nazwać — konkubinę, kochankę, panienkę, laseczkę? — Rozumiesz chyba, że hm, prawda, no, że nie mogłem być tak długo sam, że ta pani, to znaczy, tego, moja żona, no, prawie żona, że jest również Polką. Poznaliśmy się tutaj, oboje byliśmy samotni i postanowiliśmy być razem. Boże, jaka ja byłam głupia! Myślałam, że jak się spotkamy, to może on i mama... Przecież oni nawet rozwodu nie mają. Wyobrażasz sobie, w jakim byłam szoku, gdy wychodziliśmy z McDonald'sa. Me będziemy we dwójkę, a w trójkę. Ale go w tym momencie znienawidziłam. Rację miała ciotka Dzidka, gdy mówiła, że to drań, bo mamusię zostawił ze mną na pastwę losu, bo zażądał, żeby wybrała: albo on, wyjazd w nieznane i rozstanie z rodziną, albo do widzenia. Teraz i mnie zrobił w konia. Po co chciał, żebym do niego przyjechała? Po co pisał, że teraz znów będziemy razem? Łzy spływały mi po policzkach i nawet nie usiłowałam ich ukrywać. Mech wie, jak się czuję! On udawał, że nic nie widzi i znowu ględził o wulkanie, który tu jest pod nosem. I że zabiorą mnie na wycieczkę. Oni! On i jego kochanka. Do samego Portland nie odezwałam się już ani słowem. Marzyłam tylko o wannie i łóżku. „Ukochana" mojego taty okazała się dupiasto--siodłatym babskiem o przeciętnej urodzie. Me obejrzałabyś się za nią na ulicy. Me mam pojęcia, co on w niej zobaczył. Od wejścia zaproponowała mi, żebym mówiła do niej ty, czyli Lucyna. Oczywiście, już z góry postanowiłam odzywać się do niej bezosobowo i tylko wtedy, jeżeli będę naprawdę musiała. Zamierzam też ją ignorować. Ostatecznie kim ona jest dla mojego starszego? Ten cały mój przyjazd tutaj to z pewnością pomysł ojca. Może chce się od niej uwolnić i ja mam mu w tym pomóc? Me wierzę, żeby z kimś takim mógł być na stałe. Dla tej baby jestem niepożądanym gościem, to widać. Zaraz po przyjeździe chciałam im zakomunikować, że natychmiast wracam do domu. Potem jednak doszłam do wniosku, że nie dam się ponieść emocjom, tylko muszę na zimno kalkulować. Zobaczę, co jest do zobaczenia, wyduszę od kochanego tatusia trochę grosza, obkupię się za te wszystkie lata zaległych alimentów, podciągnę w angielskim i wio, z powrotem. Żadnych sentymentów. Zaraz poczułam się lepiej. A zatem, Misiu, dom ojca stoi... Me, nie nad brzegiem oceanu, ale między innymi domkami dosyć gęsto upchanymi jeden obok drugiego w osiedlu, które nazywa się West Hills. Jest drewniany i jak wszystkie tutejsze domki trochę przypomina barak. W środku wprawdzie jest duży i ma trzy łazienki, ale to taki amerykański standard, czyli nic nadzwyczajnego. Dostałam pokoik na pięterku, własnoręcznie dobudowanym przez ojca, z własną łazienką. A to by się mama zdziwiła, zawsze twierdziła, że ojciec ma dwie lewe ręce! Jestem w ten sposób trochę od nich odseparowana. I dobrze. Urządzenie tego domu jest bardziej niż skromne. Meble przypadkowe i stare. Albo im się nie przelewa, albo to ciułacze i skąpiradła. Samochody mają wprawdzie dwa, stare trupy, ale to też żadna nadzwyczajność, bo bez samochodu naprawdę bardzo trudno tu się poruszać. Pojęcia nie miałam, że to aż tak. O tym, żebym mogła gdzieś pójść sama, do sklepu, do kina, mowy nie ma. Jestem absolutnym więźniem osiedla. Mogę tylko krążyć po uliczkach między podobnymi do siebie domkami, podziwiać zadbane o-gródki i koniec. Dalej kończy się ulica, zaczynają autostrady, po których chodzić nie wolno. Kursuje jakiś jeden autobus, ale ojciec zapowiedział mi od razu, że o samotnych jazdach autobusem nie mam nawet co myśleć, bo to niebezpieczne. Wpadłam jak śliwka w kompot. Śródmieście, czyli jak oni mówią, Downtown, oddalone jest od nas o 15 minut jazdy autostradą i to jest podobno niedaleko. Tylko w śródmieściu są te wieżowce, z którymi często kojarzy się USA. Poza nimi wszystko jest parterowe albo najwyżej jednopiętrowe. Nie ma też dzielnic z blokami, do jakich przywykłam. A te śródmiejskie szklane wieżowce to przede wszystkim banki, urzędy, hotele i domy towarowe. Są też i takie, w których mieszczą się apartamenty dla zamożnych i do tego samotnych osób. W gorszych blokach śródmieścia żyje biedota. Rodziny, nawet te średnio zarabiające, mieszkają w suburbs, czyli w lepszych lub gorszych dzielnicach