14299

Szczegóły
Tytuł 14299
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14299 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14299 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14299 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wiktor Hugo ROK 93 CZʌ� PIERWSZA - NA MORZU KSI�GA PIERWSZA - LAS W LA SAUDRAIE W ostatnich dniach maja 1793 roku jeden z paryskich batalion�w, �ci�gni�tych do Bretanii przez Santerre�a, przetrz�sa� gro�ny las la Saudraie w rejonie Astille. Batalion ten liczy� najwy�ej trzystu ludzi, gdy� zosta� zdziesi�tkowany w tej srogiej wojnie. By�y to czasy, gdy po Argonne, Jemmapes i Valmy z pierwszego paryskiego batalionu licz�cego sze�ciuset ochotnik�w pozosta�o dwudziestu siedmiu ludzi, z drugiego - trzydziestu trzech, a z trzeciego - pi��dziesi�ciu siedmiu. Czasy epickich boj�w. Bataliony wys�ane z Pary�a do Wandei liczy�y dziewi�ciuset dwunastu ludzi. Ka�dy batalion mia� trzy armaty. Bataliony zosta�y wystawione w zawrotnym tempie. 25 kwietnia - Gohier by� w�wczas ministrem sprawiedliwo�ci, a Bouchotte ministrem wojny - sekcja Dobrej Rady zaproponowa�a, aby wys�a� oddzia�y ochotnik�w do Wandei; cz�onek Komuny, Lubin, sporz�dzi� sprawozdanie; 1 maja Santerre by� got�w do wyekspediowania dwunastu tysi�cy �o�nierzy, trzydziestu dzia� polowych i jednego batalionu kanonier�w. Bataliony, wystawione tak pr�dko, by�y uformowane tak dobrze, �e jeszcze dzi� s�u�� za wz�r; to na ich mod�� formuje si� kompanie liniowe, to one zmieni�y dawny stosunek liczebny mi�dzy �o�nierzami i podoficerami. 28 kwietnia Komuna Paryska wyda�a ochotnikom Santerre�a rozkaz: �Nie ma �aski. Nie ma pardonu.� Pod koniec maja z dwunastu tysi�cy ludzi, kt�rzy opu�cili Pary�, poleg�o osiem tysi�cy. Batalion, kt�ry zapu�ci� si� w las la Saudraie, mia� si� na baczno�ci. Posuwano si� bez po�piechu. �o�nierze rozgl�dali si� na lewo, na prawo, przed siebie i za siebie. Kleber powiedzia�: ��o�nierz ma jedno oko na plecach.� Marsz trwa� ju� d�ugo. Kt�ra to mog�a by� godzina? Jaka pora dnia? Trudno powiedzie�, gdy� w tak dzikiej g�stwinie panuje zawsze swego rodzaju zmierzch i w lasach tego typu nigdy nie jest jasno. Tragiczny by� las la Saudraie. W tych to w�a�nie zaro�lach od listopada 1792 roku rozpocz�y si� zbrodnie wojny domowej; z tych to z�owieszczych g�szczy wyszed� kulawy okrutnik Mousqueton; w�osy podnosi�y si� na g�owie na my�l o pope�nionych tam zbrodniach. Trudno o straszliwsze miejsce. �o�nierze zanurzali si� w las ostro�nie. Wsz�dzie pe�no kwiat�w; wok� przybysza wznosi�a si� dr��ca �ciana ga��zi kapi�cych urocz� zieleni� li�ci; promienie s�o�ca przeszywa�y tu i �wdzie zielone mroki; u st�p drzew ros�y mieczyki, bagienne irysy, polne narcyzy, i �w ma�y kwiatuszek zapowiadaj�cy pogod�; wiosenne krokusy tworzy�y hafty i desenie na puszystym kobiercu ro�linno�ci, gdzie k��bi�y si� wszelkie gatunki mch�w, pocz�wszy od tych, kt�re przypominaj� g�sienic�, a ko�cz�c na tych, co s� podobne do gwiazd. �o�nierze posuwali si� krok za krokiem w milczeniu, ostro�nie rozgarniaj�c chaszcze. Ptaki �wierka�y nad bagnetami. La Saudraie to jeden z tych ost�p�w, gdzie ongi�, w czasach pokoju, urz�dzano la Houicheba, to znaczy nocne polowania na ptaki; teraz polowano na ludzi. Ros�y tam tylko brzozy, buki i d�by; grunt by� r�wny; g�ste mchy i trawy t�umi�y odg�os krok�w maszeruj�cych ludzi; �adnej �cie�yny, raczej �cie�ki gin�ce co chwila, ostrokrzewy, tarniny, paprocie, �ywop�oty wil�yn i wysokie krzewy je�yn; nie spos�b na dziesi�� krok�w wypatrzy� cz�owieka. Czasem pomi�dzy ga��ziami przelatywa�a czapla lub kurka wodna, co wskazywa�o na blisko�� bagien. Oddzia� posuwa� si�. Szed� w nieznane z niepokojem, obawiaj�c si� znale�� to, czego szuka�. Od czasu do czasu napotyka� �lady obozowisk, wypalone miejsca, zdeptane trawy, tak�e krzy�e z patyk�w i skrwawione ga��zie. Tu gotowano zup�, tam odprawiano msz�, �wdzie opatrywano rannych. Lecz ci, co t�dy przeszli, znikn�li. Gdzie znajdowali si� teraz? Mo�e gdzie� daleko? Mo�e tu, ca�kiem blisko, ukryci, z muszkietem w r�ku? Las wydawa� si� bezludny. Batalion podwoi� ostro�no��. Samotno��, a zatem nieufno��. Nie wida� by�o nikogo: pow�d wi�cej do obawy przed kim�. Ma si� przecie� do czynienia z lasem o z�ej s�awie. Zasadzka by�a prawdopodobna. Trzydziestu grenadier�w wys�anych na zwiady pod dow�dztwem sier�anta sz�o na przedzie, w do�� znacznej odleg�o�ci od reszty oddzia�u. Towarzyszy�a im markietanka batalionu. Markietanki ch�tnie przy��czaj� si� do stra�y przedniej. Cz�owiek nara�a si� na niebezpiecze�stwo, ale mo�e co� zobaczy�. Ciekawo�� jest jedn� z postaci kobiecego m�stwa.. Nagle �o�nierze ma�ego oddzia�u stra�y przedniej doznali owego dreszczu znanego my�liwym, kt�ry wskazuje na blisko�� legowiska zwierzyny. Us�yszeli jakby oddech w�r�d g�szczu i mieli wra�enie, �e co� si� poruszy�o w�r�d li�ci. �o�nierze dali sobie znak. Do zada� zleconych zwiadowcom - tropienie i przeszukiwanie - oficerowie nie maj� potrzeby si� wtr�ca�; co ma by� wykonane, wykona si� samo. W niespe�na minut� miejsce, w kt�rym si� co� poruszy�o, zosta�o okr��one, otoczy� je pier�cie� wycelowanych karabin�w: mroczny �rodek g�stwiny wzi�to na cel ze wszystkich stron jednocze�nie, a �o�nierze z palcami na cynglach, nie spuszczaj�c oczu z podejrzanego miejsca, czekali ju� tylko na komend� sier�anta, by da� ognia. Tymczasem markietanka zdoby�a si� na odwag�, by spojrze� poprzez zaro�la i, w chwili gdy sier�ant mia� krzykn��: �Ognia!