14330

Szczegóły
Tytuł 14330
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14330 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14330 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14330 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Czesław Chruszczewski ZWIERCIADŁO TRZECH CZASÓW WSTĘP DO PROLOGU Najchętniej i najczęściej rozpoczynamy wszelkie pytania magicznym słowem: DLACZEGO? Dziecko i starzec pragną wiedzieć: DLACZEGO. DLACZEGO urodziłem się? DLACZEGO żyję? DLACZEGO umieram? DLACZEGO świeci słońce? DLACZEGO gaśnie słońce? Dlaczego towarzyszy nam przez całe życie „Dlaczego” — pragnie wiedzieć uczeń Pierwszej Klasy i na pytanie „dlaczego” usiłuje odpowiedzieć profesor, doktor habilitowany. Pytanie „dlaczego” wywołuje pragnienie wiedzy. DLACZEGO świat jest taki, jaki jest? DLACZEGO człowiek myśli? — Otóż to! — zawołał jeden z czterech miliardów myślicieli (według nieco już zdezaktualizowanego spisu ludności Ziemi. Każdy dzień, każda godzina, każda minuta zbliżają nas do pięciu miliardów) — DLACZEGO myślę i co dziwniejsze, DLACZEGO myślę, że myślę? Dlaczego taką wagę przykłada się do myślenia, skoro bezmyślność jest przyjemniejsza. Myślę, więc jestem. Dlaczego jestem? Człowiek postanowił wzbogacić się i począł zbierać — złote myśli. „Świat jest tak wielki, że nie ma niczego takiego, czego by nie było.” „Noś parasol (antynuklearny) przy pogodzie.” „Twierdza sentymentów deterministycznych to antypatia do idei przypadku” (William James Essays). „Czas przemija, powiadasz? Ach nie! Niestety, czas stoi, to my przemijamy” (Kenneth G. Denbigh). „Czas nie zając, nie ucieknie.” — No właśnie. Zając czy nie zając? A może bestia apokaliptyczna? „Zrozumieć istotę Czasu, to zrozumieć wszystko.” „Czas odmierzamy własnym trwaniem.” „Szkoda czasu, by zebrać wszystkie złote myśli o Czasie. A jednak Czas nam dokucza najdotkliwiej. Mnożą się pytania: DLACZEGO? Mnożą się w nieskończoność. A propos! Obecnie uważa się, że promień Wszechświata wynosi około 320 000 000 000 000 000 000 000 Według ogólnej teorii względności Wszechświat był uważany za skończony i nieograniczony. Jasne? Podobno Wszechświat zaczął się rozszerzać 13 miliardów lat temu. DLACZEGO? — Babciu, a dlaczego masz takie duże zęby? Należymy zatem do cywilizacji DLACZEGOIDÓW — DLACZEGOIDZI stale rozwijają się i ustawicznie mądrzeją. Historia człowieka to historia mądrzenia istoty ludzkiej. Mądrzejemy i mądrzejemy i końca nie widać tej eksplozji mądrości. Teoria rozszerzającego się Wszechświata to także teoria „rozszerzania się” rozumu. Interesują nas modele Kosmosu i model mózgu. „Zachowajmy do wszystkiego dystans” — szczerozłota myśl. Również do własnej historii. „Szczęście jest ślepe, ale nie jest niewidzialne” (Fr. Bacon). Czyżby historia człowieka była historią dążenia do szczęścia? Henryk de Saint–Simon pisał m.in.: „Szczęśliwym można być tylko wtedy, gdy własnego szczęścia szuka się w szczęściu innych. Ta zasada jest równie pewna i pozytywna jak ta, że ciało zatrzymuje się lub opóźnia w swym biegu, jeśli napotka inne ciała pchnięte w kierunku przeciwnym”. „Quid extra petilis intra vos positam felicitatem?” — „DLACZEGO poza sobą szukacie szczęścia, które jest w was?” (Boecjusz). Bo świat wewnętrzny jest