8968
Szczegóły |
Tytuł |
8968 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8968 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8968 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8968 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Clifford Donald Simak
Rezerwat Goblin�w
przek�ad : Andrzej Leszczy�ski & Ewa W�odarczyk
1
Inspektor Drayton siedzia� rozparty za biurkiem i czeka�. By� to ko�cisty m�czyzna o
twarzy przypominaj�cej mask� wystrugan� t�pym d�utem z du�ego s�katego pniaka. Jego oczy
niczym krzesiwa zdawa�y si� od czasu do czasu sypa� iskrami. By� z�y i zdenerwowany, lecz Peter
Maxwell wiedzia� doskonale, �e taki cz�owiek jak on nigdy nie pozwoli, by jego nastr�j mia�
jakikolwiek wp�yw na wykonywan� prac�. Poza widoczn� jak na d�oni w�ciek�o�ci� by�o w
inspektorze co�, co �wiadczy�o o naturze buldo�era, kt�ry nieustannie prze do przodu i nie
przeszkodzi mu w tym nawet z�y humor.
Maxwell u�wiadomi� sobie, �e w�a�nie znalaz� si� w sytuacji, jakiej nigdy sobie nie
wyobra�a�. Teraz sta�o si� dla niego ca�kiem jasne, �e spodziewa� si� zbyt wiele. Oczywi�cie
zdawa� sobie spraw�, �e jego niedotarcie do miejsca przeznaczenia, co wydarzy�o si� jakie� sze��
tygodni temu, wywo�a tu na Ziemi pewn� konsternacj�, jednak�e nadzieja na nie zauwa�one
prze�li�ni�cie si� do domu by�a p�onna. W efekcie znalaz� si� twarz� w twarz z cz�owiekiem
wpatruj�cym si� w niego zza biurka i musia� trzyma� nerwy na wodzy.
- Nie wydaje mi si�, bym pojmowa� do ko�ca, dlaczego m�j powr�t na Ziemi�
zainteresowa� S�u�b� Bezpiecze�stwa zwr�ci� si� do oficera siedz�cego naprzeciwko. - Nazywam
si� Peter Maxwell i jestem cz�onkiem grona profesorskiego Katedry Zjawisk Nadprzyrodzonych
Uniwersytetu Wisconsin. Widzia� pan moje dokumenty...
- Pa�ska to�samo�� nie budzi moich zastrze�e� - stwierdzi� Drayton. - Mo�e jest nieco
szokuj�ca, ale zastrze�e� nie budzi. Niepokoi mnie co innego. Czy m�g�by pan, profesorze
Maxwell, opowiedzie� mi dok�adnie, gdzie pan przebywa�?
- Niewiele mog� panu powiedzie� - odpar� Peter Maxwell. - Znalaz�em si� na jakiej�
planecie, ale nie potrafi� poda� ani jej nazwy, ani po�o�enia. R�wnie dobrze mog�em by� nie dalej
ni� rok �wietlny od Ziemi, jak te� gdzie� na kra�cach Wszech�wiata.
- W ka�dym b�d� razie nie dotar� pan do miejsca przeznaczenia, kt�re zosta�o
wyszczeg�lnione w pa�skiej karcie podr�y - podsumowa� Drayton.
- Nie - przyzna� Maxwell.
- Czy mo�e pan wyt�umaczy�, co si� sta�o?
- Mog� tylko przedstawi� w�asne przypuszczenia. Wydaje mi si�, �e m�j wzorzec falowy
uleg� odchyleniu. Mo�liwe te�, �e zosta� on przechwycony, a potem skierowany pod inny adres.
Pocz�tkowo podejrzewa�em b��d transmitera, ale to raczej nieprawdopodobne. Transmitery s� w
u�yciu od setek lat. Wszystkie b��dy musia�y zosta� przez ten czas wyeliminowane.
- Czy�by sugerowa� pan porwanie?
- Mo�e pan to potraktowa� i w ten spos�b.
- I nadal nic mi pan nie powie?
- Wyja�ni�em ju�, �e niewiele mam do powiedzenia.
- Czy ta planeta mo�e mie� co� wsp�lnego z Ko�owcami? Maxwell pokr�ci� g�ow�.
- Nie mog� stwierdzi� z ca�� pewno�ci�, ale nie wydaje mi si� to prawdopodobne. Na
pewno nie spotka�em tam �adnego z nich i nic nie wskazywa�o na to, �eby mieli z t� planet� co�
wsp�lnego.
- A czy kiedykolwiek widzia� pan Ko�owca, Profesorze Maxwell?
- Tylko raz, kilka lat temu. Jeden z nich sp�dzi� miesi�c czy dwa w Instytucie Czasu.
Widzia�em go przelotnie.
- Zatem pozna�by pan Ko�owca, gdyby go pan zobaczy�?
- Tak, z pewno�ci� - odpar� Maxwell.
- Mam zapisane, �e wybiera� si� pan na jedn� z planet Systemu Jenociej Sk�ry.
- Zrobi� si� tam szum wok� sprawy smoka - wyja�ni� Maxwell. - Niczym zreszt� nie
uzasadniony. W�a�ciwie otrzymali�my bardzo sk�pe informacje, zdecydowa�em si� jednak
sprawdzi� to na miejscu...
- Smoka? - spyta� Drayton, unosz�c wysoko brwi.
- Rozumiem, �e komu� nie zwi�zanemu z moj� dziedzin� trudno jest poj�� donios�o��
problemu smoka - powiedzia� Maxwell. - Rzecz w tym, �e nie dysponujemy �adnymi zapisami, na
podstawie kt�rych mo�na by przeprowadzi� dow�d istnienia takiego stworzenia. A przecie�
legendarna posta� smoka jest niezwykle g��boko zakorzeniona w folklorze Ziemi i kilku innych
planet. Czarodziejki, gobliny, trolle, a nawet banshee - wszystkie te istoty s� nam dzisiaj dobrze
znane, ale nie mo�emy tego powiedzie� o smoku. Najzabawniejsze jest to, �e korzenie owej
legendy na Ziemi nie s� zwi�zane bezpo�rednio z lud�mi. Smok wyst�puje r�wnie� w podaniach
nizio�k�w. Czasem wydaje mi si�, �e to w�a�nie oni przekazali nam legend�. Ale tylko legend�. Nie
ma �adnych dowod�w...
Maxwell urwa� nieco zmieszany. C� tego t�pego policjanta po drugiej stronie biurka mog�a
obchodzi� legenda o smoku?
- Przepraszam, inspektorze - rzek�. - To moja pasja. Da�em si� ponie�� entuzjazmowi.
- S�ysza�em, �e legenda smoka mog�a narodzi� si� z odziedziczonych po przodkach
wspomnie� o dinozaurach.
- Znam t� opini�, cho� przyznam, �e wydaje mi si� z gruntu b��dna. Dinozaury wygin�y na
d�ugo przed pojawieniem si� cz�owieka.
- Zatem nizio�ki...
- Mo�liwe, ale ma�o prawdopodobne - wtr�ci� profesor. - Znam nizio�ki i rozmawia�em z
nimi na ten temat wiele razy. To stara kultura, z pewno�ci� du�o starsza od naszej, ale nic nie
wskazuje, �eby mog�a powsta� w tak bardzo odleg�ej przesz�o�ci. A je�eli nawet, to pami�� o
tamtych czasach zagin�a bezpowrotnie. Wydaje mi si�, �e ich legendy i podania mog�y bez trudu
przetrwa� par� milion�w lat. Oni s� wyj�tkowo d�ugowieczni, niemal nie�miertelni. Tradycja
przekazywana z ust do ust powinna by� u nich najtrwalsza.
Drayton machn�� r�k�, jakby chcia� uwolni� si� od widm smok�w i nizio�k�w.
- Wybiera� si� pan do Systemu Jenocie] Sk�ry, lecz nie dotar� pan tam - zmieni� temat.
- Zgadza si�. Znalaz�em si� na planecie, o kt�rej ju� wspomina�em. Na przykrytej
sklepieniem, krystalicznej planecie.
- Krystalicznej?
- Jej grunt by� krystaliczny. Mo�e to by� kwarc, trudno mi powiedzie�. To m�g� by� r�wnie�
jaki� metal.
- Wyruszaj�c, nie wiedzia� pan, oczywi�cie, �e znajdzie si� na owej planecie? - zapyta�
Drayton �agodnym tonem.
- Je�eli podejrzewa pan jak�� zmow�, to jest pan w b��dzie - rzek� Maxwell. - By�em
zupe�nie zaskoczony. Ale pan chyba nie jest? Czeka� pan przecie� na mnie.
- Trudno m�wi� o zaskoczeniu - odpar� Drayton. - Co� podobnego zdarzy�o si� ju�
wcze�niej dwukrotnie.