�, zawo�a�a: - St�j! A zwracaj�c si� do �o�nierzy: - Nie strzelajcie, towarzysze! I zapu�ci�a si� w g�szcz. �o�nierze poszli za ni�. Istotnie by� tam kto�. W najg�stszych zaro�lach, na skraju jednej z tych ma�ych, okr�g�ych polanek, kt�re powstaj� wskutek wypalania korzeni drzew w mielerzu, w�r�d ga��zi tworz�cych rodzaj izby z listowia, otwartej jak alkowa, siedzia�a na mchu kobieta z dzieckiem przy piersi, trzymaj�c na kolanach dwie jasne g��wki dwojga �pi�cych dzieci. Tak wygl�da�a zasadzka. - Co wy tu robicie? - wykrzykn�a markietanka. Kobieta unios�a g�ow�. Markietanka dorzuci�a z furi�: - Oszala�a�, babo, �eby tu siedzie�! I doda�a: - Ma�o brakowa�o, a by�oby po was! Po czym zwracaj�c si� do �o�nierzy rzek�a: - To kobieta. - Dalib�g, przecie sami widzimy! - odezwa� si� kt�ry� z grenadier�w. Markietanka ci�gn�a dalej: - �azi� do lasu na pewn� �mier�! Czy mo�na sobie wyobrazi� podobn� g�upot�! Zdumiona, wyl�kniona, os�upia�a kobieta patrzy�a jak przez sen na strzelby, pa�asze, bagnety, na dzikie twarze woko�o niej. �pi�ce dzieci obudzi�y si� i zacz�y krzycze�. - Je�� - wo�a�o jedno. - Boj� si� - wo�a�o drugie. Ma�e ssa�o dalej. Do niego zwr�ci�a si� markietanka: - To ty masz racj� - powiedzia�a. Matka zaniem�wi�a z przera�enia. Sier�ant krzykn�� do niej: - Nie b�jcie si�, jeste�my batalionem Czerwonej Czapki. Kobieta zadr�a�a od st�p do g��w. Spojrza�a na sier�anta, na jego surow� twarz, w kt�rej wida� by�o tylko brwi, w�sy i dwa w�gielki b�d�ce dwojgiem oczu. - Dawny batalion Czerwonego Krzy�a - doda�a markietanka. Sier�ant ci�gn�� dalej: - Kto pani jeste�? Kobieta patrzy�a na niego z przestrachem. By�a chuda, m�oda, blada, w �achmanach; mia�a na sobie wielki czepiec breto�skich wie�niaczek i we�nian� derk� zawi�zan� sznurkiem na szyi. Z oboj�tno�ci� samicy nie zas�ania�a przed ludzkimi oczami nagiej piersi. Jej stopy, bez po�czoch i but�w, krwawi�y. - To jaka� biedna - rzek� sier�ant. A markietanka podj�a znowu swym g�osem �o�nierskim i kobiecym zarazem, w kt�rym przebija� mi�kki ton: - Jak si� pani nazywa? Kobieta wyj�ka�a prawie niedos�yszalnym szeptem: - Michalina Flechard. Tymczasem markietanka g�adzi�a zgrubia�� d�oni� ma�� g��wk� niemowl�cia. - W jakim wieku jest ten berbe�? - spyta�a. Matka nie zrozumia�a pytania. Markietanka ponowi�a je. - Pytam si�, ile toto ma lat. - Aha! - rzek�a matka. - P�tora roku. - To du�o - powiedzia�a markietanka. - Nie powinno ju� ssa�. Trzeba b�dzie odstawi� je od piersi. Damy mu zupy. Matka zacz�a si� uspokaja�. Dwaj przebudzeni malcy byli bardziej zaciekawieni ni� przestraszeni. Zapatrzyli si� na pi�ropusze. - Ach! - rzek�a matka. - S� bardzo g�odni. I doda�a: - Nie mam ju� mleka. - Dostan� je�� - zawo�a� sier�ant - i ty tak�e. Ale to nie wszystko. Jakie s� twoje zapatrywania polityczne? Kobieta popatrzy�a na sier�anta i nic nie odpowiedzia�a. - Czy s�yszysz moje pytanie? Wyj�ka�a: - Oddano mnie do klasztoru, jak by�am bardzo m�oda, ale wysz�am za m��, nie jestem zakonnic�. Siostry nauczy�y mnie po francusku. Podpalono wiosk�. Uciekali�my tak pr�dko, �e nie mia�am czasu w�o�y� but�w. - Pytam, jakie s� twoje zapatrywania polityczne. - Tego nie wiem. Sier�ant ci�gn�� dalej: - Bo bywaj� szpiegi mi�dzy kobietami. Szpieg�w si� rozstrzeliwuje. Rozumiesz? M�w. Nie jeste� Cygank�? Jak si� nazywa twoja ojczyzna? Patrzy�a na� wci��, jakby nie rozumiej�c. Sier�ant powt�rzy�: - Jak si� nazywa twoja ojczyzna? - Nie wiem - odpar�a. - Jak to, nie wiesz, sk�d jeste�? - A, sk�d jestem. Wiem. - No wi�c, jak si� nazywa tw�j kraj? Kobieta odpowiedzia�a: - Folwark Siscoignard, w parafii Aze. Teraz z kolei zdumia� si� sier�ant. Zamy�li� si� przez chwil�. Po czym znowu zagadn��: - Jak m�wisz? - Siscoignard. - To nie jest �aden kraj. - Ja stamt�d jestem. I po chwili namys�u kobieta doda�a: - Ju� rozumiem. Pan jest z Francji, ja jestem z Bretanii. - No wi�c? - To nie jest ten sam kraj. - Ale ta sama ojczyzna! - zawo�a� sier�ant. Kobieta ograniczy�a si� do odpowiedzi: - Jestem z Siscoignard. - Niech b�dzie Siscoignard! - podchwyci� sier�ant. - To stamt�d jest twoja rodzina? - Tak. - Co oni robi�? - Wszyscy pomarli. Nie mam nikogo. Sier�ant, kt�ry by� cz�owiekiem wymownym, indagowa� dalej: - Cz�owiek ma rodzic�w, do diab�a! Albo ich mia�. Kto ty jeste�? M�w! Kobieta s�ucha�a z przera�eniem tych wykrzyknik�w, kt�re przypomina�y raczej porykiwanie dzikiej bestii ni� ludzk� mow�. Markietanka poczu�a, �e musi w to si� wda�. Zacz�a znowu g�adzi� ss�ce dziecko i poklepa�a policzki dwojga pozosta�ych. - Jak si� nazywa to ma�e, co ssie? - spyta�a. - Bo to przecie dziewczynka. Matka odpar�a: - �or�eta. - A najstarszy? Bo to m�czyzna, ten �obuz. - Jan-Rene. - A m�odszy? Bo to tak�e m�czyzna i do tego pyzaty! - Gruby Alain - rzek�a matka. - Mili s� ci malcy - powiedzia�a markietanka. - I toto jeden z drugimi zachowuje si� jak stary. Tymczasem sier�ant nalega�: - M�w wi�c, moja pani. Czy masz dom? - Mia�am. - Gdzie? - W Aze. - Dlaczego nie pozosta�a� w domu? - Bo go spalono. - Kto taki? - Nie wiem. Bitwa. - Sk�d przybywasz? - Stamt�d. - Dok�d idziesz? - Nie wiem. - Do rzeczy. Kim jeste�? - Nie wiem. - Nie wiesz, kim jeste�? - Jeste�my lud�mi, co uciekaj�. - Z jakiej jeste� partii? - Nie wiem. - Z b��kitnych? Z bia�ych? Z kim jeste�? - Jestem z moimi dzie�mi. Nast�pi�a chwila milczenia. Markietanka powiedzia�a: - Ja nie mia�am dzieci. Nie mia�am na to czasu. Sier�ant zacz�� znowu: - Ale twoi rodzice! Musisz nas pani, poinformowa� o swojej rodzinie. Ja nazywam si� Radoub, jestem sier�antem, pochodz� z ulicy Cherche-Midi, m�j ojciec i moja matka tam mieszkali, mog� opowiedzie� o rodzicach. Powiesz nam co� o swoich. M�w, kim byli twoi rodzice. - Nazywali si� Flechard. To wszystko. - No tak, Flechardowie s� Flechardami, tak jak Radoubowie Radoubami. Ale ka�dy ma sw�j zaw�d. Jaki by� zaw�d twoich rodzic�w? Co robili? Co robi�? Co majstrowali twoi Flechardowie? - Byli rolnikami. Ojciec by� kalek� i nie m�g� pracowa�, bo dosta� kije, kt�re pan, jego pan, nasz pan, kaza� mu da�, a i to by�o wielk� �ask�, bo ojciec zabra� kr�lika, a za tak� rzecz skazywano na �mier�; ale pan si� zlitowa� i powiedzia�: �Dajcie mu tylko sto kij�w�, i m�j ojciec zosta� kalek�. - Co jeszcze? - M�j dziadek by� hugonotem. Ksi�dz proboszcz kaza� go pos�a� na galery. By�am wtedy bardzo ma�a. - Co jeszcze? - Ojciec mego m�a przemyca� s�l. Kr�l kaza� go powiesi�. - A co robi tw�j m��? - Bi� si� w ostatnich czasach. - Za kogo? - Za kr�la. - A jeszcze za kogo? - Za swego pana, jak�eby inaczej. - A