Zelazny Roger - Czarny Tron
Szczegóły |
Tytuł |
Zelazny Roger - Czarny Tron |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zelazny Roger - Czarny Tron PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zelazny Roger - Czarny Tron PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zelazny Roger - Czarny Tron - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Roger Zelazny, Fred Saberhagen
Czarny Tron
(przełożył Marian Baranowski)
I
Słyszał jej śpiew rozchodzący się gdzieś ponad morzem.
Szedł w szarości ciepłego poranka poprzez mgłę, która otaczała go całunem
lepkiej bieli, jaskrawej jak śnieg i wyciszającej niczym gruba zasłona. Poruszał
się ostrożnie. Nie rozróżniał słów, które docierały z daleka do jego
świadomości. Coś jakby pląsało wokół niego. Starał się omijać przeszkody,
przecinając zarośla za szkołą, niezwykłym miejscem, które kiedyś było mu znajome
i tworzyło tajemniczość mającą zatrzymać jego niewykrystalizowaną duszę na
nadchodzący okres rozwoju. Okres ten znamionowała odrębność, przejście przez coś
wyjątkowego, odciskającego ślad na całe życie, jak blizna albo tatuaż.
To nie tylko ten głos z ciemności dawał poczucie ostrej rzeczywistości. Sarno
morze też go niepokoiło. Nie powinno być tak blisko, no i nie w tym kierunku.
Chyba nie? Nie.
Musi być gdzieś blisko. Ta pieśń przeszywała go i pulsowała w żyłach. Wokół
panował miękki, ciepły, słonawy dzień.
Poczuł delikatne dotknięcie gałęzi na plecach i wilgotne pocałunki liści.
Wycofał się spośród drzew, potknął i powstał, w Londynie mgła jest na porządku
dziennym. Nawet dziecko z Ameryki łatwo sobie daje z nią radę. Przyzwyczaja się,
przestaje się jej bać, rozróżnia rozmyte kształty, nabiera umiejętności stąpania
po śliskich chodnikach i wyczuwa stłumione odgłosy otaczającego świata.
Poruszał się na pół przytomnie, dążąc do źródła śpiewu - poszukiwanie to mogło
się zacząć jeszcze przed przebudzeniem. Faktycznie wydawało się, że to wszystko
jest dalszym ciągiem niezwykłego snu.
Pamiętał przecież, jak wstał, ubierał się, wychodził. Było to tylko prawie
interludium. Obecny stan trwał jeszcze wcześniej.
Coś jest na brzegu... Plaża? Brzeg. Co za różnica. Musi dojść i odnaleźć.
Wiedział, że tam będzie. Słyszał śpiew po obu stronach snu. Przemawiał do niego,
prowadził go...
Szedł dalej. Ubranie stawało się coraz bardziej mokre, zaczynało kleić się do
ciała, buty przemakały. Droga schodziła w dół, drzewa oddalały się, ale jeszcze
przebijały przez mgłę i gdzieś słychać było dzwon - na granicy świadomości
stanowił rzeczywisty kontrapunkt dla nieziemskiej, ulotnej pieśni. Zszedł w dół
i od razu poczuł zapach morza. Przyspieszył kroku. Już blisko, blisko...
Droga gwałtownie pięła się do góry. Usłyszał krzyki mew, których ciemne kształty
przesuwały się po otaczającej go bieli. Poczuł delikatny powiew wiatru, który
przyniósł jeszcze silniejszy zapach morza.
Rozszerzająca się droga nie była już tak stroma. Nagle stała się piaszczysta.
Pod stopami chrzęściły też małe, okrągłe kamyki, które odskakiwały na boki przy
każdym kroku. Usłyszał szum morza. Mewy wciąż się przekrzykiwały. Odgłosy dzwonu
powoli cichły.
Śpiew, nieco głośniejszy niż na początku, zdawał się mimo wszystko bliższy.
Podążał w jego kierunku, skręcił w lewo, przeszedł koło przycupniętej palmy
karłowatej, która właściwie nie powinna tu wcale rosnąć.
Mgła ożyła. Zaczęła napływać od strony wody. Gdzieniegdzie przerzedzała się
i odsłaniała piasek i kamyki, w innych miejscach kłęby mgły wiły się jak
serpentyna ku ziemi albo tworzyły groteskowe, krótkotrwałe i ulotne formy.
Podchodził bliżej. Zatrzymał się, schylił i zanurzył ręce w wodę. Podniósł palec
do ust i poczuł smak soli. Woda była słona i ciepła, niczym krew.
Fala dosięgła jego stóp. Cofnął się i odwrócił. Zaczął iść, ale teraz wiedział
już w jakim kierunku. Szedł coraz szybciej, aż zaczął biec.
Potknął się, szybko podniósł i szedł dalej. Może przekroczył jakąś granicę
i znów był w krainie snów. Słyszał teraz blaszany odgłos dzwonu boi, która
wyznaczała kanał gdzieś w oddali z prawej strony. Morze nie było już tak ciche.
Stado wrzaskliwych ptaków przemknęło nad jego głową. Na nowo rozbrzmiały dzwony
- ich odgłos dochodził z tyłu. Wydawało się, że rozmawiają z boją, ich dźwięk
był regularny, nieco niższy.
I znów śpiew... Po raz pierwszy głośniejszy; wydawał się bardzo blisko.
Zauważył na swej drodze coś ciemnego. Mały pagórek, wzniesienie albo...
Starał się to ominąć i znów się potknął. Śpiew umilkł. Dzwony przestały bić.
Spojrzał na zimne ściany i puste okna - z piasku wynurzyła się warowna budowla,
naszpikowana wieżyczkami - posępna, ciemna, zaczynająca się rozsypywać.
Spadał coraz szybciej w jej stronę...
Mgła zawirowała i opadła. To, co wydawało się odległe, było prawie w zasięgu
ręki. Ujrzał zamek z piasku zbudowany na brzegu rozlewiska.
Wyciągnięta w obronnym odruchu ręka uderzyła w ścianę. Wieża runęła. Wrota
zostały zniszczone.
- Nie! Wstręciuchu! Nie!
Zaczęła okładać go małymi piąstkami po głowie, plecach i rękach.
- Przepraszam - powiedział. - Nie chciałem. Upadłem. Pomogę ci. Odbuduję
wszystko tak, jak było.
-Oj!
Przestała go bić. Podniósł się i zaczął się jej przyglądać.
Miała bardzo szare oczy i ciemne włosy opadające w nieładzie na czoło. Jej
dłonie były delikatne. Niebieska spódniczka i biała bluzka zabrudzone były
piaskiem, zapaćkane, a dół spódniczki cały przemoczony. Jej usta dygotały ze
złości. Szybko przenosiła wzrok to na niego, to na zamek. Nie uroniła jednak
żadnej łzy.
- Przepraszam - powtórzył.
Odwróciła się od niego, w chwilę później wykonała gwałtowny ruch bosą stopą
i zburzyła kolejną ścianę oraz kolejną wieżyczkę.
- Przestań! - krzyknął, starając się ją powstrzymać. -Stój. Nie rób tego!
- Nie! - powiedziała, nie przestając burzyć wieżyczek. Chwycił ją za rękę, ale
zdołała się wyswobodzić. Nie przestawała kopać i tratować zamku.
- Przestań, proszę... - powtórzył.