najrozleglejszy i najmniej znany. Fantastyczny. Rozpocznijmy próbę eksploracji naszego świata od zarysu historycznego. Rzut oka na przeszłość, na teraźniejszość, na przyszłość, na czas uniwersalny. — Serio? Dlaczego serio? — Serio nie oznacza poważnie. ZAMIAST PROLOGU: Powstał z niczego. Jak Wszechświat, i dlatego tak bardzo byli do siebie podobni. Z niczego powstać — zabawne i smutne. Lecz wówczas, w momencie stworzenia, nie odczuwał ani radości, ani smutku. Wszelkie uczucia były mu obce. Po upływie kilkuset tysięcy lat reagował na ciepło i światło. Życiodajny bulion sprzyjał jego wzrostowi, więc powiększał się i powiększał. Minęło wiele czasu, epoka przemijała po epoce, aż po raz pierwszy otworzył oczy. Widział, i był to sukces nie lada. Z wody wygramolił się na błotnistą plażę, potem pełzał, wygrzewał się na słońcu, wszedł na najbliższe drzewo, by z niego skoczyć na sąsiednie, skakał coraz dalej i coraz wyżej, aż nauczył się fruwać, jednocześnie zatęsknił za spacerami, łaził więc po lasach, dżunglach, aż zadomowił się tutaj na dobre. Te początkowo skromne jeszcze osiągnięcia przewróciły mu nieco w głowie. Poważny zawrót głowy od sukcesu nastąpił jednak nieco później, gdy nauczył się posługiwać kijem i przy najbliższej okazji wygarbował skórę gorylowi, który coraz bardziej spoufalał się. Wszakże o karierze począł serio myśleć po skrzesaniu pierwszej iskry. Samodzielnie rozpalił ognisko, wydoił kozę, zagrzał mleko, zabił królika i upiekł na rożnie. Gorąca strawa znacznie poprawiła samopoczucie. W rozwijającym się mózgu zakiełkowała myśl buńczuczna, zuchwała: „Jestem panem wszelkiego stworzenia”. Oczywiście była to jednostronna opinia. Nie próbował jej przekonsultować z jakimkolwiek stworzeniem i chociaż niejednokrotnie dostawał cięgi od innych, nie zmienił zdania wbrew rozsądkowi. Ogień dawał mu niewątpliwą przewagę i trzeba przyznać, potrafił to wykorzystać. Dawniej udawał się na spoczynek, gdy zapadał zmrok. Teraz mógł podumać przy ognisku, poznając smak wieczoru i urok światła. Dysponował większą ilością godzin, znużony pracowitym dniem, odpoczywał, kontemplował nocny krajobraz, przysłuchiwał się odgłosom dżungli i mądrzał. By uchronić ogień przed deszczem, przeniósł ognisko do jaskini. Któregoś wieczoru postanowił utrwalić na ścianie skały obrazy znanych zwierząt. Udało się, rysunki przetrwały tysiące lat. Mógł teraz powiedzieć o sobie: „Jestem artystą”. Powiadają: potrzeba to matka wynalazku. Zmiany klimatyczne były kłopotliwe od początku świata. Zimne, północne wichry sprawiły, że począł rozglądać się za solidnym futrem. Futra skakały z drzewa na drzewo, łaziły po ziemi. Przywiązał kamień do kija i upolował jaskiniowego niedźwiedzia. Źródła oficjalne i mniej oficjalne podają, że towarzyszka życia pojawiła się w sadzie owocowym w okresie trudnym do ustalenia. Natomiast z niektórych źródeł naukowych wiemy, że Matka Natura tworzyła większość zwierząt parami. Owoce miłości zrywamy po dzień dzisiejszy. Nie bez przyczyny rozpoczęto już kolonizację innych planet i eksplorację Kosmosu. Ale nie wyprzedzajmy czasu. Nasz niewątpliwy bohater mógł wreszcie pogawędzić ze swoją drugą połową. Zasób słów początkowo był skromny, ale wkrótce rozgadali się. — Dlaczego tak późno wracasz? — zapytała, gdy