jeszcze? - Jak�eby, za ksi�dza proboszcza. - A niech to najja�niejsze pioruny zatrzasn�! - zawo�a� jeden z grenadier�w. Kobieta a� podskoczy�a z przera�enia. - Widzi pani, my jeste�my pary�anie - odezwa�a si� z wdzi�kiem markietanka. Kobieta za�o�y�a r�ce i zawo�a�a: - O Panie Jezu! - Tylko bez zabobon�w! - rzuci� sier�ant. Markietanka usiad�a obok kobieciny i przyci�gn�a mi�dzy kolana najstarsze dziecko, kt�re podda�o si� temu biernie. Dzieci uspokajaj� si�, tak jak i p�acz�, nigdy nie wiadomo czemu. Kieruj� si� jakimi� wewn�trznymi przeczuciami. - Moja biedna, dobra kobieto, macie �adne dzieciaki, to zawsze co�. Domy�lam si� ich wieku. Starszy ma cztery lata, jego brat ma trzy. No a ta ma�a, kt�ra ssie, to straszliwy �ar�ok. Ach, brzydalu! Mo�e przestaniesz tak zjada� twoj� matk�! Niech si� pani niczego nie boi. Powinna pani wst�pi� do batalionu. B�dzie pani robi�a to, co ja. Nazywam si� Huzarka. To przezwisko. Ale wol� nazywa� si� Huzark� ni� pann� Bicorneau jak moja matka. Jestem markietank�, to znaczy tak�, co daje pi� ludziom, kt�rzy do siebie strzelaj� i zabijaj� si� nawzajem. Diabelskie wesele! Mamy mniej wi�cej tak� sam� stop�, dam pani swoje buty. By�am w Pary�u 10 sierpnia. Dawa�am pi� Westermannowi. Jako� to sz�o. Widzia�am jak gilotynowali Ludwika XVI, Ludwika Capeta, jak go nazywaj�. On nie chcia�. Jak�e, niech pani s�ucha. Powiedzie�, �e 13 stycznia kaza� piec kasztany i �mia� si� ze swoj� rodzin�! Kiedy go si�� po�o�yli na hu�tawce, jak nazywaj� ten przyrz�d, nie mia� ju� ani fraka, ani pantofli; mia� tylko koszul�, pikowany kaftan, spodnie z szarego sukna i szare jedwabne po�czochy. Sama to widzia�am. Pojazd, kt�rym go wie�li, by� pomalowany na zielono. Widzi pani, niech pani idzie z nami. W batalionie s� dobrzy ch�opcy, pani b�dzie markietank� numer dwa, ja pani� naucz�, co trzeba robi�. Och, to takie proste! Cz�owiek ma swoj� ba�k� i dzwonek, idzie w najwi�kszy zgie�k, mi�dzy strzelaj�ce plutony, pod ogie� armatni, w�r�d wrzawy, wo�aj�c: �Dzieci, kto chce co� �ykn��?� Tylko tyle, nic trudnego. Ja poj� wszystkich. S�owo daj�. Zar�wno bia�ych, jak i b��kitnych, cho� sama jestem b��kitna. I to jaka. Ale daj� pi� wszystkim. Rannym zawsze chce si� pi�. Umiera si� niezale�nie od pogl�d�w. Konaj�cy powinni by sobie poda� r�ce. Jaka to g�upia rzecz - wyrzyna� si� nawzajem! Chod�cie z nami. Je�li mnie zabij�, pani zostanie na moje miejsce. Widzi pani, ja sobie wygl�dam tak nie bardzo, ale jestem dobr� kobiet� i dzielnym cz�owiekiem. Nic si� nie b�jcie. Kiedy markietanka zamilk�a, kobieta wyj�ka�a: - Nasza s�siadka nazywa�a si� Maria Joanna, a dziewka do pos�ug Maria Klaudia. Tymczasem sier�ant Radoulb karci� grenadiera: - Cicho b�d�. Przestraszy�e� pani�. Nie wolno kl�� w obecno�ci dam. - Bo to przecie przechodzi ludzkie poj�cie - odpar� grenadier - widzie�, jak te chi�skie cudaki, kt�rym pan z te�cia zrobi� kalek�, kt�rym proboszcz wys�a� dziada na galery, kt�rym kr�l powiesi� ojca, jak te cudaki bij� si�, u kaduka! I nie my�l� si� buntowa�, i daj� si� rozdepta� za pana, proboszcza i kr�la! Sier�ant skrzykn��: - Cicho tam w szeregach! - Ju� milcz�, sier�ancie - podj�� grenadier - ale to nie przeszkadza, �e przykro patrze�, jak taka �adna kobieta nara�a si� na rozp�atanie pyska dla pi�knych oczu jakiego� klechy. - Grenadierze - rzek� sier�ant - nie jeste�my tu w klubie sekcji Pik. Dosy� gadania. Potem odwr�ci� si� do kobiety. - A pani m��? Co on robi? Co si� z nim dzieje? - Nic si� z nim nie dzieje, bo go zabili. - Gdzie? - W krzakach. - Kiedy? - Trzy dni temu. - Kto? - Nie wiem. - Jak to? Nie wiesz, kto zabi� twojego m�a? - Nie wiem. - Jaki� b��kitny? Czy bia�y? - Kula z karabinu. - Trzy dni temu? - Tak. - W jakiej stronie? - Ko�o Ernee. M�j m�� pad�. To wszystko. - A co robisz od �mierci twego m�a? - Uciekam z dzie�mi. - Dok�d uciekasz? - Przed siebie. - Gdzie nocujesz? - Na ziemi. - Co jadasz? - Nic. Sier�ant zrobi� �o�nierski grymas, kt�ry polega na tym, �e w�sy dotykaj� nosa. - Nic? - To znaczy tarki, je�yny, je�eli si� znajd� zesz�oroczne bor�wki, p�dy paproci. - No tak. Mo�na powiedzie�: nic. Najstarszy dzieciak, kt�ry zdawa� si� rozumie�, odezwa� si�: - Je��. Sier�ant wyci�gn�� z kieszeni kawa�ek �o�nierskiego chleba i poda� go matce. Matka prze�ama�a go na dwoje i da�a dzieciom. Malcy rzucili si� na� �ar�ocznie. - Sobie nic nie zostawi�a - mrukn�� sier�ant. - Bo nie jest g�odna - powiedzia� jaki� �o�nierz. - Bo jest matk� - rzek� sier�ant. Dzieci przerwa�y jedzenie. - Pi� - powiedzia� jeden. - Pi� - powt�rzy� drugi. - Nie ma strumienia w tym diabelskim lesie - rzek� sier�ant. Markietanka wzi�a miedziany kubek, kt�ry wisia� u jej pasa obok dzwonka, odkr�ci�a kurek ba�ki przewieszonej na rzemieniu przez rami�, nala�a do kubka par� kropel i przytkn�a go do warg ch�opc�w. Pierwszy �ykn�� i skrzywi� si�. Drugi poci�gn�� �yk i wyplu�. - To przecie� dobre - rzek�a markietanka. - Czy to to, co wykrzywia g�by? - spyta� sier�ant. - Tak, najlepsze. Ale to przecie wie�niacy. I wytar�a kubek. Sier�ant zacz�� znowu: - Wi�c pani ucieka? - Musz�. - Na prze�aj przez pola, gdzie oczy ponios�? - Biegn� co si�, potem id�, potem upadam. - Biedna wie�niaczka - rzek�a markietanka. - Ludzie si� bij� - wybe�kota�a kobieta. - Jestem otoczona gradem kul. Nie wiem, czego ludzie od siebie chc�. Zabito mi m�a. Tyle tylko zrozumia�am. Sier�ant stukn�� o ziemi� kolb� strzelby i wykrzykn��: - Co za g�upia wojna! Niech to licho porwie! Kobieta ci�gn�a dalej: - Zesz�ej nocy spali�my w pr�chniaku. - Wszyscy czworo? - Wszyscy czworo. - Wyci�gni�ci? - Wyci�gni�ci. - A wi�c - rzek� sier�ant - wyci�gni�ci na stoj�co. Obr�ci� si� do ko�nierzy. - Towarzysze, du�e stare drzewo, wypr�chnia�e i martwe, gdzie cz�owiek mo�e si� zaszy� jak w futerale, te dzikusy nazywaj� to pr�chniakiem. C� chcecie? Nie maj� obowi�zku pochodzi� z Pary�a. - Spa� w dziupli drzewa! - rzek�a markietanka. - I to z trojgiem dzieci! - A kiedy dzieci wrzeszcza�y - podj�� sier�ant - ludzie, kt�rzy przechodzili tamt�dy i nic nie widzieli, musieli czu� si� dziwnie, s�ysz�c, jak drzewo wo�a: �Tatusiu! Mamusiu!