Wiktor Hugo ROK 93 CZĘŚĆ PIERWSZA - NA MORZU KSIĘGA PIERWSZA - LAS W LA SAUDRAIE W ostatnich dniach maja 1793 roku jeden z paryskich batalionów, ściągniętych do Bretanii przez Santerre’a, przetrząsał groźny las la Saudraie w rejonie Astille. Batalion ten liczył najwyżej trzystu ludzi, gdyż został zdziesiątkowany w tej srogiej wojnie. Były to czasy, gdy po Argonne, Jemmapes i Valmy z pierwszego paryskiego batalionu liczącego sześciuset ochotników pozostało dwudziestu siedmiu ludzi, z drugiego - trzydziestu trzech, a z trzeciego - pięćdziesięciu siedmiu. Czasy epickich bojów. Bataliony wysłane z Paryża do Wandei liczyły dziewięciuset dwunastu ludzi. Każdy batalion miał trzy armaty. Bataliony zostały wystawione w zawrotnym tempie. 25 kwietnia - Gohier był wówczas ministrem sprawiedliwości, a Bouchotte ministrem wojny - sekcja Dobrej Rady zaproponowała, aby wysłać oddziały ochotników do Wandei; członek Komuny, Lubin, sporządził sprawozdanie; 1 maja Santerre był gotów do wyekspediowania dwunastu tysięcy żołnierzy, trzydziestu dział polowych i jednego batalionu kanonierów. Bataliony, wystawione tak prędko, były uformowane tak dobrze, że jeszcze dziś służą za wzór; to na ich modłę formuje się kompanie liniowe, to one zmieniły dawny stosunek liczebny między żołnierzami i podoficerami. 28 kwietnia Komuna Paryska wydała ochotnikom Santerre’a rozkaz: „Nie ma łaski. Nie ma pardonu.” Pod koniec maja z dwunastu tysięcy ludzi, którzy opuścili Paryż, poległo osiem tysięcy. Batalion, który zapuścił się w las la Saudraie, miał się na baczności. Posuwano się bez pośpiechu. Żołnierze rozglądali się na lewo, na prawo, przed siebie i za siebie. Kleber powiedział: „Żołnierz ma jedno oko na plecach.” Marsz trwał już długo. Która to mogła być godzina? Jaka pora dnia? Trudno powiedzieć, gdyż w tak dzikiej gęstwinie panuje zawsze swego rodzaju zmierzch i w lasach tego typu nigdy nie jest jasno. Tragiczny był las la Saudraie. W tych to właśnie zaroślach od listopada 1792 roku rozpoczęły się zbrodnie wojny domowej; z tych to złowieszczych gąszczy wyszedł kulawy okrutnik Mousqueton; włosy podnosiły się na głowie na myśl o popełnionych tam zbrodniach. Trudno o straszliwsze miejsce. Żołnierze zanurzali się w las ostrożnie. Wszędzie pełno kwiatów; wokół przybysza wznosiła się drżąca ściana gałęzi kapiących uroczą zielenią liści; promienie słońca przeszywały tu i ówdzie zielone mroki; u stóp drzew rosły mieczyki, bagienne irysy, polne narcyzy, i ów mały kwiatuszek zapowiadający pogodę; wiosenne krokusy tworzyły hafty i desenie na puszystym kobiercu roślinności, gdzie kłębiły się wszelkie gatunki mchów, począwszy od tych, które przypominają gąsienicę, a kończąc na tych, co są podobne do gwiazd. Żołnierze posuwali się krok za krokiem w milczeniu, ostrożnie rozgarniając chaszcze. Ptaki ćwierkały nad bagnetami. La Saudraie to jeden z tych ostępów, gdzie ongiś, w czasach pokoju, urządzano la Houicheba, to znaczy nocne polowania na ptaki; teraz polowano na ludzi. Rosły tam tylko brzozy, buki i dęby; grunt był równy; gęste mchy i trawy tłumiły odgłos kroków maszerujących ludzi; żadnej ścieżyny, raczej ścieżki ginące co chwila, ostrokrzewy, tarniny, paprocie, żywopłoty wilżyn i wysokie krzewy jeżyn; nie sposób na dziesięć kroków wypatrzyć człowieka. Czasem pomiędzy gałęziami przelatywała czapla lub kurka wodna, co wskazywało na bliskość bagien. Oddział posuwał się. Szedł w nieznane z niepokojem, obawiając się znaleźć to, czego szukał. Od czasu do czasu napotykał ślady obozowisk, wypalone miejsca, zdeptane trawy, także krzyże z patyków i skrwawione gałęzie. Tu gotowano zupę, tam odprawiano mszę, ówdzie opatrywano rannych. Lecz ci, co tędy przeszli, zniknęli. Gdzie znajdowali się teraz? Może gdzieś daleko? Może tu, całkiem blisko, ukryci, z muszkietem w ręku? Las wydawał się bezludny. Batalion podwoił ostrożność. Samotność, a zatem nieufność. Nie widać było nikogo: powód więcej do obawy przed kimś. Ma się przecież do czynienia z lasem o złej sławie. Zasadzka była prawdopodobna. Trzydziestu grenadierów wysłanych na zwiady pod dowództwem sierżanta szło na przedzie, w dość znacznej odległości od reszty oddziału. Towarzyszyła im markietanka batalionu. Markietanki chętnie przyłączają się do straży przedniej. Człowiek naraża się na niebezpieczeństwo, ale może coś zobaczyć. Ciekawość jest jedną z postaci kobiecego męstwa.. Nagle żołnierze małego oddziału straży przedniej doznali owego dreszczu znanego myśliwym, który wskazuje na bliskość legowiska zwierzyny. Usłyszeli jakby oddech wśród gąszczu i mieli wrażenie, że coś się poruszyło wśród liści. Żołnierze dali sobie znak. Do zadań zleconych zwiadowcom - tropienie i przeszukiwanie - oficerowie nie mają potrzeby się wtrącać; co ma być wykonane, wykona się samo. W niespełna minutę miejsce, w którym się coś poruszyło, zostało okrążone, otoczył je pierścień wycelowanych karabinów: mroczny środek gęstwiny wzięto na cel ze wszystkich stron jednocześnie, a żołnierze z palcami na cynglach, nie spuszczając oczu z podejrzanego miejsca, czekali już tylko na komendę sierżanta, by dać ognia. Tymczasem markietanka zdobyła się na odwagę, by spojrzeć poprzez zarośla i, w chwili gdy sierżant miał krzyknąć: „Ognia!”, zawołała: - Stój! A zwracając się do żołnierzy: - Nie strzelajcie, towarzysze! I zapuściła się w gąszcz. Żołnierze poszli za nią. Istotnie był tam ktoś. W najgęstszych zaroślach, na skraju jednej z tych małych, okrągłych polanek, które powstają wskutek wypalania korzeni drzew w mielerzu, wśród gałęzi tworzących rodzaj izby z listowia, otwartej jak alkowa, siedziała na mchu kobieta z dzieckiem przy piersi, trzymając na kolanach dwie jasne główki dwojga śpiących dzieci. Tak wyglądała zasadzka. - Co wy tu robicie? - wykrzyknęła markietanka. Kobieta uniosła głowę. Markietanka dorzuciła z furią: - Oszalałaś, babo, żeby tu siedzieć! I dodała: - Mało brakowało, a byłoby po was! Po czym zwracając się do żołnierzy rzekła: - To kobieta. - Dalibóg, przecie sami widzimy! - odezwał się któryś z grenadierów. Markietanka ciągnęła dalej: - Łazić do lasu na pewną śmierć! Czy można sobie wyobrazić podobną głupotę! Zdumiona, wylękniona, osłupiała kobieta patrzyła jak przez sen na strzelby, pałasze, bagnety, na dzikie twarze wokoło niej. Śpiące dzieci obudziły się i zaczęły krzyczeć. - Jeść - wołało jedno. - Boję się - wołało drugie. Małe ssało dalej. Do niego zwróciła się markietanka: - To ty masz rację - powiedziała. Matka zaniemówiła z przerażenia. Sierżant krzyknął do niej: - Nie bójcie się, jesteśmy batalionem Czerwonej Czapki. Kobieta zadrżała od stóp do głów. Spojrzała na sierżanta, na jego surową twarz, w której widać było tylko brwi, wąsy i dwa węgielki będące dwojgiem oczu. - Dawny batalion Czerwonego Krzyża - dodała markietanka. Sierżant ciągnął dalej: - Kto pani jesteś? Kobieta patrzyła na niego z przestrachem. Była chuda, młoda, blada, w łachmanach; miała na sobie wielki czepiec bretońskich wieśniaczek i wełnianą derkę zawiązaną sznurkiem na szyi. Z obojętnością samicy nie zasłaniała przed ludzkimi oczami nagiej piersi. Jej stopy, bez pończoch i butów, krwawiły. - To jakaś biedna - rzekł sierżant. A markietanka podjęła znowu swym głosem żołnierskim i kobiecym zarazem, w którym przebijał miękki ton: - Jak się pani nazywa? Kobieta wyjąkała prawie niedosłyszalnym szeptem: - Michalina Flechard. Tymczasem markietanka gładziła zgrubiałą dłonią małą główkę niemowlęcia. - W jakim wieku jest ten berbeć? - spytała. Matka nie zrozumiała pytania. Markietanka ponowiła je. - Pytam się, ile toto ma lat. - Aha! - rzekła matka. - Półtora roku. - To dużo - powiedziała markietanka. - Nie powinno już ssać. Trzeba będzie odstawić je od piersi. Damy mu zupy. Matka zaczęła się uspokajać. Dwaj przebudzeni malcy byli bardziej zaciekawieni niż przestraszeni. Zapatrzyli się na pióropusze. - Ach! - rzekła matka. - Są bardzo głodni. I dodała: - Nie mam już mleka. - Dostaną jeść - zawołał sierżant - i ty także. Ale to nie wszystko. Jakie są twoje zapatrywania polityczne? Kobieta popatrzyła na sierżanta i nic nie odpowiedziała. - Czy słyszysz moje pytanie? Wyjąkała: - Oddano mnie do klasztoru, jak byłam bardzo młoda, ale wyszłam za mąż, nie jestem zakonnicą. Siostry nauczyły mnie po francusku. Podpalono wioskę. Uciekaliśmy tak prędko, że nie miałam czasu włożyć butów. - Pytam, jakie są twoje zapatrywania polityczne. - Tego nie wiem. Sierżant ciągnął dalej: - Bo bywają szpiegi między kobietami. Szpiegów się rozstrzeliwuje. Rozumiesz? Mów. Nie jesteś Cyganką? Jak się nazywa twoja ojczyzna? Patrzyła nań wciąż, jakby nie rozumiejąc. Sierżant powtórzył: - Jak się nazywa twoja ojczyzna? - Nie wiem - odparła. - Jak to, nie wiesz, skąd jesteś? - A, skąd jestem. Wiem. - No więc, jak się nazywa twój kraj? Kobieta odpowiedziała: - Folwark Siscoignard, w parafii Aze. Teraz z kolei zdumiał się sierżant. Zamyślił się przez chwilę. Po czym znowu zagadnął: - Jak mówisz? - Siscoignard. - To nie jest żaden kraj. - Ja stamtąd jestem. I po chwili namysłu kobieta dodała: - Już rozumiem. Pan jest z Francji, ja jestem z Bretanii. - No więc? - To nie jest ten sam kraj. - Ale ta sama ojczyzna! - zawołał sierżant. Kobieta ograniczyła się do odpowiedzi: - Jestem z Siscoignard. - Niech będzie Siscoignard! - podchwycił sierżant. - To stamtąd jest twoja rodzina? - Tak. - Co oni robią? - Wszyscy pomarli. Nie mam nikogo. Sierżant, który był człowiekiem wymownym, indagował dalej: - Człowiek ma rodziców, do diabła! Albo ich miał. Kto ty jesteś? Mów! Kobieta słuchała z przerażeniem tych wykrzykników, które przypominały raczej porykiwanie dzikiej bestii niż ludzką mowę. Markietanka poczuła, że musi w to się wdać. Zaczęła znowu gładzić ssące dziecko i poklepała policzki dwojga pozostałych. - Jak się nazywa to małe, co ssie? - spytała. - Bo to przecie dziewczynka. Matka odparła: - Żorżeta. - A najstarszy? Bo to mężczyzna, ten łobuz. - Jan-Rene. - A młodszy? Bo to także mężczyzna i do tego pyzaty! - Gruby Alain - rzekła matka. - Mili są ci malcy - powiedziała markietanka. - I toto jeden z drugimi zachowuje się jak stary. Tymczasem sierżant nalegał: - Mów więc, moja pani. Czy masz dom? - Miałam. - Gdzie? - W Aze. - Dlaczego nie pozostałaś w domu? - Bo go spalono. - Kto taki? - Nie wiem. Bitwa. - Skąd przybywasz? - Stamtąd. - Dokąd idziesz? - Nie wiem. - Do rzeczy. Kim jesteś? - Nie wiem. - Nie wiesz, kim jesteś? - Jesteśmy ludźmi, co uciekają. - Z jakiej jesteś partii? - Nie wiem. - Z błękitnych? Z białych? Z kim jesteś? - Jestem z moimi dziećmi. Nastąpiła chwila milczenia. Markietanka powiedziała: - Ja nie miałam dzieci. Nie miałam na to czasu. Sierżant zaczął znowu: - Ale twoi rodzice! Musisz nas pani, poinformować o swojej rodzinie. Ja nazywam się Radoub, jestem sierżantem, pochodzę z ulicy Cherche-Midi, mój ojciec i moja matka tam mieszkali, mogę opowiedzieć o rodzicach. Powiesz nam coś o swoich. Mów, kim byli twoi rodzice. - Nazywali się Flechard. To wszystko. - No tak, Flechardowie są Flechardami, tak jak Radoubowie Radoubami. Ale każdy ma swój zawód. Jaki był zawód twoich rodziców? Co robili? Co robią? Co majstrowali twoi Flechardowie? - Byli rolnikami. Ojciec był kaleką i nie mógł pracować, bo dostał kije, które pan, jego pan, nasz pan, kazał mu dać, a i to było wielką łaską, bo ojciec zabrał królika, a za taką rzecz skazywano na śmierć; ale pan się zlitował i powiedział: „Dajcie mu tylko sto kijów”, i mój ojciec został kaleką. - Co jeszcze? - Mój dziadek był hugonotem. Ksiądz proboszcz kazał go posłać na galery. Byłam wtedy bardzo mała. - Co jeszcze? - Ojciec mego męża przemycał sól. Król kazał go powiesić. - A co robi twój mąż? - Bił się w ostatnich czasach. - Za kogo? - Za króla. - A jeszcze za kogo? - Za swego pana, jakżeby inaczej. - A jeszcze? - Jakżeby, za księdza proboszcza. - A niech to najjaśniejsze pioruny zatrzasną! - zawołał jeden z grenadierów. Kobieta aż podskoczyła z przerażenia. - Widzi pani, my jesteśmy paryżanie - odezwała się z wdziękiem markietanka. Kobieta założyła ręce i zawołała: - O Panie Jezu! - Tylko bez zabobonów! - rzucił sierżant. Markietanka usiadła obok kobieciny i przyciągnęła między kolana najstarsze dziecko, które poddało się temu biernie. Dzieci uspokajają się, tak jak i płaczą, nigdy nie wiadomo czemu. Kierują się jakimiś wewnętrznymi przeczuciami. - Moja biedna, dobra kobieto, macie ładne dzieciaki, to zawsze coś. Domyślam się ich wieku. Starszy ma cztery lata, jego brat ma trzy. No a ta mała, która ssie, to straszliwy żarłok. Ach, brzydalu! Może przestaniesz tak zjadać twoją matkę! Niech się pani niczego nie boi. Powinna pani wstąpić do batalionu. Będzie pani robiła to, co ja. Nazywam się Huzarka. To przezwisko. Ale wolę nazywać się Huzarką niż panną Bicorneau jak moja matka. Jestem markietanką, to znaczy taką, co daje pić ludziom, którzy do siebie strzelają i zabijają się nawzajem. Diabelskie wesele! Mamy mniej więcej taką samą stopę, dam pani swoje buty. Byłam w Paryżu 10 sierpnia. Dawałam pić Westermannowi. Jakoś to szło. Widziałam jak gilotynowali Ludwika XVI, Ludwika Capeta, jak go nazywają. On nie chciał. Jakże, niech pani słucha. Powiedzieć, że 13 stycznia kazał piec kasztany i śmiał się ze swoją rodziną! Kiedy go siłą położyli na huśtawce, jak nazywają ten przyrząd, nie miał już ani fraka, ani pantofli; miał tylko koszulę, pikowany kaftan, spodnie z szarego sukna i szare jedwabne pończochy. Sama to widziałam. Pojazd, którym go wieźli, był pomalowany na zielono. Widzi pani, niech pani idzie z nami. W batalionie są dobrzy chłopcy, pani będzie markietanką numer dwa, ja panią nauczę, co trzeba robić. Och, to takie proste! Człowiek ma swoją bańkę i dzwonek, idzie w największy zgiełk, między strzelające plutony, pod ogień armatni, wśród wrzawy, wołając: „Dzieci, kto chce coś łyknąć?” Tylko tyle, nic trudnego. Ja poję wszystkich. Słowo daję. Zarówno białych, jak i błękitnych, choć sama jestem błękitna. I to jaka. Ale daję pić wszystkim. Rannym zawsze chce się pić. Umiera się niezależnie od poglądów. Konający powinni by sobie podać ręce. Jaka to głupia rzecz - wyrzynać się nawzajem! Chodźcie z nami. Jeśli mnie zabiją, pani zostanie na moje miejsce. Widzi pani, ja sobie wyglądam tak nie bardzo, ale jestem dobrą kobietą i dzielnym człowiekiem. Nic się nie bójcie. Kiedy markietanka zamilkła, kobieta wyjąkała: - Nasza sąsiadka nazywała się Maria Joanna, a dziewka do posług Maria Klaudia. Tymczasem sierżant Radoulb karcił grenadiera: - Cicho bądź. Przestraszyłeś panią. Nie wolno kląć w obecności dam. - Bo to przecie przechodzi ludzkie pojęcie - odparł grenadier - widzieć, jak te chińskie cudaki, którym pan z teścia zrobił kalekę, którym proboszcz wysłał dziada na galery, którym król powiesił ojca, jak te cudaki biją się, u kaduka! I nie myślą się buntować, i dają się rozdeptać za pana, proboszcza i króla! Sierżant skrzyknął: - Cicho tam w szeregach! - Już milczę, sierżancie - podjął grenadier - ale to nie przeszkadza, że przykro patrzeć, jak taka ładna kobieta naraża się na rozpłatanie pyska dla pięknych oczu jakiegoś klechy. - Grenadierze - rzekł sierżant - nie jesteśmy tu w klubie sekcji Pik. Dosyć gadania. Potem odwrócił się do kobiety. - A pani mąż? Co on robi? Co się z nim dzieje? - Nic się z nim nie dzieje, bo go zabili. - Gdzie? - W krzakach. - Kiedy? - Trzy dni temu. - Kto? - Nie wiem. - Jak to? Nie wiesz, kto zabił twojego męża? - Nie wiem. - Jakiś błękitny? Czy biały? - Kula z karabinu. - Trzy dni temu? - Tak. - W jakiej stronie? - Koło Ernee. Mój mąż padł. To wszystko. - A co robisz od śmierci twego męża? - Uciekam z dziećmi. - Dokąd uciekasz? - Przed siebie. - Gdzie nocujesz? - Na ziemi. - Co jadasz? - Nic. Sierżant zrobił żołnierski grymas, który polega na tym, że wąsy dotykają nosa. - Nic? - To znaczy tarki, jeżyny, jeżeli się znajdą zeszłoroczne borówki, pędy paproci. - No tak. Można powiedzieć: nic. Najstarszy dzieciak, który zdawał się rozumieć, odezwał się: - Jeść. Sierżant wyciągnął z kieszeni kawałek żołnierskiego chleba i podał go matce. Matka przełamała go na dwoje i dała dzieciom. Malcy rzucili się nań żarłocznie. - Sobie nic nie zostawiła - mruknął sierżant. - Bo nie jest głodna - powiedział jakiś żołnierz. - Bo jest matką - rzekł sierżant. Dzieci przerwały jedzenie. - Pić - powiedział jeden. - Pić - powtórzył drugi. - Nie ma strumienia w tym diabelskim lesie - rzekł sierżant. Markietanka wzięła miedziany kubek, który wisiał u jej pasa obok dzwonka, odkręciła kurek bańki przewieszonej na rzemieniu przez ramię, nalała do kubka parę kropel i przytknęła go do warg chłopców. Pierwszy łyknął i skrzywił się. Drugi pociągnął łyk i wypluł. - To przecież dobre - rzekła markietanka. - Czy to to, co wykrzywia gęby? - spytał sierżant. - Tak, najlepsze. Ale to przecie wieśniacy. I wytarła kubek. Sierżant zaczął znowu: - Więc pani ucieka? - Muszę. - Na przełaj przez pola, gdzie oczy poniosą? - Biegnę co sił, potem idę, potem upadam. - Biedna wieśniaczka - rzekła markietanka. - Ludzie się biją - wybełkotała kobieta. - Jestem otoczona gradem kul. Nie wiem, czego ludzie od siebie chcą. Zabito mi męża. Tyle tylko zrozumiałam. Sierżant stuknął o ziemię kolbą strzelby i wykrzyknął: - Co za głupia wojna! Niech to licho porwie! Kobieta ciągnęła dalej: - Zeszłej nocy spaliśmy w próchniaku. - Wszyscy czworo? - Wszyscy czworo. - Wyciągnięci? - Wyciągnięci. - A więc - rzekł sierżant - wyciągnięci na stojąco. Obrócił się do kołnierzy. - Towarzysze, duże stare drzewo, wypróchniałe i martwe, gdzie człowiek może się zaszyć jak w futerale, te dzikusy nazywają to próchniakiem. Cóż chcecie? Nie mają obowiązku pochodzić z Paryża. - Spać w dziupli drzewa! - rzekła markietanka. - I to z trojgiem dzieci! - A kiedy dzieci wrzeszczały - podjął sierżant - ludzie, którzy przechodzili tamtędy i nic nie widzieli, musieli czuć się dziwnie, słysząc, jak drzewo woła: „Tatusiu! Mamusiu!” - Na szczęście to lato - westchnęła kobieta. Spoglądała w ziemię z rezygnacją, a w oczach jej było zdumienie, odblask złowrogich wydarzeń. Żołnierze w milczeniu otoczyli kołem tę nędzę. Wdowa, troje sierot, ucieczka, opuszczenie, samotność, wojna hucząca ze wszystkich stron, głód, pragnienie, trawa jako jedyne pożywienie i niebo jako jedyny dach. Sierżant zbliżył się do kobiety i wlepił wzrok w ssące dziecko. Mała puściła pierś, łagodnie odwróciła główkę, popatrzyła swymi pięknymi niebieskimi źrenicami na przerażającą, obrośniętą, szczeciniastą i dziką twarz, która się nad nią pochylała, i zaczęła się uśmiechać. Sierżant wyprostował się i ujrzano wielką łzę, która stoczyła mu się po policzku i zatrzymała się, jak perła, na końcu wąsów. Podnosząc głos zwrócił się do żołnierzy: - Towarzysze, z tego wszystkiego wynika, że batalion zostanie ojcem. Zgoda? Adoptujemy tę trójkę. - Niech żyje Republika! - zawołali grenadierzy. - Załatwione - rzekł sierżant. I wyciągnął obie ręce nad matką i dziećmi. - Oto - powiedział - dzieci batalionu Czerwonej Czapki. Markietanka podskoczyła z radości. - Trzy główki w jednej czapce! - zawołała. Potem wybuchnęła łkaniem, uściskała z uniesieniem biedną wdowę i rzekła: - Mała ma już minę łobuza! - Niech żyje Republika! - powtórzyli żołnierze. A sierżant zwrócił się do matki: - Chodźcie, obywatelko. KSIĘGA DRUGA - KORWETA „CLAYMORE” I. Anglia i Francja Oto, co się działo na archipelagu La Manche wiosną 1793 roku, gdy Francja, której granice zostały zaatakowane jednocześnie ze wszystkich stron, przeżywała patetyczny upadek żyrondystów. Pewnego wieczoru 1 czerwca na Jersey, w małej, pustej zatoczce Bonnenuit, mniej więcej na godzinę przed zachodem słońca, w czasie mgły, która sprzyja ucieczce, ponieważ jest niebezpieczna dla żeglugi, jakaś korweta podnosiła żagle. Statek ten był obsadzony przez załogę francuską, lecz należał do flotylli angielskiej stacjonowanej, jakby na warcie, na wschodnim przylądku wyspy. Flotyllą angielską dowodził książę de La Tour-d’Auvergne, pochodzący z rodu de Bouillon, i na jego rozkaz korweta została od niej odkomenderowana dla celów naglących i specjalnych. Korweta ta, zarejestrowana w Trinity-House pod nazwą „The Claymore”, wyglądała na korwetę handlową, lecz w rzeczywistości była korwetą wojenną. Poruszała się ciężko i spokojnie, jak przystało statkowi kupieckiemu; nie należało jednak temu ufać. Budowniczym jej przyświecały dwa cele: przebiegłość i siła; miała wywodzić w pole, jeśli się da, stawać do walki, jeśli zajdzie potrzeba. Dla zadań, jakie ją czekały tej nocy, ładunek został zastąpiony trzydziestu karonadami ciężkiego kalibru. Czy to w przewidywaniu burzy, czy też raczej dla nadania okrętowi dobrodusznego wyglądu, te trzydzieści karonad solidnie zamocowano wewnątrz potrójnymi łańcuchami, a lufy ich oparto o zaszpuntowane pokrywy łukowe; z zewnątrz nic nie było widać; furty burtowe zostały zawarte; luki zamknięte, rzekłbyś, maska włożona na korwetę. Karonady spoczywały na lawetach o kołach z brązu ze szprychami; był to dawny model, zwany „modelem promienistym”. Korwety wojenne mają działa tylko na pokładzie; ta zaś, przeznaczona do zaskoczenia i zasadzki, była pozbawiona broni pokładowej, natomiast konstrukcja jej pozwalała, jak właśnie widzieliśmy, na umieszczenie całej baterii pod pokładem. „Claymore” miała budowę masywną i krępą, a mimo to szła dobrze, jej kadłub był najmocniejszy w całej flocie angielskiej, a w bitwie mogła niemal dorównywać fregacie, choć za bezan służył jej nieduży maszt ze zwykłym, skośnym żaglem. Jej ster o kształcie rzadko spotykanym i kunsztownym miał krzywą ramę, prawie jedyną w swoim rodzaju, która kosztowała pięćdziesiąt funtów sterlingów w warsztatach w Southampton. Załoga - sami Francuzi - składała się z oficerów-emigrantów i marynarzy-dezerterów. Byli to ludzie dobrani; wszyscy co do jednego dobrzy marynarze, dobrzy żołnierze i dobrzy rojaliści. Zagrzewał ich potrójny fanatyzm: okrętu, szpady i korony. Załogę uzupełniono pół batalionem morskiej piechoty, która w razie potrzeby mogła wysiąść na ląd. Kapitanem korwety „Claymore” był kawaler orderu Św. Ludwika, hrabia du Boisberthelot, jeden z najlepszych oficerów dawnej marynarki królewskiej; jego zastępcą kawaler de La Vieuville niegdyś dowódca kompanii gwardii francuskiej, w której Hoche sprawował funkcje sierżanta; a sternikiem najbystrzejszy szyper z Jersey, Filip Gacquoil. Można się było domyślić, że statek ten ma jakieś niezwykłe zadanie do spełnienia. Istotnie, wszedł nań ktoś, kto robił wrażenie człowieka idącego na spotkanie wydarzeń. Był to wysoki starzec, wyprostowany i krzepki, o surowej twarzy, którego wiek trudno by było określić, gdyż wydawał się jednocześnie starcem i młodzieńcem; był to jeden z tych ludzi, którzy mają dużo lat i dużo sił, białe włosy nad czołem i błyskawicę w spojrzeniu; siły człowieka czterdziestoletniego, autorytet osiemdziesięcioletniego. W chwili gdy wchodził na korwetę, rozchylił się jego marynarski płaszcz, pod którym można było zobaczyć szerokie szarawary, wysokie buty i kubrak z koźlej skóry, z wierzchu naszywany jedwabiem, pod spodem zaś najeżony sierścią, a więc kompletny ubiór bretońskiego chłopa. Owe dawne bretońskie kaftany służyły do podwójnego celu: na dni świąteczne i na dni powszednie; można je było dowolnie odwracać na stronę pokrytą sierścią i na stronę haftowaną; zwierzęca skóra w ciągu tygodnia, galowy strój w niedzielę. Wieśniaczy ubiór starca, jakby dla umyślnego nadania pozorów prawdziwości, był wytarty na łokciach i kolanach i robił wrażenie dawno noszonego, a marynarski płaszcz z grubego materiału przypominał łachman rybaka. Starzec miał na głowie okrągły kapelusz, jaki noszono w owych czasach, o wysokiej główce i szerokim rondzie; rondo to, opuszczone, nadawało kapeluszowi wygląd wieśniaczy, podniesione zaś z jednej strony przez pętlę z kokardą, nabierało charakteru wojskowego. Starzec nosił ten kapelusz opuszczony po wiejsku, bez pętli i kokardy. Lord Balcarras, gubernator wyspy, i książę de La Tour-d’Auvergne osobiście odprowadzili go i ulokowali na pokładzie. Tajny agent książąt, Gelambre, dawny gwardzista przyboczny hrabiego d Artois, sam czuwał nad urządzeniem jego kabiny, a choć był dobrym, szlachcicem, posunął swoją troskliwość i czołobitność aż do dźwigania za starcem jego walizy. Wracając na ląd, przy pożegnaniu, złożył mu głęboki ukłon; lord Balcarras powiedział: „Powodzenia, generale”, a książę de La Tour-d’Auvergne: „Do widzenia, kuzynie.” „Wieśniak” - takim to mianem członkowie załogi określili od razu swego pasażera w czasie krótkich dialogów, jakie prowadzą między sobą ludzie morza; ale nie wiedząc nie więcej, domyślali się, że ten „Wieśniak” jest takim samym wieśniakiem jak korweta wojenna korwetą handlową. Wiatr był słaby. „Claymore” opuściła Bonnenuit, minęła Boulay-Bay i przez jakiś czas lawirowała w zasięgu ludzkich oczu; potem zaczęła maleć w zapadającym mroku nocy, aż znikła. W godzinę później Gelambre, wróciwszy do siebie do Saint-Helier, wysłał przez umyślnego z Southampton do sztabu księcia Yorku dla hrabiego d’Artois następujące cztery linijki: Wasza Wysokość, odjazd nastąpił. Zwycięstwo pewne. W ciągu tygodnia całe wybrzeże, od Granville do Saint-Malo, stanie w ogniu. Na cztery dni przedtem deputowany Prieur de la Marne, przydzielony do armii działającej na wybrzeżu koło Cherbourga, a chwilowo stacjonujący w Granville, dostał przez tajnego wysłannika taką oto wiadomość, pisaną tą samą ręką co powyższa depesza: Obywatelu deputowany, 1 czerwca w godzinie przypływu wojenna korweta „Claymore” z zamaskowanymi działami odpłynie, aby wysadzić na brzegach Francji człowieka, którego rysopis podaję: wysoki, stary, siwe włosy, ubiór wieśniaka, ręce arystokraty. Jutro prześlę więcej szczegółów. Człowiek ten wysiądzie na ląd 2 czerwca rano. Uprzedźcie flotę krążowników, ujmijcie korwetę, każcie zgilotynować tego człowieka. II. Mrok wokół statku i wokół pasażera Korweta, zamiast żeglować na południe w stronę Św. Katarzyny, skierowała się na północ, potem skręciła na zachód i śmiało wpłynęła w odnogę morską zwaną Szlakiem Popłochu pomiędzy Serk i Jersey. Me było wówczas latarni morskiej w żadnym punkcie tych dwóch wybrzeży. Słońce zaszło już, zupełnie; zapadła ciemna noc, ciemniejsza, niż zazwyczaj bywają letnie noce; była to noc księżycowa, ale wielkie chmury, właściwe raczej okresowi porównania dnia z nocą niż letniego przesilenia, przesłaniały niebo i wszelkie pozory wskazywały na to, że księżyc ukaże się dopiero przy zetknięciu z linią horyzontu, w chwili gdy będzie zachodził. Kilka chmur zwieszało się aż nad powierzchnią morza i zasnuwało je mgłą. Owe ciemności stanowiły okoliczność sprzyjającą. Sternik Galcquoil zamierzał pozostawić Jensey na lewo, a Guemesey na prawo i przemknąwszy się śmiało pomiędzy skałami Hanois i rafą Douvres dopłynąć do którejkolwiek zatoczki wybrzeża Saint-Malo; była to droga dłuższa niż, przez Minquiers, lecz pewniejsza, gdyż flota francuska miała na ogół rozkaz pilnowania przede wszystkim brzegów pomiędzy Saint-Helier i Granville. Przy pomyślnym wietrze i gdyby nie nastąpiło nic niespodziewanego, Gacquoil miał nadzieję, podniósłszy wszystkie żagle, dopłynąć do brzegów Francji o świcie. Wszystko odbywało się pomyślnie, korweta minęła właśnie Wielki Nos; około dziewiątej pogoda zaczęła się dąsać, jak mówią marynarze, zerwał się wiatr, wzburzyło się morze, ale był to wiatr pomyślny, fale zaś silne, lecz niegwałtowne. Jednakże chwilami, przy pewnych uderzeniach fal, woda zalewała pokład na dziobie korwety. „Wieśniak”, którego lord Balcarras tytułował generałem i do którego książę de La Tour d’Auvergne mówił: „kuzynie”, czuł się znakomicie na morzu i ze spokojną powagą przechadzał się po pokładzie korwety. Zdawał się nie dostrzegać silnego kołysania się statku. Od czasu do czasu wyciągał z kieszeni kaftana tabliczkę czekolady, ułamywał kawałek i gryzł, gdyż mimo siwych włosów zachował wszystkie zęby. Z nikim nie rozmawiał, czasami tylko zwracał się krótko, ściszonym głosem do kapitana, który słuchał go z szacunkiem i zdawał się traktować tego pasażera, jakby to nie on sam był dowódcą statku, lecz tamten. „Claymore”, zręcznie sterowana, przeszła niezauważona we mgle wzdłuż północnego, skalistego wybrzeża Jersey, ocierając się niemal o brzeg ze względu na groźną rafę Pierres-de- Leeq, która znajduje się pośrodku cieśniny między Jersey a Serk. Gacquoil stał przy sterze, sygnalizując kolejno Greve-de-Leeq, Wielki Nos, Piemont, prowadząc korwetę wśród tych łańcuchów skał podwodnych trochę po omacku, ale pewnie, jak człowiek, który jest u siebie i zna twory oceanu. Na dziobie korwety nie zapalono świateł z obawy przed zdradzeniem jej obecności na tych pilnowanych wodach. Mgła była rzeczą pomyślną. Statek osiągnął Grande-Etape; mgła stała się tak gęsta, że z trudem można było rozróżnić wysoką sylwetkę Pinacle’u. Usłyszano godzinę dziesiątą bijącą na dzwonnicy w Saint-Quen, był to znak, że wiatr wieje ciągle z tyłu. Wszystko odbywało się pomyślnie; morze burzyło się coraz bardziej z powodu bliskości Corbiere. Nieco po dziesiątej hrabia du Boisbertheloł i kawaler de La Vieuville odprowadzili człowieka w wieśniaczym ubiorze do jego kabiny, która była kabiną samego kapitana. Wówczas starzec rzekł do nich ściszonym głosem: - Jak panom wiadomo, tajemnica jest rzeczą ważną. Musicie milczeć do chwili wybuchu. Tylko wy znacie tu moje nazwisko. - Zabierzemy je ze sobą do grobu - rzekł Boisberthelot. - Jeśli chodzi o mnie - powiedział starzec - to nie wyjawię go nawet w obliczu śmierci. I wszedł do swojej kabiny. III. Szlachta i gmin Dowódca wraz z pierwszym oficerem weszli z powrotem na pokład i zaczęli spacerować obok siebie, rozmawiając. Mówili niewątpliwie o swoim pasażerze; a oto jak mniej więcej wyglądał ich dialog, który wiatr rozpraszał w ciemnościach. Boisberthelot mruknął półgłosem do ucha La Vieuville a: - Zobaczymy, czy to będzie wódz. La Vieuville odparł: - Na razie to jest książę. - Prawie. - Szlachcic we Francji, ale książę w Bretanii. - Jak La Tremoille owie i Rohanowie. - Z którymi jest skoligacony. Boisberthelot podjął: - We Francji, i do tego w królewskich karocach, ma on tytuł markiza, tak jak ja hrabiego, a pan kawalera. - Karoce są daleko! - zawołał La Vieuville. - My siedzimy na wywrotnym wózku. Nastąpiło milczenie. Przerwał je Boisfeerthelot: - W braku księcia francuskiego, bierze się bretońskiego. - Na bezrybiu... Nie, w braku orła bierze się kruka. - Wolałbym sępa - rzekł Boisberthelot. A La Vieuville dorzucił: - Pewnie! Dziób i szpony. - Zobaczymy. - Tak - podjął La Vieuville. - Czas już, żeby zjawił się wódz. Jestem zdania Tinteniaca: „Wodza i prochu!” Panie kapitanie, znam chyba wszystkich możliwych i niemożliwych wodzów; wodzów wczorajszych, dzisiejszych i wodzów jutra; żaden nie ma tej wojennej głowy, jakiej nam trzeba. W tej diabelskiej Wandei potrzeba generała, który by był jednocześnie prokuratorem; trzeba nękać wroga, walczyć o wiatrak, o krzak, o rów, o kamyk, robić mu na złość, korzystać ze wszystkiego, czuwać nad wszystkim, niemało rżnąć, srogo karać - dla przykładu; nie znać snu ni litości. Obecnie w tej chłopskiej armii są bohaterowie, ale nie ma dowódców. D’Elbee jest do niczego, Lescure jest chory, a Bonchaimp ułaskawia; dobry jest - to głupio. La Rochejaquelein jest świetnym podporucznikiem; Silz jest oficerem dobrym w otwartym polu, niezdolnym do wojny podchodowej; Cathelineau jest naiwnym woźnicą; Stofflet chytrym łowczym, Berard jest do niczego niezdatny, Boulain-Villiers śmieszny, Charrette okropny. Już nie mówię o tym balwierzu Gaslon. Bo do stu piorunów! Po co walczyć z rewolucją i jaka różnica jest między republikanami a nami, jeśli oddajemy szlachtę pod dowództwo perukarzy? - Bo ta psia rewolucja nas samych także zaraża. - To wrzód na ciele Francji! - Wrzód stanu trzeciego - odrzekł Boisberthelot. - Jedna Anglia może nas z tego wyciągnąć. - I wyciągnie nas, niech się pan nie boi, kapitanie. - Na razie to wszystko jest wstrętne. - Pewnie, wszędzie tylko chamstwo; monarchia, której naczelnym wodzem jest Stofflet, łowczy pana de Maulevrier, niczego nie może pozazdrościć republice, w której ministrem jest Pachę, syn odźwiernego księcia de Castries. Cóż to za spotkanie, ta wojna w Wandei: z jednej strony piwowar Santerre, z drugiej cyrulik Gaston. - Kochany La Vieuville, dosyć cenię jednak tego Gastona. Wcale nieźle sobie poczynał dowodząc w Guemenee. Zgrabnie wystrzelał trzystu błękitnych, kazawszy im przedtem samym sobie wykopać dół. - I owszem! Ale ja bym to zrobił równie dobrze jak on. - Pewnie, u diaska! I ja także. - Wielkie czyny wojenne - podjął La Vieuville - wymagają szlachectwa od tych, którzy ich dokonują. To są sprawy rycerzy, a nie cyrulików. - Jednakże - odparł Boisberthelot - zdarzają się w trzecim stanie ludzie godni szacunku. No, na przykład ten zegarmistrz Joly. Był sierżantem w pułku flandryjskim, teraz został dowódcą w Wandei, dowodzi jakąś bandą na wybrzeżu; ma syna, który jest republikaninem, i podczas gdy ojciec służy u białych, syn służy u błękitnych. Spotkanie. Bitwa. Ojciec bierze syna do niewoli i strzela mu w łeb. - To mi się podoba - rzekł La Vieuville. - Brutus-rojalista - dorzucił Boisberthelot. - Niemniej jednak to jest nie do zniesienia, żeby nami dowodził jakiś Coquereayu, Jean-Jean, Moulins, Focart, Bouju czy Chouppes! - Panie kawalerze, tamci na pewno niemniej się zżymają. U nas jest pełno mieszczuchów; u nich pełno szlachty. Myśli pan, że sankiuloci radzi słuchają rozkazów hrabiego de Canclaux, wicehrabiego de Miranda, wicehrabiego de Beauharnais, hrabiego de Valence, markiza de Custine i księcia de Biron? - Cóż za bigos! - I księcia de Chartres! - Syna Filipa Egalite. A ten kiedy zostanie królem? - Nigdy. - On pnie się do tronu. Pomagają mu w tym jego zbrodnie. - A przeszkadzają wady - rzekł Boisberthelot. Znów zapadło milczenie; po chwili Boisberthelot ciągnął dalej: - Chciał się jednak pojednać. Przyszedł do króla. Byłem wtedy w Wersalu, gdy mu napluto na plecy. - Ze szczytu głównych schodów? - Tak. - Dobrze zrobiono. - Nazywamy go Burbonem Plugawym. - Jest łysy, ma krosty, jest królobójcą, chyba wystarczy! La Vieuville dodał: - Byłem z nim w Ouessant. - Na „Saint-Esprit”? - Tak. - Gdyby posłuchał sygnałów, które mu dawał admirał d’Orvilliers, i trzymał się wiatru, nie byłby przepuścił Anglików. - Oczywiście. - Czy to prawda, że schował się pod pokład? - Nie. Ale w każdym razie należy to rozgłaszać. W tym miejscu La Vieuville wybuchnął śmiechem. Boisberthelot podjął znowu: - Nie brak głupców. Na przykład ten Boulainvilliers, o którym pan wspomniał, panie La Vieuville, znałem go, widziałem go przy robocie. Z początku chłopi byli uzbrojeni w piki; czyż nie uwziął się, żeby z nich zrobić pikinierów! Chciał ich nauczyć musztry: pika naprzód i pika u nogi. Marzył o zrobieniu z tych dzikusów żołnierzy liniowych. Myślał, że nauczy ich zaokrąglać czworobok i formować bataliony w szyku obronnym. Mówił do nich starym wojskowym językiem; zamiast mówić: „dowódca drużyny”, mówił: „głowa eskadry”, co było mianem kaprali za Ludwika XIV. Upierał się, żeby utworzyć pułk ze wszystkich tych kłusowników; miał regularne kompanie, a sierżanci co wieczór ustawiali się w koło, by otrzymać hasło i odzew od sierżanta pułkowego, który podawał je szeptem sierżantowi kompanijnemu, ten powtarzał je sąsiadowi, ów zaś przekazywał je stojącemu najbliżej i tak dalej z ucha do ucha, aż do ostatniego. Zdegradował oficera, który nie zerwał się z odkrytą głową otrzymując hasło z ust sierżanta. Sam pan rozumie, co z tego wyszło. Ten zakuty łeb nie rozumiał, że do chłopów trzeba podchodzić po chłopsku i że z leśnych ludzi nie zrobi się regularnego żołnierza. Tak, znałem tego Boulainvilliersa. Przeszli parę kroków w zamyśleniu. Potem rozmowa potoczyła się dalej. - Ale czy potwierdza się, że Datmpierre został zabity? - Tak, panie kapitanie. - Pod Conde. - W obozie w Pamars. Kulą armatnią. Boisberthelot westchnął. - Hrabia de Dampierre. Jeszcze jeden z naszych, który był po ich stronie! - Szczęśliwej drogi - rzekł La Vieuville. - A księżne? Gdzie one są? - W Trieście. - Ciągle? - Ciągle. Tu La Vieuville zawołał: - Ach, ta republika! Ileż spustoszenia dla takiego głupstwa! Pomyśleć, że ta rewolucja wybuchła z powodu głupich paru milionów deficytu! - Należy się wystrzegać błahych powodów - rzekł Boisberthelot. - Źle się dzieje - powiedział La Vieuville. - Tak, La Rouerie nie żyje. Du Dresnay jest kpem. Cóż za smutni przywódcy z tych wszystkich biskupów, ten Coucy, biskup z La Rochelle, ten Beaupoil SaintAulaire, biskup z Poitiers, ten Mercy, biskup z Lucon, kochanek pani de l’Eschasserie!... - Która nazywa się Servanteau, panie kapitanie. L’Eschasserie to nazwa majątku. - I ten fałszywy biskup d’Agra, który jest proboszczem, już nie wiem skąd! - Z Dol. Nazywa się Guillot de Folleville. Zresztą ten jest dzielny i bije się. - Księża, kiedy trzeba żołnierzy! Biskupi, którzy nie są biskupami! Generałowie, którzy nie są generałami! La Vieuville przerwał Boisberthelotowi: - Panie kapitanie, czy ma pan „Monitora” w swej kajucie? - Mam. - Co teraz grają w Paryżu? - Adelę i Pawła, a także Jaskinię. - Chciałbym to zobaczyć. - Jeszcze pan zobaczy. Będziemy w Paryżu za miesiąc. Boisberthelot zastanawiał się przez chwilę i dodał: - Najdalej. Pan Windhatm powiedział tak milordowi Hood. - Ależ w takim razie, kapitanie, nie jest znowu tak źle? - Wszystko byłoby dobrze, u diaska, gdyby wojna w Bretanii była dobrze poprowadzona. La Vieuville pokiwał głową. - Kapitanie - podjął znowu - czy wysadzimy na ląd piechotę morską? - Tak, jeśli brzeg będzie wolny; nie, o ile jest obsadzony przez wrogów. Czasem wojna musi wyważać bramy; czasem musi się przez nie prześliznąć. Wojna domowa powinna mieć zawsze w zanadrzu wytrych. Zrobi się, co będzie można. Najważniejsze to wódz. I Boisberthelot dodał w zamyśleniu: - La Vieuville, co by pan myślał o kawalerze de Dieuzie? - O młodym? - Tak. - Na dowództwo? - Tak. - Że to jeszcze jeden oficer dobry do walki w otwartym polu i do regularnej bitwy. W zaroślach umie poruszać się tylko chłop. - W takim razie musi pan poprzestać na generale Stofflet i generale Cathelineau. La Vieuville zamyślił się na chwilę i rzekł: - Potrzebny jest książę, książę Francji, książę krwi. Prawdziwy książę. - Po co? Kto mówi: „książę”... - Mówi: „tchórz”. Wiem, kapitanie. Ale to chodzi o efekt dla wybałuszanych oczu głupców. - Panie kawalerze, książęta nie chcą przybywać. - Obejdzie się bez nich. Boisberthelot zrobił odruchowy gest, polegający na przyciśnięciu dłoni do czoła, jakby dla wydobycia jakiejś myśli. Powiedział: - Ostatecznie, wypróbujmy tego generała, którego wieziemy. - To wielki pan. - Myśli pan, że da sobie radę? - Byleby był dobry - rzekł La Vieuville. - To znaczy okrutny - rzekł Boisberthelot. Hrabia i szlachcic spojrzeli na siebie. - Trafił pan w sedno, panie Boisberthelot. Okrutny. Tak, tam tego potrzeba. To jest wojna, która nie zna litości. Nadeszła godzina dla ludzi krwiożerczych. Królobójcy ścięli Ludwika XVI, my poćwiartujemy królobójców. Tak, generałem, jakiego trzeba, jest generał Nieubłagany. W Anjou i górnymi Poitou dowódcy odgrywają wspaniałomyślnych, pławią się w szlachetności i wszystko się rozłazi w Le Marais i w okolicach Retz dowódcy są okrutni i wszystko idzie jak z płatka. Charette nie daje się Parreinowi dzięki swemu okrucieństwu. Hiena przeciw hienie. Boisberthelot nie zdążył odpowiedzieć swemu przedmówcy; La Vieuville urwał w pół słowa, gdyż rozległ się rozpaczliwy krzyk, a jednocześnie jakiś hałas, który nie przypominał żadnego ze znanych hałasów. Ów krzyk i hałas wydobywały się z wnętrza okrętu. Kapitan i porucznik rzucili się w stronę międzypokładu, lecz nie mogli tam wejść. Wszyscy kanonierzy uciekali stamtąd w popłochu. Wydarzyła się rzecz straszna. IV. Tormentum belli Odczepiła się dwudziestofuntowa karonada. Jest to jeden z najgroźniejszych chyba wypadków na morzu. Nic straszniejszego nie może się zdarzyć na pełnym morzu okrętowi wojennemu. Działo, które zrywa się z uwięzi, staje się nagle jakąś nadnaturalną bestią. Machina przeobraża się w smoka. Owa bryła jeździ - na kołach z szybkością kuli bilardowej, przechyla się przy kołysaniu bocznym okrętu, prześlizguje się przy kołysaniu podłużnym, przesuwa się tam i na powrót, zatrzymuje się jakby medytując, znów rusza, przemierza okręt, jak strzała, z jednego końca na drugi, kręci się jak fryga, wymyka się, ucieka, staje dęba, uderza, łamie, zabija, niszczy. Jest taranem, który wali o ścianę według własnej fantazji. Dodajmy jeszcze: żelaznym taranem, który wali w drewnianą ścianę. Jest to wyzwolenie materii; rzekłbyś, odwet wieczystej niewolnicy; wydaje się, że złośliwość tego, co nazywamy przedmiotami martwymi, wydobywa się i nagle wybucha; jak gdyby materia straciła cierpliwość i brała ponury odwet; nic bardziej nieubłaganego niż gniew tego, co martwe. Rozszalała bryła skacze jak pantera, ma wagę słonia, zwinność myszy, zawziętość topora, nieobliczalna jak wzburzone morze, przemyka się zygzakami błyskawicy, jest głucha jak grób. Waży dziesięć tysięcy funtów, a odbija się jak dziecinna piłeczka. To wirowanie przechodzi nagle w zwroty pod kątem prostym. Co wówczas robić? Jak to okiełznać? Burza się kończy, cyklon przemija, wiatr opada, złamany maszt można zastąpić, dziurę, którą wpada woda, można zatkać, pożar ugasić - ale co czynić z tą olbrzymią brunatną masą brązu? W jaki sposób się do niej zabrać? Można poskromić doga, zadziwić byka, zafascynować węża boa, przestraszyć tygrysa, ugłaskać lwa; na potwora, jakim jest zerwana armata, nie ma sposobu. Nie można go zabić, bo jest martwy. A jednocześnie żyje. Żyje złowrogim życiem, nadanym mu przez nieskończoność. Ma pod sobą podłogę, która go kołysze. Jest poruszany przez statek, który jest poruszany przez morze, które jest poruszane przez wiatr. Potwór siejący zniszczenie jest zabawką. Mają go w swej mocy: statek, fale, podmuchy - stąd jego straszliwa żywotność. Co uczynić tym zazębiającym się siłom? Jak skrępować ten potworny mechanizm zagłady? Jak przewidzieć poruszenia, zmiany kierunku, zahamowania, ciosy? Każde z jego uderzeń o ścianę może przedziurawić statek. Jak odgadnąć przerażające zwroty? Ma się do czynienia z pociskiem, który zmienia zamiary, robi wrażenie działającego z rozmysłem i co chwila zmienia kierunek. Jak zatrzymać to, przed czym należy uchodzić? Okropne działo miota się, posuwa, cofa, uderza w prawo, uderza w lewo, ucieka, przelatuje, postępuje wbrew oczekiwaniu, łamie przeszkody, miażdży ludzi jak muchy. Cała groza sytuacji polega na ruchomości podłogi. Jak walczyć z równią pochyłą, która ma kaprysy? Okręt więzi w swoim brzuchu, żeby się tak wyrazić, piorun szukający drogi do wolności; jakby grom przewalający się w czasie trzęsienia ziemi. W jednej chwili cała załoga stanęła na nogach. Winę ponosił obsługujący działo kanonier, który zaniedbał przykręcenia mutry od przytrzymującego je łańcucha i źle utwierdził cztery koła karonady; łożysko i laweta miały luz, obie części się rozprzęgły, aż wreszcie zerwały się wiązania. Pękł czop łączący, tak że karonada przestała być pewnie umocowana na podstawie. Stały opornik, który nie pozwala na cofnięcie się działa, nie był jeszcze wówczas w użyciu. Wielka fala uderzyła w furtę burtową, źle przytwierdzona karonada cofnęła się i zerwała łańcuch, po czym zaczęła swój straszliwy taniec pod pokładem. Chcąc uzmysłowić sobie tę dziwną ślizgawkę, wyobraźmy sobie kroplę wody ściekającą po szybie. W chwili pęknięcia wiązadeł kanonierzy znajdowali się przy baterii. Jedni grupkami, inni rozproszeni, zajęci byli czynnościami przygotowawczymi, jak zwykle marynarze w przewidywaniu walki. Karonada podrzucona przez kołyszący się statek zrobiła wyłom w tym zbiorowisku ludzkim, zmiażdżyła czterech żołnierzy za pierwszym zamachem, potem, przy następnym ruchu okrętu, cofnęła się, odbiła i rozpłatała na dwoje piątego nieszczęśnika, po czym uderzyła w inne działo stojące przy lewej burcie i zdemolowała je. Stąd ów krzyk rozpaczy, który usłyszano na pokładzie. Cała załoga rzuciła się ku trapowi. Wokół baterii zrobiło się pusto w mgnieniu oka. Olbrzymia bryła została sama na placu. Pozostawiona samej sobie. Była panią siebie i panią okrętu. Mogła z nim robić, co chciała. Wszyscy członkowie załogi, przyzwyczajeni śmiać się w czasie bitwy, drżeli. Nie podobna opisać ich przerażenia. Kapitan Boisberthelot i porucznik La Vieuville, dwaj nieustraszeni ludzie, zatrzymali się na górze u wylotu schodów i w milczeniu, pobladli