wszedł do jaskini objuczony upolowaną zwierzyną, owocami, warzywami i czymś tam jeszcze. — Kłopoty z zaopatrzeniem — wymruczał — pół dnia goniłem dzika. Dopadłem go wreszcie. Bestia! Pilnuj ognia! — wrzasnął. — Przygasa. Część uwędzimy, część upieczesz, słoninę wytopisz. Ugryzła go w ucho, co oznaczało, że ma ochotę na co innego. Miłość uczyniła go szczęśliwym, przynajmniej początkowo. Wkrótce stworzyli razem nowe istnienie. I życie potoczyło się dalej wartkim nurtem. Trzeba było małego bawić. A to oswojoną wiewiórką, a to noszeniem na barana, a to zabawką. Strugał fujarki, patyczki, aż któregoś dnia wystrugało się kółko. A gdyby tak powiększyć kółeczko i zrobić z niego koło? Głowił się i mozolił nad tym wynalazkiem bardzo długo. Realizacja pomysłu nastręczała wiele trudności. Skoro po iluś tam wieczorach pokonał wszystkie trudności, począł przy pomocy kół coraz szybciej podróżować. Obserwując lot ptaków doszedł do przekonania, że powinien skonstruować skrzydła. Pierwsze próby wypadły fatalnie, ale nie ustawał w korygowaniu błędów konstrukcyjnych, aż wreszcie oderwał się od ziemi. Najpierw szybował na wysokości kilku metrów, potem kilku tysięcy, potem… lecz zanim do tego doszło… Maczugę przerobił na topór kamienny, topór ustąpił miejsca mieczom z brązu, z żelaza, ze stali. Legendy opowiadają, że wykuł miecz, po czym spiłował ostrze, opiłki zmieszał z ciastem i karmił tym ptaki, a z odchodów ptasich wytapiał miecz doskonały: mimung. Sam doszedł do tego, że kwasy żołądkowe ptaków i wapno znajdujące się w ptasich odchodach podnoszą jakość mieczów. Historia broni była Jego historią. Nie ustawał w poszukiwaniach, aż wynalazł proch, a po pewnym czasie rozbił atom. (Atom zrewanżował się niebawem i rozbił dwa miasta.) W wolnych chwilach rzeźbił, rysował, malował, wznosił wspaniałe budowle, komponował piękne melodie, grał na rozmaitych instrumentach, tańczył, śpiewał, weselił się i smucił. Pisał wiersze, powieści, dramaty, podróżował coraz szybciej i coraz dalej, spacerował po Księżycu, wędrował od planety do planety. Historia nasza rozpoczyna się (po rozwiniętym i bardzo skróconym prologu) w chwili, gdy zbudował gwiazdolot rozwijający szybkość zbliżoną do szybkości światła, a już myślał o szybkościach nadświetlnych. Prowadził eskadrę rakiet fotonowych. Od dawna wiedziano o tym, że pęd upaja. Domyślano się, że w miarę wzrostu szybkości pogłębia się ekstaza. Lecz nikt nie podejrzewał, że w ten właśnie sposób przechodzi się w stan wszechobecności. Na milionach planet, między miliardami gwiazd. Widział najodleglejsze krańce Kosmosu, mógł wreszcie ogarnąć myślą bezkres Wszechświata. Był wszechobecny, przejęty świadomością tego faktu i kosmicznie spokojny. Zbliżał się do najwyższego punktu, do ostatecznej granicy. Krzyczał i śmiał się, ale nie uronił ani jednej łzy. Załogi wszystkich gwiazdolotów przeżywały szok szybkości Tworzyli jeden wspaniały organizm stale wzbogacany materią międzygwiezdną, pyłem kosmicznym. Czas trwał, nie przemijał, przybywało czasu, lecz ani jedna sekunda nie ginęła. Wzbogacał się z minuty na minutę, niewidzialna dłoń otwierała bramy do nowych światów, do innych wymiarów, oglądał krajobrazy stubarwnych krain, podziwiał nie znane zupełnie kolory, niezliczone odcienie