- Dlaczego burzysz zamek tego chłopca? - usłyszeli głos, który należał do kogoś
stojącego z tyłu.
Odwrócili się, żeby zobaczyć tego kogoś, kto wyłonił się z mgły.
- Kim jesteś? - spytali prawie jednocześnie.
- Edgar - odrzekł.
- To ja mam tak na imię - powiedział pierwszy z chłopców, wpatrując się
w nieznajomego.
Przybysz znieruchomiał. Chłopcy przyglądali się sobie badawczo. Byli bardzo do
siebie podobni. Kolor włosów, oczy, karnacja skóry, układ twarzy zdawały się
identyczne. Mieli takie same mundurki szkolne, barwę głosu, ruchy, wzrost.
Dziewczynka przestała demolować swój zamek i z niedowierzaniem kręciła głową.
- Jestem Annie - powiedziała łagodnym głosem. -Wyglądacie jak bracia albo coś
w tym rodzaju.
- To prawda - potwierdził przybysz.
- Czemu niszczyłaś jego zamek? - zapytał drugi Edgar.
- To jest mój zamek i on go zburzył - powiedziała. Edgar Drugi uśmiechnął się do
Edgara Pierwszego, który skinął głową i wzruszył ramionami.
- Już dobrze, a może odbudujemy wszystko razem? - spytał drugi z chłopców. -
Założę się, że wyjdzie nam to jeszcze lepiej niż było, Annie. Uśmiechnęła się.
- w porządku - odparła. - Bierzmy się do roboty. Wszyscy uklękli na piasku wokół
zburzonego zamku. Annie wzięła kawałek patyka i zaczęła wytyczać zarysy nowej
budowli.
- Główna wieża będzie tutaj - zaczęła. - Chcę, żeby było dużo baszt.
Przez chwilę pracowali w milczeniu. Obaj chłopcy zdjęli buty.
- Edgar...? - zapytała.
- Słucham? - odpowiedzieli obaj chłopcy. Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
- Trzeba znaleźć jakiś sposób na to, aby was rozróżniać - zwróciła się do
pierwszego.
- Allan - odrzekł. - Jestem Edgar Allan.
- Ja jestem Perry, Edgar Perry - odpowiedział drugi. Chłopcy znów spojrzeli na
siebie.
- Nigdy cię tu przedtem nie widziałem - stwierdził Perry. - Jesteś przyjezdny?
- Chodzę do szkoły - odparł Allan, wskazując głową w stronę urwiska, skąd
przyszedł.
- Do jakiej szkoły? - spytał Perry.
- Manor House School.
Perry zmarszczył czoło i pokręcił głową.
- Nie znam tej szkoły - powiedział. - Właściwie nie wiem nic o tej okolicy. Moja
szkoła też nazywa się Manor, ale nie pamiętam cię stamtąd. Prawdę mówiąc,
zrobiłem sobie mały spacer.
Spojrzał na Annie. Odwróciła głowę w stronę wzgórza, o którym mówił Allan, jakby
dopiero teraz zobaczyła je pierwszy raz.
- Czy ty znasz tę szkołę? - zwrócił się do niej.
- Nie znam żadnej z tych szkół - odpowiedziała. -Ale to jest moja okolica, to
znaczy czuję się tu, jak u siebie.
- Ciekawe, że oboje macie amerykański akcent - stwierdził Allan.
Spojrzeli na siebie.
- Co w tym dziwnego? - powiedziała Annie. - Ty też.
- Gdzie mieszkasz? - spytał nagle Perry.
- Charleston - odpowiedziała. Przestępował z nogi na nogę.
- Jest w tym wszystkim coś niezwykłego - powiedział. - Miałem rano sen, zanim tu
przyszedłem, zanim się tu znalazłem...
- Ja też. -I ja.
- ...jakbym już wcześniej tu był z kimś: z wami.
- Tak, ja też.
- Ja także.
- Myślę, że już nie śnię.
- No, nie.
- Chociaż jest to dziwne - powiedział Allan. - Jakby prawdziwe, rzeczywiste, ale
w jakiś szczególny sposób.
- Co masz na myśli? - spytał Perry.
- Włóż ręce do wody - powiedział drugi chłopiec. Perry schylił się i dotknął
wody.
- i co?
- Woda morska nigdy nie jest taka ciepła - odpowiedział Allan.
- Woda w tym rozlewisku podgrzała się.
- Ale w samym morzu jest to samo - dodał Allan. - Próbowałem już wcześniej.
Perry wstał, odwrócił się i zaczął biec w stronę wody. Allan spojrzał na Annie,
która się roześmiała. Nagle oboje pobiegli za nim.
Wkrótce wszyscy chlapali się w morzu, polewali wodą, śmiali radośnie.
- Masz rację! - krzyczał Perry. - Nigdy nie była taka ciepła! Czemu tak jest?
Allan wzruszył ramionami.
- Może gdzieś bardzo mocno świeci słońce, gdzieś daleko stąd, czego nie widać.
Później fale przynoszą ciepłą wodę...
- Chyba to nie tak. Może to prąd, jakby rzeka w morzu.
- Woda jest ciepła, bo ja tak chciałam - przerwała Annie. Chłopcy spojrzeli na
nią, a ona się roześmiała.
- Uważacie, że to nie sen - powiedziała. - Bo to nie jest wasz sen, tylko mój.
Wy pamiętacie, jak wstaliście rano, a ja nie. To jest mój sen i mój teren.
- Ale ja jestem naprawdę! Nie jestem ze snu!
- Ja też jestem naprawdę!
- Po prostu was zaprosiłam.
Chłopcy wybuchnęli śmiechem i ochlapali ją wodą. Zaśmiała się.
- No, może... - powiedziała i też ich opryskała. Później wiele razy ich ubrania
schły i znów były mokre, gdy wpadali do wody, żeby pobaraszkować i sprawdzić,
czy woda wciąż jest ciepła, w przerwach powoli wznosili nowy zamek. Ten był
o wiele wspanialszy niż pierwszy, na który wpadł Allan. Miał mnóstwo
strzelistych wież, niczym gałęzie asparagusa, i grube mury, które wiły się po
brzegu rozlewiska, w wodzie błyskały ryby, małe kraby, muszle, kamienie
i połamane koralowce. Polewali stworzone przez siebie dzieło, żeby piasek nie
wysechł.
Allan chwycił zapiaszczoną dłoń Annie.
- Wymyśliłaś wspaniały zamek - powiedział. Zarumieniła się, a Perry wziął jej
drugą rękę.
- Jest piękny - dodał Allan. - a jeśli to sen, to jesteś najlepszą wróżką.
Nie wiadomo jak to wszystko może się skończyć. Miał dla Perry'ego wiele
przyjaźni, jak dla brata, chociaż jego stosunek do Annie był zupełnie inny i był
przekonany, że Perry też ją kocha. Otaczała ich szarość, a morze było zielone
i perłowe od mgły. Morze i powietrze było zupełnie bezkresne, pulsowało wokół
nich.
- O, Boże! - krzyknęła Annie.
- Co się stało? - zawołali, kierując wzrok za jej przerażonym spojrzeniem.
- w wodzie - powiedziała powoli. - Trup?
Mgła rozstąpiła się. Coś opatulone w kłęby wodorostów i strzępy ubrania leżało
na wpół zanurzone w wodzie. Gdzieniegdzie przebijały białe place napuchniętego
ciała. Mógł to być człowiek. Trudno było to ostatecznie stwierdzić, gdyż
szczątki te kołysały się na wodzie i przysłonięte były pasemkami mgły.