i pełni wahania, spoglądali na międzypokład. Ktoś odsunął ich łokciem i zeszedł na dół. Był to ich pasażer, „Wieśniak”, człowiek, o którym przed chwilą rozmawiali. Gdy znalazł się na samym dole trapu, zatrzymał się. V. Vis et vir Działo jeździło tam i na powrót po międzypokładzie. Rzekłbyś, żywy wóz Apokalipsy. Żeglarska latarnia, kołysząc się pod belkowanym pułapem baterii, dopełniała obrazu zawrotnym tańcem światła i cienia. Kształty karonady zacierały się w gwałtownym pędzie i czarna sylweta to ukazywała się w świetle, to znów majaczyła w ciemnościach białawym odblaskiem. Wykonywała swoje katowskie dzieło unicestwienia statku. Strzaskała już: cztery inne karonady i zrobiła w ścianie dwie szczerby, szczęściem powyżej linii zanurzenia, lecz w razie burzy woda mogłaby przez nie się wdzierać. Z wściekłością waliła w żebrowanie statku, solidne wręgi stawiały opór, gdyż wygięte drzewo jest szczególnie mocne; lecz słychać było, jak trzeszczą pod ciosami tej maczugi niezwykłych rozmiarów, która dwoiła się i troiła niesamowicie, uderzając ze wszystkich stron jednocześnie. Ziarnko ołowiu potrząsane w butelce nie odbija się z takim szaleństwem i gwałtownością. Cztery koła przejeżdżały tam i z powrotem po ciałach zabitych, przecinały je, ćwiartowały, rozszarpując pięć trupów na dwadzieścia części tarzających się po całej baterii; martwe głowy zdawały się krzyczeć; strugi krwi wiły się po podłodze, zmieniając kierunek zależnie od kołysania okrętu. Oszalowanie podziurawione w wielu miejscach zaczynało się rozpadać. Potworny łoskot napełniał cały okręt. Kapitan od razu odzyskał zimną krew i na jego rozkaz przez kwadratowy otwór wrzucono do ładowni wszystko, co mogło osłabić i zahamować pęd rozszalałej karonady: materace, hamaki, zapasowe żagle, zwoje lin, worki podróżne załogi i paki fałszywych asygnat, których korweta wiozła cały ładunek - ta angielska nikczemność została uznana za normalną taktykę wojny. Cóż jednak znaczyły te łachmany wobec tego, że nikt nie śmiał zejść, aby należycie je rozmieścić? W ciągu paru minut zamieniły się w szarpie. Fala była dostatecznie duża, aby mogła nastąpić zupełna katastrofa. Burza była pożądana; przewróciłaby może karonadę, a skoro wszystkie cztery koła znalazłyby się w powietrzu, sytuację dałoby się może opanować. Tymczasem spustoszenie szerzyło się dalej. Pojawiły się zadziory, a nawet pęknięcia na masztach, które, osadzone w belkach stępki, przechodzą poprzez wszystkie piętra statku, tworząc wielkie, okrągłe kolumny. Pod konwulsyjnymi uderzeniami działa popękał fokmaszt, a nawet główny maszt został naruszony. Bateria się rozpadła. Dziesięć dział na trzydzieści nie nadawało się już do walki; przybywało szpar w odylowaniu i korweta zaczynała nabierać wody. Stary pasażer, który zeszedł do międzypokładu i stanął u stóp trapu, zdawał się być kamiennym posągiem. Surowym okiem spoglądał na dzieło zniszczenia. Nie ruszał się. Postąpienie choćby jednym krokiem w obrębie baterii wydawało się niemożliwe. Każdy ruch spuszczonej z łańcucha karonady wykuwał zgubę okrętu. Jeszcze chwila, a statek nie uniknie katastrofy. Należało zginąć lub położyć kres dokonywającemu się spustoszeniu - na coś się zdecydować, ale na co? Cóż za przeciwnik z tej karonady! Trzeba było zatrzymać siejącą postrach furiatkę. Trzeba było uchwycić błyskawicę. Trzeba było zmiażdżyć grom. Boisberthelot spytał La Vieuville a: - Czy wierzy pan w Boga, kawalerze? La Vieuville odparł: - Tak. Nie. Czasami. - W czasie burzy? - Tak. I w takich chwilach jak ta. - Istotnie, tylko Bóg może nas z tego wyratować - rzekł Boisberthelot. Wszyscy milczeli, pozwalając karonadzie miotać się z przeraźliwym łoskotem. Fala uderzająca z zewnątrz o burtę odpowiadała ciosami na ciosy karonady. Rzekłbyś, dwa młoty bijące na przemian. Nagle na tej niedostępnej arenie, na której miotała się zerwana z uwięzi armata, ukazał się człowiek z żelazną sztabą w ręku. Był to sprawca katastrofy, obsługujący to właśnie działo, winny niedopatrzenia, człowiek będący przyczyną wypadku, kanonier. Chciał naprawić zło, jakie spowodował. Jedną ręką uchwycił drąg do kierowania działem, drugą ciągło z pętlą i wskoczył przez otwór do ładowni. Wówczas rozpoczęła się scena pełna grozy - widowisko na miarę Tytanów; walka karonady z kanonierem; walka materii z inteligencją, pojedynek przedmiotu z człowiekiem. Człowiek stanął w narożniku i tam z drągiem i liną w ręku, oparty o wręg, mocno rozparty na nogach, które wydawały się dwoma kolumnami ze stali, trupio blady, spokojny, tragiczny, jakby wrośnięty korzeniami w podłogę - czekał. Czekał, aż działo przeleci obok niego. Kanonier znał swoją karonadę i zdawało mu się, że ona także powinna go znać. Od dawna z nią współżył. Ileż razy pakował jej rękę w gardziel. Był to jego oswojony potwór, zaczął więc doń przemawiać jak do swojego psa. „Chodź tu” - mówił. Być może kochał ją. Zdawało się, że pragnie, aby karonada zbliżyła się do niego. Ale zbliżenie równało się zderzeniu. Wówczas byłoby po nim. Jak uniknąć zmiażdżenia? Oto pytanie. Wszyscy patrzyli ze zgrozą. Niczyja pierś nie wznosiła się spokojnym oddechem, z wyjątkiem może starca, który sam jeden z dwoma zapaśnikami znajdował się w międzypokładzie; złowrogi świadek. Sam mógł zostać zmiażdżony przez działo. Jednakże stał nieruchomo. Pod ich stopami ślepa fala kierowała walką. W chwili gdy godząc się na przerażające zbliżenie kanonier sprowokował karonadę, przypadkowe zakołysanie morza sprawiło, że działo zatrzymało się przez chwilę w miejscu, jakby zdumione. - Chodźże! - nawoływał kanonier. Mogło się zdawać, że działo go słucha. Nagle rzuciło się na niego. Człowiek uniknął ciosu. Rozgorzała bitwa. Bitwa, o jakiej nikt nie słyszał. To co kruche, wzięło się za bary z tym, co na wszystko odporne. Pogromca z ciała i kości zaatakował bestie ze spiżu. Z jednej strony siła, z drugiej duch. Wszystko to rozgrywało się w półmroku. Jak mglista wizja spełniającego się cudu. Dziwna rzecz - wydawało się, że działo także ma duszę, lecz duszę uczynioną z nienawiści i wściekłości. Ślepa machina zdawała się posiadać oczy. Potwór zdawał się śledzić człowieka. Owa bryła, tak przynajmniej można by sądzić, pełna była chytrości. Ona także wyczekiwała właściwej chwili. Był to jakby jakiś gigantyczny owad z żelaza, mający albo zdający się mieć wolę demona. Chwilami ta kolosalna szarańcza uderzała o niski pułap baterii, po czym opadała na swoje cztery koła, jak tygrys na cztery łapy, i znowu goniła za człowiekiem. On zaś, gibki, zwinny, zręczny, wywijał się jak żmija tym piorunującym poruszeniom. Unikał spotkań, lecz ciosy, przed którymi udawało mu się umknąć, spadały na statek, siejąc coraz większe zniszczenie. Kawałek zerwanego łańcucha pozostał przyczepiony do karonady. Ów łańcuch wkręcił się, nie wiedzieć jak, w śrubę odtylcową. Jeden koniec łańcucha był przymocowany do lawety. Drugi, wolny, tańczył szaleńczo dokoła armaty nadając jeszcze większej grozy jej podskokom. Śruba trzymała go jak zaciśnięta pięść i łańcuch swoimi uderzeniami dopomagał ciosom taranu, tworząc wokół działa straszliwy wir - bicz z żelaza, w dłoni ze spiżu. Ów łańcuch utrudniał walkę. A jednak człowiek walczył. Nawet chwilami sam atakował karonadę; czołgał się wzdłuż ścian z drągiem i liną w ręku; działo zdawało się rozumieć i jakby przeczuwając zasadzkę, uciekało. Przerażający człowiek rzucał się w pogoń. Takie rzeczy nie mogą trwać długo. Wydawało się, że karonada nagle powiedziała: - „Dosyć! Trzeba z tym skończyć!”, i zatrzymała się. Wszyscy wyczuli, że zbliża się rozwiązanie. Karonada, która się zatrzymała, zdawała się działać lub działała, gdyż była dla nich istotą żywą, z okrutną premedytacją. Nagle rzuciła się na kanoniera. Kanonier uskoczył w bok, pozwolił, by go minęła, i zawołał ze śmiechem: - Jeszcze raz! Karonada, jak wściekła, strzaskała działo przy lewej burcie; potem wypuszczona na nowo przez niewidzialną procę rzuciła się na człowieka, któremu udało się umknąć. Trzy działa rozbiły się pod jej naporem; wówczas jak ślepa, nie wiedząc już, co robi, odwróciła się tyłem do człowieka, przetoczyła się przez całą długość ładowni, pogruchotała dziobnicę i wyszczerbiła ścianę na dziobie. Kanonier schronił się u stóp schodów, o parę kroków od obserwującego walkę starca. Trzymał swój drąg nieruchomo. Karonada jakby to spostrzegła i, nie zadając sobie trudu odwrócenia się, cofnęła się na człowieka z szybkością spadającej siekiery. Człowiek przyparty do ściany był zgubiony. Cała załoga wydała okrzyk. Lecz stary pasażer, aż dotąd stojący nieruchomo, rzucił się ruchem jeszcze szybszym od poruszeń potwora. Chwycił pakę fałszywych asygnat i ryzykując, że zostanie zmiażdżony, cisnął ją między koła armaty. Ów decydujący i niebezpieczny ruch nie mógłby być celniejszy i dokładniej wymierzony przez człowieka obznajmionego ze wszystkimi ćwiczeniami opisanymi w książce Durosela Manewrowanie działem okrętowym. Paka podziałała jak tampon. Kamyk może zahamować cały blok, gałąź drzewa może odwrócić lawinę. Karonada potknęła się. Kanonier ze swej strony, chwytając w lot tę niebezpieczną sposobność, wetknął drąg pomiędzy szprychy jednego z tylnych kół. Karonada się zatrzymała. Przechyliła się. Człowiek jednym ruchem lewara spojonego z drągiem zakołysał nią. Ciężka bryła zwaliła się z łoskotem spadającego dzwonu, człowiek zaś, ociekając potem, doskoczył do niej czym prędzej i zarzucił powalonemu potworowi pętlę liny na szyję z brązu. To był koniec. Człowiek zwyciężył. Mrówka wzięła górę nad mastodontem; pigmej uwięził piorun. Żołnierze i marynarze bili brawo. Cała załoga pośpieszyła z linami i łańcuchami i w jednej chwili karonada została przytwierdzona. Kanonier zasalutował pasażerowi: - Pan uratował mi życie - rzekł. Starzec powrócił do swej niewzruszonej postawy i nic nie odpowiedział. VI. Dwie szale wagi Człowiek zwyciężył, lecz można powiedzieć, że działo również odniosło zwycięstwo. Korweta uniknęła natychmiastowego zatopienia, ale bynajmniej nie była uratowana. Zniszczenia statku wydawały się nie do naprawienia. W odylowaniu zrobiło się pięć wyłomów, z tego jeden bardzo duży na dziobie; dwadzieścia karonad na trzydzieści leżało pogruchotanych w swoich obramowaniach. Okiełznana i wzięta z powrotem na łańcuch karonada także nie nadawała się do użytku, miała wyłamaną śrubę odtylcową, a tym samym uniemożliwione było celowanie. Bateria liczyła tylko dziewięć dział. Woda wdzierała się do ładowni. Trzeba było natychmiast zająć się awariami i wprawić w ruch pompy. Międzypokład, teraz, gdy można mu się było przyjrzeć, przedstawiał przerażający widok. Wnętrze klatki oszalałego słonia nie mogłoby być bardziej zrujnowane. Jakkolwiek ukrywanie się przed okiem ludzkim było dla korwety koniecznością, koniecznością jeszcze bardziej palącą stało się przystąpienie do natychmiastowej akcji ratunkowej. Należało oświetlić pokład kilkoma latarniami umieszczonymi tu i ówdzie na dylach pokładowych. Tymczasem przez cały czas trwania tej tragicznej zabawy, gdy uwaga załogi była pochłonięta wyłącznie kwestią życia i śmierci, nikt nie wiedział, co się dzieje poza korwetą. Mgła zgęstniała; pogoda się zmieniła; wiatr pokierował statkiem, jak chciał; „Claymore” zboczyła z drogi, znalazła się na odsłoniętych wodach pomiędzy Jersey a Guernesey, bardziej na południe, niż powinna była być, mając naokół wzburzone morze. Wielkie fale całowały otwarte rany korwety; złowrogie to pocałunki. Kołysanie morza stało się groźne. Wietrzyk zmienił się w silny wiatr północno-zachodni. Zanosiło się na zawieruchę, a może na burzę. Nie można było objąć wzrokiem nawet czterech grzbietów najbliższych fal. Podczas gdy członkowie załogi naprawiali w pośpiechu i pobieżnie szkody poczynione w międzypokładzie, zatykali dziury, którymi przedostawała się woda, i ustawiali na miejsce ocalałe z pogromu działa, stary pasażer wrócił na pokład. Oparł się o główny maszt. Nie zwracał uwagi na ruch, jaki się zrobił na okręcie. Kawaler de La Vieuville ustawił w szyku bojowym, po obu stronach głównego masztu, żołnierzy piechoty morskiej, a na gwizdek bosmana marynarze zajęci manewrowaniem ustawili się na rejach. Hrabia du Boisberthelot zbliżył się do pasażera. Za kapitanem szedł człowiek półprzytomny, zziajany, w poszarpanym ubraniu, jednakże z wyrazem zadowolenia na twarzy. Był to kanonier, który w tak odpowiedniej chwili okazał się poskramiaczem potworów i opanował armatę. Hrabia zasalutował po wojskowemu przed starcem w wieśniaczym stroju i rzekł: - Panie generale, oto ten człowiek. Kanonier stał na baczność ze spuszczonymi oczyma. Hrabia du Boisberthelot ciągnął dalej: - Panie generale, czy nie sądzi pan, że wobec tego, co zrobił, jego dowódcy mają też coś do zrobienia? - Myślę, że tak - rzekł starzec. - Może pan zechce wydać rozkazy - powiedział Boisberthelot. - To pan powinien je wydać. Pan jesteś kapitanem. - Ale pan jest generałem - odparł Boisberthelot. Starzec popatrzył na kanoniera. - Zbliż się - rzekł. Kanonier postąpił o krok. Starzec odwrócił się do hrabiego du Boisberthelot, odczepił mu order Św. Ludwika i przypiął go do bluzy kanoniera. - Hurra! - wykrzyknęli marynarze. Żołnierze marynarki sprezentowali broń. A stary pasażer, wskazując palcem na olśnionego kanoniera, dodał: - A teraz - rozstrzelać tego człowieka. Osłupienie stłumiło okrzyki. Wówczas wśród grobowej ciszy starzec zabrał głos. Mówił: - Niedbalstwo naraziło okręt na niebezpieczeństwo. W tej chwili jest on już może zgubiony. Być na morzu to znaczy stać w obliczu nieprzyjaciela. Statek, który odbywa kurs, jest armią staczającą bitwę. Burza się ukrywa, ale wszędzie się czai. Całe morze jest zasadzką. Kara śmierci za wszystkie błędy popełnione w obliczu nieprzyjaciela. Nie istnieją błędy do naprawienia. Odwaga powinna być nagrodzona, a niedbalstwo ukarane. Słowa te padały powoli, z powagą, jedno za drugim, w jakimś nieubłaganym rytmie, jak ciosy siekiery uderzające w dębowe drzewo. Starzec dodał spoglądając na żołnierzy: - Wykonać rozkaz. Człowiek w bluzie, na której błyszczał krzyż Św. Ludwika spuścił głowę. Na znak hrabiego du Boisberthelot dwaj majtkowie zeszli do międzypokładu i wkrótce powrócili niosąc śmiertelny całun; towarzyszył im kapelan okrętowy, który od chwili odjazdu modlił się w kajucie oficerskiej; sierżant odłączył z szeregu dwunastu żołnierzy i ustawił ich po sześciu w dwóch rzędach; kanonier bez słowa stanął pomiędzy tymi dwoma szeregami. Podszedł do niego kapelan z krucyfiksem w ręku. - Marsz - rozkazał sierżant. Pluton wolnym krokiem skierował się w stronę dziobu; z tyłu szli dwaj majtkowie z całunem. Na korwecie zapanowała posępna cisza. W dali dął huragan. W parę chwil później w ciemnościach rozległa się salwa, błysnęło światło, po czym wszystko zamilkło i uszu ludzi zgromadzonych na pokładzie doszedł odgłos ciała spadającego do morza. Stary pasażer niezmiennie oparty o wielki maszt skrzyżował ręce i dumał. Boisberthelot, wskazując nań palcem lewej ręki, szepnął do la Vieuville’a: - Wandea ma wodza. VII. Kto napina żagiel, rzuca kości Lecz co miało się stać z korwetą? Chmury, które przez całą noc dotykały fal, opadły w końcu tak nisko, że znikła linia horyzontu i całe morze było jakby spowite płaszczem. Nic, tylko mgła. Sytuacja zawsze niebezpieczna, nawet dla okrętu będącego w dobrym stanie. Mgła, a w dodatku wzburzone morze. Załoga nie traciła czasu; ulżono korwecie wrzucając do morza to wszystko, co można było uprzątnąć po zniszczeniach dokonanych przez karonadę, a więc zdemontowane działa, złamane lawety, pogięte lub oderwane wręgi, odłamki potrzaskanego drzewa i żelaza; otworzono furty burtowe, aby przez nie po spuszczać po deskach do morza trupy i szczątki ludzkie owinięte w nieprzemakalne płachty. Morze zaczynało stawać się nieznośne. Nie znaczy to, aby nadejście burzy groziło natychmiast; przeciwnie, zdawało się, że huragan huczący na horyzoncie cichnie i zawieja przewala się ku północy; lecz fala była nadal bardzo duża, co dowodziło złego ukształtowania dna morskiego, osłabiona zaś teraz korweta stała się mało odporna na wstrząsy, tak że wielkie bałwany groziły jej zgubą. Gacquoil stał u steru zamyślony. Dowódcy morscy przyzwyczaili się robić dobrą minę do złej gry. La Vieuville, który należał do ludzi z natury wesołych w chwilach katastrofy, zwrócił się do Gacquoila. - No, jak tam, sterniku - rzekł. - Huragan pudłuje. Chce kichnąć i nie może. Wykaraskamy się z tego. Będziemy mieli wiatr. Niewielka bieda. Gacquoil odparł z powagą: - Kto ma wiatr, ten ma i falę. Ani roześmiany, ani smutny - taki jest marynarz. Odpowiedź Gacquoila miała niepokojący sens. Duża fala może łacno napełnić wodą przeciekający statek. Gacquoil podkreślił swoje przewidywanie lekkim zmarszczeniem brwi. Może po katastrofie z karonadą i z kanonierem La Vieuville zbyt pochopnie wypowiedział te lekkie i żartobliwe słowa. Są rzeczy, które przynoszą nieszczęście na pełnym morzu. Morze jest tajemnicze; nigdy nie Wiadomo, co zamyśla. Trzeba się mieć na baczności. La Vieuville wyczuł, ze trzeba powrócić do poważnego tonu: - Gdzie jesteśmy, sterniku? - spytał. Sternik odpowiedział: - Jesteśmy w ręku boskiej Opatrzności. Sternik jest panem sytuacji; należy mu zawsze pozostawiać wolną rękę, a często i swobodę wypowiadania się. Zresztą ten gatunek ludzi rzadko się odzywa. La Vieuville oddalił się. La Vieuville zadał pytanie sternikowi, a odpowiedział mu widnokrąg. Morze odsłoniło się nagle. Rozdarły się mgły wlokące się po falach, jak okiem sięgnąć wzburzone morze ukazało się w półmroku gasnącego dnia i oto jaki widok roztoczył się przed oczyma żeglarzy. Niebo miało jakby pokrywę z chmur, lecz chmury te nie dotykały już morza; na wschodzie ukazała się jasność, która była jutrzenką, na zachodzie zaś bladła inna poświata - poświata zachodzącego księżyca. Te dwa naprzeciw siebie widniejące światła tworzyły na horyzoncie dwie wąskie wstęgi bladego blasku, pomiędzy ciemnym morzem i mrocznym niebem. Na tych dwóch jasnych pasmach rysowały się czarne sylwetki, proste i nieruchome. Na zachodzie, na niebie oświetlonym przez księżyc, wznosiły się trzy wysokie skały, sterczące prosto jak celtyckie menhiry. Na wschodzie, na bladym horyzoncie poranku, odcinało się osiem żagli rozstawionych w groźnym ordynku. Trzy skały były rafą; osiem żagli było eskadrą. Korweta miała za sobą Minquiers, rafę o złej sławie, przed sobą - francuską flotyllę krążowników. Na zachodzie otchłań, na wschodzie rzeź; z jednej strony pewne rozbicie, z drugiej - walka. Do stawienia czoła rafie korweta miała podziurawiony kadłub, zniszczony osprzęt, maszty zachwiane w posadach; do przyjęcia bitwy miała artylerię, w której dwadzieścia jeden dział na trzydzieści było zdemolowanych, a najlepsi kanonierzy zabici. Ledwie zaczynało świtać, można więc było jeszcze czas jakiś korzystać z osłony nocy. Ciemność mogła zresztą trwać jeszcze dość długo, gdyż powodowały ją głównie chmury, wysokie, gęste i głębokie, o wyglądzie solidnego sklepienia. Wiatr, który w końcu przepędził niższe mgły, gnał korwetę ku skałom Minquiers. Nadwątlony i skołatany statek nie słuchał już prawie swego steru, toczył się raczej, niż płynął i popychany przez fale dawał się im kierować. Minquiers, tragiczna rafa, była w owych czasach jeszcze nieprzystępniejsza niż dzisiaj. Większość baszt tej cytadeli otchłani powalało morze, nieustannie dokonywające swego dzieła zniszczenia; zmienia się konfiguracja raf; każdy przypływ to jedno przesunięcie piły. W owej epoce zetknięcie się z rafą Minquiers oznaczało śmierć. Jeśli chodzi o flotę krążowników, była to owa eskadra z Cancale, która później wsławiła się pod dowództwem kapitana Duchesne, zwanego przez Lequinio „Ojcem Duchesne”. Sytuacja była krytyczna. Gdy kanonada zerwała łańcuchy, korweta zboczyła niechcący, kierując się bardziej w stronę Granville niż ku Saint-Malo. Gdyby nawet mogła jeszcze pływać i rozwinąć żagle, rafa Minquiers odcinała jej powrót na Jersey, a flotylla krążowników zamykała dostęp do Francji. Zresztą, burza nie nadciągnęła. Lecz jak mówił sternik, fala była wysoka. Morze gnane silnym wiatrem, rozbijając się na skalistym dnie, stawało się dzikie. Morze nigdy od razu nie wyjawia, czego chce. W swojej otchłani mieści wszystko, nawet krętactwa. Można by niemal powiedzieć, że ma obmyślony sposób postępowania; posuwa się i cofa, zapowiada coś, potem przeczy, zamierza rozpętać nawałnicę i rezygnuje z niej, obiecuje śmierć, aby tej obietnicy nie dotrzymać, zagraża północy, a uderza na południe. Przez całą noc korweta „Claymore” płynęła we mgle, w obawie przed burzą; i tym razem morze zadało sobie kłam, lecz w okrutny sposób; zapowiedziało burzę, a urzeczywistniło rafę. Była to inna postać zagłady. Rozbiciu o skały towarzyszyłaby klęska w razie bitwy. Jeden wróg dopełniał drugiego. La Vieuville zawołał poprzez swój heroiczny śmiech: - Tu rozbicie, tam bitwa. Z obu stron mamy mata. VIII. 9 = 380 Korweta była już niemal wrakiem. Blada, rozproszona poświata, czarne chmury, ruchomość niewyraźnego horyzontu, tajemnicze załamania fal, wszystko tchnęło jakąś grobową powagą. Poza wiatrem, który dął wrogim podmuchem, wszystko zamilkło. Zagłada wyłaniała się majestatycznie z otchłani. Przypominała raczej zjawę niż atakującą siłę. Żadnego ruchu wśród skał, żadnego ruchu na okrętach. Jakaś nieprawdopodobna, olbrzymia cisza. Czy to miała być rzeczywistość? Czy sen przemykający po morzu? W legendach zdarzają się takie wizje; korweta znajdowała się jakby pomiędzy demonem rafy i widmem flotylli. Hrabia du Boisberthelot wydawszy półgłosem rozkazy La Vieuville’owi, który zeszedł do baterii, wziął lunetę i stanął na rufie obok sternika. Cały wysiłek Gacquolla zmierzał do utrzymania korwety w pozycji prostopadłej do fali; zaatakowana z boku przez wiatr i morze, nieuchronnie musiałaby się przewrócić. - Sterniku - spytał kapitan - gdzie jesteśmy? - Na Minquiers. - Z której strony? - Ze złej. - Jakie dno? - Ostre skały. - Czy można się ustawić w poprzek do wiatru? - Zawsze można umrzeć - rzekł sternik. Kapitan skierował lunetę na zachód i przyjrzał się rafie Minquiers; potem odwrócił się na wschód i popatrzył na rysujące się żagle. Sternik ciągnął dalej, jakby do siebie: - To są Minquiers. Tu odpoczywa mewa śmieszka w drodze do Holandii i duża mewa w czarnym kubraczku. Tymczasem kapitan policzył żagle. Istotnie, było tam osiem okrętów w prawidłowym szyku, wznoszących nad wodą swe wojenne profile. Pośrodku widniała wyniosła sylwetka trójpokładowca. Kapitan spytał sternika: - Znacie te żagle? - Pewnie, że znam! - odparł Gacquoil. - Co to takiego? - To eskadra. - Francuska? - Diabelska. Zapadło milczenie. Kapitan zagadnął znowu: - Czy to jest cała flota krążowników? - Niecała. Istotnie, 2 kwietnia Valaze doniósł Konwentowi, iż, dziesięć fregat i sześć okrętów liniowych krąży po kanale La Manche. Kapitan przypomniał to sobie w tej chwili. - Rzeczywiście - powiedział - eskadra liczy szesnaście okrętów. A tu tylko osiem. - Reszta - rzekł Gacquoil - włóczy się po całym wybrzeżu i szpieguje. Kapitan, nie przestając patrzeć przez lunetę, szepnął: - Jeden trójpokładowiec, dwie fregaty pierwszej linii i pięć drugiej. - Ale ja także je szpiegowałem - mruknął Gacquoil. - Dobre statki - rzekł kapitan. - Dowodziłem tym już trochę. - Ja - powiedział Gacquoil - widziałem je z bliska. Nie pomylę ich ze sobą. Mam ich rysopis w głowie. Kapitan podał sternikowi lunetę. - Sterniku, czy rozpoznajecie ten wysoki statek? - Tak jest, panie kapitanie, to okręt „Cote-d’Or”. - Bo go przechrzczono - rzekł kapitan. - Dawniej nazywał się „Etais de Bourgogne”. To nowy okręt. Sto dwadzieścia osiem dział. Wyciągnął z kieszeni notes i ołówek i zapisał cyfrę 128. Ciągnął dalej: - Sterniku, ten pierwszy żagiel od lewej? - To „Experimentee”. - Fregata pierwszej linii. Pięćdziesiąt dwa działa. Mniej więcej przed dwoma miesiącami zbroiła się w Brest. Kapitan zapisał w notesie cyfrę 52. - Sterniku, a drugi żagiel od lewej? - To „Driada”. - Fregata pierwszej linii. Czterdzieści dział kalibru osiemnaście. Była w Indiach. Ma piękną kartę wojenną. I pod cyfrą 52 zanotował cyfrę 40; po czym podnosząc głowę: - A teraz od prawej. - Panie kapitanie, tam są wszystkie fregaty drugiej linii. Jest ich pięć. - Jak się nazywa pierwsza od strony okrętu? - „Resplue”. - Trzydzieści dwa działa kalibru osiemnaście. A następna? - „Richemont”. - Tak samo uzbrojona. Dalej? - „Bezbożna”. - Zabawna nazwa do wyruszenia na morze. Dalej? - „Kalipso”. - Dalej? - „Preneuse”. - Pięć fregat, każda po trzydzieści dwa działa. Kapitan dopisał pod poprzednimi cyframi 160. - Sterniku - rzekł - widzę, żeście je dobrze rozpoznali. - A pan, panie kapitanie - odparł Gacquoil - zna je dobrze. Rozpoznać to już coś, znać to jeszcze lepiej. Kapitan wpatrywał się w swój notes i dodawał przez zęby: - Sto dwadzieścia osiem, pięćdziesiąt dwa, czterdzieści, sto sześćdziesiąt. W tej właśnie chwili La Vieuville powrócił na pokład. - Panie kawalerze - zawołał doń kapitan - mamy przed sobą trzysta osiemdziesiąt dział. - Dobrze - rzekł La Vieuville. - Wraca pan z przeglądu, La Vieuville, ile ostatecznie mamy dział zdatnych do bitwy? - Dziewięć. - Dobrze - rzekł z kolei Boisberthelot. Odebrał lunetę z rąk sternika i spojrzał na horyzont. Osiem czarnych i milczących okrętów zdawało się tkwić nieruchomo, jednakże rosły w oczach. Zbliżały się niedostrzegalnie. La Vieuville zasalutował. - Panie kapitanie - rzekł La Vieuville - oto mój raport. Nie ufałem tej korwecie „Claymore”. Nie jest dobrze wchodzić ni stąd, ni zowąd na okręt, który nas nie zna i nie lubi. Angielski okręt jest zdradziecki dla Francuzów. Ta przeklęta karonada tego dowiodła. Zrobiłem przegląd. Kotwice dobre. Z niełamliwego żelaza, kute młotem, ze sztab. Łapy kotwic są mocne. Liny doskonałe, łatwe do rozwijania, o przepisowej długości stu dwudziestu sążni. Dużo amunicji. Sześciu kanonierów zabitych. Każde działo musi dać ognia sto siedemdziesiąt jeden razy. - Bo już jest tylko dziewięć dział - mruknął kapitan. Boisberthelot skierował lunetę na horyzont. Eskadra zbliżała się powoli, lecz ciągle. Karonady mają tę dobrą stronę, że wymagają tylko trzech ludzi obsługi; lecz mają i złą, a mianowicie nie niosą tak daleko i nie strzelają równie celnie jak armaty. Trzeba więc było pozwolić zbliżyć się eskadrze na odległość strzału. Kapitan wydał półgłosem rozkazy. Na okręcie zapanowała cisza. Nie uderzono na alarm, lecz wszyscy stanęli w gotowości. Korweta była równie niezdolna do walki z ludźmi jak z falami. Uczyniono wszystko, co było do zrobienia z tym wrakiem okrętu wojennego. Obok więźb rejowych na pokładzie nagromadzono wszystkie grube liny zapasowe i linki, aby w razie potrzeby umocnić maszty. Uporządkowano ambulans dla rannych. Według ówczesnej mody żeglarskiej zrobiono osłonę szańcową na pokładzie, co chroni od kul karabinowych, lecz nie od pocisków artyleryjskich. Przyniesiono przyrząd do sprawdzania kalibru pocisków, choć na tę czynność było już nieco za późno; któż jednak mógł przewidzieć takie nagromadzenie wypadków? Każdy majtek otrzymał ładownicę, a za pas zatknął sobie dwa pistolety i sztylet. Zwinięto hamaki; wycelowano działa; nabito muszkiety; przygotowano bosaki i siekiery; trzymano w pogotowiu ładunki i kule armatnie; otwarto prochownię. Każdy człowiek zajął swój posterunek. Wszystko to odbywało się bez słowa, jak w pokoju umierającego. A odbywało się szybko i posępnie. Potem ustawiono korwetę bokiem do wiatru. Miała sześć kotwic jak fregata. Zarzucono wszystkie sześć; kotwicę dziobową, zapasową z rufy, sztormową od strony pełnego morza, odciągającą od strony rafy, drugą dziobową z prawej burty, a główną kotwicę z lewej. Dziewięć pozostałych przy życiu armat ustawiono w baterię, ze wszystkimi dziewięciu lufami wymierzonymi w jedną stronę, w stronę nieprzyjaciela. Eskadra wśród podobnej ciszy także stanęła w gotowości do boju. Osiem okrętów tworzyło teraz półkole, którego cięciwą były Minquiers. Korweta „Claymore”, zamknięta w tym półkolu, przytwierdzona własnymi kotwicami, opierała się o rafę, to znaczy o własną zgubę. Przypominało to sforę psów otaczających odyńca, które w milczeniu szczerzą zęby. Zdawało się, że obie strony wyczekują, kto pierwszy zacznie. Kanonierzy na „Claymore” stali przy swoich działach. Boisberthelot zwrócił się do La Vieuville a: - Miałbym ochotę rozpocząć ogień. - Przyjemność kokietki - rzekł La Vieuville. IX. Ktoś się wymyka Pasażer nie opuścił pokładu, obserwował wszystko z doskonałą obojętnością. Boisberthelot podszedł do niego. - Panie generale - rzekł - wszystko gotowe. Uczepiliśmy się teraz pazurami własnego grobu i już go nie puścimy. Jesteśmy jeńcami eskadry lub rafy. Nie mamy innego wyboru, jak poddać się lub zatonąć na skałach podwodnych. Pozostaje nam jedyna ucieczka: śmierć. Lepiej jest się bić niż iść na dno. Wolę być zastrzelonym niż topielcem; jeśli już mam umrzeć, wybieram ogień, a nie wodę. Ale umrzeć to nasza rzecz nie pana. Pan jest człowiekiem wybranym przez książąt, pan ma wielkie zadanie do spełnienia: pokierować wojną w Wandei. Gdyby pana zabrakło, monarchia mogłaby być zgubiona; pan musi żyć. Nam honor każe tu zostać, panu każe stąd uchodzić. Panie generale, pan opuści statek. Dam panu łódź i człowieka. Można dopłynąć do brzegu okrężną drogą. Jeszcze dzień nie wstał. Fale są wysokie, morze ciemne, pan się wymknie. W pewnych wypadkach ucieczka jest zwycięstwem. Starzec z powagą skinął głową przyzwalająco. Hrabia du Boisberthelot podniósł głos: - Żołnierze i marynarze! - zawołał. Ustał wszelki ruch i ze wszystkich miejsc na statku ludzie zwrócili głowy w stronę kapitana. Kapitan mówił: - Człowiek, który jest między nami, reprezentuje króla. Jest nam oddany pod opiekę, musimy go chronić. Jest potrzebny koronie francuskiej; w braku księcia krwi obejmie, na to przynajmniej liczymy, dowództwo w Wandei. Jest oficerem doświadczonym w sprawach wojennych. Powinien był dotrzeć z nami do Francji, teraz musi tam dotrzeć bez nas. Ocalić głowę to znaczy wszystko ocalić. - Tak! Tak! Tak! - rozległy się głosy całej załogi. Kapitan ciągnął dalej: - On także znajdzie się w poważnym niebezpieczeństwie. Nie łatwo jest dostać się na brzeg. Łódź powinna jednocześnie być duża, aby stawić czoło wysokim falom, i mała, aby ujść przed flotą krążowników. Trzeba wylądować w jakimkolwiek miejscu, byleby było bezpieczne, raczej od strony Fougeres niż od strony Coutances. Potrzebny jest silny marynarz, dobry wioślarz i pływak, który pochodzi z tej okolicy i zna wszystkie przesmyki. Jest jeszcze dość ciemno, aby łódka mogła nie zauważona oddalić się od korwety. A potem zasłaniać ją będą dymy, które się wzniosą. Małe wymiary łódki pomogą jej prześliznąć się między skałami podwodnymi. Tam, gdzie pantera się nie wymknie, ucieknie łasica. Dla nas nie ma wyjścia, dla łódki jeszcze jest. Okręty nieprzyjacielskie nie dostrzegą jej, gdy odpłynie przy pomocy wioseł; zresztą, my tutaj przez ten czas będziemy zabawiali wroga. Zrozumiano? - Tak! Tak! Tak! - zawołała załoga. - Nie ma ani chwili do stracenia - podjął kapitan. - Czy znajdzie się kto na ochotnika? W ciemności jakiś majtek wystąpił z szeregu i rzekł: - Ja. X. Czy istotnie się wymknie? W kilka chwil później jedna z tych małych łódeczek, zwanych you-you, które są specjalnie przydzielone kapitanom, oddalała się od okrętu. W łódce znajdowało się dwóch ludzi: stary pasażer siedział z tyłu, majtek-ochotnik na dziobie. Było jeszcze bardzo ciemno. Majtek, idąc za wskazaniami kapitana, szybko wiosłował w kierunku rafy Minquiers. Zresztą nie było innego wyjścia. Na dno łódki wrzucono trochę zapasów, worek sucharów, kawał wędzonej wołowiny i beczułkę z wodą. W chwili gdy you-you znalazła się na morzu, La Vieuville gotów do drwin w obliczu śmierci przechylił się przez tylnicę steru korwety i rzucił łódce szydercze pożegnanie: - Łatwo się w tym wymknąć, a jeszcze łatwiej utopić. - Panie poruczniku - rzekł sternik - nie śmiejmy się. Łódka odpłynęła szybko i wkrótce znalazła się daleko od korwety. Wiatr i fala okazały się pomyślne dla wioślarza, łódka znikała coraz prędzej, kołysząc się w mroku, osłonięta wysokimi grzbietami fal. Na morzu panowało jakieś dziwne, posępne oczekiwanie. Nagle wśród tej rozległej i burzliwej ciszy oceanu rozległ się głos, który wzmacniany przez tubę, jak przez spiżową maskę w antycznej tragedii, wydawał się prawie nadludzki. To przemówił kapitan Boisberthelot. - Marynarze królewscy - wołał - wciągnijcie białą banderę na wielki maszt. Po raz ostatni ujrzymy dzisiaj wschód słońca. Słowom tym towarzyszył wystrzał armatni. - Niech żyje król! - wykrzyknęła załoga. Wówczas z głębi horyzontu odezwał się inny krzyk, krzyk ogromny, daleki, niewyraźny, a jednak zrozumiały: - Niech żyje Republika! I huk podobny do huku trzystu piorunów wydobył się z głębi oceanu. Rozpoczynała się bitwa. Morze pokryło się dymem i ogniem. Fontanny piany, które powstają, gdy pocisk wpada do wody, wytrysnęły na falach ze wszystkich stron. „Claymore” zaczęła pluć płomieniami na osiem okrętów nieprzyjacielskich. Jednocześnie cała eskadra ustawiona w półksiężyc dokoła korwety dała ognia ze wszystkich baterii. Pożoga ogarnęła horyzont. Rzekłbyś, wulkan wynurzający się z morza. Wicher skręcał tę olbrzymią bitewną purpurę, w której okręty ukazywały się i znikały jak widma. Na pierwszym planie czarny szkielet korwety odcinał się od czerwonego tła. Na szczycie wielkiego masztu powiewała bandera z lilią burbońską. Dwaj ludzie w łódce płynęli w milczeniu. Skały podwodne rafy Minquiers tworzą rodzaj zatopionego trójkąta, rozleglejszego niż cała wyspa Jersey; pokrywa go morze; szczytowym punktem tego trójkąta jest płaskowyż wystający z wody nawet przy najwyższym przypływie, od którego na północo-wschodzie rozgałęzia się sześć potężnych skał uszeregowanych w linii prostej i przypominających ogromny mur, tu i ówdzie zburzony. Przez cieśninę między płaskowyżem a sześciu skałami mogą się prześliznąć jedynie łódki bardzo płytko zanurzone w wodzie. Za tą cieśniną jest już pełne morze. Marynarz, który podjął się zorganizowania ucieczki, wprowadził łódkę w cieśninę. W ten sposób rafa Minquiers odgradzała łódkę od bitwy. Zręcznie płynął w wąskim kanale unikając raf z prawej i lewej strony; teraz skały zasłaniały bitwę. Dzięki rosnącemu oddaleniu łuna na horyzoncie bladła, cichł wściekły huk kanonady, ale z nieprzerwanej ciągłości detonacji można było wywnioskować, że korweta się trzyma i chce wyczerpać, aż do ostatniego, swoje sto dziewięćdziesiąt jeden naboi. Wkrótce łódka znalazła się na wolnych wodach, poza zasięgiem rafy, poza zasięgiem bitwy i pocisków. Powoli powierzchnia morza stawała się mniej mroczna, przebłyski zatapiające się natychmiast w otaczającej czerni poczęły się rozszerzać, skręcone piany rozpryskiwały się świetlistą fontanną, białe smugi przesuwały się po grzbietach fal. Wstawał dzień. Łódka znajdowała się poza zasięgiem nieprzyjaciela, lecz najtrudniejsze pozostawało do zrobienia. Była ocalona od szrapneli, lecz nie od zatonięcia. Żeglowała po pełnym morzu, niedostrzegalna łupina, bez pokładu, żagla ni masztu, bez busoli - oceanowi i wichrom przeciwstawiając tylko parę wioseł, atom zdany na łaskę olbrzymów. Wówczas wśród tego bezkresu i osamotnienia, unosząc głowę bielejącą w poświacie poranku, człowiek siedzący na dziobie wbił wzrok w człowieka siedzącego w tyle łodzi i rzekł: - Jestem bratem żołnierza, którego pan kazał rozstrzelać. KSIĘGA TRZECIA - HALMALO I. Słowo rozstrzyga Starzec powoli uniósł głowę. Człowiek, który doń przemawiał, miał około trzydziestu lat. Miał czoło spalone wichrem morskim; dziwne były jego oczy, w naiwnych źrenicach wieśniaka płonęło bystre spojrzenie marynarza. W obu rękach mocno trzymał wiosła. Robił wrażenie człowieka łagodnego. Za pasem miał sztylet, dwa pistolety i różaniec. - Kim jesteś? - spytał starzec. - Już to powiedziałem. - Czego chcesz ode mnie? Marynarz puścił wiosła, skrzyżował ramiona i odparł: - Chcę pana zabić. - Rób, jak chcesz - rzekł starzec. Marynarz podniósł głos. - Proszę się przygotować. - Na co? - Na śmierć. - Dlaczego? - spytał starzec. Nastąpiła chwila milczenia. Marynarz jakby był zaskoczony pytaniem. Podjął: - Powiadam, że chcę pana zabić. - A ja pytam: dlaczego? W oczach majtka ukazała się błyskawica. - Bo pan mi zabił brata. Starzec odpowiedział ze spokojem: - Przedtem ocaliłem mu życie. - To prawda. Pan go najpierw ocalił, potem zabił. - To nie ja go zabiłem. - A kto taki? - Jego własna wina. Majtek zamilkł zdumiony i spojrzał na starca, po czym znowu dziko zmarszczył brwi. - Jak się nazywasz? - zagadnął starzec. - Nazywam się Halmalo, ale pan nie musi znać mego nazwiska, żeby zostać przeze mnie zabitym. W tej chwili wzeszło słońce. Jeden jego promień padł na twarz marynarza i jasno oświetlił te dzikie rysy. Starzec przypatrywał mu się uważnie. W trwającej ciągle kanonadzie następowały teraz nasilenia i przerwy świadczące o agonii. Szeroka zasłona dymu osiadała na horyzoncie. Łódka, nie kierowana już przez wioślarza, zaczęła zbaczać z kursu. Marynarz prawą ręką wyciągnął zza pasa jeden z pistoletów, a lewą różaniec. Starzec wstał. - Czy wierzysz w Boga? - spytał. - „Ojcze nasz, któryś jest w niebie...” - odpowiedział marynarz. I przeżegnał się. - Czy twoja matka żyje? - Tak. Przeżegnał się po raz drugi. Potem podjął: - Dosyć. Daję waszej wysokości jedną minutę czasu. I nabił pistolet. - Dlaczego nazywasz mnie wysokością? - Bo wasza wysokość jest panem. To widać! - A ty masz swojego pana? - Tak. I to wielkiego. Czy można żyć bez pana? - Gdzież on jest? - Nie wiem. Wyjechał z kraju. Nazywa się jego wysokość markiz de Lantenac, wicehrabia de Fontenay, książę w Bretanii; jest panem Siedmiu Lasów. Nigdy go nie widziałem, ale to nie przeszkadza, że jest moim panem. - A gdybyś go zobaczył, czy byś go słuchał? - Pewnie. Byłbym chyba poganinem, gdybym nie był mu posłuszny! Trzeba być posłusznym Bogu, potem królowi, który jest jak Pan Bóg, potem panu, który jest jak król. Ale to nie ma nic do rzeczy, pan zabił mego brata, ja muszę zabić pana. Starzec odparł: - Przede wszystkim, zabijając twego brata, dobrze zrobiłem. Marynarz zacisnął pięść na pistolecie. - Dość tego - rzekł. - Dobrze - powiedział starzec. I dodał spokojnie: - A gdzie jest ksiądz? Marynarz popatrzył nań pytająco: - Ksiądz? - Tak, ksiądz. Twemu bratu dałem księdza. Ty mi także powinieneś dać księdza. - Nie ma go tu - rzekł majtek. I dorzucił; - Skąd wziąć księdza na pełnym morzu? Konwulsyjne detonacje bitwy oddalały się coraz bardziej. - Ci, którzy tam giną, imają księdza. - To prawda - szepnął marynarz. - Jest z nimi jego wielebność kapelan. Starzec ciągnął dalej: - Gubisz moją duszę, a to rzecz poważna. Marynarz spuścił głowę w zamyśleniu. - A gubiąc moją duszę - podjął starzec – gubisz swoją. Słuchaj. Żal mi ciebie. Postąpisz, jak zechcesz. Ja wypełniłem przed chwilą swój obowiązek, najpierw ratując życie twemu bratu, a potem mu je odbierając, a teraz spełniam swój obowiązek próbując ratować twoją duszę. Zastanów się. To twoja sprawa. Czy słyszysz w tej chwili strzały armatnie? Są tam ludzie, którzy giną, są tam nieszczęśnicy, którzy konają, są tam mężowie, którzy nigdy już nie zobaczą swoich żon, są ojcowie, którzy nie zobaczą swoich dzieci, są bracia jak ty, którzy już nie zobaczą swoich braci. A z czyjej winy? Z winy twego brata. Wierzysz w Boga, powiadasz? Więc wiesz, że Bóg cierpi w tej chwili; Bóg cierpi w osobie swego syna chrześcijańskiego, króla Francji, który jest dzieckiem jak Dzieciątko Jezus i który jest uwięziony w wieży Temple; Bóg cierpi w swoich kościołach w Bretanii; Bóg cierpi w swoich znieważonych katedrach, cierpi w poszarpanych księgach Ewangelii, w sprofanowanych domach modlitwy; Bóg cierpi w osobach swych pomordowanych księży. A cóżeśmy czynili, my, na tym statku, który teraz ginie? Nieśliśmy pomoc Bogu. Gdyby twój brat był dobrym sługą, gdyby wiernie wypełniał swoje zadania roztropnego i użytecznego człowieka, nie byłoby nieszczęścia z karonadą, korweta nie uległaby zniszczeniu, nie zboczyłaby z drogi, nie wpadłaby na flotę niosącą zagładę, a my wszyscy schodzilibyśmy w tej chwili na ląd we Francji, my, waleczni żołnierze i marynarze, z szablą w ręku, pod rozwiniętym białym sztandarem, liczni zadowoleni i weseli; i przyszlibyśmy z pomocą tym dzielnym chłopom z Wamdei, aby ratować Francję, ratować króla, ratować Boga. Oto, co moglibyśmy zrobić, oto, co byśmy zrobili. Oto, co ja, jedyny, który pozostałem, mam zrobić. Ale ty się temu przeciwstawiasz. W tej walce bezbożników z kapłanami, w tej walce królobójców z królem, w tej walce Szatana z Bogiem ty stajesz po stronie Szatana. Twój brat był pierwszym pomocnikiem czarta, ty jesteś drugim. On zaczął, ty kończysz. Opowiadasz się za królobójcami przeciw koronie, opowiadasz się za bezbożnikami przeciw Kościołowi. Odbierasz Bogu jego ostatnie narzędzie. Skoro mnie tam nie będzie, mnie, który reprezentuję króla, wioski będą płonęły nadal, rodziny będą nadal płakały, kapłani będą broczyli krwią, Bretania będzie cierpiała, król będzie ciągle w więzieniu, a Pan Jezus w strapieniu i w nędzy. A kto będzie temu winien? Ty. Rób, co chcesz, to twoja sprawa. Licząc na ciebie, liczyłem na coś zupełnie innego. Pomyliłem się. Ach, tak, prawda, masz słuszność, zabiłem twego brata. Twój brat był odważny, wynagrodziłem go; zawinił, ukarałem go. On nie spełnił swego obowiązku, ja mój wypełniłem. To, co zrobiłem, zrobiłbym raz jeszcze. I przysięgam na wielką świętą Annę z Auray, która na nas patrzy, że w podobnym wypadku, tak jak kazałem rozstrzelać twego brata, kazałbym rozstrzelać własnego syna. Teraz rób, co chcesz. Tak, żal mi ciebie. Skłamałeś swemu kapitanowi. Ty, chrześcijanin, nie masz wiary; ty, Bretończyk, nie masz honoru; zostałem powierzony tobie, jako prawemu człowiekowi, a ty zdradziecko się na to zgodziłeś; tym, którym obiecałeś moje życie, dajesz moją śmierć. Czy wiesz kogo gubisz? Siebie samego. Odbierasz moje życie królowi, a diabłu oddajesz swoje zbawienie. Dobrze, spełnij swą zbrodnię. Tanio sprzedajesz raj. Dzięki tobie Szatan zwycięży, dzięki tobie padną kościoły, dzięki tobie poganie nadal będą przetapiali dzwony na armaty; to, co służyło do zbawienia dusz, będzie służyło do zabijania ludzi. W chwili gdy mówię te słowa, dzwon, który obwieszczał twój chrzest, zabija może twoją matkę. Dobrze, pomagaj diabłu. Nie wahaj się. Tak, skazałem twego brata, ale wiedz, że jestem narzędziem Boga. Ach, osądzasz środki, jakimi działa Bóg! Może zaczniesz osądzać piorun, który jest na niebie? Nieszczęśniku, będziesz przezeń sądzony. Strzeż się tego, co chcesz zrobić. Czy wiesz przynajmniej, czy jestem, w stanie łaski? Nie. Mimo to rób, co chcesz. Wolno ci wtrącić mnie do piekła i samemu rzucić się tam wraz ze mną. Potępienie nas obu jest w twoim ręku. Odpowiedzialny przed Bogiem będziesz ty. Jesteśmy sami naprzeciw siebie w otchłani. Rób dalej swoje, kończ swoje dzieło. Ja jestem stary, ty jesteś młody, ja nie mam broni, ty ją masz; zabij mnie. Podczas gdy starzec, stojąc, głosem donośniejszym od huku morza mówił te słowa, postać jego ukazywała się to w cieniu, to w świetle, zależnie od kołysania fal; marynarz był trupio blady; grube krople potu spływały mu z czoła; drżał jak liść; chwilami całował różaniec; gdy starzec skończył, niedoszły morderca odrzucił pistolet i padł na kolana: - Łaski, wasza wysokość, przebaczenia! - zawołał. - Wasza wysokość mówi jak sam Pan Bóg. Jestem winien. Mój brat był winien. Zrobię wszystko, aby jego winę naprawić. Niech pan mną rozporządza. Niech pan rozkazuje. Będę posłuszny. - Przebaczam ci - rzekł starzec. II. Pamięć chłopa warta jest wiedzy dowódcy Zapasy znajdujące się w łodzi nie okazały się zbędne. Dwaj uciekinierzy, zmuszeni do długiego kołowania, dobili do brzegu dopiero po trzydziestu sześciu godzinach. Na morzu spędzili jedną noc; ale była to piękna noc, tylko księżyc świecił zbyt jasno jak dla ludzi, którzy pragną się ukryć. Z początku musieli oddalić się od Francji i popłynąć na pełne morze w kierunku Jersey. Słyszeli ostatnią salwę osaczonej korwety, tak jak się słyszy ostatni ryk lwa upolowanego w puszczy przez myśliwych. Potem na morzu zaległa cisza. Korweta „Claymore” zginęła w ten sam sposób co „Mściciel”; lecz ominęła ją sława. Nie jest bohaterem ten, kto występuje przeciw swej ojczyźnie. Halmalo był marynarzem wprost zadziwiającym. Dokonywał cudów zręczności i inteligencji; w mistrzowski sposób prowadził łódkę wśród fal pomiędzy skałami podwodnymi a czatami nieprzyjaciela. Wiatr