domków. Jak się zdążyłam zorientować, do śródmieścia jeździ się rzadko, bo nie ma po co. Przy każdej dzielnicy domków jest zespół sklepów, banki, pralnie, zgrupowane razem w centrum. W takiej jednak odległości, że konieczny jest dojazd samochodem. Poza Downtown nie ma sklepów przy ulicy, ba, nie ma nawet ulic. Miasto w naszym rozumieniu po-prostu nie istnieje. Na razie poznałam teren dość pobieżnie. Ojciec z Lucyną obwieźli mnie po najbliższej okolicy i na tym koniec. Obydwoje nie mają czasu. Siedzę sama w domu i oglądam telewizję. Ćwiczę w ten sposób angielski. Czuję się samotnie i nieswojo. Nie wiem, jak się zachowywać w obecności ojca i Lucyny. Rozmowa jakoś się nie klei. Wyobraź sobie, że jeszcze nie napisałam listu do mamy. Ojciec wysłał tylko telegram, zawiadamiając ją, że doleciałam. Jak jej napisać o tej całej Lucynie? Czuję się tak, jakbym ją zdradzała. Pierwszy raz w życiu cieszę się, że nie mamy telefonu i nie muszę z nią rozmawiać. Wpadnij do nas i powiedz, że żyję. I pisz, pisz do mnie jak najczęściej, bo tu szkoła zacznie się dopiero za dwa tygodnie i chyba do tego czasu umrę z nudów. Pa, pa! /CaMa Jak mi nie odpiszesz, nie dostaniesz już ode mnie ani jednego listu. Głupia, głupia Kaśka. A co ona myślała, że ten jej tatuś siedzi tyle lat w Ameryce sam i przegląda stare zdjęcia jej mamy? To ja, namiętna czytelniczka literatury i pism kobiecych wiem, że mężczyzna nie umie długo być sam. Ten model tak ma. Nawet chciałam ją przed wyjazdem zapytać, co zrobi, jak przyjedzie i zobaczy, że tatuś ma w domu Murzynkę albo Portorykankę. I tak dobrze, że ma Polkę. No proszę. A mama Kaśki ciągle jest ładna, smukła i wysoka. Opowiadała nam kiedyś, jakie miała z tego powodu kompleksy w liceum. Wtedy jeszcze nie było mody na tyczkowate modelki i misski, a może dziewczyny aż tak nie rosły. W każdym razie była najwyższa w klasie i chłopcy wstydzili się z nią tańczyć, bo sięgali jej do brody. Mama Kaśki nadal chodzi w spodniach, które podkreślają sylwetkę, i teraz Kaśka wpada z jej powodu w kompleksy. Kaśka, niestety, wdała się w ciotkę Dzidkę: znacznie niższa od mamy, rozłożysta w biodrach. Tylko rysy twarzy wszystkie trzy mają podobne. Mama Kaśki wygląda raczej na jej starszą siostrę. Ale przecież ojciec wcale o tym nie wie! Siadłam i napisałam z marszu do Kaśki. Oczywiście, współczułam jej, pocieszałam, że jakoś się wszystko ułoży. Przecież tego ode mnie oczekuje. Nie mam wątpliwości. Kaśka zawsze się dopasuje, dostosuje, uczesze, ugłaszcze i uliże. Znamy się od urodzenia, Kaśka schowa ogon pod siebie i położy uszy. Nawet wtedy, gdy wydawało się, że między nami wszystko się skończy, po tamtej sprawie... przyszła do mnie i powiedziała: - Dobrze, że tak się stało. Przynajmniej wszystko jasne. Nie byłam u Kaśki w domu. Musiałabym powiedzieć, że do mnie napisała już dwa listy. Wszystkie trzy - mama, ciotka i babcia — pytałyby, o czym pisze, prosiłyby, żebym dała przeczytać. Najchętniej od razu wywaliłabym im o tej całej Lucynie. Ale niech-tam Kaśka ma swoją tajemnicę. Ta Kaśka, która zawsze chciała mi o wszystkim powiedzieć, bo „przyjaciółki muszą 1 8 być ze sobą szczere". Nigdy nie byłam do końca szczera z Kaśką. Nie powiedziałam jej, na przykład, o mojej mamie. Ja nie jestem słoik po dżemie. Po drugiej stronie okna matka Jarka sprząta kuchnię. Ona ciągle sprząta, nie rozumiem, jak można mieć taki cel życia. Raz w tygodniu, w sobotę, myje okna i dzięki tym lśniącym szybom tak świetnie widzę, co się u nich dzieje. Kiedy już posprząta, siada w tej swojej kuchni, opiera łokcie na stole, a na dłoniach kładzie głowę. Tkwi tak bez ruchu, bez woli, nawet godzinę. Mój list do Kaśki jest krótki i nudny. O czym mam jej pisać? Zaczęła się szkoła, siedzę sama, bo po wyjeździe Kaśki została nas nieparzysta liczba. A zresztą, co ją teraz obchodzą nasze klasówki, referaty, wygłupy. Nie będę jej przecież pisać o tym, co się dzieje z moją matką. Na razie na pewno nie. Z Kaśką znamy się dzięki jej mamie i mojemu ojcu. Chodzili do jednej klasy w liceum, potem nie widzieli się przez parę lat. Ojciec opowiadał, że wpadli na siebie podczas przeprowadzki, kiedy jedni i drudzy tachali po schodach