16941
Szczegóły |
Tytuł |
16941 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16941 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16941 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16941 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Robert Azembski
Likaon
Asfalt wysech� i wykruszy� si�, w niekt�rych miejscach wypu�ci� ro�linki. Wro�ni�te w ziemi� s�upki mia�y kilkaset lat. Ile mil jest st�d od zburzonego miasta? Cyfry zatar�y si�. Cyfry tamtych lat. Cyfry wojny. Dobrze im tak � my�la� m�czyzna. Szed� cicho. Stopi� si� z lasem, czu� jego dr�enie, Drzewa t�tni�y, drzewa �piewa�y, drzewa rozmawia�y, a cz�owiek czu� to i smutny u�miech go�ci� na jego twarzy.
Zrobi�o si� ja�niej, tu las ko�czy� si�. Hen, po horyzont, ci�gn�a si� sawanna. Bli�ej jej �rodka ros�o samotne drzewo. Odwiedza� je dwa, trzy razy w miesi�cu.
Tyle zmieni�o si� na �wiecie. Dziwne. Nadal jestem astronomem. Musz� dogl�da� moich urz�dze�. W ga��ziach �wiat�oczu�a aparatura notuje temperatury gwiazd. Za dnia drzewo rozci�ga si�, li�cie rozwijaj� najszerzej. Pow�j rozrasta i wije si� dos�ownie w oczach. Male�kie urz�dzenia znikaj� w zielonej masie. W nocy zielono�� cofa si�, kurczy, wystawiaj�c fotokom�rki na �wiat�o wschodz�cych gwiazd. Tak. Drzewo od lat pracuje dla mnie, podobnie jak inne ro�liny w ogrodzie.
�Szmer powt�rzy� si�, niewyra�ny, jednak instynkt podpowiada� mu, �e co� kr��y w pobli�u. Rozejrza� si� szybko. Nic. Tylko trawy ko�ysa�y si� �agodnie. Przy�o�y� ucho do ziemi. Wysuszona ziemia, kt�ra nie ch�on�a deszczu od prawie p� roku doskonale przewodzi�a d�wi�k. Teraz wyra�nie ju� us�ysza�, jakie� wielkie zwierz� sz�o w jego kierunku, tr�c brzuchem o pod�o�e. Dziwny d�wi�k b��dzi� w�r�d wysokich �odyg, odbija� si� od nich i powraca� z innej strony. Blisko. M�g� go wydawa� tylko okrutny, pustynny potw�r, o kt�rym tyle nas�ucha� si� legend. W tej chwili wydawa�o mu si�, �e ciep�y sirocco szczypie teraz mrozem jego policzki. Powoli wyprostowa� si�. Zdj�� karabin z plec�w, uwolni� si� od jego ci�aru, wprowadzi� nab�j do lufy, zatrzasn�� zamek� nie, nie, te obrazy z przesz�o�ci podrzuca�a mu wyobra�nia, dawno, dawno nie nosi� broni, czu� do niej wstr�t. Ohyda czarnej, popalonej twarzy ojca, z policzkami po kt�rych zamiast �ez sp�ywa�y wyciek�e oczy. Wypu�ci� gwa�townie powietrze. Koszmar ulecia�. Pomy�la� o drzewie. Gdyby nie on, by�oby ju� martwym kikutem, stercz�cym na pustkowiu. P� roku gor�cy wiatr po�era� sawann�. Cz�owiek nosi� drzewu wod� w buk�akach przytwierdzonych do plec�w. Czasem trzy razy tygodniowo. Teraz drzewo, rozgniewane w ko�cu mechanicznym brzemieniem, kt�rego ani wch�on��, ani wyrzuci� z siebie nie mog�o, zapomnia�o o wdzi�czno�ci. Zes�a�o pustynnego potwora.
