14468
Szczegóły |
Tytuł |
14468 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14468 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14468 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14468 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
R.A. Salvatore
Pięcioksiąg Cadderlyego - Księga II
MROKI PUSZCZY
Tytuł oryginału: IN SYLVAN SHADOWS
Tłumaczenie: Robert Lipski
Brianowi, Genowi i Caitlin,
moim trzem małym pigułkom
na motywację.
Prolog
Cadderly zamierzał właśnie umoczyć pióro w kałamarzu, gdy nagle zmienił zdanie i
odłożył je na pulpit. Spojrzał przez okno na korony drzew otaczające gmach Biblioteki
Naukowej i zobaczył białą wiewiórkę - Percivala, przenoszącą z mozołem żołędzie wzdłuż
rynny na niższym poziomie. Był miesiąc eleasias, Gorące Słońce, środek lata. Na wysoko
położonej przełęczy Gór Śnieżnych panował nieznośny upał i blask. Cadderly’emu wszystko
wydawało się takie samo jak zawsze - a w każdym razie próbował się o tym przekonywać.
Percival igrał w promieniach słońca - biblioteka znów była bezpieczna i panował w niej
spokój. Reszta lata zapowiadała się zgoła przyjemnie. Przyjdzie mu spędzić je na błogim
lenistwie i odprężających przechadzkach. Jak zawsze.
Oparł brodę na dłoni, po czym przesunął palcami po jasnobrązowych włosach.
Usiłował skupić się na spokojnych obrazach, które miał przed sobą - leniwym, jasnym
światku Gór Śnieżnych, ale w głębi duszy wciąż widział wpatrzone w siebie oczy. Oczy
człowieka, którego zabił.
Już nigdy nic nie będzie takie samo. Szare oczy Cadderly’ego nie rozpalą się zbyt
szybko figlarnymi iskierkami, a na jego ustach nie wykwitnie chłopięcy radosny uśmiech.
Młody uczeń z determinacją zanurzył koniec pióra w atramencie i wygładził przed
sobą pergamin.
ZAPIS NUMER SIEDEMNAŚCIE SPORZĄDZONY PRZEZ CADDERLY’EGO Z
CARRADOONU UCZNIA DELEGATA ZAKONU DENEIRA CZWARTEGO DNIA
ELEASIASA, 1361 (ROKU DZIEWIC)
Minęło już pięć tygodni od śmierci Barjina, a mimo to nadal widzę jego oczy.
Przerwał i wykreślił tę myśl, zarówno z pergaminu, jak i ze swego umysłu. Ponownie
wyjrzał przez okno, upuścił pióro i mocno potarł dłońmi skronie. To było ważne - upomniał
sam siebie. Od ponad tygodnia niczego nie napisał, a gdyby zawiódł w rocznych
poszukiwaniach, skutki dla całego regionu mogłyby okazać się fatalne. Pióro ponownie
przesunęło się w stronę kałamarza.
Minęło już pięć tygodni, odkąd pokonaliśmy klątwę, która spadla na Bibliotekę
Naukową. Od tej pory miało miejsce kilka smutnych wydarzeń - Ivan i Pikel
Bouldershoulderowie opuścili bibliotekę, ponieważ Pikel nie zrezygnował ze swego
pragnienia zostania druidem. Życzę Pikelowi jak najlepiej, ale wątpię, czy inni druidzi zechcą
przyjąć w swoje szeregi krasnoluda. Krasnoludy nie powiedziały, dokąd się wybierają (i
wątpię, aby same to wiedziały). Bardzo mi ich brakuje, bo właśnie oni, Danica i Newander
byli prawdziwymi bohaterami w walce ze złym kapłanem o imieniu Barjin - jeżeli faktycznie
tak się nazwał.
Cadderly przerwał na chwilę. Podanie imienia człowieka, którego zabił, nie ułatwiło
mu sytuacji. Potrzebował trochę czasu, by skupić się na informacji, którą chciał zawrzeć w
kolejnym zapisie, dotyczącej rozmowy, jaką odbył z prowadzącymi przesłuchanie kapłanami.
Klerycy, którzy przywołali ducha zmarłego, ostrzegli mnie, bym potraktował ich
odkrycia raczej jako prawdopodobne niż jako pewne. Wyjaśnili, że informacje zza grobu są
zwykle niejasne i dwuznaczne, a uparty duch Barjina okazał się dla kapłanów równie
twardym przeciwnikiem po śmierci, jak i za życia.
Uzyskano niewiele informacji, ale klerycy zdołali stwierdzić, że zły kapłan
zamieszany był w spisek dotyczący podboju całego tego regionu i - jak przypuszczam -
zagrożenie to nie zostało bynajmniej zażegnane. To tylko zwiększa wagę mojego zadania.
Ponownie minęło wiele chwil, zanim Cadderly był w stanie kontynuować. Patrzył na
plamy słonecznych promieni i białą wiewiórkę i usiłował odegnać od siebie wspomnienie
tych wpatrzonych w niego martwych oczu.
Barjin wypowiedział jeszcze jedno imię - Talona - a to źle wróży zarówno bibliotece,
jak i całemu regionowi. Talonę nazywa się Panią Trucizn. Jest to zła bogini chaosu i nie
obowiązują jej żadne reguły moralne. Muszę w tym miejscu wspomnieć o pewnej
sprzeczności, Barjin bowiem nie odpowiadał typowemu wizerunkowi wyznawcy Talony. Nie
miał blizn na ciele, co jest podstawową cechą kapłanów oddających cześć Pani Trucizn.
Jednakże święty symbol, jaki nosił - trójząb z trzema małymi buteleczkami na końcach -
przypomina symbol Talony, trójkąt z wpisanymi weń trzema łzami. Niemniej jednak nawet
ten ślad pozwala jedynie na domysły i wysuwanie bardziej lub mniej racjonalnych wniosków.
Należy zebrać jak najwięcej konkretnych informacji, a obawiam się, że czasu jest
niewiele.
Właśnie dziś moje poszukiwania przybrały inny obrót. Książę Elbereth z Shilmisty,
najbardziej szanowany wódz elfów, przybył do Biblioteki Naukowej, przywożąc ze sobą
rękawice zabrane członkom oddziału niedźwieżuków napotkanych w puszczy elfów. Na
rękawicach widnieją insygnia identyczne z symbolem na szacie Barjina. Nie ma
najmniejszych wątpliwości, że niedźwieżuki i kapłan zła byli sprzymierzeńcami. Przełożeni
nie podjęli jeszcze decyzji, ale zgadzają się, że ktoś powinien wyruszyć z Elberethem w drogę
powrotną do puszczy. Wydaje się logiczne, iż tym kimś będę ja.
