14354
Szczegóły |
Tytuł |
14354 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14354 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14354 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14354 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
CZAS ABRAHAMA
Krystyna Siesicka
CZAS ABRAHAMA
Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza
OPRACOWANIE GRAFICZNE: MARIAN MURAWSKI
LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA WARSZAWA 1974
ttijm
I
O zmierzchu oczy Jonatana zapalały się zielonym światłem. Dziwny był to kot. Nieprzystępny, opanowany, siedział zwykle w poczekalni doktora i straszył pacjentów. Nie miał w sobie żadnej miękkości ani kociego wdzięku. Jonatan nie chodził, Jonatan kroczył. Nie patrzył, tylko spoglądał. Gorzej, bo on nawet nie miauczał. Od czasu do czasu otwierał pyszczek, widać było jego różowe podniebienie, podwinięty do tyłu języczek i szereg drobnych^ ostrych zębów. W tych momentach miał minę miauczącego kota, ale była to tylko mina, bo nie wydawał przy tym żadnego głosu. Jak wszystkie syjamskie koty odznaczał się wybitną urodą, ale...
Właściwie było w nim coś odpychającego. Pacjenci o silniejszych nerwach, ci którzy potrafili nie myśleć o tym, że za chwilę mają usiąść na fotelu dentystycznym, usiłowali czasami nawiązać z Jonatanem jakąś bliższą, ser-deczniejszą znajomość. Ale to było daremne. Bił w podłogę puszystym ogonem i ostrym, pogardliwym spojrzeniem odpowiadał na każde
5
kici-kici. Jego ulubionym miejscem był kąt pomiędzy gabinetem doktora a drzwiami prowadzącymi w głąb mieszkania.
Te drzwi fascynowały pacjentów nie mniej niż posągowy Jonatan. Zwykle bywały zamknięte, jednak przez szkło tłoczonej szyby dostrzegało się zarysy sprzętów i poruszającej się między nimi postaci. Dla kogoś, kto przychodził tu po raz pierwszy, sylwetka ta była niemożliwa do odczytania. Jedynie stali bywalcy wiedzieli, jak interesującą dziewczyną była córka doktora Serafina. Ci znali także zwyczaje panujące w tym domu i punktualnie o godzinie piątej spoglądali wyczekująco w kierunku drzwi. Wiadomo było, że za chwilę uchylą się lekko i Anna Serafin przejdzie przez poczekalnię niosąc na małej tacy filiżankę gorącej, czarnej kawy.
Wszystkie te cechy, które od wieków przypisuje się kotom, a których tak zupełnie nie posiadał przekorny Jonatan, już na pierwszy rzut oka można było odnaleźć w tej dziewczynie. A więc zwinność ruchów, ich wdzięk, bystrość spojrzenia i przymilne pochylenie głowy, z którym Anna, wchodząc do poczekalni, mówiła „dzień dobry" pacjentom. Wiadomo było, że teraz nastąpi przerwa w przyjęciach. Anna stawiała tacę na stoliku, zdejmowała z wieszaka biały fartuch i stukała do drzwi gabinetu. Najczęściej doktor Serafin wpuszczał ją od razu, jednocześnie żegnając tego, kto właśnie teraz kończył wizytę. Czasami jednak nie udawało mu się przerwać pracy punktual-
6
nie o piątej. Wtedy siedzący na fotelu pacjent mógł kątem oka obserwować Annę. Przykrywała kawę spodeczkiem, składała rozłożone na biurku notatki. Później wyjmowała z oszklonej szafki lśniący sterylizator i wkładała do niego używane już tego dnia narzędzia. Stawiała je na włączonej maszynce i podchodząc do stolika wprawnym okiem oceniała zawartość szklanego słoja na ligninę. Często uzupełniała jej brak tamponikami, które długimi szczypcami wyjmowała z metalowego pudła. Jeżeli dostrzegła na sobie zaciekawione spojrzenie pacjenta, odwdzięczała się uśmiechem, zabawnie przygryzając dolną wargę równymi, białymi zębami. Doktor spoglądał na nią wzrokiem pełnym ojcowskiej dumy.
Kiedy wreszcie zostawali w gabinecie sami, podchodził do Anny i całował na dzień dobry jej różowy policzek. — Co tam w szkole, córeczko? To pytanie zadawał jej niezmienne od dziesięciu lat i niezmiennie Anna odpowiadała: . — Wszystko w porządku, tatusiu...
Później doktor Serafin siadał przy biurku, pił swoją kawę, a Anna wycierała szkło podręcznego stolika watą ze spirytusem, ustawiała w dwóch rzędach małe buteleczki z lekarstwami, przestrzegając ustalonej kolejności.
Przestrzegając ustalonej kolejności. Chyba właśnie ten zwrot charakteryzuje najlepiej nie tylko ład panujący na podręcznym stoliku doktora, ale także system, według którego żył i który narzucał również swojej córce. Podpo-
7
rządkowanie się temu nie było łatwe dla Anny. Samą konieczność obowiązkowego przebywania w domu codziennie o godzinie piątej odczuwała jako formę pewnego przymusu, a przecież był to zaledwie jeden fragment dnia, w którym wszystko musiało się dziać według stałego planu. Przed całkowitą monotonią ratowały Annę godziny od drugiej do czwartej. Był to czas, którym mogła dysponować sama, i dopiero wieczorem ojciec pytał, jak go spędziła.
— Dziś byłam na spacerze w Saskim Ogrodzie, tatusiu! Nie masz pojęcia, jak tam jest teraz pięknie! Każde drzewo innego koloru, liście na trawnikach, na ścieżkach...
— Sama poszłaś?
— Nie. Byliśmy całą paczką.
Doktor Serafin uśmiechnął się pobłażliwie, spoglądał na zegarek i sygnalizował:
— Już jest siódma!
O siódmej Anna stawiała wodę na herbatę i nakrywała stół do kolacji.
*
Kuba Lorentowiez kończył właśnie lekcję rysunku. Profesor Kolczycki, z racji wiecznej chrypki nazywany Armstrongiem, dogadywał mu zgryźliwie:
— Ty, kochasiu, nigdy do niczego nie dojdziesz, jeżeli będziesz się ciągle tak spieszył! Ty, kochasiu, musisz sobie zapamiętać, że pośpiech zabija koncepcję!
8
— Zapamiętam sobie, panie profesorze! — obiecał Kuba szukając w przedpokoju wiatrówki.
— Tyś swoje wdzianko zostawił w kuchni! — przypomniał mu Armstrong. — Ty, kochasiu, jesteś zupełnie rozstrzelony! U ciebie co innego robi głowa, co innego ręce! I dlatego spaskudziłeś ten ostatni rysunek. Nie umiesz się skoncentrować, kochasiu. Ja się tym bardzo martwię! — zakomunikował Armstrong ze szczerym żalem w głosie.
Kuba włożył kurtkę i wsunął rękę do kieszeni szukając chustki do nosa. Chustki nie znalazł, ale z przerażeniem wyciągnął nylonową siatkę na zakupy.
— Chleb! — uprzytomnił sobie nagle. — Idąc do pana miałem kupić pieczywo.
Spojrzał na zegarek. Było po siódmej.
— Leć, kochasiu, może jeszcze gdzieś dostaniesz! — ponaglił go Armstrong.
Sprawa wyglądała beznadziejnie, wszystkie sklepy zamknięte, a w Delikatesach dział z pieczywem świecił pustymi półkami. Kuba wrócił do domu z niewyraźną miną.