M�czyzna zobaczy� go wreszcie. Le�a� p�asko w niewielkim zag��bieniu, dziwny d�wi�k zamieni� si� w rozpaczliwe kwilenie. Ten okaz Pupo by� niski, za to tu��w mia� nieproporcjonalnie d�ugi Gadzi, ale nie pokry�y �usk�, tylko sier�ci�. �apy tylne skoczne i umi�nione. Przednie, opatrzone mocnymi, rogowymi pazurami by�y �apami drapie�nego p�at a. Ca�y �mierdzia�. Cz�owiek poczu� obrzydzenie, ale przez chwil� nawet wsp�czu� stworzeniu � tak �a�o�nie wykrzywia�o koci� mord�, tak bole�nie l�ni�y k�y na s�o�cu. L�ni�y k�y na s�o�cu? Bzdura! Co za straszna bzdura. Zreflektowa� si�. Za p�no. Zwierz� ju� bieg�o za nim, nieefektownymi, ale sprawnymi ruchami. Odleg�o�� mi�dzy nimi zacz�a si� zmniejsza�.
�Ucieka�. Zamkn�� oczy. W powietrzu chwytanym haustami coraz wyra�niejszy by� zapach docieraj�cy od strony drzewa. Ucieka� jednocze�nie w przesz�o��, W tej chwili, na pograniczu �ycia i �mierci zobaczy� u�miechni�t� twarz Ewy�malowniczki. Obrazy, kt�re malowa�a, pachnia�y kwiatami. Gdy zawiesza�a je na zewn�trz swego ma�ego, drewnianego domku, wydawa�o si�, �e ogr�d si� w nich przegl�da. Ewa wyklu�a si� z jajka, mo�e przyni�s� j� wiatr, a lak naprawd� by�a zawsze swobodna i pi�kna.
To by�o tego dnia, w kt�rym jezioro pogniewa�o si� na nich. Ewa koniecznie chcia�a, aby fosforyzuj�ce rybki wysz�y w nocy z jezuit� i przedefilowa�y po ogrodzie. Oburzenie na kaprys dziewczyny by�o powszechne. Rybki nie maj� czasu ci�gle bawi� ludzi. I w�a�nie z tego powodu jezioro nie chcia�o falowa� ��dka sta�a nieruchomo. Ewa, pieszcz�c palcami stopy jego udo, opowiada�a o zwierz�tach pustyni;
� �wit. Ca�a pustynia wzdryga, si�. To Wielki Likaon wyje. Wtedy wszyscy wiedz�, �e wyrusza ze swoim siadem na Iowy. Uciekaj� lwy, pierzchaj� gepardy. Wielki nigdy nie poluje samotnie. Zawsze w gromadzie. Czuje si�� wszystkich Likaon�w� Czuje ich wolno��. Wiesz, pisz� o nim, �e jest to faszysta w przyrodzie. Dziwne s�owo � faszysta. Ciekawe swoj� drog�, kto jeszcze dzi� pisze ksi��ki�?
� Widzia�a� go kiedy�? � spyta� Piotr.
� Likaona?
� Tak.
� Widzia�am � przeci�gn�a si�, a� ��dka si� zako�ysa�a. Deski trzeszcza�y nagrzane s�o�cem. � By� samotny. Zobaczy� sympatyczne zwierz�, chcia� podej��, porozmawia�. Szuka� przyja�ni, uspokojenia, przytulenia zamiast �miertelnego u�cisku. Tym razem nie. To by� Pupo. Wykorzysta� podst�pnie zbli�enie wszystkich zwierz�t, wielki powr�t do natury. Upodobnili si� do ps�w, kot�w, kr�w, koni, ca�ymi watahami ci�gn�cych do lasu. Piszczy, budzi lito��, zaufanie, a gdy zaciekawione zwierze podejdzie bli�ej�
� Zabija! � wyszepta� Piotr, �eby nie gorszy� jeziora.
� Tak. Zabi� Likaona. Jedno dziwne zwierz� zabi�o inne. Lecz jestem pewna, �e Wielki Likaon upomni si� kiedy� o �mier� swego brata�
�Pupo przegryza� powalonemu cz�owiekowi ko�nierzyk koszuli.