Tu moje poszukiwania dobiegły kresu - wykorzystałem wszystkie dostępne informacje
dotyczące Talony. Nasz zasób wiedzy na jej temat nie jest, niestety, zbyt wielki. Co się tyczy
magicznego eliksiru, którego użył Barjin, przejrzałem wszystkie bardziej znane woluminy
dotyczące alchemii i czarnoksięskich wywarów, jak również skonsultowałem się z Vicerem
Belagiem, rezydującym w bibliotece alchemikiem. W miarę możliwości i czasu konieczne
będą dalsze badania, ale moje poszukiwania utknęły w martwym punkcie. Belago jest
przekonany, że dowiedziałby się więcej na temat eliksiru, gdyby butelka znalazła się w jego
posiadaniu, ale przełożeni stanowczo opierają się tym żądaniom. Dolne katakumby zostały
zapieczętowane - rzekomo nie wolno tam wchodzić - a butelka pozostała tam, gdzie ją
zostawiłem, w misce ze święconą wodą w pomieszczeniu, w którym Barjin wzniósł swój
plugawy ołtarz.
Pozostałe tropy prowadzą do Shilmisty. Zawsze chciałem odwiedzić ów czarodziejski
las, ujrzeć na własne oczy taniec elfów i usłyszeć ich melancholijne pieśni. Jednak nie w
takich okolicznościach.
Cadderly odłożył pióro i podmuchał na pergamin, aby osuszyć inkaust. Jego zapis
wydawał się przeraźliwie krótki, zważywszy że przez wiele dni nie zamieścił nawet
najkrótszej notatki, a teraz trzeba było tak wiele nadrobić. To musiało jednak wystarczyć,
bowiem miał w myślach zbyt duży mętlik, by móc go uporządkować i sporządzić rzetelny
zapis.
Osierocony we wczesnym dzieciństwie, Cadderly mieszkał w Bibliotece Naukowej,
odkąd sięgał pamięcią. Budynek ten był prawdziwą fortecą, której w nowoczesnych czasach
aż do pojawienia się Barjina nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo. Orkowie, gobliny,
nieumarli czy kapłani zła byli dla Cadderly’ego jedynie postaciami z zakurzonych starych
ksiąg. Nagle wszystko stało się aż nazbyt realne, a on znalazł się w samym środku tego wiru
wydarzeń. Inni kapłani, nawet Przełożony na Księgach Avery nazywali go bohaterem za to,
czego dokonał, by zwyciężyć Barjina. Cadderly miał jednak na ten temat inne zdanie.
Wszystkimi jego poczynaniami kierowały chaos, przypadek i ślepy traf. Nawet śmierć Barjina
była dziełem przypadku. Czy można ją jednak nazwać szczęśliwym trafem?
Młody kapłan naprawdę nie wiedział, czego Deneir się po nim spodziewa. Przypadek
czy nie, zabójstwo Barjina nie dawało mu spokoju. Widział jego martwe oczy w myślach i
snach... Wpatrywały się w niego, oskarżały.
Kapłan-uczeń musiał nosić na swoich barkach brzemię bohatera, złożone tam przez
innych, ale obawiał się, iż ciężar ten jest dla niego zbyt wielki. Załamie się prędzej czy
później.
Za oknem Percival tańczył i igrał przy rynnie ściekowej, podczas gdy ciepłe promienie
słońca przebijały się przez gąszcz listowia potężnych dębów i klonów rosnących na przełęczy.
Daleko, bardzo daleko w dole migotało Jezioro Impresk, spokojne i lśniące łagodnie w
letnim słońcu. W przekonaniu Cadderly’ego, bohatera, wszystko to było tylko fasadą, za którą
skrywał się strach.
l
Z zaskoczenia
Zmierzchało. Pięćdziesięciu elfów łuczników leżało w ukryciu wzdłuż pierwszego
wzniesienia. Z tyłu czekało pięćdziesięciu następnych, rozmieszczonych na szczycie drugiego
ze wzgórz na wyżynnym obszarze Shilmisty, znanym jako Dells.
Wśród drzew zamigotały ognie pochodni.
- To nie jest czoło kolumny - ostrzegła Shayleigh i rzeczywiście, niebawem dużo
bliżej niż linia żagwi pojawiły się sylwetki goblinów, szybko i bezszelestnie przemykających
pośród ciemności.
Fiołkowe oczy Shayleigh migotały żywo w blasku gwiazd. Kaptur płaszcza naciągnęła
głęboko na czoło, obawiając się, że błysk jej złotych włosów pośród stonowanych barw nocy
mógłby zdradzić ich pozycję.
Gobliny idące na czele były coraz bliżej. Doskonale wyszkolone elfy trzymały
potężne łuki w gotowości do strzału - żaden z nich nie zadrżał pod wpływem ogromnego
wysiłku, jakim było napinanie cięciwy. Wojownicy rozglądali się wokoło z pewnym
niepokojem, oczekując na rozkaz Shayleigh, a ich dyscyplina została poddana poważnej
próbie, w miarę jak orkowie, gobliny i inne większe, bardziej złowrogie postacie zbliżały się
do podnóża pagórka.
Shayleigh szybko przeszła wzdłuż szeregu.
- Wypuszczacie dwie strzały, a potem odwrót - zadecydowała, posługując się szeptem
i językiem migowym. - Na mój rozkaz.
Orkowie byli już na zboczu i pięli się wolno ku grani. Mimo to Shayleigh zwlekała z
wydaniem rozkazu, uważając, że jeśli wśród jej wrogów wybuchnie panika, łatwiej będzie
można ich osaczyć.
Potężny ork, oddalony o dziesięć kroków od grani, zatrzymał się nagle, węsząc. Idący
jego śladem również przystanęli, rozglądając się wokoło i usiłując dociec, co wyczuł ich
towarzysz.
Stwór o świńskim pysku odchylił głowę do tyłu, próbując dostrzec nieco wyraźniej
niezwykłą postać leżącą zaledwie kilka stóp przed nim.
- Teraz! - rozległ się okrzyk Shayleigh.
Ork dowódca nie zdołał nawet wydać ostrzegawczego piśnięcia, kiedy strzała trafiła
go w twarz, a siła uderzenia odrzuciła ciało w tył. Stwór stoczył się bezwładnie po zboczu.
Monstra wzdłuż całej północnej strony pagórka zaczęły wrzeszczeć przeraźliwie i padać,
niektóre trafione w ułamku sekundy nawet trzema bądź czterema strzałami.
I wtedy zadrżała ziemia - drugi szereg armii najeźdźców ruszył do natarcia. Potwory
wiedziały już, że wróg zajmuje stanowiska bojowe na szczycie wzgórza. Prawie wszystkie
strzały wypuszczone przez elfy w równej salwie dosięgły celu, nie zdołały jednak
powstrzymać naporu potwornych zaślinionych kreatur.
Zgodnie z planem Shayleigh i jej drużyna wycofali się, a atakujące gobliny, orkowie i
ogry niemal deptały im po piętach.
Galladel, król elfów z Shilmisty, dowodzący drugą linią łuczników, dał im znak do
oddania salwy, kiedy tylko potwory wyłoniły się spoza krawędzi wierzchołka pierwszego
wzgórza. Strzały jedna po drugiej przeszywały czoła najeźdźców. Grupa czterech elfów
obrała sobie za cel ogromne ogry - wielkie potwory padały jak ścięte drzewa.