� - Na szcz�cie to lato - westchn�a kobieta. Spogl�da�a w ziemi� z rezygnacj�, a w oczach jej by�o zdumienie, odblask z�owrogich wydarze�. �o�nierze w milczeniu otoczyli ko�em t� n�dz�. Wdowa, troje sierot, ucieczka, opuszczenie, samotno��, wojna hucz�ca ze wszystkich stron, g��d, pragnienie, trawa jako jedyne po�ywienie i niebo jako jedyny dach. Sier�ant zbli�y� si� do kobiety i wlepi� wzrok w ss�ce dziecko. Ma�a pu�ci�a pier�, �agodnie odwr�ci�a g��wk�, popatrzy�a swymi pi�knymi niebieskimi �renicami na przera�aj�c�, obro�ni�t�, szczeciniast� i dzik� twarz, kt�ra si� nad ni� pochyla�a, i zacz�a si� u�miecha�. Sier�ant wyprostowa� si� i ujrzano wielk� �z�, kt�ra stoczy�a mu si� po policzku i zatrzyma�a si�, jak per�a, na ko�cu w�s�w. Podnosz�c g�os zwr�ci� si� do �o�nierzy: - Towarzysze, z tego wszystkiego wynika, �e batalion zostanie ojcem. Zgoda? Adoptujemy t� tr�jk�. - Niech �yje Republika! - zawo�ali grenadierzy. - Za�atwione - rzek� sier�ant. I wyci�gn�� obie r�ce nad matk� i dzie�mi. - Oto - powiedzia� - dzieci batalionu Czerwonej Czapki. Markietanka podskoczy�a z rado�ci. - Trzy g��wki w jednej czapce! - zawo�a�a. Potem wybuchn�a �kaniem, u�ciska�a z uniesieniem biedn� wdow� i rzek�a: - Ma�a ma ju� min� �obuza! - Niech �yje Republika! - powt�rzyli �o�nierze. A sier�ant zwr�ci� si� do matki: - Chod�cie, obywatelko. KSI�GA DRUGA - KORWETA �CLAYMORE� I. Anglia i Francja Oto, co si� dzia�o na archipelagu La Manche wiosn� 1793 roku, gdy Francja, kt�rej granice zosta�y zaatakowane jednocze�nie ze wszystkich stron, prze�ywa�a patetyczny upadek �yrondyst�w. Pewnego wieczoru 1 czerwca na Jersey, w ma�ej, pustej zatoczce Bonnenuit, mniej wi�cej na godzin� przed zachodem s�o�ca, w czasie mg�y, kt�ra sprzyja ucieczce, poniewa� jest niebezpieczna dla �eglugi, jaka� korweta podnosi�a �agle. Statek ten by� obsadzony przez za�og� francusk�, lecz nale�a� do flotylli angielskiej stacjonowanej, jakby na warcie, na wschodnim przyl�dku wyspy. Flotyll� angielsk� dowodzi� ksi��� de La Tour-d�Auvergne, pochodz�cy z rodu de Bouillon, i na jego rozkaz korweta zosta�a od niej odkomenderowana dla cel�w nagl�cych i specjalnych. Korweta ta, zarejestrowana w Trinity-House pod nazw� �The Claymore�, wygl�da�a na korwet� handlow�, lecz w rzeczywisto�ci by�a korwet� wojenn�. Porusza�a si� ci�ko i spokojnie, jak przysta�o statkowi kupieckiemu; nie nale�a�o jednak temu ufa�. Budowniczym jej przy�wieca�y dwa cele: przebieg�o�� i si�a; mia�a wywodzi� w pole, je�li si� da, stawa� do walki, je�li zajdzie potrzeba. Dla zada�, jakie j� czeka�y tej nocy, �adunek zosta� zast�piony trzydziestu karonadami ci�kiego kalibru. Czy to w przewidywaniu burzy, czy te� raczej dla nadania okr�towi dobrodusznego wygl�du, te trzydzie�ci karonad solidnie zamocowano wewn�trz potr�jnymi �a�cuchami, a lufy ich oparto o zaszpuntowane pokrywy �ukowe; z zewn�trz nic nie by�o wida�; furty burtowe zosta�y zawarte; luki zamkni�te, rzek�by�, maska w�o�ona na korwet�. Karonady spoczywa�y na lawetach o ko�ach z br�zu ze szprychami; by� to dawny model, zwany �modelem promienistym�. Korwety wojenne maj� dzia�a tylko na pok�adzie; ta za�, przeznaczona do zaskoczenia i zasadzki, by�a pozbawiona broni pok�adowej, natomiast konstrukcja jej pozwala�a, jak w�a�nie widzieli�my, na umieszczenie ca�ej baterii pod pok�adem. �Claymore� mia�a budow� masywn� i kr�p�, a mimo to sz�a dobrze, jej kad�ub by� najmocniejszy w ca�ej flocie angielskiej, a w bitwie mog�a niemal dor�wnywa� fregacie, cho� za bezan s�u�y� jej niedu�y maszt ze zwyk�ym, sko�nym �aglem. Jej ster o kszta�cie rzadko spotykanym i kunsztownym mia� krzyw� ram�, prawie jedyn� w swoim rodzaju, kt�ra kosztowa�a pi��dziesi�t funt�w sterling�w w warsztatach w Southampton. Za�oga - sami Francuzi - sk�ada�a si� z oficer�w-emigrant�w i marynarzy-dezerter�w. Byli to ludzie dobrani; wszyscy co do jednego dobrzy marynarze, dobrzy �o�nierze i dobrzy rojali�ci. Zagrzewa� ich potr�jny fanatyzm: okr�tu, szpady i korony. Za�og� uzupe�niono p� batalionem morskiej piechoty, kt�ra w razie potrzeby mog�a wysi��� na l�d. Kapitanem korwety �Claymore� by� kawaler orderu �w. Ludwika, hrabia du Boisberthelot, jeden z najlepszych oficer�w dawnej marynarki kr�lewskiej; jego zast�pc� kawaler de La Vieuville niegdy� dow�dca kompanii gwardii francuskiej, w kt�rej Hoche sprawowa� funkcje sier�anta; a sternikiem najbystrzejszy szyper z Jersey, Filip Gacquoil. Mo�na si� by�o domy�li�, �e statek ten ma jakie� niezwyk�e zadanie do spe�nienia. Istotnie, wszed� na� kto�, kto robi� wra�enie cz�owieka id�cego na spotkanie wydarze�. By� to wysoki starzec, wyprostowany i krzepki, o surowej twarzy, kt�rego wiek trudno by by�o okre�li�, gdy� wydawa� si� jednocze�nie starcem i m�odzie�cem; by� to jeden z tych ludzi, kt�rzy maj� du�o lat i du�o si�, bia�e w�osy nad czo�em i b�yskawic� w spojrzeniu; si�y cz�owieka czterdziestoletniego, autorytet osiemdziesi�cioletniego. W chwili gdy wchodzi� na korwet�, rozchyli� si� jego marynarski p�aszcz, pod kt�rym mo�na by�o zobaczy� szerokie szarawary, wysokie buty i kubrak z ko�lej sk�ry, z wierzchu naszywany jedwabiem, pod spodem za� naje�ony sier�ci�, a wi�c kompletny ubi�r breto�skiego ch�opa. Owe dawne breto�skie kaftany s�u�y�y do podw�jnego celu: na dni �wi�teczne i na dni powszednie; mo�na je by�o dowolnie odwraca� na stron� pokryt� sier�ci� i na stron� haftowan�; zwierz�ca sk�ra w ci�gu tygodnia, galowy str�j w niedziel�. Wie�niaczy ubi�r starca, jakby dla umy�lnego nadania pozor�w prawdziwo�ci, by� wytarty na �okciach i kolanach i robi� wra�enie dawno noszonego, a marynarski p�aszcz z grubego materia�u przypomina� �achman rybaka. Starzec mia� na g�owie okr�g�y kapelusz, jaki noszono w owych czasach, o wysokiej g��wce i szerokim rondzie; rondo to, opuszczone, nadawa�o kapeluszowi wygl�d wie�niaczy, podniesione za� z jednej strony przez p�tl� z kokard�, nabiera�o charakteru wojskowego. Starzec nosi� ten kapelusz opuszczony po wiejsku, bez p�tli i kokardy. Lord Balcarras, gubernator wyspy, i ksi��� de La Tour-d�Auvergne osobi�cie odprowadzili go i ulokowali na pok�adzie. Tajny agent ksi���t, Gelambre, dawny gwardzista przyboczny hrabiego d Artois, sam czuwa� nad urz�dzeniem jego kabiny, a cho� by� dobrym, szlachcicem, posun�� swoj� troskliwo�� i czo�obitno�� a� do d�wigania za starcem jego walizy. Wracaj�c na l�d, przy po�egnaniu, z�o�y� mu g��boki uk�on; lord Balcarras powiedzia�: �Powodzenia, generale�, a ksi��� de La Tour-d�Auvergne: �Do widzenia, kuzynie.