- Przypuszczam zatem, �e wie pan co� nieco� o tej planecie.
- Absolutnie nic - stwierdzi� Drayton. - Wiem tylko, �e istnieje gdzie� planeta pos�uguj�ca
si� nierejestrowanym transmiterem i odbiornikiem, u�ywaj�ca pozakatalogowego sygna�u. Kiedy
operator na stacji Wisconsin odebra� sygna� poprzedzaj�cy transmisj�, kaza� im czeka� pod
pretekstem przeci��enia wszystkich odbiornik�w. W tym czasie skontaktowa� si� ze mn�.
- A tamte dwa przypadki?
- Oba mia�y miejsce w�a�nie tutaj, na stacji Wisconsin.
- Lecz je�li tamci wr�cili...
- Chodzi o to, �e nie wr�cili - rzek� Drayton. - To znaczy, w zasadzie wr�cili, ale nie by�o
�adnej mo�liwo�ci porozumienia si� z nimi. Ich wzorce falowe nap�yn�y zdeformowane, nie uda�o
si� ich prawid�owo zmaterializowa�. Poza tym wzorce by�y wys�ane pod niew�a�ciwy adres. Obaj
byli nieziemcami, na dodatek tak bardzo zniekszta�conymi, i� up�yn�o wiele czasu, zanim uda�o
si� ustali�, sk�d pochodz�. Do dzi� nie jeste�my tego pewni.
- Byli martwi?
- Martwi? Oczywi�cie. Prze�yli�my wstrz�s. Pan mia� szcz�cie.
Maxwell z pewnym trudem powstrzyma� dr�enie ramion.
- Tak. Chyba tak - powiedzia�.
- Pewnie my�li pan, �e nie uczynili�my wszystkiego, co w naszej mocy, �eby zaalarmowa�
nadawc� o wyst�pieniu b��d�w. Znamy tylko te dwa przypadki, a przecie� mog�y mie� miejsce
przechwycenia wzorc�w, w wyniku kt�rych z ich odbiornika wysz�y istoty zniekszta�cone.
- Powinni�cie o tym wiedzie� - stwierdzi� Maxwell. Zostaliby�cie powiadomieni o
jakichkolwiek stratach. Ka�da stacja jest zobowi�zana zg�osi� natychmiast fakt nieprzybycia
podr�nego na miejsce przeznaczenia.
- I w tym w�a�nie ca�y szkopu� - powiedzia� Drayton. Nie zg�oszono �adnych strat. Jeste�my
zupe�nie pewni, �e obaj nieziemcy, kt�rych odebrano na Ziemi martwych, dotarli r�wnie� do
miejsc swojego przeznaczenia. Absolutnie nikt nie zagin��.
- Ale ja przecie� wyruszy�em do Systemu Jenocie] Sk�ry. Na pewno zg�oszono...
Maxwell urwa� w p� zdania, jak gdyby otrzyma� cios pi�ci� mi�dzy oczy.
Drayton przytakn�� ruchem g�owy.
- Spodziewa�em si�, �e pan si� domy�li. Peter Maxwell dotar� do Jenociej Sk�ry i prawie
miesi�c temu powr�ci� na Ziemi�.
- To musi by� jaka� pomy�ka - niepewnie zaprotestowa� Maxwell.
Nie mie�ci�o mu si� w g�owie, �e mo�e ich by� dw�ch, �e drugi Peter Maxwell, identyczny
w ka�dym szczeg�le, przebywa gdzie� na Ziemi.
- Nie mo�e by� mowy o pomy�ce - rzek� Drayton. W ka�dym razie nie takiej, o jakiej
my�limy. Owa planeta nie przechwyci�a wzorca, ona go po prostu skopiowa�a.
- Wi�c musi by� nas dw�ch! Mo�liwe...
- Ju� nie - przerwa� Drayton. - Jest pan tylko jeden. Mniej wi�cej w tydzie� po powrocie na
Ziemi�, Peter Maxwell uleg� �miertelnemu wypadkowi.
2
Kiedy Maxwell wyszed� z ma�ego pokoiku, w kt�rym rozmawia� z Draytonem, znalaz� za
rogiem korytarza rz�d wolnych krzese�. Ostro�nie usiad� na jednym z nich, stawiaj�c sw�j skromny
baga� na pod�odze.
Sta�a si� rzecz niewiarygodna, pomy�la�. Niewiarygodny by� fakt istnienia dw�ch Peter�w
Maxwell�w, z kt�rych w dodatku jeden nie �y�. Niewiarygodny by� fakt obecno�ci na krystalicznej
planecie aparatury zdolnej do przechwycenia i skopiowania fali wzorcowej, poruszaj�cej si� z
pr�dko�ci� wi�ksz� od pr�dko�ci �wiat�a - o wiele wi�ksz�, jako �e w �adnym, cho�by
najodleglejszym punkcie Galaktyki, oplecionej sieci� transmiter�w materii, nie obserwowa�o si�
r�nicy czasu pomi�dzy transmisj� i materializacj�. Tak, odchylenie i przechwycenie fali wzorca
by�o technicznie wykonalne, ale skopiowanie takiego wzorca to zupe�nie inna sprawa.
Dwie rzeczy niewiarygodne. Dwa wydarzenia, kt�re nie powinny mie� miejsca. Chocia�, na
dobr� spraw�, drugie z nich by�o jedynie konsekwencj� pierwszego. Oczywistym nast�pstwem
skopiowania wzorca falowego by�o istnienie dw�ch Maxwell�w - tego, kt�ry odby� wypraw� do
Systemu Jenocie] Sk�ry, oraz tego, kt�ry zosta� zmaterializowany na krystalicznej planecie. Ale
je�li tamten Peter Maxwell rzeczywi�cie znalaz� si� w Systemie Jenocie] Sk�ry, powinien
przebywa� tam do dzi� lub co najwy�ej szykowa� si� dopiero do powrotu. Planowa� przecie� pobyt
sze�ciotygodniowy, a nawet d�u�szy, gdyby okaza�o si�, �e sprawie smoka trzeba po�wi�ci� wi�cej
czasu.
Stwierdzi�, �e dr�� mu d�onie. Zawstydzony �cisn�� je mocno i schowa� mi�dzy kolanami.
Nie wolno podda� si� panice, stwierdzi� w duchu. Niezale�nie od tego, co go jeszcze
czeka�o, musia� zachowa� spok�j. W�a�ciwie nie mia� �adnych dowod�w. �adnych. Wiedzia� tylko
tyle, ile powiedziano mu w Wydziale Bezpiecze�stwa, a nie by�o to jeszcze nic pewnego. Mo�e
zastosowano zwyk�� policyjn� sztuczk�, maj�c� na celu zmuszenie go do m�wienia.
Niewykluczone jednak, �e wszystko wydarzy�o si� naprawd�. Nie by�o to przecie� nierealne!
Nawet je�eli Drayton nie k�ama�, musia� zachowa� zimn� krew. Mia� przecie� przed sob�
niezwykle wa�n� misj� - zadanie, kt�rego nie wolno mu by�o spartaczy�.
Nale�a�o spodziewa� si� teraz pewnych k�opot�w, na przyk�ad z powodu ci�g�ej inwigilacji,
chocia� nic nie wskazywa�o na to, by zamierzali go �ledzi�. Mo�liwe tak�e, �e nie b�dzie to mia�o
wi�kszego znaczenia. Najtrudniejsz� cz�ci� jego planu by�o z pewno�ci� zaaran�owanie spotkania
z Andrewem Arnoldem. Rektor Uniwersytetu Planetarnego nie nale�a� do os�b, z kt�rymi mo�na
by�o po prostu um�wi� si� na spotkanie. Mia�, oczywi�cie, o wiele wa�niejsze zaj�cia od
wys�uchiwania wyja�nie� jakiego� tam profesora nadzwyczajnego. Tym bardziej, �e �w profesor
nie m�g� wcze�niej wyjawi� szczeg��w swojej sprawy.
D�onie przesta�y mu ju� dr�e�, lecz nadal trzyma� je mocno zaci�ni�te. Potrzebowa� jeszcze
chwili, zanim b�dzie m�g� wynie�� si� st�d, doj�� do pasa komunikacyjnego i znale�� wolne
miejsce na jednym z wewn�trznych pas�w po�piesznych. Tylko godzina drogi dzieli�a go od
przytulnego mieszkania w starym miasteczku uniwersyteckim. Tam przekona si�, czy Drayton
m�wi� prawd�. Znajdzie si� zn�w w�r�d przyjaci� - Alleya Oopa, Ducha, Harlowa Sharpa, Allena
Prestona oraz ca�ej reszty. Zn�w czeka�y go ha�a�liwe nocne popijawy "Pod �wini� i �wistawk�",
d�ugie spacery cienistymi alejkami starego parku, p�ywanie cz�nem po jeziorze. Powr�c� nie
ko�cz�ce si� dyskusje, powtarzane stare opowie�ci i nudna akademicka rutyna, stanowi�ca przecie�
tre�� jego �ycia.