jakieś meble. - Antek? Tutaj? - zdziwiła się jej mama. - Jezu, zapomniałam nawet, jak ty się nazywałeś. - Ciągle nazywam się Mrozek - uśmiechnął się mój starszy. A potem zaprzyjaźniłyśmy się my. LIST TRZECI Misiu kochana! Piszę, nie czekając nawet na list od ciebie, ale muszę z kimś pogadać, choćby na piśmie. Od mojej poprzedniej bazgraniny minęły zaledwie trzy dni, a tyle się zdarzyło. "Wyobraź sobie, że mój kochany tatuś ciągle zaskakuje mnie jakąś nowością. Tak jak magik, który z kapelusza wyciąga zająca. Ostatni zajączek okazał się wręcz rewelacyjnej wielkości, tak mniej więcej sporego dziecka w wieku lat siedmiu. Urocza parka dochowała się potomstwa płci żeńskiej, o rdzennie polskim imieniu Amanda! Najpierw Lucynka, potem dziecinka! A już byłam pewna, że jestem jedynaczką. Ale czy można być pewnym czegoś na świecie? Chyba w twojej rodzinie... To dziecię wróciło wczoraj od znajomych, gdzie zostało upchnięte przed moim przyjazdem. Widocznie postanowili podawać mi te sensacyjne wiadomości w małych dawkach. Tatuś, który lubi niespodzianki, zawiadomił mnie o kolejnej kilka godzin przed jej przyjazdem. 20 Ше znoszę go. Nienawidzę faceta, który jest moim ojcem! Wyobrażasz sobie, jak się czuję, kiedy widzę, że kochany tatuś jest kochanym tatusiem dla kogoś zupełnie innego! Odrabia stracone lata ojcostwa ze mną. Pierwszy ząbek, pierwszy dzień w szkole, rozbity nosek, bal u koleżanki. On sobie zrobił nową, małą dziewczynkę. Szkoda tylko, że ja nie mogę odrobić tych straconych lat. Wiesz, jakie to było głupie uczucie — mieć ojca i nie mieć go zarazem? Kiedy byłam młodsza, chciałam, żeby stale był z nami. Potem to już było nienaturalne, facet plączący się po naszym domu. Prawdę powiedziawszy, życie w takim babińcu jak nasz zupełnie mi odpowiada. Ja, mama, babcia, ciotka Dzidzia i nawet kot, który okazał się kotką. Kiedy mnie zaprosił, nie byłam nawet pewna, czy chcę zobaczyć ojca, czy to całe wspaniałe, amerykańskie życie. W końcu zaczęłam sobie wyobrażać, że może mama zdecyduje się na przyjazd do Stanów albo on wróci ze mną. Przecież kiedy wyjeżdżał z Polski, nie opuszczał nas na zawsze, pisał, że chce, byśmy do niego przyjechały, gdy tylko się urządzi. Potem jasne było, że szybko nie wróci, bo ciągle nie może się dorobić. Sugerował, żebyśmy do niego przyjechały, ale mama się zaparła, że z Polski za żadne skarby nie wyjedzie. Mówiła mi, że to rozstanie jest wyłącznie jego winą, bo ona nie może zostawić babci i ciotki. No a teraz tatunio ma tu na miejscu swoją kicię, lalunię, honey, sweet heart i coś tam jeszcze. Przez cały dzień po przyjeździe Amandy starałam się wmawiać sobie, że jestem z wizytą u obcych ludzi, którzy nic mnie nie obchodzą. Wieczorem jednak, kiedy oni zasiedli przed telewizorem, poczułam się nie chciana, niepotrzebna i potwornie sama. Siedziałam w fotelu i czułam, że łzy drapią mnie w gardle. Me rozumiałam też nic z tego, co działo się na ekranie. Wstałam i cicho poszłam na górę do mojego pokoju. Myślisz, że ktoś na to zwrócił uwagę? Wszystko mnie, Misiu, zawiodło. Na pewno zaczniesz się śmiać, ale nagle zrozumiałam, co czuła Cinderella, no wiesz, po naszemu Kopciuszek, kiedy siedziała na swoim strychu, a tatuś z macochą zabawiali córunie. I gdy tak leżałam na łóżku, rycząc jak głupia, przypomniał mi się ten osobnik z samolotu, biznesmen Bulwa, zwany oficjalnie Knotem. Poczułam się tak, jakbym odzyskała ukochanego wujaszka. Na szczęście miałam gdzieś jego wizytówkę. Telefoniczna rozmowa, którą odbyłam w dwie minuty później, była zwięzła i owocna. Bulwa poznał mnie, ucieszył się, że dzwonię i zaraz zorientował się, że coś u mnie nie tak. Zaproponował, żebym nadchodzący weekend spędziła z nim u jego ojca! Wyobraź sobie, jak mój stary był zaskoczony, kiedy powiedziałam mu, że mieszka tu znajomy mamy. Nakłamałam, oczywiście, bo inaczej nie dałby mi pojechać do zupełnie obcego faceta. Oni tu mają absolutnego hopla na punkcie porwań, gwałtów i morderstw. W sobotę przyjedzie po mnie moja kochana Bulwa, Bulweczka, Bulwunia! Pisz! к No, no! To „no" nie odnosi się jednak do faktu, że Kaśka ma siostrę. W końcu to normalne, że ludzie się rozmnażają. Po raz 22 pierwszy