� �Wie�niak� - takim to mianem cz�onkowie za�ogi okre�lili od razu swego pasa�era w czasie kr�tkich dialog�w, jakie prowadz� mi�dzy sob� ludzie morza; ale nie wiedz�c nie wi�cej, domy�lali si�, �e ten �Wie�niak� jest takim samym wie�niakiem jak korweta wojenna korwet� handlow�. Wiatr by� s�aby. �Claymore� opu�ci�a Bonnenuit, min�a Boulay-Bay i przez jaki� czas lawirowa�a w zasi�gu ludzkich oczu; potem zacz�a male� w zapadaj�cym mroku nocy, a� znik�a. W godzin� p�niej Gelambre, wr�ciwszy do siebie do Saint-Helier, wys�a� przez umy�lnego z Southampton do sztabu ksi�cia Yorku dla hrabiego d�Artois nast�puj�ce cztery linijki: Wasza Wysoko��, odjazd nast�pi�. Zwyci�stwo pewne. W ci�gu tygodnia ca�e wybrze�e, od Granville do Saint-Malo, stanie w ogniu. Na cztery dni przedtem deputowany Prieur de la Marne, przydzielony do armii dzia�aj�cej na wybrze�u ko�o Cherbourga, a chwilowo stacjonuj�cy w Granville, dosta� przez tajnego wys�annika tak� oto wiadomo��, pisan� t� sam� r�k� co powy�sza depesza: Obywatelu deputowany, 1 czerwca w godzinie przyp�ywu wojenna korweta �Claymore� z zamaskowanymi dzia�ami odp�ynie, aby wysadzi� na brzegach Francji cz�owieka, kt�rego rysopis podaj�: wysoki, stary, siwe w�osy, ubi�r wie�niaka, r�ce arystokraty. Jutro prze�l� wi�cej szczeg��w. Cz�owiek ten wysi�dzie na l�d 2 czerwca rano. Uprzed�cie flot� kr��ownik�w, ujmijcie korwet�, ka�cie zgilotynowa� tego cz�owieka. II. Mrok wok� statku i wok� pasa�era Korweta, zamiast �eglowa� na po�udnie w stron� �w. Katarzyny, skierowa�a si� na p�noc, potem skr�ci�a na zach�d i �mia�o wp�yn�a w odnog� morsk� zwan� Szlakiem Pop�ochu pomi�dzy Serk i Jersey. Me by�o w�wczas latarni morskiej w �adnym punkcie tych dw�ch wybrze�y. S�o�ce zasz�o ju�, zupe�nie; zapad�a ciemna noc, ciemniejsza, ni� zazwyczaj bywaj� letnie noce; by�a to noc ksi�ycowa, ale wielkie chmury, w�a�ciwe raczej okresowi por�wnania dnia z noc� ni� letniego przesilenia, przes�ania�y niebo i wszelkie pozory wskazywa�y na to, �e ksi�yc uka�e si� dopiero przy zetkni�ciu z lini� horyzontu, w chwili gdy b�dzie zachodzi�. Kilka chmur zwiesza�o si� a� nad powierzchni� morza i zasnuwa�o je mg��. Owe ciemno�ci stanowi�y okoliczno�� sprzyjaj�c�. Sternik Galcquoil zamierza� pozostawi� Jensey na lewo, a Guemesey na prawo i przemkn�wszy si� �mia�o pomi�dzy ska�ami Hanois i raf� Douvres dop�yn�� do kt�rejkolwiek zatoczki wybrze�a Saint-Malo; by�a to droga d�u�sza ni�, przez Minquiers, lecz pewniejsza, gdy� flota francuska mia�a na og� rozkaz pilnowania przede wszystkim brzeg�w pomi�dzy Saint-Helier i Granville. Przy pomy�lnym wietrze i gdyby nie nast�pi�o nic niespodziewanego, Gacquoil mia� nadziej�, podni�s�szy wszystkie �agle, dop�yn�� do brzeg�w Francji o �wicie. Wszystko odbywa�o si� pomy�lnie, korweta min�a w�a�nie Wielki Nos; oko�o dziewi�tej pogoda zacz�a si� d�sa�, jak m�wi� marynarze, zerwa� si� wiatr, wzburzy�o si� morze, ale by� to wiatr pomy�lny, fale za� silne, lecz niegwa�towne. Jednak�e chwilami, przy pewnych uderzeniach fal, woda zalewa�a pok�ad na dziobie korwety. �Wie�niak�, kt�rego lord Balcarras tytu�owa� genera�em i do kt�rego ksi��� de La Tour d�Auvergne m�wi�: �kuzynie�, czu� si� znakomicie na morzu i ze spokojn� powag� przechadza� si� po pok�adzie korwety. Zdawa� si� nie dostrzega� silnego ko�ysania si� statku. Od czasu do czasu wyci�ga� z kieszeni kaftana tabliczk� czekolady, u�amywa� kawa�ek i gryz�, gdy� mimo siwych w�os�w zachowa� wszystkie z�by. Z nikim nie rozmawia�, czasami tylko zwraca� si� kr�tko, �ciszonym g�osem do kapitana, kt�ry s�ucha� go z szacunkiem i zdawa� si� traktowa� tego pasa�era, jakby to nie on sam by� dow�dc� statku, lecz tamten. �Claymore�, zr�cznie sterowana, przesz�a niezauwa�ona we mgle wzd�u� p�nocnego, skalistego wybrze�a Jersey, ocieraj�c si� niemal o brzeg ze wzgl�du na gro�n� raf� Pierres-de- Leeq, kt�ra znajduje si� po�rodku cie�niny mi�dzy Jersey a Serk. Gacquoil sta� przy sterze, sygnalizuj�c kolejno Greve-de-Leeq, Wielki Nos, Piemont, prowadz�c korwet� w�r�d tych �a�cuch�w ska� podwodnych troch� po omacku, ale pewnie, jak cz�owiek, kt�ry jest u siebie i zna twory oceanu. Na dziobie korwety nie zapalono �wiate� z obawy przed zdradzeniem jej obecno�ci na tych pilnowanych wodach. Mg�a by�a rzecz� pomy�ln�. Statek osi�gn�� Grande-Etape; mg�a sta�a si� tak g�sta, �e z trudem mo�na by�o rozr�ni� wysok� sylwetk� Pinacle�u. Us�yszano godzin� dziesi�t� bij�c� na dzwonnicy w Saint-Quen, by� to znak, �e wiatr wieje ci�gle z ty�u. Wszystko odbywa�o si� pomy�lnie; morze burzy�o si� coraz bardziej z powodu blisko�ci Corbiere. Nieco po dziesi�tej hrabia du Boisberthelo� i kawaler de La Vieuville odprowadzili cz�owieka w wie�niaczym ubiorze do jego kabiny, kt�ra by�a kabin� samego kapitana. W�wczas starzec rzek� do nich �ciszonym g�osem: - Jak panom wiadomo, tajemnica jest rzecz� wa�n�. Musicie milcze� do chwili wybuchu. Tylko wy znacie tu moje nazwisko. - Zabierzemy je ze sob� do grobu - rzek� Boisberthelot. - Je�li chodzi o mnie - powiedzia� starzec - to nie wyjawi� go nawet w obliczu �mierci. I wszed� do swojej kabiny. III. Szlachta i gmin Dow�dca wraz z pierwszym oficerem weszli z powrotem na pok�ad i zacz�li spacerowa� obok siebie, rozmawiaj�c. M�wili niew�tpliwie o swoim pasa�erze; a oto jak mniej wi�cej wygl�da� ich dialog, kt�ry wiatr rozprasza� w ciemno�ciach. Boisberthelot mrukn�� p�g�osem do ucha La Vieuville a: - Zobaczymy, czy to b�dzie w�dz. La Vieuville odpar�: - Na razie to jest ksi���. - Prawie. - Szlachcic we Francji, ale ksi��� w Bretanii. - Jak La Tremoille owie i Rohanowie. - Z kt�rymi jest skoligacony. Boisberthelot podj��: - We Francji, i do tego w kr�lewskich karocach, ma on tytu� markiza, tak jak ja hrabiego, a pan kawalera. - Karoce s� daleko! - zawo�a� La Vieuville. - My siedzimy na wywrotnym w�zku. Nast�pi�o milczenie. Przerwa� je Boisfeerthelot: - W braku ksi�cia francuskiego, bierze si� breto�skiego. - Na bezrybiu... Nie, w braku or�a bierze si� kruka. - Wola�bym s�pa - rzek� Boisberthelot. A La Vieuville dorzuci�: - Pewnie! Dzi�b i szpony. - Zobaczymy. - Tak - podj�� La Vieuville. - Czas ju�, �eby zjawi� si� w�dz. Jestem zdania Tinteniaca: �Wodza i prochu!