�Nie uda�a mi si� ta podw�jna ucieczka� � pomy�la� Piotr. Zdziwiony patrzy� na r�ce. O�ywione jakim� w�asnym, wewn�trznym duchem rozpaczliwie odpycha�y mord� bestii. Instynkt walki silniejszy od ka�dej idei. Nawet idei pogodzenia w przyrodzie. Chwyci� potwora za ten wstr�tny �eb, ci�gn��, a� kr�gi zwierz�cia zatrzeszcza�y. Nagle zobaczy�, �e zamiast prawego nadgarstka ma tryskaj�cy krwi� strz�p cia�a. Nie poczu�, tylko zobaczy�. Potem przysz�a fala b�lu i d�uga, d�uga podr� w ciemno�ci�
�Najpierw dotar� do Piotra ten sam przyjazny zapach, ku kt�remu niedawno w p�ob��kaniu bieg�. Zmieszany z b�lem, po chwili zintensywnia� i zamieni� si� w co� ciep�ego, mi�kkiego. Dotkn�o mu dwukrotnie twarzy. Podrzuci� g�ow�. Likaon! Obok znajomego pnia drzewa sta� Wielki Likaon, duma Przyrody. Podobny do psa, tylko znacznie wi�kszy. Sier�� mia� koloru jasno��tego, z br�zowymi plamami na boku. U�miecha� si�. Kochana, cudowna morda. Zawdzi�cza� jej �ycie. Nie boj�c si� wcale Piotr przytuli� kanciasty, d�ugouchy pysk. Daleko rozleg� si� bolesny skowyt. To stado dopad�o Pupo dope�niaj�c zemsty.
Wracali razem. I Piotr i Likaon nie chcieli rozsta� si�. Wdzi�czno�� miesza�a si� z podziwem. Likaon zostawi� stado, �eby p�j�� z tym d�ugim, niesamowicie inteligentnym zwierz�ciem. Pragn�� zobaczy� s�ynny ogr�d, w kt�rym ro�liny nie tylko ros�y, ale i �y�y. Chcia� te� pozna� tajemnicz� mieszank� ogrodu � Ew�. Piotr nakarmi� Likaona mi�sem z zapas�w. Teraz szli obok siebie, jak r�wny z r�wnym, a las wt�rowa� ich krokom.
Wiecz�r zapada�, gdy znale�li si� na rubie�ach ogrodu. Suchy step nagle eksplodowa� ro�linno�ci�. Przedzierali si� przez kolorowe mury pospl�tywanych fikus�w, podkarpii, lian, wyro�ni�tych storczyk�w i wielu nowych, nieznanych ro�lin. Wszystko wok� falowa�o, zmienia�y si� kszta�ty. Cienie wirowa�y. Od powietrza a� nabrzmia�ego tlenem zakr�ci�o si� w�drowcom w g�owach. Upa� zaczerwieni� oczy. Piotr prowadzi�, z mieszka�c�w ogrodu on najlepiej zna� jego �cie�ki i tajemnice, chocia� czasem myli� si�. Ogr�d w zasadzie nie by� niebezpieczny, jednak zab��dzi� w nim ju� nieraz.
Kr�t� �cie�k� przeciskali si� przez zaro�la bambusowe. Teren lekko podchodzi� wod�, pod nogami i �apami chlupa�o. Blisko musia�o by� jezioro�
Zaro�la sko�czy�y si�. Wyszli na r�wnin�. Gdzie� za�piewa�a palma, mocnym, wieczornym g�osem. W cieniu ska� krzew kawowy rozmawia� z bananowcem. Uci�li sobie tak� pogaw�dk� przed snem.