czerwieni, fioletu, błękitu, do uszu płynął strumień melodyjnych dźwięków. Nagle zabrzmiał głos maszyny: — Zbliżam się do absolutnego maksimum. Czekam na rozkaz zmniejszenia szybkości. Euforia kosmiczna nie może trwać wiecznie! Kosmonauta nie zareagował. Maszyna powtórzyła głośniej: — Czekam na rozkaz zmniejszenia szybkości. Połóż prawą dłoń na czerwonej klawiaturze. Dowódca eskadry z trudem rozprostował zaciśnięte palce, spełnił życzenie maszyny, gwiazdolot począł stopniowo zwalniać. — W polu widzenia nieznany układ słoneczny — poinformował obserwator — sześć planet. Załoga proponuje kilkugodzinny odpoczynek. — Więcej szczegółów! — Planety krążą wokół gwiazdy, Strzały Bernarda. Sondy sygnalizują w atmosferze trzech planet obecność metanu, azotu i etanu. W górnej części atmosfery Zorze Polarne, intensywna emisja fal elektromagnetycznych. Na pozostałych trzech planetach, położonych bliżej Słońca, atmosfera podobna do ziemskiej. Komputery proponują lądowanie na Drugiej Planecie. — Pierwszy wyląduje gwiazdolot–pułapka. — Dowódca spokojnie wydawał rozkazy, szok szybkości minął. — Eskadra, pozostanie na orbicie. Statek kosmiczny nazwany pułapką, sterowany przez maszyny, łagodnie opadł na rozległą równinę. Roboty w skafandrach kosmonautów przystąpiły do zaprogramowanych czynności. Przy pomocy dźwigów opuszczono dwa gąsienicowe pojazdy, które natychmiast rozpoczęły badanie najbliższej okolicy, zataczając coraz większe kręgi dookoła gwiazdolotu. Wicekosmonauci w kilkunastu punktach ustawili kamery telewizyjne. Do złudzenia przypominali ludzi krzątających się wokół statku. Pierwszy kosmonauta powiedział do załogi: — Nasi zastępcy są znakomici w roli kosmonautów. Czy ktokolwiek odgadnie, że to roboty? Ruchy niemal płynne. Stąpają ciężko, bo tu ciążenie większe niż na Ziemi. Jak myślicie, co wpadnie w pułapkę? Bo ta planeta posiada atmosferę sprzyjającą życiu. Intuicyjnie wyczuwam obecność żywej materii. — Nie odebraliśmy — przemówił astrobiolog — żadnych sygnałów, które by potwierdziły twoje przeczucia. — Ty żywą materię widzisz w marynarce albo w lśniącym kombinezonie — mówił dowódca. — Myślimy: istoty inteligentne, i w tejże chwili widzimy istoty ludzkie, no, może trochę inne, ale bardzo podobne. — Spotkaliśmy przecież podobnych do nas mieszkańców innych planet — przypomniał uczony. — I najczęściej okazywało się, że przed tysiącami lat ich przodkowie opuścili Ziemię. — Uwaga. — przerwał dialog obserwator. — W odległości trzydziestu metrów od gwiazdolotu pojawił się jakiś mglisty kształt. — Obłok, nie obłok — mruczał pierwszy kosmonauta. — To coś dopiero kształtuje się, wydłuża, rozszerza, kontury stają się wyraziste… — Umilkł. — Tak, coraz bardziej wyraziste — przyznał astrobiolog — coraz bardziej podobne do gwiazdolotu–pułapki. Po minucie dowódca eskadry powiedział cicho: — Bardzo wiernie skopiowali statek. Dobra robota. — Nie — zapomnieli o kosmonautach, o pojazdach — mówił uczony — stworzyli doskonałe kopie. — W jakim celu? — zapytał obserwator. — Czas pokaże — odparł Pierwszy. — Jak powinni zareagować nasi zastępcy, roboty, występujące w roli ludzi? Powinny przerwać wszystkie swoje czynności i podejść bliżej do reprodukcji. — Już wydałem taki rozkaz — oświadczył kosmonauta sterujący