ucichł nieco i morze się trochę uspokoiło. Halmalo ominął Caux des Minquiers, okrążył Chaus-see-aux-Boeufs i schronił się tam, aby odpocząć parę godzin w małej zatoczce, która się tworzy od strony północnej w czasie odpływu; potem wracając na południe przemknął się pomiędzy Granville i wyspami Chausey, nie zauważony ani przez straże z Chausey, ani przez straże z Granville. Wpłynął do zatoki Saint Michel, co było zuchwalstwem ze względu na sąsiedztwo Cancale, gdzie była przystań flotylli. Drugiego dnia wieczorem, mniej więcej na godzinę przed zachodem słońca, pozostawił za sobą Mont-Saint Michel i przybił do piaszczystego brzegu, który jest zawsze bezludny, gdyż jest niebezpieczny; grozi tam wessanie przez mulisty piach. Na szczęście był przypływ. Halmalo doprowadził łódź najdalej, jak mógł, wypróbował piasek, stwierdził, że grunt jest pewny, zarył weń łódkę i wyskoczył na ląd. Starzec wysiadł za nim i rozejrzał się po horyzoncie. - Wasza wysokość - rzekł Halmalo - jesteśmy u ujścia Couesnon. Po prawej stronie mamy Beauvoir, a po lewej Huisnes. Ta dzwonnica przed nami to Ardevon. Starzec nachylił się nad łódką, wziął suchar, włożył go do kieszeni i powiedział do Halmalo: - Weź resztę. Halmalo włożył do worka resztki mięsa wraz z resztkami sucharów i zarzucił worek na plecy. Po czym rzekł: - Czy mam prowadzić waszą wysokość, czy iść z tyłu? - Ani jedno, ani drugie. Halmalo spojrzał na starca ze zdumieniem. Starzec rzekł: - Halmalo, musimy się rozstać. Iść we dwóch - to na nic. Trzeba iść w tysiąc ludzi albo być samemu. Przerwał i wyciągnął z jednej ze swych kieszeni związaną wstążkę z zielonego jedwabiu, dosyć podobną do kokardy, z wyhaftowanym złotymi nićmi kwiatem lilii pośrodku. Podjął znowu: - Umiesz czytać? - Nie. - To dobrze. Człowiek umiejący czytać jest niewygodny. Masz dobrą pamięć? - Tak. - To dobrze. Słuchaj, Halmalo. Ty pójdziesz na prawo, a ja na lewo. Ja pójdę w stronę Fougeres, a ty w stronę Bazouges. Zatrzymaj worek, wyglądasz z nim jak chłop. Schowaj broń. Wytnij sobie kij z żywopłotu. Przedzieraj się przez wysokie żyto. Omijaj zagrody. Przełaź przez ogrodzenia i idź na przełaj przez pola. Trzymaj się z dala od ludzi. Unikaj dróg i mostów. Nie wstępuj do Pontorson. Ach, będziesz musiał przeprawić się przez Couesnon. Jak to zrobisz? - Przeprawię się wpław. - Dobrze. Zresztą tam jest bród. Wiesz gdzie? Dobrze. Widać, że rzeczywiście jesteś tutejszy. - Ale noc zapada. Gdzie wasza wysokość będzie spał? - To moja sprawa. A ty gdzie przenocujesz? - Są mchy. Zanim zostałem marynarzem, byłem wieśniakiem. - Wyrzuć ten marynarski kapelusz, który cię zdradza. Na pewno gdzieś znajdziesz jakąś czapkę. - Och, kapelusz rybacki dostanę wszędzie. Pierwszy lepszy rybak sprzeda mi swój. - Dobrze. Teraz słuchaj. Znasz te lasy? - Wszystkie. - W całej okolicy? - Od Noirmoutier aż po Laval. - A znasz także nazwy? - Znam lasy, znam nazwy, znam wszystko. - Nic nie zapomnisz? - Nic. - Dobrze. Teraz uważaj. Ile mil możesz przejść w ciągu dnia? - Dziesięć, piętnaście, osiemnaście. Jak trzeba to i dwadzieścia. - Trzeba będzie. Nie zapomnij ani słowa z tego, co ci powiem. Pójdziesz do lasu Saint- Aubin. - Koło Lamballe? - Tak. Na skraju parowu biegnącego między Saint-Rieul i Pledeliac rośnie kasztan. Tam się zatrzymasz. Nikogo nie zobaczysz. - Co nie przeszkadza, że tam ktoś będzie. Wiem. - Hukniesz na zew. Umiesz hukać? Halmalo wydął policzki, odwrócił się w stronę morza i ozwało się hukanie sowy. Głos ten wydobywał się, rzekłbyś, z głębin nocy. Podobieństwo było łudzące i złowieszcze. - Dobrze - rzekł starzec. - Rzeczywiście to potrafisz. Podał Halmalowi wstążkę z zielonego jedwabiu. - Oto moja kokarda dowódcy. Weź ją. Chodzi o to, żeby nikt nie znał na razie mojego nazwiska. Ale ta kokarda wystarczy. Kwiat lilii został wyhaftowany przez siostrę królewską w więzieniu Temple. Halmalo przyklęknął na jedno kolano. Z drżeniem sięgnął po kokardę z kwiatem lilii i zbliżył ją do ust; lecz zatrzymał się, jakby przestraszony myślą o tym pocałunku: - Czy mogę? - spytał. - Tak, skoro całujesz krucyfiks. Halmalo ucałował kwiat lilii. - Wstań - rzekł starzec. Halmalo wsiał i ukrył kokardę na piersiach. Starzec ciągnął dalej: - Słuchaj uważnie. Oto rozkaz: „Powstańcie. Nie ma pardonu.” A więc na skraju lasu Saint- Aubin zahukasz na zew. Powtórzysz to trzykrotnie. Za trzecim razem zobaczysz człowieka wychodzącego spod ziemi. - Z wykrotu pod drzewami, wiem. - Ten człowiek to Planchenault, zwany także Królewskim Sercem. Pokażesz mu tę kokardę. On zrozumie. Potem pójdziesz drogą, jaką sam obierzesz, do lasu Astille; znajdziesz tam chromego człowieka, przezywanego Mousqueton, który dla nikogo nie zna litości. Powiesz mu, że go kocham i że ma w swoich wioskach wywołać powstanie. Później udasz się do lasu Couesbon, który leży o milę od Ploermel. Hukniesz jak sowa; spod ziemi wyjdzie pewien człowiek; będzie to pan Thuault, seneszal z Ploermel, który należał do tego, co nazywają zgromadzeniem konstytuanty, ale był po właściwej stronie. Powiesz mu, aby uzbroił zamek Couesbon, który należy do markiza de Guer, emigranta. Parowy, małe laski, nierówny teren - dobre miejsce. Pan Thuault jest człowiekiem prawym i bystrym. Następnie pójdziesz do Saint- Ouen-les-Toits i pomówisz z Janem Chouan, który według mnie jest prawdziwym wodzem. Potem pójdziesz do lasu Ville-Anglose, spotkasz tam Guittera, zwanego świętym Marcinem, powiesz mu, żeby miał oko na niejakiego Courmesnila, zięcia starego Goupila de Prefeln, który jest przywódcą jakobinów w Argentan. Wszystko dobrze spamiętaj. Nic nie piszę, bo pisać nie należy. La Rouerie spisał całą listę i pogrzebał tym sposobem sprawę. Pójdziesz potem do lasu Rougefeu, gdzie siedzi Mielette, który przeskakuje parowy opierając się na długiej żerdzi. - To nazywa się tyczka. - Umiesz się nią posługiwać? - Nie byłbym chyba Bretończykiem i wieśniakiem. Tyczka to nasza przyjaciółka. Przedłuża nam ramiona i nogi. - To znaczy zmniejsza siły wroga i skraca drogę. Dobre narzędzie. - Kiedyś dzięki tyczce stawiłem czoło trzem celnikom uzbrojonym w pałasze. - Kiedy to było? - Dziesięć lat temu. - Za czasów króla? - Tak jest. - Biłeś się więc za czasów króla? - Tak. - Z kim? - Jak Boga kocham, nie wiem. Przemycałem sól. - Dobrze. - To się nazywało walką z podatkiem od soli. Czy podatek od soli to to samo co król? - Tak. Nie. Ale ty nie musisz tego rozumieć. - Przepraszam waszą wysokość, że zadałem pytanie waszej wysokości. - No, dalej. Czy znasz la Tourgue? - Czy znam la Tourgue? Stamtąd jestem. - Jak to? - No tak, bo jestem z Parigne. - Istotnie, la Tourgue leży obok Parigne. - Czy znam la Tourgue! Wielki, okrągły zamek, rodzinny zamek moich panów! Są tam wielkie żelazne wrota dzielące nową część zamku od starej, których by nawet armata nie wyważyła. To w nowej części zamku jest słynna księga o świętym Bartłomieju, którą ludzie przychodzili obejrzeć przez ciekawość. W trawie są żaby. Jak byłem mały, bawiłem się tymi żabami. I podziemne przejście! Znam je. Poza mną nikt chyba go nie zna. - Jakie podziemne przejście? Nie wiem, co chcesz powiedzieć. - To jeszcze z dawnych czasów, kiedy la Tourgue bywała oblegana. Ludzie z zamku mogli uciekając wydostać się na zewnątrz przez podziemne przejście, które ma wylot w lesie. - Istotnie, takie podziemne przejście ma zamek w la Jupelliere i zamek w la Hunaudaye, a także wieża w Campeon; ale nic podobnego nie ma w la Tourgue. - Ależ jest, wasza wysokość. Nie znam tych lochów, o których wasza wysokość mówi. Znam tylko lochy w la Tourgue, bo stamtąd pochodzę. A w dodatku tylko ja jeden znam to przejście. Nikt o tym nie mówił. Nie wolno było mówić, bo to przejście służyło w czasie wojen pana de Rohan. Mój ojciec znał tę tajemnicę i mnie ją przekazał. Wiem, jak się tam wchodzi i jak się stamtąd wychodzi. Będąc w lesie mogę pójść na wieżę, a będąc na wieży mogę wyjść do lasu tak, że nikt mnie nie zobaczy. A kiedy nieprzyjaciele wchodzą, nie ma już nikogo. To jest właśnie la Tourgue. Ach, ja ją znam! Starzec milczał przez chwilę. - Musisz się mylić; gdyby istniała taka tajemnica, ja bym ją znał. - Jestem tego pewien, wasza wysokość. Jest tam kamień, który się obraca. - Ach, tak! Wy, wieśniacy, wierzycie w kamienie obracające się, w kamienie śpiewające, w kamienie, które chodzą w nocy do wodopoju, do pobliskiego strumienia. To są bajki. - Ale przecież ja sam obracałem ten kamień... - A inni słyszeli, jak śpiewał. Przyjacielu, la Tourgue jest silną i potężną twierdzą, łatwą do obrony; lecz byłby naiwny ten, kto by liczył na lochy, którymi można z niej wyjść. - Ależ, wasza wysokość... Starzec wzruszył ramionami. - Szkoda czasu. Mówmy o naszych sprawach. Ów stanowczy ton uciął nalegania Halmala. Starzec podjął znowu: - Dalej. Słuchaj. Z Rougefeu pójdziesz do lasu Montchevrier, gdzie znajduje się Benedicite, dowódca Dwunastu. To także dobry człowiek. Odmawia swoje Benedicite, wydawszy rozkaz rozstrzelania ludzi. Na wojnie nie pora na roztkliwianie się. Z Montchevrier pójdziesz... Tu przerwał. - Zapomniałem o pieniądzach. Wyciągnął z kieszeni i oddał Halmalowi do ręki sakiewkę i portfel. - W tym portfelu jest trzydzieści tysięcy franków w asygnatach, to znaczy coś około trzech liwrów i trzydziestu soldów; muszę dodać, że asygnaty są fałszywe, lecz dobre nie są więcej warte; a w sakiewce, uważasz, jest sto ludwików w złocie. Oddaję ci wszystko, co mam. Tu już niczego nie potrzebuję. Lepiej zresztą, aby nie można było znaleźć przy mnie pieniędzy. Wracam do rzeczy. Z Montchevrier pójdziesz do Antrain, gdzie spotkasz pana de Frotte; z Antrain do Jupelliere, gdzie zobaczysz pana de Rochecotte; z Jupelliere do Noirieux, gdzie zobaczysz księdza Baudoin. Będziesz to wszystko pamiętał? - Jak Ojcze Nasz. - W Saint-Brice-en-Cogle zobaczysz pana Dubois-Guy, w Morannes, które jest fortecą, pana de Turpina w Chateau-Gonthier księcia de Talmont. - Czy książę zechce ze mną mówić? - Skoro ja z tobą rozmawiam. Halmalo zdjął kapelusz. - Wszyscy przyjmą cię dobrze, kiedy zobaczą kwiat lilii haftowany przez siostrę królewską. Pamiętaj, że musisz zapuszczać się w okolice, gdzie pełno jest górali i innych kundysów. Przebierzesz się. To łatwo. Republikanie są tak głupi, że w niebieskim ubraniu, w trójkątnym kapeluszu i z trójkolorową kokardą można przejść wszędzie. Nie ma już pułków, nie ma mundurów, jednostki bojowe nie są numerowane; każdy ubiera się w takie łachmany, jakie chce. Pójdziesz do Saint-Mherve. Zobaczysz tam Gauliera, zwanego Wielkim Piotrem. Pójdziesz do kwatery w Parnee, gdzie stacjonują ludzie o uczernionych twarzach. Strzelby nabijają żwirem i podwójnym ładunkiem prochu, aby robić więcej hałasu. Mają rację. Ale mów im, aby przede wszystkim zabijali, zabijali. Pójdziesz do obozu Czarnej Krowy, który leży na wzgórzu, pośrodku lasu la Chamie, potem do obozu Owsa, potem do obozu Zielonego, potem do obozu Mrówek. Pójdziesz do miejscowości Grand-Bordage, zwanej również Haut-des-Pres, gdzie mieszka wdowa, z której córką ożenił się Treton, zwany Anglikiem. Grand-Bordage należy do parafii Quelaines. Odwiedzisz Epineux-le-Chevreuil, Sille-le-Guillaume, Parannes i wszystkich ludzi ukrytych w lasach. Będziesz miał przyjaciół i wyprawisz ich na skraj Górnego i Dolnego Maine; zobaczysz się z Janem Treton w parafii Vaisges, z Bezwzględnym w Bignon, z Chambordem w Bonehamps, z braćmi Corbon w Maisoncelles i z Nieustraszonym w Saint- Jean-sur-Erve. To ten sam, co nazywa się Bourdoiseau. Kiedy zrobisz to wszystko i wszędzie przekażesz rozkaz: „Powstańcie. Nie ma pardonu”, przyłączysz się do wielkiej armii, armii katolickiej i królewskiej, tam gdzie ona będzie. Zobaczysz się z panami d’Elbee, de Lescure, de La Rochejaquelin, z dowódcami, którzy jeszcze będą żyli. Pokażesz im moją kokardę wodza. Oni wiedzą, co to znaczy. Jesteś tylko majtkiem, lecz Cathelineau jest tylko woźnicą. Oto, co powiesz im ode mnie: „Nadszedł czas prowadzenia dwóch wojen jednocześnie, wielkiej i małej. Wielka wywołuje więcej hałasu, mała działa skuteczniej. Wojna w Wandei jest dobra, wojna szuanów jest gorsza; a w wojnie domowej właśnie ta gorsza jest najlepsza. To, czy wojna jest dobra, można osądzić według rozmiarów zła, które czyni.” Przerwał. - Halmalo, ja mówię ci to wszystko. Nie rozumiesz słów, ale rozumiesz, o co chodzi. Nabrałem do ciebie zaufania widząc, jak prowadzisz łódź; nie znasz geometrii, a na morzu poruszasz się zdumiewająco; kto umie sterować łodzią, potrafi pokierować powstaniem; sposób, w jaki opanowałeś knowania oceanu, pozwala mi twierdzić, że wywiążesz się dobrze z moich poleceń. Wracam do rzeczy. Powiesz więc dowódcom mniej więcej, jak potrafisz, te oto słowa: „Wolę wojnę podjazdową w lasach niż walkę w otwartym polu; nie zależy mi na tym, aby wysyłać sto tysięcy chłopów pod obstrzał błękitnych żołnierzy i pod kule artylerii pana Carnot; chcę, alby przed upływem miesiąca przyczaiło się w lasach pięćset tysięcy zabijaków. Armia republikańska jest moją zwierzyną. Uprawiać kłusownictwo - to wojować. Jestem strategiem wojny w lasach.” No, znowu wyrażenie, którego nie zrozumiesz; nic nie szkodzi, zrozumiesz co innego: „Nie ma pardonu! I wszędzie zasadzki! Chcę, aby to była bardziej wojna szuanów niż wojna Wandei.” Dodasz, że Anglicy są z nami. „Weźmy republikę w dwa ognie. Europa nam pomaga. Skończmy z rewolucją. Królowie będą prowadzili z nią wojnę państw, my - wojnę parafii.” Po wiesz to wszystko. Zrozumiałeś? - Tak. Wszystko ma być zniszczone ogniem i mieczem. - Dobrze. - Nie ma pardonu. - Dla nikogo. Dobrze. - Pójdę wszędzie. - I uważaj. Bo w tym kraju łatwo zostać nieboszczykiem. - Nie boję się śmierci. Kto stawia pierwszy krok, zdziera może swoje ostatnie trzewiki. - Jesteś dzielnym człowiekiem. - A jeśli mnie spytają o nazwisko waszej wysokości? - Jeszcze nikt nie powinien go znać. Powiesz, że nie wiesz, i powiesz prawdę. - Gdzie mam się spotkać z waszą wysokością? - Tam, gdzie będę. - Jakże mam to wiedzieć? - Wszyscy będą wiedzieć. Nie upłynie tydzień, a usłyszysz o mnie, będę dawał przykład, pomszczę króla i religię, poznasz więc od razu, że to o mnie mówią. - Rozumiem. - Nic nie zapomnij. - Wasza wysokość może być spokojny. - Teraz idź. Niech cię Bóg prowadzi. Idź. - Zrobię wszystko, co mi wasza wysokość kazał. Pójdę. Będę mówił. Będę posłuszny. Będę dawał rozkazy. - Dobrze. - A jeśli spełnię swoje zadanie... - Zrobię cię kawalerem Św. Ludwika. - Jak mego brata. A jeśli nie spełnię, wasza wysokość każe mnie rozstrzelać. - Jak twego brata. - Rozkaz, wasza wysokość. Starzec spuścił głowę i zdawał się pogrążać w jakieś ponure rozmyślania. Gdy podniósł oczy, był już sam. Halmalo był tylko czarnym punktem niknącym na horyzoncie. Słońce właśnie zaszło. Mewy i rybitwy wracały na ląd; morze nie jest domem. W przestworzach wyczuwało się ów niepokój, który poprzedza nadejście nocy; zielone żabki kumkały, ważki ze świstem wyfruwały z kałuży, mewy, gawrony i kawki podniosły wieczorną wrzawę; rozlegały się nawoływania ptaków nadbrzeżnych; lecz żadnego odgłosu, który by pochodził od człowieka. Pustka była zupełna. Ani śladu żagla w zatoce, ani śladu wieśniaka na polach. Pustynia jak okiem sięgnąć. Wielkie osty rosnące na piaskach drżały. Białawe niebo zmierzchu rozlewało na wydmy siną, rozległą poświatę. W dali jak cynowe tafle rozrzucone na ziemi lśniły stawy wśród ciemnej równiny. Z pełnego morza dął wiatr. KSIĘGA CZWARTA - TELLMARCH I. Na szczycie wydmy Starzec poczekał, aż Halmalo zniknie, po czym otulił się szczelnie żeglarską opończą i ruszył w drogę. Szedł powoli, w zamyśleniu. Podążał w stronę Huisnes, podczas gdy Halmalo kierował się ku Beauvoir. Za nim wznosił się uwieńczony tiarą katedry, opancerzony fortecą, olbrzymi czarny trójkąt wyspy Mont-Saint-Michel, która jest tym na oceanie, czym piramida Cheopsa na pustyni; od wschodniej strony dwie przysadziste baszty, jedna okrągła, druga czworograniasta, pomagają dźwigać skalistej wyspie ciężar kościoła i wioski. Ruchome piaski zatoki Mont-Saint-Michel zmieniają niepostrzeżenie położenie wydm. Pomiędzy Huisnes i Ardevon istniała wówczas bardzo wysoka wydma, po której dziś już nie ma śladu, gdyż została zrównana z ziemią w ciągu jednego porównania dnia z nocą. Osobliwością owej wydmy było to, że istniała już od bardzo dawna, a na jej wierzchołku znajdował się kamień milowy z XII wieku, wniesiony na pamiątkę soboru w Avranches, który potępił morderców św. Tomasza z Canterbury. Ze szczytu wydmy można było ogarnąć wzrokiem całą okolicę i zorientować się w położeniu. Starzec podążył ku tej wydmie i wszedł na górę. Znalazłszy się na szczycie oparł się o słup milowy, usiadł na jednym z czterech kamieni tworzących narożniki i zaczął przyglądać się owej mapie, która rozciągała się u jego stóp. Zdawało się, że szuka drogi w znanej sobie okolicy. Zmrok zacierał kształty rozległego krajobrazu, tak że tylko czarna linia horyzontu odcinała się wyraźnie od mlecznego nieba. Widać było skupiska dachów jedenastu miasteczek i wiosek; można było dostrzec na odległość wielu mil wszystkie dzwonnice wybrzeża, które są zawsze bardzo wysokie, aby mogły służyć za punkt orientacyjny ludziom znajdującym się na morzu. Po pewnym czasie starzec - jak się zdaje - znalazł w panującym półmroku to, czego szukał; wzrok jego zatrzymał się na jakimś ledwo widocznym wśród równin i lasów zgrupowaniu drzew, murów i dachów - był to folwark. Stary człowiek z zadowoleniem kiwnął głową, jakby mówiąc do siebie w duchu: „To tam”; palcem nakreślił w przestrzeni szkic marszruty poprzez żywopłoty i ogrody. Chwilami przyglądał się jakiemuś niewyraźnemu i bezkształtnemu przedmiotowi, powiewającemu nad najwyższym dachem folwarku i zdawał się zastanawiać: co to takiego? O tej porze przedmiot ów widoczny był jak przez mgłę i wydawał się bezbarwny; kurek na dachu nie poruszałby się w ten sposób, a chorągiew nie miała powodu się tam znajdować. Podróżny był zmęczony; przyjemnie mu było siedzieć na tym narożniku; pozwolił sobie na owo zapomnienie o otaczającym go świecie, które pierwsza chwila wypoczynku daje zmęczonym ludziom. Jest taka pora w ciągu dnia, którą można by nazwać godziną ciszy, jest nią godzina pogodnego spokoju, godzina zmierzchu. Była to owa pora właśnie. Starzec rozkoszował się nią; wpatrywał się i wsłuchiwał w ciszę. Najtwardsi ludzie miewają chwile melancholii. Nagle ów spokój został może nie zakłócony, lecz podkreślony przez zbliżające się głosy; były to głosy kobiece i dziecinne. Zdarzają się w ciemnościach takie dźwięki niespodziewanej radości. Zarośla nie pozwalały dostrzec rozmawiającej gromadki, która przechodziła u podnóża wydmy, kierując się ku lasom i równinie. Te młode i dźwięczne głosy dochodziły do zamyślonego starca i były tak blisko, że słyszał każde słowo. Jeden z głosów kobiecych powiedział: - Spieszmy się, moja Flechardowo. Czy to tędy? - Nie, tamtędy. Dwa głosy, jeden podniesiony, drugi nieśmiały, prowadziły dalej swój dialog. - Jak się nazywa ten folwark, w którym w tej chwili mieszkamy? - L’Herbe-en-Pail. - Czy to jeszcze daleko? - Dobry kwadrans drogi. - Pospieszajmy na wieczerzę. - Prawda, że jesteśmy zapóźnione. - Trzeba by biec. A wasze maleństwa się pomęczyły. Jesteśmy tylko dwie kobiety, nie możemy unieść trojga dzieciaków. A zresztą, wy już dźwigacie jedno, moja Flechardowo. Ciężkie jak ołów. Odsądziliście tego żarłoka od piersi, ale go ciągle nosicie na rękach. Złe przyzwyczajenie. Pozwólcie, ja go poprowadzę. Ha, trudno, zupa będzie zimna. - Ach, jakie te buty od was są wygodne! Jakby na mnie robione. - Tak jest lepiej niż na bosaka. - Pospiesz się, Jasiu. - To właśnie on nas opóźnił. Musi pogadać z każdą wiejską dziewczyną, którą spotka w drodze. Udaje mężczyznę. - Mój Boże, idzie mu już na piąty rok. - Powiedz, Jasiu, dlaczego rozmawiałeś z tą małą w wiosce? Dziecinny głosik odparł: - Bo ją znam. Kobieta pytała dalej: - Jak to, znasz ją? - Tak - odpowiedział chłopczyk - ona dała mi rano boże krówki. - No, patrzcie państwo! - zawołała jedna z kobiet. - Jesteśmy tu dopiero od trzech dni, toto jeszcze od ziemi nie odrosło i już znalazło sobie ukochaną. Głosy oddaliły się. Ustał wszelki gwar. II. Aures habet et non audiet Starzec siedział nieruchomo. Raczej marzył, niż rozmyślał. Dokoła niego wszystko było pogodnym spokojem. Samotność tchnęła bezpieczeństwem. Na wydmie był jeszcze dzień, lecz ciemności zapadły już nad równiną, a lasy ogarnęła noc. Na wschodzie wzeszedł księżyc. Nieliczne gwiazdy mrugały na bladobłękitnym niebie. Podróżny, choć pochłonięty szarpiącymi go troskami, poddał się niewysłowionemu ukojeniu nieskończoności. Czuł, że świta w nim jakaś mglista nadzieja, jeśli nadzieją można nazwać oczekiwanie wojny domowej. W tej chwili zdawało mu się, że skoro opuścił nieubłagany żywioł morza i dotknął stopą ziemi, wszelkie niebezpieczeństwo znikło. Nikt nie znał jego nazwiska, był sam, dla wroga przepadł bez śladu. Powierzchnia morza nic nie zdradza, nikt o nim nie wie i wiedzieć nie może. Ogarnął go jakiś nadziemski spokój. Omal nie zapadł w sen. Dla tego człowieka, rzuconego na pastwę wewnętrznych zmagań i zewnętrznych niebezpieczeństw, niezwykły urok tej spokojnej gadziny polegał na głębokiej ciszy panującej na niebie i ziemi. Słychać było tylko wiatr wiejący od morza, lecz do ciągłości jego szumu tak dalece się przyzwyczajamy, że się go niemal nie słyszy. Nagle podróżny zerwał się na równe nogi. Uwaga jego została gwałtownie obudzona; rozejrzał się po horyzoncie; w jego spojrzeniu malowało się szczególne napięcie. Wzrok starca zatrzymał się na dzwonnicy z Cormeray, która znajdowała się przed nim, w oddali na równinie. Istotnie, w owej dzwonnicy działo się coś niezwykłego. Sylwetka dzwonnicy wyraźnie odcinała się na tle nieba. Widać było wieżyczkę z małą piramidą, a między nimi kwadratową, przejrzystą klatkę, w której zawieszony był dzwon, niczym nie osłoniętą, otwartą na cztery strony świata, tak typową dla dzwonnic bretońskich. Teraz ta klatka zdawała się kolejno, w różnych odstępach czasu zamykać i otwierać; jej wysokie okno wydawało się raz jasne, raz ciemne; chwilami przeświecało przezeń niebo, chwilami nie było go widać; po jasności przychodziła ciemność; zmiany te następowały sekunda po sekundzie, z regularnością młota uderzającego w kowadło. Starzec miał dzwonnicę z Cormeray przed sobą, w odległości jakichś dwóch mil; spojrzał w prawo na dzwonnicę z Baguer-Pican, równie wyraźnie zarysowaną na horyzoncie; klatka jej dzwonu zamykała się i otwierała tak samo jak w Cormeray. Popatrzył w lewo na dzwonnicę w Tanis; klatka dzwonnicy w Tanis otwierała się i zamykała jak w Baguer-Pican. Przyjrzał się kolejno wszystkim dzwonnicom na horyzoncie, po lewej ręce dzwonnicom w Courtils, w Precey, w Crollon i w Croix-Avranchin; po prawej, dzwonnicom w Piaz-sur- Couesnon, w Mordrey i w Pas; spojrzał na wprost na dzwonnicę w Pontorson. Wszędzie światło i ciemność następowały po sobie na przemian. Cóż to miało znaczyć? To oznaczało, że wszystkie dzwony są rozkołysane. Musiały być wściekle kołysane, aby ukazywać się i znikać w ten sposób. Cóż to więc było? Niewątpliwie dzwoniono na trwogę. Dzwoniono na trwogę, dzwoniono gwałtownie i wszędzie, we wszystkich dzwonnicach, we wszystkich parafiach, we wszystkich wsiach, a żaden, dźwięk nie dochodził. Dźwięków nie było słychać z powodu odległości i przeciwnego wiatru, który wiał od morza i unosił wszystkie odgłosy lądu poza zasięg horyzontu. Nic bardziej złowieszczego jak te oszalałe dzwony bijące wszędzie na trwogę, w połączeniu z panującą wszechwładnie ciszą. Starzec patrzył i słuchał. Nie słyszał, lecz widział bicie dzwonów. Przedziwne wrażenie. Przeciw komu rozpętały się te dzwony? Dlaczego ten alarm? III. Użyteczność wielkich liter Niewątpliwie kogoś ścigano. Kogo? Dreszcz przebiegł tego człowieka ze stali. Nie mogło chodzić o niego. Nikt nie mógł domyślać się jego przybycia. Niemożliwe, aby władze republikańskie zostały już powiadomione; wszak zaledwie przed chwilą stanął na lądzie. Korweta niewątpliwie zatonęła wraz z całą załogą... A nawet na korwecie tylko Boisberthelot i La Vieuville znali jego nazwisko. Dzwony miotały się nadal w swym dzikim tańcu. Przyglądał się uważnie dzwonnicom i machinalnie je liczył; gubił się w domysłach, przerzucając się z jednej ostateczności w drugą i przeżywał chwile wahania, jakie miewają ludzie przechodzący od poczucia całkowitego bezpieczeństwa do straszliwej niepewności. Alarm można było jednak tłumaczyć wielorako, tak że wreszcie podróżny uspokoił się, powtarzając sobie: „W każdym razie nikt nie wie o moim przyjeździe i nikt nie zna mojego nazwiska.” Od dobrej chwili lekki szelest dochodził go z tyłu, znad głowy. Był to szelest podobny do tego, jaki wydają poruszane wiatrem liście drzewa. Z początku nie zwrócił na to uwagi; potem, gdy szelest nie tylko nie ustawał, lecz jak gdyby się wzmagał, starzec odwrócił głowę. Nie były to liście, lecz arkusz papieru. Wiatr szarpał nad jego głową dużym ogłoszeniem przylepionym do kamienia milowego. Afisz ten musiał być nalepiony niedawno, gdyż był jeszcze wilgotny i wiatr odrywał go jakby dla zabawy. Wchodząc na wydmę z przeciwnej strony, starzec nie spostrzegł go poprzednio. Wspiął się na kamień, na którym siedział, i przytrzymał ręką powiewający brzeg arkusza; niebo było pogodne, w czerwcu zmierzch zapada powoli; podnóże wydmy tonęło w mroku, lecz na wierzchołku było jasno. Część afisza była zadrukowana dużymi literami, tak że przy resztkach dziennego światła można było odczytać napis. Przeczytał, co następuje: REPUBLIKA FRANCUSKA, JEDNA I NIEPODZIELNA My, Prieur de la Marne, ludowy komisarz delegowany do armii w Cotes-de-Cherbourg - rozkazujemy: Były markiz de Lantenac, wicehrabia de Fontenay, rzekomy książę bretoński, który potajemnie wylądował na wybrzeżu koło Granville, jest wyjęty spod prawa! Cena została nałożona na jego głowę. Ktokolwiek go wyda w ręce władz, żywego czy umarłego, otrzyma sześćdziesiąt tysięcy liwrów. Suma ta będzie wypłacona nie w asygnatach, lecz w złocie. Jeden batalion armii z Cotes-de-Cherbourg zostanie natychmiast wysłany na poszukiwanie i spotkanie byłego markiza de Lantenac. Gminy mają użyczyć zbrojnej ręki. Dan w ratuszu w Granville. 2 czerwca 1793 Podpisano: Prieur de la Marne Pod tym nazwiskiem widniał inny jeszcze podpis, skreślony dużo mniejszymi literami, którego nie można było odczytać w zapadającym zmroku. Starzec nasunął kapelusz na oczy, otulił się pod brodę żeglarską opończą i szybkim krokiem zeszedł z wydmy. Nieopatrzne byłoby niewątpliwie dalsze zatrzymywanie się na oświetlonym szczycie. I tak, być może, pozostawał tam zbyt długo; wierzchołek wydmy był jedynym widocznym jeszcze punktem na horyzoncie. Znalazłszy się na dole, w ciemności, zwolnił nieco kroku. Kierował się trasą, którą był sobie wyznaczył w stronę folwarku, przekonany widocznie, że nie grozi mu stamtąd niebezpieczeństwo. Wszystko zionęło pustką. O tej godzinie nie spotyka się już przechodniów. Zatrzymał się za jakimś krzakiem, rozpiął opończę, przewrócił kaftan włosem do góry, zawiązał sobie na powrót dokoła szyi opończę, która wyglądała jak łachman ściągnięty sznurem, i ruszył w drogę. Księżyc świecił jasno. Po jakimś czasie stary człowiek znalazł się na skrzyżowaniu dróg, gdzie wznosił się odwieczny kamienny krzyż. Na cokole widniał biały kwadrat, który niewątpliwie był ogłoszeniem podobnym do tego, jakie niedawno przeczytał. Podszedł do krzyża. - Dokąd pan idzie? - odezwał się niespodziany głos. Odwrócił się. Jakiś człowiek stał pod żywopłotem. Był jego wzrostu, równie stary i siwy jak on i jeszcze bardziej obdarty. Prawie sobowtór. Człowiek ten opierał się na długim kiju. - Dokąd pan idzie? - powtórzył. - Przede wszystkim gdzie jestem? - odparł podróżny ze spokojem niemal wyniosłym. - W dobrach Tanis; ja tu jestem żebrakiem, a wasza wysokość panem tych ziem. - Ja? - Tak, pan, panie markizie de Lantenac. IV. Żebrak Markiz de Lantenac, którego teraz nazywać będziemy po imieniu, odpowiedział z powagą: - Dobrze. Proszę mnie wydać władzom. Człowiek ciągnął dalej: - Jesteśmy tu obaj u siebie, pan na zamku, ja w zaroślach. - Skończmy z tym. Wydaj mnie - powiedział markiz. Człowiek mówił dalej: - Pan idzie na folwark l’Herbe-en-Pail, prawda? - Tak. - Nie trzeba tam iść. - Dlaczego? - Bo tam są błękitni. - Od jak dawna? - Od trzech dni. - Czy mieszkańcy folwarku i wioski stawiali opór? - Nie. Otworzyli wszystkie bramy. - A! - rzekł tylko markiz. Człowiek wskazał palcem na folwarczny dach, który widniał w pewnej odległości ponad drzewami. - Widzi pan ten dach, panie markizie? - Widzę. - Widzi pan, co się na nim znajduje? - Trzepoczący przedmiot. - Tak. - To jest chorągiew. - Trójbarwna - powiedział żebrak. Na przedmiot ten markiz zwrócił uwagę jeszcze na szczycie wydmy. - Czy dzwonią na trwogę? - Tak. - Z jakiego powodu? - Pan jest tego przyczyną. - Ale nic nie słychać. - Bo wiatr przeszkadza. Człowiek spytał znowu: - Widział pan ogłoszenie? - Tak. - Szukają pana. Rzuciwszy okiem w stronę folwarku, dodał: - Tam jest pół batalionu. - Republikanie? - Paryżanie. - No więc chodźmy - powiedział markiz i skierował się w stronę folwarku. Żebrak przytrzymał go za rękę: - Niech pan tam nie idzie. - A dokąd mam iść? - Do mnie. Markiz spojrzał na żebraka. - Proszę mnie posłuchać, panie markizie, u mnie nie jest pięknie, ale jest bezpiecznie. Pułap niższy niż w piwnicy. Zamiast podłogi dywan z wodorostów, zamiast sufitu gałęzie i trawy. Proszę iść. Na folwarku rozstrzelają pana. U mnie pan się prześpi. Pan musi być zmęczony; a jutro rano błękitni wyruszą w drogę i pójdzie pan, dokąd zechce. Markiz przyjrzał się nieznajomemu. - Po której stronie jesteś? - spytał. - Jesteś republikaninem czy monarchistą? - Jestem żebrakiem. - Ani monarchistą, ani republikaninem? - Chyba nie. - Jesteś zwolennikiem czy przeciwnikiem króla? - Nie mam na to czasu. - Co myślisz o tym, co się dzieje? - Nie mam z czego żyć. - Jednakże przychodzisz mi na ratunek. - Zobaczyłem, że pan jest wyjęty spod prawa. Co to jest takiego - prawo? Więc można być poza prawem? Nie rozumiem. A ja, czy prawo mnie chroni? Czy jestem poza nim? Nie wiem. Czy umierając z głodu nie jest się poza prawem? - Od jak dawna umierasz z głodu? - Przez całe życie. - I chcesz mnie ocalić? - Tak jest. - Dlaczego? - Bo pomyślałem: „Oto człowiek jeszcze biedniejszy ode mnie. Ja mam prawo oddychać, a on nie.” - To prawda. Więc chcesz mnie ratować? - Tak jest. Staliśmy się braćmi, wasza wysokość. Ja proszę o chleb, pan o życie. Obaj jesteśmy żebrakami. - Czy wiesz, że nałożono cenę na moją głowę? - Wiem. - A skąd? - Przeczytałem obwieszczenie. - Umiesz czytać? - Tak. I pisać. Dlaczego miałbym być nieokrzesanym bydlęciem? - Więc skoro umiesz czytać i widziałeś afisz, wiesz, że człowiek, który mnie wyda, dostanie sześćdziesiąt tysięcy franków. - Wiem. - I to nie w asygnatach. - Tak, wiem, w złocie. - A rozumiesz, że sześćdziesiąt tysięcy franków to fortuna? - Rozumiem. - I że ten, kto mnie wyda, zdobędzie majątek? - No dobrze, i co z tego? - Będzie miał majątek! - O tym właśnie myślałem. Widząc pana powiedziałem sobie: „Skoro ktoś, kto by wydał tego człowieka, ma dostać sześćdziesiąt tysięcy franków i zdobyć fortunę, trzeba go czym prędzej ukryć.” Markiz poszedł za włóczęgą. Zagłębili się w gąszczu. Tam właśnie znajdowała się kryjówka żebraka. Był to rodzaj izdebki, którą stary dąb użyczył temu człowiekowi na mieszkanie. Była wykopana pod korzeniami drzewa, a dach miała z jego gałęzi. Niska, ciemna nora, ukryta przed ludzkim wzrokiem, Było w niej dość miejsca na dwóch ludzi. - Przewidziałem, że mogę mieć gościa - powiedział żebrak. Ten rodzaj ziemianki nie tak rzadko spotykany w Bretanii, jakby się mogło wydawać, miejscowi chłopi nazywają carnichot. Tę samą nazwę nadaje się skrytkom wykutym w murze. Na całe urządzenie ziemianki składało się parę garnków, barłóg ze słomy czy też wymytej i wysuszonej trawy morskiej, duża wełniana derka, kilka łojowych knotów, krzesiwo i suche patyczki służące za łuczywo. Skuleni, wczołgali się do izby dziwacznie przedzielonej grubymi korzeniami drzewa i usiedli na stosie suchych wodorostów, stanowiących jedyne posłanie. Trochę światła wpadało przez otwór między korzeniami, który służył za wejście. Noc już zapadła, lecz wzrok przystosowuje się do ciemności i w końcu można w nich zawsze dopatrzyć się odrobiny światła. Promień księżyca blado oświetlał wejście. W kącie stał dzban z wodą, leżał gryczany placek i kasztany. - Zjedzmy wieczerzę - powiedział żebrak. Podzielili się kasztanami; markiz wyciągnął suchary, łamali się plackiem z czarnej mąki, popijali kolejno z tego samego dzbana. Rozpoczęli gawędę. Markiz zaczął wypytywać żebraka. - Więc dla ciebie jest wszystko jedno, co się dzieje na świecie? - Mniej więcej. Wy jesteście panami. To są wasze sprawy. - Ale to, co się dzieje... - Dzieje się w górze, nade mną. Dodał: - A zresztą są sprawy, które toczą się jeszcze wyżej: słońce wschodzi, księżyc rośnie albo maleje - to mnie zajmuje. Pociągnął łyk ze dzbana i powiedział: - Dobra, świeża woda! - Potem zagadnął: - Jak waszej wysokości smakuje ta woda? - Jak się nazywasz? - spytał markiz. - Nazywam się Tellmarch, a wołają na mnie Caimand. - Wiem. Caimand to tutejsze wyrażenie. - Które oznacza żebraka. Mówią mi także: Dziadku. Ciągnął dalej: - Już od czterdziestu lat nazywają mnie Dziadkiem. - Od czterdziestu lat? Ależ byłeś wtedy młody! - Nigdy nie byłem młody. Pan jest zawsze młody, panie markizie. Ma pan nogi dwudziestoletniego młodzieńca, wchodzi pan na wielką wydmę; ja już nie mogę chodzić, kiedy przejdę ćwierć mili, jestem zmęczony. Jesteśmy jednak w tym samym wieku; ale bogacze mają nad nami tę przewagę, że codziennie jedzą. Jedzenie utrzymuje młodość. Po chwili milczenia żebrak ciągnął: - Bogaci i biedni to okropna sprawa. To właśnie doprowadza do katastrof. Przynajmniej tak mi się zdaje. Biedni chcą być bogatymi, bogaci nie chcą zbiednieć. Myślę, że w tym właśnie rzecz. Nie mieszam się do tego. Wydarzenia są wydarzeniami. Nie stoję ani po stronie wierzyciela, ani po stronie dłużnika. Wiem, że istnieje dług i że go spłacają. To wszystko. Wolałbym, aby nie zabijano króla, ale nie umiem powiedzieć dlaczego. Na to mi mówią: „Ale dawniej wieszano ludzi na gałęziach za głupstwo.” Ba, sam widziałem, jak za strzał do królewskiej sarny powieszono człowieka, który miał żonę i siedmioro dzieci. Można by dużo powiedzieć o obydwu stronach. Zamilkł znowu, potem dodał: - Widzi pan, nie wiem dobrze, ludzie przechodzą w tę i tamtą stronę, dzieją się jakieś rzeczy; a ja pozostaję tu pod gołym niebem i gwiazdami. Tellmarch zamyślił się znowu, potem mówił dalej: - Jestem trochę znachorem, trochę lekarzem, znam różne zioła i umiem je przyrządzać; chłopi widzą nieraz, jak przyglądam się z uwagą jakiemuś głupstwu; dlatego uchodzę za czarownika. Ponieważ bywam zamyślony, ludzie myślą, że coś wiem. - Jesteś z tych stron? - Nigdy ich nie opuszczałem. - Znasz mnie? - A jakże. Ostatnio widziałem pana przed dwoma laty, za jego ostatnim pobytem. Pojechał pan stąd do Anglii. A teraz dostrzegłem człowieka na szczycie wydmy. Bardzo wysokiego mężczyznę. Rzadko się spotyka wysokich ludzi; Bretania jest krajem ludzi małych. Przypatrzyłem się dobrze, przedtem czytałem afisz. Powiedziałem sobie: „No!” A kiedy pan zeszedł na dół, poznałem pana w świetle księżyca. - A jednak ja cię nie znam. - Pan mnie widział, ale mnie pan nie spostrzegł. I Tellmarch Caimand dodał: - Ja pana widziałem dobrze. Inaczej patrzy żebrak, a inaczej przechodzień. - Czy ja cię dawniej spotykałem? - Bardzo często, bo jestem żebrakiem waszej wysokości. Tym dziadem proszalnym, który zawsze stał na dole, przy drodze prowadzącej do zamku pana markiza. Pan mi dawał czasami jałmużnę; ale ten, co daje, nie patrzy, kogo obdarowuje, a tymczasem ten, kto bierze, przygląda się uważnie. Żebrak to szpieg. Ale ja, choć często jestem smutny, staram się nie być złym szpiegiem. Wyciągałem rękę, pan widział tylko tę rękę i rzucał mi jałmużnę, której potrzebowałem rano, aby nie umrzeć z głodu wieczorem. Czasami nie mam nic w ustach przez dwadzieścia cztery godziny. Czasem jeden grosz jest sprawą życia. Zawdzięczam panu życie, więc je panu oddaję. - To prawda. Ratujesz mnie. - Tak, ratuję życie waszej wysokości. Głos Tellmarcha stał się poważny. - Pod jednym, warunkiem. - Jakim? - Że pan tu nie przybywa w złych celach. - Przybywam tu, aby czynić dobro. - Śpijmy już - rzekł żebrak. Położyli się obok siebie na posłaniu z wodorostów. Żebrak zasnął od razu. Markiz, choć bardzo zmęczony, rozmyślał przez chwilę, potem przyjrzał się w ciemności biedakowi i ułożył się do snu. Leżąc na tym posłaniu, leżał właściwie na ziemi; wykorzystał to, aby przywrzeć do niej uchem i słuchać. Spod ziemi wydobywała się posępna muzyka; bowiem ziemia przenosi dźwięki; słychać było dzwony. Nadal dzwoniono na trwogę. Markiz zasnął. V. Podpisano: Gauvain Kiedy otworzył oczy, był już dzień. Żebrak stał na progu, gdyż w ziemiance nie można się było wyprostować. Wspierał się na kosturze. Słońce oświetlało jego twarz. - Wasza wysokość - powiedział Tellmarch - na dzwonnicy w Tanis wybiła czwarta. Słyszałem cztery uderzenia. To znaczy, że zmienił się wiatr; wieje teraz od strony lądu; nie słyszę żadnych innych odgłosów, a więc przestano bić na trwogę. Na folwarku i w wiosce l’Heribe-en- Pail panuje spokój. Błękitni śpią albo odeszli. Minęło największe niebezpieczeństwo; powinniśmy się teraz rozstać. O tej porze zawsze wyruszam w drogę. Wskazał na jakiś punkt na horyzoncie: - Ja pójdę w tę stronę. Potem odwrócił się w przeciwnym kierunku: - A pan, niech idzie w tamtą. Żebrak poważnie pożegnał markiza ruchem ręki. Spoglądając na resztki wieczerzy dodał: - Proszę zabrać kasztany, jeśli pan głodny. I w chwilę później zniknął wśród drzew. Markiz wstał i ruszył w kierunku wskazanym przez Tellmarcha. Była to urocza godzina nazywana w dawnym języku normandzkich chłopów „przygrywką wschodzącego dnia”. Rozlegał się świergot szczygłów i wróbli gnieżdżących się w żywopłotach. Markiz obrał tę samą ścieżynę, którą tu przyszedł poprzedniego wieczoru. Wydostał się z gąszczu i znalazł się na skrzyżowaniu dróg, gdzie stał kamienny krzyż. Wisiał na nim biały afisz tworząc niemal wesołą plamę w promieniach wschodzącego słońca. Starzec przypomniał sobie, że na dole afiszu było coś jeszcze, czego nie zdołał wczoraj doczytać z powodu drobnego formatu liter i zapadającego mroku. Podszedł do krzyża. Istotnie poniżej podpisu „Prieur de la Marne” widniały jeszcze dwie linijki napisane drobnym pismem: Skoro zostanie stwierdzona identyczność byłego markiza de Lantenac, będzie on natychmiast rozstrzelany. Podpisano: komendant batalionu dowodzący kolumną ekspedycyjną, Gauvain. - Gauvain! - wykrzyknął markiz. Zatrzymał się głęboko zamyślony, uporczywie wpatrując się w afisz. - Gauvain! - powtórzył. Ruszył dalej, obejrzał się, rzucił okiem na krzyż, zawrócił z drogi i przeczytał afisz po raz wtóry. Potem oddalił się wolnym krokiem. Gdyby ktoś szedł obok niego, mógłby usłyszeć, jak mówi półgłosem: „Gauvain!” Przemykając się głęboko wyżłobionymi drożynami, nie mógł widzieć dachów folwarku, który został po lewej stronie. Szedł wzdłuż stromego wzniesienia zarośniętego kwitnącymi krzewami ciernistego janowca, z odmiany zwanej kolcolistem. Wierzchołek tego wzniesienia miał kształt cypla, który w okolicy określano mianem „łba”. Na dole wzrok od razu gubił się w gęstwinie drzew. Listowie było jakby skąpane w blasku. Cała przyroda zdawała się być przepojona głęboką radością poranka. Nagle ów krajobraz stał się groźny. Był to jakby wybuch zaczajonych mocy. Jakieś dzikie okrzyki i strzały zagrzmiały nad równiną i lasami zalanymi słońcem, a od strony folwarku wzniósł się słup dymu przetkany językami ognia; wioska i folwark zdawały się być jedną płonącą wiązką słomy. Jakaś nieoczekiwana groza była w tym nagłym i posępnym przejściu spokoju w furię, rzekłbyś, samo piekło wypowiedziało walkę jutrzence. Bitwa toczyła się w stronie Herbe-en-Pail. Markiz zatrzymał się. Każdy w podobnym wypadku musiałby stwierdzić, że ciekawość bywa silniejsza niż niebezpieczeństwo; człowiek chce dowiedzieć się prawdy, choćby za cenę życia. Starzec wspiął się na zbocza wznoszące się ponad parowem, którym biegła droga. Stamtąd człowiek był widoczny, ale i sam widział wszystko dobrze. Markiz w parę minut znalazł się na szczycie. Rozejrzał się. Istotnie, na folwarku była strzelanina i był pożar. Rozlegały się krzyki, buchał ogień. Folwark wydawał się ośrodkiem jakiejś niepojętej katastrofy. Co to było? Czyżby ferma Herbe- en-Pail została zaatakowana? Ale przez kogo? Czy toczyła się tam bitwa? Czy była to raczej egzekucja wojskowa? Błękitni, jak to im nakazywał rewolucyjny dekret, bardzo często karali podpaleniem oporne wioski i folwarki; palono dla przykładu wszystkie osady i fermy, które nie zrobiły zasieków nakazanych przez prawo lub nie wyrąbały w lasach przesiek dla republikańskiej kawalerii. Niedawno wykonano taką egzekucję w parafii Bourgon, koło Ernee. Czyżby to samo przydarzyło się w Herbe-en-Pail? Było widoczne, że żadna nakazana dla celów strategicznych przesieka nie została wycięta w gąszczach i żywopłotach otaczających Tanis i Herbe-en-Pail. Czy była to kara? Czy znajdujący się na folwarku oddział straży przedniej otrzymał taki rozkaz? A może oddział ów był wysłany przez jedną z kolumn ekspedycyjnych, zwanych kolumnami piekielnymi? Płowa, najeżona kolcami gęstwina otaczała wzgórze służące markizowi za punkt obserwacyjny. Gąszcz ten, zwany gajem Herbe-en-Pail, który jednak w rozmiarach swych dorównywał lasowi i ciągnął się aż pod sam folwark, był poprzecinany, jak wszystkie lasy w Bretanii, siecią wąwozów, ścieżyn i wyżłobionych dróg, tworzących labirynt, w którym gubiły się wojska republikańskie. Egzekucja, jeśli to rzeczywiście była egzekucja, musiała być okrutna, bo trwała bardzo krótko. Wszystkie brutalne przedsięwzięcia wykonywane są błyskawicznie. Nie brak takich dzikich scen wśród okropności wojny domowej. Podczas gdy markiz gubiąc się w domysłach, wahając się, czy zejść na dół, czy zostać, nasłuchiwał i obserwował, odgłosy walki umilkły, a raczej rozproszyły się. Markiz zobaczył, jak jakaś rozszalała radością gromada rozbiegła się po zaroślach. Przerażające mrowie ludzi zaroiło się pod drzewami. Z folwarku rzucono się w stronę lasu. Nie padł ani jeden strzał, tylko bębny biły do natarcia. Przypominało to nagonkę; zdawało się, że napastnicy przetrząsają las, że kogoś ścigają i osaczają; niewątpliwie, kogoś szukano. Wrzawa zataczała coraz szersze kręgi, wściekłość przeplatała się z tryumfem, nie podobna było rozróżnić tych okrzyków. I nagle z wrzawy wyłoniły się wyraźnie wymawiane słowa, podobnie jak zarysowują się we mgle jakieś konkretne kształty: jeden wyraz, jedno nazwisko powtarzane tysiącem głosów. Uszu markiza doszedł okrzyk: - Lantenac! Lantenac! Markiz de Lantenac! A więc to jego szukano. VI. Perypetie wojny domowej I oto nagle wokół niego, ze wszystkich stron jednocześnie, gęstwina zaroiła się od strzelb, bagnetów i szabel, w półmroku wykwitł trójkolorowy sztandar, okrzyk „Lantenac!” zadźwięczał mu w uszach, a u jego stóp spoza gałęzi i cierni ukazały się dzikie twarze. Markiz stał sam na wierzchołku pagórka, postać jego widoczna była z każdego miejsca w lesie. Z trudem dostrzegał ludzi wykrzykujących jego nazwisko, ale oni wszyscy widzieli go dobrze. Stanowił cel dla tysiąca otaczających go strzelb. W zaroślach widział tylko utkwione w sobie, płonące źrenice. Zdjął kapelusz, odgiął rondo, urwał długi suchy cierń z kolczastego janowca, z kieszeni wyciągnął białą kokardę, odwinięte rondo wraz z kokardą przypiął cierniem do główki kapelusza, włożył z powrotem kapelusz na głowę, tak, że podniesione rondo odsłaniało jego czoło i kokardę, po czym odezwał się głośno, jakby przemawiał do całego lasu: - Jestem człowiekiem, którego szukacie. Jestem markizem de Lantenac, wicehrabią de Fontenay, księciem bretońskim, generałem-porucznikiem wojsk królewskich. Kończmy więc. Celuj! Ognia! I rozchylając oburącz kaftan z koziej skóry ukazał nagą pierś. Spojrzał w dół szukając wzrokiem wycelowanych strzelb i ujrzał, że otaczają go klęczący ludzie. Podniósł się jeden wielki okrzyk: - Niech żyje Lantenac! Niech żyje książę! Niech żyje wódz! Jednocześnie wyrzucano kapelusze w powietrze, obracano wesoło podniesionymi szablami i w całym zagajniku ukazały się kije, na których wirowały czapki z brązowej wełny. Starca otaczał oddział