Po chwili zrozumia�, �e ogarnia go t�sknota na my�l o czekaj�cej podr�y, kt�rej trasa
wiod�a wzd�u� linii wzg�rz Rezerwatu Goblin�w. Nie by�y to tereny zamieszkane jedynie przez
gobliny; mo�na tam by�o spotka� wielu innych przedstawicieli nizio�k�w, a wszystkich ich zalicza�
do grona swoich przyjaci�. W ka�dym b�d� razie wi�kszo�� z nich by�a jego przyjaci�mi, jako �e
czasem trudno by�o znale�� wsp�lny j�zyk z trollami, a nawi�zanie prawdziwej przyja�ni z takim
indywiduum jak banshee wydawa�o si� wr�cz niewykonalne.
Pomy�la�, �e o tej porze roku wzg�rza w Rezerwacie musz� wygl�da� prze�licznie. Kiedy
wyrusza� do Jenocie] Sk�ry, by�o p�ne lato i wzg�rza ci�gle jeszcze sta�y w swej ciemnozielonej
szacie. Ale teraz, w po�owie pa�dziernika, musia�y ju� p�on�� pe�n� gam� kolor�w jesieni. Winna
czerwie� d�b�w, po�yskliwy amarant i ��� klon�w, rozsiana z rzadka ognista purpura dzikiego
wina - powinny przeplata� si� z innymi kolorami. Powietrze musia�o by� przepe�nione t� dziwn�,
odurzaj�c� jak zapach jab�ecznika woni�, kt�ra emanuje z las�w tylko w�wczas, gdy zaczynaj�
opada� li�cie.
Siedzia�, wspominaj�c jak dwa lata temu, wraz z panem O'Toole, wybrali si� cz�nem w
g�r� rzeki, w p�nocne ost�py, maj�c nadziej�, �e gdzie� na szlaku uda im si� nawi�za� jaki� rodzaj
kontaktu z duchami opisanymi w starych legendach Od�ibwej�w. P�yn�li po kryszta�owo czystej
wodzie, wieczorami rozpalali ogniska na skraju mrocznych bor�w sosnowych, szykowali kolacje
ze z�owionych ryb, poszukiwali dzikich kwiat�w kryj�cych si� na le�nych polankach i tropili r�ne
zwierz�ta oraz ptaki. Jednym s�owem mieli wspania�e wakacje, chocia� nie spotkali �adnych
duch�w, czego zreszt� nale�a�o si� spodziewa�. Rzadko komu udawa�o si� nawi�za� kontakt z
przedstawicielami nizio�k�w, zamieszkuj�cymi Ameryk� P�nocn�, gdy� byli to autentyczni
mieszka�cy dzikich ost�p�w i w niczym nie przypominali na po�y cywilizowanych,
zaprzyja�nionych z lud�mi duszk�w z Europy.
Siedzia� zwr�cony twarz� na zach�d i przez wysokie, ca�o�cienne okno m�g� podziwia�
rzek� oraz rozci�gaj�ce si� za ni� urwiska, wzd�u� kt�rych bieg�a niegdy� granica historycznego
stanu Iowa - pot�ne, zabarwione ciemn� purpur� �ciany skalne sta�y zwie�czone niczym aureol�
jasnym b��kitem jesiennego nieba. Na skraju jednego z urwisk dostrzeg� nieco ja�niejsz� plam�
Instytutu Magii, kt�rego personel w du�ej cz�ci stanowi�y o�miornicopodobne istoty z Centaura.
Spogl�daj�c na niewyra�ne zarysy budynk�w, Maxwell przypomnia� sobie, ile to razy zamierza�
wzi�� udzia� w jednym z letnich seminari�w instytutu, co mu si� - oczywi�cie - nigdy nie uda�o.
Si�gn�� po walizk� i przysun�� j� bli�ej, chc�c podnie�� si� z krzes�a, lecz pozosta� na
miejscu. Wci�� brakowa�o mu oddechu i czu� dziwn� s�abo�� w nogach. To, co us�ysza� od
Draytona, wstrz�sn�o nim o wiele bardziej ni� pocz�tkowo przypuszcza�, a strach nie opuszcza�
go, wywo�uj�c takie w�a�nie, sp�nione reakcje. Stwierdzi�, �e przede wszystkim musi si�
opanowa�, nie m�g� da� si� ponie�� panice. To wszystko nie mog�o by� prawd� - z pewno�ci� nie
by�o. Nie powinien si� tak bardzo przejmowa�, dop�ki jeszcze istnia�a szansa odkrycia prawdy na
w�asn� r�k�.
Powoli wsta�, schyli� si� i d�wign�� walizk�, lecz zawaha� si� jeszcze przez chwil� przed
wkroczeniem w sam �rodek rozgardiaszu i ha�asu wype�niaj�cego poczekalni�. Podr�ni - tak
ludzie jak i nieziemcy - biegali tam i z powrotem w gor�czkowym po�piechu, b�d� te� stali w
mniejszych czy wi�kszych grupkach. Jaki� starszy jegomo�� z siw� brod�, w eleganckim, czarnym
ubraniu - profesor, s�dz�c po wygl�dzie - sta� otoczony przez grup� odprowadzaj�cych go
student�w. Na kilku dywanach, przeznaczonych dla stworze� niezdolnych do zaj�cia pozycji
siedz�cej, roz�o�y�a si� ca�a rodzina gad�w. Dwoje doros�ych spoczywa�o nieruchomo, twarz� przy
twarzy i rozmawia�o cicho tak charakterystycznym dla gad�w, pe�nym sycz�cych zg�osek
j�zykiem, podczas gdy dzieciaki pe�za�y po dywanach i po pod�odze pod nimi, kr�c�c si� w jakiej�
sobie tylko znanej zabawie. W rogu niewielkiej niszy spoczywa� na boku osobnik o wygl�dzie
beczki z piwem, powoli przetaczaj�c si� od �ciany do �ciany. Owo przetaczanie si� mia�o
prawdopodobnie ten sam charakter i s�u�y�o tym samym celom, co nerwowe przechadzanie si�
ludzi. Opodal spoczywa�y naprzeciwko siebie dwa paj�kokszta�tne stworzenia, kt�rych cia�a
przypomina�y bardziej groteskowe patykowate rusztowania ni� solidne organizmy z krwi i ko�ci.
Na pod�odze mi�dzy sob� wyrysowa�y kawa�kiem kredy co�, co musia�o by� swego rodzaju
plansz� do gry, sta�o bowiem na niej wiele przedmiot�w o dziwnych kszta�tach, kt�re istoty
przesuwa�y szybko we wszystkie strony, popiskuj�c z podniecenia w miar� rozwoju sytuacji.
Maxwell przypomnia� sobie nagle, i� Drayton pyta� go o Ko�owc�w. Czy�by istnia� jaki�
zwi�zek mi�dzy Ko�owcami i krystaliczn� planet�?
Zawsze zwala si� na Ko�owc�w, pomy�la�. Sta�o si� to ju� obsesj�. Mo�e faktycznie
nale�a�o si� ich obawia�, brak jednak by�o konkretnych powod�w. Poznano ich w niewielkim
stopniu. Pochodzili z niezbadanych, odleg�ych rejon�w przestrzeni, gdzie stworzyli pot�n�
cywilizacj�, rozprzestrzeniaj�c� si� szybko po ca�ej Galaktyce, od czasu do czasu wchodz�c w
kontakt z najdalej wysuni�tymi przycz�kami ekspanduj�cej kultury ziemskiej.
Przypomnia� sobie swoje pierwsze i jedyne spotkanie z Ko�owcem - studentem, kt�ry
przyjecha� z Instytutu Anatomii Por�wnawczej w Rio de Janeiro na dwutygodniowe seminarium w
Instytucie Czasu. Pami�ta�, �e wydarzenie to ca�kowicie zelektryzowa�o miasteczko uniwersyteckie
Wisconsin. Ko�owiec stanowi� jedyny temat rozm�w, chocia� ma�o kto mia� okazj� nawet
przelotnie rzuci� okiem na to legendarne stworzenie, jako �e niemal nie opuszcza�o ono
pomieszcze� seminaryjnych. Maxwe�l dostrzeg� je przez chwil�, jak toczy�o si� wzd�u� korytarza,
kiedy szli wraz z Harlowem Sharpem na lunch. Przypomnia� sobie, �e prze�y� w�wczas nieomal
szok.