Perry wstał.
- Może to człowiek, a może nie - powiedział. Annie zakryła twarz rękami
i spoglądała przez palce. Allan wytrzeszczał oczy zafascynowany.
- Czy naprawdę chcemy się przekonać? - mówił dalej Perry. - Przecież to może być
tylko kupa wodorostów i śmieci oraz parę śniętych ryb. Jeśli nie pójdziemy
zobaczyć, to zawsze w coś możemy uwierzyć. Wiecie, co chcę przez to powiedzieć?
Chcecie powiedzieć znajomym, że widzieliście trupa na plaży? No, mogliście
widzieć.
Mgła znów zasłoniła swą tajemnicę.
- a co ty o tym sądzisz? - spytał go Allan.
- Wodorosty i śmieci - odpowiedział Perry.
- To jest ciało - stwierdziła Annie. Allan roześmiał się.
- Nie możecie oboje mieć racji - oznajmił.
- Dlaczego nie? - spytała nagle Annie.
- Tak już jest na tym świecie - rzekł Allan. Allan wstał i zaczął iść przez mgłę
w stronę trupa.
- Czasami tak nie jest - usłyszał za sobą jej słowa. Mgła zawirowała i znów się
rozstąpiła. Allanowi udało się dojrzeć falującą masę, która zaraz zniknęła
w wodzie o kilka kroków od brzegu. Wszystko mogło się wkrótce wyjaśnić.
Ruszył do przodu, ale jednocześnie zapadła kurtyna mgły. Nie dawał za wygraną.
Rzucił się przed siebie. Za chwilę miał poczuć wodę wirującą wokół jego nóg.
- Allan... - jej głos dochodził jakby z oddali.
- Gdzie jesteś? - zawołał Perry, który też wydawał się gdzieś daleko.
- Jeszcze chwilka - odpowiedział. - Jestem już blisko.
Zdawało mu się, że jeszcze raz zawołali, ale nie był już w stanie rozróżnić
słów. Parł naprzód. Nagle miał wrażenie, że idzie pod górę. Znów widział wokół
siebie jakieś ciemne kształty. Grunt pod nogami był twardszy. Usłyszał dziwny
krzyk ptaka przelatującego mu nad głową. Zabrzmiało to jak “E-te-keli-li!”.
Zaczął biec. Potknął się.
A później, a później, a później...
Ujrzałem nagle coś jaskrawego, odbijającego się od piasku, uderzającego we mnie
i spadającego na ziemię.
Wracałem do fortu z domu Legranda. Nie podejrzewałem, że moje życie ciągle
podlegało zmianom. Nie mogę powiedzieć, żeby wcześniej pozbawione było wizji,
a wręcz przeciwnie. Tym razem nie doświadczyłem żadnych ostrzegawczych wrażeń
czy doznań, które przeważnie im towarzyszyły.
Nie mogłem wiedzieć, że złoty żuk wzlatujący z nie wiadomo skąd i odbijający się
od mojej twarzy przynosi zmianę wszystkiego, co mnie dotyczy, na zawsze.
Dojrzałem go na piasku. Był wyraźnie, jednoznacznie złoty w zachodzącym,
październikowym słońcu. Wiedziałem, że niektóre chrabąszcze mają nieco
metaliczny kolor, złotawy albo srebrzysty, i mogą być bardzo ładne. Ale ten...
Był to nieznany gatunek, przynajmniej ja go nie znałem. Ukląkłem, żeby mu się
bliżej przyjrzeć. Zdumiały mnie jego plamki, czarne plamki na grzbiecie. Były
tak ułożone, że nagle zdałem sobie sprawę, iż upodabniają go do złotej czaszki.
Zerwałem z najbliższego krzaka duży liść, nasunąłem na niego błyszczącego owada,
zawinąłem i włożyłem do kieszeni.
Byłem pewien, że zainteresuję tym Legranda w czasie mojej kolejnej wizyty. Jeśli
nie wywoła to żadnej dysputy, bez wątpienia przyniesie pewne domysły.
Szedłem ciężko po piaszczystej plaży, raczej przygnębiony mimo tego ciekawego,
popołudniowego znaleziska. Przyglądałem się ciemnym chmurom gromadzącym się na
horyzoncie, dumając o niezmierzonym bezkresie przeznaczenia, nie wiedząc, że
zostało już określone.
Z prawej strony gęste, nieprzebyte ogromy mirtu pokrywały większość terenu.
Cmentarne kwiaty, tak je nazywano. Łatwo się rozrastały.
Dziwne odczucie - zobaczyć sen po latach, zdać sobie sprawę z czegoś tak
nagłego, krótkiego, co było jednak cząstką życia. Później, w chwili napięcia,
wszystko zostaje wyrwane, zanim zacznie się cokolwiek rozumieć. Pozostaje,
pozostaje, później umyka. Tajemnica potwierdzona, ale źródła zatracone. Okruch
życia widziany tak jak żywy, pierwszy raz w nowym blasku, a następnie oddzielony
ode mnie, bez nadziei powrotu. Co to za traf losu może przynosić realizację
słodkiej nadziei na przekór wszelkim sprzecznościom, a chwilę później niweczy
to?
Kopnąłem kamień, słyszałem daleki odgłos burzy gdzieś nad wodą. Nie tylko całe
moje spojrzenie na życie zmieniło się w krótkim czasie - nie jestem tak
introspektywny i nastawiony do metafizyki, żeby mnie to wszystko bardzo
napełniło strachem - ale także przybrało taką postać, która zwiastować miała
nieszczęścia i odebrać mi siły, żeby się przeciwstawić.
Po około mili droga, którą szedłem, skręciła bardziej w głąb lądu i prowadziła
przez gąszcz zarośli. Cienie łączyły się ze sobą, ponieważ słońce już
zachodziło.
Zatrzymałem się nieco później, będąc już bardziej w głębi wyspy. Coś mnie
intrygowało. Przetarłem oczy i potrząsnąłem głową, ale obraz przede mną nie
zmienił się.
Stali dalej, powyżej strumienia i około mili od moczarów - wysocy w purpurze
zmierzchu, na zboczach zalesionych urwisk, gdzie, przysiągłbym, nikogo przedtem
nie widziałem. Coś nie pasowało do rzeczywistości, bardzo nie pasowało, i nie
wiedziałem co. Miałem wątpliwości, czy mój wzrok może zmienić całą perspektywę,
i skręciłem znów na zachód. Wkrótce ujrzałem światła Charleston migocące nad
portem, niektóre ginęły już, chowając się w gwałtownie napływającej mgle. Mgła
nadchodziła bardzo szybko i przystanąłem na chwilę, aby jej się przyglądać.
Miasto wyglądało jakby nieco inaczej niż ostatnim razem, kiedy patrzyłem na nie
z tego miejsca, chociaż mój umysł był zaprzątnięty czymś innym, a mgła
nachodziła zbyt szybko.
Mgła znów przynosiła z pamięci jej obraz, obraz Annie, dziecka ze snu,
dziewczyny ze snu, kobiety ze snu. Annie powtarzającej się zjawy, wyimaginowanej
towarzyszki zabaw z dzieciństwa dorastającej wraz z nim, na której istnienie
liczyłem cały czas, przez lata - wzywała mnie, albo ja ją, do królestwa
histerycznych wizji, gdzieś nad morzem, Annie, moja droga ułuda, królowa mgły...