w życiu Kaśka mnie zaskoczyła. Nigdy bym się nie spodziewała, że zadzwoni do tego Bulwy. Kaśka, która nawet ze znajomymi matki wstydziła się rozmawiać przez telefon. Cholera, nie dość, że siedzi w tej Ameryce, to jeszcze ma siostrę. Nie pamiętam ojca Kaśki. Wyjechał tak dawno... A zresztą nigdy mnie nie obchodziło, że Kaśka nie ma ojca. Ja miałam tatę, a ona babcię i ciotkę. Bilans znowu wychodził na jej korzyść. Ja nie mam ani babci, ani nawet porządnej, prawdziwej ciotki. Dziś rano, jeszcze przed budą, zadzwonił Maciek, mój chrzestny. Jest dziennikarzem w telewizji. Ma swój program, pisze bardzo fajne piosenki. Nawet go lubię. - Maryśka? — Miśka to ja jestem w szkole, Kaśka tak wymyśliła jeszcze w podstawówce: Kaśka i Miśka, papużki nieroz-łączki. W pierwszej klasie występowałyśmy w szkolnym teatrzyku. Kaśka w stroju krakowskim, ja w łowickim pasiaku i śpiewałyśmy: „Jesteśmy dwie kumy, kochamy się obie, ja skoczę do kumy, kuma skoczy do mnie". — Mój kumpel szuka dziewczyny do nowego programu — nawijał Maciek. - Ma być ładna i miła. Mówiłaś kiedyś, że chcesz zobaczyć, jak wygląda telewizja od środka. Jest okazja. Nie będziesz nawet musiała się odzywać. Rola niema, jak Solskiego w „Warszawiance". Chodzisz na drugim planie i podajesz prezenterowi rekwizyty. Chcesz spróbować? Chciałam. - Masz jakieś swoje zdjęcia, które mógłbym pokazać ludziom? — Tylko z tobą, z chrztu — odcięłam się. — Nie chodzę na sesje fotograficzne, nie biegam na castingi i nie startuję jako miss nastolatek — dodałam. — Zapomniałem: mówisz po francusku i grasz na fortepianie. Odebrałaś staranne wykształcenie. Dobra, w sobotę masz być na Woronicza, w bloku F. Dostaniesz przepustkę i poszukasz Studia 2. Czekaj w bufecie. Tam mój kumpel cię znajdzie. Opowiem mu, jak wyglądasz. Nie sądzę zresztą, żeby cię nie zauważył. W ustach Maćka to już był komplement. Ja też mam swoją sobotę. LIST CZWARTY Och, Miśka! Bulwa przyjechał po mnie takim eleganckim samochodem, że ojcu gały na wierzch wyszły. Zaraz też stał się okropnie miły i gościnny i tak Bulwie nadskakiwał, że aż głupio było patrzeć. Na szczęście Bulwa powiedział, że nie ma dużo czasu i od razu ruszyliśmy. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki dom ma ten Bulwowy ojciec! Jest tam taras, z którego roztacza się piękny widok, co prawda nie na ocean, ale na całe Portland, bo dom jest na wzgórzu. Dywany też są białe, tak jak sobie wymyśliłyśmy. Dowiedziałam się, że ojciec Bulwy odziedziczył po swoim ojcu niewielki biznes, coś w rodzaju tartaku. Biznes kwitł i przekształcił się w fabrykę mebli, którą z kolei odziedziczył sam Bulwa. Musiałam wysłuchać historii opowiedzianej w tym dziwacznym chłopsko-angielskim języku. 0-bejrzałam masę zdjęć i... obiecałam im pomóc. Starszy pan, czyli Piotr Knot, jest przekonany, że w Polsce żyje jakaś jego rodzina. Ojciec Piotra przed śmiercią prosił, żeby odnaleźć jego 24 brata, z którym rozstał się, jadąc do Ameryki. Mieszkali gdzieś w .Kieleckiem i cała rodzina złożyła się na ten jego wyjazd. Miał powinowatym później pomagać, a może i sprowadzić ich do Stanów. Potem były jednak dwie wojny i cała rodzina rozproszyła się gdzieś po świecie. Inna rzecz, że nie szukał zbyt dokładnie. Pod koniec życia ogarnęły go jednak wyrzuty sumienia i całą sprawę zepchnął na barki syna, a następnie spokojnie umarł. Ten syn, czyli pan Piotr, również pod koniec życia, postanowił wypełnić wolę ojca i zwrócić potomkom swojego stryja, co im się należy. Misiu, zrób coś i pomóż zaginionym Knotom odnaleźć się w wielkim świecie. Zależy mi na tym bardzo, bo mam względem nich dług wdzięczności. Posłuchaj, co było dalej. Dowiedziałam się, że dom starszego pana ma być wkrótce sprzedany, a on sam chce się przenieść do domu starców. Byłam zaskoczona. Nasze warszawskie mieszkanie jest takie maleńkie, a nigdy nie przyszłoby nam do głowy oddanie babci do takiego domu. Ja i mama gnieździmy się w jednym pokoju, babcia i ciotka Dzidka w drugim, jest nam okropnie ciasno, ale nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Rozumiem, że pan Piotr nie chce mieszkać sam, bo choruje na serce, ale przecież ma syna. Oba Knoty wyjaśniły mi jednak, że