A wszystko przez te ko�a, pomy�la�. �adna inna istota w poznanej cz�ci Galaktyki nie
posiada�a k�. By�o to p�kate stworzenie, co� w rodzaju pulchnej bry�y ciasta zawieszonej
pomi�dzy dwoma ko�ami, kt�rych piasty stercza�y mniej wi�cej w po�owie wysoko�ci korpusu.
Ko�a by�y pokryte futrem, a ich brzegi zrogowacia�e. Dolna, kulista cz�� pulchnego cia�a, wisia�a
poni�ej osi k� jak wypchany worek. Z bliska wygl�da�o to jeszcze gorzej. Zwisaj�ca cz�� cia�a
by�a ca�kowicie przezroczysta, a wype�nia�a j� wij�ca si� bezustannie masa, przypominaj�ca ni
mniej, ni wi�cej cebrzyk r�nobarwnych robak�w.
Maxwell wiedzia�, �e pe�zaj�ce wewn�trz tego oble�nego, p�katego brzuszyska obiekty s� -
je�li ju� nie robakami, to w ka�dym razie jakim� rodzajem insekt�w, a przynajmniej stworzeniami,
stanowi�cymi w pewnym stopniu ekwiwalent tej formy �ycia na Ziemi. Ko�owcy byli w gruncie
rzeczy ulami, ich cywilizacja zosta�a stworzona przez spo�ecze�stwo uli, a populacja sk�ada�a si� z
oddzielnych kolonii owad�w lub te� zwierz�t r�wnowa�nych insektom.
Po spotkaniu z tego typu stworzeniem nietrudno by�o uwierzy� w budz�ce groz� opowie�ci,
kt�re dociera�y z dalekich i niespokojnych rejon�w przygranicznych. Je�li opowie�ci te mia�y
okaza� si� prawdziwe, to mo�na by�o wysnu� wniosek, i� oto, po raz pierwszy od czasu wyj�cia w
przestrze� kosmiczn�, cz�owiek stan�� twarz� w twarz z owym hipotetycznym wrogiem, kt�rego
istnienie przepowiadano ju� od wielu lat.
W ca�ej Galaktyce cz�owiek styka� si� z r�nymi dziwnymi, a czasami nawet
przera�aj�cymi stworzeniami, ale �adne z nich nie mog�o chyba dor�wna� owemu zawieszonemu
na ko�ach ulowi pe�nemu insekt�w. Ju� sama my�l o takiej budowie cia�a przyprawia�a wszystkich
o md�o�ci.
W tych czasach mieszka�cy r�nych zak�tk�w Galaktyki zje�d�ali na Ziemi� tysi�cami,
aby wst�powa� do kt�rego� z instytut�w i bra� udzia� w pracach nad takim czy innym problemem,
jako �e ca�a planeta przemieni�a si� w wielki galaktyczny uniwersytet. Po jakim� czasie, my�la�
Maxwell, by� mo�e w�r�d tego r�norodnego t�umu, zape�niaj�cego sale instytut�w, pojawi� si�
r�wnie� Ko�owcy. Przedtem jednak musia� zosta� nawi�zany z nimi kontakt, prowadz�cy do
przynajmniej cz�ciowego, wzajemnego zrozumienia, gdy� jak do tej pory taki kontakt nie istnia�.
Maxwell nie m�g� si� nadziwi�, dlaczego sama my�l o Ko�owcach dra�ni�a ludzi. Przecie�
wszystkie nacje zamieszkuj�ce Galaktyk�, z kt�rymi Ziemianie do tej pory nawi�zali kontakty,
nauczy�y si� znakomicie wsp�y� i wsp�pracowa� ze sob�.
Tutaj, w poczekalni, mo�na by�o ujrze� wszelkie formy istoty skacz�ce, pe�zaj�ce,
p�ywaj�ce, wij�ce si� i tocz�ce, pochodz�ce z wielu r�nych planet kr���cych doko�a tysi�cy
r�nych s�o�c. Ziemia sta�a si� galaktycznym tyglem, miejscem, gdzie styka�y si� i miesza�y ze
sob� do�wiadczenia i dokonania tysi�cy odmiennych kultur.
- Numer pi��-sze��-dziewi��-dwa - rozleg� si� przenikliwy g�os z megafonu. - Pasa�er
numer pi��-sze��-dziewi��-dwa, pozosta�o zaledwie pi�� minut do odjazdu. Kabina numer
trzydzie�ci siedem. Pasa�er pi��-sze��-dziewi��-dwa proszony jest o natychmiastowe zaj�cie
miejsca w kabinie trzydziestej si�dmej.
Ciekawe, dok�d udaje si� numer pi��-sze��-dziewi��-dwa? pomy�la� Maxwell. Do d�ungli
Planety B�lu G�owy nr 2? Do ponurych, smaganych wiatrami lodowych miast planety N�dza IV?
A mo�e na jedn� z pustynnych Planet Morderczych S�o�c? Ka�da z tysi�cy poznanych ju�,
spi�tych wsp�ln� sieci� transmiter�w planet by�a do osi�gni�cia z tego w�a�nie miejsca w czasie
kr�tszym ni� mgnienie oka, a przecie� stworzenie owej sieci kry�o w sobie d�ugie lata wypraw
eksploracyjnych, w trakcie kt�rych statki zwiadowcze musia�y przedziera� si� przez mroki
wiecznej pustki. Statki nadal przecina�y przestrze�, powoli i mozolnie poszerzaj�c horyzonty
znanego cz�owiekowi wszech�wiata.
W poczekalni hucza�o i grzmia�o od g�os�w, od nerwowych nawo�ywa� sp�nionych lub
zagubionych pasa�er�w, od gwaru rozm�w prowadzonych w setkach r�nych j�zyk�w, d�wi�k�w
wydobywaj�cych si� z setek r�nych garde�, odg�os�w szurania, stukania i cz�apania setek st�p po
pod�odze.
Maxwell pochyli� si�, d�wign�� sw�j baga� i skierowa� si� do wyj�cia.
Po niespe�na trzech krokach zatrzyma� si�, aby przepu�ci� w�zek holuj�cy zbiornik
wype�niony ciemnym p�ynem. Wewn�trz zbiornika, w m�tnej cieczy dostrzeg� zarysy jakiego�
przysadzistego stworzenia - prawdopodobnie mieszka�ca kt�rej� z planet pokrytych w ca�o�ci
oceanem, cho� prawie na pewno nie oceanem wody. Wszystko wskazywa�o, �e by� to naukowiec,
kt�ry przyby� na Ziemi� z wizyt�, mo�e do kt�rego� z instytut�w filozofii albo jednej z plac�wek
naukowych.
Gdy w�zek ze zbiornikiem przejecha�, Maxwell poszed� dalej, min�� drzwi wyj�ciowe i
wkroczy� na pi�knie brukowan�, opadaj�c� tarasami w d� esplanad�, u st�p kt�rej usytuowany by�
ci�g pas�w komunikacyjnych. Z zadowoleniem stwierdzi�, �e nie by�o kolejki oczekuj�cych, co
ostatnio zdarza�o si� niezbyt cz�sto.
Wci�gn�� g��boko powietrze w p�uca - czyste, �wie�e powietrze z ostrym posmakiem
ch�odnej jesieni. Wspania�e powitanie po tygodniach sp�dzonych w nieruchomej, zat�ch�ej
atmosferze krystalicznej planety.
Ruszy� schodami w d� i z daleka ju� zauwa�y� og�oszenie, umieszczone na tablicy tu� przy
wej�ciu na pasy komunikacyjne. Olbrzymi napis, wykonany literami staroangielskiego kroju, g�osi�
z dostoje�stwem:
WILLIAM SHAKESPEARE, ESQ.
ze Stratford-on-Avon, Anglia
"Jak to si� sta�o, �e nie pisa�em sztuk?"
Pod egid� Instytutu Czasu
22.10, godz. 20.00 Audytorium Muzeum Czasu
Bilety do nabycia we wszystkich agencjach
- Maxwell! - us�ysza� za sob� okrzyk i odwr�ci� si�. Od wyj�cia bieg� w jego stron� jaki�
m�czyzna.
Postawi� baga�, uni�s� nieco r�k� w ge�cie powitania, lecz opu�ci� j� powoli,
skonstatowawszy, �e nie rozpoznaje tego cz�owieka.
M�czyzna zwolni�, przechodz�c w trucht, a potem szybki ch�d.
- Profesor Maxwell, nieprawda�? - spyta�, gdy znalaz� si� bli�ej. - Jestem pewien, �e si� nie
myl�.
Maxwell skin�� sztywno g�ow�, nieco zmieszany.
- Monty Churchill - przedstawi� si� tamten, potrz�saj�c r�k� profesora. - Spotkali�my si�
przed mniej wi�cej rokiem na jednym z przyj�� u Nancy Clayton.