Wandejczyków. Oddział ten na jego widok padł na kolana. Legenda głosi, że w starych lasach Turyngii żyły dziwne istoty z gatunku olbrzymów, będące czymś więcej, a jednocześnie mniej niż ludźmi. Rzymianie uważali je za potworne zwierzęta, a Germanie za wcielenia bóstw; zależnie więc od tego, kogo los postawił na ich drodze, były zabijane lub czczone. Markiza ogarnęło podobne uczucie, jakiego mogła doznać jedna z owych istot, gdy spodziewając się, że przywitają ją jak smoka, została niespodziewanie powitana jak bóstwo. Oczy pełne groźnych błyskawic wpatrywały się w markiza z jakąś dziką miłością. Ciżba była uzbrojona w strzelby, szable, kosy, motyki i kije; wszyscy mieli wielkie filcowe kapelusze lub brązowe berety z białymi kokardami, mnóstwo różańców i amuletów, szerokie spodnie rozcięte na kolanach, futrzane opończe, skórzane getry, nagie łydki, długie włosy; niektóre twarze były dzikie, a wszystkie spojrzenia prostoduszne. Jakiś młody człowiek o dziarskiej minie przedostał się przez tłum klęczących, wielkimi krokami wspiął się na pagórek i podszedł do markiza. Człowiek ten, podobnie jak wieśniacy, nosił kapelusz z odwiniętym rondem i białą kokardą i był ubrany w futrzaną opończę, lecz ręce miał białe, koszulę z cienkiego płótna, a na kurtce widniała biała jedwabna szarfa, u której zwisała szpada o pozłacanej rękojeści. Znalazłszy się na szczycie, rzucił kapeluszem o ziemię; odpiął szarfę, przyklęknął na jedno kolano i podał ją markizowi wraz ze szpadą, mówiąc: - Szukaliśmy waszej wysokości i znaleźliśmy. Oto szpada dowódcy. Ci ludzie są teraz na rozkazy waszej wysokości. Byłem ich dowódcą, teraz awansuję, jestem żołnierzem waszej wysokości. Przyjmij nasz hołd, panie, rozkazuj, wodzu. Potem dał znak i ludzie niosący trójkolorową chorągiew wyszli z lasu. Ludzie ci podeszli do markiza i złożyli chorągiew u jego stóp. Był to ten sam sztandar, który mignął mu się między drzewami. - Panie generale - rzekł młody człowiek, który mu oddał szpadę i szarfę - oto chorągiew, którą zdobyliśmy na błękitnych na folwarku Herbe-en-Pail. Nazywam się Gavard, wasza wysokość. Należałem do markiza de la Rouarie. - Dobrze - rzekł Lantenac, Ze spokojem i powagą opasał się szarfą. Potem wydobył szpadę i, wymachując nią nad głową, zawołał: - Powstańcie! Niech żyje król! Wszyscy wstali z klęczek. I w głębiach leśnych odezwał się okrzyk pełen radości i triumfu: - Niech żyje król! Niech żyje nasz markiz! Niech żyje Lantenac! Markiz zwrócił się do Gavarda: - Ilu was jest? - Siedem tysięcy. Schodząc z pagórka, gdy wieśniacy rozgarniali gałęzie janowca przed markizem de Lantenac, Gavard ciągnął: - Wasza wysokość, to wszystko jest zupełnie proste. Można to łatwo wytłumaczyć. Czekaliśmy tylko na iskrę. Cały kraj powstał w obronie króla, gdy republikański afisz doniósł o przybyciu waszej wysokości. Zostaliśmy zresztą cichcem powiadomieni przez burmistrza Granville, który jest naszym człowiekiem; to ten sam, co uratował księdza Olivier. Tej nocy dzwoniono na alarm. - Z jakiego powodu? - Z powodu waszej wysokości. - Ach tak! - rzekł markiz. - Więc stawiliśmy się - rzekł Gavard. - I jest was siedem tysięcy? - Dzisiaj. Jutro będzie nas piętnaście tysięcy. Oto co może dać nasz kraj. Kiedy pan Henryk de la Rochejaquelein wyruszył do armii katolickiej, dzwoniono na alarm i w ciągu jednej nocy sześć parafii: Isernay, Corqueux, les Echaubroignes, les Aubiers, Saint-Aubin i Nueil, wystawiło mu dziesięć tysięcy ludzi. Nie było amunicji, znaleziono u jednego murarza sześćdziesiąt funtów górniczego prochu i pan de la Rochejaquelein z tym wyruszył. Myśmy wiedzieli, że wasza wysokość musi być tu gdzieś w lesie i szukaliśmy. - I zaatakowaliście błękitnych na folwarku Herbe-en-Pail? - Z powodu wiatru nie słyszeli dzwonów. Niczego się nie spodziewali; miejscowi ludzie, psubraty, dobrze ich przyjęli. Dziś rano osaczyliśmy folwark, błękitni spali i wszystkiegośmy dokonali w mgnieniu oka. Mam konia. Czy wasza wysokość zechce go przyjąć? - Tak. Jeden z chłopów podprowadził siwka w wojskowym rzędzie. Markiz, odrzuciwszy pomoc Gavarda, wskoczył na konia. - Hura! - wykrzyknęli chłopi. Angielskie okrzyki są bowiem często używane na wybrzeżu bretońsko-normandzkim, które jest w ciągłej styczności z wyspami kanału La Manche. Gavard zasalutował i spytał: - Gdzie będzie kwatera główna waszej wysokości? - Na razie w lesie Fougeres. - To jeden z siedmiu lasów pana markiza. - Trzeba nam księdza. - Mamy. - Kto to jest? - Wikary z Chapelle-Erbree. - Znam go. Jeździł na Jersey. Ksiądz wysunął się z szeregu i rzekł: - Trzykrotnie. Markiz odwrócił głowę: - Dzień dobry, księże. Będzie ksiądz miał robotę. - Tym lepiej, panie markizie. - Będzie miał ksiądz kogo spowiadać. Tych, którzy zechcą. Nikogo nie trzeba zmuszać. - Panie markizie - rzekł ksiądz - Gaston w Guemee zmusza republikanów do spowiedzi. - To balwierz - odparł markiz. - Śmierć musi być wolna. Wrócił Gavard, który poszedł był wydać jakieś polecenia. - Panie generale, czekam na rozkazy. - Po pierwsze, spotykamy się w lesie Fougeres. Niech ludzie się rozejdą i tam udadzą. - Rozkaz wydany. - Czy nie mówił mi pan, że mieszkańcy Herbeen-Pail dobrze przyjęli błękitnych? - Tak jest panie generale. - Puściliście z dymem folwark? - Tak jest. - A wioskę? - Nie. - Podpalić ją. - Błękitni próbowali się bronić; ale było ich stu pięćdziesięciu, a nas siedem tysięcy. - Co to za błękitni? - Błękitni Santerre’a. - Który rozkazał bić w bębny, gdy ścinano króla. Więc to paryski batalion? - Pół batalionu. - Jak się ten batalion nazywa? - Panie generale, na sztandarze jest napis: „Batalion Czerwonej Czapki.” - Dzikie zwierzęta. - Co zrobić z rannymi? - Dobić ich. - Co zrobić z jeńcami? - Rozstrzelać. - Jest ich około osiemdziesięciu. - Rozstrzelać wszystkich. - Są dwie kobiety. - Także rozstrzelać. - Jest troje dzieci. - Dzieci zabrać. Zobaczymy potem, co z nimi zrobić. Markiz ruszył naprzód. VII. Nie ma łaski (hasło Komuny) Nie ma pardonu (hasło książąt) Podczas gdy te wypadki działy się w pobliżu Tanis, żebrak szedł w stronę Crollon. Zapuścił się w parowy, pod zielone, głuszące wszelki hałas gałęzie, i szedł nie zwracając na nic uwagi, zadumany raczej niż zamyślony, gdyż człowiek zamyślony ma jakiś cel, a zadumany nie ma żadnego; błądził, wałęsał się, przystawał, tu i ówdzie zrywał i zjadał liście dzikiego szczawiu, pił z napotykanych źródeł; chwilami, gdy dochodziły go jakieś dalekie odgłosy, unosił głowę, potem znów poddawał się olśniewającemu urokowi przyrody, wystawiał na słońce swe łachmany, słysząc może hałasy czynione przez ludzi, lecz słuchając śpiewu ptaków. Był stary i powolny; nie mógł daleko chodzić; jak sam powiedział markizowi de Lantenac, czuł zmęczenie po przejściu ćwierć mili; zatoczył nieduże półkole w stronę Croix-Avranchin i wieczór już zapadał, gdy stamtąd powrócił. Nieopodal Macey ścieżka, którą obrał, zawiodła go na rodzaj odsłoniętego, bezdrzewnego pagórka, skąd widok jest bardzo rozległy, ogarnia cały horyzont od zachodu aż po brzeg morski. Jakiś dym obudził jego uwagę. Czyż może być coś równie przyjemnego, jak widok dymu? Czy może być coś równie przerażającego? Bywają dymy obwieszczające pokój, bywają dymy zbrodnicze. Dym, gęstość i barwa dymu - oto różnica między pokojem i wojną, między braterstwem i nienawiścią, między gościnnością i grobem, między życiem i śmiercią. Dym wzbijający się spośród drzew może oznaczać największy urok życia - ognisko domowe i największy postrach - pożar; w tym rozwianym przez wiatr obłoku może się mieścić największe szczęście i najstraszniejsza tragedia ludzka. Dym, któremu przyglądał się Tellmarch, budził niepokój. Był czarny, chwilami rozświetlany nagle czerwienią, jak gdyby palenisko, z którego się wydobywał, płonęło z przerwami i dogasało; unosił się nad Herbeen-Pail. Tellmarch przyśpieszył kroku, kierując się w stronę tego dymu. Był bardzo zmęczony, lecz chciał wiedzieć, co to jest takiego. Dotarł do wierzchołka wzgórza, do którego przylegała wioska i folwark. Nie było ani wioski, ani folwarku. Płonęła cała masa chałup i to właśnie było Herbeen-Pail. Istnieje widok bardziej bolesny niż pożar pałacu - jest nim płonąca chata. Strzecha w ogniu to rzecz żałosna. Zniszczenie padające na nędzę, sęp rzucający się na dżdżownicę - jest w tym jakiś dziwny nonsens, od którego ściska się serce. Jeśli wierzyć legendzie biblijnej, pożar oglądany przez istotę ludzką zamienia ją w posąg; Tellmarch stał się na chwilę takim posągiem. Znieruchomiał na widok, jaki roztaczał się przed jego oczyma. Dzieło zagłady dokonywało się wśród ciszy. Żadnego krzyku; żadnego ludzkiego westchnienia wznoszącego się ku niebu wraz z dymem. Płomień pracował kończąc pożeranie wioski, a nie słychać było żadnych odgłosów poza trzaskaniem belek i strzelaniem iskier ze strzech. Chwilami dym się rozdzierał, zapadnięte dachy ukazywały odkryte wnętrza izb, żar błyskał rubinami, szkarłatne szmaty i nędzne stare meble barwy purpury sterczały w czerwieniejących wnętrzach i Tellmarch doznał złowrogiego olśnienia ruiną. Ogień przeniósł się na kilka drzew z gaju kasztanowego sąsiadującego z domami, które stały w płomieniach. Tellmarch nasłuchiwał starając się usłyszeć jakiś głos, jakieś wołanie, jakiś krzyk; poza językami ognia nic się nie poruszało; poza pożarem wszystko milczało. Czy to znaczy, że wszyscy uciekli? Gdzież była ta żywa, pracowita gromadka z Herbeen-Pail? Co się stało z całym tym ludkiem? Tellmarch zeszedł ze stoku. Miał przed sobą posępną zagadkę. Zbliżał się do niej bez pośpiechu i badał uważnym okiem. Posuwał się w stronę pogorzeliska z powolnością ducha; czuł się upiorem w tym grobowcu. Podszedł do tego, co było ongiś bramą folwarku, i popatrzył na podwórze, które teraz nie było już obudowane ścianami i zlewało się w jedną całość z otaczającą wioszczyną. To, co widział przedtem, było niczym. Dostrzegł był tylko to, co straszne, teraz zaś ukazała mu się ohyda. Pośrodku podwórza wznosił się czarny stos słabo oświetlony z jednej strony przez płomień, z drugiej przez księżyc - etos był kupą ludzi, ludzie ci byli martwi. Wokół stosu rozlewała się duża, jeszcze dymiąca kałuża; odbijał się w niej pożar, lecz czerwień jej nie była odbiciem płomieni; to była krew. Tellmarch podszedł bliżej. Zaczął oglądać jedno za drugim leżące ciała; wszystkie były martwe. Księżyc i pożar mu przyświecały. Były to trupy żołnierskie. Żołnierze byli bosi, zabrano im buty; zabrano im także broń; mieli jeszcze na sobie mundury - niebieskie; tu i ówdzie, wśród stosu kończyn i głów, widać było podziurawione kapelusze z trójbarwną kokardką. To byli republikanie. Ci sami przybysze z Paryża, którzy wczoraj jeszcze pełni życia stanęli garnizonem na folwarku Herbeen-Pail. Symetrycznie leżące ciała wskazywały na to, że ludzie ci zostali straceni; rozstrzelani na miejscu z całą skrupulatnością. Wszyscy byli martwi. Żadne przedśmiertne rzężenie nie wydobywało się ze stosu. Tellmarch uczynił przegląd trupów, ani jednego nie pomijając; wszystkie były przeszyte kulami. Ludziom, którzy dokonali egzekucji, spieszno widać było w dalszą drogę, gdyż nie zadali sobie trudu pogrzebania ciał. Gdy Tellmarch już miał się wycofać, wzrok jego padł na niski murek przebiegający przez podwórze, ujrzał tam cztery nogi wystające zza węgła. Nogi te były obute; były mniejsze od innych; Tellmarch podszedł bliżej. Były to nogi kobiece. Dwie kobiety leżały obok siebie po drugiej stronie murku, rozstrzelane podobnie jak żołnierze. Tellmarch nachylił się nad nimi. Jedna z kobiet miała na sobie rodzaj munduru; obok niej leżała potrzaskana pusta bańka; to była markietanka. Cztery kule utkwiły jej w głowie, nie żyła. Tellmarch przyjrzał się drugiej. To była wieśniaczka. Leżała blada, z otwartymi ustami, oczy miała zamknięte. Na głowie żadnej rany. Przyodziewek, który wśród trudów wędrówki zamienił się w łachmany, rozdarł się w chwili upadku, ukazując półnagi tors. Tellmarch odgarnął resztę łachmanów i ujrzał na ramieniu okrągłą ranę od kuli; obojczyk był strzaskany. Spojrzał na sine piersi. - Karmiąca matka - szepnął. Dotknął jej. Była ciepła. Miała tylko złamany obojczyk i ranę na ramieniu. Żebrak położył rękę na jej sercu i wyczuł słabe tętno. Kobieta żyła. Tellmarch wyprostował się i krzyknął strasznym głosem: - Jest tu kto? - To ty, Caimand! - ozwał się głos tak cichy, że ledwie dosłyszalny. Jednocześnie z dziury wśród ruin wysunęła się czyjaś głowa. Potem w innej ruderze ukazała się inna twarz. Byli to dwaj chłopi, którzy się ukryli, jedyni, którzy uszli z życiem. Znany głos Caimanda dodał im odwagi i zachęcił do opuszczenia dziur, w których się zaszyli. Ciągle jeszcze drżący, podeszli do Tellmarcha. Tellmarch mógł był krzyknąć, ale nie mógł mówić; tak się objawiają głębokie wzruszenia. Wskazał palcem na kobietę leżącą u jego nóg. - Czy ona jeszcze żyje? - spytał jeden z chłopów. Tellmarch skinął potakująco. - A tamta kobieta żyje? - spytał drugi chłop. Tellmarch zaprzeczył ruchem głowy. Chłop, który ukazał się pierwszy, podjął: - Reszta nie żyje, co? Widziałem to wszystko. Byłem w piwnicy. Jak to człowiek w takich chwilach dziękuje Bogu, że nie ma rodziny! Mój dom się palił. Chryste Panie! Mordowano wszystkich. Ta kobieta miała dzieci. Troje dzieci. Całkiem małych. Dzieci wołały: „Mamo!” Matka krzyczała: „Dzieci!” Matkę zabito, a dzieci uprowadzono. Widziałem to wszystko. Boże! Boże! Boże! Ci ludzie, co ich wszystkich pomordowali, odeszli sobie. Byli zadowoleni. Zabrali dzieci, a matkę zabili. Ale ona jeszcze żyje? Prawda, że żyje? Powiedz, Caimand, jak myślisz, czy potrafisz ją uratować? Chcesz, żebyśmy pomogli ci zanieść ją do twojej ziemianki? Tellmarch skinął potakująco głową. Las stykał się z folwarkiem. Szybko sklecili nosze z zielonych gałęzi i paproci. Kobietę, która ciągle leżała bez ruchu, złożyli na noszach i ruszyli w gęstwinę; dwaj chłopi dźwigali nosze, jeden od strony głowy, drugi przy nogach, a Tellmarch podtrzymywał rękę kobiety i macał puls. W czasie drogi chłopi rozmawiali ze sobą i ponad krwawiącym ciałem kobiety, której bladą twarz rozświetlał księżyc, wymieniali okrzyki przerażenia. - Wszyscy zabici! - Wszystko spalone! - Ach, Boże ty mój! Czy to już teraz tak ma być? - To wszystko przez tego wysokiego starego człowieka. - Tak, to on wydawał rozkazy. - Nie widziałem go, gdy rozstrzeliwano. Czy on tam był? - Nie. Odjechał. Ale to nie ma znaczenia, bo i tak to wszystko stało się na jego rozkaz. - Więc to on jest winien wszystkiemu. - Powiedział: „Zabijać, palić! Nie ma pardonu!” - To jakiś markiz. - No tak, przecież to nasz markiz. - Jak on się nazywa? - Pan de Lantenac. Tellmarch wzniósł oczy do nieba i wymamrotał przez zęby: - Gdybym był wiedział! CZĘŚĆ DRUGA - W PARYŻU KSIĘGA PIERWSZA - CIMOURDAIN I. Ulice Paryża w owych czasach Życie płynęło na forum publicznym; stoły jadalne wystawiano przed bramy; na stopniach kościołów kobiety darły szarpie śpiewając Marsyliankę; parki Monceaux i Luxemburg zamieniły się w poligony; przy placykach u zbiegu ulic mieściły się warsztaty rusznikarskie pracujące bez przerwy; na oczach klaszczących w ręce przechodniów wyrabiano strzelby; wszystkie usta powtarzały jedno słowo: „Cierpliwości. Przechodzimy rewolucję.” Ludzie uśmiechali się bohatersko. Chodzili na przedstawienia jak Ateńczycy w czasie wojny peloponeskiej; na rogach ulic widniały afisze „Oblężenie Thionville” - „Matka uratowana z płomieni” - „Klub Sanssouci” - „Najstarsza papieżyca Joanna” - „Żołnierze-filozofowie” „Wiejska sztuka kochania”. Niemcy stali u bram miasta; mówiono, że król pruski kazał sobie zarezerwować lożę w operze. Wszystko było przerażające, a nikt nie był przerażony. Ponure prawo o podejrzanych, wydane z winy Merlina de Douai, zawiesiło nóż gilotyny nad głową każdego obywatela. Zadenuncjowany prokurator Seran czekał, aż przyjdą go aresztować, w szlafroku i w pantoflach, grając przy oknie na flecie. Zdawało się, że nikt nie ma czasu. Każdy się spieszył. Mężczyźni mieli kokardy przy kapeluszach. Kobiety mówiły: „Do twarzy nam w czerwonej czapce.” Paryż zdawał się być w trakcie przeprowadzki. Handlarze starzyzny byli zarzuceni koronami, mitrami, berłami ze złoconego drzewa i kwiatami lilii zrabowanymi z królewskich pałaców. To monarchia rozsypywała się w gruzy. Gałganiarze sprzedawali okazyjnie kapy i komże. W dzielnicy Porcherons i u Ramponneau mężczyźni w komżach i stułach, siedząc na osłach okrytych ornatami, kazali sobie nalewać wina w kościelne kielichy. Na ulicy Św. Jakuba bosi brukarze zatrzymywali ręczny wózek domokrążcy, który sprzedawał obuwie, robili składkę, kupowali piętnaście par butów i odsyłali je do Konwentu dla naszych żołnierzy. Pełno było wszędzie popiersi Franklina, Rousseau, Brutusa, a także, trzeba dodać, Marata; pod jednym, z tych popiersi Marata, na ulicy Cloche-Perce, zawieszono pod szkłem, w ramce z czarnego drzewa, mowę oskarżycielską przeciw Malouetowi z dowodami na poparcie oskarżenia i dwoma wierszami na marginesie: „Te szczegóły zostały mi przekazane przez kochankę Silvaina Bailly, dobrą patriotkę, która jest na mnie łaskawa. Podpisano: Marat.” Na placu Palais-Royal napis na fontannie: „Quantos effundit in usus!”, był zakryty dwoma wielkimi płótnami malowanymi temperą: jedno przedstawiało Cahiera de Gerville meldującego Zgromadzeniu Narodowemu o haśle zebrań „gałganiarzy” z Arles, drugie Ludwika XVI przywiezionego z Varennes we własnej królewskiej karocy, pod którą to karocą na dwóch końcach deski przywiązanej sznurami stoi dwóch grenadierów z bagnetami na strzelbach. Większe sklepy były przeważnie zamknięte. Kobiety ciągnęły wózki z norymberszczyzną i zabawkami, oświetlone przez świece, z których łój kapał na towary; w kramach pod gołym niebem handlowały byłe zakonnice w jasnych perukach; niejedna kobieta cerująca pończochy w budce była hrabiną; niejedna szwaczka była markizą; pani de Boufflers mieszkała na strychu, z którego widziała swój pałac. Gazeciarze biegali obwołując „ostatnie wiadomości”. Ludzi chowających brodę w halsztuk, nazywano „skrofulikami”. Wszędzie roiło się od wędrownych śpiewaków. Tłum wygwizdywał śpiewaka- rojalistę Pitou, śmiałka zresztą, który był więziony dwadzieścia dwa razy i został postawiony przed Trybunałem Rewolucyjnym za to, że wymawiając słowa „cnota obywatelska” poklepał się poniżej krzyża; widząc swą głowę w niebezpieczeństwie zawołał: „Ależ to nie moja głowa, ale przeciwna część ciała jest winna.” Ten okrzyk rozbawił sędziów, a jego uratował. Ów Pitou kpił z mody na imiona greckie i rzymskie, najulubieńszą jego śpiewką była piosenka o szewczynie, którego nazwał Cujusem, a jego żonę Cujusdamą. Tańczono karmaniolę; nie mówiło się: „kawaler i dama”, lecz: „obywatel i obywatelka”. Tańczono w zrujnowanych klasztorach, przy świetle lampionów zawieszonych na ołtarzu i czterech świec umieszczonych na dwóch skrzyżowanych prętach pod sklepieniem; pod stopami tańczących były groby. Noszono błękitne kurtki a la tyran. Z białych, błękitnych i czerwonych kamieni robiono spinki do koszul w kształcie czapki frygijskiej. Ulica Richelieu nazywała się ulicą Prawa; przedmieście Św. Antoniego nazywało się przedmieściem Chwały. Na placu Bastylii stał posąg Natury. Pokazywano sobie nawzajem znanych ogólnie przechodniów, takich jak Chatelet, Didier, Nicolas i Garnier-Delaunay, którzy stali na straży u drzwi stolarza Duplay; takich jak Voullant, który nie opuścił żadnej egzekucji i szedł za wózkami skazańców, nazywając to „chodzeniem na czerwoną mszę”; takich jak Montflabert, nieprzejednany rewolucjonista i markiz, który kazał nazywać się Dix-Aout. Przyglądano się maszerującym uczniom szkoły wojennej, nazwanym przez dekret Konwentu „aspirantami szkoły Marsa”, a przez lud „paziami Robespierre’a”. Czytano proklamacje Frerona denuncjujące podejrzanych o zbrodnię „sprzyjania układom”. Fircykowie zgromadzeni u bram merostwa wyśmiewali się ze ślubów cywilnych i zastępowali drogę państwu młodym mówiąc „poślubieni municipaliler”. U Inwalidów posągi świętych i królów miały na głowach frygijskie czapki. Na słupach przy skrzyżowaniach ulic grano w karty; a talie kart zostały także całkowicie zrewolucjonizowane - króla zastąpił geniusz, damę wolność, waleta równość, zamiast asów występowały prawa. Uprawiano publiczne ogrody; pług przeorywał Tuilerie. Wszystko to było zaprawione, zwłaszcza wśród zwyciężonych, jakimś wyniosłym znużeniem życia; ktoś napisał do Fouquier-Tihville: „Bądź pan tak dobry uwolnić mnie od życia. Oto mój adres.” Chamopcenez został aresztowany za okrzyk wzniesiony w Palais-Royal: „Kiedy będzie w Turcji rewolucja? Chciałbym zobaczyć republikę w Porcie!” Wszędzie pełno gazet. Chłopcy od perukarza na oczach publiczności układali loki damskich peruk, podczas gdy właściciel zakładu czytał głośno „Monitora”; inni, otoczeni grupką słuchaczy, żywo gestykulując komentowali gazetę „Nasza Zgoda”, wydawaną przez Duibois-Crance albo „Trąbkę Ojca Bellerose”. Czasem cyrulicy byli jednocześnie rzeźnikami, tak że widziało się szynki i kiszki wiszące obok złotowłosych lalek. Handlarze sprzedawali na drodze „wina emigrantów”; jakiś kupiec ogłaszał wina w pięćdziesięciu dwóch gatunkach; inni handlowali zegarami w kształcie liry i sofami a la duchesse; pewien perukarz wywiesił takie godło: „Dla księży mam brzytewkę, dla szlachty mam zgrzebło, dogadzam w czym mogę, stanowi trzeciemu.” Na wróżbę z kart chodzono do Marcina na ulicę Andegaweńską 173, zwaną poprzednio ulicą Delfina. Brakło chleba, brakło węgla, brakło mydła; widziało się stada dojnych krów przygnanych z prowincji. W la Vallee funt mięsa jagnięcego kosztował 15 franków. Według afisza Komuny racja mięsa wynosiła jeden funt na dekadę. Przed sklepami tworzyły się ogonki; jeden z tych ogonków przeszedł do legendy, ciągnął się od drzwi kupca korzennego przy ulicy Petit-Carreau aż do połowy ulicy Montorgueil. Stanie w ogonkach nazywało się „trzymaniem sznurka”, dlatego, że ludzie stojąc w kolejce jeden za drugim brali do ręki długi sznur. W tej nędzy kobiety okazały się bohaterskie i łagodne. Całe noce spędzały na wyczekiwaniu w kolejce do piekarza. Rewolucja nie bez powodzenia szukała sposobów wyjścia; starała się wydźwignąć z tej ogólnej nędzy przy pomocy dwóch niebezpiecznych środków - asygnat i cen maksymalnych; asygnaty były dźwignią, ceny maksymalne punktem oparcia. Ten szarlatanizm uratował Francję. Wróg, zarówno wróg z Koblencji, jak wróg z Londynu, spekulował na asygnatach. Dziewczęta spacerowały tam i z powrotem, sprzedając wodę lawendową, podwiązki i sztuczne loki - one także podbijały ceny; byli spekulanci z ulicy Vivienne w ubłoconych butach, z tłustymi włosami, w futrzanych czapkach z lisich ogonów - i fircykowie i ulicy Valois w wyczyszczonych trzewikach, z wykałaczką w ustach, w pilśniowych kapeluszach na głowie, którym dziewczęta mówiły po imieniu. Lud ścigał ich tak samo jak złodziei, których monarchiści nazywali „czynnymi obywatelami”. Zresztą, kradzieże należały, do rzadkości. Sroga nędza, stoicka uczciwość. Bosonogie głodomory przechodziły z powagą, spuszczając oczy, koło jubilerskich wystaw w Pałacu Egalite. Podczas rewizji przeprowadzonej przez sekcję Antoine u Beaumiarchais jakaś kobieta zerwała w ogrodzie kwiat; lud ją spoliczkował. Sąg drzewa kosztował czterysta franków srebrem; na ulicach widziało się ludzi piłujących na drewno własne łóżka; w zimie studnie zamarzały; dwa wiadra wody kosztowały dwadzieścia soldów; wszyscy zamienili się w nosiwodów. Luidor był wart trzy tysiące dziewięćset pięćdziesiąt franków. Kurs dorożki kosztował sześćset franków. Po całodniowej jeździe dorożką słyszało się takie dialogi: „Ile wam jestem winien?” - „Sześć tysięcy liwrów.” Utarg dzienny zieleniarki wynosił dwadzieścia tysięcy franków. Żebrak mówił: „Ulitujcie się nade mną! Brak mi dwustu trzydziestu liwrów na buty.” Przy mostach widniały kolosy rzeźbione i malowane przez Davida, które lżył Mercier”: „Olbrzymie pajace z drzewa” - mówił. Owe kolosy przedstawiały pokonaną koalicję i federalizm. Lud nie upadał na duchu. Ponura radość z obalenia tronów. Ochotnicy napływali tłumnie, aby własną piersią bronić ojczyzny. Każda ulica wystawiała batalion. Sztandary rozmaitych okręgów przewijały się po ulicach, każdy ze swoją dewizą. Na sztandarze dystryktu Kapucynów widniał napis: „Nikt nam w kaszę nie nadmucha.” Na innym: „Nie masz szlachectwa poza szlachectwem serca.” Na wszystkich murach afisze: duże, małe, białe, żółte, zielone, czerwone, drukowane lub pisane ręcznie, a na nich okrzyk: „Niech żyje Republika!” Małe dzieci usiłowały wymówić: „Ca im!” Te małe dzieci to była wielka przyszłość. Później miasto tragiczne przedzierzgnęło się w miasto cyniczne; ulice Paryża miały dwa bardzo różne oblicza rewolucyjne: przed i po 9 Thermidora Paryż Saint-Justa ustąpił miejsca Paryżowi Talliena; są to owe antytezy, które Bóg ciągle zestawia; zaraz po Synaj ukazał się bachiczny orszak. Bywają takie napady ogólnego szału. Zdarzyło się to już osiemdziesiąt lat wcześniej. Po epoce Ludwika XIV, podobnie jak po epoce Robespierre a, człowiek musi odetchnąć; Regencja rozpoczyna wiek, Dyrektoriat go kończy. Dwukrotne saturnalia, po dwukrotnym terrorze. Francja wymyka się z klasztoru purytanizmu, tak samo jak z klasztoru monarchii, z radością narodu, który odzyskał swobodę. Po 9 Thermidora Paryż był wesół jakąś zapamiętałą wesołością. Niezdrowa radość przelewała się przez brzegi. Szaleńcza chęć życia ogarnęła tych, którzy przedtem szaleńczo szli na śmierć; blask wielkości przygasł. Znalazł się Trymalchion, który zwał się Grimod de la Reyniere; pojawił się Almanach Smakoszy. Ucztowano przy odgłosach fanfar na półpiętrach Palais-Royal z orkiestrami złożonymi z kobiet, które biły w bębny i grały na trąbkach; królował „rigaudinier” ze smyczkiem w ręku; kolacje jadało się „na sposób wschodni”, u Mota, wśród woni kadzideł. Malarz Boże malował swoje córki o niewinnych i uroczych główkach szesnastolatek jako „gilotynowane”, to znaczy z odsłoniętymi szyjami, w czerwonych koszulach. Po rozpasanych tańcach w ruinach kościołów przyszły bale Ruggieri, Luqueta, Wenzela, Maudułta, panny Montansier; miejsce poważnych obywatelek drących szarpie zajęły sułtanki, dzikuski, nimfy; zamiast bosych, pokrwawionych nóg żołnierskich, pokrytych kurzem i błotem, pojawiły się nagie, przybrane brylantami stopy kobiet; jednocześnie z bezwstydem zjawiła się nieuczciwość; na górze byli dostawcy, na dole „mały światek złodziejski”. Paryż zapełnił się mrowiem opryszków i każdy musiał czuwać nad swoją sakiewką; do popularnych rozrywek należało oglądanie na placu przed Pałacem Sprawiedliwości złodziejek pod pręgierzem; trzeba im było związywać spódnice; przed teatrami chłopcy zachwalali kabriolety: „Obywatelu, obywatelko, jest miejsce na dwoje”; gazeciarze nie wykrzykiwali już tytułów „Starego Kordeliera” ani „Przyjaciela ludu”, lecz sprzedawali „List Poliszynela” i „Petycję uliczników”; Markiz de Sade przewodniczył sekcji Pik na placu Vendome. Reakcja była jowialna i okrutna; Dragoni Wolności z roku 92 odrodzili się pod mianem Kawalerów Sztyletu. Jednocześnie na estrady wyszedł Jocrisse. Pojawiły się kobiety „cudowne” i zaćmiły je kobiety „niepojęte”; ludzie zaklinali się na swoje „słowo pokonane” i na swoje „słowo zielone”; cofnęli się od Mirabeau do Bobeche’a. Takim to oscylacjom podlega. Paryż; to olbrzymie wahadło cywilizacji przerzuca się z jednego bieguna na drugi, raz Termopile, raz Gomora. Po roku 93 rewolucja podlegała szczególniejszemu zaćmieniu, wiek zdawał się zapominać o ukończeniu rozpoczętego dzieła, jakieś dziwne wyuzdanie stanęło w poprzek drogi, wysunęło się na pierwszy plan, spychając przerażającą apokalipsę na plan drugi, przesłoniło gigantyczną wizję, a wybuchy śmiechu zagłuszyły grozę; tragedia ustąpiła miejsca parodii i u krańców horyzontu karnawałowy opar zatarł rysy Meduzy. Lecz w roku 93, o nim bowiem mówimy, ulice Paryża zachowały jeszcze cały swój imponujący i dziki wygląd z pierwszych chwil rewolucji. Miały swoich mówców jak Varlet, który obwoził budę na kołach i z jej dachu przemawiał do przechodniów; miały swoich bohaterów, z których jeden nosił miano „kapitana okutych pałek”; miały swoich ulubieńców, jak Guffroy, autor pamfletu Rougiff. Niektóre z tych popularnych postaci były złe i szkodliwe, inne działały uzdrawiająco. Jedna jedyna była uczciwa i tragiczna - postacią tą był Cimourdain. II. Cimourdain Cimourdain był to człowiek o sumieniu czystym, lecz ponurym. Tkwił w nim absolut. Cimourdain był ongiś księdzem, a to rzecz niemałej wagi. W duszy ludzkiej, podobnie jak na niebie, może panować pogodna noc; wystarczy, by jakakolwiek przyczyna tę noc wprowadziła. W duszy Cimourdaina przyczyną tą było kapłaństwo. Kto był księdzem - pozostaje nim. To, co wprowadza ciemności w naszą duszę, może w niej pozostawić gwiazdy. Cimourdain był pełen cnót i prawd, lecz błyszczały one wśród mroków. Historia jego jest krótka. Był proboszczem wiejskim i wychowawcą w magnackim domu; potem odziedziczył niewielki spadek i stał się człowiekiem wolnym. Był to przede wszystkim człowiek uparty. Posługiwał się rozmyślaniem, tak jak ludzie posługują się obcęgami; sądził, że nie ma prawa porzucić danej idei, dopóki nie przemyślał jej do końca; a myśleniu oddawał się z pasją. Znał wszystkie języki europejskie, a także po trosze i inne; studiował bez przerwy, co pomogło mu wytrwać w celibacie; czyż może być coś niebezpieczniejszego nad takie przytłumienie? Ponieważ był księdzem, duma, przypadek czy też wzniosłość duszy kazały mu dochować ślubów; nie zdołał jednak zachować wiary. Nauka zabiła w nim wiarę; dogmat obrócił się wniwecz. Wówczas, wszedłszy w siebie, poczuł się jakby kaleką i, nie mogąc przestać być kapłanem, zaczął pracować nad tym, aby stać się z powrotem człowiekiem; czynił to jednak w sposób surowy; odebrano mu rodzinę, zaadoptował ojczyznę; odmówiono mu żony, poślubił ludzkość. Tak ogromna pełnia jest w gruncie rzeczy pustką. Rodzice jego, wieśniacy, przeznaczając go na księdza chcieli, aby wydźwignął się ponad lud; on do ludu powrócił. I powrócił z pasją. Ze złowrogą tkliwością spoglądał na cierpiących. Z kapłana stał się filozofem, a z filozofa potężnym zapaśnikiem. Ludwik XV żył jeszcze, gdy Cimourdain czuł się już niejasno republikaninem. Z jakiej republiki? Może Platona, a może i Drakona. Nie wolno mu było kochać, więc począł nienawidzić. Nienawidził kłamstwa, monarchii, teokracji, swojej księżowskiej sukni; nienawidził chwili obecnej i wielkim głosem przywoływał przyszłość; przeczuwał ją, przewidywał, domyślał się, że będzie straszna i wspaniała; rozumiał, że rozwiązaniem tragicznej niedoli ludzkiej musi być pojawienie się jakiegoś mściciela, który byłby oswobodzicielem. Z góry już wielbił katastrofę. W roku 1789 katastrofa nadeszła i zastała Cimourdaina gotowym. Rzucił się z logiką w ten ogromny wir odradzania się ludzkości, co przy jego typie umysłu oznaczało, iż stał się bezlitosny w działaniu. Logika nie zna tkliwości. Cimourdain przeżył wielkie lata rewolucji odczuwając wszystkie wstrząsy wywołane jej oddechem; rok 89 - upadek Bastylii, koniec męki ludu; rok 90 - 19 czerwiec, koniec feudalizmu; rok 91 - Varennes, koniec monarchii; rok 92 - powstanie republiki. Widział jutrzenkę rewolucji; nie należał do ludzi, którzy by się lękali tej olbrzymki; wręcz przeciwnie, ten ogólny wzrost wydarzeń ożywił go; i choć był już człowiekiem niemal starym - miał lat pięćdziesiąt, a księża starzeją się wcześnie - on także zaczął rosnąć. Z roku na rok przyglądał się olbrzymiejącym wydarzeniom i rósł jak one. Z początku drżał, by rewolucja się nie załamała, obserwował ją, ona miała za sobą rację i prawo, on zaś żądał także jej tryumfu; i w miarę jak stawała się coraz straszniejsza, Cimourdain uspokajał się. Chciał, by ta Minerwa, ukoronowana gwiazdami przyszłości, nie przestała być Palladą z głową Meduzy na tarczy. Chciał, by jej boskie oczy mogły w potrzebie rzucać demonom piekielne błyski i terrorem odpowiadać na terror. Tak doczekał roku 93. Rok 93 to wojna Europy z Francją i Francji z Paryżem. A czymże jest rewolucja? To zwycięstwo Francji nad Europą i Paryża nad Francją. Stąd ogrom tej strasznej chwili, zwanej rokiem 93, większej niż cała reszta wieku. Trudno o coś równie tragicznego: Europa atakująca Francję, Francja atakująca Paryż. Dramat na miarę epopei. Rok 93 - to rok wielkiego napięcia. Szaleje wówczas burza w całym swoim gniewie i wielkości. Cimourdain czuł się dobrze wśród niej. Szaleńczy, dziki i wspaniały żywioł odpowiadał rozpiętości jego skrzydeł. Człowiek ten, jak morski orzeł, łączył głęboki wewnętrzny spokój z zamiłowaniem do niebezpieczeństwa pochodzącego z zewnątrz. Niektóre skrzydlate natury, dzikie i spokojne, są stworzone dla wielkich wichrów. Istnieją dusze na miarę burzy. Niezależnie od tego odczuwał litość, ale jedynie dla nędzarzy. Był pełen poświęcenia w obliczu cierpień wzbudzających odrazę. Nic go nie odstręczało. Takiego właśnie rodzaju była jego dobroć. Cimourdain umiał być ohydnie i bosko pomocny. Szukał wrzodów, aby je całować. Najtrudniej jest spełniać piękne uczynki, przykre do oglądania; on w takich właśnie uczynkach się lubował. Kiedyś w Hotel-Dieu umierał jakiś człowiek, dusząc się wrzodem w gardle; był to cuchnący ropień, ohydny, być może zaraźliwy, który należało natychmiast usunąć. Cimourdain był przy tym; przywarł ustami do wrzodu, wyssał go, odpluwając, gdy usta napełniały się, wypróżnił ropień i uratował człowieka. Ponieważ, nosił jeszcze wówczas suknię duchowną, ktoś powiedział: „Gdyby ksiądz uczynił to królowi, zostałby ksiądz biskupem.” - „Królowi bym tego nie uczynił” - odparł Cimourdain. Czyn ów i odpowiedź zdobyły mu popularność w smutnych dzielnicach Paryża. Dzięki temu mógł czynić, co chciał z ludźmi, którzy cierpią, płaczą i grożą. W okresie rozgoryczenia na spekulantów, gniewu, tak obfitującego w pomyłki, jedno słowo Cimourdaina przeszkodziło splądrowaniu statku z ładunkiem mydła w porcie Saint-Nicolas i rozproszyło rozwścieczone tłumy zatrzymujące pojazdy przy rogatce Saint-Lazare. On to w dziesięć dni po 10 sierpnia ruszył na czele tłumu obalać posągi królów. Posągi waląc się zabijały. Na placu Vendome pewna kobieta, Regina Violet, została zmiażdżona przez Ludwika XIV, któremu uwiązała na szyi sznur i ciągnęła. Ten pomnik Ludwika XIV stał przez sto lat; został wzniesiony 12 sierpnia 1692 roku; został zwalony 12 sierpnia 1792 roku. Na placu Zgody niejaki Guinguerlot za nazwanie niszczycieli „motłochem” został zabity na piedestale Ludwika XV. Pomnik rozniesiono w kawałki. Później zrobiono z niego miedziaki. Ocalała tylko ręka; była to prawa ręka, którą Ludwik XV wyciągał ruchem rzymskiego cesarza. Na prośbę Cimourdaina lud ofiarował, a deputacja zaniosła tę rękę Latude’owi, który przez trzydzieści siedem lat był zagrzebany w Bastylii. Kiedy Latude z żelazną obręczą na szyi, z łańcuchem na brzuchu gnił żywcem w czeluściach więzienia na rozkaz króla, którego pomnik górował nad Paryżem, któż byłby mu powiedział, że padnie to więzienie, że padnie ten pomnik, że on sam wyjdzie z grobu, do którego zstąpi monarchia, że on, więzień; stanie się właścicielem tej ręki z brązu, która podpisała nań wyrok, i że z króla, uczynionego z błota, zostanie tylko spiżowe ramię? Cimourdain należał do ludzi, którzy mają w sobie jakiś głos wewnętrzny i za nim idą. Ludzie tego typu wydają się roztargnieni; nieprawda: są uważni. Cimourdain wiedział wszystko, a niczego nie znał. Wiedział wszystko z dziedziny nauki, a zupełnie nie znał życia. Stąd jego surowość. Miał oczy zawiązane jak homerowska Temida. Posiadał ślepą pewność strzały, która widzi tylko cel i dąży doń. W rewolucji najgroźniejsza jest linia prosta. Cimourdain kroczył naprzód jak fatum. Cimourdain sądził, że w procesach społecznych punkt krańcowy jest terenem pewnym i mocnym; błąd właściwy umysłom, które rozum zastępują logiką. Był ponad Konwent; był ponad Komunę; należał do Biskupstwa. Ugrupowanie zwane Biskupstwem, gdyż zbierało się w sali dawnego pałacu biskupiego, było raczej zbiorowiskiem ludzi niż ugrupowaniem. Przychodzili tam, podobnie jak do Komuny, owi znamienni, milczący obserwatorzy, którzy mieli na sobie, jak powiada Garat, „tyleż pistoletów co kieszeni”. Biskupstwo było dziwną zbieraniną; zbieraniną kosmopolityczną i paryską; jedno wcale nie wyklucza drugiego, gdyż Paryż jest miejscem, gdzie bije serce narodów. Gorzały tam namiętności plebosu. W porównaniu z Biskupstwem Konwent był chłodny, a Komuna letnia. Biskupstwo było jedną z „tych formacji rewolucyjnych przypominających formacje wulkaniczne; Biskupstwo zawierało w sobie wszystko: ignorancję, głupotę, uczciwość, bohaterstwo, gniew i policję. Książę Brunszwicki miał tam swoich agentów. Byli tam ludzie godni Sparty i ludzie godni galer. Większość stanowili uczciwi szaleńcy. Przez usta d’Isnarda, chwilowego przewodniczącego Konwentu, Żyronda wypowiedziała straszliwe słowa: „Paryżanie, strzeżcie się. Z waszego miasta nie pozostanie kamień na kamieniu i ludzie będą kiedyś szukać miejsca, gdzie był Paryż.” Te słowa stworzyły Biskupstwo. Ludzie i, jak to już mówiliśmy, ludzie wszystkich narodowości, poczuli konieczność skupienia się wokół Paryża. Cimourdain związał się z tą grupą. Grupa ta była reakcją przeciw reakcji. Zrodziła się z powszechnej potrzeby gwałtu, która jest groźną i tajemniczą stroną każdej rewolucji. Silne tą siłą Biskupstwo od razu znalazło rolę dla siebie. We wstrząsach, jakim podlegał Paryż, Komuna strzelała z armat, a Biskupstwo biło w dzwon alarmowy. Cimourdain w swej nieubłaganej prostocie ducha sądził, że wszystko, co służy prawdzie, jest sprawiedliwe; był tedy odpowiednim człowiekiem do przywodzenia skrajnym partiom. Łotrzykowie wyczuwali jego uczciwość i byli zadowoleni. Zbrodniom pochlebia, że im przywodzi cnota. To je krępuje, ale im dogadza. Palloy, architekt, który wykorzystał zburzenie Bastylii, sprzedając jej kamienie na własny rachunek, i który, mając za zadanie odnowienie celi Ludwika XVI, przez gorliwość pokrył jej ściany kratami, łańcuchami i żelaznymi obręczami; Gonchon, podejrzany mówca z przedmieścia Św. Antoniego, którego kwity zostały później odnalezione; Fournier, Amerykanin, który 17 lipca strzelał do Lafayette’a, zapłacony, jak mówiono, przez samego Lafayette’a; Hanriot, który wyszedł z Bicetre i był lokajem, kuglarzem, złodziejem i szpiegiem, zanim został generałem i wycelował działa na Konwent; La Reynie, dawny sufragan z Chartres, który zamienił brewiarz na „Ojca Duchesne”: wszyscy ci ludzie byli trzymani w ryzach przez Cimourdaina; czasami, aby powstrzymać najgorszych od potknięcia, wystarczało, że czuli przed sobą zaporę tej przekonanej o swej słuszności groźnej prostoty. W ten sposób Saint-Juste zastraszał Schneidera. Jednocześnie większość Biskupstwa, złocona głównie z biedaków i gwałtowników, którzy byli dobrymi ludźmi, wierzyła w Cimourdaina i szła za nim. Funkcje wikarego lub - jeśli kto woli - adiutanta spełniał przy nim inny kapłan republikański, Danjou, którego lud lubił za wysoki wzrost i ochrzcił księdzem Sześć-Stóp. Cimourdain mógł robić, co chciał z tym nieustraszonym dowódcą zwanym „generałem Piką” i z dzielnym Truchon, zwanym Wielkim Mikołajem, który chciał ocalić panią de Lamballe i podał jej ramię pomagając przeskakiwać przez trupy; byłoby się to udało, gdyby nie okrutny żart cyrulika Charlot. Komuna nadzorowała Konwent, Biskupstwo nadzorowało Komunę. Cimourdain, człowiek prawy i mający wstręt do wszelkich intryg, zerwał niejedną sekretną nić motaną przez Pache’a, którego Beurnonville nazywał „czarnym człowiekiem”. W Biskupstwie Cimourdain żył ze wszystkimi za pan brat. Dobsen i Momoro zasięgali jego rady. Po hiszpańsku rozmawiał z Guzmanem, po włosku z Pio, po angielsku z Arthurem, po flamandzku z Pereyrą, po niemiecku z Austriakiem Proly, nieślubnym synem jakiegoś księcia. Stwarzał porozumienie między sprzecznościami. Stąd jego tajemnicza i mocna pozycja; bał się go Hebert. Cimourdain miał w owych tragicznych czasach, wśród tych tragicznych ugrupowań, władzę, jaką posiadają ludzie nieubłagani. Był to człowiek nieskazitelny, który uważał się za nieomylnego. Nikt go nie widział płaczącego. Nieprzystępna i lodowata cnota. Był przerażającym człowiekiem, sprawiedliwym. Kapłan ma w czasie rewolucji do wyboru: albo dać się porwać temu niebywałemu wydarzeniu z motywów najniższych, albo najwyższych; musi być człowiekiem nikczemnym lub wzniosłym. Cimourdain był wzniosły, ale wzniosły w osamotnieniu, stojąc nad urwiskiem wśród niegościnnych, sinych przestworzy; był wzniosły wśród otaczających go przepaści. Wysokie góry miewają taką złowrogą dziewiczość. Cimourdain, ubrany byle jak, raczej biednie, wyglądał na zwykłego człowieka. W młodości miał wygoloną tonsurę; na starość był łysy. Resztki włosów, jakie mu pozostały, były siwe. Czoło miał szerokie i na tym czole bystry obserwator mógł się czegoś dopatrzyć. Cimourdain miał gwałtowny, namiętny i uroczysty sposób mówienia, głos energiczny, stanowczy ton, smutny i zgorzkniały wyraz ust, spojrzenie jasne i głębokie; na całej jego twarzy malowało się jakby oburzenie. Taki był Cimourdain. Dzisiaj nikt nie zna jego nazwiska. Historia miewa takie postacie nieznane, a straszne. III. Zakątek duszy nie zanurzony w Styksie Czy człowiek tego typu jest człowiekiem? Czy ktoś, kto służy ludzkości, może żywić jakieś uczucia? Czy przy tak wielkiej duszy pozostaje miejsce dla serca? Czy ten ogromny uścisk, który obejmował wszystko i wszystkich, mógł jeszcze być zachowany dla pojedynczej istoty? Czy Cimourdain mógł kochać? Otóż: Tak. Jako młody człowiek był wychowawcą w domu niemal książęcym, miał ucznia, syna i dziedzica tego domu, którego kochał. Jak łatwo jest kochać dziecko! Czegóż się dziecku nie wybaczy? Można mu wybaczyć, że jest wielkim panem, księciem, królem. Niewinność młodego wieku pozwala zapomnieć o zbrodni rodu: słabość takiego stworzenia pozwala zapomnieć o jego wyższości. Jest tak małe, że mu się wybacza jego wielkość. Niewolnik przebacza mu, że jest panem. Stary Murzyn ubóstwia białe niemowlę. Cimourdain gwałtownie pokochał swego ucznia. Dzieciństwo posiada ową nie dającą się określić właściwość, że można na nie przelać wszystkie uczucia. Wszystko, co w Cimourdainie zdolne było kochać, skupiło się na tym dziecku: słodkie, niewinne stworzenie padło, żeby się tak wyrazić, ofiarą serca skazanego na samotność. Cimourdain kochał chłopca wszystkimi rodzajami uczuć naraz: jak ojciec, jak brat, jak przyjaciel, jak twórca. To był jego syn; syn nie ciała, lecz ducha. Cimourdain nie był ojcem i dziecko nie było jego dzieckiem, ale był mistrzem i ono było jego arcydziełem. Uczynił człowieka z tego małego panicza. Kto wie? Może wielkiego człowieka, gdyż marzyć wolno. Bez wiedzy rodziny - czyż trzeba pozwolenia, aby kształtować inteligencję, wolę i prawość? - przekazał młodemu wicehrabiemu, swemu uczniowi, całą swoją postępowość; zaraził go groźnym wirusem swojej cnoty; przelał mu w żyły swoje przekonania, swoje sumienie, swoje ideały; mózg arystokraty natchnął duchem ludu. Umysłem można karmić, inteligencja jest piersią. Jest jakaś analogia między karmicielką, która żywi swym mlekiem, i nauczycielem, który karmi swymi myślami. Nauczyciel jest czasem bardziej ojcem niż ojciec, tak jak karmicielka jest bardziej matką niż matka. Owo głębokie ojcostwo duchowe łączyło Cimourdaina z jego uczniem. Rozczulał go sam widok tego dziecka. Dodajmy jeszcze, że zastępować ojca było łatwo, gdyż chłopiec już go nie miał - był sierotą; ojciec jego nie żył, nie żyła również matka; opiekowała się nim tylko ociemniała babka i zawsze nieobecny stryjeczny dziad. Babka umarła; stryjeczny dziad, głowa rodziny, żołnierz i pan wielkich włości, piastujący dworskie urzędy, uciekał od starego, rodzinnego zamczyska, mieszkał w Wersalu, brał udział w wyprawach wojennych, a sierotę pozostawiał samego w opustoszałym zamku. Wychowawca władał więc chłopcem w całym tego słowa znaczeniu. Dodajmy jeszcze i to, że Cimourdain był przy urodzinach chłopca, który został jego uczniem. Dziecko, maleńki sierota, było ciężko chore. Cimourdain wobec niebezpieczeństwa śmierci czuwał nad nim we dnie i w nocy; doktór leczy, a pielęgniarz ratuje chorego; dziecko uratował Cimourdain. Uczeń zawdzięczał mu nie tylko wychowanie, wykształcenie i wiedzę, lecz także zdrowie; zawdzięczał mu nie tylko umiejętność myślenia, ale i życie. Wielbimy tych, którzy nam wszystko zawdzięczają; Cimourdain uwielbiał to dziecko. Potem życie, jak zwykle, ich rozdzieliło. Po skończonej edukacji Cimourdain musiał opuścić chłopca, który stał się młodym człowiekiem. Z jakimż zimnym i nieświadomym okrucieństwem następuje taka rozłąka! Jak spokojnie rodziny oddalają wychowawcę, który pozostawia w dziecku swoje myśli, lub karmicielkę, która pozostawia część samej siebie! Cimourdain wypłacony i oddalony odszedł z wielkiego świata, by powrócić na niziny; zamknęła się z powrotem brama pomiędzy wielkimi i małymi tego świata; młody panicz, któremu z urodzenia należała się oficerska szarża, został od razu kapitanem i odjechał do któregoś z garnizonów; skromny wychowawca, ksiądz już w głębi duszy zbuntowany, pośpiesznie zstąpił do szarych, dolnych rejonów Kościoła, zwanych niższym duchowieństwem; Cimourdain stracił z oczu wychowanka. Nadeszła rewolucja; wspomnienie istoty, z której zrobił człowieka, drzemało w nim zagrzebane, ale nie przygaszone przez ogrom spraw publicznych. Wyrzeźbienie posągu i obdarzenie go życiem jest rzeczą piękną; wyrzeźbienie inteligencji i obdarzenie jej prawdą - to rzecz jeszcze piękniejsza. Cimourdain był Pigmalionem tej duszy. Umysł może zrodzić dziecko. Ten uczeń, to dziecko, ten sierota był jedyną istotą, którą Cimourdain kochał na ziemi. Lecz czy nawet tak wielkie uczucie byłoby zdolne zapanować nad takim człowiekiem jak on? Zobaczymy. KSIĘGA DRUGA - SZYNK PRZY ULICY PAWIEJ I. Minos, Ajakosi i Radamantys Na ulicy Pawiej był szynk zwany kawiarnią. Z tyłu kawiarni znajdował się pokoik, dziś już historyczny. Tam bowiem spotykali się czasami, raczej potajemnie, ludzie tak potężni i tak śledzeni, że bali się rozmawiać ze sobą publicznie. Tam to właśnie 23 października 1792 roku Góra i Żyronda wymieniły swój słynny pocałunek. Tam Garat, choć nie przyznaje się do tego w swoich Pamiętnikach, przyszedł zasięgnąć języka w ową posępną noc, kiedy, zapewniwszy przy ulicy Beaune bezpieczne schronienie Claviere’owi, zatrzymał swój powóz na Moście Królewskim, aby posłuchać, jak biją na alarm. 