To wszystko. Kim więcej mogłaby być - tajemniczym złudzeniem, towarzyszką ze
snów, przyjaciółką, a może nawet...?
Annie. Nierealna. Oczywiście. Nie różniła się niczym od mgły, którą teraz
widziałem. Albo tylko tak mi się zdawało. Aż do przedwczoraj, gdy cały mój świat
się rozpadł.
Przechadzałem się po mieście, pomagając sobie w ten sposób strawić kolację.
Zupełnie jak teraz, wiatr przywiał nieco mgły znad morza poprzez wydłużające się
cienie. Jesienna wilgoć doskonale pasowała do bezmiaru wód. Witryny sklepowe
odbijały nieco światła w ciemność. Cierpliwy spaniel czekał na swego pana przed
pubem. Pył skrzył się na drodze. Stado ptaków przeleciało w stronę morza,
przekrzykując się ochryple. Ogarnął mnie niepokój, w chwilę później usłyszałem
krzyk.
Teraz, po czasie, nie wiem, czy rzeczywiście coś usłyszałem właśnie wtedy.
Jeszcze nie widziałem karety. Było to coś więcej, niż tylko krzyk i wyczucie jej
obecności.
W chwilę potem kareta pędem wyjechała zza rogu - wysoki, czarny pojazd,
uginające się resory, konie w uprzęży; smagły woźnica zmagał się z lejcami,
a układ jego warg świadczył o zaciętości. Przechyliła się niebezpiecznie,
wyprostowała i pomknęła dalej, przejeżdżając obok mnie i wzniecając tumany
kurzu. Zobaczyłem twarz Annie przy oknie. Nasze spojrzenia spotkały się na
krótko, usłyszałem znów jej wołanie, chociaż nie byłem przekonany, czy jej usta
wykonały jakikolwiek ruch albo czy któryś z przechodniów w ogóle coś dosłyszał.
- Annie! - krzyknąłem i wtedy poczułem jej bliskość, ale zaraz odjechała ulicą
w stronę morza.
Odwróciłem się i zacząłem biec. Pies zaszczekał kilka razy. Ktoś wołał za mną,
ale niczego nie zrozumiałem. Później dochodził do mnie jego śmiech. Powóz
terkotał, a ja pozostawałem coraz dalej, biegnąc poprzez kurz.
Zacząłem kaszleć, zanim dotarłem do rogu, a moje oczy pełne były piasku.
Zszedłem na skraj drogi, gdy już kareta odjechała, i zwolniłem kroku. Szedłem
wolniej, bardziej starając się nie zgubić śladu, niż ją dogonić. Widziałem ją
jakiś czas w oddali; przyspieszyłem, gdy kurz opadł.
Gdy skręciła, znów ruszyłem biegiem do tamtego rogu i udało mi się ją zobaczyć.
Wydawało mi się, że słyszę Annie:
- Eddie, pomóż mi. Boję się, że dali mi jakiś narkotyk. Jestem przekonana, że
grozi mi coś złego.
Rzuciłem się w pogoń, tym razem w dół. Powóz najwyraźniej zmierzał do portu,
a właściwie już tam prawie był. Biegłem, niepomny świata, mając przed sobą
jedynie wizerunek kobiety, której istnienie było jeszcze tak niedawno całkowitą
zagadką. Moja ukochana ze snów i cieni, plaż i mgieł została w jakiś sposób
uwięziona w rzeczywistym świecie, ograniczonym do karety pędzącej w kierunku
portu. Potrzebowała mojej pomocy, a ja bałem się, czy uda mi się dotrzeć do niej
na czas.
Moja obawa nie była bezzasadna. Porywacze czy zdobywcy mogli przenieść ją już na
łódź, podczas gdy ja z trudem brnąłem ulicą. Zanim dotarłem do nabrzeża, łódź
już dopłynęła do czarnego statku o nieco dziwnej budowie, którego postawione
żagle wydymały się na wietrze. Była to fregata, a może bryg (nie jestem
marynarzem, tylko żołnierzem). Statek sprawiał wrażenie bardzo szybkiej i dobrze
uzbrojonej jednostki, zupełnie jak te, które służą korsarzom.
Kareta natomiast była opuszczona, a jej drzwi szeroko otwarte.
Przysiągłbym, że jeszcze raz usłyszałem krzyk, chociaż odległość była dość duża.
Rozejrzałem się za jakimś środkiem transportu dla siebie, a w tym czasie łódź
dobiła do burty statku. Załoga rozpoczęła podnoszenie czegoś na pokład. Musiała
to być nieprzytomna kobieta.
Krzyczałem, ale nikt z nich nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Nikt też nie
pojawił się w pobliżu, żeby przekonać się, co spowodowało moje wołania. Kusiło
mnie, żeby wskoczyć do wody i dopłynąć, ale rozsądek powstrzymał mnie od
wpakowania się w niewesołe położenie. Później przez moment myślałem, że ktoś
odpowiada na moje krzyki, z pokładu doleciały jakieś głosy. Okazało się, że były
to tylko komendy, gdyż wkrótce usłyszałem odgłos windy kotwicznej.
Stałem bezsilny, patrząc, jak statek powoli obraca się i ustawia do wiatru,
który wkrótce popchnie go na pełne morze. Nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc,
żadnego statku, którym można by rozpocząć pogoń - żadnej szansy, żeby zrobić coś
samemu, nawet gdybym miał małą, szybką łódź. Mogłem jedynie stać, kląć
i patrzeć, jak porywają Annie na krańce przewrotnego przeznaczenia, które rządzi
naszymi losami.
I tak przez ostatnie dwa dni te wydarzenia nie dawały mi spokoju, rzucając
zasłonę, której nie mogłoby podnieść nawet popołudnie z Legrandem, a teraz,
wracając do Fort Moultrie, miałem przeczucie, że nie obejmę służby wieczorem
z powodu czarnego statku, który stał na kotwicy jakieś ćwierć mili od brzegu.
Był to statek niezwykłej budowy. Dałbym głowę, że to ten sam, na który zabrano
Annie.
Później. Później. Znacznie później. Idąc, stąpając niepewnie.
Szedł chwiejnym krokiem przez mgłę, szukając jej, nie mając pojęcia, jak wrócił
z Fordham do królestwa nad morzem. Może powietrze orzeźwi jego umysł. Była luka
gdzieś między kolejnymi zdarzeniami. Państwo Valentine byli mili, podobnie jak
pani Shew. Jednak przerwa w świadomości między wtedy a teraz była bardzo dziwna;
musiała być czymś spowodowana. Była luka - oczywiście! Czarna otchłań, coś
głębokiego i całkowitego, jak śmierć lub sen. Ale nie był martwy, chyba że
śmiercią jest takie uczucie, jak po pijatyce. Potarł ręką czoło, powoli obrócił
się i rozejrzał.
Mgła zasnuwała wszystkie drogi, nieregularne szlaki, którymi mógł nadejść.
Wiedział też, spoglądając na nią, że nie przypomni sobie, skąd prowadzą. Stał,
kołysząc się i słuchając morza. Po dłuższej chwili znów się obrócił i poszedł
dalej w kierunku, który wydawał mu się najwłaściwszy. Było to szczególne miejsce
- miejsce, w którym obchodzono święta duszy. Dlaczego teraz? Co teraz? Czemuś
zaprzeczano, coś powstrzymywano. Zupełnie jak jakiś wyraz na końcu języka; im
bardziej się starał, tym trudniej było przypomnieć sobie.