w Ameryce nie ma zwyczaju, żeby dorosłe dzieci mieszkały ze swoimi rodzicami. Dzieci wyprowadzają się z domu, gdy idą na studia, i już do niego nie wracają. A rodzice, kiedy nie mogą już być sami, przenoszą się do retirement home, gdzie mają zapewnioną opiekę, jedzenie i rozrywkę. -**•—-Mieszkając u syna i tak siedziałbym cały dzień sam — mówi pan Piotr w swoim dziwnym f języku, ale oszczędzę cię i przełożę to na nasze — 25 ■ -■ 1 ■ i^ '^Ml i w dodatku czułbym się w obowiązku wtrącać się do rodzinnego biznesu, co mnie tylko denerwuje, a tak będę miał towarzystwo w moim wieku i spokój. W takim domu każdy ma swoje osobne mieszkanko, nawet z własnym wejściem, może je urządzić swoimi meblami. Są tam baseny, korty tenisowe, sale gimnastyczne, kawiarnia, jadalnia, w której wybiera się posiłki. Przez 24 godziny ma się zapewnioną opiekę lekarską. Podobno nawet te tańsze domy są na bardzo wysokim poziomie. U nas tylko niedobre i niewdzięczne dzieci oddają rodziców do takich domów, nie? Takie jest podejście. A może dom starców niekoniecznie musi być zsyłką, gdzie czeka się na śmierć? Może tym starszym ludziom coś się od życia należy, a nie tylko obsługiwanie wnuków? Może to egoizm przemawia przeze mnie, gdy myślę, że wolałabym, żeby babcia była z nami i gotowała nam obiady? Muszę już kończyć, bo znowu idę się pakować. Najlepsze zostawiłam na koniec. Jadę na tydzień nad ocean. Pacyfik... czy to nie brzmi romantycznie? Knoty mają letni dom nad oceanem i starszy pan zaproponował, żebym pojechała z nim jako opiekunka. Płatna! Czy to nie cudownie? Przeraża mnie tylko perspektywa gotowania, bo jak wiesz, nawet jajecznicy nie potrafię usmażyć. A starszy pan już się cieszy na polską kuchnię. Ojciec się zgodził, zwłaszcza kiedy usłyszał o zapłacie. A zresztą pies mu mordę lizał. Nie mam najmniejszego zamiaru szukać tych jej Knotów. I tak posunęłam się za daleko, bo sprawdziłam w książce telefonicznej. Ani jednego Knota. Paru Knotków, kilku facetów o nazwisku Knothe i jeden Knuth. Chyba że te Knoty, gdzieś w zawierusze wojen, zgubiły jakieś litery. A zresztą, co mnie to wszystko obchodzi. Albo te gadki o domu starców. Czy ona nie wie, gdzie my żyjemy? Nie chcę w ogóle o tym myśleć. Moja babcia umarła w takim domu dla obłożnie chorych. Nigdy jej tam nie odwiedziłam. Nie mogłam. Tłumaczyłam sama sobie, że wolę zapamiętać babcię taką, jaka była przedtem, zanim zapomniała nas wszystkich. Zła jestem na Kaśkę, że mi o tym przypomniała. W sobotę pojechałam do telewizji. U portiera czekała na mnie przepustka, dalej, miałam iść sama. Tak dziwnie się czułam, patrząc na znajome z ekranu twarze. Szłam wzdłuż długiego korytarza i szukałam Studia 2. Przed każdym studiem jest bufet i stoliki, przy których siedzą ONI. Nie powiem, to jest dreszcz. Usiadłam w bufecie i czekałam na tamtego faceta. Miałam na sobie dżinsy, czarny T-shirt z dużym dekoltem, taki, który zawsze zsuwa mi się z jednego ramienia. Gapiłam się na przechodzących korytarzem ludzi i nie zauważyłam, że rudy facet stoi przede mną i przygląda mi się bez słowa. — To ty jesteś od Maćka — bardziej stwierdził niż zapytał. Kiwnęłam głową. — Dzieci nie zatrudniamy, chyba że w młodzieżowej. Ile masz lat? — zapytał wreszcie. — Siedemnaście — powiedziałam zupełnie niepotrzebnie, bo powinnam była odejść bez słowa. — Niemożliwe! Wyglądasz na czternaście — ciągle taksował mnie wzrokiem. — No i jesteś za niska. — Za to mam trzydzieści centymetrów mniej w talii niż w biodrach. Jak Marilyn Monroe — dodałam i odwróciłam się tyłem. Wpadłam na Wiktora Zborowskiego, któremu sięgałam do pasa i pobiegłam przed siebie długim korytarzem. Wróciłam do pustego domu. Jakieś wyschnięte kotlety leżały na patelni, ale nie chciało mi się ich odgrzewać. Zrobiłam sobie porządny talerz białego sera ze śmietaną, posypałam cukrem. Nie wyobrażam sobie życia bez białego sera. Po co ja tam w ogóle poszłam, ochrzaniałam siebie, oblizując słodką łyżeczkę. Chyba tylko po to, żeby mieć o czym pisać do Kaśki. Jak ja jej teraz napiszę, że odwalili mnie zaraz na początku? Guzik, wcale jej o tym nie napiszę. Niepotrzebnie tylko pochwaliłam się jej w liście, że będę występowała w