28 czerwca 1793 roku trzech mężczyzn siedziało za stołem w tym pokoiku. Krzesła ich nie stykały się, każdy siedział po innej stronie stołu, czwarta pozostawała nie zajęta. Działo się to około ósmej wieczorem; na ulicy było jeszcze widno, lecz w pokoju panował mrok, więc stół był oświetlony kinkietem zwieszającym się z sufitu, co w owych czasach stanowiło luksus. Pierwszy z tych trzech ludzi był blady, młody, poważny, miał wąskie wargi i zimne spojrzenie. Nerwowy tik policzka musiał mu utrudniać uśmiech. Był upudrowany, dobrze uczesany, w rękawiczkach i zapięty na wszystkie guziki. Jasnoniebieski frak leżał na nim bez zarzutu. Miał mankinowe spodnie, białe pończochy, wysoko zawiązany halsztuk, plisowany żabot, pantofle ze srebrnymi klamrami. Z dwóch pozostałych mężczyzn jeden przypominał olbrzyma, drugi karła. Wyższy, niedbale ubrany w szeroki frak ze szkarłatnego sukna, z nagą szyją wystającą z rozwiązanego halsztuka, który spadał poniżej żabotu, w rozchełstanej kamizelce o poobrywanych guzikach, nosił wysokie buty z wyłogami i miał włosy zupełnie zjeżone, choć widać było na nich resztki uczesania i pomady; peruka jego przypominała grzywę. Miał twarz poznaczoną ospą, zmarszczkę gniewu między brwiami, zmarszczkę dobroci w kącikach ust, grube wargi, duże zęby, pięść tragarza, oczy rzucające błyskawice. Niższy był żółtym człowieczkiem, w pozycji siedzącej wydawał się dziwnie nieproporcjonalny; głowę miał odchyloną do tyłu, przekrwione oczy, sine plamy na twarzy, tłuste i proste włosy obwiązane chustką, brak czoła, olbrzymie i groźne usta. Ubrany był w długie spodnie, rozdeptane trzewiki, kamizelkę zrobioną z czegoś w rodzaju białego atłasu, a na kamizelce bluzę, w której fałdach ostro zarysowana linia prosta pozwalała domyślać się sztyletu. Pierwszy z tych ludzi nazywał się Robespierre, drugi Danton, trzeci Marat. Byli sami w tej salce. Przed Dantonem stała szklanka i omszała butelka wina, przypominająca kufel piwa Marcina Lutra, przed Maratem filiżanka kawy, przed Robespierre’em leżały papiery. Koło papierów stał jeden z tych ciężkich ołowianych kałamarzy, okrągłych i żłobkowanych, które pamiętają jeszcze ludzie chodzący do szkoły na początku naszego stulecia. Obok kałamarza leżało rzucone pióro. Papiery przyciskała duża miedziana pieczęć z wyrytym napisem „Palloy fecit” i dokładnym małym modelem Bastylii. Na środku stołu była rozpostarta mapa Francji. Za drzwiami czuwał pies policyjny Marata, Wawrzyniec Basse, posłaniec z ulicy Kordelierów 18, który 13 lipca, mniej więcej w dwa tygodnie po owym 28 czerwca, rzucił krzesłem w głowę kobiety, zwanej Karoliną Corday. W tej chwili Karolina Corday była w Caen snując niejasne zamysły, a Wawrzyniec Basse roznosił odbitki „Przyjaciela Ludu”. Tego wieczoru, przyprowadzony przez swego pana do kawiarni przy ulicy Pawiej, miał rozkaz pilnowania drzwi, za którymi zamknęli się Marat, Datnton i Robespierre, i nie wpuszczania do pokoju nikogo, chyba żeby to był ktoś z Komitetu Ocalenia Publicznego, z Komuny czy z Biskupstwa. Robespierre nie chciał zamykać drzwi przed Saint-Justem, Danton przed Pache’em, Marat przed Gusmanem. Narada trwała już od dłuższego czasu. Przedmiotem jej były papiery rozłożone na stole, które odczytał Robespierre. Głosy zaczynały się podnosić. Coś jakby pomruki gniewu wzbierały w rozmowie tych trzech ludzi. Z zewnątrz słychać było chwilami głośniej wymówione słowa. W owej epoce zwyczaj przemówień publicznych dał prawo do podsłuchiwania. Były to czasy, gdy kancelista Fabrycy Paris podglądał przez dziurkę od klucza, co robi Komitet Ocalenia Publicznego. Co zresztą, powiedzmy mimochodem, okazało się pożyteczne, gdyż właśnie Paris ostrzegł Dantona w nocy z 30 na 31 marca 1794 roku. Wawrzyniec Basse przyłożył ucho do drzwi pokoju, w którym obradowali Danton, Marat i Robespierre. Wawrzyniec Basse służył Maratowi, ale należał do Biskupstwa. II. Magna testantur voce per umbras. Danton wstał właśnie i gwałtownie odepchnął krzesło. - Słuchajcie - zawołał. - Istnieje tylko jedna sprawa nie cierpiąca zwłoki - republika w niebezpieczeństwie. Wiem tylko jedno: trzeba uwolnić Francję od nieprzyjaciela. Dla tego celu wszystkie środki są dobre. Wszystkie! Wszystkie! Wszystkie! Kiedy mam do czynienia z wszelkimi niebezpieczeństwami, uciekam się do wszelkich środków, a kiedy obawiam się wszystkiego, wszystkiemu stawiam czoło. Moja myśl jest jak lwica. Żadnych półśrodków, żadnej pruderii w rewolucji. Nemesis nie jest bigotką. Siejmy postrach i bądźmy użyteczni. Czyż słoń patrzy, gdzie stawia nogę? Zmiażdżmy wroga. Robespierre odparł ze słodyczą: - Bardzo chętnie. - I dodał: - Chodzi tylko o to, gdzie jest wróg. - Jest wrogiem zewnętrznym i ja go wypędziłem - rzekł Danton. - Jest wrogiem wewnętrznym i ja nie spuszczam zeń oka - rzekł Robespierre. - Tego także wypędzę - podjął Danton. - Nie można wypędzić wroga wewnętrznego. - Więc co z nim robić? - Trzeba go zgładzić. - Zgadzam się na to - rzekł Danton. I ciągnął dalej: - Mówię ci, że on jest na zewnątrz, Robespierze. - Dantonie, mówię ci, że w kraju. - Robespierze, on jest na granicy. - Dantonie, on jest w Wandei - Uspokójcie się - odezwał się trzeci głos. - On jest wszędzie, a wy jesteście zgubieni. To przemówił Marat. Robespierre spojrzał na Marata i odpowiedział spokojnie: - Dość ogólników. Streszczam się. Oto fakty. - Pedant! - mruknął Marat. Robespierre położył rękę na papierach rozpostartych przed nim i ciągnął dalej: - Przeczytałem wam depesze, które przysłał Prieur de la Marne. Przekazałem wam wiadomości udzielone przez tego Gelambre’a. Dantonie, słuchaj, wojna z wrogiem zewnętrznym jest niczym, wojna domowa jest wszystkim; wojna z wrogiem zewnętrznym to zadraśnięcie na łokciu; wojna domowa to wrzód, który zżera wątrobę. Z tego wszystkiego, co wam przeczytałem, wynika jedno: Wandea, do dziś podzielona między wielu dowódców, zaczyna się jednoczyć. Będzie teraz miała jednego wodza... - Czołowego zbója - mruknął Danton. - Jest to człowiek - ciągnął Robespierre - który wylądował koło Pontorson 2 czerwca. Wiecie już, czym on jest. Zauważcie, że jego wylądowanie zbiega się z aresztowaniem wysłanników, Prieura de la Cote d’Or i Romme’a w Bayeux, przez ten zdradziecki okręg Calvados, 2 czerwca, a więc tego samego dnia. - I przetransportowanie ich do twierdzy w Caen - rzekł Danton. Robespierre ciągnął: - Streszczam dalej depesze. Wojna w lasach organizuje się na wielką skalę. Jednocześnie przygotowuje się angielski desant; Wandea z Anglikami to Bretania z Brytanią. Tubylcy z Finistere mówią tym samym językiem co tubylcy z Kornwalii. Przedłożyłem wam przejęty list Puisaye’a, gdzie jest powiedziane, że „dwadzieścia tysięcy czerwonych uniformów rozdanych powstańcom podniesie ich liczbę do stu tysięcy”. Kiedy powstanie chłopskie rozgorzeje w całej pełni, nastąpi desant angielski. Oto plan. Popatrzcie na mapę. Robespierre położył palec na mapie i ciągnął dalej: - Anglicy mogą wybierać miejsce desantu od Cancale aż po Paimpol. Craig wolałby zatokę Saint-Brieuc, Cornwallis zatokę Saint-Cast. To szczegół. Lewy brzeg Loary jest strzeżony przez zbuntowaną armię Wandei, a co się tyczy dwudziestu ośmiu mil otwartej przestrzeni między Ancenis i Pontorson, czterdzieści normandzkich parafii obiecało swoją pomoc. Desant nastąpi w trzech punktach: w Plerin, Iffiniac i Pleneuf; z Plerin wojska ruszą do Saint-Brieuc, a z Pleneuf do Lamballe; nazajutrz zdobędą Dinan, gdzie jest dziewięciuset jeńców angielskich, i zajmą jednocześnie Saint-Jouan i Saint-Meen; pozostawią tam kawalerię; na trzeci dzień wyruszą dwie kolumny, jedna z Jouan na Bedee, druga z Dinan na Becherel, które jest naturalną fortecą, i ustawią dwie baterie; czwartego dnia będą w Rennes. Rennes to klucz do Bretanii. Kto ma Rennes, ma wszystko. Gdy Rennes zostanie zajęte, Chateauneuf i Saint-Malo padną. W Rennes jest milion naboi i pięćdziesiąt armat polowych... - Które zagarną - mruknął Danton. Robespierre mówił dalej: - Kończę. Z Rennens ruszą trzy kolumny: jedna zaatakuje Fougeres, druga Vitre, trzecia Redon. Ponieważ mosty są zerwane, nieprzyjaciel się uzbroi, wiecie o tym dobrze, będzie miał pontony i belki, a także przewodników, którzy wskażą brody kawalerii. Z Fougeres wojska ruszą na Avranches, z Redon na Anicerais, z Vitre na Laval. Nantes się podda, Brest się podda, Redon otwiera drogę wzdłuż biegu Vilaine, Fougeres otwiera drogę do Normandii, Vitre drogę do Paryża. Za dwa tygodnie będziemy mieli zbójecką armię złożoną z trzystu tysięcy ludzi i cała Bretania będzie należała do króla Francji. - To znaczy do króla Anglii - rzekł Danton. - Nie, do króla Francji, I Robespierre dodał: - Król Francji jest gorszy. Na wypędzenie cudzoziemca trzeba dwóch tygodni, na usunięcie monarchii osiemnastu wieków. Danton, który usiadł z powrotem, położy w zamyśleniu łokcie na stole i wsparł głowę na dłoniach. - Widzicie niebezpieczeństwo - rzekł Robespierre. - Vitre otwiera Anglikom drogę do Paryża. Danton uniósł głowę i opuścił wielkie, zaciśnięte pięści na mapę jak na kowadło. - Robespierze, czy Verdun nie otwierało Prusakom drogi do Paryża? - Więc co z tego? - Więc się wypędzi Anglików, tak jak się wypędziło Prusaków. I Danton wstał znowu. Robespierre położył swoją zimną dłoń na rozpalonej pięści Dantona. - Dantonie, Szampania nie sprzyjała Prusakom, a Bretania sprzyja Anglikom. Odbicie Verdun to wojna z wrogiem; odbicie Vitre to wojna domowa. Robespierre mruknął zimno i z naciskiem: - Poważna różnica. Dodał: - Siadaj, Dantonie, i spójrz na mapę, zamiast walić w nią pięścią. Ale Danton był całkowicie pochłonięty własnymi myślami.. - Tego już za dużo! - zawołał. - Widzieć niebezpieczeństwo na zachodzie, kiedy ono jest na wschodzie. Zgadzam się z tobą, Robespierze, że Anglia zagraża od strony Oceanu; ale Hiszpania zagraża od Pirenejów, Włochy od Alp, Niemcy od Renu. A w głębi czai się wielki, rosyjski niedźwiedź. Robespierze, niebezpieczeństwo tworzy obręcz, wewnątrz której znajdujemy się my. Z zewnątrz koalicja, od wewnątrz zdrada. Na południu Servan uchyla bram Francji królowi Hiszpanii, na północy Dumouriez przechodzi do nieprzyjaciela. Zresztą on zawsze mniej zagrażał Holandii niż Paryżowi. Nerwinde przekreśla Jemmapes i Valmy. Filozof Rabaut Saint-Etienne, zdrajca, jak przystało na protestanta, koresponduje z dworzaninem Montesquieu. Armia jest zdziesiątkowana. Żaden batalion nie liczy więcej niż czterystu ludzi; bohaterski pułk Dwu Mostów skurczył się do stu pięćdziesięciu ludzi; obóz w Pamars poddał się; w Givet zostało tylko pięćset worków mąki; cofamy się na Landau; Wurmser prze na Klebera; Moguncja pada bohatersko, Conde po tchórzowsku; Valenciennes także. Co nie przeszkadza, ze Chance, który broni Valenciennes, i stary Feraud, który broni Conde, są bohaterami, podobnie jak Meunier, który bronił Moguncji. Ale wszyscy inni zdradzają, Dharville zdradza w Akwizgranie, Mouton zdradza w Brukseli, Valence zdradza w Breda, Neuilly zdradza w Limburgu, Miranda zdradza w Maestricht; Stengel zdrajca, La Noue zdrajca, Ligonnier zdrajca, Menou zdrajca, Dillon zdrajca; ohydna moneta z sakwy Dumourieza. Trzeba przykładów. Kontrmarsze Custine’a są mi podejrzane, podejrzewam Custine’a, że woli bogatą zdobycz, jaką jest Frankfurt, od zdobyczy pożytecznej - Koblencji. Wprawdzie Frankfurt może zapłacić cztery miliony kontrybucji wojennej. Ale cóż to jest w porównaniu ze zgnieceniem gniazda emigrantów? Zdrada, powiadam. Meunier zmarł 13 czerwca, Kleber został sam. A tymczasem książę Brunszwicki wzrósł w siłę i prze naprzód. Zatyka niemiecki sztandar we wszystkich zdobytych francuskich miejscowościach. Margrabia Brandenburski jest dzisiaj panem Europy; zagarnia nasze prowincje; zobaczycie, że przywłaszczy sobie Belgię; powiedzą, że pracujemy dla Berlina; jeśli tak dalej pójdzie i nie zrobimy z tym porządku, rewolucja francuska wyjdzie na korzyść Poczdamowi i jej jedynym rezultatem będzie powiększenie małego państewka Fryderyka II, czyli że zabiliśmy króla Francji dla dobra króla Prus. I Danton wybuchnął strasznym śmiechem. Śmiech Dantona wywołał uśmiech Marata. - Każdy z was ma swojego konika; ty, Dantonie, Prusy; ty, Robespierze, Wandeę. Ja także powiem, co myślę. Nie widzicie prawdziwego niebezpieczeństwa; oto ono: kawiarnie i spelunki. Kawiarnia „Choiseul” jest jakobińska, kawiarnia „Patin” jest monarchistyczna, kawiarnia „Rendez-vous” atakuje gwardię narodową, kawiarnia „Porte-Saint-Martin” jej broni, kawiarnia „Regence” jest przeciwna Brissotowi, kawiarnia „Corazza” jest za nim, kawiarnia „Procope” klnie się na Diderota, kawiarnia Teatru Francuskiego klnie się na Woltera, w „Rotundzie” drą asygnaty, kawiarnię „Saint-Mairceau” ogarnął szał, kawiarnia „Manouri.” rozprawia o mące, w kawiarni Foya wrzawa i bijatyka, przy ulicy Vivienne brzęczą trutnie bankierskie. Oto poważne niebezpieczeństwo. Danton już się nie śmiał. Marat uśmiechał się ciągle. Uśmiech karła gorszy jest od śmiechu olbrzyma. - Kpisz, Maracie? - warknął Danton. Maratowi drgnęło biodro owym słynnym konwulsyjnym ruchem. Uśmiech znikł z jego twarzy. - Ach, poznaję cię, obywatelu Dantonie! To ty przy całym Konwencie nazwałeś mnie „niejakim Maratem”. Słuchaj! Przebaczam ci. Żyjemy w głupim czasie. Ach, kpię sobie z tego! Istotnie, kimże ja jestem? Oskarżyłem Chazota, oskarżyłem Petiona, oskarżyłem Kersainta, oskarżyłem Moretona, oskarżyłem Dufriche Valaze, oskarżyłem Ligonniera, oskarżyłem Menou, oskarżyłem Banneville a oskarżyłem Gensonne, oskarżyłem Birona, oskarżyłem Lidona i Chambona; czy źle zrobiłem? Wietrzę zdradę w zdrajcy i uważam, że pożytecznie jest denuncjować zbrodniarza, zanim popełni zbrodnię. Mam zwyczaj mówić w przeddzień to, co wy wszyscy powiecie nazajutrz. Jestem człowiekiem, który przedstawił Zgromadzeniu całkowity plan prawodawstwa kryminalnego. Co zrobiłem dotychczas? Zażądałem szkolenia sekcji, aby wyćwiczyć je w dyscyplinie rewolucyjnej, zdjąłem pieczęcie z trzydziestu dwóch tek, upomniałem się o diamenty złożone u Rolanda, dowiodłem, że zwolennicy Brissota wydali Komitetowi Bezpieczeństwa Powszechnego rozkazy aresztowania in blanco, wskazałem na braki w raporcie Lindeta dotyczącym zbrodni Capeta, głosowałem za straceniem tyrana w ciągu dwudziestu czterech godzin, broniłem batalionów Mauconsef Republicain, przeszkodziłem przeczytaniu listu Namulme a i Malhoueta, wystąpiłem z wnioskiem na rzecz tannych żołnierzy, zniweczyłem komisję sześciu, w sprawie Monsa przeczułem zdradę Dumourieza, zażądałem aby zatrzymano sto tysięcy ludzi spokrewnionych z emigrantami jako zakładników w zamian za komisarzy wydanych nieprzyjacielowi, zaproponowałem, aby ogłaszać zdrajcą każdego deputowanego, który by przeszedł granicę, zdemaskowałem stronnictwo Rolandystów w czasie zamieszek w Marsylii, nalegałem, aby nałożono cenę na głowę syna księcia Egalite, broniłem Bouchotte’a, chciałem przeprowadzić imienne głosowanie, aby usunąć Isnarda z fotela prezydialnego, kazałem ogłosić, że Paryżanie dobrze się zasłużyli ojczyźnie; to dlatego Louvet uważa mnie za marionetkę, Finistere żąda mojej banicji, miasto Loudun chce mego wygnania, miasto Amiens pragnie, aby mi założono kaganiec, Cobourg chce mego aresztowania, a Lecointe-Puyraveau proponuje Konwentowi ogłoszenie mnie wariatem. Ach, tak, obywatelu Dantonie, po cóż byś mnie sprowadzał na waszą schadzkę, jeśli nie po to, aby usłyszeć moje zdanie. Czyż o to prosiłem? Bynajmniej. Nie znajduję żadnej przyjemności w rozmowach w cztery oczy z takimi kontrrewolucjonistami jak Robespierre i ty. Zresztą, powinienem był się spodziewać, że mnie nie zrozumiecie; ty nie więcej od Robespierre a, Robespierre nie więcej od ciebie. A więc nie ma tu męża stanu? Więc trzeba sylabizować z wami politykę, trzeba wam stawiać kropki nad i. To, co wam powiedziałem, miało znaczyć: mylicie się obaj. Niebezpieczeństwo nie grozi z Londynu, jak sądzi Robespierre, ani z Berlina, jak sądzi Danton; ono jest w Paryżu. Polega na braku jedności, na tym, że każdy, od was dwóch począwszy, ma prawo ciągnąć w swoją stronę, na rozproszeniu umysłów, na anarchii woli. - Anarchia! - przerwał Danton. - Któż ją wywołuje, jeśli nie ty? Marat nie przerwał toku wymowy. - Robespierze, Dantonie, niebezpieczeństwo tkwi w tej ilości kawiarni, w tej ilości szulerni, w tej ilości klubów; istnieje klub Czarnych, klub Federalistów, klub Pań, klub Bezstronnych, który datuje się z czasów Clermont-Tonnerre’a i który w 1790 roku był klubem monarchistycznym, stowarzyszenie wymyślone przez księdza Claude Fauchet, Klub Wełnianych Czapek, założony przez dziennikarza Prudhomme, i tak dalej; nie licząc waszego klubu jakobinów, Robespierze, i waszego klubu kordelierów, Dantonie. Niebezpieczeństwo to głód, który sprawił, że tragarz Blin powiesił na latarni ratusza piekarza z targu Palu, Franciszka Denis, i niebezpieczeństwo to wymiar sprawiedliwości, który kazał powiesić tragarza Blin za powieszenie piekarza Denis. Niebezpieczeństwo to zdeprecjonowane pieniądze papierowe. Na ulicy Temple stufrankowa asygnata upadła na ziemię i przechodzień, człowiek z ludu, powiedział: „Nie warto jej podnosić.” Spekulanci i paskarze - oto niebezpieczeństwo. Dużo pomogło zatknięcie czarnej chorągwi na ratuszu. Aresztujecie barona Trencka, to za mało. Ukręćcie szyję temu staremu intrygantowi więzień. Myślicie, że załatwiliście sprawę, ponieważ przewodniczący Konwentu wieńczy głowę Laberteche’a, który otrzymał czterdzieści jeden cięć szablą pod Jemmapes i z którego Chenier robi sobie wzór cnoty? Komedia i błazeństwo. Ach, wy nie obserwujecie Paryża! Szukacie niebezpieczeństwa daleko, kiedy ono jest blisko! Co robi twoja policja, Robespierze? Bo masz swoich szpiegów, Payana w Komunie, Coffinhala w Trybunale Rewolucyjnym, Davida w Komitecie Bezpieczeństwa Powszechnego, Couthona w Komitecie Ocalenia Publicznego. Widzicie, jestem dobrze poinformowany. Wiedzcie więc jedno: niebezpieczeństwo wisi nad waszymi głowami, niebezpieczeństwo czai się pod waszymi stopami; knowania, knowania, knowania; przechodnie na ulicach odczytują sobie nawzajem gazety i robią głową porozumiewawcze znaki; sześć tysięcy ludzi bez kart obywatelstwa, emigrantów, którzy powrócili, fircyków i modnisiów, ukrywa się po strychach, piwnicach i na drewnianych galeriach Palais-Royal; stoi ogonek do piekarza, kobieciny przed drzwiami załamują ręce mówiąc: „Kiedyż będziemy mieli pokój?” Możecie się zamykać, aby nie mieć świadków na sali rady wykonawczej, i tak wiadomo, o czym tam mówicie; żeby dać ci dowód, Robespierze, oto słowa, które wypowiedziałeś wczoraj wieczór do Saint-Justa: „Barbaroux zaczyna tyć, to mu będzie przeszkadzać w ucieczce.” Tak, niebezpieczeństwo jest wszędzie, a zwłaszcza w samym centrum, w Paryżu. Ludzie dawnego reżimu spiskują, patrioci chodzą boso, arystokraci aresztowani 9 marca są już na swobodzie, piękne konie, które powinny być zaprzężone do armat na granicy kraju, obryzgują nas błotem na ulicach, czterofuntowy bochenek chleba kosztuje trzy franki i dwadzieścia soldów, teatry grają plugawe sztuki, a Robespierre pośle na gilotynę Dantona. - Do diaska! - rzekł Danton. Robespierre przyglądał się uważnie mapie. - Czego nam trzeba - krzyknął nagle Marat - to dyktatora. Ty wiesz, Robespierze, że chcą dyktatora. Robespierre podniósł głowę. - Wiem, Maracie, ty albo ja. - Ja albo ty - rzekł Marat. Danton mruknął przez zęby: - Dyktatura, spróbujcie tylko! Marat spostrzegł zmarszczenie brwi Dantona. - Czekajcie - podjął. - Zróbmy ostatni wysiłek. Pogódźmy się. Sytuacja jest taka, że warto. Czyż nie doszliśmy do porozumienia, gdy chodziło o dzień 31 maja? Sprawa całości jest jeszcze ważniejsza od Żyrondy, która jest tylko detalem. Jest prawda w tym, co mówicie; ale prawda, cała prawda, prawdziwa prawda to to, co ja mówię. Na południu federalizm, na zachodzie rojalizm; w Paryżu pojedynek Konwentu z Komuną, na granicach porażka Custine a i zdrada Dumourieza. Co to wszystko oznacza? Rozbicie. Czego nam trzeba? Jedności. W niej leży ratunek. Ale śpieszmy się. Paryż musi objąć ster rewolucji. Jeśli stracimy godzinę, jutro wojska Wandei mogą być w Orleanie, a Prusacy w Paryżu. Przyznaję ci to, Dantonie, zgadzam się z tobą, Robespierze. Dobrze. Więc jako konkluzja - dyktatura. Obejmujemy dyktaturę. We trzech reprezentujemy rewolucję. Jesteśmy trzema głowami Cerbera. Z tych trzech głów jedna mówi - to ty, Robespierze; druga ryczy - to ty, Dantonie... - Trzecia kąsa - rzekł Danton - to ty, Maracie. - Kąsają wszystkie trzy - rzekł Robespierre. Nastała chwila milczenia. Potem rozpoczęła się znów rozmowa pełna posępnych wstrząsów. - Słuchaj, Maracie, zanim się ludzie pobiorą, muszą się poznać. Skąd wiesz, co powiedziałem wczoraj do Saint-Justa? - To moja sprawa, Robespierze. - Marat! - Wyświetlanie różnych rzeczy to mój obowiązek, a zbieranie wiadomości to moja sprawa. - Marat! - Lubię wiedzieć o wszystkim. - Marat! - Robespierze, wiem, co ty mówisz do Saint-Justa, tak jak wiem, co Danton mówi do Lacroix; tak jak wiem, co się dzieje na bulwarze Theatins” w pałacu Labriffe, w jaskini, która służy za schronienie emigracyjnym nimfom; tak jak wiem, co się dzieje w domu Thilles, koło Gonesse, należącym do Valmerange’a, dawnego administratora poczt, dokąd chadzali w swoim czasie Maury i Cazales, dokąd chodzili później Sieyes i Vergniaud, a dokąd teraz niektórzy przychodzą raz na tydzień. Wymawiając słowo „niektórzy” Marat spojrzał na Dantona. Danton wykrzyknął: - Gdybym miał za dwa grosze władzy, stałoby się coś strasznego. Marat ciągnął dalej: - Wiem, co ty mówisz, Robespierze, tak jak wiem, co się działo w wieży Temple, kiedy tam tuczono Ludwika XVI, tak dalece, że w samym miesiącu wrześniu wilk, wilczyca i wilczątka zjadły osiemdziesiąt sześć koszyków brzoskwiń. A tymczasem lud głoduje. Wiem o tym, tak jak wiem, że Roland był ukryty w mieszkaniu od podwórza przy ulicy Harpe; tak jak wiem, że sześćset pik użytych 14 lipca robił Faure, ślusarz księcia Orleanu; tak jak wiem, co się dzieje u Saint-Hilaire, kochanki Sillery’ego; w dniu balu sam stary Sillery szoruje kredą posadzki żółtego salonu przy ulicy Neuve-des-Mathurins; bywali tam na obiadach Buzot i Kersaint. Saladin jadł tam obiad 27, i to z kim, Robespierze? Z twoim przyjacielem Lasource. - Gadanie - mruknął Robespierre. - Lasource nie jest moim przyjacielem. I dociął w zamyśleniu: - A tymczasem w Londynie osiemnaście fabryk drukuje fałszywe asygnaty. Marat ciągnął dalej głosem spokojnym, w którym wyczuwało się lekkie, lecz przerażające drżenie. - Jesteście kliką ludzi o dużym znaczeniu. Tak, ja wiem wszystko, mimo tego, co Saint-Just nazywa zachowywaniem „milczenia stanu”... Marat z naciskiem wymówił ostatnie słowa, spojrzał na Robespierre’a i ciągnął dalej: - Wiem, o czym się mówi przy waszym stole w dniu, kiedy Lebas zaprasza Davida na przysmaki przyrządzone przez jego narzeczoną, Elżbietę Duplay, twoją przyszłą szwagierkę, Robespierze. Jestem olbrzymim okiem ludu i spoglądam z głębi mojej piwnicy. Tak, widzę, tak, słyszę, tak, wiem. Wam wystarczają drobiazgi. Podziwiacie się nawzajem. Robespierre pozwala się podziwiać swojej pani de Chalabre, córce markiza de Chalabre, który grał w wista z Ludwikiem XV tego samego wieczoru, kiedy odbyła się egzekucja Damiensa. Tak, wysoko nosicie głowy. Saint-Just nałożył halsztuk. Legendre jest dobrze ubrany, w nowym surducie, białej kamizelce i żabocie, chce, aby zapomniano o jego fartuchu. Robespierre wyobraża sobie, że historia zechce pamiętać, że w Konstytuancie występował w oliwkowym surducie, a w Konwencie w błękitnym fraku. Powiesił swój portret na każdej ścianie swego pokoju... Robespierre przerwał głosem jeszcze spokojniejszym od głosu Marata: - A ty, Maracie, masz swój portret we wszystkich rynsztokach. Rozmawiali tak dalej tonem pogawędki, której powolność podkreślała gwałtowność replik i ciętych odpowiedzi, zaprawiając groźbę jakąś dziwną ironią. - Robespierze, określiłeś ludzi, którzy pragną obalenia tronów, mianem „don Kichotów ludzkości”. - A ty, Maracie, po 4 sierpnia w numerze 559 twego „Przyjaciela Ludu”, tak, zapamiętałem cyfrę, to się może przydać, ty zażądałeś przywrócenia szlachcie jej tytułów. Powiedziałeś: „Książę zawsze pozostanie księciem.” - Robespierze, na posiedzeniu 7 grudnia broniłeś żony Rolanda przeciw Viardowi. - Podobnie, jak mój brat bronił ciebie, Maracie, gdy zaatakowano cię u Jakobinów. Czegóż to dowodzi? Niczego. - Robespierze, znamy gabinet w Tuileriach, gdzie powiedziałeś do Garata: „Jestem zmęczony rewolucją.” - Maracie, tutaj w tym szynku 29 października uściskałeś Barbaroux. - Robespierze, powiedziałeś do Buzota: „Cóż to jest takiego republika?” - Maracie, tutaj, do tego szynku, zaprosiłeś na śniadanie trzech Marsylczyków. - Robespierze, każesz, by eskortował cię tragarz z hal uzbrojony w pałkę. - A ty, Maracie, w wilię 10 sierpnia prosiłeś Buzota, aby ci pomógł uciec do Marsylii w przebraniu dżokeja. - W czasie wrześniowego wymiaru sprawiedliwości ukryłeś się, Robespierze. - A ty, Maracie, dałeś się poznać. - Robespierze, rzuciłeś o ziemię czerwoną czapką. - Tak, kiedy włożył ją zdrajca. To, co zdobi Dumourieza, kala Robespierre’a. - Robespierze, podczas przemarszu żołnierzy z Chateauvieux odmówiłeś zasłonięcia głowy Ludwika XVI. - Zrobiłem więcej, bo mu ją ściąłem. Danton próbował interweniować, ale dolał tylko oliwy do ognia. - Robespierze, Maracie - rzekł - uspokójcie się. Marat nie lubił, żeby go wymieniano na drugim miejscu. Odwrócił się. - Do czego się wtrąca Danton? - spytał. Danton poderwał się. - Do czego się wtrącam? Do tego właśnie. Że nie potrzeba bratobójstwa; że nie potrzeba walki między dwoma ludźmi, którzy służą ludowi; że dosyć jest wojny z wrogiem zewnętrznym, że dosyć jest wojny domowej, że wojna prywatna to byłoby już za wiele; że to ja zrobiłem rewolucję i nie chcę, aby marnowano moją robotę. Oto, do czego się wtrącam. Marat odparł nie podnosząc głosu: - Pomyśl raczej o zdaniu swoich rachunków. - Moich rachunków! - zawołał Danton. - Zażądaj ich od przełęczy w Argonne, od wyzwolonej Szampanii, od zdobytej Belgii, od wojsk, wśród których czterokrotnie wystawiałem moją pierś na kule! Zażądaj ich od szafotu z 21 stycznia na placu Rewolucji, od obalonego tronu, od gilotyny, tej wdowy... Marat przerwał Dantonowi. - Gilotyna jest dziewicą; człowiek się na niej kładzie, ale jej nie zapładnia. - Co możesz wiedzieć? - odparował Danton. - Ja bym ją zapłodnił! - Zobaczymy! - rzekł Marat. I uśmiechnął się. Danton dostrzegł ten uśmiech. - Maracie - zawołał - ty jesteś człowiekiem żyjącym w ukryciu, ja żyję na wolnym powietrzu, w pełnym świetle dnia. Nienawidzę życia płazów. Nie mam ochoty być stonogą. Ty mieszkasz w piwnicy; moim domem jest ulica. Ty z nikim się nie widujesz; ze mną może się widzieć i rozmawiać każdy przechodzień. - Chcesz przyjść do mnie, chłopczyku? - wycedził Marat. I przestając się uśmiechać, podjął stanowczym tonem: - Dantonie, zdaj sprawę z trzydziestu trzech tysięcy talarów w srebrze, które Montmorin wypłacił ci w imieniu króla pod pretekstem odszkodowania za stanowisko prokuratora w Chatelet. - Brałem udział w 14 lipca - rzekł Danton wyniośle. - A meble królewskie? A diamenty z korony? - Brałem udział w 6 października. - A złodziejstwa twojego alter ego, Lacroix, w Belgii? - Brałem udział w 20 czerwca. - A pożyczki dawane pannie Montasier? - W czasie powrotu króla z Varennes podsycałem gniew ludu. - A sala Opery, którą zbudowano za pieniądze przez ciebie dostarczone? - Uzbroiłem sekcje Paryża. - A sto tysięcy liwrów tajnego funduszu Ministerstwa Sprawiedliwości? - 10 sierpnia jest moim dziełem. - A dwa miliony na tajne wydatki Zgromadzenia, z których jedną czwartą wziąłeś sobie? - Zatrzymałem pochód nieprzyjaciela i zagrodziłem drogę sprzymierzonym królom. - Dziwka! - rzekł Marat. Danton zerwał się, wyglądał przeraźliwie. - Tak - wrzasnął. - Jestem dziwką publiczną, sprzedałem siebie, ale uratowałem świat. Robespierre znów zaczął obgryzać paznokcie. Nie umiał się ani śmiać, ani uśmiechać. Nie miał piorunującego śmiechu Dantona ani kłującego uśmiechu Marata. Danton zaczął znowu: - Jestem jak ocean, mam swoje przypływy i odpływy; w czasie odpływu odsłania się moje dno, w czasie przypływu widać moje fale. - Twoją pianę - rzekł Marat. - Moją burzę - rzekł Danton. Marat powstał z miejsca jednocześnie z Dantonem. On także wybuchnął. Żmija zmieniła się nagle w smoka. - Ach! - zawołał. - Ach, Robespierze! Ach, Dantonie! Nie chcecie mnie słuchać! Więc powiadam wam, że jesteście zgubieni. Wasza polityka doszła do punktu, skąd nie można iść dalej! Nie macie wyjścia i robicie rzeczy, które zamykają przed wami wszystko, z wyjątkiem grobu. - Na tym polega nasza wielkość - rzekł Danton. I wzruszył ramionami. Marat ciągnął: - Strzeż się, Dantonie. Vergniaud ma także szerokie usta, grube wargi i gniewne brwi, Vergniaud jest tak samo dziobaty, jak Mirabeau i jak ty, a to nie przeszkodziło 31 maja. Ach, ty wzruszasz ramionami! Czasami wzruszenie ramion doprowadza do spadnięcia głowy. Mówię ci, Dantonie, twój gruby głos, rozchełstany halsztuk, miękkie buty, twoje małe kolacyjki i wielkie kieszenie, to wszystko patrzy na Ludwisię. „Ludwisia” było to pieszczotliwe imię, które Marat nadał gilotynie. Mówił dalej: - A co do ciebie, Robespierze, jesteś umiarkowany, ale to się na nic nie przyda. Pudruj się, czesz, szczotkuj, rób z siebie fircyka, zmieniaj często bieliznę, bądź wymuskany, ufryzowany, wyfiołkowany, pójdziesz jednak na plac Greve; czytaj deklarację księcia Brunszwickiego, doczekasz się jednak tego, co spotkało królobójcę Damiensa; będziesz zapięty na ostatni guzik, dopóki nie rozedrą cię końmi. - Echo Koblencji! - rzekł Robespierre przez zęby. - Robespierze, nie jestem nigdy echem, jestem zawsze krzykiem. Ach, jesteście młodzi! Ile masz lat, Dantonie? Trzydzieści cztery. Ile masz lat, Robespierze? Trzydzieści trzy. A ja żyłem zawsze, jestem odwiecznym ludzkim cierpieniem, mam sześć tysięcy lat. - To prawda - odparł Danton. - Od sześciu tysięcy lat Kain zamknął się w nienawiści jak ropucha w kamieniu; bryła pęka, Kain wyskakuje między ludzi, i to ty nim jesteś, Maracie. - Dantonie! - krzyknął Marat. I w oczach jego ukazał się siny blask. - No i cóż? - rzekł Danton. Tak rozmawiało ze sobą tych trzech strasznych ludzi. Zderzanie się gromów. III. Drżenie głęboko ukrytych strun Nastąpiła przerwa w dialogu; tytani pogrążyli się na chwilę we własnych myślach. Lwy obawiają się hydr. Robespierre stał się bardzo blady, a Danton bardzo czerwony. Obu przebiegł dreszcz. Źrenice Marata zgasły, na twarz tego człowieka, najgroźniejszego z groźnych, powrócił władczy spokój. Danton poczuł się zwyciężony, lecz nie chciał się poddać. Podjął: - Marat rozprawia nader głośno o dyktaturze i jedności, ale rozporządza tylko jedną potęgą, potęgą rozkładu. Robespierre dodał rozchylając wąskie wargi: - Ja jestem zdania Anacharsisa Cloots; powiadam: ani Roland, ani Marat. - A ja - odparł Marat - mówię: ani Danton, ani Robespierre. Spojrzał uważnie na obu i dodał: - Pozwól, że coś ci poradzę, Dantonie. Jesteś zakochany, myślisz o ponownym ożenku, nie mieszaj się więcej do polityki, bądź roztropny. I cofnąwszy się o krok w kierunku drzwi, chcąc wyjść, dodał złowrogo: - Żegnajcie, panowie. Dantona i Robespierre’a przebiegi dreszcz. W tej chwili jakiś głos odezwał się z głębi sali: - Nie masz racji, Maracie. Wszyscy się odwrócili. Podczas wybuchu Marata nie spostrzegli, że ktoś wszedł przez drzwi w głębi. - To ty, obywatelu Cimourdain - rzekł Marat. - Dzień dobry. Istotnie, był to Cimourdain. - Mówię, że nie masz racji, Maracie - powtórzył. Marat zzieleniał, był to jego sposób blednięcia. Cimourdain dodał: - Ty jesteś pożyteczny, lecz Robespierre i Danton są nie do zastąpienia. Po cóż im grozisz? Jedności, obywatele! Lud chce jedności. Wejście Cimourdaina podziałało na obecnych jak strumień zimnej wody i, tak jak przybycie obcego człowieka w czasie kłótni małżeńskiej, uspokoiło, jeśli nie zupełnie, to przynajmniej powierzchownie, wzburzone umysły. Cimourdain podszedł do stołu. Danton i Robespierre go znali. Niejednokrotnie zauważyli na publicznych trybunach w Konwencie tego potężnego i ponurego człowieka, którego lud witał okrzykami. Jednakże Robespierre, formalista, zapytał: - Jak dostaliście się tu, obywatelu? - On jest z Biskupstwa - odpowiedział Marat głosem, w którym brzmiała jakaś uległość. Marat lekceważył Konwent, przewodził Komunie i bał się Biskupstwa. To jest prawem. Mirabeau czuje w głębi pod stopami Robespierre a, Robespierre Marata, Marat Heberta, Hebert Babeufa. Polityk może robić swoje, dopóki podziemne warstwy pozostają w spokoju; ale pod najbardziej rewolucyjnym rewolucjonistą jest podglebie i najśmielsi zatrzymują się z niepokojem, gdy wyczuwają pod stopami ów ruch, który wywołali nad swoją głową. Umiejętność rozróżniania ruchów pochodzących z zawiści od ruchów pochodzących z zasad ideowych, zwalczanie jednych, a popieranie drugich - oto geniusz i cnota wielkich rewolucjonistów. Danton dostrzegł uległość Marata. - Och, obywatel Cimourdain wcale nam nie przeszkadza! - rzekł. I wyciągnął rękę do Cimourdaina. Potem: - Wyjaśnijmy, u licha, sytuację obywatelowi Cimourdain. Przyszedł w samą porę. Ja reprezentuję Górę Robespierre reprezentuje Komitet Ocalenia Publicznego, Marat reprezentuje Komunę, Cimourdain reprezentuje Biskupstwo. Niech on rozstrzygnie. - Dobrze - rzekł Cimourdain, z powagą i prostotą. - O co chodzi? - O Wandeę - odparł Robespierre. - Wandea? - rzekł Cimourdain. I podjął: - To wielka groźba. Jeżeli rewolucja skona, to skona przez Wandeę. Jedna Wandea stanowi większe niebezpieczeństwo niż dziesięć Niemiec. Na to, by żyła Francja, trzeba zabić Wandeę. Tych kilka słów zjednało mu Robespierre a. Jednakże Robespierre zadał mu pytanie: - Czy nie byliście kiedyś księdzem? Kapłański wygląd nie uszedł uwagi Robespierre’a. Poznawał u innych to, co nosił w sobie. Cimourdain odparł: - Tak, obywatelu. - A co to szkodzi? - zawołał Danton. - Dobrzy księża są więcej warci od innych ludzi. W czasie rewolucji księża zamieniają się w obywateli jak dzwony w miedziaki i armaty. Danjou jest księdzem, Daunou jest księdzem. Tomasz Lindet jest biskupem z Evreux. Robespierze, ty zasiadasz w Konwencie obok Massieu, biskupa z Beauvais. Wielki wikariusz Vaugeois należał do powstańczego komitetu 10 sierpnia. Chabot jest kapucynem. To don Gerle doprowadził do przysięgi w sali Gry w Piłkę; to ksiądz Audran doprowadził do ogłoszenia, że Zgromadzenie Narodowe stoi ponad królem; to ksiądz Goutte zażądał od Konstytuanty usunięcia baldachimu znad fotela Ludwika XVI; to ksiądz Gregoire sprowokował zniesienie monarchii. - Wspomagany - zaśmiał się szyderczo Marat - przez aktorzynę Callot d’Herbois. Oni we dwóch zrobili całą robotę; ksiądz obalił tron, komediant zrzucił króla. - Wróćmy do Wandei - rzekł Robespierre. - A więc - spytał Cimourdain - co się dzieje? Co robi ta Wandea? Robespierre odparł: - Właśnie. Ma swego wodza. Stanie się nader groźna. - Kto jest tym wodzem, obywatelu Robespierre? - Jest nim były markiz de Lantenac, który tytułuje się księciem bretońskim. Cimourdain drgnął. - Znam go - rzekł. - Byłem u niego kapelanem. Zamyślił się na chwilę i dodał: - Polował na kobiety, zanim został wojownikiem. - Podobnie jak Baron, który poczynał sobie jak Lauzon - rzekł Danton. Cimourdain dodał w zamydleniu: - Tak, to człowiek, który dawniej oddawał się rozkoszom. Musi być straszny. - Okropny - rzekł Robespierre. - Pali wsie, dobija rannych, morduje jeńców, rozstrzeliwuje kobiety. - Kobiety? - Tak. Między innymi kazał rozstrzelać matkę trojga dzieci. Nie wiadomo, co się z dziećmi stało. Poza tym to dowódca. Zna rzemiosło wojenne. - Istotnie - odpowiedział Cimourdain. - Prowadził wojnę Hanowerską i żołnierze mówili: „Po wierzchu Richelieu, pod spodem Lantenac”; to Lantenac był prawdziwym dowódcą. Zapytajcie waszego kolegi Dusaulxa. Robespierre zamyślił się na chwilę, po czym rozmowa potoczyła się znowu między nim a Cimourdainem. - A więc, obywatelu Cimourdain, ten człowiek jest w Wandei. - Od jak dawna? - Od trzech tygodni. - Trzeba go wyjąć spod prawa. - Zrobione. - Trzeba nałożyć cenę na jego głowę. - Zrobione. - Trzeba temu, co go ujmie, obiecać dużo pieniędzy. - Zrobione. - Nie w asygnatach. - Zrobione. - W złocie. - Zrobione. - I trzeba go posłać na gilotynę. - To się zrobi. - Kto ma to zrobić? - Wy. - Ja? - Tak, wy zostaniecie wydelegowani jako pełnomocnik Komitetu Ocalenia Publicznego. - Zgadzam się - rzekł Cimourdain. Robespierre szybko decydował się w wyborze ludzi - zaleta męża stanu. Z pliku papierów, które przed nim leżały, wyciągnął kartkę białego papieru z nadrukowanym nagłówkiem: „Republika Francuska, Jedna i Niepodzielna. Komitet Ocalenia Publicznego.” Cimourdain mówił dalej: - Tak, zgadzam się. Groza przeciwko grozie. Lantenac jest okrutny, ja będę także okrutny. Wojna na śmierć i życie z tym człowiekiem. Jeśli Bóg pozwoli, uwolnię od niego republikę. Przerwał na chwilę, po czym dodał: - Jestem księdzem, ale wierzę w Boga. - Bóg się zestarzał - rzekł Danton. - Ja wierzę w Boga - powtórzył Cimourdain niewzruszenie. Robespierre, ponury, przytaknął mu skinieniem głowy. Cimourdain podjął znowu: - Do kogo zostanę oddelegowany? Robespierre odparł: - Do komendanta kolumny ekspedycyjnej wysłanej przeciw Lantenacowi. Ale ostrzegam was że to jest szlachcic. Danton zawołał: - Kpię sobie z tego. Szlachcic? Więc co? Ze szlachtą to tak jak z księżmi. Jak się trafi dobry, to jest doskonały. Szlachectwo jest przesądem, nie należy mu hołdować ani w jednym, ani w drugim sensie, nie należy być ani za, ani przeciw. Robespierre, czy Saint-Just nie jest szlachcicem? Florelle de Saint-Just, u licha! Anacharsis Cloots jest baronem. Nasz przyjaciel Karol Hesse, który nie opuszcza żadnego posiedzenia kordelierów, jest księciem, bratem panującego landgrafa Hesse-Rothenburg; Mosntaut, zausznik Marata, jest markizem de Montaut. W Trybunale Rewolucyjnym jest sędzia przysięgły Vilate, który jest księdzem, i sędzia Leroy, markiz de Montflabert, arystokrata. Obaj to ludzie pewni. - Zapominasz - dorzucił Robespierre - o przewodniczącym Trybunału Rewolucyjnego... - Antonelle? - Który jest markizem d’Antonelle - rzekł Robespierre. Danton mówił dalej: - Szlachcicem był Dampierre, który niedawno dał się zabić Kondeuszowi za republikę, szlachcicem był Beaurepaire, który wolał strzelić sobie w łeb niż otworzyć Prusakom bramy Verdun. - Co nie przeszkadza - wycedził Marat - że w dniu, w którym Condorcet powiedział: „Grakchowie byli szlachtą”, Danton krzyknął do Condorceta: „Cała szlachta to zdrajcy, począwszy od Mirabeau, a kończąc na tobie.” Odezwał się poważny głos Cimourdaina: - Obywatelu Dantonie, obywatelu Robespierze, może macie rację, że mi ufacie, ale lud jest nieufny i nie bez podstaw jest nieufny. Skoro ksiądz ma pilnować szlachcica, odpowiedzialność jest podwójna i trzeba, aby ksiądz był nieugięty. - Oczywiście - rzekł Robespierre. Cimourdain dodał: - I nieubłagany. Na to Robespierre: - Dobrze powiedziane, obywatelu Cimourdain. Będziecie mieli do czynienia z młodym człowiekiem. Będziecie mieli nad nim przewagę będąc odeń dwa razy starszym. Trzeba nim kierować, ale go oszczędzać. Podobno ma zdolności wojskowe, wszystkie raporty są zgodne w tym względzie. Należy do korpusu odkomenderowanego z armii reńskiej do Wandei. Przybywa znad granicy, gdzie dał wspaniały przykład inteligencji i odwagi. Znakomicie prowadzi kolumnę ekspedycyjną. Od dwóch tygodni trzyma w szachu tego starego markiza de Lantenac. Zagradza mu drogę i pędzi go przed sobą. Przyprze go w końcu do morza i tam zepchnie. Lantenac ma chytrość starego generała, a ten zuchwałość młodego kapitana. Ten młody człowiek ma już nieprzyjaciół i zawistnych. Generał Lechelle jest o niego zazdrosny. - Ten Lechelle - wtrącił Danton - chciałby być naczelnym wodzem, a tymczasem Charrette go bije. - I nie chce - mówił Robespierre - aby kto inny pobił Lantenaca. Nieszczęściem wojny w Wandei są te rywalizacje. Nasi żołnierze to bohaterowie pod złym dowództwem. Prosty rotmistrz huzarów, Chambon, wkracza do Saumur przy dźwiękach trąbki grającej „Caira”; zajmuje Saumur; mógłby iść dalej i zająć Cholet, ale nie ma rozkazów i zatrzymuje się. Trzeba zmienić całe dowództwo w Wandei. Rozprasza się oddziały gwardii, rozprasza się siły; armia rozczłonkowana jest wojskiem sparaliżowanym; to bryła zmielona na proch. Z obozu w Paranie zostały już tylko namioty. Między Treguier i Dinan znajduje się setka małych, niepotrzebnych posterunków, z których można by stworzyć dywizję i zająć całe wybrzeże. Lechelle, wspomagany przez Parreina, ogołocił wybrzeże północne pod pretekstem obrony wybrzeża południowego i w ten sposób otwiera Anglikom drogę do Francji. Pół miliona chłopskich powstańców i angielski desant we Francji - oto plan Lantenaca. Młody dowódca kolumny ekspedycyjnej krzyżuje plany Lantenaca, naciera nań i bije bez pozwolenia Lechelle’a, jego dowódcą jest Lechelle; więc Lechelle go oskarża. Zdania o tym młodym człowieku są podzielone. Lechelle chce go rozstrzelać, Prieur de la Marne chce mianować go generałem. - Wydaje mi się - rzekł Cimourdain - że ten młody człowiek ma wielkie zalety. - Ale ma jedną wadę! Te słowa wtrącił Marat. - Jaką? - spytał Cimourdain. - Miłosierdzie. I Marat ciągnął dalej: - Jest twardy w bitwie, miękki po jej zakończeniu. Jest pobłażliwy, przebacza, ułaskawia, ochrania zakonnice, ratuje żony i córki arystokratów, wypuszcza jeńców, uwalnia księży. - Poważny błąd - szepnął Cimourdain. - Zbrodnia - rzekł Marat. - Czasami - rzekł Danton. - Często - rzekł Robespierre. - Prawie zawsze - dodał Marat. - Zawsze, gdy chodzi o wrogów ojczyzny - rzekł Cimourdain. Marat zwrócił się do Cimourdaina: - A co byś uczynił z wodzem republikańskim, który by wypuścił na wolność wodza monarchistów? - Byłbym zdania Lechelle’a, kazałbym go rozstrzelać. - Albo zgilotynować - rzekł Marat. - To wszystko jedno - rzekł Cimourdain. Danton wybuchnął śmiechem. - Jednakowo lubię jedno i drugie. - Możesz być pewien, że cię jedno lub drugie nie minie - mruknął Marat. I przeniósł wzrok z Dantona na Cimourdaina. - A więc, obywatelu Cimourdain, gdyby republikański dowódca zrobił fałszywy krok, kazałbyś go ściąć? - W ciągu dwudziestu czterech godzin. - Więc - oświadczył Marat - jestem tego samego zdania co Robespierre, należy wysłać obywatela Cimourdain jako komisarza oddelegowanego z Komitetu Ocalenia Publicznego do dowódcy kolumny ekspedycyjnej armii wybrzeża. A jak się nazywa ten dowódca? Robespierre odparł: - To były szlachcic. I zaczął przerzucać papiery. - Dajmy księdzu szlachcica pod straż - rzekł Danton. Nie ufam samemu księdzu, nie ufam samemu szlachcicowi; skoro są razem, nie boję się ich; jeden czuwa nad drugim i robią swoje. Oburzenie, którym często zdawały się być ściągnięte brwi Cimourdaina, wystąpiło wyraźniej, lecz Cimourdain uznając w gruncie rzeczy, że ta uwaga jest słuszna, nie zwrócił się w stronę Dantona i odezwał się surowym głosem: - Jeśli powierzony mi dowódca republikański popełni fałszywy krok - kara śmierci. Robespierre powiedział patrząc w akta: Oto jego nazwisko. Obywatelu Cimourdain, dowódca, nad którym będziecie mieli pełną władzę, to były wicehrabia. Nazywa się Gauvain. Cimourdain zbladł. - Gauvain! - wykrzyknął. Marat dostrzegł bladość Cimourdaina. - Wicehrabia Gauvain! - powtórzył Cimourdain. - Tak - potwierdził Robespierre. - No więc? - spytał Marat ze wzrokiem utkwionym w Cimourdaina. Zapadło milczenie. Po czym Marat podjął: - Obywatelu Cimourdain, czy na warunkach, któreście sami zastrzegli, zgadzacie się przyjąć misję komisarza delegowanego do komendanta Gauvain? Tak? - Tak - odpowiedział Cimourdain. Bladł coraz bardziej. Robespierre sięgnął po pióro, które przy nim leżało, napisał swym powolnym i wyraźnym pismem cztery linijki na arkuszu papieru z nagłówkiem: „Komitet Ocalenia Publicznego”, i podał papier i pióro Dantonowi; Danton podpisał się, po czym Marat, nie spuszczając oczu z pobladłej twarzy Cimourdaina, złożył swój podpis po Dantonie. Robespierre wziął znów arkusz do ręki, postawił datę i oddał Cimourdainowi, który przeczytał: ROK II REPUBLIKI. Udziela się całkowitego pełnomocnictwa obywatelowi Cimourdain, komisarzowi oddelegowanemu od Komitetu Ocalenia Publicznego do obywatela Gauvain, komendanta kolumny ekspedycyjnej armii wybrzeża. Robespierre Danton Marat Poniżej podpisów data: 28 czerwca 1793 roku Kalendarz rewolucyjny, zwany kalendarzem cywilnym, nie istniał jeszcze prawnie w tej epoce i miał zostać przyjęty przez Konwent na wniosek Romme’a dopiero 5 października 1793 roku. Marat przyglądał się Cimourdainowi, podczas gdy ten czytał. Marat odezwał się półgłosem, jakby do siebie: - Trzeba będzie sprecyzować to wszystko dekretem Konwentu albo specjalną uchwałą Komitetu Ocalenia Publicznego. Jeszcze zostaje coś do zrobienia. - Obywatelu Cimourdain - spytał Robespierre - gdzie mieszkacie? - Na promenadzie Handlowej. - Patrzcie, ja także - rzekł Danton. - Jesteśmy sąsiadami. Robespierre wrócił do sprawy: - Nie ma chwili do stracenia. Jutro otrzymacie wasze pełnomocnictwo formalne, podpisane przez wszystkich członków Komitetu Ocalenia Publicznego. A to jest potwierdzeniem pełnomocnictwa, które będzie wam służyć jako list uwierzytelniający przede wszystkim w stosunku do deputowanych: Philippeaux, Prieur de la Marne, Locoinitre’a, Alquiera i innych. Wiemy, kim jesteście. Wasza władza jest nieograniczona. Możecie mianować Gauvaina generałem albo posłać go na szafot. Będziecie mieli wasze pełnomocnictwo jutro o trzeciej. Kiedy wyruszycie? - O czwartej - rzekł Cimourdain. Z tym się rozstali. Wróciwszy do siebie, Marat uprzedził Simonę Evrard, że nazajutrz uda się do Konwentu. KSIĘGA TRZECIA - KONWENT I. Konwent 1. Zbliżamy się do najwyższego szczytu. Oto Konwent. Od tego szczytu nie sposób oderwać wzroku. Nigdy nic równie wielkiego nie zarysowało się na ludzkim horyzoncie. Istnieją Himalaje, istnieje Konwent. Konwent jest może szczytowym punktem historii. Za życia Konwentu, bo takie zgromadzenie żyje, nie zdawano sobie sprawy, czym on jest. Jego wielkość była tym, czego nie mogli uchwycić współcześni; zbyt przerażał, aby olśniewać. We wszystkim, co wielkie, kryje się święta groza. Łatwo jest zachwycać się miernością i pagórkami, ale to, co zbyt wielkie - zarówno geniusz jak góra, zarówno zgromadzenie jak dzieło sztuki - widziane z nazbyt bliska przeraża. Każdy wierzchołek wydaje się przesadą. Wspinaczka jest męcząca. Człowiekowi brak tchu na strasznych urwiskach, ześlizguje się po pochyłościach, kaleczy się o chropowatości skały, które stanowią jej piękno; spienione potoki zapowiadają bliskość przepaści, chmury przesłaniają szczyty; podchodzenie pod górę przeraża tak samo jak upadek. Dlatego strach jest silniejszy od zachwytu. Rodzi się dziwne uczucie - niechęć do tego, co wielkie. Widać otchłań, nie widać wzniosłości; widać ogrom, nie widać cudu. Tak to z początku osądzono Konwent. Konwent, stworzony dla oczu orła, mierzyły oczy krótkowidza. Dziś, oglądany z perspektywy, rysuje się na niebie w pogodnej i tragicznej dali - jako olbrzymi profil francuskiej rewolucji. 