— Och, Kuba, nareszcie! — usłyszał entuzjastyczny okrzyk Pietruszki.
— Zapomniałem o chlebie! — przyznał się wchodząc do kuchni. — Mama mnie chyba zabije.
Pietruszka siedział na stole i łyżką wygrzebywał resztki dżemu z wysokiego słoika.
— Mama cię nie zabije, bo mamy nie ma! Tata wrócił wcześniej i poszli razem do babci.
9
Mama powiedziała, że masz zrobić dla nas kolację, posłać łóżka i dopilnować, żebym się umył. Ale to ci odpada, bo ja się już umyłem!
— Tyś się umył? A to? Te łapy w dżemie? A to? Ten lepki nos? A te kolana w atramencie. Jesteś brudny jak prosię. Idź do łazienki, a ja pomyślę, co by tu zrobić na kolację!
— Ale pospiesz się, bo ja jestem głodny! — zawołał Pietruszka zsuwając się ze stołu.
— Pośpiech zabija koncepcję... — mruknął Kuba otwierając lodówkę. — Gorzej, bo ja nawet koncepcji nie mam! Chyba ci ugotuję kaszy na mleku.
—■ Zwymiotuję! — uprzedził Pietruszka lojalnie.
— Dam ci złotówkę, jeżeli nie zwymiotujesz! — zaproponował Kuba.
— Dwa.
— Dobra, dam ci dwa, jeżeli nie zwymiotujesz i pościelesz łóżka!
— Trzy! — podwyższył natychmiast Piotr. —t Trzech to ja sam nie mam! — obruszył
się Kuba. — Chcesz dwa?
— Ale kasza ma być bez supłów — zakomunikował Pietruszka i poszedł do łazienki.
Kuba postawił mleko na gazie. Sam był głodny, a nie lubił kaszy. Musiał ją jednak zjeść i to zjeść za darmo. Zajrzał do pokoju rodziców. Wychodząc w czasie jego nieobecności, lubili zostawiać mu zabawne kartki z odpowiednimi instrukcjami. Przekręcił kontakt, uśmiechnął się. „Bałaganiarze!" — pomyślał. Ich pokój wyglądał zawsze tak samo:
10
dwie maszyny do pisania, jedna na biurku ojca, druga na małym stoliku matki. Dwa maszynopisy upstrzone granatowymi cętkami poprawek. Na pewno wrócą od babci późno i gdzieś około pierwszej zaczną znowu koncert na cztery ręce. Ale Kuba i Pietruszka umieli spać przy akompaniamencie stuku maszyn, który, dobiegał z sąsiedniego pokoju. Na biurku ojca Kuba znalazł kartkę.
Kuba! Poszliśmy do babci, bo dzwoniła, że ma na kolację pierożki z kapustą. Przyniesiemy Wam w garnuszku, przysięgamy! Umyj Pietruszkę, bo on ma jutro gimnastykę. Zadania z matematyki ja też nie umiałem rozwiązać! Całuję.
Tata
Kuba zgasił światło i poszedł do łazienki, Pietruszka stał w ubraniu przed umywalnią i dłubał w uszach zwilżonymi palcami.
— Rozbierz się — zdecydował Kuba — musisz się wykąpać!
— A kasza?
— Potem. Tylko spiesz się, Pietruszka, bo ja mam jeszcze trzy zadania z matmy do zrobienia!
— A dasz mi poczytać w łóżku?
— Dam.
Kasza była z grudkami, ale Pietruszka zjadł i nie zwymiotował.
*
Smolik miał rację. Kuba Lorentowicz zrobiłby to najlepiej. Jednakże przed Lorentowi-
11
czem siedziała Anna Serafinówna i Kuba był nawykowo zajęty obserwowaniem jej karku i opalonej, zgrabnej szyi. W ogóle nie słyszał słów Smolika:
— Uważam, Lorentowicz, że mógłbyś zrobić dekorację na rocznicę Rewolucji Październikowej!
Kuba oprzytomniał.
— We czwartek mamy klasówkę z matematyki, panie profesorze! Muszę powtórzyć materiał i naprawdę nie będę miał czasu na zabawę!
— Ja ci wcale nie proponuję zabawy! — zauważył Smolik ironicznie. — Mógłbyś wykonać dekorację w ramach pracy społecznej.
— To się tylko tak mówi! Jak dostanę dwóję z matmy, wtedy usłyszę, że powinienem robić zadania z algebry, a nie dekorację.
Kuba usiadł. Smolik bezradnie rozejrzał się po klasie.
— Czy doprawdy nikt nie chce się tego podjąć?
Doprawdy nikt nie chciał. Serafinówna spojrzała w bok i Kuba obserwował teraz jej profil.
A Smolik mówił. Najpierw spokojnie, potem coraz bardziej zapalczywie. Nie udawało mu się uciec od frazeologii, chociaż usiłował mówić własnymi słowami, naświetlając sprawę Rewolucji nie tylko od strony efektów politycznych, ale przede wszystkim...
Serafinówna wpatrzyła się w prostokąt nie-
12
ba za oknem, Kuba oderwał wzrok od delikatnych rysów jej twarzy. Przewidywał, że za chwilę Smolik zacznie mówić o spuściźnie. „Jeżeli nie będzie dziś mówił o spuściźnie, zrobię mu dekorację na całą ścianę! — ślubował sobie Kuba. — Ale jeżeli chociaż raz użyje słowa «spuścizna», zostanie na rocznicę Rewolucji z gazetką ścienną, którą mu Kosakówna wyklei z wycinków!" Przyczaił się, pilnie śledząc każde słowo Smolika.
— A wam się nie chce! Wam się nie chce zrobić nawet dekoracji! — krzyczał polonista.
Był już o krok od spuścizny i Kuba uśmiechnął się. Smolik dostrzegł to.
— Z czego ty się śmiejesz, Lorentowicz? Co ty widzisz wesołego w fakcie, że pośród trzydziestu sześciu osób nie mogę znaleźć nikogo, kto chciałby poświęcić tej sprawie jeden wieczór? Powtarzam: jeden wieczór! A tamci mogli poświęcać życie, prawda?
— O, to jest duża różnica, panie profesorze! — Kuba podniósł się z miejsca. — Co innego poświęcać życie dla Rewolucji, co innego wieczór dla dekoracji!
— Powinieneś się cieszyć, że wymaga się od ciebie tylko tego rodzaju poświęceń! — odparł Smolik szorstko.
— A ja bym wolał! Słowo daję, że wolałbym zginąć dla idei, niż wymachiwać dla niej nożyczkami!
Klasa milczała. Lubili takie rzeczy. Smolik stał bez ruchu i przez chwilę wpatrywał się w Lorentowicza. Ściągnął brwi nad osadzony-
13
mi głęboko oczyma i charakterystycznym dla siebie gestem gładził wygolony podbródek.
— Potrafię to zrozumieć! — powiedział wreszcie. — Sądzę jednak, że to, co wam przypadło w udziale, ma również dostatecznie wysoki stopień trudności. Kontynuacja bynajmniej nie jest sprawą łatwą. Jeżeli w twoim pojęciu ogranicza się jedynie do machania nożyczkami — szkoda.
Ciągle nie wymawiał słowa spuścizna, chociaż krążył wokół tego pojęcia.