Teraz droga sta�a si� uci��liwsza. Wsz�dzie pi�trzy�y si� ska�y, poro�ni�te dziwnymi mszakami o szerokich, raz rozszerzaj�cych si�, raz kul�cych li�ciach. Szli tunelem z g�az�w, a w�a�ciwie nie tunelem, tylko kamiennymi altankami. S�o�ce zasz�o, lecz troch� dnia utrzymywa�o si� jeszcze. Wreszcie zobaczyli jezioro. Piotr zna� je dobrze, by�a to ta sama woda, kt�r� lubi� odwiedza� z Ew�. Cich�. Po�yskuj�ca.
� Przenocujemy tutaj � powiedzia� do dysz�cego Likaona. � Twardziel z ciebie, odpocznij teraz troch�. Wyruszenie rankiem daje pewno��, ze dojdziemy do obserwatorium nie b��dz�c.
Obudzi�o go mokre �askotanie. Nie to, �eby nagle zala�a go woda, czy poczu�, �e le�y w wodzie, tylko w�a�nie �askotanie. Otworzy� oczy. Gwiazdy �wieci�y. Stru�ka wody, �askocz�ca mu twarz bra�a sw�j pocz�tek w jeziorze. Wygl�da�o to tak, jakby dziecko z jego miejsca wy��obi�o doj�cie do wody, bawi�c si� w tam�. Zrozumia�, �e to w�a�nie Jezioro go obudzi�o. Nagle pop�yn�� przyt�umiony potok s��w, kt�ry raptem wyr�wna� si� i sta� zrozumia�y: �Odejd� teraz, nie wpuszczaj Likaona do obserwatorium, odejd�, sprowadzi na ciebie nieszcz�cie, nie wpuszczaj��
Piotr zignorowa� s�owa jeziora. Rano wzruszy� w duchu ramionami, poczytuj�c ostrze�enie za z�o�liwo��. Jezioro mog�o nadal chowa� dawn� obraz�. Spojrza� na �pi�cego jeszcze Likaona. Futro po�yskiwa�o pi�knie, by� naprawd� wspania�y.
Poszli. W tej cz�ci ogrodu zna� by�o dzia�alno�� cz�owieka. �cie�ka z kr�tko przystrzy�on� traw�, grz�dki r�wne i utrzymane. Na wzg�rzu b�yszcza�o obserwatorium. �Bram� wjazdow�� stanowi�y dwa drzewa, rosn�ce tak blisko siebie, i� mo�na by�o zawiesi� hamak. Piotr mia� mi�e wspomnienia zwi�zane z tymi drzewami. Zaczepia�y jego i Ew� zielonymi chwytnikami w pasie i porusza�y miarowo w g�r� i w d�. Nagie cia�a ociera�y si� delikatnie. Poj�kiwali cicho ze wzruszenia i zadowolenia.
Ewa przywita�a Piotra z rado�ci�. Likaona ch�odno i z rezerw�. Niespodziewanie rozpada�o si�. Deszcz z sykiem parowa� na rozgrzanym tygodniami dachu obserwatorium. Jedli �apczywie, wyg�odzeni po d�ugim marszu. U�miech znik� z twarzy dziewczyny. Patrzy�a teraz tak jako� dziwnie, z t�umionym b�yskiem przera�enia, mo�e niech�ci w oczach. Na skrwawion� owini�t� leczniczymi li��mi r�k� Piotra, to znowu na Likaona. Na r�k� i na Likaona.
Nast�pnego dnia znik�a z ogrodu, w podobny spos�b jak pojawi�a si� kiedy�. Nie zobaczyli jej ju� nigdy.
Dzie� zszed� im na zwiedzaniu ogrodu. Wieczorem wyja�nia� Likaonowi rzeczy, zjawiska zaobserwowane w ogrodzie, kt�rych nie rozumia�. Napalili w� kominku. Na dworze och�odzi�o si�, mog�o lun�� lada chwila. Nadesz�a pora deszczowa. Burza czai�a si� za ciemnymi, postrz�pionymi chmurami.