Grupa Shayleigh dotarła na drugie wzgórze i zajęła pozycje za swoimi towarzyszami,
po czym nałożyła strzały na cięciwy długich łuków i przyłączyła się do masakry. Dolina
pomiędzy wzgórzami z przerażającą szybkością zamieniała się w krwawą jatkę.
Jeden ogr wymknął się z gromady i niemal dotarł do obronnej linii elfów - zdołał
nawet unieść maczugę do ciosu - ale tuzin strzał zagłębił się w jego piersi. Oszołomiony
stwór zachwiał się. Nieustraszona Shayleigh przeskoczyła ponad najbliższym łucznikiem i
przeszyła ostrzem miecza serce potwora.
* * *
Kiedy tylko mag Tintagel usłyszał, że w Dells rozgorzała walka, pojął, że zarówno on,
jak i jego trzej praktykujący magię współpracownicy znajdą się na drodze monstrualnych
najeźdźców. Magowi miało towarzyszyć tylko dwunastu łuczników, tym jednak - o czym
Tintagel doskonale wiedział - więcej czasu zajmowało opatrywanie rannych i utrzymywanie
kontaktu z głównymi siłami na zachodzie niż walka. Czterej czarodzieje elfów starannie
opracowali plan obrony i wierzyli w możliwości swej sztuki. Jeżeli zasadzka w Dells miała
się udać, Tintagel i jego towarzysze musieli utrzymać pozycje na wschodzie. Nie wolno im
było zawieść.
Zwiadowca minął Tintagela, a mag odgarnął z czoła gęste ciemne kędziory i
zmrużywszy niebieskie oczy spojrzał ku północy.
- Mieszana grupa - wyjaśnił młody elf, oglądając się za siebie. - Głównie gobliny, ale
idzie za nimi również sporo orków.
Tintagel zatarł ręce i skinął na swoich towarzyszy. Wszyscy czterej jednocześnie
zainicjowali zaklęcie i niebawem niebo na północ od ich pozycji wypełniło się lepkimi
włóknami opadającymi ku ziemi i tworzącymi pomiędzy drzewami gęstą pajęczynę.
Ostrzeżenie zwiadowcy nadeszło w ostatniej chwili, bowiem nim jeszcze pajęczyna została
ukończona, we włókna zaplątało się kilka goblinów.
Od północy dały się słyszeć krzyki. Napór goblinów i orków, choć zaciekły, nie był w
stanie przełamać zaklęcia, i wiele potworów skonało zmiażdżonych wśród pajęczyn, podczas
gdy inne z ustami i nozdrzami zaklejonymi przez lepkie sieci zostały skazane na powolną
śmierć przez uduszenie. Kilku przydzielonych czarodziejom łuczników starannie wybierało
cele, oszczędzając drogocenne strzały - szyli z łuków tylko wtedy, gdy uważali, że jakiś
potwór ma szansę uwolnić się z kleistej pułapki.
Tintagel zdawał sobie sprawę, że nie wszyscy najeźdźcy wpadli w zasadzkę. Nadal
pozostało ich wielu, bardzo wielu, ale przynajmniej zaklęcia dały elfom w Dells trochę
cennego czasu.
* * *
Drugie wzgórze padło, jednak zanim to się stało, dziesiątki martwych najeźdźców
zasłały całą kotlinę. Odwrót elfów był szybki - w dół zbocza, ponad stertami liści u jego
podnóża i na szczyt kolejnego pagórka, by tam zająć kolejną pozycję obronną.
Dochodzące od wschodu wrzaski powiedziały Shayleigh, że właśnie stamtąd
nadciągają znaczne siły potworów. Daleko na pomocy ciemności rozpraszał blask setek
pochodni.
- Ilu was jest? - wyszeptała bezgłośnie wojowniczka.
Jakby w odpowiedzi po południowym stoku drugiego wzgórza spłynęła czarna fala.
Na dnie kotliny na najeźdźców czekała niespodzianka. Elfy przeskoczyły nad stertami
liści, wiedziały bowiem, że pod nimi znajdują się doły z długimi, ostrymi szpikulcami na
dnie.
Natarcie zostało powstrzymane. Na najeźdźców spadł grad strzał, który poważnie
naruszył ich szyki. Gobliny padały jeden po drugim. Twarde ogry odpowiadały złowrogimi
warknięciami na tuziny strzał przeszywających ich ciała tylko po to, by w chwilę później stać
się celem kolejnych dziesięciu czy dwunastu.
Elfy wyły w dzikiej wściekłości, śląc zabójczy deszcz na złowrogich intruzów, lecz na
twarzy Shayleigh nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Wiedziała, że główne siły, podążające
za szpicą, będą lepiej zorganizowane i dużo bardziej zdyscyplinowane.
- Śmierć wrogom Shilmisty! - wrzasnął gruby elf, podrywając się z ziemi i unosząc w
górę zaciśniętą pięść. W odpowiedzi potężny głaz przeciął mrok, trafiając nieroztropnego
wojownika w policzek i nieomal pozbawiając go głowy.
- Gigant! - dobiegły pełne przerażenia okrzyki z kilku różnych stanowisk naraz.
Kolejny głaz przemknął ze świstem niemal o włos od osłoniętej kapturem głowy
Shayleigh.
* * *
Czarodzieje nie byli w stanie wytworzyć dostatecznie dużo pajęczyn, by odciąć cały
wschodni region. Wiedzieli o tym od początku i wybrali konkretne drzewa, na których
zawiesili lepkie włókna, tworząc tym samym labirynt mający spowolnić wrogie oddziały.
Tintagel i jego trzej towarzysze skinęli ponuro głowami jeden do drugiego, zajęli z góry
upatrzone pozycje u wylotu poszczególnych tuneli i przygotowali kolejne zaklęcia.
- Weszli do drugiego korytarza! - zawołał zwiadowca. Tintagel policzył w myślach do
pięciu, po czym klasnął w dłonie. Na ten sygnał czterej magowie zaintonowali jednocześnie tę
samą śpiewną inkantację. Dostrzegli sylwetki przemykające korytarzami, ciemne i rozmyte
wśród szarych pajęczyn. Najwyraźniej udało im się rozwikłać zagadkę i odnaleźć wyjście z
labiryntu.
Na czele podążały pałające żądzą mordu gobliny. Czarodzieje nie stracili jednak
zimnej krwi, koncentrując się na zaklęciach i ufając, że właściwie oszacowali czas, jaki
zajmie napastnikom przebycie labiryntu.
Gromady goblinów ruszyły w ich stronę, trzymając się z dala od lepkich włókien
pajęczyn. Jeden po drugim magowie unieśli ręce i wypowiedzieli ostatnie inicjujące sylaby.
Smugi płomieni przecięły mrok, podążając w głąb kolejnych korytarzy.
Gobliny nie zdążyły nawet krzyknąć, a już ich zwęglone szczątki spoczęły na leśnym
poszyciu, które miało stać się ich grobem.
* * *
- Pora ruszać - rzucił Galladel do Shayleigh, a wojowniczka po raz pierwszy nie
zaoponowała. Puszcza poza drugim wzgórzem jarzyła się blaskiem tak wielu pochodni, że
zrobiło się jasno jak w dzień, a mimo to wciąż pojawiały się kolejne światła.