2. 14 lipca był dniem wyzwolenia. 10 sierpnia był dniem pogromu. 21 września położył podwaliny nowej budowy. 21 września, porównanie dnia z nocą, równowaga. Libra. Waga. Zdaniem Romme’a, pod tym właśnie znakiem Równości i Sprawiedliwości została ogłoszona republika. Konstelacja zwiastowała jej nadejście. Konwent jest pierwszym wcieleniem ludu. To Konwentem otwiera się nowa wielka karta i rozpoczyna się przyszłość, która jest dniem dzisiejszym. Każdej idei trzeba widocznej powłoki, każdej regule pomieszczenia; Kościół to Bóg w czterech ścianach, każdy dogmat musi mieć swoją świątynię. Kiedy powstał Konwent, wyłonił się pierwszy problem do rozwiązania - gdzie go umieścić. Z początku wybrano salę Maneżu, potem Tuilerie. Postawiono w nim oszklone ściany, udekorowano malowidłem pędzla Davida, ustawiono symetrycznie ławki, kwadratową trybunę, równoległe filary, cokoły podobne do klocków, długie, proste przegrody przypominające prostokątne komórki pszczelego plastra, w których gniótł się tłum i które nazywano trybunami publicznymi, zawieszono rzymskie valanum, greckie draperie i wśród tych kątów i linii prostych umieszczono Konwent; burzę zamknięto w geometrii. Na trybunie czerwona czapka była pomalowana na szaro. Monarchiści zaczęli się wyśmiewać z tej szaro-czerwonej czapki, z tej pretensjonalnej sali, z tej kartonowej budowli, z tego sanktuarium z papiermache, z tego panteonu błota i plwocin. Jakże prędko miało zniknąć to wszystko! Kolumny były z klepek bukowych, sklepienia z deszczułek, płaskorzeźby z mastyksu, belkowania z sosny, posągi z gipsu, marmury wymalowane, ściany z płótna; i wśród tego prowizorium Francja dokonała rzeczy nieśmiertelnej. Ściany sali Maneżu, kiedy Konwent zebrał się w niej na posiedzenie, były całe pokryte afiszami, w które obfitował Paryż w epoce powrotu z Varennes. Jeden głosił: „Król powraca, kije temu, kto mu wiwatuje, na szubienicę z takim, co go zelży.” Inny: „Spokój. Nakryjcie głowy. On stanie przed swymi sędziami.” Jeszcze inny: „Król strzelał do Narodu. Mierzył długo. Teraz Naród w niego wymierzy.” Jeszcze inny: „Prawa! Prawa!” W tych to właśnie murach Konwent sądził Ludwika XVI. W Tuileriach, nazwanych Pałacem Narodowym, gdzie Konwent zasiadł 10 maja 1793 roku, sala posiedzeń zajmowała całą przestrzeń między pawilonem Zegara, nazwanym pawilonem Jedności, i pawilonem Marsan, nazwanym pawilonem Wolności. Pawilon Flory nosił miano pawilonu Równości. Na salę posiedzeń wchodziło się wielkimi schodami Jana Bullant. Cały parter pod salą Zgromadzenia, która znajdowała się na pierwszym piętrze, stanowił rodzaj jednej, podłużnej kordegardy zapchanej bronią ustawioną w kozły, łóżkami polowymi żołnierzy spod wszystkich znaków, którzy trzymali wartę wokół Konwentu. Zgromadzenie miało honorową gwardię zwaną „grenadierami Konwentu”. Trójkolorowa wstęga oddzielała pałac, w którym mieścił się Konwent, od parku, po którym przechadzał się lud. 3. Dokończmy opisu sali posiedzeń. Wszystko, co dotyczy tego straszliwego miejsca, zasługuje na uwagę. Od razu przy wejściu przyciągał wzrok wysoki posąg Wolności ustawiony między dwoma dużymi oknami. Czterdzieści dwa metry długości, dziesięć metrów szerokości, jedenaście metrów wysokości - oto wymiary tego, co było niegdyś teatrem królewskim, a stało się teatrem Rewolucji. Wytworna i wspaniała sala, wzniesiona przez Vigaraniego dla dworzan, znikła pod surową konstrukcją, która w roku 93 musiała wytrzymywać ciężar narodu. Szczegół wart zanotowania - jedynym punktem oparcia całej konstrukcji, na której piętrzyły się trybuny dla publiczności, był pojedynczy słup. Słup ten, z jednego pnia, miał dziesięć metrów obwodu. Niewiele kariatyd mogłoby iść z nim w zawody; przez lata całe wytrzymywał ostre natarcie rewolucji. Dźwigał ciężar radosnych okrzyków, entuzjazmu, obelg, wrzawy, tumultu, szalonego chaosu wściekłości, rozruchów. Nie ugiął się. Po rozwiązaniu Konwentu widział Radę Starszych. Pozwolił mu wypocząć 18 Brumaire’a. Wówczas Percier zastąpił drewniany słup marmurowymi kolumnami, które trwały krócej. Ideał architektów bywa czasami dziwaczny; ideałem architekta ulicy Rivoli był tor pocisku armatniego, ideałem architekta Carlsruhe był wachlarz; olbrzymia szuflada komody stanowiła chyba ideał architekta, budowniczego sali, w której Konwent zasiadał 10 maja 1793 roku; sala była długa, wysoka i płaska. Do jednej z dwóch dłuższych ścian tego równoległoboku przytykało ogromne półkole, był to amfiteatr ławek przeznaczonych dla deputowanych, bez stołów ani pulpitów; Garran de Coulon, który miał zwyczaj dużo pisać, pisał na kolanie; na wprost ławek - trybuna; przed trybuną popiersie Lepelletier-de-Saint-Fargeau; za trybuną fotel przewodniczącego. Głowa popiersia wznosiła się nieco powyżej krawędzi trybuny; z tego powodu później usunięto ją stamtąd. Amfiteatr składał się z dziewiętnastu półokrągłych ław, spiętrzonych jedna za drugą; mniejsze ławki przedłużały ten amfiteatr do obu kątów sali. Na dole, w podkowie utworzonej przed trybuną, stali woźni. Po jednej stronie trybuny, w ramach z czarnego drzewa, wisiała na ścianie tablica na dziesięć stóp wysoka, gdzie na dwóch kartach przedzielonych rodzajem berła widniała Deklaracja Praw Człowieka; z drugiej strony miejsce było puste; miejsce to zostało zajęte później przez podobną tablicę z Konstytucją II roku, której dwie karty były rozdzielone mieczem. Pod trybuną, ponad głową mówcy, drgały wywieszone z głębokiej loży o dwóch przedziałach nabitych ludźmi - trzy olbrzymie trójkolorowe sztandary oparte prawie poziomo o rodzaj ołtarza, na którym widniał napis: „Prawo”. Za tym ołtarzem stał, jakby na straży wolności słowa, ogromny pęk rózeg liktorskich, wysoki jak kolumna. Olbrzymie posągi oparte o ścianę zwracały się twarzą do deputowanych. Przewodniczący miał po prawej ręce Likurga, po lewej Solona; ponad Górą stał Platon. Piedestałami tych posągów były proste sześciany, ustawione na długim, wystającym gzymsie, który otaczał się i oddzielał Zgromadzenie od publiczności. Obserwatorzy opierali się o ten gzyms łokciami. Czarna drewniana rama Deklaracji Praw Człowieka dochodziła aż do gzymsu i przerywała rysunek zwieńczenia; owo zniekształcenie linii prostej wywoływało szemranie Chabota: „To jest brzydkie” - mówił do Vadiera. Głowy posągów były przybrane wieńcami z dębu lub wawrzynu. Zielona draperia, na której ciemniejszą zielenią były wymalowane te same wieńce, zwieszała się sutymi, prostymi fałdami z otaczającego salę gzymsu, zdobiąc cały parter sali zajęty przez Zgromadzenie. Powyżej draperii ściany były białe i wiało od nich chłodem. W tych murach wydrążono, bez gzymsów ani ozdób, dwa piętra trybun dla publiczności; dalsze trybuny były kwadratowe, górne półokrągłe; zgodnie z regułą, gdyż Witruwiusz nie został zdetronizowany, archiwolty wznosiły się nad architrawami. Na obu dłuższych ścianach sali znajdowało się po dziesięć trybun, a na obu krańcach po dwie ogromne loże; wszystkich razem było dwadzieścia cztery. Tam gromadziły się tłumy. Widzowie z niższych trybun, nie mogąc się pomieścić, zajmowali wszystkie obramowania i występy architektoniczne. Długa żelazna sztaba, mocno wmurowana na wysokości oparcia, służyła za poręcz dla górnych trybun i zabezpieczała widzów przed naporem tłumów tłoczących się na schodach. Raz jednak jakiś człowiek został zepchnięty na głowy zgromadzonych na dole; spadł na Massieu, biskupa z Beauvais, nie zabił się i powiedział: „Patrzcie! Więc biskup może się na coś przydać!” Sala Konwentu mogła pomieścić dwa tysiące ludzi, a w dniach powstania nawet trzy tysiące. Konwent zbierał się na posiedzenia dwa razy na dobę: raz w ciągu dnia, a raz wieczorem. Oparcie fotela przewodniczącego było okrągłe, z pozłacanymi ćwieczkami. Stół wspierał się na czterech skrzydlatych smokach o jednej wspólnej nodze, które wyszły; rzekłbyś, z Apokalipsy, aby być świadkami rewolucji. Wydawały się wyprzężone z wozu Ezechiela, aby teraz ciągnąć wózek Samsona. Na stole przewodniczącego stał ogromny dzwonek, niemal dzwon, duży miedziany kałamarz i leżał tom oprawny w pergamin, który był księgą protokołów. Na ten stół ściekały krople krwi z uciętych głów obnoszonych na pikach. Na trybunę wchodziło się po dziewięciu stopniach. Stopnie były wysokie, strome i dość niewygodne. Pewnego dnia Gensonne potknął się wchodząc po nich. „To schody jak na szafot!” - rzekł. - „Wprawiaj się zawczasu” - krzyknął mu Carrier. Tam gdzie ściana wydawała się zbyt naga, w rogach sali, architekt ozdobił ją pękami rózeg, z których wystawał topór. Po prawej i lewej stronie trybuny stały na cokołach dwa kandelabry, wysokie na dwanaście stóp, dźwigające po cztery pary kinkietów. W każdej publicznej loży znajdował się podobny kandelabr. Na cokołach kandelabrów były wyrzeźbione koła, które lud nazywał „obrożami gilotyny”. Ławki Zgromadzenia podchodziły prawie pod gzyms trybun: deputowani mogli rozmawiać z tłumem. Wyjścia trybun wychodziły na labirynt korytarzy, w których często panował dziki hałas. Konwent zajmował cały pałac, a nawet sąsiednie pomniejsze pałacyki, pałac Longueville i pałac Coigny. Jeśli można wierzyć jednemu z listów lorda Bradforda, do pałacu Coigny przeniesiono umeblowanie królewskie po 10 sierpnia. Trzeba było dwóch miesięcy, aby opróżnić Tuilerie. Komitety mieściły się dokoła głównej sali; w pawilonie Równości prawodawstwo, rolnictwo i handel; w pawilonie Wolności marynarka, kolonie, finanse, asygnaty, ocalenie publiczne; w pawilonie Jedności - wojna. Komitet Bezpieczeństwa Powszechnego łączył się z Komitetem Ocalenia Publicznego ciemnym korytarzem, dzień i noc oświetlonym przez latarnię; kręcili się tam szpiedzy ze wszystkich stronnictw. Rozmawiano szeptem. Bariera Konwentu była wielokrotnie przestawiana. Zwykle znajdowała się po prawej ręce przewodniczącego. Na dwóch krańcach sali dwie prostopadłe przegrody, zamykające z prawej i lewej strony koncentryczne półkola amfiteatru, nie dochodziły do samej ściany; między nimi a murem tworzyły się dwa wąskie i głębokie korytarze zamknięte dwojgiem ciemnych, kwadratowych drzwi. Tamtędy wchodziło się i wychodziło. Deputowani wchodzili wprost na salę przez drzwi z tarasu Feliantów. Sala ta, słabo oświetlona w dzień przez blade okna, źle oświetlona o zmroku sinym blaskiem świec, była posępna jak noc. Słabe światło nie rozpraszało wieczornych ciemności; ponure były posiedzenia przy lampach. Ludzie nie widzieli się wzajemnie; z jednego końca sali na drugi, od prawej strony do lewej, grupy niewyraźnych twarzy obrzucały się obelgami. Można się było spotkać i nie poznać. Kiedyś Laignelot biegnąc na trybunę zderzył się z kimś w korytarzu. „Przepraszam, Robespierze - rzekł. - „Za kogo mnie bierzesz?” - spytał ochrypły głos. - „Przepraszam, Maracie” - rzekł Laignelot. Na dole, po prawej i lewej ręce przewodniczącego, znajdowały się dwie zarezerwowane trybuny; gdyż rzecz dziwna, w Konwencie byli uprzywilejowani obserwatorzy. Jedynie te trybuny zostały pokryte draperią, którą pośrodku architrawu podtrzymywały duże złote frędzle. Trybuny przeznaczone dla ludu były nagie. Całość robiła wrażenie czegoś gwałtownego, dzikiego, regularnego. Poprawność w gwałtowności to trochę obraz całej rewolucji. Sala Konwentu stanowiła najdoskonalszy wzór tego, co artyści nazwali później „architekturą Messidora”. Było to masywne i cienkie. W tej epoce budowniczowie brali symetrię za piękno. Ostatnie słowo Renesansu zostało wypowiedziane za Ludwika XV i nastąpiła reakcja. Doprowadzono do tego, że to, co szlachetne, stało się mdłe, a przesadna czystość linii doszła do nudy. W architekturze istnieje pruderia. Po olśniewających orgiach kształtu i koloru w osiemnastym wieku sztuka zaczęła uprawiać wstrzemięźliwość i pozwalała sobie tylko na linię prostą. Ten rodzaj postępu doprowadził do brzydoty. W rezultacie sztuka zamieniła się w szkielet. To zła strona tego typu rozsądku i abstynencji; styl wycieńcza się przez zbytek umiaru. Gdyby nawet pominąć wszelkie emocje polityczne i patrzeć wyłącznie na architekturę, widok tej sali przyprawiał o dreszcz. Zatarte wspomnienia dawnego teatru, lóż przybranych girlandami, sufitu z lazuru i purpury, rzniętych świeczników, żyrandoli połyskujących ogniem diamentów, obić mieniących się jak szyja gołębia, mnóstwa amorków i nimf na kotarach i draperiach, wspomnienia całej tej królewskiej i zalotnej idylli, malowanej, rzeźbionej i złoconej, która swym uśmiechem napełniała to surowe miejsce, odżywały na widok tych twardo załamujących się kątów prostych, zimnych i ostrych jak stal; coś jakby Baucher zgilotynowany przez Davida. 4. Kto ujrzał Zgromadzenie, nie myślał już o sali. Kto spoglądał na dramat, nie myślał już o teatrze. Trudno o coś równie bezkształtnego i wzniosłego. Zbiór bohaterów, stado tchórzów. Dzikie górskie zwierzęta, bagienne płazy. Tam mrowili się, trącali łokciami, prowokowali się, grozili sobie, walczyli i żyli wszyscy ci bojownicy, którzy dziś są cieniami. A lista ich była ogromna. Na prawo - Żyronda, legion myślicieli; na lewo - Góra, grupa atletów. Z jednej strony Brisscot, który otrzymał klucze od Bastylii; Barbaroux, którego słuchali Marsylczycy, Kervelegan, który miał w ręku batalion z Brestu skoszarowany na przedmieściu Saint-Marceau; Gensonne, któremu deputowani zawdzięczali swoją przewagę nad generałami; złowrogi Guadet, któremu pewnej nocy w Tuileriach królowa pokazała śpiącego delfina - Guadet ucałował czoło dziecka i kazał ściąć głowę ojca; Salles, denuncjator, któremu uroiło się, że Góra ma konszachty z Austrią; Sillery, kuternoga prawicy, tak jak Couthon był paralitykiem lewicy; Lause-Duperret, który, nazwany przez jakiegoś dziennikarza „zbrodniarzem”, zaprosił go na obiad mówiąc: „Wiem, że słowo «zbrodniarz» ma oznaczać po prostu człowieka, który nie jest naszego zdania”; Rabaut Saint-Etienne, który rozpoczął swój dziennik z 1790 roku słowami: „Rewolucja jest skończona”; Quinette, jeden z tych, którzy obalili Ludwika XVI; jansenista Camus, który redagował świecką konstytucję dla kleru, wierzył w cuda diakona Parisa i co noc leżał krzyżem przed krucyfiksem wielkości siedmiu stóp, przybitym do ściany jego pokoju; Fauchet, ksiądz, który wraz z Kamilem Desmoulins zorganizował 14 lipca; Isnard, który popełnił zbrodnię mówiąc: „Paryż będzie zburzony”, wówczas gdy Brunswick mówił: „Paryż będzie spalony”; Jakub Dupont, pierwszy człowiek, który zawołał: „Jestem ateistą”, na co mu Robespierre odpowiedział: „Ateizm jest arystokratyczny”; Lanjuinais, twardy, bystry i dzielny bretoński łeb; Ducos, Euryales de Boyet-Fonfreda; Rebecqui, Pylades Barbarouxa; Rebecqui, który składał dymisję, gdyż jeszcze nie zgilotynowano Robespierre’a; Richaud, który zwalczał stabilizację sekcji; Lasource, który wypowiedział tę morderczą sentencję: „Biada wdzięcznym narodom!”, i który u stóp szafotu zaprzeczył sobie śmiałymi słowami rzuconymi Góralom: „Umieramy, bo lud śpi, lecz wy umrzecie, bo lud się obudzi”; Biroteau, który doprowadził do ogłoszenia dekretu o zniesieniu nietykalności osobistej i tym samym - wiedząc o tym - wyostrzył nóż gilotyny na własną szyję i wzniósł szafot dla siebie samego; Karol Villette, który uspokoił swoje sumienie takim protestem: „Nie chcę głosować pod groźbą noża”; Louvet, autor Faublasa, który miał w końcu zostać księgarzem w Palais-Royal, z Lodoiską za kontuarem; Mercier, autor Obrazów Paryża, który wołał: „Wszyscy królowie poczuli na swoich szyjach 21 stycznia”; Marec, który wziął sobie za zadanie „strzeżenie dawnych granic”; dziennikarz Carra, który u stóp szafotu powiedział do kata: „Nie chce mi się umierać. Chciałbym zobaczyć dalszy ciąg”; Vigee, który tytułował się grenadierem drugiego batalionu z Mayenne-et-Loire i wobec gróźb z trybun publicznych zawołał: „Żądam, abyśmy na pierwsze szemranie trybun wycofali się wszyscy i ruszyli na Wersal z szablą w ręku!”; Buzot, który miał później umrzeć z głodu; Valaze, który miał się przebić własnym sztyletem; Condorcet, który miał umrzeć w Bourg-la-Reine, nazwanym Miastem Równości, zdradzony przez kieszonkowy egzemplarz Horacego; Petion, którego przeznaczeniem było być ulubieńcem tłumów w 1792 roku, a zostać rozszarpanym przez wilki w roku 1794; poza tym dwudziestu innych: Pontecoulant, Marboz, Lidon, Saint-Martin, Dusaulx, tłumacz Juwenala, który brał udział w wojnie hanowerskiej, Boileau, Bertrand, Lesterp-Beauvais, Lesage, Gomaire, Gardien, Mainvieille, Duplantier, Lacaze, Antiboul, a na czele taki Barnave, którego nazywano Vergniaud. Po przeciwnej stronie Antoni Ludwik Leon Elorelle de Saint-Just, blady, o niskim czole, regularnym profilu, tajemniczych oczach, z wyrazem głębokiego smutku na twarzy, dwudziestotrzyletni Merlin de Thiomdlle, którego Niemcy nazywali Feuer-Teuffel - „diabeł ognia”; Merlin de Douai, zbrodniczy autor ustawy o podejrzanych; Soubrany, którego lud Paryża w dniu 1 Prairiala obwołał generałem; Lebon, dawny proboszcz, z szablą w tej samej ręce, która kropiła wodą święconą; Billaud-Varennes, który przewidywał przyszły system sądownictwa: chciał wprowadzenia arbitrów w miejsce sędziów; Fabre d’Eglantine, któremu zawdzięczamy uroczy pomysł kalendarza republikańskiego, podobnie jak Rougetowi de Lisie zawdzięczamy powstałą we wzniosłym natchnieniu Marsyliankę - lecz jeden i drugi na tym poprzestali; Manuel, prokurator Komuny, który powiedział: „Śmierć króla nie zuboża ludzkości”; Goujon, który wkroczył do Tripstadtu, Newstadtu i Spiry i zmusił do ucieczki wojska pruskie; Lacroix, adwokat przedzierzgnięty w generała, mianowany kawalerem orderu Św. Ludwika na sześć dni przed 10 sierpnia; Freron-Thersite, syn Frerona-Zoil; Ruhl, nieubłagany w rewidowaniu szafy pancernej, którego przeznaczeniem było wzięcie udziału w wielkim samobójstwie republikańskim i który zadał sobie śmierć w dniu śmierci republiki; Fouche, o duszy demona i twarzy trupa; Camboulas, przyjaciel ojca Duchesne, który mówił do Guillotina: „Ty jesteś z klubu feliantów, ale twoja córka należy do klubu jakobinów”; Jagot, który tym, co litowali się nad nagością więźniów, odpowiadał: „Więzienie jest kamiennym ubraniem”; Javogues, przeraźliwy ekshumator grobowców w Saint-Denis; Osselin, szafujący wyrokami wygnania, który przechowywał u siebie skazaną na wygnanie panią Charry; Beintabolle, który będąc przewodniczącym dawał znaki trybunom, aby przyklaskiwały lub wygwizdywały; dziennikarz Robert, mąż panny Keralio, która pisała: „Ani Robespierre, ani Marat u mnie nie bywają; Robespierre będzie bywał, kiedy zechce, Marat nigdy”; Garan-Coulon, który gdy Hiszpania interweniowała w procesie Ludwika XVI, dumnie zażądał, aby Zgromadzenie nie raczyło odczytywać listu pisanego przez króla w sprawie króla; Gregoire, biskup, godny początkowo pierwszych wieków chrześcijaństwa, który później za czasów Cesarstwa przedzierzgnął się z republikanina Gregoire a w hrabiego Gregoire; Amar, który mówił: „Cała kula ziemska potępia Ludwika XVI. Do kogo więc apelować od wyroku? Do planet.”; Rouyer, który sprzeciwił się, by w dniu 21 stycznia strzelano z armaty na Pont-Neuf, mówiąc: „Głowa króla nie powinna spadając zrobić więcej hałasu niż głowa każdego innego człowieka”; Chenier, brat Andrzeja; Vadier, jeden z tych, co kładli pistolet na trybunie; Tanis, który mówił do Momoro: „Chcę, aby Marat i Robespierre uściskali się u mnie, przy stole” - „A gdzie mieszkasz?” - „W Charenton.” - „Dziwiłbym się, gdyby gdzie indziej” - odparł Momoro; Legendre, który był rzeźnikiem rewolucji francuskiej, tak jak Pride był rzeźnikiem rewolucji angielskiej: „Podejdź, żebym cię zabił!” - wołał do Lanjuinais a, a Lanjuinais odpowiadał: „Każ najpierw ogłosić, że jestem wołem”; Collot d’Herbois, ponury komediant, który miał na twarzy starożytną maskę o dwojgu ust mówiących: tak i nie - jedne pochwalały to, co drugie ganiły, piętnując Carniera w Nantes, a wynosząc pod niebiosy Chaliera w Lyonie, posyłając Robespierre’a na szafot, a Marata do Panteonu; Genissieux, który żądał kary śmierci dla każdego, kto by nosił przy sobie medal „Ludwik XVI umęczony”; Leonard Bourdon, nauczyciel, który ofiarował swój dom starcowi z Mont-Jura; Topsent, marynarz; Goupilleau, adwokat; Wawrzyniec Lecoinitre, kupiec; Duhem, lekarz; Sergent, rzeźbiarz; David, malarz; Józef Egalite, książę. Inni jeszcze: Lecointe-Puiraveau, który żądał wydania dekretu uznającego Marata za obłąkanego; Robert Lindet, złowieszczy twórca ośmiornicy, której głową był Komitet Bezpieczeństwa Powszechnego i która pokrywała Francję dwudziestu jeden tysiącami macek, zwanych komitetami rewolucyjnymi; Leboeuf, któremu Girey Dupre w swoich Jasełkach fałszywych patriotów poświęcił wiersz: „Leboeuf ujrzał Legendre’a i zaryczał”; Tomasz Paine, miłosierny Amerykanin; Anacharsis Cloots, Niemiec, baron, milioner, ateusz, hebertysta, człowiek prostoduszny; nieskazitelny Lebas, przyjaciel Duplayów; Rovere, jeden z nielicznych ludzi, którzy są źli dla zła, gdyż uprawianie sztuki dla sztuki zdarza się częściej, niż można by sądzić; Charlier, który chciał, aby mówiono „wy” do arystokratów; Tallien, poetyczny i okrutny, który z prawdziwym zamiłowaniem doprowadzi do wypadków 9 Thermidora; Cambaceres, prokurator, który zostanie księciem; Carrier, prokurator, który stanie się tygrysem; Laplanche, który zawołał kiedyś: „Żądam pierwszeństwa dla dział alarmowych”; Thuriot, który chciał jawnego głosowania sędziów Trybunału Rewolucyjnego; Bourdon de l’Oise, który wypowiadał pojedynek Chambonowi, denuncjowat Paina i został zdenuncjowany przez Heberta; Fayau, który proponował „wysłanie armii podpalaczy” do Wandei; Tavaux, który 13 kwietnia był niemal pośrednikiem między Żyrondą i Górą; Vernier, który żądał aby przywódcy Żyrondy i przywódcy Góry poszli służyć jako prości żołnierze; Rewbell, który zamknął się w Mayence; Bourbotte, któremu zabito konia przy zdobywaniu Saumur; Guimberteau, który dowodził armią wybrzeża z Cherbourga; Jard-Panvillieirs, który dowodził armią wybrzeża z la Rochelle; Lecarpentier, który dowodził eskadrą z Cancale; Roberjot, którego czekała zasadzka Rastadta; Prieur de la Marne, który nosił swoje stare epolety dowódcy szwadronu; Levasseur de la Sarthe, który jednym słowem przekonał Serrenta, dowódcę batalionu z Saint-Amand, żeby dał się zabić; Reverchon, Maure, Bernard de Saintes, Karol Richard, Lequinio, a na czele tych ugrupowań drugi Mirabeau, zwany Dantonem. Poza tymi dwoma obozami, trzymając oba w należytym respekcie, stał jeden człowiek - Robespierre. 5. Poniżej przygarbiła się trwoga, która może być szlachetna, i strach, który zawsze jest niski. Pod namiętnościami, bohaterstwem, samozaparciem, wściekłością - ponura ciżba bezimiennych. Niziny Zgromadzenia nazywano Równiną. Znajdowało się tam wszystko, co pływa po wierzchu; ludzie, którzy powątpiewają, wahają się, cofają, którzy zwlekają, szpiegują, a z których każdy kogoś się boi. Góra była elitą; Żyronda była elitą; Równina była tłumem. Równina streszczała się i skupiała w osobie Sieyesa. Sieyes był człowiekiem głębokim, a stał się pustym. Zatrzymał się na trzecim stanie i nie zdołał wznieść się do ludu. Istnieją dusze stworzone do zatrzymywania się w połowie drogi. Sieyes nazywał Robespierre’a tygrysem, który go z kolei nazywał kretem. Ten metafizyk doszedł nie do mądrości, lecz do przezorności. Był dworzaninem, a nie sługą rewolucji. Brał łopatę i szedł wraz z ludem do pracy na Polu Marsowym, zaprzęgając się do jednego wózka z Aleksandrem de Beauharnais. Doradzał energiczne wystąpienia, których sam nie stosował. Mówił żyrondystom: „Miejcie armaty po waszej stronie.” Bywają myśliciele-bojownicy; tacy szli, jak Condorcet, ręka w rękę z Vergniaudem albo jak Kamil Desmoulins, z Dantonem. Bywają myśliciele, którzy chcą żyć, tacy trzymali z Sieyesem. W kadziach z najszlachetniejszym trunkiem są męty. Poniżej Równiny leżało Bagno. Ohydne, stojące bagno, przez które przeglądał egoizm. Tam dygotało milczące wyczekiwanie tchórzów.. Cóż za nędza! Wszystkie rodzaje hańby i (żadnego wstydu; skryta wściekłość; bunt kryjący się pod służalczością. Byli to ludzie cynicznie przerażeni; mieli całą odwagę tchórzostwa, woleli Zyrooide, a wybierali Górę; od nich zależało rozwiązanie dramatu, oni zaś przechylali się na tę stronę, której się powodziło; wydali Ludwika XVI w ręce Vergniauda, Vergniauda wydali Dantonowi, Dantona Robespierre’owi, Robespierre’a Tallienowi. Marata stawiali za życia pod pręgierzem, po śmierci czynili zeń boga. Służyli wszystkiemu poparciem aż do chwili, gdy spodobało im się wszystko obalić. Wiedzeni instynktem zadawali ostatnie pchnięcie wszystkiemu, co się chwiało. Ponieważ zgadzali się być sługami pod warunkiem, że to, czemu służą, jest mocne, w ich mniemaniu zachwianie się było zdradą. Oni stanowili liczbę, oni stanowili siłę, oni byli postrachem. Stąd zuchwalstwo bezecności. Stąd 31 maja, 11 Germinala, 9 Thermidora; tragedie zawiązywane przez olbrzymów, rozwiązywane przez karłów. 6. Wśród tych ludzi o gwałtownych namiętnościach znajdowali się ludzie oddani marzeniom. Utopia królowała we wszystkich swych postaciach, w postaci wojowniczej, która uznawała szafot, i w postaci niewinnej, która znosiła karę śmierci; trony widziały ją w postaci upiora, ludy w postaci anioła. Obok umysłów walczących istniały umysły, w których kształtowały się nowe formy życia. Jednym w głowie była wojna, drugie myślały o pokoju; mózg Carnota zrodził czternaście armii; mózg Jana Debry rozmyślał nad demokratyczną federacją świata. Wśród gwałtownych przemówień, wśród krzyków i gróźb taiło się płodne milczenie. Lakanal milczał i rozmyślał nad narodową edukacją publiczną; Lanthenas milczał i tworzył szkoły powszechne; Eeveilliere-Lepeaux milczał i marzył o wyniesieniu filozofii do godności religii. Inni zajmowali się sprawami mniejszej wagi, drobniejszymi i praktyczniejszymi. Guyton-Morveau studiował kwestię podniesienia zdrowotności w szpitalach; Maire kwestię zniesienia serwitutów; Jean-Bon- Saint-Andre chciał znieść więzienie za długi i przymus osobisty; Romme rozpatrywał pomysł Chappe’a; Duboe myślał o uporządkowaniu archiwów; Coren-Fustier o stworzeniu pracowni anatomicznej i muzeum przyrodniczego; Guyomard o żegludze rzecznej i o tamie na Skaldzie. Sztuka miała swoich fanatyków, a nawet swoich maniaków; 21 stycznia, podczas gdy głowa królewska spadała na placu Rewolucji, Bezard, deputowany z Oise, poszedł oglądać obraz Rubensa znaleziony na jakimś poddaszu przy ulicy Św. Łazarza. Artyści, mówcy, prorocy, ludzie-olbrzymy, jak Danton, i ludzie-dzieci, jak Cloots, gladiatorzy i filozofowie, wszyscy dążyli do tego samego celu - do postępu. Nic nie mogło ich zrazić. Wielkość Konwentu polegała na wynajdywaniu tego, co realne, w tym, co ludzie nazywają niemożliwością. Na jednym z krańców stał Robespierre, strzegąc prawa, na przeciwnym stał Condorcet, strzegąc obowiązku. Condorcet był człowiekiem marzeń i światłości; Robespierre był człowiekiem czynu; a czasami w końcowych stadiach starych społeczeństw czyn oznacza zagładę. Rewolucje mają dwa zbocza, jedno prowadzi wzwyż, drugie sprowadza w dół, a na tych zboczach rozmieszczone są piętrowo wszystkie pory roku, począwszy od wiecznych lodów, a skończywszy na kwiatach. Każda strefa tych zboczy rodzi ludzi przystosowanych do swego klimatu - od takich, których żywiołem jest słońce, do takich, których żywiołem jest grom. 7. Pokazywano sobie załom lewego korytarza, w którym Robespierre szepnął na ucho Garatowi, przyjacielowi Claviere’a te groźne słowa: „Claviere, wszędzie gdzie oddychał, tam spiskował.” W tym samym zakątku, dogodnym dla rozmów na uboczu i dla wybuchów gniewu wyrażanych półgłosem, Fabre d’Eglantine pokłócił się z Romme’em zarzucając mu, że zniekształcił jego kalendarz zmieniając Fervidor na Thermidor. Pokazywano sobie narożnik, w którym siedziało dotykając się łokciami siedmiu deputowanych z Haute-Garonne; oni to pierwsi, wezwani do wydania wyroku na Ludwika XVI, odpowiedzieli kolejno: Mailhe: „Śmierć”; Delmas: „Śmierć”; Projean: „Śmierć”; Cales: „Śmierć”; Ayral: „Śmierć”; Julien: „Śmierć”; Desascy: „Śmierć”. Odwieczny odgłos, którym rozbrzmiewa cała historia i który, odkąd istnieją ludzkie sądy, zawsze napełniał grobowym echem mury trybunału. Pokazywano sobie palcami, w tłumie najróżniejszych twarzy, ludzi, którzy uczestniczyli w tym tragicznym głosowaniu; byli to: Paganel, który powiedział: „Śmierć! Król może być użyteczny tylko przez swoją śmierć”; Millaud, który powiedział: „Dzisiaj, gdyby śmierć nie istniała, należałoby ją wymyślić”; stary Raffron du Trouillet, który powiedział: „Śmierć jak najprędzej!”; Goupilleau, który zawołał: „Natychmiast na szafot z nim! Zwłoka przydaje śmierci znaczenia”; Sieyes, który zdobył się na posępną zwięzłość: „Śmierć”; Thuriot, który odrzucił projekt Buzota zaapelowania do ludu: „Co? Zgromadzenie ludowe? Co? Czterdzieści cztery tysiące sędziów? Proces bez końca. Głowa Ludwika XVI miałaby czas zbieleć, zanimby spadła”; Augustin-Bon Robespierre, który za swoim bratem zawołał: „Nie uznaję ludzkości, która morduje lud, a przebacza despotom. Śmierć. Żądanie odroczenia oznacza, że zamiast odwoływać się do ludu, odwołujemy się i do tyranów”; Foussedoire, zastępca Bernardina de Saint-Pierre, który powiedział: „Nie znoszę przelewu ludzkiej krwi, ale krew króla nie jest krwią człowieka. Śmierć”; Jean-Bon-Saint-Andre powiedział: „Nie ma wolności ludu bez śmierci tyrana”; Lavicomterie, który wygłosił taką formułę: „Dopóki tyran oddycha, wolność się dusi. Śmierć”; Chateauneuf-Randon, który krzyknął: „Śmierć Ludwikowi Ostatniemu!”; Tellier, który powiedział: „Trzeba ulać armatę o kalibrze głowy Ludwika XVI, aby wystrzelić ją na wroga.” Głosowali także pobłażliwi: Gentil, który powiedział: „Głosuję za więzieniem. Stwarzanie Karola I to stwarzanie Cromwella”; Bancal, który powiedział: „Wygnanie. Chcę zobaczyć pierwszego króla na świecie zmuszonego do zarabiania na życie własną pracą”; Albouys, który powiedział: „Banicja. Niech ten żywy upiór krąży dokoła tronów”; Zangiacomi, który powiedział: „Więzienie. Zachowajmy Capeta przy życiu, by nim straszyć”; Chaillon, który powiedział: „Niech żyje. Nie chcę go po to uśmiercać, by Rzym go uświęcił”. Podczas gdy z surowych warg padały te wyroki i jeden za drugim rozpraszały się w historii, na trybunach kobiety wydekoltowane i strojne, z listą w ręku, liczyły głosy, pod każdym wpinając szpilkę. Tam, gdzie wkroczyła tragedia, zgroza i kult pozostają. Widok Konwentu w którejkolwiek epoce jego panowania nasuwał przed oczy sąd nad ostatnim Capetem; legenda 21 stycznia zdawała się przenikać całą jego działalność; groźne zgromadzenie pełne było złowrogiego wiewu, który wionął na starą pochodnię monarchii od osiemnastu wieków płonącą i zgasił ją. Ostateczny proces wytaczany wszystkim królom w osobie jednego króla był jakby punktem wyjścia wielkiej wojny wytoczonej przeszłości; na każde posiedzenie Konwentu padał cień szafotu Ludwika XVI; obserwatorzy opowiadali jedni drugim o dymisji Kersainta, o dymisji Rolanda, Duchatela, deputowanego z Deux-Sevres, który będąc chorym kazał się przynieść na łóżku i umierając głosował przeciw śmierci, co rozśmieszyło Marata; szukano oczyma deputowanego dziś już zapomnianego przez historię, który po tym trzydziestosiedmiogodzinnym posiedzeniu przewrócił się zmorzony zmęczeniem i snem na ławkę, a zbudzony przez woźnego, gdy przyszła nań kolej głosować, uchylił powiek, powiedział: „Śmierć!”, i zasnął z powrotem. W chwili gdy skazano na śmierć Ludwika XVI, Robespierre miał jeszcze przed sobą osiemnaście miesięcy życia, Danton piętnaście miesięcy, Vergniaud dziewięć miesięcy, Marat pięć miesięcy i trzy tygodnie, Lepelletier Saint-Fargeau jeden dzień. Krótkie i straszliwe tchnienie ludzkich ust! 8. Lud miał okno otwarte na Konwent; były nim trybuny publiczne; kiedy zaś to okno nie wystarczało, otwierał drzwi i ulica wkraczała na zgromadzenie. Te inwazje tłumu na senat są jednym z najdziwniejszych obrazów w historii. Zazwyczaj wtargnięcia te były serdeczne. Ulica bratała się z krzesłem kurulnym. Jednakże groźna jest serdeczność ludu, który pewnego dnia w trzy godziny zdobył armaty Inwalidów i czterdzieści tysięcy strzelb. Co chwila jakaś grupa przerywała posiedzenia; były to delegacje z petycjami, z hołdem, z darami. Kobiety wnosiły honorową pikę przedmieścia Św. Antoniego. Anglicy ofiarowywali dwadzieścia tysięcy par butów na bose stopy naszych żołnierzy. „Obywatel Arnoux - pisał «Monitor» - proboszcz z Aubignan, dowódca batalionu z Drome, prosi o przydzielenie go na front i o zachowanie dlań jego probostwa.” Przychodzili delegaci różnych sekcji, dźwigając na noszach półmiski, pateny, kielichy, monstrancje, stosy złota, srebra i srebra pozłacanego, składane w darze ojczyźnie przez ten tłum w łachmanach, i prosząc w zamian o pozwolenie odtańczenia karmanioli przed Konwentem. Chenard, Narbonne i Valliere przychodzili śpiewać kuplety na cześć Góry. Sekcja Mont-Blanc przyniosła popiersie Lepelletiera, a jakaś kobieta włożyła czerwoną czapkę na głowę przewodniczącego, który ją uściskał; „obywatelki z sekcji Mail” rzucały kwiaty „prawodawcom”; „wychowanki ojczyzny” przychodziły z muzyką dziękować Konwentowi „za przygotowanie dobrobytu tego wieku”. Kobiety z sekcji Gardes-Francaises przynosiły róże; kobiety z sekcji Pól Elizejskich ofiarowały dębowy wieniec; kobiety z sekcji Temple podchodziły do trybuny, aby złożyć przysięgę, „że połączą się tylko z prawdziwymi republikanami”; sekcja Moliera ofiarowała medal Franklina, który na mocy dekretu zawieszono na wieńcu posągu Wolności; wychowankowie domów dla podrzutków, uznani za dzieci republiki, defilowali w narodowych mundurach; dziewczęta z sekcji Dziewięćdziesiątego Drugiego Roku przychodziły w długich białych sukniach i nazajutrz „Monitor” podawał notatkę: „Przewodniczący otrzymuje bukiet z niewinnych rąk młodej piękności.” Mówcy pozdrawiali tłum; czasem mu schlebiali; mówili mu: „Jesteś nieomylny, jesteś bez skazy, jesteś wzniosły”; lud ma w sobie coś z dziecka, lubi słodycze. Czasem bunt przebiegał przez zgromadzenie: tłum wdzierał się wściekły, a odchodził uśmierzony, jak Rodan, który przepływając jezioro Lemańskie wpada weń mętny od mułu, a wypływa czysty jak lazur. Czasami odbywało się to mniej pokojowo i wówczas Henriot kazał przynosić przed bramy Tuilerii ruszty do rozpalania pocisków. 9. Owo zgromadzenie szerząc rewolucję jednocześnie tworzyło cywilizację. Ogień, ale i kuźnia. W kotle, w którym wrzał terror, fermentował postęp. Przez chaos cienia i kłębowisko mknących chmur przedzierały się potężne promienie światła zgodnie z nieśmiertelnymi prawami. Promienie pozostające na horyzoncie, które zawsze już będą widoczne na niebie ludów, a których imiona brzmią: sprawiedliwość, tolerancja, dobroć, rozum, prawda, miłość. Konwent głosił doniosłe prawo: „Wolność obywatela kończy się tam, gdzie rozpoczyna się wolność drugiego obywatela”; - słowa te streszczają w dwóch wierszach całe uspołecznienie ludzkości. Konwent uświęcił ubóstwo, uświęcił kalectwo ociemniałych i głuchoniemych, którzy przeszli pod opiekę państwa, uświęcił macierzyństwo dziewczyny-matki, którą pocieszał i której podawał rękę, uświęcił sieroctwo, gdyż osierocone dzieci usynawiała teraz ojczyzna, uświęcił niewinność niesłusznie oskarżonych, którym wynagradzał szkody. Piętnował handel Murzynami i znosił niewolnictwo. Głosił solidarność obywatelską. Wydał dekret o bezpłatnym nauczaniu. Zorganizował narodową edukację przez stworzenie Szkoły Normalnej w Paryżu, szkół centralnych w głównych miastach na prowincji i szkół powszechnych w gminach. Stworzył konserwatoria i muzea. Ujednolicił kodeks, ujednolicił miary i wagi, ujednolicił rachunki przez wprowadzenie systemu dziesiętnego. Dźwignął od podstaw finanse Francji i sprawił, że po długotrwałym bankructwie za czasów monarchii odżył kredyt publiczny. Usprawnił komunikację przez wprowadzenie telegrafu, dał starcom dobrze wyposażone przytułki, chorym czyste szpitale, wzbogacił nauczanie Szkołą Politechniczną, naukę - biurem okrętowym, myśli ludzkiej ofiarował Instytut. Konwent miał jednocześnie charakter narodowy i kosmopolityczny. Z jedenastu tysięcy dwustu dziesięciu dekretów, które wydał, jedna trzecia dotyczyła celów politycznych, a dwie trzecie celów ogólnoludzkich. Ogłaszał etykę podstawą społeczeństwa, a sumienie podstawą prawa. Wszystko to, a więc zniesienie niewoli, ogłoszenie braterstwa, zabezpieczenie ludzi, naprostowanie ludzkiego sumienia, obowiązek pracy przemieniony w prawo do pracy, a praca z uciążliwej przemieniona w życiodajną, bogactwo narodowe zabezpieczone, dzieciństwo rozjaśnione i wspomagane, literatura i nauka rozpowszechniane, światło zapalone na wszystkich szczytach, pomoc we wszystkich nieszczęściach, rozpowszechnienie wszystkich zasad - oto czego dokonywał Konwent, mając we wnętrznościach hydrę, której imię Wandea, a na karku stado tygrysów, zwanych królami. 10. Miejsce niezmierzone. Znajdowały się tam wszelkie typy ludzkie, nieludzkie i nadludzkie. Epickie nagromadzenie antagonizmów. Guillotin unikał Davida, Bazire lżył Chabota, Guadet szydził z Saint-Justa, Vergniaud gardził Dantonem, Louvet napadał na Robespierre’a, Buzot denuncjował księcia Egalite, Chambon piętnował Pache’a, wszyscy czuli wstręt do Marata. A ileż jeszcze nazwisk trzeba by zanotować! Armonville, zwany Czerwoną Czapką, gdyż występował zawsze w czapce frygijskiej, przyjaciel Robespierre’a, który chciał przez zamiłowanie do równowagi „po Ludwiku XVI zgilotynować Robespierre’a; Massieu, kolega i sobowtór zacnego biskupa Lamourette, którego nazwisko stało się przysłowiowe dzięki pewnemu pocałunkowi; Lehardy du Morbihan piętnujący bretońskich księży; Barere, człowiek opowiadający się po stronie większości, który przewodniczył wówczas, gdy Ludwik XVI stanął przed trybunałem, i który był tym dla Pameli, czym Louvet dla Lodoiski; oratorianin Daunou, który mówił: „Wygrajmy na czasie!”; Dubois Crance, któremu Marat szeptał coś na ucho; markiz de Chateauneuf; Laclos; Herault de Sechelles, który cofał się przed Henriotem wołając: „Kanonierzy, do dział!”; Julien, który porównywał Górę do Termopilów; Gamon, który chciał, aby jedna z trybun publicznych była zarezerwowana wyłącznie dla kobiet; Laloy, oddający w imieniu zgromadzonych honory biskupowi Gobel, który przyszedł do Konwentu, aby zamienić infułę na czerwoną czapkę; Lecomte, który zawołał: „Każdy chce zrzucić sutannę!”; Feraud, którego głowie pokłonił się Boissy-d’Anglas, pozostawiając historii do rozstrzygnięcia pytanie: „Czy Boissy d’Anglas pokłonił się głowie, to znaczy, ofierze, czy pice, to znaczy mordercom?”; dwóch braci Duprat, z których jeden był góralem, a drugi żyrondystą i którzy nienawidzili się podobnie jak dwaj bracia Chenier. Z tej trybuny padały zawrotne słowa, które czasem, bez intencji mówcy, mają proroczy ton rewolucji, a w których następstwie wydarzenia zdają się nabrzmiewać jakimś niezadowoleniem i namiętnością, jakby źle przyjęły to, co zostało wypowiedziane; to, co się dzieje, wydaje się rozgniewane tym, co się mówi; następują niespodziewane katastrofy, rozszalałe, jakby rozjątrzone wypowiadanymi przez ludzi słowami. Tak jak głos w górach wystarcza do spuszczenia lawiny, tak jedno słowo więcej może spowodować katastrofę. Gdyby tego nie powiedziano, nic by się nie zdarzyło. Mogłoby się czasem wydawać, że wydarzenia są skłonne do gniewu. W ten sposób, przez rzucone i źle zrozumiane słowo mówcy, spadła głowa siostry królewskiej, Elżbiety. Niepowściągliwość języka była w Konwencie prawem. Groźby latały i krzyżowały się w dyskusji jak płomienie pożaru. - Petion: Przystąp do rzeczy, Robespierze. - Robespierre: To znaczy do ciebie, Petionie. Przystąpię, a zobaczysz. - Jakiś głos: Śmierć Maratowi! - Marat: W dniu, w którym umrze Marat, nie będzie Paryża, a w dniu, w którym zginie Paryż, nie będzie republiki. - Billaud-Varennes wstaje i mówi: Chcemy... - Barere przerywa: Przemawiasz jak król. - Kiedy indziej Philippeaux: Jeden z członków Zgromadzenia dobył na mnie szpady. - Audoin: Niech przewodniczący przywoła do porządku mordercę. - Przewodniczący: Czekajcie.