maszynami. — Roboty przerwały realizację programu, za chwilę podejdą do drugiego gwiazdolotu i spróbują nawiązać kontakt ze swoimi kopiami. Okazało się jednak, że nawiązanie kontaktu jest niemożliwe. Gwiazdolot nagle zniknął, zniknęły również reprodukcje pojazdów i robotów. — Wylądowaliśmy na planecie iluzjonistów — żartował uczony. — Rakieta znikła niczym królik w cylindrze. — Znika również nasz gwiazdolot! — zawołał obserwator. — Jeszcze widać zamgloną sylwetką statku, światła płonące w kabinach… Silny podmuch wiatru wzniósł obłoki czerwonego pyłu. Przez kilka minut unosiły się nad niziną, potem wiatr je rozpędził. Po gwiazdolocie nie pozostał najmniejszy nawet ślad. — A jednak pułapka spełni swoje zadanie — przemówił dowódca. — Wspomniałeś o króliku — zwrócił się do astrobiologa — tym razem będzie to królik doświadczalny. Włączyć kamery zainstalowane we wnętrzu gwiazdolotu. — Przecież zniknął — przypomniał obserwator. — Włączyć, włączyć — przynaglał Pierwszy. — Dlatego właśnie trzeba je włączyć. I wtedy zobaczyli na ekranach setki identycznych ludzkich twarzy. Z chaosu dźwięków i szumów filtry wyodrębniły monotonną melodię dzwonków i dzwonów. Towarzyszyły jej głuche, arytmiczne dudnienia. — Tłumaczcie! — Dowódca eskadry włączył maszyny wyspecjalizowane w rozwiązywaniu kosmicznych sygnałów. — Szybciej! Komputer bardzo szybko odpowiedział: — Nie potrafię rozszyfrować dźwięków. — Popracuj — zachęcał Pierwszy — nie zniechęcaj się. — Potrzebuję więcej czasu. — Dobrze już, dobrze. Zależy nam na każdej minucie. — W ciągu jednej minuty nie zdołam rozwiązać… — Szukaj rozwiązania tak długo, dopóki nie znajdziesz. — Rozsądna decyzja — komputer zamigotał zielonymi światłami i przystąpił do pracy. Po upływie kwadransa zniecierpliwiony dowódca wezwał głównego inżyniera. — Oni do nas przemawiają, a my nie rozumiemy. Co z tym komputerem, specjalistą od szyfrów kosmicznych? — Otrzymał zadanie przerastające jego możliwości — odparł inżynier — próbujemy wspólnymi siłami odnaleźć klucz. Jak dotąd bez efektu. — Za mądre? — Pierwszy kosmonauta wpatrywał się w niebieski ekran. — Widziałeś te twarze? — Tak, jedną twarz wielokrotnie powtórzoną. Blada i smutna. — Raczej bez wyrazu. Oho, komputer buczy. — Albo te dźwięki nic nie znaczą — informowała maszyna — albo zostałem błędnie zaprogramowany. Za mało efektów stałościowych, za wiele efektów dążnościowych. — Co to znaczy? — Dowódca tracił cierpliwość. — Efektor — tłumaczył główny inżynier — nazywany efektorem stałościowym, jeśli może osiągnąć swój cel, jeżeli natomiast nie może… — Rozumiem — przerwał kosmonauta — a prawdę powiedziawszy, niewiele rozumiem. Wolałbym bardziej męską odpowiedź. — Maszyna jest bezpłciowa — ośmielił się zauważyć inżynier. — Naucz ją lepiej ludzkiej mowy. Gdyby powiedziała, przestańcie zawracać głowę, pocałujcie mnie w nos, czułbym się lepiej. — Ta maszyna nie posiada głowy — inżynier manifestował kamienny spokój — nie ma więc również nosa. Dowódca przyłożył wskazujący palec do ust. Dzwony i dzwonki umilkły, ustało dudnienie, zadźwięczały jakby cymbałki, jednocześnie na ekranie ukazały się liczby. — Przemawiają prostszym językiem — odgadł inżynier. — Tym razem zdołamy to chyba rozszyfrować. Komputer zasygnalizował: — Zrozumiałem. Tłumaczę: „Jesteśmy dalszym ciągiem waszego istnienia, przedłużeniem, olśnieniem, kontynuacją, rozwinięciem, urozmaiceniem, kolejnym etapem egzystencji stale doskonalonego intelektu, gdy rozchylamy kurtynę, widzicie uwielokrotniony obraz twarzy, odbicie jednego z wielu miliardów mieszkańców Ziemi, człowieka, który przeglądając się kiedyś w lustrze powiedział: »Obrzydliwa gęba, aż pojąć trudno, że cudowny świat toleruje moją obecność«. Upodobaliśmy sobie tę fizjonomię arcyprzednią, smutną i brzydką, należącą do istoty ludzkiej nie pozbawionej humoru. Nosimy maskę, bo jak z wami nawiązać kontakt, w jakiej postaci pokazać się, by nie stworzyć zbyt wielkiego dystansu? Przez rozsuniętą kurtynę, co również jest przenośnią, dostrzegliśmy gwiazdolot, zbadaliśmy jego reprodukcję, zrozumieliśmy wasze obawy, pochwalamy ostrożność. Wciągnęliśmy do naszego świata oryginalny gwiazdolot. To archaiczna konstrukcja”. — Archaiczna! — zdenerwował się główny inżynier. — Rozwija szybkość zbliżoną do szybkości światła. — „Rakiety kwantowe — tłumaczył komputer — są przykładem, że poszukiwania ludzi poszły w niewłaściwym kierunku. Sporo wiecie o czasie, o przestrzeni, o względności czasu, hiperprzestrzeni, a drepczecie w miejscu. Przecież dostrzegacie, że niemożliwe często przeistacza się w możliwe. Dysponujecie wszystkim, czym dysponuje Kosmos, i ciągle nie umiecie wyciągać prawidłowych wniosków. Obejrzeliśmy gwiazdolot, powróci na swoje miejsce. Przypadkowy postój w tym układzie słonecznym powinien okazać się szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Tutaj kurtyna jest cieńsza, nieomal przezroczysta i nam łatwiej ją rozsunąć niż w pobliżu starej Ziemi.” Błękit ekranu pociemniał. Kosmonauci zobaczyli lekko uśmiechnięte twarze, potem obraz gwiazdolotu na równinie. — Co proponujecie? — zapytał dowódca, zwracając się do wszystkich kosmonautów. — Lądowanie! — zabrzmiała jednomyślna odpowiedź. Człowiek wspinał się i wspinał po drabinie własnego rozumu, doskonaląc metody tej wspinaczki. Ogarniał umysłem, wzrokiem, słuchem, dotykiem, smakiem i węchem rozszerzającą się przestrzeń, jego ruchy stawały się coraz pewniejsze. Od lądowania gwiazdolotów na planecie, krążącej dookoła gwiazdy — Strzały Bernarda, minęło czterysta lat, licząc według czasu Ziemi. Kosmonauci zadomowili się w gościnnym układzie. Na trzech planetach zbudowano stacje badawcze, ustawiono na najwyższym wzniesieniu radioteleskopy. Między planetami kursowały rakietobusy. Na orbitach zawieszono satelity telewizyjne. Nikt nie oszczędzał sił. Maszyny sterowane przez ludzi konstruowały kolejny model chronoperyskopu, który powinien umożliwić przeniknięcie przez kurtynę czasu. Nie było to proste. Chronoperyskop płatał figle. Maszyny odmawiają posłuszeństwa zwłaszcza wtedy, gdy człowiek nie umie obchodzić się z nimi. Wystarczy niekiedy drobiazg, złe ustawienie, błąd w programowaniu, wadliwe manipulowanie czy też zaniedbania w konserwacji. Wreszcie usunięto usterki. Aparat funkcjonował. Pierwszy spojrzał w okrągły ekran konstruktor aparatu. Początkowo nie mógł rozróżnić szczegółów, obraz był zamglony, nie pomogło przecieranie rękawem ochronnego szkła. Zmętnienie ustąpiło i wówczas konstruktor zobaczył złodzieja okradającego pasażera autokaru