Piotr opowiada� w�a�nie o rozwoju drzewa. B�ysn�o. Prawie natychmiast po ska�ach i drzewach potoczy� si� grzmot i dotar� nad obserwatorium. Trwa�o to zaledwie sekund�, kilka pisk�w przestraszonego Likaona. Za roz�wietlon� szyb� zobaczy� ludzi; dopiero gdy huk odp�yn��, us�ysza� ich �omotanie w ramy okienne. Ludzie! Opr�cz Ewy nie widzia� cz�owieka od zako�czenia wojny. Otworzy� drzwi, m�czy�ni weszli szybko, zamykaj�c je za sob�. Niski, barczysty rozgl�da� si� ciekawie po pokoju, zadeptuj�c wielkimi buciorami pod�og�. Wy�szy, ubrany w sk�rzan� kurtk� taksowa� Piotra zimnym, bladoniebieskim spojrzeniem. Obaj nosili na piersiach emblemat � skrzy�owane b�yskawice, w �rodku �eb jakiego� zwierz�cia.
Ze zdziwieniem skonstatowa�, �e jest to metalowy wizerunek jego przyjaciela Likaona.
� Jestem Hornst � wycedzi� przez z�by wy�szy. � Zapami�taj sobie to nazwisko. A to Glinsky � skin�� g�ow� w kierunku barczystego. � Glinsky!
Glinsky strzeli� obcasami.
� A ty jak si� nazywasz?
� Piotr � odpowiedzia� zaskoczony.
� Jakie nazwisko?
� Nazwisko?� Nie pami�tam ju�. Witajcie. Kiedy� m�wili na mnie Piotr � astronom, lub po prostu Piotr.
� S�ysza�e�? On nie pami�ta� Po prostu Piotr � Hornst za�mia� si� nieprzyjemnie do barczystego, spogl�daj�c na skulonego w k�cie pokoju Likaona.
Za oknami burza s�ab�a. Deszcz przesta� pada�, wiatr uspokoi� si�. Tylko wci�� jeszcze gro�nie b�yska�o. Piotr nie zauwa�y�, �e wok� pier�cienia Glinskiego uformowa� si� szary ob�oczek.
� Wiesz, co to jest? � spyta� dziwnie wibruj�cym, podniesionym g�osem.
� Nie � odrzek� Piotr zgodnie z prawd�. Na podetkni�tym pod nos pier�cieniu zauwa�y� identyczne insygnia jak na emblematach � skrzy�owane b�yskawice i pysk Likaona.
� Nie � powt�rzy�.
� To sam nie wiedzia� kiedy r�ka Glinskiego zatoczy�a �uk w powietrzu. Trafi� go tu� za uchem. Pami�ta� jak kiedy� kto� zrzuci� na niego pi�k� futbolow� z trzeciego pi�tra. Teraz wyda�o mu si�, �e nie pi�ka, ale ceg�a i nie z trzeciego, ale z dziesi�tego pi�tra spad�a i trafi�a go w ty� g�owy. G�owa � ogie�. Pod�oga. Zapach kurzu. Drga�a, jakby kry�a w sobie wielkie serce. Zebra� my�li i przypomnia� sobie. Kastet pola. Pier�cie� wytwarza ma�e pole, gdy tylko w�a�ciciel zaci�nie pi��. Pole dopasowuje si� do d�oni, twarde i lekkie, zast�puj�c ci�kie narz�dzie. Chroni jednocze�nie przed obiciem kostek.
My�li Piotra b��dzi�y. Zastanawia� si�, kiedy kastet wyprodukowano. Kiedy wyprodukowano?
� To na pocz�tek � Glinsky m�wi� przez mosi�n� tub� zatkan� r�cznikiem. Zobaczy� ironicznie u�miechni�tego Hornsta. Wzi�li go pod ramiona i osadzili na krze�le.
� M�w teraz � wycedzi� Hornst w charakterystyczny dla siebie spos�b. � Co znaczy astronom?
Nie od razu odpowiedzia�. Spojrza� na oboj�tnego Likaona. Kapka �liny sp�ywa�a mu po wargach. Le�a� na w�asnym ogonie, wygrzewa� si�.