— No, więc jak? — zapytał. — Zrobisz tę dekorację? >
— Nie!
W takim razie Danka Kosakówna opracuje gazetkę ścienną tematycznie związaną ze sprawą Rewolucji. To ci chyba, Danusiu, nie przysporzy kłopotu ani wysiłku, bo i tak na ciebie wypada przygotowanie gazetki w tym tygodniu! — zakomunikował Smolik sucho. — Michalski, weź swój zeszyt i podejdź do mnie. Jak ci poszło wypracowanie?
Kuba wyrwał kartkę z notesu i przez chwilę zastanawiał się nad projektem dekoracji. Trzeba będzie wyjaśnić klasie, dlaczego ją .w końcu zrobi. Uśmieją się! Wygrana Smolika była przecież zupełnie przypadkowa. A on podyktował właśnie nowy temat i wszedł pomiędzy rzędy. Kuba poczuł na ramieniu jego dłoń.
— Dlaczego nie piszesz w zeszycie, tylko na jakimś świstku? — zapytał.
Pochylił się nad kartką, na której Kuba szkicował swój projekt. Lorentowicz czuł, jak
14
ręka Smolika stawała się coraz cięższa, przez co automatyczny gest nabierał specjalnej wymowy.
Gdyby Smolik użył słowa spuścizna, wiele spraw potoczyłoby się inaczej.
*
Kuba ubrał się pierwszy i przez chwilę czekał na Ankę. Deszcz nie deszcz, mróz nie mróz — zawsze wracali razem, chociaż Kuba tracił na tym około piętnastu minut. Czasami chętnie wykręciłby się od tego przymusowego niemal spaceru, ale wiedział, że dla Anki byłoby to zaraz problemem.
Wysunęła głowę z szatni.
— Nie mogę znaleźć rękawiczki! Chodź, Kuba, pomóż mi szukać!
Kuba wrócił do boksu. Rękawiczka leżała w przejściu. To było bardzo podobne do Anki. Na pewno ją widziała, może nawet rzuciła sama, tylko po to, żeby znowu zaabsorbować Kubę swoimi sprawami. Myślał o tym bez ironii, ale też bez entuzjazmu.
Tego roku październik był chłodny, lecz słoneczny i na pozór nic jeszcze nie zwiastowało nadejścia zimy z jej pochmurnym niebem i dniami pełnymi nieokreślonej nostalgii. Chociaż liście drzew pożółkły już i coraz ich więcej gromadziło się na wyrudziałych trawnikach, słońce stwarzało złudzenie, że lato ciągle jeszcze trwa, a chłodniejsze powiewy wiatru nie były wcale takie przykre. Anka
15
szła z głową uniesioną do góry i przymrużonymi oczyma.
— Jak cudownie wieje!
Wskoczyła na krawężnik otaczający pas trawnika. Kuba podał jej rękę, szła pewnie, tanecznym krokiem i dopiero po kilkunastu metrach stanęła przed nieoczekiwaną przeszkodą. Na krawężniku leżała zostawiona przez kogoś teczka. Anka rozejrzała się. Przy wózku z wodą sodową stała dziewczyna.
— Słuchaj, czy to nie jest ta, która wczoraj przyszła do naszej budy, ta która usiadła z Irką? — Anka pomachała ręką i zawołała przyjacielsko:
— Agnieszka! Czy to twoja teczka, dziecino? — Agnieszka odstawiła szklankę.
— Moja. Zostawiłam ją tu, bo ciężka jak nieszczęście. Pokręciłam coś przepisując plan i nabrałam całą masę niepotrzebnych książek! — wyjaśniła podchodząc.
Anka przyglądała jej się uważnie. ■— Masz na imię Iwona, tak? — zapytała Agnieszka.
— Nie. Iwona to ta blondynka, która siedzi obok mnie. Ja jestem Anka Serafinówna. A to Kuba. Lorentowicz Jakub! — dodała oficjalnie.
Agnieszka roześmiała się.
— Tyś to się dał zauważyć! — powiedziała z lekką ironią.
— Cudowny był, prawda? On tak zawsze ze Smolikiem. Jeszcze ciągle mam w uszach ten
jego obrażony głos: .....co innego poświęcać
życie dla Rewolucji, co innego wieczór dla de-
16
koracji..." Kapitalne! W którą stronę idziesz?
— Mieszkam na Emilii. W tych nowych blokach! — odparła Agnieszka podnosząc teczkę z krawężnika.
— Idziemy razem — zdecydowała Anka.
— Kuba, właściwie dlaczego Smolik przyczepił się właśnie do ciebie? — zapytała Agnieszka.
— Bo interesuje mnie grafika. Smolik o tym wie.
— I co? Naprawdę nie masz czasu na zrobienie dekoracji? To chyba rzeczywiście sprawa jednego wieczoru!
— Teraz on już nie może! — wtrąciła się Anka. — Po tej rozmowie ze Smolikiem? Coś ty!
Kuba nie zdążył opowiedzieć w szkole historii ze spuścizną. Zaraz po lekcji wszyscy rzucili się do szatni, nie było okazji.
— Mylisz się! — powiedział teraz. — Właśnie, że zrobię Smolikowi tę dekorację!
— Żartujesz chyba!
— Poważnie.
— Smolik cię przekonał? — zdziwiła się Anka. — Tą drętwą mową? Nie wierzę!
— Czy ja powiedziałem, że mnie przekonał? Nic takiego nie mówiłem! — obruszył się. — Zrobię dekorację, ponieważ w tym czasie, kiedy Smolik mówił...
Urwał w połowie zdania i spojrzał na dziewczęta. Przyglądały mu się z nie ukrywaną ciekawością.
— Przyszedł ci do głowy jakiś pomysł,
2 — Czas Abrahama
17
tak? — dopowiedziała Agnieszka rozpoczęte przez Kubę zdanie.
— Tak! — powiedział po chwili wahania. — Myślę, że nawet nie taki zły.
Zatrzymał się i podał Ance teczkę.
— W związku z tym muszę pojechać do Ce-detu po papier! — stwierdził.
Anka uśmiechnęła się przyzwalająco, chociaż Kuba nie pytał o pozwolenie.
— Jedź!
Kuba podbiegł do nadjeżdżającego tramwaju. Anka spojrzała na zegarek.
— Mam jeszcze chwilę czasu! Mogę cię odprowadzić, jeżeli chcesz!
— Pewnie, że chcę — ucieszyła się Agnieszka — bardzo chcę! Nie masz pojęcia, jak głupio przychodzić do klasy, w której nikogo się nie zna! \
— Towarzycho jest niezłe — powiedziała Anka. — Ale nie mamy najlepszej opinii w szkole! Ciągle nam coś zarzucają! Jak ci się podoba Kuba? — zapytała nagle.
— Bardzo! — odpowiedziała Agnieszka spontanicznie. — Ogromnie mi się podoba! Myślę, że nie każdy po takiej rozmowie ze Smolikiem zdecydowałby się...
— To mój chłopiec! — przerwała Anka i w jej głosie zabrzmiał ton ostrzeżenia.
— Masz szczęście — przyznała Agnieszka z uznaniem — jest interesujący.
Przez chwilę szły obok siebie bez słowa. Milczenie stawało się coraz bardziej niezręczne i Anka zdawała sobie sprawę, że znowu nie
18
udało jej się pohamować wiecznej zazdrości o Kubę i że Agnieszka z pewnością to dostrzegła.