wycieczkowego. Ofiara zdrzemnęła się nad „Timesem”. Konstruktor mimo woli krzyknął: „Obudź się! Uważaj, złodziej!” Pasażer oddalony o sześć lat świetlnych od konstruktora nie usłyszał ostrzeżenia. Natomiast krzyk zaalarmował dowódcę eskadry gwiazdolotów, który obecnie objął także stanowisko kierownika potrójnej bazy. Kosmonauta wszedł do kabiny i zapytał o powód krzyku, a gdy konstruktor wytłumaczył przyczynę swojej reakcji, kierownik wezwał głównego inżyniera i kilku innych ekspertów. Dlaczego chronoperyskop przekazał obraz z Ziemi? Dlaczego wyodrębnił z Czasu Przeszłego złodzieja, postać dawno minionej epoki? Przeniesiono chronoperyskop na sąsiednią planetę. Tym razem konstruktor zobaczył swoją twarz. Gdy przed ekranem stanął kierownik bazy, ujrzał swoje oblicze. Rzeczywistość odbijała się w ekranie jak w lustrze. Aparatura ukazywała Czas Teraźniejszy. Dopiero na trzeciej planecie chronoperyskop umożliwił spojrzenie w przyszłość. Kosmonauci zobaczyli Wojnę Trzech Planet. Bez trudu rozpoznali siebie. Dawna załoga eskadry gwiazdolotów, podzielona na trzy zespoły, prowadzące badania Kosmosu na trzech planetach układu słonecznego Strzały Bernarda, wiodła długotrwały i zaostrzający się spór o to, co winien ukazywać chronoperyskop, czy przeszłość, czy teraźniejszość, czy przyszłość? — Każda grupa zajmowała się innym czasem i pragnęła za pomocą genialnej maszyny zgłębić wszelkie tajemnice badanego okresu. Kłótnie przemieniły się w bijatykę, bijatyka w bitwę, bitwa w wojnę. Wojujące strony zniszczyły chronoperyskop, a przy okazji trzy stacje i gwiazdoloty. Po tym spektaklu kosmonauci długo nie mogli zasnąć. Następnego dnia eskadra opuściła planety wirujące wokół gwiazdy–Strzały i wyruszyła w dalszą podróż. Chronoperyskop zdemontowano, a jego części posłużyły do skonstruowania kilkudziesięciu kołysek. Zgodnie z programem nowe pokolenie kosmonautów przejmie w odpowiedniej chwili stery statków. Podróż ta trwać będzie wiecznie, przecież ciągle odradzający się człowiek jest również wieczny. Od czasu do czasu, gdy gwiazdoloty przekraczają szybkość światła, gdy szalony pęd uskrzydla i nasyca przestrzeń jaskrawą jasnością, ktoś szepce do uszu wspaniałych zdobywców Kosmosu: „Uważajcie, by nie wrócić do punktu wyjściowego”. Wszystko zależy od kształtu Wszechświata. Chyba że kiedyś nauczymy się kształtować Kosmos. Myśl ludzka, szybsza od światła, dotrze kiedyś do tego miejsca, z którego widać CAŁOŚĆ. Istota, która powstała z niczego, pocznie tworzyć nowe światy, zmieniać orbity planet, gasić i zapalać słońca. Będzie to początek uczłowieczenia Wszechświata, albo prolog epilogu. * * * Człowiek potarł zarośnięty podbródek i wyjrzał przez okno. Na czarnym niebie lśniły po staremu gwiazdy. Księżyc wędrował wysoko nad chmurami, spóźniony przechodzień nieco chwiejnym krokiem wracał do domu. Podmuch wiatru strącił na ulicę dachówkę, płosząc dwa koty. — A kysz! — wymamrotał pielgrzym wieczorny, a ponieważ wdepnął w kałużę, dodał z głębokim przekonaniem: — Z wody powstałeś i w wodę się obrócisz. Jak gdyby na potwierdzenie tych słów błysnęło, zagrzmiało i począł padać drobny deszcz, który po kilku sekundach przemienił się w ulewę. — Potop! — wymruczał przechodzień i podniósł kołnierz marynarki. — Znowu potop!