telewizji, więc muszę brnąć dalej. Co ten rudy sobie w ogóle myśli! Jak mógł mnie tak potraktować. W końcu ni.e przyszłam z ulicy, tylko zaprotegował mnie Maciek. Co to za argument: za niska? Pokurcz jeden. Niewiele wyższy ode mnie, rudy z białymi rzęsami. Beznadziejny. Wieczorem zatelefonował Maciek. — No i jak wypadłaś? — zapytał. — W ogóle nie wypadłam — wrzasnęłam. — Powiedział, że jestem za niska i skończyliśmy rozmowę. Po co mnie w to wrobiłeś? — było mi głupio, że to powiedziałam. — Nie przejmuj się, widać nie jesteś w jego typie. Następnym razem się uda. — Nie będzie żadnego następnego razu — odparłam i odłożyłam słuchawkę! Późno w nocy wróciła mama. Garnitur gołębiego koloru, biała bluzka, chmurka koniaku, jak zawsze, wokół głowy. Moja matka jest notariuszem. Podobno przez kilka lat nie miała w tym kraju zbyt wiele do roboty, bo za komuny notariuszami byli starsi panowie, którym nie udało się zostać adwokatami, i takie panie jak moja matka, co miały dziecko na głowie. Za to w kapitalizmie notariusz jest bardzo ważny. Matka miała szczęście, że się jeszcze załapała. Tylko że od tamtej pory pije stanowczo za dużo. LIST PIĄTY Kochana Misiu! Siedzę teraz na skałce niczym nimfa wodna i piszę do ciebie. Ale tu jest cudownie. Z Portland do Cannon Beach jedzie się półtorej godziny. Góry, lasy, pełne kwiatów łąki — wszystko wygląda jak na pocztówce. Wiesz, co najbardziej mi się rzuciło w oczy? Ład i porządek. Nie ma porozwalanych śmieci, potłuczonych butelek, zgniecionych puszek. Ani papierka! Po pierwsze, ludzie nie śmiecą, a po drugie, w Oregonie są bardzo wysokie kary nawet za wyrzucenie ogryzka przez szybę samochodu. Ja, zwariowana ekolożka, tu wreszcie dowiedziałam się, że można ochronę środowiska traktować poważnie. Oni tu co pewien czas organizują od-śmiecanie. Sami się skrzy kują, biorą torby i sprzątają wszystko, co im wygląda śmieciopodobnie. Przywiózł nas tu Bulwa, czyli John. Mam mu mówić po imieniu, tak samo jak panu Piotrowi. Próbuję sobie wyobrazić, że mam do mojej babci mówić: Zosiu! Zaczęłam też używać języka Knotów: — Jak się czujecie tudej? — pytam. — Ano wicie, okey — odpowiada mi pan Piotr. 29 Letni dom Knotów stoi nad samym oceanem. Na jednym poziomie jest olbrzymi pokój z kominkiem i kuchnia, na drugim — trzy sypialnie i dwie łazienki. Wprawdzie nie ma tarasu, ale za to liv-ing room ma całą ścianę ze szkła. Siedzisz przy stole, a przed tobą Pacyfik. Mój pokój ma też mały balkonik z widokiem na sąsiednią posesję. Do miasteczka Cannon Beach jest 20 minut plażą. Miasteczko małe i na szczęście można po nim chodzić piechotą. Mam sporo wolnego czasu, bo pan Piotr całymi dniami patrzy w telewizor albo czyta, ffie muszę go niańczyć, ale za to muszę gotować. A właściwie też już nie muszę. Zrezygnował z kuchni polskiej zaraz po pierwszym obiedzie. Najpierw odlałam rosół do zlewu, potem za długo gotowałam ekologiczne kluski i wyszła z nich brunatna pacia. Od tego czasu robię tylko kanapki na śniadania i na kolacje. Obiady jemy w restauracji i uważam, że to jest właściwe rozwiązanie. Po drodze ja mu opowiadam o Polsce, w której nigdy nie był, a on mnie wprowadza w Amerykę. Zdziwiło mnie, na przykład, że chociaż są wakacje, tak mało tu ludzi. No i dowiedziałam się, że w Stanach lato jest tylko kolejną porą roku. Dla dzieci i młodzieży organizuje się krótkie, tygodniowe obozy na jakimś odludnym terenie. Nie ma zwyczaju, by koloniści łazili parami po miasteczku lub koczowali na publicznej plaży. Samotne lub grupowe wypady młodzieży są raczej niemożliwe ze względu na brak komunikacji. Chyba że ktoś ma swój samochód. Autostop w ogóle nie wchodzi w grę, ze względu na bezpieczeństwo. Nikt rozsądny nie wsiada do cudzego ani nie zatrzyma swojego auta pod żadnym pozorem. Wszystko wskazuje mi na to, że Amerykanie nie umieją mieć wakacji. Być może nawet ich nie potrzebują. Starzy też nigdzie nie wyjeżdżają, chyba że na dwudniowy weekend albo na tygodniowy kamping. Podróżują tylko emeryci i to bogaci. Każdy zbiera pieniądze na dobra doczesne albo na studia dla dzieci, bo strasznie drogo kosztują. I podobno nikt z powodu braku wakacji nie czuje się nieszczęśliwy. Ludzie w