— A ty masz jakiegoś chłopca? — zapytała z uśmiechem, którym chciała złagodzić poprzedni swój ton.
— Tak... — powiedziała Agnieszka odrzucając włosy z czoła. — Mam!
Anka zauważyła w jej spojrzeniu dziwny niepokój. Wyraźnie unikała wzroku Anki, patrzyła to na wystawy sklepów, które właśnie mijały, to na połyskującą w słońcu iglicę Pałacu Kultury. Anka nie zapytała o nic więcej.
Agnieszka odwróciła się. Serafinówna przeszła już na drugą stronę jezdni, ale widać było jeszcze dokładnie jej zgrabną sylwetkę. Wystarczyłoby nabrać powietrza w płuca i głośno zawołać imię. Przez moment walczyła z chęcią spędzenia choćby jeszcze chwili w czyimś towarzystwie. Znowu czekały ją trzy godziny przewlekłej nudy! Myślała o tym otwierając drzwi nowego mieszkania, do którego zdążyła już trochę przywyknąć, ale nie na tyle, żeby czuć się w nim zupełnie swojsko. Weszła do pokoju i otworzyła okno. Dzisiejszy dzień nie był wiele lepszy od wczorajszego. Irka, z którą usiadła, okazała się dziewczyną małomówną i nieskorą do zawierania pospiesznych znajomości. Serafinówna była łatwiejsza i ostatecznie — to właśnie ona pierwsza zaczęła rozmo-
19
wę, kiedy spotkały się po lekcjach. Ale czyjaś pewność siebie, protekcjonalny ton i swobodny sposób bycia zawsze peszyły Agnieszkę. Właściwie ani Irka, ani Serafinówna nie były w jej typie i trzeba się było liczyć z faktem, że samotność w nowej klasie może potrwać jeszcze długo.
Lorentowicz. Nazwisko nie było obce. Irena jeszcze wczoraj, kiedy Smolik sprawdzał listę na pierwszej lekcji, poinformowała Agnieszkę, że ojciec Kuby jest autorem kryminałów, za którymi wszyscy ostatnio tak szaleli. A jednak to nazwisko kojarzyło się chyba nie tylko z osławioną Chryzantemą.
Nie zdejrnfując płaszcza weszła do kuchni, wypiła szklankę kwaśnego mleka i przerzuciła leżącą na stole gazetę. Nic się nie działo, w każdym razie nic, co mogłoby rozproszyć nudę. Dochodziła pierwsza i Agnieszka przypomniała sobie nagle ranną rozmowę z matką.
— Przyjdź do mnie do szkoły, jeżeli wcześniej skończysz zajęcia, dobrze? Mam wpisać dzieciom zawiadomienia do dzienniczków, mogłabyś mi w tym pomóc! A poza tym najwyższy czas, żebyś w końcu zobaczyła moje maluchy!
Zdumiewająca mama! Broniła się jak lwica, kiedy kierownik nakłaniał ją" do wychowawstwa w pierwszej klasie. A teraz? Maluchy z pierwszej „a" stały się chyba jej prawdziwszymi dziećmi niż Agnieszka! Rzeczywiście, warto pójść do szkoły i obejrzeć sobie z bliska całą tę konkurencję.
20
— Pani do kogo? — zapytała woźna, kiedy zadyszana wbiegła na drugie piętro.
— Jestem córką pani Bratkowskiej! — wyjaśniła. — Miałam przyjść pomóc mamie w wypisywaniu zawiadomień...
— A to ładnie! — pochwaliła ją woźna i życzliwie podprowadziła do drzwi z tabliczką „I a".
Agnieszka zastukała i weszła. Czterdzieści pochylonych nad zeszytami głów uniosło się gwałtownie, później dzieci wstały i wyskando-wały uroczyście:
— Dzień dobry pani!
Było to pierwsze sławne zwycięstwo mamy, którym chwaliła się w zeszłym tygodniu:
—. Wyobraźcie sobie — mówiła przy kolacji — że już ich nauczyłam bardzo wiele rzeczy! Potrafią palcami wyrywać zwierzęta z kolorowego papieru, potrafią czytać piętnaście liter i pisać wszystkie cyrfry! A jak ktoś wchodzi do klasy, wstają z ławek i mówią jednocześnie: — „Dzień dobry pani!"
Istotnie! Agnieszka dostrzegła dumny wzrok matki, odpowiedziała na to wyuczone z takim trudem powitanie i podeszła do stolika.
— Gdzie są te dzienniczki, mamo? — zapytała trochę onieśmielona ciekawymi spojrzeniami czterdziestu maluchów.
— Tu leżą. A tu masz tekst zawiadomienia. Usiądź sobie wygodnie! Cieszę się, że przyszłaś, kochanie! No? Czy nie są zachwycający? — dorzuciła szeptem.
Agnieszka uśmiechnęła się i spojrzała na
21
klasę. Nie byli wcale zachwycający, kiedy demonstrowali szczerbate zęby. Teraz jeden zwyczajnie dłubał w nosie, drugi drapał się po plecach, a któraś z dziewczynek cicho popłakiwała zakrywając buzię rękoma.
— Czemu ty płaczesz, Isiu? — zapytała mama podchodząc do małej.
Agnieszka usiadła przy stole i rozłożyła pierwszy dzienniczek. Zanim jednak zaczęła wpisywać zawiadomienie, jeszcze raz spojrzała na matkę. Obejmowała ramieniem tę małą, zasmarkaną beksę i przemawiała do niej czule. Agnieszka nieraz marzyła o takim uścisku, o tonie pełnym tkliwości i pociechy. Widocznie jednak mama wyczerpywała się przed południem.
Machinalnie zaczęła przepisywać tekst z kartki. Jeden dzienniczek, drugi, trzeci...
— Które z was wie, jakie ptaki odlatują od nas jesienią? — pytała mama.
Wiedziała ruda dziewczynka z warkoczykami i piegowatym noskiem.
— A jakie przylatują, żeby spędzić z nami zimę?
Wiedział Jacek. Mama była wniebowzięta i Agnieszka pomyślała, że z pewnością wieczorem pochwali ich przed ojcem:
— Nie wyobrażasz sobie, jaka to jest zdolna klasa!
A może mama miała rację tłumacząc kiedyś Agnieszce, że macierzyństwo zastało ją zupełnie nie przygotowaną do tej roli? Czwarty dzienniczek, piąty... Okładka szóstego zatrzy-
22
mała na sobie wzrok Agnieszki. Ozdobiona była białą naklejką, na której widniało wykaligrafowane pięknie imię i nazwisko właściciela: Piotr Lorentowicz. Agnieszka spojrzała na dzieci. Uważnie obserwowała twarze chłopców szukając jednej, która może będzie podobna do twarzy Kuby. Tak. Są te same oczy, bardzo niebieskie i wyraziste. Podeszła do matki i zapytała cicho:
— Mamo, który to jest Lorentowicz? Ten, który siedzi w drugiej ławce?
— Tak. A co? Przypomniała ci się ta historia z deszczem?
Historia z deszczem nie była jedyną, którą mama opowiadała o Piotrku. Stale dostarczał jej tematów i często przy kolacji... Że też nie skojarzyła sobie wcześniej! Otworzyła dzienniczek na pierwszej stronie, tam gdzie wypisane były dane o dziecku. Imię ojca: Tadeusz. Imię matki: Róża. Zawód ojca literat. Zawód matki: dziennikarz.