Shayleigh nie potrafiła określić, ilu gigantów zajęło pozycje za wzgórzem, ale sądząc
po liczbie głazów ciskanych w stronę elfów, musiało ich być co najmniej kilku.
- Jeszcze pięć strzał! - rzuciła do swoich żołnierzy.
Wiele elfów nie było w stanie wykonać tego rozkazu. Musiały rzucić swoje łuki i
dobyć mieczy, ponieważ drużyna niedźwieżuków, które mimo dość znacznych rozmiarów
skradały się bezszelestnie, zdołała przedrzeć się od zachodu.
Shayleigh pobiegła, by stanąć do walki, świadoma, że jeśli niedźwieżukom uda się
choć przez chwilę opóźnić ich odwrót, armia elfów zostanie zmiażdżona. Zanim jednak tam
dotarła, wprawne elfy wysiekły w pień większość napastników, okupując to stratą tylko
jednego ze swych towarzyszy. Trzy elfy otoczyły ostatniego potwora, kolejna grupa ścigała
dwa niedźwieżuki wycofujące się ku zachodowi. Z boku wyłonił się jeszcze jeden, ale na jego
drodze stanęła wojowniczka elfów.
Shayleigh ruszyła pędem w tę stronę. Rozpoznała dziewczynę - była to Cellanie, zbyt
niedoświadczona, by poradzić sobie z przeciwnikiem tak potężnym jak niedźwieżuk.
Zanim dotarła na miejsce, Cellanie była już martwa - wielka maczuga niedźwieżuka
zgruchotała jej czaszkę. Mierzący siedem stóp goblinoid stał nad swoją ofiarą, odsłaniając w
złowieszczym uśmiechu pożółkłe zęby.
Shayleigh potrząsnęła głową i warknęła głośno, jakby szykowała się do ataku.
Niedźwieżuk stanął w rozkroku, ściskając mocno maczugę, nagle jednak dziewczyna
zatrzymała się i wykorzystała siłę rozpędu, by cisnąć mieczem. Niedźwieżuk stał
oszołomiony. Miecze nie powinny służyć tego typu atakom! Jeśli jednak wątpił w inteligencję
Shayleigh, decydującej się na rzut ciężką bronią, czy w jej wprawę w wykonaniu tej sztuczki,
wystarczyło mu jedynie spuścić wzrok i spojrzeć na swoją pierś, a raczej na rękojeść miecza
wibrującą uparcie zaledwie pięć cali od jego porośniętych gęstą szczeciną żeber. Krew
buchała z rany, spływając po rękojeści zachlapując ziemię.
Niedźwieżuk przeniósł wzrok na Shayleigh, po czym runął martwy u jej stóp.
- Na zachód! - krzyknęła, podbiegając, by wydobyć swój miecz. - Tak jak było
zaplanowane! Na zachód! - Chwyciła okrwawioną rękojeść i szarpnęła, ale broń nie chciała
wysunąć się z rany.
Shayleigh przejmowała się bardziej odwrotem swojej drużyny niż faktem, że była
chwilowo bezbronna. Oglądając się za siebie, by sprawdzić, jak przebiega wycofywanie
wojsk, postawiła stopę na piersi martwego niedźwieżuka i zacisnęła mocno obie ręce na
rękojeści miecza.
Kiedy usłyszała nad sobą parsknięcie, zrozumiała, że popełniła błąd. Obie ręce miała
zajęte, nie była w stanie zadać ani sparować ciosu.
Uniosła wzrok, by zobaczyć kolejnego niedźwieżuka uzbrojonego w nabijaną ostrymi
ćwiekami maczugę.
* * *
Magowie, którzy przybyli, by dołączyć do sprzymierzeńców, skoncentrowali
magiczne ataki na pochodniach wrogów znajdujących się za drugim wzgórzem.
Czarodziejskie płomienie ożywały pod wpływem pirotechnicznej magii. Tryskały snopy
iskier, wypalając ciała potworów, które znalazły się w ich zasięgu. Inne żagwie buchały
gęstym dymem, który oślepiał, dusił i zmuszał monstra, by padały na ziemię bądź też
wycofywały się w pośpiechu.
Dzięki temu magicznemu wsparciu, które powstrzymało dalszy atak wrogów, elfy
oczyściły niebawem trzecie wzgórze.
* * *
Obok twarzy Shayleigh pojawił się nagle jasny błysk, który poparzył ją i oślepił. W
pierwszej chwili myślała, że to efekt uderzenia maczugą niedźwieżuka, ale kiedy odzyskała
wzrok, stwierdziła, że nadal stoi nad zabitym przez siebie monstrum, ściskając oburącz
rękojeść miecza. Dopiero po chwili dostrzegła drugiego potwora opartego plecami o drzewo,
z wypaloną na wylot dziuraw brzuchu. Naładowana energią sierść stwora zdawała się tańczyć
i falować. Shayleigh domyśliła się, iż był to efekt trafienia wytworzonym przez czarodzieja
piorunem.
Obok niej pojawił się Tintagel.
- Chodź - powiedział, pomagając jej wydobyć miecz z klatki piersiowej martwego
niedźwieżuka. - Spowolniliśmy natarcie wroga, ale tak wielkich mrocznych sił nie da się
powstrzymać. Od zachodu napotkano już silne ośrodki oporu.
Shayleigh usiłowała odpowiedzieć, ale stwierdziła, że jej szczęka nie porusza się tak,
jak powinna.
Czarodziej spojrzał na dwóch łuczników ze swej ochrony.
- Zabierzcie nieszczęsną Cellanie - rzucił ponuro. - Nie możemy wycofywać się,
pozostawiając umarłych, by nasi okrutni wrogowie mogli wykorzystywać ich dla swojej
rozrywki!
Tintagel wziął Shayleigh za rękę i prowadząc ją, ruszył w ślad za ostatnimi
wycofującymi się elfami.
* * *
Krzyki i przeraźliwe wrzaski rozbrzmiewały ze wszystkich stron, ale elfy nie wpadały
w panikę. Trzymały się ściśle ustalonego planu i realizowały go z misterną perfekcją. Od
zachodu napotkały niewielkie źródła oporu, ale nierówny teren działał na ich korzyść, a
przeciw wolniejszym, mniej zwinnym potworom, zwłaszcza że elfy nawet w biegu potrafiły
szyć ze swych łuków z zabójczą celnością. Wszystkie oddziały potworów zostały wycięte w
pień, a elfy kontynuowały odwrót bez strat.
Zanim wojownicy przegrupowali się i pozwolili sobie na krótki odpoczynek, niebo na
wschodzie zaróżowiło się, zwiastując nadejście świtu. Shayleigh nie brała już tej nocy udziału
w walkach i dobrze, że się tak stało, bowiem głowa bolała ją tak bardzo, iż bez pomocy
Tintagela nie była wręcz w stanie utrzymać się na nogach. Czarodziej przez cały czas trwał u
jej boku, a gdyby zostali osaczeni przez wroga, był gotów nawet umrzeć w jej obronie.