� Panie kapitanie, znam chyba wszystkich mo�liwych i niemo�liwych wodz�w; wodz�w wczorajszych, dzisiejszych i wodz�w jutra; �aden nie ma tej wojennej g�owy, jakiej nam trzeba. W tej diabelskiej Wandei potrzeba genera�a, kt�ry by by� jednocze�nie prokuratorem; trzeba n�ka� wroga, walczy� o wiatrak, o krzak, o r�w, o kamyk, robi� mu na z�o��, korzysta� ze wszystkiego, czuwa� nad wszystkim, niema�o r�n��, srogo kara� - dla przyk�adu; nie zna� snu ni lito�ci. Obecnie w tej ch�opskiej armii s� bohaterowie, ale nie ma dow�dc�w. D�Elbee jest do niczego, Lescure jest chory, a Bonchaimp u�askawia; dobry jest - to g�upio. La Rochejaquelein jest �wietnym podporucznikiem; Silz jest oficerem dobrym w otwartym polu, niezdolnym do wojny podchodowej; Cathelineau jest naiwnym wo�nic�; Stofflet chytrym �owczym, Berard jest do niczego niezdatny, Boulain-Villiers �mieszny, Charrette okropny. Ju� nie m�wi� o tym balwierzu Gaslon. Bo do stu piorun�w! Po co walczy� z rewolucj� i jaka r�nica jest mi�dzy republikanami a nami, je�li oddajemy szlacht� pod dow�dztwo perukarzy? - Bo ta psia rewolucja nas samych tak�e zara�a. - To wrz�d na ciele Francji! - Wrz�d stanu trzeciego - odrzek� Boisberthelot. - Jedna Anglia mo�e nas z tego wyci�gn��. - I wyci�gnie nas, niech si� pan nie boi, kapitanie. - Na razie to wszystko jest wstr�tne. - Pewnie, wsz�dzie tylko chamstwo; monarchia, kt�rej naczelnym wodzem jest Stofflet, �owczy pana de Maulevrier, niczego nie mo�e pozazdro�ci� republice, w kt�rej ministrem jest Pach�, syn od�wiernego ksi�cia de Castries. C� to za spotkanie, ta wojna w Wandei: z jednej strony piwowar Santerre, z drugiej cyrulik Gaston. - Kochany La Vieuville, dosy� ceni� jednak tego Gastona. Wcale nie�le sobie poczyna� dowodz�c w Guemenee. Zgrabnie wystrzela� trzystu b��kitnych, kazawszy im przedtem samym sobie wykopa� d�. - I owszem! Ale ja bym to zrobi� r�wnie dobrze jak on. - Pewnie, u diaska! I ja tak�e. - Wielkie czyny wojenne - podj�� La Vieuville - wymagaj� szlachectwa od tych, kt�rzy ich dokonuj�. To s� sprawy rycerzy, a nie cyrulik�w. - Jednak�e - odpar� Boisberthelot - zdarzaj� si� w trzecim stanie ludzie godni szacunku. No, na przyk�ad ten zegarmistrz Joly. By� sier�antem w pu�ku flandryjskim, teraz zosta� dow�dc� w Wandei, dowodzi jak�� band� na wybrze�u; ma syna, kt�ry jest republikaninem, i podczas gdy ojciec s�u�y u bia�ych, syn s�u�y u b��kitnych. Spotkanie. Bitwa. Ojciec bierze syna do niewoli i strzela mu w �eb. - To mi si� podoba - rzek� La Vieuville. - Brutus-rojalista - dorzuci� Boisberthelot. - Niemniej jednak to jest nie do zniesienia, �eby nami dowodzi� jaki� Coquereayu, Jean-Jean, Moulins, Focart, Bouju czy Chouppes! - Panie kawalerze, tamci na pewno niemniej si� z�ymaj�. U nas jest pe�no mieszczuch�w; u nich pe�no szlachty. My�li pan, �e sankiuloci radzi s�uchaj� rozkaz�w hrabiego de Canclaux, wicehrabiego de Miranda, wicehrabiego de Beauharnais, hrabiego de Valence, markiza de Custine i ksi�cia de Biron? - C� za bigos! - I ksi�cia de Chartres! - Syna Filipa Egalite. A ten kiedy zostanie kr�lem? - Nigdy. - On pnie si� do tronu. Pomagaj� mu w tym jego zbrodnie. - A przeszkadzaj� wady - rzek� Boisberthelot. Zn�w zapad�o milczenie; po chwili Boisberthelot ci�gn�� dalej: - Chcia� si� jednak pojedna�. Przyszed� do kr�la. By�em wtedy w Wersalu, gdy mu napluto na plecy. - Ze szczytu g��wnych schod�w? - Tak. - Dobrze zrobiono. - Nazywamy go Burbonem Plugawym. - Jest �ysy, ma krosty, jest kr�lob�jc�, chyba wystarczy! La Vieuville doda�: - By�em z nim w Ouessant. - Na �Saint-Esprit�? - Tak. - Gdyby pos�ucha� sygna��w, kt�re mu dawa� admira� d�Orvilliers, i trzyma� si� wiatru, nie by�by przepu�ci� Anglik�w. - Oczywi�cie. - Czy to prawda, �e schowa� si� pod pok�ad? - Nie. Ale w ka�dym razie nale�y to rozg�asza�. W tym miejscu La Vieuville wybuchn�� �miechem. Boisberthelot podj�� znowu: - Nie brak g�upc�w. Na przyk�ad ten Boulainvilliers, o kt�rym pan wspomnia�, panie La Vieuville, zna�em go, widzia�em go przy robocie. Z pocz�tku ch�opi byli uzbrojeni w piki; czy� nie uwzi�� si�, �eby z nich zrobi� pikinier�w! Chcia� ich nauczy� musztry: pika naprz�d i pika u nogi. Marzy� o zrobieniu z tych dzikus�w �o�nierzy liniowych. My�la�, �e nauczy ich zaokr�gla� czworobok i formowa� bataliony w szyku obronnym. M�wi� do nich starym wojskowym j�zykiem; zamiast m�wi�: �dow�dca dru�yny�, m�wi�: �g�owa eskadry�, co by�o mianem kaprali za Ludwika XIV. Upiera� si�, �eby utworzy� pu�k ze wszystkich tych k�usownik�w; mia� regularne kompanie, a sier�anci co wiecz�r ustawiali si� w ko�o, by otrzyma� has�o i odzew od sier�anta pu�kowego, kt�ry podawa� je szeptem sier�antowi kompanijnemu, ten powtarza� je s�siadowi, �w za� przekazywa� je stoj�cemu najbli�ej i tak dalej z ucha do ucha, a� do ostatniego. Zdegradowa� oficera, kt�ry nie zerwa� si� z odkryt� g�ow� otrzymuj�c has�o z ust sier�anta. Sam pan rozumie, co z tego wysz�o. Ten zakuty �eb nie rozumia�, �e do ch�op�w trzeba podchodzi� po ch�opsku i �e z le�nych ludzi nie zrobi si� regularnego �o�nierza. Tak, zna�em tego Boulainvilliersa. Przeszli par� krok�w w zamy�leniu. Potem rozmowa potoczy�a si� dalej. - Ale czy potwierdza si�, �e Datmpierre zosta� zabity? - Tak, panie kapitanie. - Pod Conde. - W