naszym wieku w lecie pracują — też zbierają na studia albo na własny samochód. Słuchaj, Miśka, jaki miałam obciach. Jak na filmie. Pan Piotr wypłacił mi sto dolców za opiekę. Zaraz poleciałam do miasteczka na zakupy. Wiesz, morda jakaś krostowata, szorty za bardzo obcisłe na tyłku, włosy jak to po trwałej cioci Dzidzi. Czy zauważyłaś dziwną właściwość luster? Wychodzisz z domu, patrzysz w swoje własne lustro i wszystko jest w normie. W dobrym nastroju idziesz gdzieś i zerkasz w obce. I co? Od razu widać, że masz za mały biustonosz, że jesteś gruba i nos ci błyszczy. Pomyślałam, że niedługo wracam do Portland, więc muszę coś ze sobą zrobić. Ojciec patrzy na mnie zezem i nic w tym dziwnego. Każdy by patrzył. Sama sobie już obrzydłam. W drogerii, ze słownikiem w ręku, kupiłam maseczkę odświeżającą, cienie do powiek i jasną szminkę. Od razu wyobraziłam sobie miny babci i ciotki. Pamiętam te wydziwiania, kiedy malowałam paznokcie. Mówię ci, co za cudowne uczucie, gdy nikt ci nie truje za uszami. Wróciłam biegiem do domu. Pan Piotr spał, więc zamknęłam się w swoim pokoju. Wykąpałam się i nałożyłam na twarz zielonkawą maseczkę. Okręcona ręcznikiem siedziałam na balkonie i czytałam. Nie przewidziałam tylko jednej rzeczy. Drzwi od balkonu zatrzaskują się na amen, kiedy wciśnięty jest taki malutki guziczek przy klamce. Skąd mogłam o tym wiedzieć! No i ten guziczek okazał się wciśnięty, a drzwi zachowały się dokładnie jak w starych komediach. Filmowy gag był tak oklepany, że aż nie do wiary, by mógł się wydarzyć akurat mnie. Byłam uwięziona na balkonie, z zieloną maseczką na twarzy, odziana tylko w ręcznik. Nagle usłyszałam warkot samochodu podjeżdżającego pod dom. Położyłam się na podłodze i patrzę przez szparę. A tu z samochodu wysiada najprzystojniejszy facet, jakiego widziałam w życiu! Ideał, jak gdyby nigdy nic, dzwoni do domu pana Piotra. Nic, cisza. I nagle w osłupieniu słyszę, jak ideał wrzeszczy: — Hej, a dyć tam jesteśta, dziadku? Rany boskie, ten model, ten filmowy amant też gada jak Boryna. To syn Johna Knota przyjechał odwiedzić dziadka. Teraz moja sytuacja była jeszcze gorsza. Pan Piotr wreszcie wpuścił wnuka do środka, a ja prędzej bym umarła, niż zawołała ich na górę. Niewiele myśląc, a tak naprawdę nie myślałam wcale, postanowiłam zleźć z balkonu i przemknąć się do domu. W zasadzie to nie było trudne, ryzykowałam jedynie skręceniem nogi. Błyskawicznie byłam na ziemi i ukryłam się w rododendronach. Stosując indiańską taktykę kluczenia od krzaka do krzaka, podbiegłam pod dom. Nie zauważyłam tylko, że jestem obserwowana przez sąsiada z posesji obok. Już kładłam rękę na klamce, gdy ten idiota runął z wrzaskiem w moim kierunku. Znieruchomiałam z przerażenia i wtedy stało się najgorsze. Drzwi się otworzyły i stanęłam oko w oko z moim Adonisem, a zza jego pleców wychylał się pan Piotr. Musiałam wyglądać jak za-dżumiona, bo wszystkich zamurowało. Skorzystałam z tego i rzuciłam się na górę do łazienki. Stamtąd słyszałam już tylko nerwowe głosy wyjaśniające coś po angielsku. Najważniejsze jednak, że mogłam umyć twarz. Ubrałam się, umalowałam i postanowiłam umrzeć. Śmierć jednak nie nadchodziła, więc kiedy pan Piotr zaczął mnie wołać, zeszłam na dół. Panowie wyglądali na bardzo poruszonych sytuacją, z której niewiele rozumieli. Sądzili, że sąsiada na mój widok ogarnęło miłosne uniesienie i rzucił się na mnie w celu zaspokojenia żądzy. Chcieli nawet wzywać policję, ale zastanawiał ich jednak fakt, że półgoła latałam wokół domu, wodząc sąsiada na pokuszenie. Wyjaśniłam im wszystko, ale i tak nie mogli pojąć, dlaczego ich nie zawołałam, tylko skakałam z balkonu. Misiu, Adonis jest nadzwyczajny! Zaczęłam go uczyć po polsku, bo mnie tą gwarą Boryny dziwnie się gada. Adonis ma na imię Gregory i 20 lat. Ma też fenomenalny profil, zwłaszcza na tle oceanu. Studiuje na uniwersytecie w Seattle. Obiecał zatelefonować, jak będzie w Portland. Miśka, bardzo cię proszę, poszukaj tych Knotów. Idź gdzieś, do jakiegoś biura adresowego czy co, ale pomóż. Przynajmniej będę miała pretekst do rozmowy z Gregorym. Całuję. woja/C, Tej kretynce zawsze się coś takiego przydarzy, czego nie doświadczają