- Z całego serca proszę cię o wybaczenie - powiedział, kiedy rozbili nowy obóz na
południe od Dells. - Niedźwieżuk był zbyt blisko. Musiałem zainicjować piorun tuż obok
ciebie.
- Przepraszasz za to, że uratowałeś mi życie? - spytała Shayleigh. Każde słowo, które
wypowiadała, sprawiało jej ból.
- Twoja twarz jest mocno poparzona - rzekł Tintagel, dotykając lekko jej lśniącego,
zaczerwienionego policzka i krzywiąc się przy tym w grymasie sympatii.
- Zagoi się - odparła Shayleigh, uśmiechając się z wysiłkiem. - Lepsze to, niż żeby
niedźwieżuk roztrzaskał mi głowę maczugą! - Przestała się uśmiechać, ale nie z powodu bólu,
lecz na wspomnienie Cellanie osuwającej się na ziemię. - Ilu straciliśmy? - spytała ponuro.
- Troje - odparł równie posępnie Tintagel.
- Tylko troje - rozległ się głos króla Galladela. - Tylko troje. A ziemię przy Dells
splamiła krew setek goblinów i ich sojuszników. Mówią nawet, że tej nocy padł jeden gigant.
- Galladel skrzywił się, widząc czerwoną, poparzoną twarz Shayleigh.
- To nic takiego - odparła wojowniczka, zauważywszy jego spojrzenie. Machnęła
obojętnie ręką..
Galladel, zakłopotany, odwrócił wzrok.
- Jesteśmy twoimi dłużnikami - powiedział, ponownie się uśmiechając. - Dzięki
twemu sprytnemu planowi tej nocy odnieśliśmy wielkie zwycięstwo. - Pokiwał głową,
poklepał Shayleigh po ramieniu i oddalił się, czekało nań bowiem wiele innych palących
spraw.
Grymas Shayleigh dał Tintagelowi do zrozumienia, że wojowniczka nie podziela
optymizmu Galladela.
- Wygraliśmy - upomniał ją czarodziej. - Mogliśmy ponieść dużo większe straty.
Sądząc po jego niepewnym tonie, Shayleigh domyśliła się, że nie musi dzielić się z
nim swoimi obawami.
Uderzyli na wroga z zaskoczenia, na polu walki, które uprzednio przygotowali, a
nieprzyjaciel nie znał wszak tego terenu. Stracili tylko trójkę wojowników, to fakt, ale
Shayleigh miała wrażenie, że tych troje martwych elfów miało dla ich sprawy większe
znaczenie niż zabite goblinoidy, których - zdawałoby się - niezliczone mrowie szturmowało
północną granicę Shilmisty.
A poza tym pomimo zaskoczenia i dokonanej masakry to elfy, a nie najeźdźcy, zostały
zmuszone do odwrotu.
2
Księga warta przeczytania
Spotkałeś księcia Elberetha? - spytał Cadderly’ego Przełożony na Księgach Avery
Schell, kiedy młody uczeń wszedł do gabinetu dziekana Thobicusa.
Korpulentny przełożony przetarł chustką pyzate oblicze. Sapał i dyszał, próbując
zaczerpnąć dostatecznie dużo powietrza. Jeszcze zanim pojawiła się klątwa chaosu,
Avery’ego nie można było nazwać szczupłym. Teraz był jednak przeraźliwie gruby, co
stanowiło efekt niesłychanej orgii obżarstwa, w której brał udział wraz z kilkunastoma innymi
mistrzami. Wskutek działania klątwy zdarzały się przypadki, że kapłani dosłownie umierali z
przejedzenia.
- Musisz wybierać się każdego ranka na dłuższy spacer - powiedziała Przełożona na
Księgach Pertelopa, zadbana, siwiejąca już kobieta o orzechowych oczach, które wciąż
jeszcze lśniły jak oczy młodej dziewczyny.
Cadderly przyjrzał się jej uważnie, stając obok Avery’ego. Pertelopa była jego
ulubioną nauczycielką, zadumaną, nierzadko pełną wzgardy kobietą, która częściej kierowała
się zdrowym rozsądkiem niż żelaznymi zasadami. Zwrócił uwagę, że od czasu klątwy chaosu
nosiła zawsze długą, sięgającą do kostek suknię z rękawami, zasznurowaną ciasno przy
kołnierzu, i rękawiczki. Nigdy dotąd Pertelopa nie była tak skromna, naturalnie jeśli to
skromność była przyczyną doboru jej strojów. Nie rozmawiała jednak na ten temat ani z
Cadderlym, ani z nikim innym. Nie chciała mówić o niczym, co się zdarzyło, gdy w
bibliotece zapanowała klątwa chaosu. Cadderly niespecjalnie się tym przejmował, ponieważ
pomimo nowego stylu ubierania się Pertelopa psychicznie zupełnie się nie zmieniła. Kiedy się
jej przyglądał, położyła dłoń na wydatnym kałdunie Avery’ego i poruszyła nim energicznie,
czym kompletnie zaskoczyła zarówno przełożonego, jak i dziekana Thobicusa, chudego i
pomarszczonego kierownika biblioteki.
Z ust Cadderly’ego dobył się chichot. Nie zdołał się powstrzymać. Obaj mistrzowie
zmierzyli go posępnymi spojrzeniami, ale Pertelopa mrugnęła doń łobuzersko, aby go
pocieszyć.
Przez cały ten czas książę Elbereth, wyprostowany i sztywny, o kruczoczarnych
włosach i oczach srebrzystych jak nurt górskiego strumienia, nie okazywał nawet
najdrobniejszych uczuć. Stojąc jak posąg obok drewnianego biurka dziekana Thobicusa,
zauważył, że Cadderly przeniósł na niego wzrok, i odpowiedział ostrym, przenikliwym
spojrzeniem.
Cadderly był tak poruszony, że nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu.
- No i? - rzucił Avery.
Młody kapłan w pierwszej chwili nie zrozumiał, o co chodzi, toteż Avery wskazał na
księcia elfów.
- Nie - odrzekł natychmiast Cadderly. - Nie miałem zaszczytu zostać formalnie
przedstawiony, choć sporo słyszałem o księciu Elberecie od momentu jego przybycia tutaj
przed trzema dniami.
Młody uczeń uśmiechnął się promiennie, przy czym kąciki jego szarych oczu
skierowały się ku górze. Odgarnął z czoła zmierzwione kosmyki jasnobrązowych włosów i
wyciągnął rękę do Elberetha.
- Miło mi cię poznać!
Elbereth wahał się przez chwilę, zanim zdecydował się podać mu swoją. Pokiwał
posępnie głową, a Cadderly, pomimo radosnego uśmiechu, poczuł się zażenowany i
zakłopotany. Znowu nie wiedział, jak powinien się zachować. Elbereth przybył tu, przywożąc
być może katastrofalne wieści, a Cadderly, który całe życie spędził w zaciszu biblioteki, po
prostu nie wiedział, jak zareagować w takiej sytuacji.