� Zaw�d. � Stara� si�, �eby nie wyczuli dr�enia g�osu, stara� si� m�wi� spokojnie: � Obserwuj� gwiazdy, planety, planetoidy. Wyci�gam wnioski, kre�l�, obliczam. Gwiazdy i s�o�ce maj� znaczny wp�yw na biosfer� naszej planety. Zauwa�y�em, �e aktywno�� S�o�ca w ostatnich miesi�cach zmala�a. W przyrodzie nast�pi�o rozlu�nienie, post�p. Zwierz�ta obcuj� i rozumiej� si� z ro�linami. Natura o�y�a i z�agodnia�a jednocze�nie. Tylko cz�owiek nie nad��a za przemianami. Ja sam cz�sto boj� si� pokaza� po sobie zachwyt � nad czymkolwiek. Albo zasn�� bez obawy w ciemn� noc w�r�d ko�ysz�cych zapachem kwiat�w ogrodu. Cz�owiek nigdy nie zespoli si� z natur�. Jest zbyt ob�udny. Uwa�a, �e w�a�nie s�abo�� i wra�liwo�� s� jego s�abo�ciami. I dlatego miota si�, pi�trzy przed sob� g�r� �elazobetonu, dlatego sprawia b�l i zabija. Tak jak wy, domy�lam si�, ludzie z r�wniny�
� Sko�czy�e� ojczulku? Wygada�e� si� wreszcie � Hornst nadal u�miecha� si� ironicznie a Glinsky ogl�da� sobie r�ce. � Czasy si� zmieniaj�. Tak. Przyszli�my z r�wniny, z miasta�
� Z miasta? � zdziwi� si� Piotr. � Przecie� miasto dawno ju� nie istnieje.
� Ty g�upcze! Siedzisz tu jak szczur w norze, nie wychodzisz na r�wnin� Sk�d mo�esz wiedzie� co si� dzieje na �wiecie. W mie�cie s� ludzie. Gnojki takie jak ty. Rozklejeni, bawi�cy si� ca�ymi dniami. Utrzymuj� kontakty z t� ca�� zielenizn�.
�To o ro�linach� � pomy�la� Piotr.
� Ale na szcz�cie jeste�my My. M�odzi, energiczni ludzie. Stworzymy na nowo miasto � z kominami i wspania�ymi maszynami. Wychowamy now� ras� ludzk� � odwa�n� i pracowit�. Pod�wigniemy cywilizacj�!
Na twarzy Hornsta ukaza�y si� rumie�ce.
� I co zrobili�cie dla tej waszej cywilizacji? � spyta� Piotr.
� Na razie usun�li�my tego ich t�ustego przyw�dc� Freda�
� Fred�poeta nie �yje � �zy zakr�ci�y si� Piotrowi w oczach. � Wy dranie, wy wstr�tni dranie � chcia� si� rzuci� na Hornsta, ale Glinsky przytrzyma� go mocno za ramiona.
� Nie denerwuj si� ojczulku � Hornst poklepa� go po ramieniu.
� Dla ciebie te� mamy zadanie. Musisz si� sprawdzi�. Cholera wie czy nie knujesz przeciw nam jakiego� spisku. Ordnung muss sein. Podaj mi atlas
� zwr�ci� si� do barczystego. Glinsky poda� atlas. Hornst otworzy� na ostatniej stronie, skupisko gwiazd zaznaczone by�o bia�ymi punkcikami.
� Masz czas do jutra rana � powiedzia�. � Musisz mi powiedzie�, jaka konstelacja jest tu widoczna.
� Ale� to jest mapa nieba niesklasyfikowanego. Jak mog� znale�� konstelacj�, kt�ra pewnie nigdy nie zosta�a naszkicowana.
� Nic nas to nie obchodzi. Dajemy ci 10 godzin. Je�eli rzeczywi�cie jeste� taki sprytny mo�e si� domy�lisz.