- Panis: To ja was przywołuję do porządku, obywatelu przewodniczący. Rozlegały się także ostre kpiny: Lecointre: Proboszcz z Chant-de-Bout skarży się, że jego biskup, Fauchet, nie pozwala mu się żenić. - Jakiś głos: Nie wiem, dlaczego Fauchet, który ma kochanki, chce zabronić innym posiadania żon. - Inny głos: Żeń się, księże! Trybuny brały udział w rozmowie. Zwracały się per ty do Zgromadzenia. Pewnego dnia deputowany Ruamps wszedł na trybunę. Miał jedno „biodro” dużo wypuklejsze od drugiego. Ktoś z widzów zawołał: „Odwróć się tym w prawą stronę, bo masz «policzek» w stylu Davida!” Na takie to swobody pozwalał sobie lud z Konwentem. Raz jeden wszelako w czasie tumultu 11 kwietnia 1793 roku przewodniczący kazał aresztować jakiegoś krzykacza z trybun. Kiedyś, a świadkiem tego posiedzenia był stary Buonarotti, Robespierre zabiera głos i mówi dwie godziny, spoglądając na Dantona to uporczywie, co było groźne, to znów z ukosa, co było jeszcze groźniejsze. Piorunuje. Kończy wybuchem oburzenia, pełnym złowieszczych słów: - Znamy intrygantów, znamy tych, co przekupują, i tych, co sami są przekupni, znamy zdrajców; oni są tu, w tym zgromadzeniu. Słyszą nas, my ich widzimy i nie spuszczamy z nich oczu. Niech spojrzą w górę, a zobaczą nad swoją głową miecz prawa. Niech wejrzą w swoje sumienie, a zobaczą swą hańbę. Biada im! Gdy Robespierre kończy, Danton patrząc w sufit, z półprzymkniętymi oczyma, z ręką przewieszoną przez oparcie ławki, odchyla się do tyłu i nuci: Mowy wygłasza Roussel, dziecię milutkie, Jak nie są długie, to wtedy są krótkie. W odpowiedzi na złorzeczenia padały przekleństwa: „Spiskowiec! - Morderca! - Zbrodniarz! - Buntownik! - Umiarkowany!” Denuncjowano się w obliczu stojącego tam popiersia Brutusa. Wyzwiska, obelgi, wyzwania. Krzyżujące się spojrzenia pełne wściekłości. Wzniesione pięści, przygotowane pistolety, sztylety do połowy wyciągnięte. Olbrzymia łuna ogarniająca trybuny. Niektórzy odzywali się tak, jakby plecami byli oparci o gilotynę. Falujące morze głów przerażonych i strasznych. Górale, żyrondyści, felianci, moderantyści, terroryści, jakobini, kordelierzy; osiemnastu księży królobójców. Wszyscy ci ludzie! Kłęby dymu niesione we wszystkich kierunkach. 11. Umysły miotane wichrem. Ale ten wicher był cudowny. Być członkiem Konwentu to to samo, co być falą w oceanie. Odnosiło się to nawet do najwybitniejszych. Impuls szedł z góry. Konwentem kierowała jedna wola, która była wolą wszystkich i niczyją. Owa wola była ideą, ideą nieposkromioną i olbrzymią, która tchnęła z nieba w ciemności. My nazywamy to rewolucją. Przejście tej idei obalało jednych, wynosiło drugich; jednych unosiło na falach jak pianę, drugich rozbijało o skały podwodne. Idea wiedziała, dokąd dąży, i toczyła przed sobą otchłań. Przypisywać rewolucję ludziom to przypisywać przypływ falom. Rewolucja jest dziełem Nieznanego. Możecie ją nazywać dobrym lub złym czynem, zależnie od tego, czy ciążycie ku przyszłości, czy ku przeszłości, lecz pozostawcie ją jej twórcy. Wydaje się wspólnym dziełem wielkich wydarzeń i wielkich ludzi, ale w rzeczywistości jest wynikiem wydarzeń. Wydarzenia bawią się w rozrzutność, a ludzie płacą. Wydarzenia dyktują, ludzie podpisują. 14 lipca podpisał Kamil Desmoulins, 10 sierpnia podpisał Danton, 2 września podpisał Marat, 21 września podpisał Gregoire, 21 stycznia podpisał Robespierre; lecz Desmoulins, Danton, Marat, Gregoire i Robespierre byli tylko kancelistami. Potężny i straszliwy redaktor tych wielkich kart nosi jedno imię - Bóg i jedną maskę - Przeznaczenie. Robespierre wierzył w Boga. Niewątpliwie. Rewolucja jest jedną z form odwiecznego zjawiska, które napiera na nas ze wszystkich stron, a któremu nadajemy miano Konieczności. Wobec tego tajemniczego przemieszania dobrodziejstw i cierpień wyrasta znak zapytania historii: Dlaczego? Dlatego. Oto odpowiedź tego, kto nie wie nic, a także tego, kto wie wszystko. W obliczu tych klimakterycznych katastrof, które rujnują i ożywiają cywilizację, trudno jest osądzić drobiazgi. Ganić lub chwalić ludzi za rezultaty to tak jakby chwalić lub ganić cyfry za ich sumę ogólną. Co ma przeminąć, przeminie, co ma powiać, powieje. Te akwilony nie zamącą wiecznej pogody. Prawda i sprawiedliwość pozostaną niezmienne ponad rewolucją, jak rozgwieżdżone niebo ponad burzą. 12. Takim był ów niezmierny Konwent; warowny obóz ludzkości szturmowany przez wszystkie naraz ciemne potęgi, nocny płomień osaczonej armii idei, wielki biwak myśli na stoku otchłani. Nic w dziejach nie da się porównać z tym zgromadzeniem, które było jednocześnie senatem i motłochem, konklawe i zbiegowiskiem, areopagiem i placem publicznym, trybunałem i oskarżonym. Konwent zawsze ulegał sile wiatru; ale wiatr ten był oddechem ludu i tchnieniem Boga. I dziś, po osiemdziesięciu latach, gdy przed człowiekiem - czy jest on historykiem, czy filozofem - ukazuje się Konwent, człowiek ten zatrzymuje się i popada w zadumę. Nie sposób oderwać uwagi od tego pochodu cieniów. II. Marat za kulisami Nazajutrz po spotkaniu przy ulicy Pawiej Marat, tak jak to zapowiedział Simonie Evrard, udał się do Konwentu. Był wówczas w Konwencie markiz-maratysta, Ludwik de Montaut, ten sam, który później ofiarował Konwentowi zegar dziesiętny z popiersiem Marata. W chwili gdy Marat wchodził, Chabot zbliżył się do Montauta. - Były... - zaczął. Montaut uniósł powieki. - Dlaczego nazywasz mnie „byłym”? - Bo nim jesteś. - Ja? - Byłeś przecie markizem. - Nigdy. - No, no! - Mój ojciec był żołnierzem, mój dziadek tkaczem. - Co ty wyśpiewujesz, Montaut? - Nie nazywam się Montaut. - Więc jak się nazywasz? - Nazywam się Maribon. - Zresztą - rzekł Chabot - mnie to wszystko jedno. I dorzucił przez zęby: - Nikt nie chce być markizem. Marat zatrzymał się w lewym przejściu i spoglądał na Chabota i Montauta. Zawsze gdy Marat wchodził, podnosiła się wrzawa; ale z dala od niego. Dokoła niego ludzie milczeli. Marat nie zwracał na to uwagi. Pogardzał „rechotem bagna”. W półmroku ciemnych ławek na dole Conpe z departamentu Oise, Prunelle, Villars, biskup, który później został członkiem Akademii Francuskiej, Boutroue, Petit, Plaichard, Bonet, Thibaudeau, Valdruche pokazywali go sobie palcami. - Patrzcie! Marat! - Więc nie jest chory? - Ależ tak, przecież jest w szlafroku. - W szlafroku? - Tak, u diaska! - On sobie na wszystko pozwala! - Ośmiela się przychodzić w ten sposób do Konwentu? - Skoro kiedyś przyszedł w wieńcu laurowym, może równie dobrze przyjść w szlafroku! - Miedziana gęba, a zęby z grynszpanu. - Szlafrok wygląda na nowy. - Z czego jest zrobiony? - Z rypsu. - W prążki. - Popatrzcie no na wyłogi. - Są z futra. - Tygrysiego. - Nie, to gronostaje. - Fałszywe. - I ma pończochy! - Ciekawe. - I pantofle z klamrami. - Srebrnymi! Oto czego saboty Camboulasa mu nie przebaczą. Siedzący na innych ławkach udawali, że nie widzą Marata. Rozmowa toczyła się o czym innym. Santhonax zagadnął Dussaulsa: - Słyszałeś, Dussauls? - Co? - Były hrabia de Brienne? - Ten, który siedział w La Force z byłym księciem de Villeroy? - Tak. - Znałem ich obu. Więc co? - Mieli takiego stracha, że kłaniali się wszystkim czerwonym czapkom wszystkich strażników, a kiedyś odmówili partii pikiety, ponieważ dano im karty z królami i królowymi. - Więc cóż z tego? - Zgilotynowano ich wczoraj. - Obu? - Obu. - Jak się ostatecznie zachowywali w więzieniu? - Jak tchórze. - A jak na szafocie? - Jak bohaterzy. I Dussauls zawołał: - Umierać jest łatwiej niż żyć. Barere odczytywał właśnie raport dotyczący Wandei. Dziewięciuset ludzi z Morbihan wyruszyło z armatami na pomoc Nantes. Redon było zagrożone przez chłopów. Paimboeuf było szturmowane. Eskadra okrętów wojennych krążyła pod Maindrin, aby przeszkodzić desantom. Od Ingrande aż po Maure cały lewy brzeg Loary był najeżony bateriami rojalistycznymi. Trzy tysiące chłopów opanowało Pornic. Wołali: „Niech żyją Anglicy!” List Santerre’a do Konwentu, który odczytywał Barere, kończył się słowami: „Siedem tysięcy chłopów zaatakowało Vannes. Odepchnęliśmy ich; pozostawili w naszych rękach cztery działa..” - A ilu jeńców? - przerwał jakiś głos. Barere czytał dalej: - Post scriptum listu: „Nie mamy jeńców, bo ich już nie bierzemy.” Marat stał ciągle nieporuszony i nie słuchał, jakby pochłonięty ważną sprawą. Trzymał w ręku i gniótł w palcach papier, z którego ktoś, gdyby go rozłożył, mógłby odczytać te oto słowa skreślone pismem Momoro i będące prawdopodobnie odpowiedzią na pytanie Marata: Nie można nic poradzić na wszechwładztwo delegowanych komisarzy, zwłaszcza gdy chodzi o delegatów z Komitetu Ocalenia Publicznego. Genissieux mógł sobie mówić na posiedzeniu 6 maja: „Każdy komisarz jest więcej niż królem”; to na nic się nie zdało. Są panami życia i śmierci. Massade w Angers, Trullard w Saint-Amand, Nyon u boku generała Marce, Parrein przy armii z Sables, Millieres przy armii z Niort - są wszechmocni. Klub jakobinów posunął się do tego, by mianować Parreina generałem brygady. Okoliczności wszystko rozgrzeszają. Delegat Komitetu Ocalenia Publicznego trzyma w szachu głównodowodzącego generała. Marat zgniótł papier do reszty, włożył go do kieszeni i podszedł wolnym krokiem do Montauta i Chabota, którzy ciągle rozmawiali i nie spostrzegli jego wejścia. Chabot mówił: - Maribon czy Montaut, wiedz jedno: występuję z Komitetu Ocalenia Publicznego. - A co oni tam robią? - Oddają szlachcica pod nadzór księdza. - Ach! - Szlachcica jak ty... - Nie jestem szlachcicem - rzekł Montaut. - Księdzu... - Jak ty. - Nie jestem księdzem - rzekł Chabot. Obaj roześmieli się. - Mów dokładniej - podjął Montaut. - A więc, ksiądz, który nazywa się Cimourdain, został wydelegowany z nieograniczonymi pełnomocnictwami do pewnego wicehrabiego, nazwiskiem Gauvain; ten wicehrabia dowodzi kolumną ekspedycyjną armii wybrzeża. Chodzi o to, aby przeszkodzić szlachcicowi w oszukiwaniu, a księdzu w zdradzie. - To bardzo proste - odparł Montaut. - Należy tylko wmieszać w to śmierć. - Właśnie po to przychodzę - rzekł Marat. Podnieśli głowy. - Dzień dobry, Maracie - powiedział Chabot. - Rzadko bierzesz udział w naszych posiedzeniach. - Mój lekarz zaleca mi kąpiele - odparł Marat. - Należy być ostrożnym z kąpielami - rzekł Chabot. - Seneka umarł w kąpieli. Marat uśmiechnął się. - Chabocie, tu nie ma Nerona. - Ale jesteś ty - odezwał się jakiś szorstki głos. To przechodził Danton kierując się na swoje miejsce. Marat nie odwrócił się. Wsunął głowę pomiędzy twarze Montauta i Chabota. - Słuchajcie. Przychodzę w poważnej sprawie. Jeden z nas trzech musi przedstawić dziś Konwentowi projekt dekretu. - Ja nie mogę - rzekł Montaut. - Mnie nie słuchają, jestem markizem. - Mnie - rzekł Chabot - nie słuchają, bo jestem kapucynem. - A mnie - rzekł Marat - nie słuchają, bo jestem Maratem. Zapadło milczenie. Nie było bezpiecznie stawiać pytania Maratowi, gdy był czymś zaabsorbowany. Jednakże Montaut zaryzykował: - Maracie, co to za dekret? - Dekret skazujący na śmierć każdego dowódcę wojskowego, który uwalnia wziętego do niewoli buntownika. Chabot przerwał: - Taki dekret istnieje. Głosowano za nim w końcu kwietnia. - No więc to tak, jakby nie istniał - rzekł Marat. - Wszędzie, w całej Wandei każdy uwalnia jeńców, a udzielanie im schronienia nie jest karane. - Maracie, to znaczy, że dekret wyszedł z użycia. - Chabocie, trzeba go przywrócić. - Niewątpliwie. - I w tym celu przemówić w Konwencie. - Maracie, Konwent nie jest potrzebny; wystarczy Komitet Ocalenia Publicznego. - Cel zostanie osiągnięty - dodał Montaut - jeśli Komitet Ocalenia Publicznego rozlepi dekret we wszystkich gminach Wandei, a potem raz i drugi da przykład. - I to na znacznych głowach - dodał Chabot. - Na generałach. Marat mruknął: - Istotnie, to wystarczy. - Maracie - podjął Chabot - idź sam to powiedzieć Komitetowi Ocalenia Publicznego. Marat spojrzał mu w oczy, co nie było miłe, nawet dla Chabota. - Chabocie - rzekł - Komitet Ocalenia Publicznego to Robespierre. Ja nie chodzę do Robespierre’a. - Ja pójdę - rzekł Montaut. - Dobrze - odparł Marat. Nazajutrz rozesłano na wszystkie strony rozkaz Komitetu Ocalenia Publicznego polecający rozlepianie i ścisłe wykonywanie we wszystkich miastach i wsiach Wandei dekretu głoszącego karę śmierci za wszelką pobłażliwość w stosunku do zbiegłych zbójów i zbuntowanych jeńców. Dekret ten był tylko pierwszym krokiem. Konwent miał się posunąć jeszcze dalej. W kilka miesięcy później, 11 Brumaira roku II (listopad 1793), w związku ze sprawą miasta Laval, które otworzyło bramy zbiegłym żołnierzom Wandei, Konwent ogłosił, iż każde miasto, które by dało schronienie buntownikom, zostanie zniszczone i zburzone. Ze swojej strony, książęta Europy w manifeście księcia Brunszwickiego, zainspirowanym przez emigrantów, a zredagowanym przez markiza de Linnon, intendenta księcia Orleanu, ogłosili, że każdy Francuz ujęty z bronią w ręku zostanie rozstrzelany, jeśli zaś włos spadnie z głowy króla, Paryż będzie zrównany z ziemią. Dzicz przeciw barbarzyństwu. CZĘŚĆ TRZECIA - W WANDEI KSIĘGA PIERWSZA - WANDEA I. Lasy Było wówczas w Bretanii siedem straszliwych lasów. Wandea to rokosz księży. Rokosz ten miał las za sprzymierzeńca. Ciemności wspomagają się wzajemnie. Siedem Czarnych Lasów Bretanii to las Fougeres, który odgradza Dol od Avranches; las Prince, który ma osiem mil obwodu; las Paimpont, poprzerzynany przez parowy i strumyki, prawie niedostępny od strony Baignon, a pozwalający na łatwy odwrót ku Concornet, które było fortecą rojalistów; las w okolicy Rennes, w którym słychać było dzwony republikańskich parafii, zawsze licznych wokół miast; tam to Puysaye zgotował zgubę Focardowi; las Machecoul, którego dziką bestią był Charette; las la Garnache, który należał do Tremoille’ów, Gauvainów i Rohanów; las Broceliande, który był lasem wróżek. Pewien szlachcic bretoński miał tytuł pana na Siedmiu Lasach. Był nim wicehrabia de Fontenay, książę bretoński. Tytuł księcia Bretanii istniał bowiem niezależnie od tytułu księcia Francji. Rohanowie byli książętami bratońskimi, Garnier de Saintes w swoim raporcie dla Konwentu z 15 Nivse roku II w ten sposób określa księcia de Talmont: „Ten Capet zbójów, władca Maine i Normandii.” Dzieje lasów bretońskich od roku 1792 do 1800 można byłoby spisać osobno i włączyć do historii wielkich wydarzeń Wandei jako legendę. Historia ma swoją prawdę, a legenda swoją. Prawda legendy ma inny charakter niż prawda historii. Prawda legendy to wyobraźnia, której rezultatem jest rzeczywistość. Zresztą, historia i legenda mają ten sam cel - z człowieka przemijającej chwili wydobyć człowieka wiecznego. Wandeę można wytłumaczyć tylko wówczas, jeśli legenda dopowie to, czego nie mówi historia; całość potrzebuje historii, epizod - legendy. Uważamy, że Wandea warta jest tego trudu. Wandea - to cud. Ta Wojna Prostaczków, tak bezrozumna i tak wspaniała, budząca odrazę i zachwyt, spustoszyła Francję i wbiła ją w dumę. Wandea jest raną, która przynosi chwałę. W pewnych godzinach swego życia społeczeństwo ludzkie staje przed zagadkami, zagadkami, które dla mędrców rozwiązują się w świetle, a dla prostaczków w mroku, gwałcie i barbarzyństwie. Filozof waha się, czy ma oskarżać. Zdaje sobie sprawę z niepokoju, jaki wnoszą wszelkie problemy. Przesuwające się problemy rzucają cień jak chmury. Jeśli się chce zrozumieć Wandeę, trzeba sobie uzmysłowić ów antagonizm, jaki istniał między rewolucją francuską z jednej strony a bretońskim chłopem z drugiej. W obliczu tych z niczym nie dających się porównać wydarzeń, groźnej lawiny wszystkich dobrodziejstw na raz, gniewu zniecierpliwionej cywilizacji, nadmiaru szalonego postępu, nieprawdopodobnej i niezrozumiałej zmiany na lepsze, postawmy tego poważnego i niezwykłego barbarzyńcę, człowieka o jasnych oczach i długich włosach, który żyje mlekiem i kasztanami, ogranicza się do swojej strzechy, do swego żywopłotu i rowu, rozpoznaje każdą sąsiednią wioskę po dźwięku jej dzwonu, wody używa tylko do picia, na grzbiecie nosi kurtkę z niewyprawnej skóry, haftowanej jedwabiem w arabeski, tatuuje sobie ubranie, jak jego przodkowie Celtowie tatuowali sobie twarze, w swoim kacie widzi swego pana, mówi językiem martwym, to znaczy więzi myśl w grobie, popędza kolcem woły, ostrzy kosę, piele grykę, piecze swój placek tatarczany, czci w pierwszym rzędzie swój pług, potem swoją babkę, wierzy w Matkę Boską i w Białą Damę, modli się przed ołtarzem, a także przed wysokim, tajemniczym głazem stojącym pośrodku wydmy, jest oraczem na lądzie, rybakiem na wybrzeżu, kłusownikiem w zaroślach, kocha swoich królów, swoich panów, swoich księży i swoje wszy; czasem przez godziny całe duma, zastygły w bezruchu na pustynnym, piaszczystym brzegu, wsłuchany w posępny szum morza. I zastanówmy się teraz, czy ów ślepiec mógł się cieszyć tym światłem. II. Ludzie Chłop ma dwa punkty oparcia: pole, które go żywi, i las, który go kryje. Trudno jest sobie uzmysłowić, czym były lasy bretońskie - były miastami. Nic równie głuchego, milczącego i dzikiego jak owe splątane chaszcze cierni i gałęzi; rozległe zarośla były przybytkiem bezruchu i ciszy; wydawać by się mogło, że trudno o bardziej martwe i grobowe postacie; gdyby się jednak dało jednym cięciem podobnym do błyskawicy ściąć drzewa, ujrzelibyśmy w tym mroku mrowisko ludzkie. Okrągłe i wąskie studnie, zamaskowane od zewnątrz przez pokrywy z głazów i gałęzi, które zrazu idą prostopadle, potem poziomo, a dalej rozszerzają się pod ziemią jak leje i kończą ciemnymi izbami - oto co Kambizes odkrył w Egipcie, a Westermann w Bretanii; tam znajdowały się one na pustyni, tu w lesie; w jaskiniach egipskich mieszkali umarli, w jaskiniach bretońskich - żywi ludzie. Jedna z najdzikszych polanek lasu Misdon, cała poprzecinana korytarzami i komórkami, wśród których krzątał się tajemniczy lud, nazywała się Wielkim Miastem. Inna polana, niemniej opustoszała na zewnątrz i niemniej zamieszkana pod spodem, nosiła miano Królewskiego Placu. Życie podziemne istniało w Bretanii od niepamiętnych czasów. Człowiek krył się tu zawsze przed człowiekiem. Stąd owe nory gadów wydrążone pod korzeniami drzew. Datowało się to od czasu druidów i niektóre z tych podziemi były równie starodawne jak dolmeny. Zjawy legendy i monstrualne postacie historii - wszystko to przeszło przez ten mroczny kraj: Teutates, Cezar, Hoel, Neomene, Geoffroy z Anglii, Alain Żelazna Rękawica, Piotr Mauclerc, francuski ród Blois, angielski ród Monfort, królowie i książęta, dziewięciu baronów Bretanii, sędziowie Wielkich Dni, hrabiowie de Nantes zwalczający hrabiów de Rennes, wędrowni włóczędzy, zbóje, „wielkie kompanie”, Rene II, wicehrabia de Rohan, królewscy gubernatorzy, „dobry książę de Chaulnes” wieszający chłopów pod oknami pani de Sevigne, w piętnastym wieku rzezie panów, w szesnastym i siedemnastym wieku wojny religijne, w osiemnastym wieku trzydzieści tysięcy psów wytresowanych do polowania na ludzi; wobec tego straszliwego tratowania lud nauczył się znikać. Troglodyci uciekając przed Celtami, Celtowie ociekając przed Rzymianami, Bretończycy uciekając przed Normanami, hugonoci uciekając przed katolikami, przemytnicy uciekając przed celnikami - chronili się najpierw w lesie, potem pod ziemią. Sposoby dzikiego zwierza. Oto do czego tyrania doprowadza narody. Od dwóch tysięcy lat despotyzm pod wszystkimi swymi postaciami: podboju, feudalizmu, fanatyzmu, podatków, osaczał tę nieszczęsną, przerażoną Bretanię, urządzając jakby nieubłaganą obławę, która przybierała tylko coraz to inną formę. Ludzie kryli się w norach. Przerażenie, które jest rodzajem gniewu, dojrzało w duszach, a kryjówki czekały gotowe w lasach, gdy wybuchła rewolucja francuska. Bretania zbuntowała się, uważając się za uciśnioną przez wyzwolenie narzucone siłą. Pomyłka właściwa niewolnikom. III. Zmowa ludzi i lasów Tragiczne lasy bretońskie wróciły do swojej starej roli: stały się sługami i wspornikami tej rebelii, tak jak dawniej wszystkich innych. Podziemia takiego lasu były rodzajem rafy koralowej poprzerzynanej we wszystkich kierunkach całą siecią nieznanych podkopów, komórek i korytarzy. Każda z tych ślepych komórek dawała schronienie pięciu albo sześciu ludziom. Trudność polegała tam na oddychaniu. Jesteśmy w posiadaniu pewnych zadziwiających cyfr, które pozwalają zrozumieć potęgę organizacji tego ogromnego chłopskiego buntu. W departamencie Illeet-Vilaine, w lesie Pertre, który służył za schronienie księciu de Talmont, nie usłyszałeś żadnego oddechu, nie dostrzegłeś żadnego ludzkiego śladu, a znajdowało się tam sześć tysięcy ludzi z Focardem na czele; w Morbihan, w lesie Meulac nie widziałeś nikogo, a było tam osiem tysięcy ludzi. Te dwa lasy, le Pertre i Meulac, nie zaliczały się jednak do wielkich lasów bretońskich. Strach było tam stąpnąć: obłudne zarośla, pełne wojowników przyczajonych w podziemnym labiryncie, były jakby olbrzymią, mroczną gąbką, z której, pod naciskiem gigantycznej stopy rewolucji, wytryskała wojna domowa. Niewidoczne bataliony czuwały. Nieznane armie czołgały się pod wojskami republikańskimi, wynurzając się nagle spod ziemi, by schować się z powrotem, wyskakiwały niezliczone gromady i znikały, wszechobecne i rozsypane - lawina, potem pył, olbrzymy obdarzone zdolnością malenia, giganci w bitwie, karzełki w ucieczce. Jaguary o obyczajach kretów. Były tam nie tylko lasy, ale i gaje. Podobnie jak pod miastami znajdują się miasteczka, tak pod lasami znajdowały się zarośla. Lasy łączyły się ze sobą szeroko rozrzuconym labiryntem gai. Stare zamki stanowiące fortece, wioski-obozowiska, zagrody pełne sideł i pułapek, folwarki poprzerzynane rowami i otoczone palisadą drzew, były okami sieci, w którą wpadły wojska republikańskie. Cały ten kraj nosił miano Bocage. Był las Misdon, w którym pośrodku znajdował się staw, opanowany przez Jana Chouan; las Gennes, opanowany przez Taillefera; las la Huisserie, opanowany przez Gouge-le-Bruanta; las la Chamie, opanowany przez Courtille-le-Batarda, zwanego św. Pawłem Apostołem, który był dowódcą obozu Czarnej Krowy; las Burgault, opanowany przez owego zagadkowego Pana Jakuba, który miał skończyć tajemniczo w podziemiach Juvardeil; las Charreau, gdzie Pimousse i Petit-Prince, zaatakowani przez garnizon z Chateauneuf, wpadali w szeregi republikańskie, by chwytać wpół grenadierów i uprowadzać ich jako jeńców; las la Heureuserie, świadek rozsypki placówki Longue-Faye a; las l’Aulne, skąd można było śledzić drogę między Rennes a Laval; las la Gravelle, który wygrał w kręgle jeden z książąt de la Tremouille; las Lorges w prowincji Cotes-du-Nord, gdzie Karol de Boishardy panował po Bernardzie de Villeneuve; las Bagnard koło Fontenay, gdzie Lescure wydał bitwę Chalbosowi, który, mając jedną piątą jego sił, bitwę przyjął; las la Durondais, o który ongiś wadził się Alain le Redru z Herispoux, synem Karola Łysego; las Croqueloup na skraju owej wydmy, gdzie Coquereau postrzygał jeńców; las la Croix- Bataille, który był świadkiem homeryckich obelg rzucanych przez Srebrną Nogę Moriere owi i przez Moriere a Srebrnej Nodze; las la Saudraie, w którym widzieliśmy przetrząsający go batalion paryski. I wiele innych. W większości tych lasów i gajów istniały nie tylko podziemne osady zgrupowane dokoła ziemianki dowódcy; były tam także prawdziwe wioski złożone z szałasów schowanych pod drzewami, tak licznych, że zapełniały czasem cały las. Często zdradzały je dymy. Dwie takie wioski w lesie Misdon pozostały sławne - Loriere koło Letang i od strony Saint-Ouen-les-Toits grupa chatynek zwana Rue de Bau. Kobiety żyły w szałasach, a mężczyźni w podziemiach. Korzystano w tej wojnie z korytarzy wróżek i starych okopów celtyckich. Schowanym w ziemi ludziom przynoszono jedzenie. Byli tacy, którzy, zapomniani, umarli z głodu. Widać byli niezręczni i nie umieli otworzyć sobie studni. Pokrywa z mchów i gałęzi była zazwyczaj wykonana tak artystycznie, że, z zewnątrz zupełnie niedostrzegalna wśród trawy, bardzo łatwo otwierała się i zamykała od wewnątrz. Owe jaskinie drążono z wielką starannością. Ziemię wydobytą ze studni rzucano do pobliskiego stawu. Ściany wewnętrzne i podłoga były wyłożone mchem i paprociami. Takie schronienie nazywano lożą. Było w nim dobrze, oczywiście jeśli może być dobrze bez światła dziennego, bez ognia, bez chleba i bez powietrza”. Wydobycie się bez zachowania ostrożności na świat żywych i odkopanie się nie w porę było groźne. Można się było znaleźć pomiędzy nogami maszerujących wojsk. Złowrogie lasy; pułapki o podwójnym potrzasku. Błękitni nie śmieli się w nie zapuszczać, biali nie śmieli z nich wyjść. IV. Życie pod ziemią Ludzie w tych zwierzęcych norach nudzili się. Czasami, narażając się przy tym na najgorsze, wychodzili w nocy i szli tańczyć na pobliskie wydmy albo modlili się dla zabicia czasu. „Codziennie - mówi Bourdoiseau - Jan Chouan kazał nam odmawiać różaniec.” W lecie było prawie niemożliwe przeszkodzić ludziom z Bas-Maine w chodzeniu na dożynki. Niektórzy mieli własne pomysły. Denis, zwany Waligórą, przebierał się za kobietę, aby pójść na komedię do Laval; potem wracał do swojej nory. Szli po nagłą śmierć zamieniając loch na grób. Czasami unosili pokrywę podziemia i nasłuchiwali, czy nie ma gdzieś bitwy; słuchem śledzili walkę. Ogień republikanów był regularny, ogień monarchistów rozproszony; to stanowiło wskazówkę. Jeśli ogień plutonu milkł nagle, był to znak, że rojaliści przegrywają; jeśli urywany ogień trwał i oddalał się, był to znak, że są górą. Biali zawsze urządzali pościg, błękitni nigdy, gdyż mieli całą okolicę przeciw sobie. Owi podziemni wojownicy byli wspaniale o wszystkim poinformowani. Nic równie błyskawicznego jak ich łączność, nic też równie tajemniczego. Zerwali wszystkie mosty, rozmontowali wszystkie wozy, a mieli sposoby przekazywania sobie wszystkich wiadomości i ostrzeżeń. Stacje emisariuszy znajdowały się w każdym lesie, w każdej wsi, na każdej fermie, w każdej chacie, w każdym krzaku. Wieśniak o głupkowatym wyglądzie przenosił depesze w swoim wydrążonym kiju. Dawny członek Konstytuanty, Doetidoux, dostarczał im, by mogli krążyć z jednego końca Bretanii na drugi, paszportów republikańskich nowego typu, bez wypisanych nazwisk, paszportów, których ten zdrajca miał całe stosy. Nie można było ich przyłapać. „Tajemnice powierzone - pisze Puysaye - przeszło czterystu tysiącom ludzi były święcie dochowywane.” Zdawało się, że czworobok, zamknięty na południu przez drogę prowadzącą z Sables do Thouars, na wschodzie przez drogę z Thouars do Saumur i rzekę Thoue, na północy przez Loarę, a na zachodzie przez ocean, posiadał jeden wspólny układ nerwowy i że żadne miejsce tego kraju nie mogło zadrżeć, aby wszystko nie uległo wstrząsowi. W mgnieniu oka przenosiły się wiadomości z Noirmoutier do Lucon i obóz w la Loue wiedział, co się dzieje w obozie w la Croix-Morineau. Ptaki, rzekłbyś, były w to wmieszane. Hoche pisał 7-go Messidora roku III: „Myślałby kto, że oni mają telegrafy.” Były to klany jak w Szkocji. Każda parafia miała swego dowódcę. W tej wojnie brał udział mój ojciec, więc mogę coś o niej powiedzieć. V. Życie na wojnie Wielu miało tylko piki. Dobrych fuzji myśliwskich było pod dostatkiem. Nie masz lepszych strzelców nad kłusowników z Bocage i przemytników z Loroux. Byli to dziwni wojownicy, straszni i nieustraszeni. Dekret powołujący pod broń trzysta tysięcy ludzi poruszył dzwony w sześciuset wioskach. Pożar wybuchnął we wszystkich miejscach naraz, Poitou i Anjou zaczęły płonąć tego samego dnia. Zaznaczamy, że pierwszy pomruk dał się słyszeć już w roku 1792, 8 lipca, na miesiąc przed 10 sierpnia, na wydmach Kerbader. Alain Redeler, dziś już zapomniany, był poprzednikiem La Riochejaqueleina i Jana Chouan. Rojaliści zmuszali pod karą śmierci wszystkich zdrowych mężczyzn do pochodu. Rekwirowali zaprzęgi, podwody, żywność. I od razu Sapinaux miał trzy tysiące żołnierzy, Cathelineau dziesięć tysięcy, Stofflat dwadzieścia tysięcy, a Charette opanował Noirmioutier. Wicehrabia de Scepeaux poruszył Górną Andagawenię, kawaler Dieuzie terytorium między Vilaine i Loarą, Tristan 1’Hermite okolice dolnego Maine, cyrulik Caston miasto Guemenee, a ksiądz Bernier całą resztę obszaru. Nie wiele było potrzeba, aby poruszyć i podnieść te masy. Wkładało się zaprzysiężonemu księdzu, „księdzu przysięgaczowi”, jak mówiono, dużego czarnego kota do tabernakulum; kot wyskakiwał nagle w czasie mszy. „To diabeł!” - wołali chłopi i cały kanton szedł do powstania. Z konfesjonałów szedł podmuch ognia. Do napadów na błękitnych i do przeskakiwania parowów mieli kije, tyczki długości piętnastu stóp, broń przydatną w bitwie i w ucieczce. W czasie najzażartszej walki, jeśli wieśniacy atakujący republikańskie czworoboki napotkali na polu bitwy krzyż lub kapliczkę, wszyscy padali na kolana i odmawiali pacierz pod obstrzałem; po skończonym różańcu ci, którzy pozostali jeszcze przy życiu, rzucali się na nieprzyjaciela. Cóż za giganci, niestety! W biegu ładowali strzelby; to była ich specjalność. Można im było wmówić wszystko, co się chciało; księża pokazywali im innych księży, którym odcisnęli sznurkiem czerwoną pręgę na szyi, mówiąc: „Oto ci, których zgilotynowano i którzy powstali z martwych.” Wieśniacy miewali napady rycerskości; oddali honory Fesque owi, chorążemu republikanów, który pozwolił się ściąć, ale nie puścił chorągwi z ręki. Umieli także szydzić; o żonatych księżach republikańskich mówili „ci bez kalotek, którzy zostali sankiulotami. Z początku bali się armat; potem rzucali się na nie z kijami i zdobywali je. Zdobyli najpierw piękną armatę z brązu i ochrzcili ją „Misjonarzem”; potem inną, pamiętającą czasy wojen religijnych, z wyrytym herbem Richelieugo i wizerunkiem Matki Boskiej - nazwali ją „Marią-Joanną”. Kiedy stracili Fontenay, stracili także „Marię-Joannę”, wokół której padło trupem na miejscu sześciuset chłopów; potem odbili Fontenay, żeby odzyskać „Marię-Joannę”, i wiedli ją pod sztandarem z burbońskimi liliami, całą ukwieconą, każąc całować ją przechodzącym kobietom. Ale dwie armaty to mało. Stofflet zdobył „Marię-Joannę”; zazdrosny Cathelineau wyruszył z Pin-en-Mange, uderzył na Jallais i zdobył trzecią armatę; Forest uderzył na Saint-Florent i zdobył czwartą. Dwaj inni dowódcy, Chouppes i Saint-Paul, wpadli na lepszy pomysł: zamiast armat podstawili odpowiednio ociosane pnie ściętych drzew, a zamiast kanonierów manekiny i z taką artylerią, z której śmiali się głośno, zmusili błękitnych do cofnięcia się spod Mareuil. To były ich bohaterskie czasy. Później, gdy Chalbos rozgromił La Marsonnierea, chłopi pozostawili za sobą, na sromotnym polu bitwy, trzydzieści dwa działa z herbami Anglii. Anglia opłacała wtedy królewięta francuskie i posyłano, jak pisał Nantiat 10 maja 1794 roku, „fundusze dla księcia, gdyż powiedziano panu Pittowi, że tak czynić wypada”. Melinet w raporcie z 31 marca pisze: „Okrzyk buntowników brzmi: Niech żyją Anglicy!” Chłopi pozostawali w tyle dla rabunku. Ci dewoci byli złodziejami. Dzicy mają swoje wady. To przez nie dociera do nich później cywilizacja. Puyisaye pisał w tomie II, strona 187: „Obroniłem wielekroć miasteczko Plelan przed grabieżą.” A dalej na stronie 434 postanawia nie wkraczać do Montfort: „Obszedłem dookoła, żeby uniknąć rabowania domów jakobinów.” Ograbili Cholet; splądrowali Challans. Po nieudanej wyprawie do Granville złupili Villedieu. „Tłuszczą jakobińską” nazywali tych wieśniaków, którzy połączyli się z błękitnymi, i mordowali ich zacieklej niż innych. Lubowali się w rzezi jak żołnierze, a w masakrze jak zbóje. Przyjemność im sprawiało rozstrzeliwanie łyków, to znaczy mieszczan; nazywali to „pofolgowaniem sobie po długim suszeniu”. W Fontenay jeden z ich księży, proboszcz Barbotin, zabił jakiegoś starca cięciem szabli. W Saint-Genmain-sur-Ille jeden z ich dowódców, szlachcic, zastrzelił urzędnika gminy i zabrał mu zegarek. W Machecoul podzielili republikanów na jednakowe grupy, po trzydziestu dziennie, trwało to pięć tygodni, każda trzydziestka nazywała się „różańcem”. Ustawiono ich szeregiem nad wykopanym rowem i rozstrzeliwano. Rozstrzelani padali do rowu, czasem jeszcze żyjąc; mimo to grzebano ich. My poznaliśmy znowu te obyczaje. Joubertowi, przewodniczącemu okręgu, odpiłowano dłonie. Wziętym do niewoli błękitnym zakładali ostre, specjalnie w tym celu kute kajdanki. Zabijano ich na placach publicznych, grając na rogu jak w czasie polowania. Charette, który podpisywał: „Braterstwo, kawaler Charette”, i który nosił jak Marat chustkę zawiązaną na brwiach, spalił miasto Pornic razem z mieszkańcami w domach. Carrier szerzył wówczas postrach. Terror był odpowiedzią na terror. Powstańcy bretońscy mieli niemal sylwetkę powstańców greckich, krótkie kurtki, strzelby przez ramię, nagolenniki, szerokie, krótkie spodnie podobne do greckich spódniczek; chłopcy wyglądali jak kleftowie. Henryk de La Rochejaquelein, mając dwadzieścia jeden lat, wyruszył na tę wojnę z kijem i parą pistoletów. Armia wandejska liczyła sto pięćdziesiąt cztery dywizje. Urządzali regularne oblężenia, trzy dni trwała blokada Bressuire. W pewien Wielki Piątek dziesięć tysięcy chłopów ostrzeliwało z armat miasto Sables czerwonymi kulami. Udało im się w ciągu jednego dnia zburzyć czternaście kwater republikańskich na przestrzeni od Montigne do Courbeveilles. W Thouras, na wysokim murze, usłyszano tę wspaniałą rozmowę między La Rochejaquelein i jakimś chłopcem: „Karolu!” - „Jestem.” - „Podejdź bliżej, żebym mógł wskoczyć ci na ramiona.” - „Skacz pan.” - „Dawaj strzelbę.” - „Bierz pan.” La Rochejaquelein wskoczył do miasta i bez drabin zdobyto te wieże, które oblegał Du Guesclin. Woleli naboje od luidorów. Płakali gdy tracili z oczu swoją dzwonnicę. Ucieczka wydawała się im rzeczą prostą; wówczas dowódcy krzyczeli: „Zrzućcie saboty, zachowajcie broń!” Gdy brakło amunicji, odmawiali różaniec i szli po proch do jaszczów artylerii republikańskiej; później d’Elbee zażądał dostaw od Anglików. Kiedy zbliżał się nieprzyjaciel, jeśli mieli rannych, ukrywali ich w wysokim zbożu lub w dziewiczych paprociach, a gdy już było po wszystkim, wracali po nich. Żadnych mundurów. Ubrania w opłakanym stanie. Chłopi i szlachta wkładali na siebie pierwsze lepsze szmaty. Roger Mouliniers nosił turban i dolman zrabowany w garderobie teatru la Fleche, kawaler de Beauvilliers miał togę prokuratora i damski kapelusz na wełnianej czapce. Wszyscy nosili szarfę i biały pas; kokardy oznaczały stopnie wojskowe. Stofflet miał czerwoną kokardę; La Rochejaquelein miał czarną kokardę; Wimpfen, półżyrorudysta, który zresztą nie pochodził z Normandii, nosił na ramieniu opaskę sankiulotów z Caen. Mieli w swoich szeregach kobiety, panią de Lescure, która została później panią de La Rochejaquelein; Teresę de Mollien, kochankę La Rouerie, która spaliła listy naczelników parafii; piękną, młodą panią de La Rochefoutauld, która z szablą w dłoni zbierała chłopów u stóp wielkiej wiązy zamku Puy-Rousseau, i ową Antoninę Adams, zwaną kawalerem Adams, tak bohaterską, że gdy dostała się do niewoli, rozstrzelano ją, ale na stojąco, aby okazać jej cześć. Te epickie czasy były okrutne. Ludzie zamienili się w rozwścieczonych szaleńców. Pani de Lescure umyślnie kierowała swego konia na republikanów leżących poza obrębem pola bitwy: „To zabici” - mówiła, a mogli być i ranni. Mężczyźni czasem zdradzali, kobiety nigdy. Panna Fleury z Teatru Francuskiego przeszła od La Rouarie do Marata, ale z miłości. Dowódcy bywali czasem równie nieoświeceni jak żołnierze; pan de Sapinaud nie znał ortografii i pisał: „Wufczas weśmimy gurę.” Dowódcy nienawidzili się wzajemnie. Kapitanowie z bagnistych okolic wołali: „Precz z tymi z gór!” Kawalerii było mało i trudno było ją formować. Puysaye pisze: „Człowiek, który z radością oddaje mi swoich dwóch synów, staje się chłodny, gdy go proszę o jednego z jego koni.” Tyczki, widły, kosy, strzelby starego i nowego typu, noże kłusownicze, rożny, pałki nabijane gwoździami - to była ich broń; niektórzy nosili na piersiach przewieszony jak order krzyż zrobiony z dwóch ludzkich piszczeli. Z wrzaskiem ruszali do ataku, wyłaniając się nagle ze wszystkich stron, spośród drzew, pagórków, chaszczy, wąwozów, i zaczynali zabawę, to znaczy zachodzili półkolem, zabijali, mordowali, miażdżyli i rozpraszali się. W czasie przemarszu przez republikańskie miasteczko ścinali Drzewo Wolności, palili je i tańczyli wokół ognia. Poruszali się jak nocne ptaki. Zasadą Wandejczyków było: wszędzie zjawiać się nieoczekiwanie. Przebywali bezszelestnie piętnaście mil nie łamiąc po drodze źdźbła trawy. Wieczorem, po ustaleniu przez dowódców i radę wojenną miejsca, w którym nazajutrz rano zaskoczą placówki republikańskie, ładowali strzelby, mruczeli pacierze, zdejmowali chodaki i długimi kolumnami rozbiegali się po lesie, boso, bez słowa, Wstrzymując oddech. Pochód kotów w ciemnościach. VI. Dusza ziemi przechodzi w człowieka Powstańcza Wandea liczyła co najmniej pięćset tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci. Pół miliona wojowników to cyfra podawana przez Tuffina de la Rouarie. Wspomagali ich federaliści; wspólniczką Wandei była Żyronda. Lozera przysłała do Botage trzydzieści tysięcy ludzi. Sprzymierzyło się osiem departamentów, pięć w Bretanii, trzy w Normandii. Evreux, które bratało się ze swoim burmistrzem i notablem Gardembas. Buzot, Gorsas i Barbaroux w Caen, Brissot w Moulins, Chassan w Lyonie, Rabaut Saint-Etienne w Nimes, Meillan i Duchatel w Bretanii - wszystkie te usta rozdmuchiwały żar. Istniały dwie Wandee: wielka, która prowadziła wojnę w lasach, i mała, która prowadziła wojnę w krzakach; na tym polega różnica między Charette’em i Janem Chouan. Mała Wandea była naiwna, wielka była zdemoralizowana; mała była więcej warta. Charette został markizem, generałem armii królewskich i kawalerem wielkiego orderu Św. Ludwika; Jan Chouan pozostał Janem Chouan. Charette to prawie bandyta, Jan Chouan to prawie błędny rycerz. Jeśli chodzi o wielkich dowódców, jak Bonchamps, Lescure, La Rochejaquelein, to oni mylili się. Wielka armia katolicka była szaleńczym wysiłkiem: katastrofa musiała nastąpić. Czyż można sobie wyobrazić chłopską nawałnicę uderzającą na Paryż, koalicję wiosek oblegającą Panteon, zgraję kolęd i oremusów ujadających na Marsyliankę, ciżbę chodaków nacierającą na legion wielkich umysłów? Le Mans i Sawenay ukarały to szaleństwo. Wandea nie mogła przekroczyć Loary. Mogła uczynić wszystko poza tym jednym krokiem. Wojna domowa nie prowadzi do podboju. Przejście Renu umacnia Cezara i powiększa Napoleona; przejście Loary zabija La Rochejaqueleina. Prawdziwa Wandea to Wandea na własnym terenie; tam jest bardziej niż niezwyciężona, jest nieuchwytna. Wandejczyk u siebie to przemytnik, oracz, żołnierz, pastuch, kłusownik, wolny strzelec, pasterz kóz, dzwonnik, chłop, szpieg, morderca, zakrystian, leśne zwierzę. La Rochejaquelein jest tylko Achillesem, Jan Chouan jest Proteuszem. Wandea spełzła na niczym. Inne powstania udały się - przykładem Szwajcaria. Pomiędzy powstańcem z gór, jak Szwajcar, i powstańcem z lasów, jak Wandejczyk, jest ta różnica, że prawie zawsze, pod fatalnym wpływem otoczenia, jeden walczy za ideały, drugi za przesądy. Jeden szybuje, drugi pełza. Jeden walczy o całą ludzkość, drugi o jednostkę, jeden pragnie wolności, drugi zaścianka; jeden broni gminy, drugi parafii. „Gminy! Gminy!” - wołali bohaterowie z Morat. Jeden ma do czynienia z przepaścią, drugi z trzęsawiskiem; jeden jest człowiekiem spienionych potoków górskich, drugi stojących kałuż, z których zieje gorączka; jeden ma nad głową lazur nieba, drugi chaszcze, jeden stoi na szczycie, drugi w cieniu. Czego innego uczą granie, czego innego niziny. Góra to forteca, las to zasadzka; jedno rodzi odwagę, drugie podstęp. Starożytni umieszczali swoich bogów na szczytach, a satyrów w zaroślach. Satyr to dziki; półczłowiek, pół-zwierzę. Wolne kraje mają Apeniny, Alpy, Pireneje lub Olimp. Parnas jest górą. Mont-Blanc jest olbrzymim sprzymierzeńcem Wilhelma Telia. Poprzez wypełniające poezję Indii epickie walki duchów światłości z nocą dostrzegamy Himalaje. Wizerunkiem Grecji, Hiszpanii, Italii, Helwecji są góry; wizerunkiem kraju Cynobrów, Germanii lub Bretanii jest las. Las jest barbarzyński. Konfiguracja gruntu podsuwa człowiekowi wiele sposobów działania. Współdziała z nim bardziej, niżby się mogło zdawać. Na widok niektórych dzikich krajobrazów ma się ochotę rozgrzeszyć człowieka, a oskarżyć naturę; wyczuwa się jakąś głuchą prowokację przyrody; pustynia oddziałuje czasem w niezdrowy sposób na sumienie, zwłaszcza jeśli to sumienie jest mało oświecone; sumienie może być olbrzymem, wówczas mamy Sokratesa i Jezusa; może być karłem, wówczas mamy Atreusza i Judasza. Karłowate sumienie rychło przemienia się w płaza; fatalnym jest dlań przebywanie w mrocznych ostępach starodrzewiu, wśród jeżyn, głogów i bagien skrytych pod gałęziami; podlega tam tajemniczemu przesiąkaniu złych podszeptów. Złudzenia wzrokowe, niepojęte miraże, straszne godziny lub straszne miejsca wprowadzają człowieka w stan półreligijnego, półzwierzęcego przerażenia, z którego w zwykłych czasach rodzi się zabobon, a w czasach burzliwych - brutalność. Halucynacja trzyma pochodnię, która oświeca drogę do zbrodni. W zbóju jest coś z szaleństwa. Cudowna przyroda oddziałuje na ludzi dwojako: olśniewa dusze wielkie, a oślepia barbarzyńskie. Gdy człowiek jest ciemny, a pustkowie ułudne, mrok samotności potęguje mrok umysłu; stąd biorą się w człowieku przepastne otchłanie. Pewne skały, pewne wąwozy, pewne zarośla, pewne prześwity, groźnie przeglądające wieczorem wśród drzew, popychają człowieka do czynów szaleńczych i okrutnych. Rzekłbyś niemal, że istnieją miejsca zbrodnicze. Ileż tragedii widziało mroczne, wzgórze pomiędzy Baignon i Plelan! Szerokie horyzonty prowadzą duszę do idei ogólnych; horyzonty ograniczone rodzą idee ułamkowe. Skazuje to czasem wielkie serca na ubóstwo umysłu: przykładem Jan Chouan. Idee ułamkowe nienawidzą idei ogólnych, na tym właśnie polega walka toczona przez postęp. Kraj, ojczyzna, te dwa słowa streszczają całą wojnę w Wandei; walka idei lokalnej z ideą powszechną. Chłopi przeciw patriotom. VII. Wandea to koniec Bretanii Bretania to stara buntowniczka. Ilekroć buntowała się w ciągu dwóch tysięcy lat, zawsze miała rację; ostatnim razem racji nie miała. Jednakże w gruncie rzeczy, niezależnie od tego, czy to była walka z rewolucją, czy z monarchią, z deputowanymi czy z gubernatorami noszącymi tytuły książąt i parów, z asygnatami czy podatkiem od soli, niezależnie od tego, kim byli walczący, czy to był Mikołaj Rapin, Franciszek de La Noue, kapitan Pluviaut i pani de La Garnache czy Stofflet, Coquereau i Lechandelier de Pierreville, pod panem de Rohan przeciw królowi, a pod panem de La Rochejaquelein za królem, była to zawsze toczona przez Bretanię ta sama wojna, wojna idei lokalnej z ideą powszechną. Te starożytne prowincje były sadzawką; śpiące wody wzdragały się przed wielkim ruchem; wiejący wiatr nie ożywiał ich, lecz wprawiał w gniew. Finisterre; to tam kończyła się Francja, urywało się pole działania człowieka i zatrzymywał się pochód pokoleń. „Stój!” - wołał ziemi ocean, a cywilizacji barbarzyństwo. Ilekroć z Paryża, stanowiącego centrum wieje nowy wiatr, niezależnie od tego, czy pochodzi on od monarchii czy od republiki, czy niesie despotyzm, czy wolność, jest to coś nowego i Bretania się najeża. Zostawcie nas w spokoju. Czego od nas chcecie? Marais sięga po widły, Bocage sięga po karabin. Wszystkie nasze usiłowania, nasze próby zmiany kodeksu i systemu nauczania, nasze encyklopedie, filozofie, prace naszych geniuszów, naszych sław, spełzają na niczym pod Houroux; dzwon alarmowy w Bazouges zagraża rewolucji francuskiej, wydma Faou powstaje przeciw naszym burzliwym placom publicznym, a dzwon w Haut-des-Pres wypowiada wojnę wieży Louvru. Straszliwa głuchota. Powstanie w Wandei jest ponurym nieporozumieniem. Szaleńczy i ogromny czyn, tytaniczna zaczepka, rebelia niezwykłych rozmiarów, której przeznaczeniem było pozostawić po sobie w historii jeden wyraz: „Wandea”, słowo sławne i ponure; rebelia idąca na śmierć za nieobecnych, oddana egoizmowi, składająca tchórzostwu w ofierze niezwykłą odwagę; bez przemyślenia, bez strategii, bez taktyki, bez planu, bez celu, bez wodza, bez odpowiedzialności; wykazująca, do jakiego stopnia wola może być niemocą; rycerska i dzika; szał niedorzeczności, która wznosi przeciw