- To uczeń, o którym ci mówiłem - wyjaśnił elfowi Avery. - Cadderly z Carradoonu,
wielce pomysłowy młody człowiek.
Uścisk dłoni Elberetha okazał się niewiarygodnie silny jak na tak wiotką i szczupłą
istotę, kiedy zaś elf gwałtownym gestem odwrócił dłoń Cadderly’ego, młody uczeń
praktycznie się nie opierał.
Elbereth przyjrzał się wnętrzu jego dłoni, pocierając kciukiem podstawę palców.
- To nie są dłonie wojownika - zauważył spokojnie.
- Nigdy nie mówiłem, że jestem wojownikiem - odparł Cadderly, zanim Avery czy
Thobicus zdążyli cokolwiek wyjaśnić. Dziekan i przełożony spojrzeli na niego z wyrzutem i
tym razem nawet pobłażliwa Pertelopa nie była w stanie mu pomóc.
I znowu mijały sekundy.
Przełożony na Księgach Avery chrząknął głośno, by przełamać napięcie.
- Cadderly naprawdę jest wojownikiem - wyjaśnił. - To on pokonał zarówno złego
kapłana Barjina, jak i hordy jego nieumarłych popleczników. Na drodze stanęła mu nawet
mumia, ale i z nią dał sobie radę!
Jego słowa bynajmniej nie napawały Cadderly’ego dumą. Wystarczyła wzmianka o
martwym kapłanie, by ponownie go ujrzał, jak leży pod ścianą kaplicy w katakumbach, z
wyrwaną wybuchem wielką dziurą w klatce piersiowej, i wpatruje się niewidzącymi oczami
w swego zabójcę.
- Ale to nie wszystko - ciągnął Avery, podchodząc, by objąć pulchnym spoconym
ramieniem młodego ucznia. - Cadderly jest wojownikiem, a jego największą broń stanowi
wiedza. Mamy zagadkę, książę, obawiam się, że wielce niebezpieczną. I powiadam ci, że ten
oto uczeń potrafi ją rozwikłać.
Oświadczenie Avery’ego sprawiło, iż na barkach młodzieńca spoczął znacznie
większy ciężar niż waga pulchnego ramienia przełożonego.
Cadderly nie był tego całkiem pewny, ale wydawało mu się, że bardziej lubił
Avery’ego przed wydarzeniami związanymi z klątwą chaosu. W owych czasach
przełożonemu nieraz udawało się uprzykrzyć mu życie. Pod wpływem działania klątwy
Avery wyznał Cadderly’emu nieomal ojcowską miłość i obecnie przyjaźń mistrza była dla
młodego ucznia jeszcze bardziej uciążliwa niż poprzednie - zdawałoby się - bezwzględne i
obcesowe traktowanie.
- Dość tego gadania - rzucił drżącym głosem dziekan Thobicus. Jego słowa
niejednokrotnie brzmiały niczym zduszony jęk. - Wybraliśmy Cadderly’ego jako naszego
przedstawiciela w tej sprawie. Podjęliśmy decyzję. Książę Elbereth będzie musiał się do niej
zastosować.
Elf odwrócił się do siedzącego dziekana i dostojnie skłonił głowę.
Thobicus odpowiedział tym samym gestem.
- Powiedz Cadderly’emu o rękawicach i o tym, w jaki sposób znalazły się w twym
posiadaniu - polecił.
Elbereth sięgnął do kieszeni podróżnego płaszcza. Rozchylił przy tym jego poły i
Cadderly mógł przez chwilę podziwiać wspaniałą zbroję księcia elfów - misterną kolczugę z
połączonych złotych i srebrnych kółek - po czym wyjął rękawice, z których każda ozdobiona
była haftem przedstawiającym identyczny wzór w kształcie trójzęba z butelkami, taki sam jak
na szacie Barjina. Elbereth podał jedną z rękawic Cadderly’emu.
- Zło rzadko dociera w głąb Shilmisty - zaczął - niemniej jednak zawsze jesteśmy
czujni, zwarci i gotowi. Do naszej puszczy wdarła się drużyna niedźwieżuków. Żaden nie
uszedł z życiem.
Dla Cadderly’ego nie było to żadną nowością - plotki na ten temat krążyły w
bibliotece od dnia przybycia księcia. Skinął więc głową i obejrzał rękawicę.
- Taki sam jak u Barjina - powiedział w końcu, wskazując na symbol wyhaftowany na
materiale.
- Ale co on oznacza? - spytał zniecierpliwiony Avery.
- To adaptacja symbolu Talony - wyjaśnił Cadderly, wzruszając ramionami, by dać im
do zrozumienia, że sam nie do końca rozumie jego sens.
- Niedźwieżuki były uzbrojone w zatrute sztylety - stwierdził Elbereth. - To
pasowałoby do zasad Pani Trucizn.
- Słyszałeś o Talonie? - spytał Cadderly.
Srebrne oczy Elberetha rozbłysły jak blask księżyca na spienionych falach, po czym
elf rzucił mu drwiące spojrzenie.
- Młody człowieku, żyję już ponad trzy stulecia. Ty w chwili śmierci pozostaniesz
nadal młody, pomimo iż będzie ci może dane przeżyć więcej lat niż innym przedstawicielom
twej rasy.
Cadderly powstrzymał się przed ostrą ripostą, wiedząc, że niewiele by wskórał,
czyniąc sobie z elfa wroga.
- Nie lekceważ tego, co mogę wiedzieć ja, książę Shilmisty - ciągnął wyniośle
Elbereth. - Nie jesteśmy prostym ludem, który marnuje całe lata na tańcach pod gwiazdami, w
co wielu, niestety, wierzy.
Cadderly już miał odpowiedzieć w ostrych słowach, gdy Pertelopa, wywierająca nań
jak zwykle kojący wpływ, stanęła tuż przed nimi. Wyjęła rękawicę z rąk młodzieńca,
ponownie mrugnęła filuternie, po czym niezbyt delikatnie nastąpiła mu na stopę.
- Nigdy nie pomyślelibyśmy w ten sposób o naszych przyjaciołach z Shilmisty -
stwierdziła. - My z Biblioteki Naukowej często zasięgamy rady u prastarego Galladela,
twojego ojca i króla.
Elbereth, najwyraźniej uspokojony i mile połechtany, skinął szarmancko głową.
- Jeżeli to faktycznie sekta Talony, do jakich wniosków nas to prowadzi? - zapytał
dziekan Thobicus.
Cadderly bezradnie wzruszył ramionami.
- Nie wiem - odparł. - Od Czasów Kłopotów wiele się zmieniło. Nie znamy jeszcze
zamiarów i metod działania rozmaitych sekt, ale wątpię, by zbieg okoliczności przywiódł
Barjina do nas, a drużynę niedźwieżuków do Shilmisty, zwłaszcza że wszyscy oni nosili nie
tradycyjny symbol Talony, ale nieco zmieniony jego wariant. Wygląda na to, iż mamy do
czynienia z odłamem renegatów, choć należy przyznać, iż ich ataki są w pełni
skoordynowane.
- Pojedziesz do Shilmisty - rzekł do Cadderly’ego Elbereth.