normalni ludzie. Albo zmyśla. Tak jak ja zresztą. Ostatnio opisałam jej dokładnie, na czym polega moja praca w telewizji. W szczegółach. A o czym mam do niej pisać? O tym, że znowu na regale za książkami znalazłam pustą butelkę po koniaku, ulubionym ostatnio napoju mojej mamy? Oczywiście, natychmiast jej to powiedziałam, ale, jak zwykle, zbagatelizowała sprawę. — Mam taki zawód, że muszę się od czasu do czasu odprężyć. Nie rób afery. Tak, o tym nie mam odwagi napisać. Szczęśliwa Kaśka, która nie musi zmyślać. Zawsze dokładnie opisuje, co jej się przydarza. Nawet nie koloryzuje. Wczoraj prosto po szkole przyszedł do mnie Słoma. To już nie pierwszy raz. Słoma chodzi od pierwszej klasy z Mariolą. Kiedy Mariola ma jakieś zajęcia i nie może się z nim spotkać, on przychodzi do mnie. Siedzi i gadamy. Zjada mój obiad i wszystkie jabłka, jakie znajdzie, potem patrzy na zegarek i idzie po Mariolę. To dziwny związek. Mariolka wszystkim opowiada, że nie może się zakochać w Słomie, ale tak jej go żal, że zgadza się na jego uczucie, bo gdyby go rzuciła, on by się kompletnie załamał. Tak naprawdę, Słoma nazywa się Paweł Słomczyński i jest jedynym chłopakiem w klasie, na którym warto zawiesić oko. Ma zupełnie czarne włosy i niebieskie oczy, zawsze chodzi w błękitnych koszulkach i spranych, jasnoniebieskich dżinsach, więc jak się na niego patrzy, robi się człowiekowi zupełnie błękitnie. Wydaje mi się, że Słoma kocha się w Mariolce tylko dlatego, że ona w nim nie. Ale poza tym Paweł jest zupełnie normalny. — Szkoda, że to nie ty jesteś moją dziewczyną — powiedział dzisiaj wychodząc. 34 К ! LIST SZÓSTY Hallo Misiu! How are you today? Ale się ucieszyłam, kiedy po powrocie do Port-land znalazłam na łóżku list od ciebie. A już myślałam, że was tam w ogóle nie ma. Tak się cieszę, że występujesz w telewizji. Nagraj mi koniecznie te wszystkie swoje programy — How are you today? — słyszę codziennie. Trzeba odpowiedzieć: — Thank you, Fm fine — i nie daj Bóg, żebyś zaczęła opowiadać, jak się naprawdę czujesz. Teraz kolej na ciebie. Pytasz mnie z troską: — How are you? Ja ci odpowiadam: „Fm fine" i już sobie pogadałyśmy. Mogłabym nie wychodzić poza kilka podstawowych zwrotów i już dałoby się żyć. Najważniejsze to być uprzejmym i do każdego się szczerzyć. Uprzejmi są wszyscy do obrzydliwości. Kiedy łażę wkoło naszego osiedla, nawet nie znane osoby mówią mi „hallo", zaraz dopytują się, jak się czuję, chociaż naprawdę nikogo to nie interesuje. Pomału zamieniam się w szczeżuję. A jak się mam naprawdę? 35 Ostatnio było nerwowo, bo zaczęła się szkoła. Wyobraź sobie, jak się denerwowałam. W sennych marach, widziałam siebie pod tablicą z trudem układającą zdania przy radosnym rechocie całej klasy. Nadmiar wyobraźni! Nic takiego mi nie grozi. Za to w organizacji zajęć szkolnych trudno się połapać. Okazało się, na przykład, że nie ma czegoś takiego jak klasa, czyli grupa zawsze tych samych osób, mających jednakowy plan zajęć. Część przedmiotów jest do wyboru, część obowiązkowych, jak matematyka czy angielski, przy czym nawet te obowiązkowe są na różnych poziomach. Gdzie chcę być i czego się uczyć, ustalam ze swoim kancelorem, czyli doradcą. Coś tam z nim podobno ustaliłam, ale dokładnie nie wiem co. Dzień w szkole spędza się, biegając z jednego pomieszczenia do drugiego i za każdym razem jest się w innym zespole osób. Bardzo łatwo się w tym pogubić, bo przerwy są krótkie i często brak czasu na przelecenie z jednej części szkoły do drugiej. Trudno też poznać ludzi, kiedy jest się w ciągłym biegu. Ułożenie sobie planu zajęć nie jest proste, nawet dla amerykańskich pierwszoroczniaków, czyli freshmenów. Ojciec i Lucyna też nie mogą mi pomóc, bo nie kończyli amerykańskich szkół i na tym całym systemie guzik się znają. Wyobraź sobie, że oni tutaj wcale nie muszą prowadzić zeszytów! Prace domowe odrabia się na luźnych kartkach, które potem włącza się do jednego skoroszytu. Jak to robisz, to tylko twoja sprawa. Nie trzeba też kupować podręczników, wszystkie dostaje się w szkole i to bezpłatnie. Każdy uczeń ma swój locker, czyli szafkę u-mieszczoną na szkolnym korytarzu. Lockery zamyka się jak sejf, za pomocą kombina