Zatrzymał się, upadł. Rzeczywiście, nie mógł sobie przypomnieć, czy coś wypił.
Podejrzewał, że tak, chociaż nie wiedział z jakiej okazji. Odgłos fal nagle stał
się głośniejszy. Niebo za mgłą było ciemniejsze niż zwykle. Otrzepał spodnie
z piasku. Tak, to było to miejsce...
Ruszył do przodu; otrzeźwiał i poczuł smutek, żal, który go przepełnił. Wtedy
nagle zrozumiał, co powinien odnaleźć przy odrobinie wytrwałości.
Skierował się w głąb lądu; gdy uszedł kilka kroków, zapadła ciemność.
Teren wznosił się, stawał się mniej piaszczysty, chociaż morze wciąż grzmiało
tak samo głośno.
Krok stawał się coraz bardziej miarowy. Wkładał w to wszystko całe swoje serce.
Ogromny kształt jakby zmalał. Jego zarysy wyostrzyły się. Oczy płonęły, zaciskał
szczęki i przyspieszał.
Doszedł, wyciągnął swą drżącą rękę powoli, żeby dotknąć szarego, zimnego
kamienia. Upadł na kolana na progu i przez dłuższy czas pozostawał w bezruchu.
W końcu podniósł się, a morze za nim grzmiało coraz głośniej i woda delikatnie
obmywała mu stopy. Nie oglądał się za siebie, złapał za klamkę i otworzył
czarne, żelazne drzwi. Pchnął je i wszedł do wilgotnego wnętrza. Odpoczywał
przez jakiś czas pośród cieni, przysłuchując się morzu i krzykom przelatujących
ptaków.
O wiele później, znacznie później i zupełnie gdzie indziej, w ciszy i spokoju,
napisał: “Byłem dzieckiem, ona też, w królestwie nad morzem...”
W stronę brzegu...
“Poruszamy się wśród losów naszej ziemskiej egzystencji, otoczeni przez rozmyte
fale, zawsze obecne wspomnienia z Przeznaczenia, niezmierzone, odległe
w upływającym czasie i nieskończenie okropne.
Przeżywamy młodość nękani dziwacznie przez takie cienie, chociaż nigdy nie
utożsamiamy ich z marzeniami.
Podczas Młodości granica jest zbyt wyraźna, żeby choć na chwilę nas zwieść”.
Edgar Allan Poe, Eureka
II
Wstęga mgły przyniesiona została przez wieczorny wiatr i przemknęła koło mnie,
gdy dochodziłem do brzegu. Statek był za daleko, aby wołanie mogło do niego
dotrzeć. Zacząłem na ciemniejszej plaży szybko szukać jakiejś małej łódki, którą
mógłbym tam dopłynąć. Upływał czas, a bezskuteczność tego przedsięwzięcia była
oczywista.
Jeszcze raz zwróciłem uwagę na ten statek. Pomimo zapadającej nocy i mgły miałem
zamiar dostać się tam wpław. Nie było innej szansy. Zanim wstąpiłem do armii,
umiałem już trochę radzić sobie w bójkach, ale zdawałem sobie sprawę, że nie
zdołam obronić się przed całą załogą statku. Moja szybkość boksera i kunszt
zapaśnika nie zdadzą się na wiele, gdy trzeba będzie stawić czoło zgrai
marynarzy uzbrojonych w kołki do mocowania lin i bosaki.
Jednak nie mogłem pozwolić na to, żeby czarny statek znów odpłynął i wydarł
Annie z mego życia, jak to było poprzednim razem. Muszę skorzystać z każdej
szansy, ponieść każde ryzyko, aby jej nie utracić. Ukląkłem, żeby rozsznurować
buty, i dalej słyszałem skrzypienie windy. Dochodziło od strony statku. Po
chwili zauważyłem, że spuszczają łódź na wodę. Nie rozwiązałem sznurowadeł
i powoli wstałem, rzucając wokół ukradkowe spojrzenia. Było oczywiste, że statek
zaraz nie odpłynie. Mogłem pozostać, żeby zwiększyć szansę na udzielenie Annie
pomocy, zamiast próbować dostać się na pokład. Mogło okazać się, że cała sprawa
będzie mniej ryzykowna, niż początkowo przypuszczałem.
Czyż mogłem być właściwie pewien, że na coś się zanosi? Czyż nie mogło być tak,
że Annie sama, z własnej woli znalazła, się w takim położeniu? Może ja
przenosiłem własne lęki i obawy na tę zupełnie niewinną sytuację - burzliwe
uczucia zrodzone z naszego tajemniczego związku?
Przekorny, wewnętrzny głos, który niezmiennie odwołuje się do mego rozumowania,
krzyczał: “Nie!” Niestety, jakże często posiada ogromną wiedzę. Pomyślałem
o tym, gdy wioślarze skierowali tę łódź w stronę brzegu poprzez gęstniejącą
mgłę. Krzyknąłem do nich. Skorygowali kurs, kierując się w moją stronę.
Było ich ośmiu albo dziesięciu. Pchali łódź mocnymi pociągnięciami wioseł.
Zastanawiałem się, dlaczego właśnie teraz podążają w stronę brzegu. Zobaczyłem
ich przywódcę wyglądającego na tęgiego łotra. Patrzył na mnie, robiąc dobrą minę
do złej gry i zacierając ręce.
Mój duszek, gdzieś tam wewnątrz, zanosił się od śmiechu.
Sposób, w jaki tamten mężczyzna na mnie patrzył, zbił mnie z tropu - nie tyle
jego postawa i wygląd, ale sam fakt, że stałem się obiektem jego
zainteresowania. Miałem prawie pewność, że chcą dobić do brzegu właśnie teraz
i właśnie w tym miejscu, żeby wyrządzić mi krzywdę. Było to irracjonalne, ale
nieodparte przeczucie: zmierzali po mnie i w jakiś sposób dowiedzieli się, że
będę tu tego wieczora.
Tumany mgły pojawiły się między nami, gdy tamci dotarli już do brzegu.
Słyszałem, jak wyciągali wiosła, opierali je o górną krawędź nadburcia,
wyjmowali greting i przesuwali go po piasku i kamieniach. Odwróciłem się
i zacząłem uciekać. Mgła przerzedziła się.
Usłyszałem krzyki i odgłosy pościgu. Pędziłem w stronę lądu, przedzierając się
przez zarośla. Prześladowcy podążali za mną, byli coraz bliżej.
- Stój, bo będzie z tobą źle! - krzyknął jeden z nich, przywódca.
Wzmocniło to tylko moje przeświadczenie, że trzeba uciekać.
Poczułem uderzenie w ramię - był to chyba kamień rzucony w moją stronę - kolejny
okrzyk zdawał się jeszcze bliższy. Biegłem dalej, ale miałem wrażenie, że ktoś
mnie dogania. Czułem już jego oddech na plecach. Zaraz mnie dopadnie.