Uczeń przez chwilę sądził, że elf zwraca się do niego z prośbą, ale kiedy ujrzał jego
beznamiętną twarz i nieugięte spojrzenie, zrozumiał, iż był to rozkaz. Bezradnie przeniósł
wzrok na przełożonych i dziekana, ale wszyscy oni - w tym także Pertelopa - odpowiedzieli
mu potakującymi skinieniami.
- Kiedy? - zwrócił się do dziekana Thobicusa, próbując ominąć hipnotyczne
spojrzenie Elberetha.
- Za kilka dni - odparł Thobicus. - Należy poczynić odpowiednie przygotowania.
- Kilka dni to może być zbyt długo dla mojego ludu - odparł tym samym tonem
Elbereth, nadal świdrując wzrokiem Cadderly’ego.
- Wyruszymy tak szybko, jak to tylko możliwe. - To było najlepsze, co mógł
zaproponować Thobicus. - Ponieśliśmy poważne straty, książę. W drodze jest już emisariusz
zakonu Ilmatera, pragnący przeprowadzić dochodzenie w sprawie grupy kapłanów, których
znaleziono martwych w jednym z ich pokoi. Będzie chciał dokonać przesłuchań świadków, w
tym także Cadderly’ego.
- A więc niech Cadderly zostawi mu pisemne zeznanie - odrzekł Elbereth - albo niech
emisariusz zaczeka, dopóki świadek nie wróci z Shilmisty. Mnie, dziekanie, nie obchodzą
umarli, lecz żywi.
Ku zdumieniu Cadderly’ego dziekan nie zaoponował. Spotkanie przerwał przełożony
Avery, w bibliotece miał się bowiem owego dnia odbyć niezwykły pokaz. Wielu miało ochotę
go zobaczyć, Cadderly zaś w żadnym wypadku nie chciał przegapić tego wydarzenia.
- Chodź z nami, książę - zaproponował korpulentny przełożony, idąc tuż obok swego
ucznia. Cadderly rzucił Avery’emu cierpkie spojrzenie. Nie był pewien, czy chce, by
wyniosły elf im towarzyszył. - Jedna z przebywających u nas kapłanek, Danica Maupoissant z
Westgate zamierza dokonać zaiste niezwykłego wyczynu.
Elbereth spojrzał ukradkiem na młodego ucznia - było wręcz oczywiste, że ten nie
chciał przebywać dłużej w jego towarzystwie - po czym uśmiechnął się i wyraził zgodę.
Cadderly, pogrążając się w coraz większej konsternacji, czuł, że Elbereth przyjął zaproszenie
Avery’ego tylko po to, by zrobić mu na złość.
Weszli do ogromnej, otoczonej kolumnami sali na parterze biblioteki, której ściany
zdobiły kobierce przedstawiające chwałę dwóch czołowych bóstw tego miejsca - Deneira i
Oghmy. Znajdowała się tam już większość kapłanów obu zakonów, blisko setka mężczyzn i
kobiet zebranych w szerokim kręgu wokół kamiennego bloku opartego na dwóch
drewnianych kozłach.
Danica klęczała w bezruchu na macie kilka stóp od głazu. Miała zamknięte oczy, a
ręce splecione na piersiach i skrzyżowane w nadgarstkach. Była drobną, mierzącą zaledwie
pięć stóp wzrostu kobietą, a kiedy klęczała przed wielkim kamieniem, wydawała się jeszcze
mniejsza. Cadderly oparł się pragnieniu podejścia do niej, uświadomiwszy sobie, iż jest
pogrążona w głębokiej medytacji.
- Czy to kapłanka? - spytał Elbereth z pewną dozą podniecenia w głosie.
Cadderly odwrócił głowę i zmierzył elfa spojrzeniem. Zauważył delikatne iskierki w
srebrnych oczach Elberetha.
- To Danica - odrzekł Avery. - Piękna, nieprawdaż?
Rzeczywiście tak było. Danica miała idealną twarz o delikatnych rysach i gęstą
czuprynę truskawkowoblond włosów sięgających do ramion.
- Niech to piękno nie zwiedzie cię, książę - ciągnął z dumą Avery, jakby Danica była
jego własnym dzieckiem. – Danica należy do najwspanialszych wojowniczek, jakie miałem
okazję widzieć. Jej dłonie są zabójczą bronią, a oddanie i dyscyplina nie mają sobie równych.
Iskierki w oczach Elberetha nie przygasły. Te lśniące plamki światła kłuły serce
Cadderly’ego niczym ostra włócznia.
Przygotowanie czy nie, Cadderly postanowił podejść do Daniki. Przedarł się przez
szereg widzów i ukląkł przy niej, po czym delikatnie wyciągnął rękę, by musnąć kosmyk jej
drugich włosów.
Nawet nie drgnęła.
- Danico - wyszeptał, ujmując jej zwodniczo miękką dłoń. Otworzyła oczy o pięknych
brązowych tęczówkach, których widok za każdym razem przejmował go dreszczem.
Szeroki uśmiech dziewczyny powiedział Cadderly’emu, że się nie gniewa, choć
przerwał jej medytację.
- Obawiałam się, że nie przyjdziesz - wyszeptała.
- Tysiąc ogrów nie byłoby w stanie mnie powstrzymać - odparł. - Nie dziś.
Cadderly obejrzał się przez ramię, spoglądając na głaz. Wydawał się taki duży i
twardy, a Danica tak delikatna.
- Jesteś pewna? - zapytał.
- Jestem gotowa - odparła z powagą. - Wątpisz we mnie?
Cadderly cofnął się w myślach o kilka tygodni do owego koszmarnego dnia, kiedy
wszedł do pokoju Daniki i znalazł ją półprzytomną na podłodze, po tym jak wielokrotnie
uderzyła głową w podobny kamień. Jej rany zagoiły się dawno temu, uleczone maściami i
czarami najpotężniejszych kleryków, ale Cadderly nigdy nie zapomniał, że była wówczas
bliska śmierci, i pamiętał uczucie pustki, które ogarnęło go na myśl, że mógłby ją utracić.
- Byłam wówczas pod wpływem klątwy - wyjaśniła Danica, z łatwością czytając w
jego myślach. - Mgła nie pozwoliła mi osiągnąć właściwego poziomu koncentracji.
Studiowałam pisma Wielkiego Mistrza Penpahga D’Ahna...
- Wiem - zapewnił Cadderly, gładząc jej delikatną dłoń. - I wiem, że jesteś gotowa.
Wybacz mi moje obawy. Nie biorą się z wątpliwości wobec ciebie, twojego oddania czy
wiedzy.
Jego uśmiech był szczery, choć wyczuwało się. w nim pewne napięcie. Przysunął się
bliżej, jakby chciał ją pocałować, ale nagle zrezygnował i rozejrzał się wokoło.
- Nie chcę zakłócić twojej koncentracji - wykrztusił.
Danica znała prawdę - wiedziała, że przypomniał sobie o zebranych wokoło widzach i
to właśnie spowodowało jego zakłopotanie. Roześmiała się głośno, jak zawsze oczarowana
jego niewinnością.