- Jak si� pan miewa, panie Churchill? - spyta� Maxwell do�� ozi�ble.
Teraz przypomnia� sobie tego m�czyzn�; cho� twarz nadal wydawa�a mu si� obca, to
od�y�o w jego pami�ci nazwisko. Chyba prawnik, pomy�la�, cho� nie pami�ta� dok�adnie. Tamten
zajmowa� si� jakimi� interesami, jakiego� typu po�rednictwem czy spisywaniem um�w. By�
jednym z tych, kt�rzy s� w stanie zaparafowa� wszystko, byle tylko klient odpali� im nale�n� dol�.
- Doskonale! - odpar� Churchill z rado�ci� w g�osie. W�a�nie wracam z podr�y. Z kr�tkiej
podr�y, ale to cudownie by� z powrotem na Ziemi. Wsz�dzie dobrze, ale w domu najlepiej,
dlatego w�a�nie zawo�a�em pana. Pierwsza znajoma twarz, jak� widz� od kilku tygodni.
- Bardzo mi mi�o - odrzek� Maxwell. - Czy wraca pan do miasteczka?
- Tak, w�a�nie szed�em do pasa komunikacyjnego.
- Nie ma potrzeby - stwierdzi� Churchill. - Mam tu sw�j autolot, zaparkowany niedaleko.
Wystarczy miejsca dla nas obu. B�dzie pan w miasteczku du�o szybciej.
Maxwell zawaha� si�. Nie lubi� tego cz�owieka, ale kusi�a go perspektywa znacznego
skr�cenia czekaj�cej go podr�y. A przecie� chcia� by� w domu tak szybko, jak tylko to mo�liwe.
Czeka�y na niego sprawy wymagaj�ce niezw�ocznego wyja�nienia.
- To bardzo uprzejmie z pa�skiej strony - powiedzia�. Je�eli rzeczywi�cie ma pan do��
miejsca...
3
Silnik zach�ysn�� si� i zgas�. Z dyszy wydobywa�y si� jeszcze przez chwil� g�uche pomruki,
po czym nasta�a cisza. Tylko powietrze uderza�o ze �wistem w metalow� os�on�.
Maxwell spojrza� szybko na siedz�cego obok m�czyzn�. Churchill zesztywnia�, mo�e ze
strachu, a mo�e tylko ze zdumienia. Przecie� nawet Maxwell doskonale zdawa� sobie spraw�, �e
co� podobnego nie mia�o prawa si� wydarzy� - by�o po prostu nie do pomy�lenia. Tego typu
autoloty cieszy�y si� s�aw� ca�kowicie niezawodnych.
Pod nimi znajdowa�y si� poszarpane turnie i skalne urwiska, a drzewa porastaj�ce g�sto
wzg�rza, kt�rych wierzcho�ki stercza�y w g�r� jak w��cznie, przytula�y si� do nagich ska�. Po lewej
stronie p�yn�a rzeka - srebrzysta wst��ka, wij�ca si� dnem zalesionej doliny.
Zdawa�o mu si�, �e czas zwolni�, wyd�u�y� si�, jakby jaka� magiczna si�a przemieni�a ka�d�
sekund� w minut�. Wraz z rozci�gni�ciem si� czasu przysz�a �wiadomo�� tego, co ich czeka -
ch�odna, rzeczowa ocena sytuacji, jakby dokonywana przez obserwatora z zewn�trz, jakby
wszystko to dotyczy�o kogo� innego, a nie jego samego. Wiedzia� jednak, gdzie� w zakamarkach
jego umys�u tkwi�a pewno��, �e p�niej pojawi si� panika, a kiedy ona zapanuje, czas odzyska
sw�j normalny rytm i autolot runie w d� wprost na drzewa i ska�y.
Pochyli� si� do przodu i uwa�nie lustrowa� rozci�gaj�ce si� przed nimi tereny. W pewnej
chwili wzrok jego pad� na niewielk� polank�, przypominaj�c� male�k� wyrw�, drobn� jasnozielon�
plamk� w ciemnej �cianie lasu.
Stukn�� Churchilla w rami� i wskaza� na ni�. Ten popatrzy� uwa�nie, po czym skin�� g�ow�
i zacz�� powoli, ostro�nie obraca� ko�em, jakby nie b�d�c pewnym reakcji statku, jakby chcia�
wyczu� najdrobniejsz� zmian� kursu.
Autolot zako�ysa� si� nieco, przechyli� i wszed� w zakr�t. Nadal spada� powoli, ale
poddawa� si� manewrom. Przez moment my�leli, �e wymkn�� si� spod kontroli, zacz�� ze�lizgiwa�
si� bokiem, gwa�towniej trac�c wysoko��, lecz szybko wyr�wna�, szybuj�c w stron� szczeliny
mi�dzy drzewami.
Odnie�li wra�enie, �e las run�� na nich z niesamowit� pr�dko�ci�. Ze wszystkich stron
otoczy�y ich jesienne kolory listowia - nie by�a to ju� ciemna plama lasu, ale feeria czerwieni, z�ota
i br�z�w. D�ugie, czerwone kopie wierzcho�k�w drzew skierowa�y si� w ich stron�, a okryte
z�otymi li��mi ramiona zdawa�y si� wyci�ga� ku nim, by zamkn�� ich w u�cisku.
Autolot otar� si� o g�rne ga��zie d�bu, zawaha� si� jakby, prawie zawis� w powietrzu, po
czym zacz�� si� ze�lizgiwa� w kierunku przygodnego l�dowiska na niewielkiej, �r�dle�nej polanie.
Polanka czarodziejek, pomy�la� Maxwell. Sala taneczna wr�ek, kt�ra chwilowo musia�a
im s�u�y� za l�dowisko. Odwr�ci� na moment g�ow�, spojrza� na Churchilla skupionego nad
przyrz�dami, a nast�pnie zn�w wbi� wzrok w zbli�aj�c� si� plamk� jasnej zieleni.
Pomy�la�, �e powinna by� g�adka, pozbawiona wyboi, dziur czy jakichkolwiek innych
nier�wno�ci. Pami�ta�, �e plany rozmieszczenia zieleni w Rezerwacie m�wi�y wyra�nie o
wyr�wnywaniu powierzchni polan.
Pojazd uderzy� o ziemi�, odbi� si� i przez przera�aj�cy moment zako�ysa� w powietrzu. Po
chwili jednak opad� ponownie i zacz�� sun�� �agodnie po murawie. Drzewa na drugim, odleg�ym
ko�cu polany zbli�a�y si� do nich z niezwyk�� szybko�ci�.
- Trzymaj si�! - krzykn�� Churchill. W tej samej chwili wehiku� obr�ci� si�, zakr�ci� i zacz��
ostro hamowa�. Zatrzyma� si� zaledwie cztery metry od linii drzew zamykaj�cych polan�.
Siedzieli w milczeniu. Otacza�a ich g�ucha cisza, kt�ra zdawa�a si� przykrywa� ich
szczelnym, jakby namacalnym pancerzem, b�d�cym integraln� cz�ci� kolorowego lasu i
skalistego urwiska.
- Uda�o si� - przerwa� cisz� Churchill.
Uni�s� si� z fotela, otworzy� w�az i wyskoczy� na zewn�trz. Maxwell po�pieszy� za nim.
- Nie mog� zrozumie�, co si� sta�o? - zastanawia� si� g�o�no Churchill. - To bydl� ma w
sobie wi�cej obwod�w zabezpieczaj�cych, ni� kiedykolwiek by�bym w stanie sobie wyobrazi�.
Oczywi�cie, mo�na zosta� trafionym przez piorun, czy te� rozbi� si� na ska�ach, podobne wypadki
mog� si� przydarzy�. Mo�na tak�e wpa�� w tr�b� powietrzn� i kr�ci� si� w k�ko, co tak�e nie jest
wykluczone. Ale silnik nie ma prawa zgasn��! Nigdy! Mo�na go zatrzyma� jedynie wy��czaj�c!
Podni�s� r�k� i otar� czo�o r�kawem koszuli.
- Czy wiedzia� pan o istnieniu tej polany? - zapyta�. Maxwell zaprzeczy� ruchem g�owy.
- Nie, nie znam jej, chocia� wiedzia�em o istnieniu takich przecinek. Gdy zak�adano
Rezerwat, plany przewidywa�y tereny zielone. Przede wszystkim polanki taneczne dla wr�ek. Nie
rozgl�da�em si� za jakim� konkretnym miejscem, ale gdy ujrza�em t� woln� przestrze� mi�dzy
drzewami, domy�li�em si�, co to za polana.
- Kiedy wskaza� mi j� pan, musia�em zaufa�, �e zna pan to miejsce - rzek� Churchill. -
Nigdzie w pobli�u nie by�o innej otwartej przestrzeni dogodnej do l�dowania, musia�em wi�c
ryzykowa�...