Kiedy rozległ się dzwonek i mama pozwoliła wyjść na korytarz, Agnieszka podeszła do Piotra.
— 'Jak masz na imię? — zapytała.
— Piotrek.
Uśmiechnął się przyjacielsko. On też nie miał dwóch górnych zębów. Wyjął z kieszeni fartucha nadgryzione jabłko.
— Smaczne?
— No! Na pierwszej przerwie zjadłem połowę, a teraz muszę skończyć. W jabłkach są witaminy, wiesz o tym?
23
— Wiem.
— Nasza pani ci mówiła?
— Tak, Piotrusiu...
— Ja nie jestem żaden Piotruś! Piotruś to jest czarny, w kartach! Na mnie w szkole mówią Piotrek. A wiesz, jak na mnie mówią w domu?
— Skąd mogę wiedzieć?
Stanął na palcach, Agnieszka pochyliła
głowę.
— Mówią na mnie Pietruszka... — szepnął.
— To pięknie! Kto ciebie tak nazwał? Tatuś czy mamusia?
— Brat! On umie różne chwyty dżudo, wiesz? Kiedyś przewrócił mamusię!
— Gniewała się?
— Mamusia? — obruszył się Pietruszka i wbił w jabłko te zęby, które mu jeszcze zostały z dziecinnych lat.
Agnieszka wróciła do klasy.
— Rzeczywiście jest bardzo śmieszny, mamo! Sięgnęła po następny dzienniczek. Zajęcie
było monotonne, ale wypełniało przynajmniej czas.
*
— Na biurku w gabinecie leży paczka. Przyjdzie po nią pan Sykulski. Znasz pana Sykulskiego, Anno?
— Znam, tatusiu.
— Oddasz mu tę paczkę i powiesz, że porozumiem się z nim jutro.
24
— Dobrze.
. Doktor Serafin zdjął okulary i przetarł ręką zmęczone oczy.
— Czy gosposia wyprasowała moje fartuchy?
— Nie wiem.
— Trzeba było zapytać, zanim wyszła! Przecież dziś jest piątek i powinna to zrobić!
— Jestem pewna, że gosposia nie zapomniała! Przecież zawsze pamięta!
— A ty powinnaś pamiętać, córeczko, żeby sprawdzić to przed jej wyjściem! —: powiedział doktor z wyrzutem. — Nalej mi jeszcze trochę kawy, moja droga!
— Trzecia szklanka.
— Możliwe, Anno, ale jestem bardzo zmęczony!
Anka poszła do kuchni. Był już najwyższy czas, żeby porozmawiać z ojcem na temat niedzieli. Parząc kawę, Anka zastanawiała się, od czego zacząć.
— Tatusiu, co będziesz robił w niedzielę? — zapytała stawiając szklankę przed ojcem.
— Dlaczego pytasz?
— Chciałabym pójść do kina.
Niedzielę spędzali zazwyczaj razem i Ance rzadko udawało się uzyskać w tym dniu choćby godzinę czasu dla siebie.
— Do kina? Zapomniałaś chyba? Przecież to Zaduszki.
Rzeczywiście. Zapomniała. Chyba pierwszy raz w życiu zapomniała i nagle zrobiło się jej niezmiernie przykro.
(ЖМ
25
— Naturalnie, tatku! Coś mi się pokręciło! Ó której chcesz jechać na Powązki?
— W południe.
Anka usiadła przy stole i palcami zgarniała okruchy chleba. Więc tak dalece opętało ją pragnienie ciągłego przebywania z Kubą, że zapomniała o Zaduszkach! O tym dniu, w którym zawsze jeździła na grób matki, szczególnie przecież zobowiązana. Data urodzin Anny wyryta była na płycie rodzinnego grobowca Serafinów, tuż pod imieniem mamy.
— O czym tak myślisz, córeczko? Anka uniosła głowę.
\~ Jak mogłam o tym zapomnieć? Czy możesz mi dać parę złotych na światełka i kwiaty, tatusiu?
— Weź z pieniędzy, które ci dałem w poniedziałek i dopisz do rachunku.
Rachunek! Anka uprzytomniła sobie w tej chwili, że nie rozliczyła z gosposią zakupów z minionego dnia. „Co się ze mną dzieje?" — pomyślała sprzątając stół po kolacji. A przecież odpowiedź na to pytanie znała już od miesiąca. Od tej chwili, kiedy po raz pierwszy spostrzegła, że Kuba zaczyna jej się wymykać. Z wakacji wrócił inny. Urósł, wyszczuplał i zmienił mu się wyraz twarzy. Anka długo nie mogła pojąć, na czym właściwie polega ta zmiana. Dopiero w ostatnich dniach września uprzytomniła sobie, że Kuba patrzy na nią bez śladu dawnego podziwu. Dziś także. Mógł przecież pojechać do Cedetu chwilę później. Ale on jakby skorzystał z okazji, że może się
26
wyrwać. Z jakim trudem udało się Ance opanować chęć zatrzymania go! A potem ten idiotyczny wybuch zazdrości, kiedy Agnieszka zaczęła zachwycać się Kubą. A przecież tamta odpowiedziała jedynie na zadane pytanie. Agnieszka nie wyglądała na głupią, z pewnością to spostrzegła.
Jonatan wszedł do kuchni i zajrzał do miseczki. Anka nalała mu trochę mleka, poczekała, aż wypije. Później wzięła go na ręce i poszła w stronę pokoju. W korytarzu natknęła się na ojca.
— Znowu bierzesz kota do łóżka, Anno? Tyle razy prosiłem!
Jonatan spadł na cztery łapy i czmychnął na swoją poduszkę. Punktualnie o godzinie dziewiątej Anka zgasiła światło. Punktualnie o godzinie dziewiątej piętnaście doktor Serafin uchylił drzwi, żeby skontrolować, czy światło zostało zgaszone.
,,A jednak wszyscy go lubią..." — myślała Anka układając się w wygodnej pozycji. Jest drobiazgowy, na pewno. Ale właśnie ta jego systematyczność budzi w ludziach zaufanie i daje im jakąś gwarancję. Plomby, które zakłada ojciec, nigdy nie wypadają. Dom, który stworzył, jest lepiej zagospodarowany niż inne domy, chociaż nazywa się, że to ona od dwóch lat kieruje wszystkim. A przecież gdyby nie ciągła kontrola ojca, żadna siła nie zmusiłaby jej do prowadzenia rachunków, do ustalania z gosposią codziennego menu, do liczenia kalorii. Dziewczęta zazdroszczą jej dobrobytu
27
i samodzielności. Bardzo wiele zazdrości jej również ojca. Na przykład Iwona, która marzy o magnetofonie!
— Strasznie chciałabym mieć też magnetofon! — powiedziała wczoraj, kiedy przyszła pożyczyć od Anki słownik i trafiła akurat na chwilę, w której Anna nagrywała na taśmę piosenki z transmitowanego przez telewizję konkursu w San Remo. — Niestety, mój ojciec nie jest taki zaradny jak twój! W gruncie rzeczy, tata to życiowa ciamajda! A twój jest czarujący!
To prawda. Kiedy urządza Ance prywatkę, pozwala na zaproszenie prawie całej klasy, zawsze zostaje w domu i zawsze jest arcysym-patyczny. Potrafi tańczyć nie gorzej od Kuby czy Janka Klimaszewskiego. Chyba nie ma żadnej dziewczyny w dziesiątej „b", która chociaż raz w życiu nie tańczyła z doktorem Serafinem.