- Czy to cię nie podnieca? - spytała z ironicznym sarkazmem, aby pocieszyć
zdenerwowanego młodzieńca.
- O tak - odrzekł uczeń. - Zawsze chciałem zakochać się w kimś, kto potrafi przebić
głową solidny głaz. - Tym razem roześmiali się oboje.
Nagle Danica zauważyła Elberetha i w mgnieniu oka spoważniała. Książę elfów
świdrował ją wzrokiem, wyglądało to tak, jakby patrzył na wskroś niej. Obciągnęła mocniej
nieco rozluźnioną szatę, czując się pod wpływem tego spojrzenia jak naga, ale nie odwróciła
wzroku.
- To jest książę Elbereth? - zapytała drżącym głosem. Cadderly przyglądał się jej
przez chwilę, po czym przeniósł wzrok na Elberetha. Co mi tam zebrani ludzie, pomyślał i
pochyliwszy się, pocałował ją żarliwie, odwracając jej uwagę od elfa.
Tym razem to nie Cadderly, a Danica się zmieszała. Nie wiedział, czy było to
skutkiem pocałunku, czy faktu, że została przyłapana na nieco zbyt intensywnym
przyglądaniu się księciu elfów.
- Wróć do swojej medytacji - poprosił Cadderly w obawie, że jeśli Danica za bardzo
się rozproszy, próba się nie powiedzie. Pocałował ją ponownie, tym razem lekko, w policzek.
- Wiem, że ci się uda - dodał i odszedł.
Danica zaczerpnęła kilka głębokich oddechów, aby się uspokoić i oczyścić umysł.
Najpierw spojrzała na kamień, przeszkodę na drodze poznania tajemnic Penpahga D’Ahna.
Czuła gniew wobec tego kamienia, wyobrażała sobie, że jest jej wrogiem. I nagle przestała o
nim myśleć jak o zagrożeniu, koncentrując swoją uwagę na otaczającej ją sali, źródle
zakłóceń, których należało się pozbyć.
Najpierw skupiła się na Elberecie. Ujrzała księcia, jego dziwne oczy wciąż patrzące w
jej stronę i nagle elf zniknął, a w jego miejscu pojawiła się czarna plama. Następny był Avery,
a zaraz potem ci, którzy stali obok niego. Danica podniosła wzrok, skupiając się na
ogromnych łukowatych sklepieniach gigantycznej sali. One również rozpłynęły się w
ciemności.
- Phien denifi ca - wyszeptała, kiedy znikła kolejna grupa ludzi. - To tylko obrazy. -
Całe pomieszczenie w błyskawicznym tempie zastępował mrok. Pozostał jedynie głaz. I
Cadderly. Danica zostawiła Cadderly’ego na koniec. Stanowił jej najpotężniejsze wsparcie,
był dla niej równie wielkim źródłem siły, jak wewnętrzna dyscyplina. - Phien denifi ca.
Ale koniec końców i on również zniknął.
Danica wstała i wolno podeszła do wrogiego kamienia.
Nie możesz mi się oprzeć - pomyślała. - Jestem silniejsza.
Wykonywała dłońmi płynne, powolne ruchy składające się na złożony,
skomplikowany taniec i nadal psychicznie atakowała głaz, traktując go jak czującą istotę.
Zapewniała samą siebie, iż przekonuje tę istotę, że nie może jej zwyciężyć. To była technika
Penpahga D’Ahna, a Penpahg D’Ahn przełamał kamień.
Spojrzała poza głaz, wyobrażając sobie swoją głowę rozbijającą go i wyłaniającą się z
drugiej strony. Studiowała średnicę kamienia i mentalnie zredukowała ją do grubości kartki
pergaminu.
Jesteś pergaminem, a ja jestem silniejsza - poinformowała w myślach kamień.
Trwało to długie minuty. Ręce Daniki wykonywały niekończący się taniec, nogi
przesuwały się po podłodze, pozostając zawsze w idealnej równowadze, i nagle z ust
dziewczyny popłynął cichy, melodyjny i rytmiczny śpiew, ostatni element, który miał
dopełnić harmonii ciała i ducha.
To stało się tak nagle, że tłum ledwie zdążył gwałtowniej zaczerpnąć powietrza.
Danica postąpiła dwa szybkie kroki do przodu. Każdy mięsień w jej smukłym ciele zdawał się
wysuwać naprzód i w dół, pchając jej czoło w stronę kamienia.
Przez dłuższą chwilę nic nie widziała ani nie słyszała. Była tylko ciemność, która
stopniowo blakła, zastępowana przez kolejne obrazy.
Młoda mniszka rozejrzała się zdumiona, aż dostrzegła leżący przed sobą na podłodze
głaz rozłupany na dwie, prawie równe, części.
Ktoś oplótł j ą ramieniem i wiedziała, że to Cadderly.
- Jesteś teraz uczennicą Penpahga D’Ahna, dostąpiłaś najwyższego wtajemniczenia! -
wyszeptał jej do ucha i usłyszała go wyraźnie, pomimo że zebrany tłum wybuchnął
gwałtownymi okrzykami radości.
Danica odwróciła się i przytuliła do niego, ale nie mogła się oprzeć, by nie spojrzeć na
Elberetha. Poważny książę elfów nie uśmiechał się, ale dostojnie klaskał w dłonie i wpatrywał
się w Danicę z aprobatą malującą się w błyszczących srebrnych oczach.
* * *
W pokoju nad wielką salą Przełożona na Księgach Pertelopa usłyszała radosne
okrzyki i domyśliła się, że Danica dopięła swego. Wcale jej to nie zdziwiło. Widziała to
wydarzenie we śnie i czuła, że był to sen proroczy. Cieszyła się z sukcesu i narastającej mocy
Daniki, a także z tego, że przez następnych kilka dni młoda mniszka będzie trwać u boku
Cadderly’ego.
Pertelopa obawiała się o niego, tylko ona bowiem spośród wszystkich kapłanów w
bibliotece zdawała sobie sprawę, co go czekało w najbliższej przyszłości.
Pertelopa wiedziała, że jest on wybrańcem.
- Czy to wystarczy? - spytała półgłosem, ściskając w dłoniach Księgę Uniwersalnej
Harmonii, świętą księgę Deneira. - Czy przeżyjesz, drogi Cadderly, tak jak ja przeżyłam, czy
zew Deneira pochłonie cię i opróżni do cna?
Nieomal z drwiną wobec wypowiedzianych przed chwilą słów o przetrwaniu
stwierdziła, że ostra jak brzytwa skóra ponownie rozorała materiał długich rękawów jej szaty.
Pertelopa pokręciła głową i przycisnęła mocniej księgę do podołka.
Potencjał wiedzy i intuicji był w zasadzie nieograniczony, ale podobnie rzecz miała
się z potencjałem zniszczenia.
3
Intryga
Czarodziejka Dorigen nieśmiało wyciągnęła rękę w stronę klamki w drzwiach
komnaty Aballistera, swego przywódcy. Zaskoczona własnym wahaniem przed wizytą u
człowieka, któr