Maxwell uni�s� d�o�, uciszaj�c go.
- Co to takiego? - spyta�.
- Przypomina t�tent konia - mrukn�� Churchill. - Kto, do licha, m�g�by tutaj je�dzi� konno?
Zbli�a si� stamt�d, z g�ry.
Odg�os mi�kkiego uderzenia ko�skich kopyt o ziemi� si� przybli�a�.
Okr��yli autolot i oczom ich ukaza�a si� �cie�ka, wspinaj�ca si� na stromy, urwisty grzbiet,
na szczycie kt�rego pi�trzy�o si� masywne zwalisko le��cego w ruinie zamku.
W d� �cie�ki ci�ko galopowa� gruby perszeron. Dosiada� go niski i przysadzisty je�dziec,
kt�rego wierzchowiec przy ka�dym skoku zabawnie wyrzuca� w g�r�. Szeroko rozstawione,
poruszaj�ce si� jak para skrzyde� ramiona nie przydawa�y mu elegancji.
Ko� zbieg� ci�kimi susami na sam d� i zakr�ci� na trawiastej polanie. Nie by� wcale
zgrabniejszy od swego je�d�ca ci�ki, kud�aty perszeron, kt�ry uderzaj�c pot�nymi jak wielkie
m�oty kopytami, rozkopywa� dar�, odrzucaj�c jej k�py daleko za siebie. P�dzi� wprost na autolot,
jakby z zamiarem przeskoczenia go, ale w ostatniej chwili skr�ci� niezgrabnie i stan�� jak
wmurowany. Jego boki porusza�y si� niczym miechy kowalskie, a z obwis�ych chrap wydobywa�y
si� k��by pary i chrapliwy oddech.
Je�dziec zsun�� si� niezdarnie z ko�skiego grzbietu i gdy tylko dotkn�� ziemi, wybuchn��
niepohamowanym gniewem: - To znowu oni, ci leniwi w��cz�dzy! - hukn��. - To te wszawe trolle!
Tyle razy im powtarza�em: lataj� te o�ogi, to niech lataj�. Ale oni nie s�uchaj�. Zawsze robi�
kawa�y. Rzucaj� na nie te swoje czary.
- Panie O'Toole! - wykrzykn�� Maxwell. - Czy pan mnie poznaje?
Goblin odwr�ci� si� raptownie i spojrza� z ukosa czerwonymi oczami kr�tkowidza.
- Profesor! - wrzasn��. - Nasz dobry przyjaciel! Och, jaki straszny wstyd. Obiecuj� panu, �e
pozdzieram sk�ry z tych obrzydliwych trolli i poprzybijam �wiekami do wierzei, a obci�te uszy
porozwieszam na drzewach.
- Czary? - wtr�ci� si� Churchill. - Czy pan m�wi� o czarach?
- A c� by to mog�o by� innego? - parskn�� O'Toole. Co innego mog�oby �ci�gn�� na
ziemi� lataj�c� miot��? Przysun�� si� bli�ej Maxwella i zacz�� mu si� przygl�da� z niepokojem.
- Czy to rzeczywi�cie pan? - zapyta� z trosk� w g�osie. W prawdziwie cielesnej postaci?
S�yszeli�my, �e pan nie �yje. Przes�ali�my wieniec z jemio�y i ostrokrzewu, aby wyrazi� nasz
g��boki �al.
- Tak, to ja - odrzek� Maxwell, przechodz�c g�adko na dialekt nizio�k�w. - Najprawdziwszy.
S�yszeli�cie tylko plotki.
- To naprawd� wspaniale! - wykrzykn�� O'Toole. - Zatem dla dope�nienia rado�ci mo�emy
teraz wszyscy trzej p�j�� opr�ni� par� kufli mocnego, pa�dziernikowego piwa. Warzenie w�a�nie
zako�czone, a wi�c zapraszam was z ca�ego serca, d�entelmeni, do wzniesienia wraz ze mn�
pierwszego toastu.
Na �cie�ce pojawi�o si� kilka innych goblin�w zbiegaj�cych na d�. O'Toole zamacha�
energicznie r�k�, nakazuj�c im po�piech.
- Zawsze si� sp�niaj� - zacz�� lamentowa�. - Nigdy na czas. Zawsze, gdy si� zjawiaj�, s�
co najmniej troch� sp�nieni. Dobre ch�opaki, wszyscy jak jeden, z sercem na d�oni, ale zatracili
sw� czujno��, a ona jest przecie� znakiem rozpoznawczym prawdziwych goblin�w, takich jak ja.
Dysz�ce ci�ko gobliny wbieg�y susami na polank� i ustawi�y si� przed O'Toole'em.
- Mam dla was zadanie - rzek� do nich stanowczo. Zbiegnijcie najpierw na most i przeka�cie
tym obrzydliwym trollom, �e �adnych czar�w robi� im wi�cej nie wolno. Maj� zaprzesta�
ca�kowicie i ostatecznie. Powiedzcie, �e to ich ostatnia szansa. Je�li spr�buj� raz jeszcze,
rozbierzemy ich parszywy most kamie� po kamieniu, a wszy�ciutkie kamienie rozrzucimy po
ca�ym �wiecie tak, �eby nie mia�y szansy odbudowa� go raz jeszcze. Maj� natychmiast zdj�� swoje
czary z owej lataj�cej miot�y, �eby mog�a lata� jak nowa. Inni musz� odszuka� wr�ki i
wyt�umaczy� pow�d zeszpecenia ich polanki, ale na pewno ca�� win� za to trzeba przypisa�
parszywym trollom. Musicie im obieca�, �e na kolejne ta�ce przy pe�ni ksi�yca murawa b�dzie
naprawiona i u�o�ona jak nowa. A jeszcze inni niech zaopiekuj� si� Dobbinem. Uwa�ajcie, �eby
jego ci�kie kopyta nie zniszczy�y murawy, a potem zadajcie mu owsa i mo�e wi�zk� lub dwie tej
d�ugiej trawy, je�eli uda wam si� j� znale��. Biedne zwierz�, niecz�sto ma szans� uraczy� si�
czym� takim.
Odwr�ci� si� do Maxwella i Churchilla, zacieraj�c r�ce na znak dobrze wykonanej roboty.
- A teraz, panowie, chod�cie ze mn� na wzg�rze, gdzie popr�bujemy, co da si� wyci�gn��
ze s�odkiego pa�dziernikowego piwa. Prosz� was tylko o wyrozumia�o�� i powolny ch�d, jako �e
m�j brzuch ur�s� ostatnio niemi�osiernie, w nast�pstwie czego cierpi� srodze z powodu zadyszki.
- Prowad� nas, drogi przyjacielu - rzek� Maxwell. Z wielk� ochot� dostosujemy nasze kroki
do twoich. Tak dawno ju� nie spijali�my razem pa�dziernikowego piwa.
- No, prosz�, co� takiego! - wtr�ci� Churchill nieco s�abym g�osem.
Wyruszyli �cie�k� pod g�r�. W oddali, na tle bladego nieba, majaczy�y na szczycie grani
ruiny ponurego zamczyska.
- Musz� pan�w na wst�pie przeprosi� za stan zamku powiedzia� O'Toole. - To bardzo
przewiewne miejsce, sprzyjaj�ce przezi�bieniom, infekcjom kataralnym i innym r�norakim
dolegliwo�ciom. Wiatr hula po nim nikczemnie, a wsz�dzie czu� wilgo� i ple��. Nie mog� w og�le
zrozumie�, dlaczego wy, ludzie, buduj�c dla nas zamek, nie pomy�leli�cie, �eby by� bardziej
odporny na warunki atmosferyczne i nieco wygodniejszy. To, �e dawnymi czasy zamieszkiwali�my
ruiny i zgliszcza, nie musi oznacza� rezygnacji z wszelkiego komfortu i wygody. Mieszkali�my w
nich, zaiste, poniewa� by�o to najlepsze, co biedna Europa mia�a nam do zaoferowania.
Zrobi� d�u�sz� przerw� dla z�apania oddechu, a po chwili t�umaczy� dalej:
- Doskonale pami�tam, �e jakie� dwa tysi�ce lat temu mieszkali�my w nowo
wybudowanych zamkach. Do�� ubogich wprawdzie, gdy� �wcze�ni pro�ci ludzie nie potrafili
budowa� lepiej, byli t�umokami, nie posiadaj�cymi odpowiednich narz�dzi i �adnych maszyn, i w
og�le stanowili ras� s�abeuszy. Zmuszeni byli�my kry� si� w zakamarkach i szczelinach zamk�w,
gdy� nieo�wieceni ludzie z tamtych lat bali si� i przy ca�ej swojej ignorancji nie cierpieli nas.