Powia�o zimnym powietrzem. Wyszli trzasn�wszy drzwiami.
Ca�� noc czyta� w rozgor�czkowaniu stare ksi�gi astronomiczne, przerzuca� sterty ilustrowanych pism. Kartkowa� atlasy gwiazdowe i opracowania naukowe. Nic z tego. Nigdzie nie by�o takiego gwiazdozbioru. Odrysowa� go sobie na kartk�. Pisakiem pr�bowa� r�nych po��cze� i kombinacji mi�dzy gwiazdami. Wszystko na nic.
� To bluff � my�la� Piotr. � Chcieli mnie nastraszy�. To niemo�liwe. Tu nie ma �adnej konstelacji. To niemo�liwe. Niemo�liwe.
Przyszli tu� przed �witem. Likaona nigdzie nie by�o. Tylko na �wie�o wyczyszczonych emblematach na ich piersiach. B�yskawice l�ni�y czerwonym blaskiem. Zastali go �pi�cego na fotelu. W bezw�adnej r�ce trzyma� za�smarowan� kartk�. W drugiej � pisak. Brutalnie wyrwali go ze snu. W oczach mia� przera�enie.
� No i jak ojczulku � drwi�co powiedzia� Hornst. Glinsky uderzy� pi�ci� o otwart� d�o�. � Znalaz�e�?
� Nnie� Ja nie wiem! Nie ma� nie � be�kota� w k�ko. S�owa popl�ta�y mu si�.
Hornst wyj�� Piotrowi z r�ki pisak. Z dzikim wyrazem twarzy poci�gn�� nim po atlasie. Z��czone gwiazdy utworzy�y b�yskawice. Krzy�uj�ce si� ze sob� b�yskawice! Zamigota�y czerwono. Odpowiedzia�y im te na emblematach, rozjarzaj�c si� do czerwono�ci.
� Znak. God�o. Konstelacja � odezwa� si� po chwili milczenia wzruszony Hornst. � Wszystko to my. Najpi�kniejsze. Wsz�dzie. � Przewraca� kartki i zarysowywa� b�yskawicami. Tam gdzie by�a poczciwa Wielka Nied�wiedzica teraz l�ni�y b�yskawice. I gdzie odleg�a Andromeda, gdzie wiruj�ce w biegu Psy Go�cze, gdzie Strzelec r�wnie�. Wsz�dzie.
Piotr patrzy� os�upia�y na dw�ch ludzi, kt�rzy zamalowywali ca�y pok�j skrzy�owanymi b�yskawicami. Zamalowywali na kolanach, na palcach, wykrzywiaj�c tu�owia, podtrzymuj�c si� wzajemnie. Likaon na ich piersiach rycza�. �ciany, szyby, meble� Wszystko. A kiedy chcieli narysowa� mu te b�yskawice na czole, zacz�� broni� si� zaciekle. Szare ob�oczki zakwit�y wok� ich palc�w. Bili do nieprzytomno�ci�
�Powoli wraca�a �wiadomo��. Budzi�o si� szale�stwo. D�wign�� si� na r�kach i wsta�. Sztywne kroki � jeden za drugim � raz i dwa. Wszystko boli. Drzwi. Ciemny pok�j. �wiat�o. Otworzy� szaf�. W g��bi le�a�a �elazna skrzyneczka. Wyci�gn�� j� i dotkn�� zamka. Otwar�a si� bezszelestnie. Chwila wahania. Wyj�� dwie metalowe cz�ci. Szcz�kn�y z��czone ze sob�. Przetar� szmatk� wizjer laserowego celownika�
Zbli�a� si� �wit i by�o jeszcze ch�odno. Podkuliwszy uszy, bez zdobyczy Likaon wraca� do domu.
Trzasn�o, jakby kto� z�ama� wielk� ga���. Strza� wyrzuci� Likaona w powietrze. Lec�c z rozoranymi kul� wn�trzno�ciami, jeszcze przez chwil� widzia� twarz swego pana � by�a mokra od �ez.