Wykonałem gwałtowny zwrot i stanąłem oko w oko z napastnikiem. Był to smagły,
żylasty mężczyzna trzymający pałkę w prawej ręce. Zatrzymał się i cofnął,
sparaliżowany nieoczekiwaną konfrontacją. Chciałem kopnąć go w kolano, ale
chybiłem. Trafiłem go w udo. Dobre uderzenie. Poszedłem za ciosem. Uderzyłem go
w krtań i wyrwałem mu pałkę. Drugi, niższy, ze szramą biegnącą od ust aż do ucha
ruszył ostro w moją stronę. Widziałem, że już nie uda mi się uciec.
Czekałem z opuszczonymi rękami. Nie był uzbrojony. Dałem mu szansę ruszenia do
przodu. Zrobiłem krok wstecz i odchyliłem się nieco. Wyprowadził cios, ale ja
zdołałem uderzyć go w łokieć. Krzyknął z bólu. Bez wahania natarłem, celując
w skroń. Ten cios dotarł jednak niżej i trafił go w szczękę. Jakiś czarnobrody
olbrzym odepchnął go i wymierzył uderzenie w mój żołądek. Zrobiłem unik,
próbując bezskutecznie walnąć go w rękę. Trafił mnie w głowę, rzucając na
drzewo. Przez gęstą brodę zobaczyłem wyszczerbione zęby, gdy nachylił się w moją
stronę. Miał nóż przy boku. Lewa pięść przeszywała powietrze.
Byłem zbyt oszołomiony, żeby zrobić jakikolwiek ruch. Przyglądałem się zupełnie
bezczynnie. Nagle nienaturalnie długa, obrośnięta ręka przesunęła się z prawej
strony klatki piersiowej mojego przeciwnika i chwyciła jego rękę. Druga,
niekształtna kończyna złapała go za bok. Za moment znalazł się wysoko
w powietrzu i został odrzucony w stronę swoich towarzyszy.
Potrząsnąłem głową, żeby dojść do siebie po tej scenie, gdyż ujrzałem coś, co
przypominało małpę, a w co trudno było uwierzyć. Nie było łatwo zorientować się,
co do wielkości zjawy, gdyż jej krok był bardzo niedbały, a sylwetka mocno
przygarbiona. Pojawienie się tego monstrum i rozwój wypadków wywołały ogromne
przerażenie wśród moich prześladowców. Dwóch z nich zostało kompletnie
znokautowanych przez tego ciśniętego w powietrze.
W tym momencie usłyszałem za sobą wystrzał dwóch pistoletów. Jeden z napastników
upadł, drugi złapał się za zranioną, krwawiącą rękę.
- Tędy, chłopie! - usłyszałem chrapliwy głos i poczułem, jak ktoś mocno chwycił
moje ramię.
- Emerson, ruszaj się! - krzyknął.
Małpolud zawrócił w naszą stronę i dołączył do nas.
Pozwoliłem prowadzić się przez gęstwinę aż na otwarty teren, skąd doszliśmy na
plażę. Nie miałem zupełnie pojęcia, dokąd idziemy, ale niewysoki mężczyzna idący
obok zdawał się znać cel.
Dochodziły do nas jeszcze odgłosy pościgu, ale mgła tłumiła je i trudno było
odgadnąć, czy prześladowcy są na dobrym tropie.
Na pierwszy rzut oka mój wybawca sprawiał wrażenie dziecka. Nie miał więcej niż
metr czterdzieści wzrostu. Później jednak przyjrzałem się jego mocnej, czerstwej
twarzy i gęstej czuprynie ciemnych włosów. Jednocześnie zauważyłem, że miał
bardzo szerokie, potężne ramiona i ręce.
On pędził, ja biegłem truchtem, a małpolud powłóczył niezgrabnie nogami,
posuwając się wzdłuż brzegu. Przystanęliśmy obok stosu gałęzi, które milczący
mężczyzna zaczął rozgarniać. Pomogłem mu, gdy okazało się, że kryją małą łódź,
skifa. Zanim zdołaliśmy się z tym uporać, jeden z goniącej nas czeredy wyłonił
się nagle z mgły i skierował się ku nam, w prawej ręce trzymał kord, którym
zamierzył się, gdy nas dojrzał.
- Mam was! - wrzasnął.
Ten niski stał między nim a mną. Wyrzucił lewą rękę w powietrze, gdy ostrze
kordu zmierzało w stronę jego głowy. Chwycił napastnika za prawy nadgarstek,
powstrzymując pchnięcie. Następnie bez większego wysiłku złapał prawą ręką za
klamrę jego pasa. Usłyszałem jednocześnie chrzęst miażdżonych kości nadgarstka,
który dalej pozostawał w uścisku. Napastnik próbował się jeszcze przeciwstawić,
ale stracił oparcie dla stóp podniesiony w powietrze przez niskiego, który
obrócił się i wrzucił go do wody. Bez namysłu pociągnął skifa, odepchnął od
brzegu, obrzucając mnie zagadkowym i niezbyt przyjaznym spojrzeniem.
- Panie Perry, wchodzić! Emerson, ty też! Jazda! - krzyknął. Po namyśle, kiedy
już weszliśmy do łodzi, zapytał: -Pan Perry, prawda?
- Zgadza się - odpowiedziałem, chwytając za wiosło. -Nigdy ich przedtem nie
widziałem. Nie wiem, dlaczego na mnie napadli.
Zaczęliśmy wiosłować.
- Muszę podziękować za interwencję. Przyszła w porę -dodałem.
Wydał jakiś dźwięk podobny do parsknięcia śmiechem.
- Tak, to było konieczne - stwierdził. - Jeszcze chwila, a byłoby za późno.
Przyłożyliśmy się mocno do wioseł. Po paru minutach nie było widać niczego poza
mgłą. Małpolud przelazł między nami; przesunął się na dziób i przykucnął tam.
Cały czas wykonywał jakieś niezrozumiałe dla mnie gesty, które musiały coś mówić
memu wybawcy. Po tych dziwnych wskazówkach skorygował kurs łodzi.
- Peters - powiedział nagle. - Dirk Peters, do usług. Podamy sobie ręce innym
razem, przy okazji.
Mruknąłem potakująco.
- Pan już zna moje nazwisko - powiedziałem po chwili.
- To prawda - potwierdził.
Czekałem przez pewien czas, ale nie kontynuował rozmowy. Mgła wciąż była bardzo
gęsta. Małpolud znów coś pokazywał.
- Ostro na lewą burtę. Razem. Ja trochę zluzuję, a pan pociągnie mocniej -
powiedział Dirk.
Postąpiłem według tego polecenia, a po zmianie kursu wróciliśmy do normalnego
tempa.
- Dokąd płyniemy? - spytałem.
Zrobiliśmy dwa pociągnięcia wiosłami, potem odrzekł:
- Na pokładzie pewnego statku jest dżentelmen, który wyraził gorące życzenie
spotkania z panem. To on wysłał mnie i Emersona na brzeg, żebyśmy panu pomogli.
- Wygląda na to, że cała masa ludzi mnie zna i wiedziała, gdzie będę oraz kiedy
tam będę.
Powoli skinął głową.
- Tak wygląda - powiedział.
Małpolud wydobył z siebie jakiś niski dźwięk i podskoczył parę razy w miejscu.
- Emerson, co jest? - spytał Dirk.
- Uu. U-hu - zawył i zaraz zaczęliśmy wiosłować wstecz. Rozległo się przeraźliwe
echo i wkrótce z mgły wynurzył się ogromny, ciemny kontur przesuwający się
z prawej burty. Był to ten statek, z którego pochodzili moi prześladowcy.