Powodowani t� sam� ignorancj� pr�bowali stosowa� przeciwko nam swoje zakl�cia. Nie wiedzieli,
�e zwykli �miertelnicy nie mog� odnosi� korzy�ci ze stosowania zakl�� - doda� z niek�aman�
satysfakcj�. - Mogli�my spokojnie pozwoli� na te ich Nocki-klocki i pokona� �mieszne czary bez
najmniejszego wysi�ku.
- Dwa tysi�ce lat? - zdziwi� si� Churchill. - Nie chcia� pan chyba powiedzie�...
Maxwell b�yskawicznie pokiwa� g�ow� w jego kierunku, staraj�c si� go uciszy�.
Pan O'Toole zatrzyma� si� w p� kroku na �rodku �cie�ki i pos�a� Churchillowi mia�d��ce
spojrzenie.
- Pami�tam dobrze, jak z zabagnionych ost�p�w, kt�re obecnie nazywacie Centraln�
Europ�, wysz�y zast�py barbarzy�c�w, tych najbardziej prymitywnych, i ruszy�y kruszy� swe liche
�elazne miecze na murach samego Rzymu. Wie�ci te dotar�y do naszych siedzib w g��binach
puszcz, a byli w�wczas w�r�d nas tacy, dzi� ju� nie�yj�cy, kt�rzy na w�asne uszy s�yszeli nowiny,
w kilka zaledwie tygodni po fakcie, o wielkiej bitwie pod Termopilami.
- Prosz� mu wybaczy� - wtr�ci� Maxwell. - Nie wszyscy s� tak dobrze zaznajomieni z
nizio�kami...
- Zatem prosz� go zaznajomi� - rzek� oschle O'Toole. - To szczera prawda - zwr�ci� si�
Maxwell do Churchilla. - A w ka�dym razie jest uwa�ana za prawd�. Nie s� nie�miertelni, czasem
umieraj�, ale s� bardziej d�ugowieczni ni� jakiekolwiek inne znane nam stworzenia. Narodzin jest
ma�o, rzeczywi�cie wyj�tkowo ma�o. W przeciwnym razie zabrak�oby dla nich miejsca na Ziemi.
Za to do�ywaj� wyj�tkowo podesz�ego wieku.
- Dzieje si� tak, poniewa� ukrywamy si� w ost�pach le�nych i nie marnujemy drogocennych
si� witalnych naszych dusz na te codzienne drobnostki, kt�re wyniszczaj� �ywoty i rujnuj� nadzieje
ludzi - doda� O'Toole. - Ale to wszystko rzeczy smutne, na kt�re szkoda marnowa� tak wspania�e
jesienne popo�udnie. Skierujmy nasze my�li raczej na inne tory i skupmy je, wk�adaj�c w to ca��
si�� woli, na pieni�cym si� piwie, kt�re czeka na nas na szczycie wzg�rza.
Zamilk� i zacz�� ponownie wspina� si� �cie�k�, szybszym ni� poprzednio krokiem.
Nagle pojawi� si� przed nimi drobny goblin, p�dz�cy na �eb na szyj� od strony ruin. Jego
wielobarwna, zbyt du�a koszula �opota�a na wietrze.
- Piwo! - krzycza�. - Piwo!
Zatrzyma� si� gwa�townie przed wspinaj�c� si� tr�jk�.
- Co z piwem? - wysapa� O'Toole. - Czy�by� mia� �mia�o�� zakomunikowa� mi, �e
kosztowa�e� go?
- Ono skwa�nia�o! - j�kn�� ma�y goblin. - Ca�a zaczarowana kad� jest kwa�na!
- Ale przecie� piwo nie mo�e skwa�nie� - zaprotestowa� Maxwell, pr�buj�c poj�� sens
tragedii, jaka si� wydarzy�a. Pan O'Toole zacz�� miota� si� po �cie�ce w niepohamowanym
gniewie. Jego twarz zmienia�a si� z br�zowej poprzez czerwon� do purpurowej. Sapa� i dysza�
coraz g�o�niej.
- W�a�nie �e mo�e! - wrzasn��. - Przekl�te! Najgorszym przekle�stwem czarnoksi�stwa!
Odwr�ci� si� gwa�townie i zacz�� zbiega� �cie�k� w d�, a ma�y goblin ruszy� jego �ladem.
- Niech te wszawe trolle wpadn� mi w r�ce! - wykrzykiwa� O'Toole. - Niech tylko zacisn�
palce na ich plugawych gard�ach. Wygrzebi� je spod ziemi tymi oto r�koma i powywieszam na
s�o�cu, �eby zosta�y z nich tylko szczapy. Obedr� je ze sk�ry. Dam im tak� lekcj�, jakiej nigdy nie
zapomn�...
Jego wrzaski cich�y powoli, zamienia�y si� w niezrozumia�e dudnienie, w miar� jak
niezgrabnie k�usowa� �cie�k� w d�, kieruj�c si� w stron� mostu, pod kt�rym mieszka�y trolle.
Dwaj ludzie stali, spogl�daj�c za nim z podziwem i zrozumieniem dla jego s�usznego
oburzenia.
- C�, tak znikaj� nasze szanse na s�odkie, pa�dziernikowe piwo - powiedzia� Churchill.
4
Zegar na budynku Filharmonii zacz�� wybija� sz�st�, gdy Maxwell, jad�c jednym z
powolnych, zewn�trznych pas�w komunikacyjnych, osi�gn�� skraj miasteczka. Churchill pojecha�
innym pasem, z czego Maxwell by� bardzo zadowolony. Nie tylko dlatego, �e odczuwa� niech�� do
tego cz�owieka, ale przede wszystkim chcia� by� teraz sam. Mia� ochot� na tak� powoln�
przeja�d�k�, z opuszczon� os�on� od wiatru, w ciszy, bez konieczno�ci podtrzymywania
konwersacji, z mo�liwo�ci� sycenia si� widokiem i atmosfer� tych kilkudziesi�ciu kilometr�w
kwadratowych budynk�w i promenad - wraca� do domu, do jedynego miejsca, kt�re kocha�.
Zmrok zapada� nad miasteczkiem jak dobroczynna mg�a, wysubtelniaj�c ostre kontury
budynk�w, a banalne ulice przemieniaj�c w miejsca wyj�te �ywcem z romantycznych opowie�ci.
Tu i tam w pasa�ach sta�y grupki dyskutuj�cych z pasj� student�w, d�wigaj�cych wypchane
torby lub �ciskaj�cych ksi��ki pod pachami. Siwow�osy m�czyzna siedzia� na �awce i obserwowa�
par� hasaj�cych na trawniku wiewi�rek. Dwie gadokszta�tne istoty sun�y powoli jedn� z
ocienionych promenad, ca�kowicie poch�oni�te rozmow�. Naprzeciwko nich maszerowa�
energicznym krokiem student, Ziemianin, kt�rego g�o�ne pogwizdywanie rozbrzmiewa�o echem w
cichych zau�kach. Kiedy zbli�y� si�, a nast�pnie mija� gady, uni�s� r�k� w ge�cie powitania.
Wsz�dzie dooko�a ros�y drzewa - gigantyczne, wiekowe wi�zy, kt�re sta�y tu od niepami�tnych
czas�w, niczym wszechmocni opiekunowie wielu pokole�.
W takiej w�a�nie scenerii olbrzymi zegar zacz�� wybija� godzin�, a jego spi�owy d�wi�k
ni�s� si� daleko. Maxwell mia� wra�enie, �e za po�rednictwem zegara miasteczko �le mu powitanie.
Pomy�la�, �e ten zegar obwieszcza przyja�� - nie tylko jemu, ale wszystkim, do kt�rych dociera�
jego g�os, g�os ca�ego miasteczka. Ka�dego wieczora, kiedy le�a� w ��ku przed za�ni�ciem,
ws�uchiwa� si� w d�wi�k dzwonu, odmierzaj�cego up�ywaj�cy czas. Dla niego by�o to znacznie
wi�cej ni� tylko odmierzanie godzin, przypomina�o mu dono�ny g�os nocnej stra�y, �wiadcz�cy o
tym, i� wszystko jest w porz�dku.
Z mroku wy�oni� si� pot�ny kompleks Instytutu Czasu masywne bloki z plastiku i szk�a
g�rowa�y nad wszystkimi zabudowaniami i uliczkami miasteczka. W wielu oknach instytutu pali�y
si� �wiat�a. U jego podn�a widnia� przycupni�ty niewielki budynek muzeum. Faluj�cy na wietrze
prostok�t umieszczonego nad wej�ciem afisza odcina� si� biel� p��tna w zapadaj�cych
ciemno�ciach. Z tej odleg�o�ci profesorowi uda�o si� odczyta� tylko jedno s�owo:
SHAKESPEARE.