Drzwi skrzypnęły cichutko i Jonatan wszedł do pokoju. Ułożył się w nogach Anki i mruczał z zadowoleniem.
*
Anna nie miała racji, twierdząc, że ich klasa nie umiała zdobyć dobrej opinii w szkole. Przeciwnie, wszyscy ze Smolikiem na czele uważali, że zespół ten jest wyjątkowo zdolny. Właściwie jeden Fujarkiewicz był skończonym leniem i jedna Kowalska z trudem nadążała za resztą. A poza tym było nieźle. Ale nie
28
o osiągnięciach w nauce myślała Anka mówiąc: „Wiecznie nam coś zarzucają!" Zarzucano im tylko jedno. Obojętność. Pozornie stanowili zżytą grupę, którą stać było i na dowcip, i na zorganizowanie wieczoru tanecznego czy wycieczki w Góry Świętokrzyskie. Ich obojętność była innego rodzaju, Smolik określał to najlepiej:
— Płyną po bardzo gładkiej powierzchni. Z tego rodzi się w końcu zwykłe wygodnictwo! Im się nie chce! Nawet dyskusja z nimi urywa się po kilku minutach.
To była prawda. Wszyscy próbowali dyskutować z dziesiątą „b". Na godziny wychowawcze Smolik sprowadzał dyrektora, ściągał prelegentów, działaczy młodzieżowych. Sam zdzierał gardło i odważnie sięgał po najdrażliwsze tematy, tylko po to, żeby sprowokować zespół do żywszych reakcji. Kwestia religii, mniejszości narodowych, odpowiedzialności społecznej. Wysłuchiwali jego słów z uprzejmym szacunkiem. To wszystko. Ten uprzejmy szacunek cechował ich podejście do rzeczywistości w ogóle. A Smolik wolałby widzieć przed sobą zbuntowanych niż obojętnych. Zbuntowanych przeciwko schematycznemu myśleniu, dążących do ciągłej naprawy.
Eryk Rosenbaum siedział z Lorentowiczem, który w domu otrzymał wychowanie świeckie, i przed Anką Serafin i Iwoną Misiukiewicz chodzącymi dwa razy w tygodniu na zebrania młodzieży katolickiej. Było to znakomite miejsce i Eryk siedział tu od początku nauki
»
29
w liceum. Czy zastanawiał się czasem nad tym, że jego dobre samopoczucie i atmosfera koleżeństwa, która go otaczała i w której mógł uczestniczyć, nie była kwestią przypadku? Smolik nieraz myślał o tym i wreszcie któregoś dnia delikatnie zapytał. Było to na przerwie bezpośrednio po lekcji polskiego, na której poruszali problematykę współczesnej dramaturgii. Rosenbaum przygotował na tę godzinę interesujące omówienie repertuaru Teatru Żydowskiego. Pozwoliło to Smolikowi podejść na przerwie do Eryka i zadać mu pytanie, które od dawna go nurtowało.
Eryk spojrzał z lekkim zakłopotaniem. Historia jego rodziny?
— Dziadek był handlowcem. Zginął w czasie powstania w warszawskim getcie. Ojciec ukrywał się przez całą wojnę i był w partyzantce AL-owskiej pod Częstochową.
Tyle Rosenbaum. Skończył i wyciągnął z kasetki drugie śniadanie, które zamierzał napocząć z chwilą, kiedy Smolik odczepi się ód kwestii żydowskiej.
Smolikowi nie mógł się pomieścić w głowie suchy ton tej relacji. Naprawdę, z większą pasją Rosenbaum mówił o wartościach literackich sztuk wystawianych w Teatrze Żydowskim. Pewnie dlatego, że interesował się literaturą w ogóle. Polską, francuską, amerykańską dramaturgią.
Albo odpowiedź Iwony Misdukiewicz, kiedy Smolik na godzinie wychowawczej pytał o ich plany na przyszłość.
30
— Co zrobisz, Iwka, jeżeli nie dostaniesz się na medycynę?
— Nie wiem! — roześmiała się Iwona. — Chyba wyjdę za mąż!
— Jesteś ultrakatoliczką... — zahaczył ją Smolik. — Co będzie, jeżeli zakochasz się w komuniście?
— To mi się już przytrafiło, panie profesorze! Co zrobię? A czy ja wiem? Albo wezmę tylko ślub cywilny, albo mój komunista zrobi małe ustępstwo na moją rzecz!
Była spokojna. Oni wszyscy byli spokojni, może jeden Lorentowicz właził na kij, który Smolik lubił wkładać w ich mrowisko. Ale Kuba był niesprecyzowany. W jego wypowiedziach kryła się jakaś rezerwa, chociaż na pewno chętniej dyskutował niż inni. Ostatnio spisał się znakomicie i po raz pierwszy dziesiąta „b" zdobyła pierwsze miejsce w konkursie na dekorację z okazji rocznicy Rewolucji Październikowej.
*
W pierwszych dniach listopada odbyło się walne zebranie ZMS-u, którego celem były wybory nowego zarządu. Kiedy wyszli ze szkoły, na dworze było już ciemno i mżył drobny, gęsty deszcz. Kuba postawił kołnierz i wsunął ręce do kieszeni wiatrówki. Milczał.
— Kuba... — Anka wsunęła mu rękę pod ramię. — Nie rozumiem ciebie! Dlaczego jesteś taki wściekły? Przecież to ostatecznie nic wielkiego.
31
— Jasne, że nic wielkiego i nie ma o czym mówić! — zbył ją krótko. — Przepraszam cię, Anka, ale umówiłem się z ojcem na szóstą i...
— I nie możesz mnie odprowadzić, tak? Trudno, pójdę sama!
— Nie gniewaj się!
— Czy wyglądam na zagniewaną? — roześmiała się z przymusem.
Kuba poszedł w kierunku Marszałkowskiej. Chciał za wszelką cenę być sam i spokojnie przemyśleć wydarzenia ostatnich dwóch godzin. Przyszedł na to zebranie dla porządku, wyszedł jako przewodniczący szkolnego ZMS-u. Zawrotny awans, który zawdzięczał drobnemu przypadkowi. Gdyby Smolik użył pewnego dnia słowa spuścizna, Kuba nie wykonałby udanej dekoracji na rocznicę Rewolucji. Kut-nieki z jedenastej nie mógłby powiedzieć tak, jak to powiedział godzinę temu:
— Wszyscy znamy Lorentowicza, wiemy, że ma dobrze w głowie. Nie uchylał się od pracy w ZMS-ie w ubiegłym roku, przeglądałem przed chwilą protokoły: był na wszystkich zebraniach! Widzieliście jego dekorację? Sądzę, że ona również w jakiś sposób określa stanowisko Kuby. Człowiek musi się czuć zaangażowany, żeby nadać zwykłemu papierowi zdolność wymowy. No, a przecież dekoracja Lorentowicza gada. To właśnie nasunęło mi myśl, że Kuba powinien zostać przewodniczącym naszego koła. Jest sumienny, można na nim.... Tak mniej więcej mówił Kutnicki. Wszyscy go poparli. Nie było nawet czasu na obronę,
OZ
może nawet był czas, ale zabrakło refleksu. Dopiero teraz można chłodno rozważyć sytuację. Czy człowiek musi się czuć zaangażowany, żeby papier zaczął gadać? Kuba robił tę dekorację z pasją, to fakt. Ale była to ta sama pasja, z którą pracował nad swoimi rysunkami w pracowni Armstronga, ta sama, z którą wykonał udany portret Pietruszki. To była zwyczajna pasja twórcza, jeżeli coś robił, chciał to zrobić dobrze. Dekoracja wyszła, Kuba został przewodniczącym szkolnego ZMS-u. Czy to przypadkiem nie paradoksalna pomyłka? Kutnicki twierdzi, że Kuba nie uchylał się od pracy w ubiegłym roku. Rzeczywiście, robił, co mu kazali. Koło było nieruchawe, więc tej roboty dużo nie miał. A Kubie zależało na opinii. Wszyscy mówili, że dobra opinia z ZMS-u ułatwia wstęp na studia. Kiedy w ubiegłym roku werbowano nowych członków, zgłosił się pierwszy, ale to nie miało nic wspólnego z ideologią. To był rachunek, wyliczenie, szansa.