Zrobiliśmy zwrot i podeszliśmy bliżej. Umożliwiło mi to odczytanie nazwy -
“Evening Star”. Podpłynęliśmy jeszcze bliżej. Wtedy przez oświetlony otwór nad
pokładem rufówki ujrzałem drogą mi osobę, Annie. Stała, wpatrując się w mgłę
i nawet nie zwróciła głowy w moim kierunku. Było coś szczególnego w jej
zachowaniu - sprawiała wrażenie, jakby była w transie, w ekstazie, pod wpływem
narkotyków. Powolność ruchów, oderwanie od rzeczywistości...
Ktoś położył rękę na jej ramieniu i odciągnął ją w głąb pomieszczenia.
Zaciągnięto zasłonę i zgaszono światło. Obraz Annie też zgasł, zniknął.
Wydałem z siebie jakiś okrzyk, puściłem wiosło i chciałem wstać.
- Nie waż się pan nawet o tym pomyśleć! - warknął Dirk. - Zginiesz, jeśli
postawisz nogę na pokładzie! Emerson, trzymaj go, jeśli będzie usiłował wyjść za
burtę!
Rzeczywiście, ta kreatura chwyciła mnie za kołnierz. Widziałem, co był w stanie
zrobić, i zdawałem sobie sprawę z braku szans ucieczki.
Doszło do mojej świadomości, że Peters musi mieć rację. Martwy nie przydam się
Annie na nic. Opadłem na miejsce. Złapałem znów za wiosło.
Wiosłowaliśmy jeszcze spory kawałek. Mgła gęstniała i przerzedzała się czasami,
odsłaniając wodę i gwiazdy. Zacząłem się zastanawiać, czy nie straciliśmy
orientacji i nie kręcimy się w kółko albo podążamy na pełne morze, albo
osiądziemy na mieliźnie.
Zauważyłem zarys innego statku wyglądającego równie tajemniczo i groźnie jak
pierwszy.
- Ahoj! - krzyknął Peters.
- To ty, Peters? - usłyszałem w odpowiedzi.
- Tak, do tego nie sam.
- Podchodźcie! - dorzucił głos ze statku. Wypełniliśmy skwapliwie to polecenie
i zaraz zrzucono z pokładu linową drabinkę. Emerson bezbłędnie po nią sięgnął.
Zauważyłem nazwę statku: “Eidolon”.
Mężczyzna wyglądał bardzo dystyngowanie z lekką siwizną na skroniach, równo
przyciętym wąsem, wydatnym czołem, wyraźnym zarysem szczęki i delikatnie
rzeźbioną fajką w zębach. Jego uśmiech wzbudzał zaufanie, idealnie skrojony
mundur pasował do wysokiej i smukłej sylwetki.
- To jest kapitan Guy - powiedział Peters. Mężczyzna wyjął fajkę z ust
i uśmiechnął się.
- Edgar Perry...? - spytał.
- Tak. Podał mi rękę.
- Witamy na pokładzie “Eidolon” - zwrócił się do mnie.
- Dziękuję. Miło mi pana poznać - powiedziałem. -Wszyscy mnie chyba znają.
Potwierdził skinieniem głowy.
- Był pan obiektem zainteresowań.
- w jakim sensie? - zapytałem.
- Nie jestem pewien, czy jestem upoważniony, żeby powiedzieć coś więcej -
stwierdził.
- Czy ktoś może to wyjaśnić?
- Oczywiście - odpowiedział. - Pan Ellison. Spojrzał ponownie na Petersa, ale
ten odwrócił wzrok.
- Pan Seabright Ellison - dodał, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie.
- Czy uważa pan, że będę miał sposobność poznać tego dżentelmena?
Peters sapnął i wziął mnie za rękę.
- Proszę za mną - powiedział. - Zaraz to nastąpi.
- Co to za statek? - spytałem. Kapitan Guy przytrzymał fajkę w ręce.
- Jest to jacht pana Ellisona.
- Proszę za mną - powtórzył Peters.
Odeszliśmy, zostawiając kapitana puszczającego kłęby fajkowego dymu we mgle.
Dirk prowadził mnie w dół i nawet bez dodatkowych wyjaśnień powinienem był
odgadnąć po wyglądzie wykładzin, gzymsów i zwieńczeń, że nie jest to statek
handlowy, a raczej wycieczkowy.
Idąc, zastanawiałem się, dlaczego to Dirk Peters, a nie kapitan Guy, prowadził
mnie na spotkanie z właścicielem. Może był kimś znaczniejszym, niż tylko zwykłym
marynarzem, za którego go brałem?
Stanął przed bogato rzeźbionymi drzwiami i zdecydowanie zapukał.
- Kto tam? - rzucił ktoś z drugiej strony.
- Peters - odpowiedział mój przewodnik. - i jakiś Perry.
- Chwileczkę.
Po chwili usłyszałem odgłos opadającego łańcucha i drzwi się otworzyły. Ujrzałem
postawnego mężczyznę o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, dość szerokiego
w pasie. Miał na sobie ciemnozielono-czarny szlafrok narzucony na rozpiętą,
białą koszulę oraz spodnie. Na głowie pozostała mu tylko siwa grzywka. Jego oczy
były jasnoniebieskie.
- Pan Perry! - przywitał mnie. - Jakże się cieszę, widząc pana w dobrym zdrowiu.
- Panu muszę chyba za wszystko podziękować, sir - powiedziałem.
- Jest pan u nas najmilszym gościem. Proszę wejść, bardzo proszę!
Skorzystałem z zaproszenia. Peters, stojący koło mnie, pozdrowił Ellisona, który
odwzajemnił ten gest. Zaraz jednak oddalił się.
- Zechce pan usiąść - zwrócił się do mnie. - Czy jest pan głodny?
Przypomniałem sobie kolację, w czasie której Jupiter, niewolnik Legranda, podał
derkacze. Było to ledwie kilka godzin temu.
- Dziękuję, niedawno jadłem - odpowiedziałem.
- Może coś do picia?
- z przyjemnością.
Podszedł do szafki. Wyjął z niej pękatą karafkę z czerwonym płynem i dwa nieduże
kieliszki. Napełnił je, wzniósł swój i powiedział:
- Pańskie zdrowie.
Skinąłem głową i patrzyłem, jak wypił mały łyk. Powąchałem zawartość kieliszka.
Miała zapach wina. Spróbowałem. Było to coś o smaku burgunda. Wypiłem resztę
jednym haustem. Zastanowił mnie sposób picia Ellisona. Powoli otwierał oczy, ale
natychmiast ponownie napełnił mój kieliszek.
- Ten Peters znakomicie sobie poradził - powiedziałem. - Przyszedł z odsieczą
akurat na czas, wykazał siłę i skuteczność. Uratował mnie przed potężną zgrają
prześladowców. Muszę przyznać, że nadal nie rozumiem, dlaczego tamci mnie
zaatakowali. Albo dlaczego...
- Słucham?
- Na pokładzie ich statku, “Evening Star”, jest ktoś, kto jest mi bardzo bliski.
Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan wyjaśnić mi ich zamiary. Albo przynajmniej
kim oni są.
Wypiłem szybko kolejną niewielką dawkę wina i zapytałem:
- Skąd pan wiedział, że będę w tamtym miejscu i potrzebna mi będzie pomoc?