obozie w Pamars. Kul� armatni�. Boisberthelot westchn��. - Hrabia de Dampierre. Jeszcze jeden z naszych, kt�ry by� po ich stronie! - Szcz�liwej drogi - rzek� La Vieuville. - A ksi�ne? Gdzie one s�? - W Trie�cie. - Ci�gle? - Ci�gle. Tu La Vieuville zawo�a�: - Ach, ta republika! Ile� spustoszenia dla takiego g�upstwa! Pomy�le�, �e ta rewolucja wybuch�a z powodu g�upich paru milion�w deficytu! - Nale�y si� wystrzega� b�ahych powod�w - rzek� Boisberthelot. - �le si� dzieje - powiedzia� La Vieuville. - Tak, La Rouerie nie �yje. Du Dresnay jest kpem. C� za smutni przyw�dcy z tych wszystkich biskup�w, ten Coucy, biskup z La Rochelle, ten Beaupoil SaintAulaire, biskup z Poitiers, ten Mercy, biskup z Lucon, kochanek pani de l�Eschasserie!... - Kt�ra nazywa si� Servanteau, panie kapitanie. L�Eschasserie to nazwa maj�tku. - I ten fa�szywy biskup d�Agra, kt�ry jest proboszczem, ju� nie wiem sk�d! - Z Dol. Nazywa si� Guillot de Folleville. Zreszt� ten jest dzielny i bije si�. - Ksi�a, kiedy trzeba �o�nierzy! Biskupi, kt�rzy nie s� biskupami! Genera�owie, kt�rzy nie s� genera�ami! La Vieuville przerwa� Boisberthelotowi: - Panie kapitanie, czy ma pan �Monitora� w swej kajucie? - Mam. - Co teraz graj� w Pary�u? - Adel� i Paw�a, a tak�e Jaskini�. - Chcia�bym to zobaczy�. - Jeszcze pan zobaczy. B�dziemy w Pary�u za miesi�c. Boisberthelot zastanawia� si� przez chwil� i doda�: - Najdalej. Pan Windhatm powiedzia� tak milordowi Hood. - Ale� w takim razie, kapitanie, nie jest znowu tak �le? - Wszystko by�oby dobrze, u diaska, gdyby wojna w Bretanii by�a dobrze poprowadzona. La Vieuville pokiwa� g�ow�. - Kapitanie - podj�� znowu - czy wysadzimy na l�d piechot� morsk�? - Tak, je�li brzeg b�dzie wolny; nie, o ile jest obsadzony przez wrog�w. Czasem wojna musi wywa�a� bramy; czasem musi si� przez nie prze�lizn��. Wojna domowa powinna mie� zawsze w zanadrzu wytrych. Zrobi si�, co b�dzie mo�na. Najwa�niejsze to w�dz. I Boisberthelot doda� w zamy�leniu: - La Vieuville, co by pan my�la� o kawalerze de Dieuzie? - O m�odym? - Tak. - Na dow�dztwo? - Tak. - �e to jeszcze jeden oficer dobry do walki w otwartym polu i do regularnej bitwy. W zaro�lach umie porusza� si� tylko ch�op. - W takim razie musi pan poprzesta� na generale Stofflet i generale Cathelineau. La Vieuville zamy�li� si� na chwil� i rzek�: - Potrzebny jest ksi���, ksi��� Francji, ksi��� krwi. Prawdziwy ksi���. - Po co? Kto m�wi: �ksi���... - M�wi: �tch�rz�. Wiem, kapitanie. Ale to chodzi o efekt dla wyba�uszanych oczu g�upc�w. - Panie kawalerze, ksi���ta nie chc� przybywa�. - Obejdzie si� bez nich. Boisberthelot zrobi� odruchowy gest, polegaj�cy na przyci�ni�ciu d�oni do czo�a, jakby dla wydobycia jakiej� my�li. Powiedzia�: - Ostatecznie, wypr�bujmy tego genera�a, kt�rego wieziemy. - To wielki pan. - My�li pan, �e da sobie rad�? - Byleby by� dobry - rzek� La Vieuville. - To znaczy okrutny - rzek� Boisberthelot. Hrabia i szlachcic spojrzeli na siebie. - Trafi� pan w sedno, panie Boisberthelot. Okrutny. Tak, tam tego potrzeba. To jest wojna, kt�ra nie zna lito�ci. Nadesz�a godzina dla ludzi krwio�erczych. Kr�lob�jcy �ci�li Ludwika XVI, my po�wiartujemy kr�lob�jc�w. Tak, genera�em, jakiego trzeba, jest genera� Nieub�agany. W Anjou i g�rnymi Poitou dow�dcy odgrywaj� wspania�omy�lnych, p�awi� si� w szlachetno�ci i wszystko si� roz�azi w Le Marais i w okolicach Retz dow�dcy s� okrutni i wszystko idzie jak z p�atka. Charette nie daje si� Parreinowi dzi�ki swemu okrucie�stwu. Hiena przeciw hienie. Boisberthelot nie zd��y� odpowiedzie� swemu przedm�wcy; La Vieuville urwa� w p� s�owa, gdy� rozleg� si� rozpaczliwy krzyk, a jednocze�nie jaki� ha�as, kt�ry nie przypomina� �adnego ze znanych ha�as�w. �w krzyk i ha�as wydobywa�y si� z wn�trza okr�tu. Kapitan i porucznik rzucili si� w stron� mi�dzypok�adu, lecz nie mogli tam wej��. Wszyscy kanonierzy uciekali stamt�d w pop�ochu. Wydarzy�a si� rzecz straszna. IV. Tormentum belli Odczepi�a si� dwudziestofuntowa karonada. Jest to jeden z najgro�niejszych chyba wypadk�w na morzu. Nic straszniejszego nie mo�e si� zdarzy� na pe�nym morzu okr�towi wojennemu. Dzia�o, kt�re zrywa si� z uwi�zi, staje si� nagle jak�� nadnaturaln� besti�. Machina przeobra�a si� w smoka. Owa bry�a je�dzi - na ko�ach z szybko�ci� kuli bilardowej, przechyla si� przy ko�ysaniu bocznym okr�tu, prze�lizguje si� przy ko�ysaniu pod�u�nym, przesuwa si� tam i na powr�t, zatrzymuje si� jakby medytuj�c, zn�w rusza, przemierza okr�t, jak strza�a, z jednego ko�ca na drugi, kr�ci si� jak fryga, wymyka si�, ucieka, staje d�ba, uderza, �amie, zabija, niszczy. Jest taranem, kt�ry wali o �cian� wed�ug w�asnej fantazji. Dodajmy jeszcze: �elaznym taranem, kt�ry wali w drewnian� �cian�. Jest to wyzwolenie materii; rzek�by�, odwet wieczystej niewolnicy; wydaje si�, �e z�o�liwo�� tego, co nazywamy przedmiotami martwymi, wydobywa si� i nagle wybucha; jak gdyby materia straci�a cierpliwo�� i bra�a ponury odwet; nic bardziej nieub�aganego ni� gniew tego, co martwe. Rozszala�a bry�a skacze jak pantera, ma wag� s�onia, zwinno�� myszy, zawzi�to�� topora, nieobliczalna jak wzburzone morze, przemyka si� zygzakami b�yskawicy, jest g�ucha jak gr�b. Wa�y dziesi�� tysi�cy funt�w, a odbija si� jak dziecinna pi�eczka. To wirowanie przechodzi nagle w zwroty pod k�tem prostym. Co w�wczas robi�? Jak to okie�zna�? Burza si� ko�czy, cyklon przemija, wiatr opada, z�amany maszt mo�na zast�pi�, dziur�, kt�r� wpada woda, mo�na zatka�, po�ar ugasi� - ale co czyni� z t� olbrzymi� brunatn� mas� br�zu? W jaki spos�b si� do niej zabra�? Mo�na poskromi� doga, zadziwi� byka, zafascynowa� w�a boa, przestraszy� tygrysa, ug�aska� lwa; na potwora, jakim jest zerwana armata, nie ma sposobu. Nie mo�na go zabi�, bo jest martwy. A jednocze�nie �yje. �yje z�owrogim �yciem, nadanym mu przez niesko�czono��. Ma pod sob� pod�og�, kt�ra go ko�ysze. Jest poruszany przez statek, kt�ry jest poruszany przez morze, kt�re jest poruszane przez wiatr. Potw�r siej�cy zniszczenie jest zabawk�. Maj� go