S
— Agnieszka.
Odwróciła się. Anka Serafin biegła w jej stronę.
— Wołam cię i wołam! Może byś wpadła do mnie na godzinę, co ty na to?
— Właściwie mogę! Powiedziałam mamie, że wrócę o siódmej. Myślałam, że to zebranie potrwa dłużej.
— Uwinęli się. Kuba wściekły.
з — Czas Abrahama
33
__ Przecież n^t go nie zmuszał! Mógł powiedzieć, że nie chce!
— No, wiesz! Odmówić? To nie byłoby dobrze przyjęte! Śmiać mi się chce! Kuba! Jego życiową dewizą jest rezerwa. A tu — bach! Proszę cię, wejdź!
Anka otworzyła drzwi i puściła Agnieszkę przed sobą.
— Kiedy jest zimno i pada deszcz, a ja wracam do domu, wydaje mi się zawsze, że to najcudowniejsze miejsce na ziemi — powiedziała Serafinówna zdejmując płaszcz.
— A kiedy jest ciepło i świeci słońce? — zapytała Agnieszka. — Masz czasami ochotę uciec stąd i nie wracać więcej?
— Nie! Nigdy nie mam takiej ochoty. W gruncie rzeczy, zawsze jest mi tu dobrze. Dam ci swoje kapcie. Gosposia łeb by mi ukręciła za brak szacunku dla jej wybłyszczonych parkietów! Nie jesteś głodna? Chodź do kuchni, pogrzebiemy w lodówce.
— Anna?
— Tak, tatusiu, wróciłam!
Doktor Serafin wyszedł do przedpokoju.
— O! Widzę gościa! A ja chyba nie znam? — przyjrzał się Agnieszce uważnie.
— To nowy nabytek, tatku!
Agnieszka nieśmiało wymamrotała swoje nazwisko.
— Jak tam było na zebraniu? — zapytał doktor przechodząc z dziewczętami do kuchni.
— Możliwie. Kuba został przewodniczącym! — parsknęła Anka. — Ogromnie śmiesz-
34
ne, nie uważasz? Tatku, może i ty zjesz coś przed kolacją?
— Dziękuję, córeczko, nie jestem głodny! — doktor spojrzał na zegarek. — Czekam na pana Sykulskiego. Nie rozumiem, dlaczego się spóźnia.
— Co to za paczka? — Anka wyjęła z lodówki spory pakiet. — Nie wiem, co gosposia tu wsadziła...
— Połóż ją tam, skąd wzięłaś, Anno! To jest moja paczka.
— Co za skarby trzymasz w lodówce, tatusiu? — Anka położyła paczkę na półce. — Może masz ochotę na chleb z szynką, Agnieszko?
Anka przygotowała kilka kanapek.
— Chodź do mojego pokoju! Zrobimy nastrój na plotki! O, jest ten Sykulski...
Przeczekały chwilę, aż doktor Serafin przejdzie z gościem do swojego gabinetu.
— Och, jak tu u ciebie ładnie! — zawołała Agnieszka stając w progu. — Ja też mam własny pokój, ale mój nie jest taki przytulny.
— Wystarczyłoby pewnie kilka drobiazgów, żeby nabrał innego wyglądu!
— Kilka drobiazgów? Dodaj drobiazg do drobiazgu i oblicz, ile będą kosztować!
— O tym nie pomyślałam!
Anka przechyliła abażur i skierowała jasny krąg światła na ścianę. W pokoju był różowy półmrok.
— Zdejmuj kapcie i właź z nogami na tapczan! Posuń się, Jonatanie! Ten kot jest niesa-
35
mowity, wszędzie się panoszy! Weź poduszkę pod plecy! Wygodnie ci?
— Wspaniale.
— No, to jemy! Powiedz mi, przywykłaś już do naszej budy czy ciągle czujesz się obco?
— Już nie! Siedzę teraz z Ewą i tak jest lepiej.
— Ewka jest równą dziewczyną! — przyznała Anka. — Boże, jaka jestem głodna! Dobrze, że przyszłaś ze mną, bo inaczej tata kazałby mi czekać z jedzeniem do kolacji! Ewka ma swój styl, to pewne. Ty też masz swój styl! — dorzuciła wyciągając w stronę Agnieszki talerzyk z kanapkami. — Jedz, nie przejmuj się, dokroję! Zmieniłaś uczesanie, zauważyłam! Dobrze ci! A twój chłopiec pochwalił nową fryzurę? Widział już? Jak on ma na imię?
— Marek. Pochwalił. Powiedział, że woli to uczesanie, bo odsłania szyję.
— Marek... — powtórzyła Anka. — A co on robi, ten twój Marek?
— Jest na pierwszym roku mechaniki.
— O, student! Przystojny?
— Owszem. Podobny trochę do Dicka Chamberlaina! W każdym razie ten typ. Dość szeroko rozstawione oczy, wysokie czoło, prosty nos...
— Ale najważniejsze, że go kochasz, tak? — roześmiała się Anka. — Znam te rzeczy! Kuba też nie jeet żadną rewelacją i najważniejsze w nim jest właśnie to, że go kocham. No i to, że on mnie kocha] — dorzuciła szybko.
36
— Jesteście chyba jedyną parą w naszej klasie?
— Raczej tak. Jeżeli nie liczyć przyjaźni, bo na przykład Iwona i Eryk Rosenbaum są bardzo zaprzyjaźnieni ze sobą. Ale Kuba i ja to co innego.
Anka strząsnęła z kolan okruchy chleba.
— Poczekaj chwilę, ukroję jeszcze po kawałku — sięgnęła po talerzyk i szybko wsunęła kapcie na nogi. Może zjemy teraz z żółtym serem? — zaproponowała.
— Wszystko jedno!
— Zrobię z serem — zdecydowała Anka i poszła do kuchni.
Otworzyła drzwiczki lodówki, żeby wyjąć z niej masło. Od razu zauważyła, że z górnej półki zniknęła paczka schowana tam przez ojca.
„Sykulski? — pomyślała. — Czyżby tata dożywiał doktora Sykulskiego?"
Ukroiła dwa grube plastry sera i położyła na chlebie. Chciała jak najprędzej wrócić do pokoju i wyciągnąć z Agnieszki kilka szczegółów na temat Marka. Powiodło się. Agnieszka wróciła do domu spóźniona pół godziny.
*
— Daj mi święty spokój!