U�miechn�� si� do siebie. Jak�e musi hucze� teraz w Katedrze Literatury Angielskiej,
pomy�la�. Stary Chenery i ca�a jego paczka nigdy nie wybaczyli Instytutowi Czasu tego, i� dwa lub
trzy lata temu udowodniono, �e to nie Shakespeare a Ksi��� Oxfordu by� autorem wszystkich
sztuk. �ci�gni�cie tu s�ynnej osobisto�ci ze Stratford-on-Avon by�o niczym innym jak sypaniem
soli na dalek� jeszcze od zagojenia ran�.
W oddali na wzg�rzu w zachodniej cz�ci miasteczka Maxwell dostrzeg� masywn� bry��
budynku sekcji administracyjnej - majacz�c� niewyra�nym cieniem na tle ostatnich pasm czerwieni
na niebie.
Pas unosi� go dalej, min�� Instytut Czasu z przyklejonym do niego muzeum i powiewaj�cym
na wietrze transparentem. Zegar sko�czy� ju� obwieszcza� mijaj�c� godzin�, ostatnie echa uderze�
zamiera�y w oddali.
Sz�sta. Za kilka minut mia� opu�ci� pas komunikacyjny i skierowa� si� do Winston Arms,
kt�ry by� jego domem przez ostatnie cztery... nie, pi�� lat. Wsun�� r�k� do prawej kieszeni kurtki i
jego palce odszuka�y ma�e k�ko z kluczami, schowane w niewielkim etui.
Po raz pierwszy od opuszczenia dworca Wisconsin jego my�li skierowa�y si� ku sprawie
istnienia drugiego Petera Maxwella. Ca�a ta historia mog�a wydarzy� si� w rzeczywisto�ci, chocia�
jemu wydawa�a si� ca�kowicie niewiarygodna. Najprawdopodobniej by� to jedynie wybieg
zastosowany przez Urz�d Bezpiecze�stwa w celu wymuszenia na nim zezna�. Lecz je�eli by� to
tylko trik, dlaczego nie odebrano �adnego raportu z Jenociej Sk�ry o niedotarciu profesora na
miejsce przeznaczenia? Po chwili uzmys�owi� sobie, �e ta wiadomo�� tak�e pochodzi�a od
Inspektora Draytona, podobnie jak dalsze informacje o dw�ch analogicznych przypadkach, kt�re
jakoby mia�y si� wydarzy� w przesz�o�ci. Je�eli mia� w�tpliwo�ci co do jednego stwierdzenia
Draytona, dlaczeg� mia�by wierzy� w pozosta�e? Gdyby podobne przechwycenia wzorca
falowego przez krystaliczn� planet� faktycznie mia�y miejsce, on, podejrzewany o udzia� w ca�ej
tej aferze, w og�le nie powinien zosta� o nich powiadomiony. U�wiadomi� sobie jednak, �e to
r�wnie� niczego nie dowodzi. Niew�tpliwie mieszka�cy krystalicznej planety przekazali mu tylko
te wiadomo�ci, kt�re chcieli mu przekaza�.
Wszystkie rewelacje, kt�re us�ysza� od Draytona, nie zaniepokoi�y go tak bardzo, jak jedno
kr�tkie zdanie wypowiedziane przez pana O'Toole: "Pos�ali�my wieniec z jemio�y i ostrokrzewu,
aby wyrazi� nasz najg��bszy �al". W innych okoliczno�ciach z pewno�ci� zapyta�by
zaprzyja�nionego goblina o szczeg�y, ale w tym zamieszaniu nie mia� szans zamieni� z nim nawet
kilku s��w w cztery oczy.
To wszystko mo�e poczeka�, postanowi�. Ju� za kilka minut, kiedy znajdzie si� w domu,
b�dzie m�g� zatelefonowa� do kt�regokolwiek z przyjaci� i dowiedzie� si� prawdy. Zacz�� si�
zastanawia�, z kim najlepiej by�oby porozmawia�. Przed oczyma stan�y mu twarze Harlowa
Sharpa z Czasu, Dallasa Gregga, kierownika jego wydzia�u, a nawet Xigmu Maon Tyre'a, starego
Eryda�czyka o �nie�nobia�ym futrze i bezdennych fioletowych oczach, sp�dzaj�cego wi�kszo��
czasu w swoim male�kim pokoiku w instytucie, poch�oni�tego w ca�o�ci przez analiz� strukturaln�
mit�w. Po chwili wspomnia� te� Allena Prestona, zaprzyja�nionego adwokata. Stwierdzi� w duchu,
�e jest to chyba najlepsza kandydatura. Gdyby mia�o si� okaza�, �e opowiedziana przez Draytona
historia wydarzy�a si� w rzeczywisto�ci, mog�y wynikn�� pewne nieprzyjemne kwestie prawne
natury formalnej.
Zirytowa� si�. W my�lach zgani� siebie za tego typu rozwa�ania. Ju� wierzy�, a w ka�dym
razie zaczyna� wierzy� w te brednie. Je�li tak dalej p�jdzie, wkr�tce b�dzie przekonywa� sam
siebie, b�dzie dowodzi�, �e wszystko to zdarzy�o si� naprawd�.
Zbli�a� si� ju� do przecznicy wiod�cej w kierunku Winston Arms. Podni�s� si� wi�c z
siedzenia, wzi�� sw�j baga� i przeskoczy� na ledwo sun�cy pas zewn�trzny. Odczeka� jeszcze
chwil�, po czym na wysoko�ci Winston Arms zszed� na chodnik.
Nie zauwa�y� w pobli�u �ywej duszy. Przemierzy� szerokie kamienne schody i wszed� do
przedsionka. Pogrzeba� w kieszeni, wyj�� etui z kluczami, odszuka� w�a�ciwy i otworzy�
zewn�trzne drzwi. Winda czeka�a na dole. Wszed� do niej i nacisn�� guzik si�dmego pi�tra.
Klucz bez przeszk�d da� si� wsun�� w zamek i kiedy go przekr�ci�, drzwi jego mieszkania
stan�y otworem. Wkroczy� do ciemnego pomieszczenia. Za jego plecami drzwi automatycznie
zamkn�y si� z cichym trzaskiem. Zacz�� sun�� r�k� po �cianie w kierunku w��cznika �wiat�a.
Nagle znieruchomia�. Co� tu by�o nie w porz�dku. Ogarn�o go dziwne uczucie, wra�enie
obco�ci, wyczu� dziwny zapach. W�a�nie, to nie by� zapach jego mieszkania. W powietrzu unosi�
si� ledwie wyczuwalny, niezwyk�y tutaj zapach perfum...
Dotkn�� d�oni� kontaktu i pok�j zala�o �wiat�o.
Nie by� to ten sam pok�j. Umeblowanie zosta�o zmienione, a �ciany pokrywa�y krzykliwe
obrazy. Nigdy takich nie mia�, nie zawiesi�by nigdy podobnych bohomaz�w w swoim pokoju!
Us�ysza� za sob� szcz�k zamka i odwr�ci� si� b�yskawicznie. W otwartych drzwiach pojawi�
si� szabloz�bny tygrys.
Na widok Maxwella olbrzymie kocisko przysiad�o i warkn�o, ukazuj�c ostre k�y
pi�tnastocentymetrowej d�ugo�ci. Maxwell zacz�� wycofywa� si� ostro�nie. Kot skrada� si� za nim,
ci�gle warcz�c. Profesor zrobi� jeszcze jeden krok do ty�u, kiedy nagle co� podci�o mu nogi.
Wykona� gwa�towny p�obr�t, pr�buj�c odzyska� r�wnowag�, ale nie mia� ju� szans powstrzyma�
upadku. K�tem oka dostrzeg� stoj�cy na �rodku pokoju taboret - powinien by� pami�ta� o jego
obecno�ci. Wlaz� na niego ty�em, potkn�� si� i teraz przebiera� nieporadnie nogami, napr�aj�c
jednocze�nie wszystkie mi�nie, by cho� troch� zamortyzowa� upadek. Nie upad� jednak na
pod�og�. Jego plecy opar�y si� o co� mi�kkiego i zorientowa� si�, �e wyl�dowa� na stoj�cym za
taboretem tapczanie.
Kot poszybowa� w powietrzu w pe�nym gracji skoku, z po�o�onymi uszami, na wp�
otwartym pyskiem i masywnymi przednimi �apami wysuni�tymi na kszta�t taran�w. Maxwell
uni�s� ramiona w bezwolnym ge�cie obrony, lecz te zosta�y zignorowane i rozsuni�te na boki,
jakby ich w og�le nie by�o, a kocie �apy opar�y si� na jego piersiach, przyszpilaj�c go do tapczanu.
Wielki koci pysk z po�yskuj�cymi k�ami zawis� wprost nad