w swej mocy: statek, fale, podmuchy - st�d jego straszliwa �ywotno��. Co uczyni� tym zaz�biaj�cym si� si�om? Jak skr�powa� ten potworny mechanizm zag�ady? Jak przewidzie� poruszenia, zmiany kierunku, zahamowania, ciosy? Ka�de z jego uderze� o �cian� mo�e przedziurawi� statek. Jak odgadn�� przera�aj�ce zwroty? Ma si� do czynienia z pociskiem, kt�ry zmienia zamiary, robi wra�enie dzia�aj�cego z rozmys�em i co chwila zmienia kierunek. Jak zatrzyma� to, przed czym nale�y uchodzi�? Okropne dzia�o miota si�, posuwa, cofa, uderza w prawo, uderza w lewo, ucieka, przelatuje, post�puje wbrew oczekiwaniu, �amie przeszkody, mia�d�y ludzi jak muchy. Ca�a groza sytuacji polega na ruchomo�ci pod�ogi. Jak walczy� z r�wni� pochy��, kt�ra ma kaprysy? Okr�t wi�zi w swoim brzuchu, �eby si� tak wyrazi�, piorun szukaj�cy drogi do wolno�ci; jakby grom przewalaj�cy si� w czasie trz�sienia ziemi. W jednej chwili ca�a za�oga stan�a na nogach. Win� ponosi� obs�uguj�cy dzia�o kanonier, kt�ry zaniedba� przykr�cenia mutry od przytrzymuj�cego je �a�cucha i �le utwierdzi� cztery ko�a karonady; �o�ysko i laweta mia�y luz, obie cz�ci si� rozprz�g�y, a� wreszcie zerwa�y si� wi�zania. P�k� czop ��cz�cy, tak �e karonada przesta�a by� pewnie umocowana na podstawie. Sta�y opornik, kt�ry nie pozwala na cofni�cie si� dzia�a, nie by� jeszcze w�wczas w u�yciu. Wielka fala uderzy�a w furt� burtow�, �le przytwierdzona karonada cofn�a si� i zerwa�a �a�cuch, po czym zacz�a sw�j straszliwy taniec pod pok�adem. Chc�c uzmys�owi� sobie t� dziwn� �lizgawk�, wyobra�my sobie kropl� wody �ciekaj�c� po szybie. W chwili p�kni�cia wi�zade� kanonierzy znajdowali si� przy baterii. Jedni grupkami, inni rozproszeni, zaj�ci byli czynno�ciami przygotowawczymi, jak zwykle marynarze w przewidywaniu walki. Karonada podrzucona przez ko�ysz�cy si� statek zrobi�a wy�om w tym zbiorowisku ludzkim, zmia�d�y�a czterech �o�nierzy za pierwszym zamachem, potem, przy nast�pnym ruchu okr�tu, cofn�a si�, odbi�a i rozp�ata�a na dwoje pi�tego nieszcz�nika, po czym uderzy�a w inne dzia�o stoj�ce przy lewej burcie i zdemolowa�a je. St�d �w krzyk rozpaczy, kt�ry us�yszano na pok�adzie. Ca�a za�oga rzuci�a si� ku trapowi. Wok� baterii zrobi�o si� pusto w mgnieniu oka. Olbrzymia bry�a zosta�a sama na placu. Pozostawiona samej sobie. By�a pani� siebie i pani� okr�tu. Mog�a z nim robi�, co chcia�a. Wszyscy cz�onkowie za�ogi, przyzwyczajeni �mia� si� w czasie bitwy, dr�eli. Nie podobna opisa� ich przera�enia. Kapitan Boisberthelot i porucznik La Vieuville, dwaj nieustraszeni ludzie, zatrzymali si� na g�rze u wylotu schod�w i w milczeniu, pobladli i pe�ni wahania, spogl�dali na mi�dzypok�ad. Kto� odsun�� ich �okciem i zeszed� na d�. By� to ich pasa�er, �Wie�niak�, cz�owiek, o kt�rym przed chwil� rozmawiali. Gdy znalaz� si� na samym dole trapu, zatrzyma� si�. V. Vis et vir Dzia�o je�dzi�o tam i na powr�t po mi�dzypok�adzie. Rzek�by�, �ywy w�z Apokalipsy. �eglarska latarnia, ko�ysz�c si� pod belkowanym pu�apem baterii, dope�nia�a obrazu zawrotnym ta�cem �wiat�a i cienia. Kszta�ty karonady zaciera�y si� w gwa�townym p�dzie i czarna sylweta to ukazywa�a si� w �wietle, to zn�w majaczy�a w ciemno�ciach bia�awym odblaskiem. Wykonywa�a swoje katowskie dzie�o unicestwienia statku. Strzaska�a ju�: cztery inne karonady i zrobi�a w �cianie dwie szczerby, szcz�ciem powy�ej linii zanurzenia, lecz w razie burzy woda mog�aby przez nie si� wdziera�. Z w�ciek�o�ci� wali�a w �ebrowanie statku, solidne wr�gi stawia�y op�r, gdy� wygi�te drzewo jest szczeg�lnie mocne; lecz s�ycha� by�o, jak trzeszcz� pod ciosami tej maczugi niezwyk�ych rozmiar�w, kt�ra dwoi�a si� i troi�a niesamowicie, uderzaj�c ze wszystkich stron jednocze�nie. Ziarnko o�owiu potrz�sane w butelce nie odbija si� z takim szale�stwem i gwa�towno�ci�. Cztery ko�a przeje�d�a�y tam i z powrotem po cia�ach zabitych, przecina�y je, �wiartowa�y, rozszarpuj�c pi�� trup�w na dwadzie�cia cz�ci tarzaj�cych si� po ca�ej baterii; martwe g�owy zdawa�y si� krzycze�; strugi krwi wi�y si� po pod�odze, zmieniaj�c kierunek zale�nie od ko�ysania okr�tu. Oszalowanie podziurawione w wielu miejscach zaczyna�o si� rozpada�. Potworny �oskot nape�nia� ca�y okr�t. Kapitan od razu odzyska� zimn� krew i na jego rozkaz przez kwadratowy otw�r wrzucono do �adowni wszystko, co mog�o os�abi� i zahamowa� p�d rozszala�ej karonady: materace, hamaki, zapasowe �agle, zwoje lin, worki podr�ne za�ogi i paki fa�szywych asygnat, kt�rych korweta wioz�a ca�y �adunek - ta angielska nikczemno�� zosta�a uznana za normaln� taktyk� wojny. C� jednak znaczy�y te �achmany wobec tego, �e nikt nie �mia� zej��, aby nale�ycie je rozmie�ci�? W ci�gu paru minut zamieni�y si� w szarpie. Fala by�a dostatecznie du�a, aby mog�a nast�pi� zupe�na katastrofa. Burza by�a po��dana; przewr�ci�aby mo�e karonad�, a skoro wszystkie cztery ko�a znalaz�yby si� w powietrzu, sytuacj� da�oby si� mo�e opanowa�. Tymczasem spustoszenie szerzy�o si� dalej. Pojawi�y si� zadziory, a nawet p�kni�cia na masztach, kt�re, osadzone w belkach st�pki, przechodz� poprzez wszystkie pi�tra statku, tworz�c wielkie, okr�g�e kolumny. Pod konwulsyjnymi uderzeniami dzia�a pop�ka� fokmaszt, a nawet g��wny maszt zosta� naruszony. Bateria si� rozpad�a. Dziesi�� dzia� na trzydzie�ci nie nadawa�o si� ju� do walki; przybywa�o szpar w odylowaniu i korweta zaczyna�a nabiera� wody. Stary pasa�er, kt�ry zeszed� do mi�dzypok�adu i stan�� u st�p trapu, zdawa� si� by� kamiennym pos�giem. Surowym okiem spogl�da� na dzie�o zniszczenia. Nie rusza� si�. Post�pienie cho�by jednym krokiem w obr�bie baterii wydawa�o si� niemo�liwe. Ka�dy ruch spuszczonej z �a�cucha karonady wykuwa� zgub� okr�tu. Jeszcze chwila, a statek nie uniknie katastrofy. Nale�a�o zgin�� lub po�o�y� kres dokonywaj�cemu si� spustoszeniu - na co� si� zdecydowa�, ale na co? C� za przeciwnik z tej karonady! Trzeba by�o zatrzyma� siej�c� postrach furiatk�. Trzeba by�o uchwyci� b�yskawic�. Trzeba by�o zmia�d�y� grom. Boisberthelot spyta� La Vieuville a: -