— Chociaż trochę! Chociaż jeden mały, głupi wierszyk!
— Powiedziałem: daj mi święty spokój!
— Kuba, ja cię proszę! Jeden mały, głupi wierszyk!
37
— Odwal się, Pietruszka, rozumiesz? Potrafisz czytać? Potrafisz, prawda? To czytaj sam!
— Ale ja czytam strasznie wolno!
— To dobrze! Na dłużej ci wystarczy.
— Ja umrę, zanim skończę tę książkę!
— Spokojna głowa!
Pietruszka westchnął, wlazł pod biurko Kuby i otworzył książkę. Przyświecał sobie latarką.
— Ba... Balia... Ballada, Ballada o trze... są..: trze... są... cych się... Ballada o trzęsących się... — dukał.
— Co ty czytasz?
Kuba pochylił się i zajrzał pod biurko.
— Ballada o trzęsących się portkach! — zawołał Piotrek i zaniósł się śmiechem. — O portkach, słyszysz, Kuba? O trzęsących się portkach!
— Kto ci dał Gałczyńskiego do czytania? Skąd wziąłeś, gadaj!
— Z mamy półki...
— Dawaj to, głuptasie! Tylko nie becz, Pietruszka, słyszysz? No, już, czekaj! Przeczytam ci tę jedną balladę, a potem położysz książkę u mamy, dobra? Wytrzyj nos i słuchaj: Ballada o trzęsących się portkach...
Pietruszka kucnął, oparł głowę na kolanach Kuby i wsadził palec między zęby, przygryzając go mocno. Nie chciał się głośno śmiać, bo wtedy Kuba na pewno przerwałby czytanie, a ballada była okropnie śmieszna. Piotrek z trudem hamował chichot. Koniec. Szkoda!
38
A może Kuba da się namówić i przeczyta jeszcze raz?
— Przeczytaj jeszcze raz, tak cię proszę, jeszcze jeden mały razik!
Kuba nie odpowiadał, patrzył w książkę nieruchomym wzrokiem. Usnął czy co?
— Kuba, ty śpisz?
— Gdzie tam śpię! Posłuchaj, przeczytam ci jeszcze raz ostatnią zwrotkę. Ona jest piekielna, jeżeli chcesz wiedzieć!
;..Gdy wieje wiatr historii, ludziom jak pięknym ptakom rosną skrzydła, natomiast trzęsą się portki pętakom...
Róża Lorentowicz stanęła w drzwiach pokoju chłopców.
— Mama! — zawołali jednocześnie. Pietruszka objął matkę mocno zaciskając ramiona.
— Tatuś ma czwartego trupa! — zakomunikował. — Otruł arszenikiem starego inkasenta!
— Otruł arszenikiem? Nie podoba mi się ten sposób! Już trzeciego inkasenta tatuś karmi tym świństwem. Ma w ogóle jakiś uraz na punkcie inkasentów. Wiesz, Kuba, ja myślę, że to od, czasu tego ostatniego rachunku za prąd. Coś ty taki ponury? — zauważyła.
— Skrzydła mi nie chcą wyrosnąć, mamo! — roześmiał się Kuba odrzucając książkę na tapczan.
— Czy doprawdy nie mógłbyś poszukać dla Piotra odpowiedniejszej lektury? — zapytała
39
szukając czegoś w torebce. — Mam dwa bilety do Kongresowej. Czekaj, gdzie ja je wsadziłam? O, są! Proszę, Kuba, weź! My z tatusiem będziemy pracować w niedzielę, ale wzięłam dla ciebie i dla Anki, na pewno będzie zadowolona!
— Ja myślę! Dziękuję, mamo! Naszykowa-liśmy z Piotrem kolację, trzeba tylko nalać herbatę. Pietrucha, leć po tatę!
— Podobno zemściłeś się na inkasencie za nasz ostatni rachunek? — zapytała Róża Lorentowicz podając mężowi talerzyk z sałatką pomidorową.
— Musiałem go sprzątnąć, bo mi się plątał zupełnie bez potrzeby! Nie mogę zaczynać książki od nowa tylko dlatego, że mam o jednego inkasenta za dużo! Co u was słychać? Kuba, wychodziłeś po południu?
— Tak! Byłem na zebraniu ZMS-u.
— Ho! Wielki aktywista! — roześmiała się matka.
— Żebyś wiedziała, mamo! Zostałem przewodniczącym! — odparł zgryźliwie.
Widelec ojca znieruchomiał w drodze do ust. Tadeusz Lorentowicz patrzył na syna z narastającym w oczach uśmiechem.
— Mówisz poważnie? — zapytał z niedowierzaniem.
— Poważnie, tatusiu!
— Gratuluję ci w takim razie! — zawołał. — Nie masz pojęcia, jak się cieszę! Mam takie wrażenie, jakbyś podniósł pałeczkę, którą kiedyś zgubiłem w sztafecie!
40
Kuba spuścił wzrok. Uśmiechnął się z wysiłkiem. Wiedział dobrze, że ojciec nie zgubił żadnej pałeczki. Po prostu wytrącono mu ją z ręki. Nie wrócił po nią, nawet wtedy, kiedy miał już szanse powrotu. Odszedł zbyt daleko od bieżni i stał się zaledwie jednym z entuzjastycznych kibiców. Kuba był oszczędniejszy w entuzjazmie. Myślał o tym nieraz, że w spadku po rodzicach dziedziczy się także wspomnienie ich klęsk.
II
We czwartek dziewczęta kończyły zajęcia o godzinę wcześniej niż chłopcy. Kuba prysnął z wychowania fizycznego i podczas gdy jego koledzy chodzili na rękach pod światłym kierunkiem magistra Koniecznego, Kuba szedł spokojnie Alejami w normalnej pozycji, z głową na właściwym miejscu. Przed nim szła Agnieszka z torbą szkolną przerzuconą przez ramię i Kuba widział dokładnie uśmiechniętą twarz Dicka Chamberlaina, którego podobiznę wsunęła w miejsce przeznaczone na kartkę z nazwiskiem.
„Agnieszka legitymuje się Chamberlainem... — pomyślał Kuba. — Ciekawe, czy to zwykłe uwielbienie urody, czy wyznanie wiary, zgodność z Kildare'owską koncepcją życia? Jakież zgrabne nogi ma ta dziewczyna!"
Przyspieszył nieco.
— Good morning! Jim Kildare, do usług! Czy mogę podprowadzić panią? Niestety mój wóz jest w generalnym remoncie, więc mogę ofiarować jedynie swoje towarzystwo!
— Thank you, mister Kildare! Z okularów
42
przypominasz bardziej Cybulskiego! Tak czy owak, zwiałeś z wuefu, jeżeli mnie wzrok nie myli?
— Bezbłędna ocena sytuacji! Ma się jednak do załatwienia pewną sprawę nie cierpiącą zwłoki.
— Mianowicie?
— Idę do pawilonu chemicznego na Bracką. Muszę tam obejrzeć materiały. Dziś wieczorem mój tata wielkopańskim gestem funduje mi elanę na spodnie. Rozumiesz sama, że muszę obejrzeć za dnia wszystkie odcienie i odcieniki...
— Nie powiem, żebyś świecił przykładem zetemesowskiej młodzieży zwiewając z wuefu! — roześmiała się Agnieszka.
— Nie chcę także świecić przetartymi spodniami! Człowiek na moim stanowisku — Kuba poprawńł pod b