Westchnął i wypił niewielki łyczek oraz nalał mi znów.
- Zanim do tego przejdziemy, panie Perry - powiedział - jest parę szczegółów
z pana przeszłości, o których chciałbym się upewnić. Muszę się przekonać, czy
jest pan tym dżentelmenem, za którego pana uważam. Czy miałby pan coś przeciwko
temu, żeby odpowiedzieć mi na kilka pytań?
Zaśmiałem się.
- Uratował mi pan życie, częstuje mnie pan winem. Proszę pytać.
- Dobrze. Czy prawdą jest, że pańska matka była aktorką - zaczął. - i że umarła
w ubóstwie?
- Na Boga, sir - odparłem, ale pohamowałem się po chwili. - To jest fakt -
powiedziałem spokojniej. - Na tyle, na ile pamiętam. Nie miałem jeszcze trzech
lat, gdy umarła.
Wyraz jego twarzy nie zmienił się, a wzrok utkwił w moim kieliszku. Nagle
poczułem się w obowiązku wznieść go i wypić zawartość. Tak też zrobiłem. Szybko
mi nalał i sam też wypił odrobinę.
- Umarła na suchoty? - pytał dalej. - w Richmond?
- To prawda.
- Dobrze - odparł. - a pana ojciec?
- Dobrze, sir? - zapytałem.
- Spokojnie młody człowieku - powiedział, dotykając mojej ręki. - Zapomnijmy
o wrażliwości. Trzeba wyjaśnić bardzo ważne sprawy. Chciałem tylko powiedzieć,
że pańska odpowiedź potwierdziła moje przypuszczenia. Czy mogę zapytać o ojca?
Przytaknąłem skinieniem głowy.
- z tego, co mi wiadomo, był też aktorem. Opuścił nas na rok czy dwa przed
śmiercią matki.
- Tak - mruknął, jakby i ta wypowiedź była zgodna z tym, o czym wiedział. - Miał
pan szczęście, że po śmierci matki został pan zaadoptowany przez bogatego kupca
z Richmond i jego żonę - ciągnął. - Nazywał się John Allan?
- Rzekłbym raczej, iż pani Allan ulitowała się nad sierotą. Formalna adopcja
nigdy nie nastąpiła.
Seabright Ellison wzruszył ramionami.
- Pozostając w domu państwa Allan, korzystał pan z wielu dobrodziejstw, których
innym nie dane było doświadczyć -zauważył. - • Na przykład czteroletni pobyt
w prywatnej Manor House School w Anglii, w północnej części Londynu, nieprawdaż?
- Tak - przyznałem. - Pańska wiedza o kolejach mego losu zdumiewa mnie.
- Przypuszczam - powiedział - że to właśnie wtedy, powiedzmy, że w snach lub
wyobraźni, zetknął się pan pierwszy raz z Annie.
Wpatrywałem się w niego. Nikt nie mógł o tym wiedzieć w normalnym, rzeczywistym
świecie. Nigdy o niej nie wspominałem.
- Co pan wie o Annie? - wyszeptałem z chrypką w głosie. -Co może pan o niej
wiedzieć?
- Zapewniam, że niezbyt dużo - odpowiedział. -Oczywiście nie tyle, ile
powinienem wiedzieć. Zaryzykuję, że i tak więcej niż pan.
- Widziałem ją - powiedziałem. - Dwa dni temu, w Charleston, i ponownie, godzinę
temu. Teraz jest na pokładzie...
Uniósł rękę.
- Wiem, gdzie ona jest. Sytuacja jest niebezpieczna, ale obecnie nic jej nie
zagraża. Mogę pomóc panu do niej dotrzeć. Będzie jednak znacznie lepiej, jeśli
pozwoli pan, że wezmę sprawy w swoje ręce.
Skinąłem głową na potwierdzenie.
- Dobrze - powiedziałem i wysączyłem kolejny raz malutki kieliszek wina.
Nalał do pełna, potrząsnął głową i powiedział pod nosem coś, co zabrzmiało jak:
“Zadziwiające”.
Następnie dodał:
- Panie Perry, czy kojarzy pan z czymś słowo “Poe”?
- Jest to rzeka we Włoszech - oznajmiłem.
- No, nie! - omal nie syknął. - P-O-E, nazwisko, Edgar Poe, Edgar Allan Poe.
- Przepraszam... Zbieg okoliczności. To tak? Tamci na plaży - chcieli naprawdę
zabić tego Edgara Poe?
- Nie. - Ellison podniósł dłoń. - Proszę, żeby pan nie miał żadnych złudzeń. Nie
mam wątpliwości, że dokładnie wiedzieli, kogo mają zabić. Chodziło o pana,
sierżancie Edgarze A. Perry. Nie chcę przez to powiedzieć, że Edgar Poe jest
całkowicie bezpieczny, wręcz przeciwnie. Jego losy jednak będą układać się nieco
inaczej. Nie jest powiedziane, że bezpośrednio będą nas dotyczyć.
Westchnął, sięgnął po swój kieliszek i wypił do dna.
- Istnieje pewne - zaczął powoli - pomieszanie, niejasność, jeśli chodzi
o tożsamość. Tak, jest pan zamieniony z Edgarem Poe i to w takim sensie, w jakim
jeszcze nigdy w historii nie zdarzyło się to w odniesieniu do dwu osób. Ale,
powtarzam, nie dotyczy to wcale tych, od których pana uratowałem i którzy znów
będą szukać pańskiej śmierci. Pewne jest to, że chcieli zabić Edgara Perry'ego.
- Dlaczego? - spytałem. - Nawet ich nie znam. Wziął głęboki oddech, znów
westchnął i nalał sobie wina.
- Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, gdzie pan się znajduje? - zapytał po
chwili. - Nie jest to bynajmniej pytanie retoryczne. Nie chodzi mi o to, że jest
pan w mojej kabinie czy na pokładzie statku. Proszę spojrzeć na wszystko
znacznie szerzej.
Przyglądałem mu się badawczo, starając się odgadnąć, do czego zmierza lub co ma
na myśli. Czułem się zbyt wstrząśnięty tym, co się stało, żeby zdobyć się na
twórcze myślenie.
- Charleston Harbor? - zasugerowałem, starając się podtrzymać rozmowę.
- Tak, to prawda - odrzekł. - Ale czy rzeczywiście jest to ten port
w Charleston, który pan zna? Czy nie zauważył pan w ciągu ostatnich godzin
niczego, co świadczyłoby o tym, że jest to port w Charleston, którego pan nigdy
nie widział? Przed oczami stanął mi znów obraz zalesionych urwisk widzianych
o zachodzie słońca. Przypomniałem sobie tego dziwnego złotego żuka, którego może
mam jeszcze w kieszeni. Włożyłem rękę z nadzieją, że go tam znajdę. Tak,
poczułem zawiniątko i wyjąłem je.
- Mam tu coś - zacząłem.
Złoty żuk był na swoim miejscu. Poruszał się powoli na liściu, który położyłem
na stole. Ellison założył okulary i przyglądał się badawczo przez dłuższą
chwilę.
- Piękny okaz scarabeus capus hominus - zauważył -ale nie aż taki nadzwyczajny.
Pan go uważa za godny uwagi?
- Mam przyjaciela na Sullivan's Island, którego pasją jest zbieranie owadów -
wyjaśniłem. -