światłu zaporę z ciemności; ciemnota stawiająca prawdzie, sprawiedliwości, prawu, rozumowi, oswobodzeniu długotrwały opór, opór głupi i wspaniały; postrach szerzący się osiem lat, spustoszenie czternastu departamentów, ogołocenie pól, zniszczenie plonów, pożoga wiosek, ruina miast, rabunek domów, mordowanie kobiet i dzieci, pochodnia rzucona na słomiane strzechy, sztylet wbity w serca, przerażenie cywilizacji, nadzieja pana Pitta: taka była ta wojna, nieświadoma próba matkobójstwa. W rezultacie, ukazując konieczność rozdarcia wiekowych bretońskich mroków i przeszycia tych chaszczy wszystkimi naraz promieniami światła, Wandea przysłużyła się postępowi. Katastrofy we właściwy sobie groźny sposób załatwiają sprawy. KSIĘGA DRUGA - TROJE DZIECI I. Plus quqm civilia bella Lato roku 1792 było bardzo dżdżyste; lato roku 1793 było bardzo upalne. Można powiedzieć, że skutkiem wojny domowej w Bretanii nie było już dróg. Jednakże piękna pogoda umożliwiała podróże. Nie masz lepszej drogi nad wyschniętą ziemię. U schyłku pogodnego lipcowego dnia, mniej więcej w godzinę po zachodzie słońca, jeździec na koniu, przybywający od strony Avranches, zatrzymał się przed małą oberżą, zwaną „Croix- Branchard”, położoną u wjazdu do Pontorson, której szyld głosił jeszcze przed kilku laty: „Tu się rozlewa dobry cydr.” Przez cały dzień było gorąco, lecz teraz podnosił się wiatr. Podróżny miał na sobie obszerny płaszcz, który okrywał zad konia. Nosił duży kapelusz z trójbarwną kokardą, co dowodziło odwagi w tym kraju opłotków i strzałów karabinowych, którym kokarda służyła za cel. Płaszcz spięty pod szyją rozchylał się, pozostawiając ramionom swobodę. Spod płaszcza widoczny był trójbarwny pas i dwie kolby zatkniętych za pas pistoletów. Spod płaszcza zwieszała się szabla. Na odgłos kopyt zatrzymującego się konia drzwi oberży otworzyły się i ukazał się oberżysta z latarnią w ręku. Była to godzina zmierzchu, gdy na drodze jest jeszcze jasno, a w domu ciemno. Gospodarz popatrzył na kokardę. - Obywatelu - rzekł - czy się tu zatrzymacie? - Nie. - Dokąd jedziecie? - Do Dol. - W takim razie powróćcie do Avranches albo zostańcie w Pontorson. - Dlaczego? - Bo w Dol się biją. - Ach! - rzekł jeździec. I dodał: - Dajcie owsa mojemu koniowi. Gospodarz przyniósł koryto, wysypał doń worek owsa i rozkiełznał konia, który odpoczywał i jadł. Rozmowa nawiązała się znowu. - Obywatelu, czy to koń zarekwirowany? - Nie. - Należy do was? - Tak. Kupiłem go i zapłaciłem. - Skąd przybywacie? - Z Paryża. - Ale nie wprost? - Nie. - Myślę, że nie. Drogi są przecięte. Ale poczta jeszcze chodzi. - Aż do Alencon. Ja tam wysiadłem. - Ach, wkrótce nie będziemy mieli poczt we Francji! Już nie ma koni. Za konia wartego trzysta franków płaci się sześćset, a na paszę po prostu nie ma ceny. Byłem poczmistrzem, a teraz zostałem właścicielem garkuchni. Na tysiąc trzystu trzynastu dawnych poczmistrzów dwustu złożyło dymisję. Obywatelu, czy jechaliście już według nowej taryfy? - Z pierwszego maja. Tak. - Dwadzieścia soldów za przystanek w dyliżansie, dwanaście w kabriolecie, a pięć na furgonie. To w Alencon kupiliście tego konia? - Tak. - Jechaliście dziś cały dzień? - Od świtu. - I wczoraj? - I przedwczoraj. - To widać. Jechaliście przez Domfront i Mortain. - I przez Avranches. - Wierzajcie mi, obywatelu, trzeba odpocząć. Musicie być zmęczeni - wasz koń jest zmęczony. - Konie mają prawo być zmęczone, ludzie nie. Wzrok gospodarza znów spoczął na podróżnym. Była to twarz poważna, spokojna i surowa, otoczona siwymi włosami. Oberżysta spojrzał na drogę, pustą jak okiem sięgnąć, i rzekł: - I tak sami podróżujecie? - Mam eskortę. - Jaką? - Szablę i pistolety. Gospodarz poszedł po wiadro wody, dał pić koniowi i podczas gdy koń pił, przyglądał się podróżnemu mrucząc do siebie: - Wszystko jedno, on wygląda na księdza! Jeździec podjął: - Powiadacie, że w Dol się biją? - Tak. To powinno się teraz było zacząć. - Kto się bije? - Szlachcic ze szlachcicem. - Jak to? - Powiadam, że jeden szlachcic jest za republiką i bije się z drugim szlachcicem, który jest za królem. - Ale króla już nie ma. - Jest mały. A co ciekawsze, że obaj szlachcice są ze sobą spokrewnieni. Jeździec słuchał uważnie. Oberżysta ciągnął: - Jeden jest młody, drugi stary. To stryjeczny wnuk bije się ze stryjecznym dziadkiem. Stryj jest rojalistą, bratanek patriotą. Stryj przywodzi białym, bratanek błękitnym. Ach, oni nie będą mieli dla siebie litości. To walka na śmierć i życie. - Na śmierć i życie. - Tak, obywatelu. Chcecie zobaczyć, jak sobie świadczą? To jest afisz, który ten stary wszędzie potrafi rozlepiać, na wszystkich domach, na wszystkich drzewach, nawet na moich drzwiach. Oberżysta podsunął latarnię do arkusza papieru nalepionego na jednym skrzydle drzwi, ponieważ zaś afisz był drukowany dużymi literami, jeździec nie schodząc z konia mógł przeczytać: Markiz de Lantenac ma zaszczyt powiadomić swego stryjecznego wnuka, pana wicehrabiego Gauvain, że jeśli panu markizowi szczęśliwie się zdarzy ująć jego osobę, każe pana wicehrabiego rozstrzelać z rusznicy. - A oto - rzekł oberżysta - odpowiedź. Odwrócił się i oświecił latarnią inny afisz nalepiony w pobliżu pierwszego, na drugim skrzydle drzwi. Podróżny przeczytał: Gauvain ostrzega Lantenaca, że jeśli go ujmie, każe go rozstrzelać. - Wczoraj - rzekł oberżysta - został na moich drzwiach naklejony pierwszy afisz, a dziś rano drugi. Odpowiedź nie kazała na siebie czekać. Podróżny półgłosem, jakby mówiąc sam do siebie, wypowiedział kilka słów, które oberżysta dosłyszał, nie bardzo rozumiejąc: - Tak, to więcej niż wojna w kraju, to wojna w rodzinie. Tak trzeba i tak jest dobrze. Za tę cenę odmładzają się narody. To mówiąc podróżny podniósł rękę do kapelusza i wpatrując się w drugi afisz - zasalutował. Gospodarz mówił: - Widzicie, obywatelu, sprawa tak wygląda. My w miastach i większych miasteczkach jesteśmy za rewolucją, ludzie na wsi są przeciw. Po prostu w miastach mieszkają Francuzi, a na wsi Bretończycy. To wojna mieszczan z chłopami. Oni mówią na nas „łyki”, my na nich - „chamy”. Szlachta i księża są z nimi. - Nie wszyscy - przerwał jeździec. - Pewnie, że nie, obywatelu, skoro mamy tu wicehrabiego przeciw markizowi. I dodał na boku: - Jestem pewien, że gadam z księdzem. Jeździec pytał znowu: - Kto ma przewagę? - Jak dotąd wicehrabia. Ale ma co robić. Stary to twarda sztuka. Ci ludzie to tutejsza szlachta, rodzina Gauvain. Istnieją dwie gałęzie tej rodziny, jest większa gałąź, na czele której stoi markiz de Lantenac, i mniejsza, którą reprezentuje wicehrabia Gauvain. Dziś te dwie gałęzie się biją. To się nie zdarza wśród drzew, ale zdarza się wśród ludzi. Ten markiz de Lantenac jest w Bretanii wszechwładny; dla chłopów jest księciem. W dniu, w którym wysiadł na ląd, miał od razu osiem tysięcy ludzi; trzysta parafii powstało w ciągu tygodnia. Gdyby udało mu się zdobyć kawałek wybrzeża, Anglicy mogliby lądować. Szczęściem, znalazł się tam ten Gauvain, jego stryjeczny wnuk - śmieszna historia. On jest republikańskim dowódcą i odepchnął dziadka. A poza tym szczęście chciało, że ten Lantenac zaraz po przybyciu wymordował całą masę jeńców, a między innymi kazał rozstrzelać dwie kobiety, z których jedna miała troje dzieci, zaadoptowane przez batalion z Paryża. Wtedy ten batalion stał się straszny. Nazywa się batalionem Czerwonej Czapki. Niewielu już zostało tych paryżan, ale to są wściekłe bagnety. Zostali wcieleni do kolumny komendanta Gauvain. Nic się im nie oprze. Chcą pomścić kobiety i odzyskać dzieci. Nie wiadomo, co stary zrobił z tymi dziećmi. To właśnie doprowadza do wściekłości paryskich grenadierów. Gdyby te dzieci nie były w to wmieszane, ta wojna nie byłaby tym, czym jest. Wicehrabia jest dobrym i dzielnym młodym człowiekiem. Ale stary jest przerażającym markizem. Chłopi nazywają to wojną świętego Michała z Belzebubem. Może wiecie, że święty Michał jest patronem tego kraju. Jest góra jego imienia na morzu w zatoce. Podobno strącił demona i pogrzebał go pod inną górą, niedaleko stąd, która nazywa się Tombelaine. - Tak - szepnął jeździec. - Tumba Beleni, grób Belenusa od Belus, Bel, Belial, Belzebub. - Widzę, że wiecie o tym. I gospodarz powiedział do siebie: - Niewątpliwie, zna łacinę, to ksiądz. Potem podjął znowu: - Więc widzicie, obywatelu, dla chłopów to właśnie ta wojna rozpoczyna się na nowo. Nie trzeba mówić, że dla nich świętym Michałem jest generał-rojalista, a Belzebubem komendant- patriota; ale jeśli już jest jakiś diabeł, to jest nim na pewno Lantenac, a jeśli jest anioł, to jest nim Gauvain. Nic nie zjecie, obywatelu? - Mam manierkę i kawałek chleba. Ale nie mówicie, co się dzieje w Dol. - A więc Gauvain dowodzi kolumną ekspedycyjną wybrzeża. Lantenac chciał wywołać powstanie wszędzie, Dolną Bretanię połączyć z Dolną Normandią, otworzyć bramy Pittowi i wielką armię Wandei wesprzeć dwudziestoma tysiącami Anglików i dwustu tysiącami chłopów. Gauvain pokrzyżował te plany. Trzyma wybrzeże i odpycha Lantenaca w głąb kraju, a Anglików na morze. Lantenac był tu już i musiał się wynieść. Gauvain odebrał mu Pont-au-Beau, przepędził go z Avranches, przepędził z Villedieu i nie dopuścił do Granville. Stara się go zepchnąć do lasu Fougeres i tam otoczyć. Wszystko szło dobrze. Wczoraj Gauvain był tu ze swoim oddziałem. Nagle alarm. Stary jest szczwany, uskoczył w bok, podobno ruszył na Dol. Jeśli zdobędzie Dol i na Wzgórzu Dol ustawi baterię, bo ma armaty, Anglicy będą mieli gdzie wylądować i wszystko będzie stracone. Dlatego też nie mając chwili do stracenia Gauvain, który ma głowę na karku, nie radził się nikogo, nie czekał, otrąbił wsiadane, zaprzągł artylerię, zebrał oddział, wyciągnął szablę i tak, gdy Lantenac uderza na Dol, Gauvain uderza na Lantenaca. W Dol zderzą się te dwa fronty bretońskie. To będzie niezłe zderzenie. Już tam są. - Ile czasu jedzie się do Dol? - Konwój wojskowy potrzebuje co najmniej trzech godzin; ale oni już tam są. Podróżny nastawił ucha: - Istotnie, zdaje mi się, że słyszę armaty - powiedział. Gospodarz zaczął nasłuchiwać. - Tak, obywatelu. I strzelaninę. Słychać jakby rozdzieranie płótna. Powinniście tu zanocować. Tam się nie dołapiecie niczego dobrego. - Nie mogę się zatrzymywać. Muszę jechać dalej. - To niedobrze. Nie znam waszych spraw, ale niebezpieczeństwo jest duże i jeśli nie chodzi o kogoś najdroższego na świecie... - Właśnie o to chodzi... - odparł jeździec. - ... na przykład o syna... - Mniej więcej - rzekł jeździec Oberżysta uniósł głowę i mruknął do siebie: - A jednak ten obywatel wygląda mi na księdza. Potem zastanowił się. - Ostatecznie, ksiądz też może mieć dzieci. - Załóżcie koniowi wędzidło - rzekł podróżny. - Ile płacę? Uiścił należność. Gospodarz odstawił pod mur koryto i wiadro, po czym wrócił do podróżnego. - Skoro już koniecznie chcecie jechać, posłuchajcie mojej rady. To jasne, że jedziecie do Saint-Malo. Więc omijajcie Dol. Są dwie drogi, jedna prowadzi przez Dol, a druga brzegiem morza. Pierwsza wcale nie jest krótsza od drugiej. Droga wiodąca brzegiem morza przechodzi przez Saint-Georges de Brehaigne, Cherueix i Hirel-le-Vivier. Pozostawicie Dol na południu, a Cancale na północy. Obywatelu, na końcu tej ulicy drogi rozchodzą się w dwie strony; Dol na lewo, do Saint-Georges de Brehaigne na prawo. Posłuchajcie mnie, jeśli pojedziecie przez Dol, wpadniecie w bitwę. Dlatego nie skręcajcie w lewo, ale w prawo. - Dziękuję - rzekł podróżny. I uderzył konia ostrogami. Ponieważ zmrok już zapadł, jeździec od razu znikł wśród nocy. Oberżysta stracił go z oczu. Gdy podróżny znalazł się przy końcu ulicy na skrzyżowaniu, usłyszał głos wołającego z daleka oberżysty: - Skręćcie w prawo! Skręcił w lewo. II. Dol Dol, hiszpańskie miasto Francji w Bretanii, jak je określają w dawnych aktach - nie jest właściwie miastem, ale ulicą, wielką, starą ulicą gotycką; po obu jej stronach, a jest ona bardzo szeroka, wznoszą się domy z arkadami, nie uszeregowane, tworząc różne załamania i występy. Reszta miasta to siatka uliczek stykających się z tą wielką, środkową ulicą i wpadających do niej jak strumyki do rzeki. Miasto bez bram ni murów, otwarte, z górującym nad nim Wzgórzem Dol, nie mogłoby wytrzymać oblężenia, ale ulica by je wytrzymała. Występy murów, które istniały jeszcze przed pięćdziesięciu laty, i dwa rzędy krużganków pod arkadami otaczającymi ulicę czyniły z niej teren walki trudny do zdobycia. Ile domów, tyle fortec; trzeba było je zdobywać jedną po drugiej. Stara hala znajdowała się mniej więcej w środku ulicy. Oberżysta z „Croix-Branchard” mówił prawdę; zażarta potyczka szalała w Dol właśnie w chwili, gdy rozmawiał. Pomiędzy białymi, którzy przybyli do miasta rano, i błękitnymi, którzy zaskoczyli ich wieczorem, zawiązał się nagle pojedynek wśród ciemności. Siły były nierówne: białych było sześć tysięcy, błękitnych półtora tysiąca, ale obie strony walczyły z jednakową zawziętością. I - rzecz godna uwagi - tysiąc pięciuset ludzi uderzyło na sześć tysięcy. Z jednej strony tłum, z drugiej zastęp. Z jednej strony sześć tysięcy chłopów z sercem Jezusowym na skórzanych kurtkach, z białymi wstążkami na okrągłych kapeluszach, z chrześcijańskimi dewizami na ramieniu, z różańcem u pasa, zbrojnych częściej w widły niż w szable, karabiny bez bagnetów, ciągnących armaty na sznurach, niewyekwipowanych, niezdyscyplinowanych, źle uzbrojonych, ale pełnych zapału. Z drugiej strony półtora tysiąca żołnierzy - trójgraniasty kapelusz z trójbarwną kokardą, mundur o długich połach i wielkich wyłogach, pas ze skrzyżowanymi rzemieniami, krótki pałasz z miedzianą rękojeścią, karabin z długim bagnetem - żołnierzy wymusztrowanych, zorganizowanych, uległych i dzikich, karnych karnością ludzi, którzy umieliby dowodzić; byli to także ochotnicy, ale ochotnicy walczący za ojczyznę, często w łachmanach i boso. Po stronie monarchii chłopi - błędni rycerze; po stronie rewolucji bosi bohaterowie; duszą każdej z tych armii był jej dowódca: obozu rojalistów - starzec, obozu republikanów - młodzieniec. Z jednej strony Lantenac, z drugiej Gauvain. Rewolucja, obok młodych tytanów jak Danton, Saint-Just i Robespierre, ma młodych idealistów, jak Hoche i Marceau. Gauvain był jedną z tych postaci. Gauvain miał lat trzydzieści, postawę Herkulesa, poważne spojrzenie proroka i śmiech dziecka. Nie palił, nie pił, nie klął. Na wojnę woził, ze sobą przybory toaletowe; starannie utrzymywał paznokcie, zęby i wspaniałe czarne włosy; podczas postojów sam trzepał na wietrze swój mundur kapitański, podziurawiony kulami i biały od kurzu. Choć rzucał się zawsze w największy wir walki, nigdy nie był ranny. Jego głos, z natury łagodny, gdy trzeba było, brzmiał tonem rozkazu. Dawał żołnierzom przykład śpiąc na ziemi, na wichrze, deszczu i śniegu, owinięty w płaszcz, z kamieniem pod uroczą głową. Była to dusza bohaterska i niewinna. Z szablą w ręku przeistaczał się. W jego postaci było coś kobiecego, co w bitwie staje się straszne. Z tym wszystkim myśliciel i filozof - młody mędrzec; Alcybiades dla patrzących nań, dla słuchających go Sokrates. W owej olbrzymiej improwizacji, jaką była rewolucja francuska, ten młodzieniec stał się od razu wodzem. Sformowany przezeń oddział był, podobnie jak legia rzymska, małą, lecz całkowitą armią: składał się z piechoty i kawalerii; miał zwiadowców, pionierów, saperów i budowniczych mostów; i tak jak legia rzymska posiadała katapulty, oddział ten miał armaty. Trzy zaprzężone działa wzmacniały kolumnę, nie tamując jej swobody ruchów. Lantenac był także wodzem, i to jeszcze groźniejszym. Działał rozważniej i śmielej jednocześnie. Prawdziwi starzy bohaterowie mają więcej zimnej krwi od młodych, gdyż dalecy są już od jutrzenki życia, a więcej odwagi, gdyż bliżej im do śmierci. Jakże niewiele mają do stracenia! Stąd zuchwałe, a równocześnie mądre posunięcia Lantenaca. W rezultacie jednak, prawie zawsze, w tym uporczywym zwarciu się starego z młodym - Gauvain brał górę. Był to raczej uśmiech fortuny niż co innego. Wszelkie szczęście, nawet szczęście okrutne, wiąże się z młodością. Zwycięstwo jest zawsze trochę dziewką. Gauvain doprowadzał Lantenaca do pasji; po pierwsze dlatego, że Gauvain go bił, po drugie, że był jego krewnym. Co za pomysł zostać jakobinem? Ten Gauvain! Ten nicpoń! Jego dziedzic, bo markiz nie miał dzieci, jego stryjeczny wnuk, prawie jak rodzony! „Ach! - mówił sobie ten quasi-dziadek - jeżeli dostanę go w ręce, zabiję jak psa!” Zresztą, republika miała rację niepokojąc się tym markizem de Lantenac. Ledwo wylądował, a już szerzył postrach. Imię jego obiegło powstańczą Wandeę jak posiew prochu i Lantenac stał się od razu ośrodkiem wszystkiego. W rewolcie tego typu, gdy jeden drugiemu zazdrości i działa we własnym lesie lub własnym wąwozie tylko ktoś wyżej postawiony, przybywający z zewnątrz, jednoczy rozproszonych dowódców, którzy są sobie równi. Prawie wszyscy leśni dowódcy połączyli się z Lantenacem i czy z bliska, czy z daleka, byli mu posłuszni. Jeden jedyny go opuścił, ten, który pierwszy mu się podporządkował, Gavard. Dlaczego? Gdyż był mężem zaufania. Gavard znał wszystkie tajemnice i przejął wszystkie metody dawnego systemu wojny domowej, które Lantenac wyrugował i zastąpił innymi. Nie dziedziczy się męża zaufania; trzewik La Rouarie nie mógł pasować na Lantenaca. Gavard odszedł, aby połączyć się z Bonchamp. Lantenac jako wojownik wyszedł ze szkoły Fryderyka II; zamierzał połączyć wielką wojnę z małą. Nie chciał ani „bezładnej masy”, jaką była wielka armia katolicka i królewska, tłum skazany na zmiażdżenie, ani rozproszonych wśród lasów i gąszczy oddziałów, które mogą nękać nieprzyjaciela, lecz nie są w stanie go pokonać. Partyzantka nie rozwiązuje sprawy albo rozwiązuje ją źle; zaczyna się od ataku na republikę, a kończy się na obrabowaniu dyliżansu. Lantenac nie chciał prowadzić tej wojny bretońskiej ani w otwartym polu, jak La Rochejaquelein, ani w lasach, jak Jan Ohouan; nie chciał ani Wandei, ani szuanerii; chciał prawdziwej wojny: posłużyć się chłopem, ale oprzeć się na żołnierzu. Strategia wymagała band, a taktyka pułków. Uważał, że te wiejskie wojska, które umiały się od razu zgromadzić i od razu rozproszyć, są doskonałe do ataku, do zasadzki i zaskoczenia, lecz czuł, że są nazbyt płynne; były w jego ręku jak woda; chciał w tej rozproszonej i nieumiejscowionej wojnie stworzyć jakiś mocny punkt oparcia; dziką, leśną armię połączyć z regularnym oddziałem, który stałby się oparciem dla działań chłopskich oddziałów. Myśl głęboka i straszna; gdyby została wprowadzona w życie, Wandea byłaby nie do pokonania. Ale skąd wziąć regularny oddział? Skąd wziąć-żołnierzy? Skąd wziąć pułki? Gdzie znaleźć gotową armię? W Anglii. Stąd zrodziła się zasadnicza myśl Lantenaca: desant Anglików. W ten sposób kapituluje sumienie stronnictw; biała kokarda przysłania czerwony mundur. Lantenac myślał tylko o jednym: opanować kawałek wybrzeża i oddać go Pittowi. Dlatego też, widząc nieobronne Dol, natarł na nie, aby mając Dol, mieć i Wzgórze Dol, a poprzez Wzgórze Dol - wybrzeże. Miejsce było dobrze wybrane. Artyleria ze Wzgórza Dol oczyściłaby z jednej strony Fresnois, z drugiej Saint-Brelade, utrzymałaby w przyzwoitej odległości flotyllę z Cancale i ma całym brzegu od Raz-sur-Couesom aż po Saint-Meloir-des-Ondes można by swobodnie lądować. Aby dokonać tego decydującego kroku, Lantenac zabrał ze sobą nieco ponad sześć tysięcy co najtęższych ludzi ze swych band i całą artylerię: dziesięć kolubryn o szesnastofuntowych pociskach, jedną mniejszą ośmiofuntową i polowe działko czterofuntowe. Postanowił na Wzgórzu Dol ustawić mocną baterię, zgodnie z zasadą, że tysiąc strzałów oddanych z dziesięciu dział sieje więcej spustoszenia niż półtora tysiąca strzałów z pięciu dział. Powodzenie zdawało się pewne. Miał sześć tysięcy ludzi. Można się było jedynie obawiać Gauvaina z półtora tysiącem ludzi od strony Avranches, a od strony Dinan Lechelle’a. Lechelle miał co prawda dwadzieścia pięć tysięcy ludzi, ale znajdował się o dwadzieścia mil. Lantenac był więc ubezpieczony od strony Lechelle a wielką odległością przeciw wielkiej liczbie, a od strony Gauvaina małą liczbą przeciw małej odległości. Dodajmy, że Lechelle był głupcem i że później stracił dwadzieścia pięć tysięcy swoich ludzi na wydmach Croix-Bataille i klęskę tę przypłacił samobójstwem. Lantenac był więc zupełnie bezpieczny. Jego wkroczenie do Dol było nagłe i bezwzględne. Markiz de Lantenac miał opinię srogiego człowieka; wiedziano, że nie zna litości. Nikt nie próbował stawiać oporu. Przerażeni mieszkańcy zabarykadowali się w domach. Sześć tysięcy Wandejczyków roztasowało się w mieście w prawdziwie wiejskim bezładzie, niemal jak na jarmarku, bez kwatermistrzów, bez wyznaczonych noclegów, biwakując, gdzie popadło, gotując na wietrze, rozpraszając się po kościołach, porzucając broń dla różańców. Lantenac udał się pośpiesznie wraz z kilku oficerami artylerii na rekonesans Wzgórza Dol, pozostawiając komendę Gouge-le-Bruantowi, którego mianował swoim zastępcą. Ów Gouge-le-Bruant pozostawił po sobie nikły ślad w historii. Miał dwa przezwiska: Pogromca Błękitnych, z powodu rzezi patriotów, jakie urządzał, i Imanus, gdyż było w nim coś niewypowiedzianie okropnego. Imanus pochodzi od immanis i jest starym, dolno-normandzkim słowem, które wyraża nadludzką, jakby nadprzyrodzoną, przerażającą brzydotę, brzydotę demona, satyra, wilkołaka. Starzy ludzie z Bocage nie wiedzą już dziś, co to jest Gouge-le- Bruant ani co oznacza Pogromca Błękitnych, ale przypominają sobie Imanusa. Imanus pozostał w miejscowych zabobonach. Opowiadają jeszcze o Imanusie w Tremorel i w Plumaugat, dwóch wioskach, gdzie Gouge-le-Bruant pozostawił ślad swej złowrogiej stopy. W Wandei wszyscy inni byli dzikusami, Gouge-le-Bruant był barbarzyńcą. Przypominał kacyka wytatuowanego w krzyże i lilie burbońskie; na jego twarzy widniał ohydny i prawie nadnaturalny odblask duszy niepodobnej do żadnej innej duszy ludzkiej. W bitwie był piekielnie odważny, po bitwie okrutny. Było to serce o zawiłych reakcjach, skłonne do wszelkich poświęceń i wszelkich szaleństw. Czy ten człowiek rozumował? Tak, lecz w ten sam sposób, w jaki pełzają węże - krętymi ścieżkami. Zaczynał od bohaterstwa, a kończył na morderstwie. Nie podobna było zrozumieć, skąd pochodziły jego decyzje, czasami wielkie w swojej potworności. Był zdolny do wszystkich nieoczekiwanych okropności. Cechowało go epickie okrucieństwo. Stąd owo przerażające przezwisko - Imanus. Markiz de Lantenac pokładał ufność w jego okrucieństwie. Tak, to prawda, Imanus celował w okrucieństwie; ale w strategii mniej był biegły i może markiz źle zrobił mianując go swoim zastępcą. W każdym razie pozostawił teraz Imanusa w tym charakterze, nakładając nań obowiązek czuwania nad wszystkim. Gouge-le-Bruant, bardziej wojownik niż wojskowy, niewątpliwie lepiej by potrafił wyrżnąć cały klan niż pilnować miasta. Jednakże porozstawiał straże. Wieczorem gdy markiz de Lantenac, obejrzawszy miejsce, na którym miał zamiar ustawić baterię, powracał do Dol, usłyszał nagle armaty. Rozejrzał się. Czerwona łuna wznosiła się nad główną ulicą. Jakiś niespodziewany atak, najście, szturm; w mieście toczyła się bitwa. Choć nieskory do zdziwienia, tym razem osłupiał. Nie oczekiwał nic podobnego. Któż to mógł być? Oczywiście, nie Gauvain. Nie uderza się w pojedynkę na czterech. Byłbyż to Lechelle? Lecz cóż to by musiał być za forsowny marsz! Lechelle był nieprawdopodobny, Gauvain wykluczony. Lantenac popędził konia; po drodze napotkał uciekających mieszkańców; próbował ich pytać, oszaleli z przerażenia wołali: - Błękitni! Błękitni! Gdy przybył na miejsce, sytuacja była niedobra. Oto co zaszło. III. Małe armie i wielkie bitwy Przybywszy do Dol chłopi, jakeśmy już widzieli, rozproszyli się po mieście, każdy gdzie chciał, tak jak się to zdarza, gdy się jest „posłusznym z przyjaźni” - było to określenie Wandejczyków. Rodzaj posłuszeństwa, który stwarza bohaterów, a nie szeregowych żołnierzy. Artylerię i tabor wprowadzili pod sklepienie starej hali, po czym zmęczeni, popijając, jedząc i odmawiając różaniec pokładli się, gdzie popadło, w poprzek głównej ulicy, która była raczej zatarasowana niż zabezpieczona. Ponieważ zapadała noc, większość usnęła z workami pod głową, niektórzy z żonami przy boku; często bowiem wieśniaczki towarzyszyły wieśniakom; w Wandei ciężarne kobiety służyły za szpiegów. Była to łagodna lipcowa noc; na głębokim, granatowo-czarnym niebie lśniły konstelacje gwiazd. Całe to obozowisko, przypominające raczej postój karawany niż biwak wojskowy, spokojnie posnęło. Nagle w poświacie zmierzchu ci, którzy nie zamknęli jeszcze oczu, ujrzeli trzy działa ustawione u wylotu głównej ulicy. Był to Gauvain. Zaskoczył straże, stanął w mieście i zamknął wraz ze swym oddziałem czoło ulicy. Jakiś chłop zerwał się, zawołał: „Kto tu?”, i wystrzelił z fuzji; w odpowiedzi odezwał się strzał armatni. Potem wybuchła wściekła strzelanina z muszkietów. Cały leżący pokotem tłum zerwał się nagle. Srogi wstrząs: zasnąć pod gwiazdami, a obudzić się pod obstrzałem. Pierwsza chwila była straszna. Nic równie tragicznego jak mrowienie się rażonego gromem tłumu. Wieśniacy skoczyli do swojej broni. Krzyczeli, biegali, wielu przewracało się. Napadnięci znienacka, nie wiedząc już co robią, strzelali do siebie nawzajem. Oszołomieni ludzie wypadali z domów, wracali z powrotem, znowu wyskakiwali, plącząc się w tumulcie nieprzytomnie. Rodziny nawoływały się. Posępna bitwa, w którą wplątane były kobiety i dzieci. Kule ze świstem przecinały ciemności. Strzały padały ze wszystkich mrocznych zakamarków. Wszystko było dymem i zgiełkiem. Kłębowisko furgonów i wozów pogarszało sytuację. Konie wierzgały. Deptano po rannych. Z ziemi podnosiły się jęki i wycia. Przerażenie jednych, osłupienie drugich. Żołnierze i oficerowie szukali się wzajemnie. A pośród tego zamętu posępna obojętność niektórych ludzi. Jakaś kobieta karmiła niemowlę siedząc pod murem, jej mąż, ze złamaną nogą, z której płynęła krew, wsparty o ten sam mur, spokojnie nabijał karabin i strzelał na chybił trafił, siejąc przed sobą śmierć w ciemnościach. Jacyś ludzie leżąc na brzuchach strzelali spoza kół wozów. Chwilami podnosił się wrzask. Potężny głos armat zagłuszał wszystko. To było straszne. Było to jakby zwalanie lasu; ludzie padali jedni na drugich. Zaczajony Gauvain strzelał celnie i straty miał małe. Jednakże panujące wśród nieustraszonych chłopów zamieszanie zaczęło się zamieniać w defensywę; wycofali się pod osłoną hali, wielkiej ciemnej twierdzy, będącej jakby lasem kamiennych kolumn. Tam opamiętali się; wszystko, co przypominało las, dodawało im otuchy. Imanus zastępował, jak mógł, nieobecnego Lantenaca. Mieli armaty, lecz ku ogromnemu zdziwieniu Gauvaina, nie użyli ich; a to dlatego, że oficerowie artylerii poszli wraz z markizem na rekonesans na Wzgórze Dol, a chłopi nie umieli się obchodzić z kolubrynami i moździerzami; wieśniacy odpowiadali strzałami z muszkietów na kartacze. Teraz oni mieli osłonę. Poprzewracali wózki, dwukółki, spiętrzyli wory i skrzynie, wszystkie beczki ze starej hali, improwizując wysoką barykadę z otworami, przez które wysunęli lufy karabinów. Strzały padające z tych otworów były śmiercionośne. Wszystko to dokonało się prędko. W ciągu kwadransa front hali stał się nie do zdobycia. Sytuacja Gauvaina była - poważna. Ta hala nagle zmieniona w cytadelę była dlań czymś nieoczekiwanym. Znajdowała się tam zwarta i silna masa chłopska. Gauvainowi udało się zaskoczyć nieprzyjaciela, lecz nie udało się go rozgromić. Zeskoczył z konia. Stanął w blasku pochodni oświetlającej baterię, ze skrzyżowanymi rękoma, z szablą w dłoni, ogarniając uważnym spojrzeniem ciemności. Jego wyniosła, oświetlona postać była widoczna dla ludzi na barykadzie. Stanowił cel, ale nie myślał o tym. Chmary kul wysyłanych przez barykadę padały wokół zamyślonego Gauvaina. Ale przeciw wszystkim tym karabinom miał armaty. Kula armatnia zawsze w końcu bierze górę. Zwycięstwo należy do tego, kto posiada artylerię. Jego dobrze obsłużona bateria zapewniała mu przewagę. Nagle z mrocznej hali wystrzeliła błyskawica, rozległ się huk jakby piorunu i pocisk przebił dziurę w ścianie domu nad głową Gauvaina. Barykada, odpowiedziała armatami na armaty. Co się stało? Zaszło coś nowego. Artyleria nie była już tylko po jednej stronie. Następny pocisk poszedł w ślad za pierwszym i zagłębił się w ścianę tuż obok Gauvaina. Trzeci zrzucił mu z głowy kapelusz. Były to pociski dużego kalibru. To strzelała szesnastofuntowa armata. - Mierzą w pana, komendancie! - zawołali artylerzyści. I zgasili pochodnię. Gauvain w zamyśleniu podniósł kapelusz. Istotnie, ktoś celował do Gauvaina - był to Lantenac. Markiz przybył właśnie na barykadę z przeciwnej strony. Podbiegł doń Imanus. - Wasza wysokość, jesteśmy zaskoczeni. - Przez kogo? - Nie wiem. - Czy droga do Dinan jest wolna? - Chyba tak. - Trzeba rozpocząć odwrót. - Już się zaczął. Wielu już uciekło. - Nie trzeba uciekać, trzeba się wycofać. Dlaczego nie strzelacie z armat? - Straciliśmy głowę, a zresztą nie było oficerów artylerii. - Idę tam. - Wasza wysokość, skierowałem na Fougeres, ile mogłem taborów, kobiety, wszystko, co zbędne. Co mam robić z trojgiem małych jeńców? - Ach, te dzieci? - Tak. - Są naszymi zakładnikami. Każ je odstawić do la Tourgue. To rzekłszy markiz poszedł na barykadę. Z nadejściem dowódcy wszystko się zmieniło. Barykada okazała się źle przysposobiona dla artylerii, było tam miejsca tylko na dwa działa; markiz ustawił dwie szesnastofuntowe armaty, dla których zrobiono strzelnice. Nachylony nad działem, obserwując przez otwór strzelniczy baterię nieprzyjacielską, dostrzegł Gauvaina. - To on! - zawołał. Wówczas sam chwycił wycior i stempel, załadował działo, nastawił celownik i wycelował. Trzykrotnie mierzył do Gauvaina i chybił. Trzeci strzał zdarł tamtemu tylko kapelusz z głowy. - Pudło! - mruknął Lantenac. - Trochę niżej, a poszłaby głowa. Nagle pochodnia zgasła i przed sobą miał tylko ciemności. - Dobrze! - rzekł. I odwracając się do chłopów-kanonierów zawołał: - Kartaczami! Gauvain ze swojej strony brał sprawę niemniej poważnie. Sytuacja pogarszała się. Zaczynała się nowa faza bitwy. Barykada raziła go ogniem armatnim. Kto wie, czy defensywa nie zamieni się w ofensywę? Miał przed sobą, odliczając zabitych i uciekinierów, co najmniej pięć tysięcy przeciwników, a jemu pozostało najwyżej tysiąc dwustu ludzi zdolnych do bitwy. Co się stanie z republikanami, jeśli nieprzyjaciel zda sobie sprawę z ich małej liczby? Odwrócą się role. Atakujący zostaną zaatakowani. Jeśli przeciwnicy wyjdą zza barykady, wszystko może być stracone. Co czynić? Nie było co myśleć o atakowaniu barykady od przodu; szturm był nierealny; tysiąc dwustu ludzi nie wyprze pięciu tysięcy. Atakować nie podobna, zwłoka oznacza zgubę. Trzeba z tym skończyć. Ale jak? Gauvain pochodził z tej okolicy, znał miasto; wiedział, że stara hala, w której zabarykadowali się Wandejczycy, opierała się o labirynt wąskich i krętych uliczek. Odwrócił się do swego porucznika, którym był ów dzielny Guechamp, wsławiony później oczyszczeniem lasu Concise, gdzie zrodził się Jan Chouan, i uniemożliwieniem wzięcia Bourganeuf przez przecięcie rebeliantom drogi do stawu la Chaine. - Guechamp - rzekł - oddaję ci dowództwo. Rozwiń jak najsilniejszy ogień. Podziuraw barykadę armatami. Niech wszyscy ci ludzie mają zajęcie. - Rozkaz - rzekł Guechamp. - Zbierz całą kolumnę z naładowaną bronią i trzymaj ją gotową do ataku. Dorzucił kilka słów na ucho Guechampowi. - Rozkaz - rzekł Guechamp. Gauvain spytał: - Wszyscy dobosze są w pogotowiu? - Tak jest. - Mamy ich dziewięciu. Zostaw sobie dwóch, a mnie daj siedmiu. Siedmiu doboszów w milczeniu stanęło szeregiem przed Gauvainem. Wówczas Gauvain krzyknął: - Do mnie, batalion Czerwonej Czapki! Dwunastu ludzi, w tym jeden sierżant, wystąpiło z szeregu. - Kazałem wystąpić całemu batalionowi - rzekł Gauvain. - Jesteśmy - odparł sierżant. - Jest was dwunastu! - Zostało nas dwunastu. - Dobrze - rzekł Gauvain. Sierżantem tym był zacny i surowy żołnierz Radoub, który w imieniu batalionu adoptował troje dzieci napotkanych w lesie la Saudraie. Jak pamiętamy, tylko połowa batalionu została wybita do nogi w Herbe-en-Pail i Radoub miał to szczęście, że się wśród niej nie znalazł. Opodal stał wóz z paszą; Gauvain pokazał go palcem sierżantowi. - Sierżancie, każ zrobić swoim ludziom powrósła ze słomy i niech nimi obwiążą strzelby, żeby nie szczękały. Upłynęła minuta, rozkaz został wykonany po ciemku i w milczeniu. - Zrobione - rzekł sierżant. - Żołnierze, zrzucić buty - rozkazał Gauvain. - Nie mamy butów - rzekł sierżant. Czyniło to, razem z siedmiu doboszami, dziewiętnastu ludzi, Gauvain był dwudziestym. Zawołał: - Za mną w pojedynkę. Dobosze za mną. Batalion za nimi. Sierżancie, będziesz dowodził batalionem. Ruszył na czele oddziału i, podczas gdy obustronna kanonada trwała dalej, dwudziestu ludzi, prześlizgujących się jak cienie, zagłębiło się w opustoszałe uliczki. Szli w ten sposób czas pewien wzdłuż domów. Całe miasto zdawało się wymarłe; mieszczanie schowali się w piwnicach. Wszystkie bramy były zabarykadowane, wszystkie okiennice zamknięte. Nigdzie światełka. W tej ciszy główna ulica rozbrzmiewała szalonym hukiem; bitwa artyleryjska trwała nadal; bateria republikańska i barykada rojalistów z wściekłością pluły na siebie pociskami. Po dwudziestu minutach krętego marszu Gauvain, który w tych ciemnościach szedł pewnym krokiem, dotarł do wylotu uliczki prowadzącej z powrotem do głównej ulicy, ale po przeciwnej stronie hali. Pozycja została okrążona. Z tej strony nie było zasieków - odwieczna nieostrożność tych, co wznoszą barykady - hala stała otworem i można było wejść pod kolumny, gdzie znajdowało się kilka zaprzężonych wozów z ładunkiem, gotowych do odjazdu. Gauvain wraz ze swymi dziewiętnastu ludźmi miał przed sobą pięć tysięcy Wandejczyków, ale zwróconych tyłem, nie frontem. Gauvain wydał po cichu rozkaz sierżantowi; żołnierze zdjęli słomę owiniętą na strzelbach; dwunastu grenadierów stanęło w pogotowiu bojowym za rogiem uliczki, a siedmiu doboszów ze wzniesionymi pałeczkami czekało. Detonacje artyleryjskie z przerwami następowały po sobie. Nagle między dwoma wystrzałami Gauvain podniósł szablę i głosem, który w tej ciszy zabrzmiał jak surma bojowa, zawołał: - Dwustu ludzi na prawo, dwustu ludzi na lewo, reszta w środek! Rozległo się dwanaście wystrzałów, a siedmiu doboszów zaczęło bębnić do natarcia. Gauvain rzucił groźny okrzyk Błękitnych: - Naprzód! Na bagnety! Efekt był niesłychany. Cała ta masa chłopska poczuła się okrążony i wyobraziła sobie, że ma na karku nową armię. Jednocześnie, słysząc werble, poruszyła się kolumna dowodzona przez Guechampa, zamykająca wylot głównej ulicy, zaczęła ze swojej strony bębnić do natarcia i rzuciła się biegiem na barykadę; chłopi ujrzeli się wzięci w dwa ognie; panika wszystko wyolbrzymia, w chwili paniki wystrzał z pistoletu brzmi jak wystrzał armatni, każdy hałas jest upiorny, szczekanie psa wydaje się lwim rykiem. Dodajmy, że chłopów ogarnia strach, tak jak strzechy ogarnia płomień, i że równie łatwo, jak płomień na strzesze zamienia się w pożar, tak przerażenie chłopów zamienia się w pogrom. Była to bezprzykładna panika. W ciągu kilku chwil hala opustoszała, chłopi rozbiegli się w popłochu, oficerowie okazali się bezradni. Imanus zabił niepotrzebnie dwóch czy trzech uciekinierów, słychać było tylko jeden okrzyk: „Ratuj się, kto może!”, i całe to wojsko, poprzez ulice miasta, jak przez dziury w sicie, rozproszyło się po polach z szybkością obłoku pędzonego huraganem. Jedni uciekali w stronę Chateauneuf, inni w stronę Plerguer, jeszcze inni ku Antrain. Markiz de Lantenac widział tę ucieczkę. Własnoręcznie zagwoździł armaty, potem wycofał się ostatni, powoli, z zimną krwią, i powiedział do siebie: - Nie ma co, chłopi źle stają. Trzeba nam Anglików. IV. Po raz drugi Zwycięstwo było całkowite. Gauvain odwrócił się do żołnierzy batalionu Czerwonej Czapki i powiedział: - Jest was dwunastu, ale warci jesteście tysiąca. W tych czasach jedno słowo wodza było krzyżem zasługi. Guechamp, wysłany przez Gauvaina za miasto, gonił uciekających i wielu wziął do niewoli. Zapalono pochodnie i zaczęto przetrząsać miasto. Wszyscy, którzy nie zdołali ujść, poddawali się. Główną ulicę oświetlono kagańcami. Była usłana trupami i rannymi. Koniec bitwy wymaga zawsze wysiłku, tu i ówdzie jakaś garść straceńców stawiała jeszcze opór, lecz zostali otoczeni i musieli złożyć broń. Gauvain dostrzegł wśród przeraźliwego zamętu ucieczki jakiegoś nieustraszonego człowieka, rodzaj zwinnego i silnego fauna, który ochraniał innych uciekających, a sam uciekać nie próbował. Chłop ten po mistrzowsku posługiwał się karabinem, strzelając z lufy i tłukąc kolbą tak, że ją złamał; teraz miał w jednej ręce pistolet, a w drugiej szablę. Nikt nie śmiał się do niego zbliżyć. Nagle Gauvain zobaczył, że nieznajomy się chwieje i opiera o filar na głównej ulicy. Był ranny. Ale nie wypuszczał z rąk szabli i pistoletu. Gauvain schował szpadę pod pachę i podszedł do niego. - Poddaj się - rzekł. Chłop spojrzał nań uważnie. Krew z zadanej rany spływała mu spod ubrania, tworząc kałużę u stóp. - Jesteś moim jeńcem - podjął Gauvain. Chłop milczał. - Jak się nazywasz? Chłop odparł: - Nazywam się Danse-?-l’Ombre. - Jesteś bohaterem - rzekł Gauvain. I wyciągnął doń rękę. Chłop odpowiedział: - Niech żyje król! Zebrawszy resztki sił, wzniósł obie ręce i wycelował pistolet wprost w serce Gauvaina, wymierzając mu jednocześnie w głowę cios szablą. Uczynił to z szybkością tygrysa, ale ktoś okazał się jeszcze szybszy. Był to jeździec, który właśnie tu przybył i stał już od kilku chwil przez nikogo nie zauważony. Człowiek ten, widząc, że Wandejczyk podnosi szablę i pistolet, rzucił się między niego i Gauvaina. Gdyby nie on, Gauvain zostałby zabity. Koń otrzymał kulę z pistoletu, jeździec cios szabli i obaj padli na ziemię. Wszystko to stało się w mgnieniu oka. Wandejczyk padł bez zmysłów na ziemię. Szabla trafiła jeźdźca w twarz; leżał na ziemi zemdlony. Koń był zabity. Gauvain zbliżył się. - Kim jest ten człowiek? Przyjrzał mu się. Krew z rany zalewała zemdlonego, pokrywając mu twarz czerwoną maską. Nie podobna było rozróżnić rysów. Widać było tylko siwe włosy. - Ten człowiek uratował mi życie - mówił dalej Gauvain. - Czy go ktoś zna? - Panie komendancie - odezwał się jakiś żołnierz - ten człowiek przybył przed chwilą do miasta. Widziałem, jak jechał. Jechał drogą od strony Pontorson. Chirurg oddziału nadbiegł ze swoim puzdrem. Ranny był ciągle nieprzytomny. Chirurg obejrzał go i rzekł: - Zwykła rana. To głupstwo. To można zaszyć. Po tygodniu będzie na nogach. Piękne cięcie szablą. Ranny miał na sobie płaszcz, trójbarwny pas, pistolety i szablę. Złożono go na noszach i rozebrano. Przyniesiono wiadro zimnej wody, chirurg obmył ranę, zaczęła się ukazywać twarz. Gauvain przyglądał mu się z wielką uwagą. - Czy ma przy sobie papiery? - spytał Gauvain. Chirurg pomacał boczną kieszeń i wyciągnął z niej portfel, który podał Gauvainowi. Tymczasem ranny, orzeźwiony chłodną wodą, zaczął przychodzić do siebie. Powieki drgały mu nieznacznie. Gauvain przeszukiwał portfel; znalazł w nim kartkę papieru złożoną we czworo, rozwinął ją i przeczytał: Komitet Ocalenia Publicznego. Obywatel Cimourdain... Wykrzyknął: - Cimourdain! Na ten okrzyk ranny otworzył oczy. Gauvain był nieprzytomny z radości. - Cimourdain, to ty! Po raz drugi ratujesz mi życie. Cimourdain patrzył na Gauvaina. Błysk niewysłowionej radości opromienił jego krwawiącą twarz. Gauvain padł przed rannym na kolana wołając: - Mój mistrz! - Twój ojciec! - rzekł Cimourdain. V. Kropla zimnej wody Nie widzieli się od wielu lat, ale serca ich nigdy się nie rozłączyły; poznali się tak, jakby rozstali się poprzedniego dnia. W miejskim ratuszu urządzono naprędce ambulans. Przeniesiono Cimourdaina na łóżko do małego pokoiku przylegającego do wielkiej sali, w której leżeli ranni. Chirurg, który zaszywał ranę, położył kres wylewowi uczuć tych dwu ludzi oświadczając, że Cimourdain musi zasnąć. Zresztą, Gauvaina przyzywało tysiące czynności - trosk obowiązków - które towarzyszą zwycięstwu. Cimourdain został sam, ale nie spał; miał podwójną gorączkę: gorączkę wywołaną raną i gorączkę wywołaną radością. Nie spał, a jednak wydawało mu się, że śni. Czy to możliwe? Spełniło się jego marzenie. Cimourdain nie wierzył w szczęśliwą kartę, a oto posiadał ją. Odnalazł Gauvaina. Opuścił dziecko, odnajdywał dorosłego człowieka; człowieka wielkiego, groźnego, nieustraszonego. Odnajdywał go zwycięzcą, i to zwycięzcą stojącym po stronie ludu. Gauvain stanowił w Wandei punkt oparcia dla rewolucji, i to on, Cimourdain, dał republice ten filar. Jego własne myśli promieniowały teraz z tej młodej twarzy, przeznaczonej być może do panteonu republikańskiego; jego uczeń, dziecko jego ducha, był już teraz bohaterem, a wkrótce stanie się sławny; Cimourdainowi zdawało się, że widzi własną duszę przemienioną w geniusza. Zobaczył na własne oczy, jak Gauvain prowadzi wojnę; był jak Chejron patrzący na walczącego Achillesa. Tajemnicze podobieństwo między kapłanem i centaurem; gdyż kapłan tylko do połowy ciała jest człowiekiem. Wszystkie niebezpieczeństwa tej przygody, połączone z bezsennością wywołaną przez ranę, napełniały Cimourdaina jakimś tajemniczym upojeniem. Młode, wspaniałe przeznaczenie wschodziło przed nim, a radość jego pogłębiała myśl, że nad tym przeznaczeniem ma pełną władzę; jeszcze jedno takie zwycięstwo jak to, które widział, a wystarczy jedno słowo Cimourdaina, by republika powierzyła Gauvainowi całą armię. Nic tak nie olśniewa jak widok własnego powodzenia. Były to czasy, gdy każdy snuł swoje wojenne marzenie; każdy chciał kreować jakiegoś generała; Danton - Westermana, Marat - Rossignola, Hebert - Ronsina, Robespierre chciał obalić ich wszystkich. „Dlaczego nie mieliby mianować Gauvaina?” - mówił sobie Cimourdain; i dumał. Miał przed sobą nieograniczone pole marzeń; przerzucał się z jednej hipotezy w drugą; wszystkie przeszkody upadały; gdy ktoś raz postawi stopę na tej drabinie, nie zatrzymuje się już, lecz wspina bez końca, wychodzi od człowieka, dochodzi do gwiazd. Wielki generał jest tylko dowódcą armii; wielki wódz przewodzi także ideom; Cimourdain widział w marzeniach Gauvaina jako wielkiego wodza. Zdawało mu się, gdyż rojenia płyną szybko, że widzi, jak Gauvain na oceanie wypędza Anglików; na Renie karzącą ręką dosięga królów Północy; w Pirenejach odpiera Hiszpanów; w Alpach daje Rzymowi znak do powstania. W Cimourdainie tkwiło dwóch ludzi: człowiek tkliwy i człowiek ponury; obaj byli zadowoleni; ponieważ ideałem jego był człowiek nieubłagany, widząc Gauvaina wspaniałym widział go jednocześnie straszliwym. Cimourdain myślał o wszystkim, co należało zniszczyć, zanim się zacznie budować, i powiedział sobie, że to nie pora na roztkliwianie się, a Gauvain „będzie na wysokości zadania” - ulubione wyrażenie tych czasów. Cimourdain wyobrażał sobie Gauvaina depcącego stopą mroki, w świetlanej zbroi z gwiezdnym odblaskiem na czole, rozpościerającego wielkie skrzydła idei sprawiedliwości, rozumu i postępu, z mieczem w dłoni; miał to być anioł, ale anioł zniszczenia. W momencie największego nasilenia tych marzeń, które zmieniły się prawie w ekstazę, usłyszał przez uchylone drzwi rozmowę w wielkiej sali opatrunkowej, przyległej do jego pokoiku; poznał głos Gauvaina; głos ten, mimo lat rozłąki, zawsze dźwięczał mu w uszach, w głosie mężczyzny można rozpoznać głos dziecka. Zaczął nasłuchiwać. Rozległ się odgłos kroków. Żołnierze mówili: - Panie komendancie, to właśnie ten człowiek strzelał do pana komendanta. Kiedy nań nie patrzano, dowlókł się do jakiejś piwnicy. Myśmy go znaleźli. Oto on. Wówczas Cimourdain usłyszał dialog pomiędzy Gauvainem i jeńcem: - Jesteś ranny? - Jestem dość zdrów, aby mnie rozstrzelano. - Połóżcie tego człowieka do łóżka. Opatrzcie go, pielęgnujcie, wyleczcie. - Chcę umrzeć. - Będziesz żył. Chciałeś mnie zabić w imieniu króla, ja cię ułaskawiam w imieniu republiki. Cień padł na czoło Cimourdaina. Było to jakby nagłe przebudzenie; wyszeptał z posępnym przygnębieniem: - Istotnie, to człowiek litościwy. VI. Pierś zabliźniona, lecz serce krwawi Cięta rana prędko się goi; ale był ktoś ciężej ranny od Cimourdaina... Była to kobieta skazana na rozstrzelanie, którą żebrak Tellmarch wydobył z wielkiej kałuży krwi na fermie Herbe-en- Pail. Michalina Flechard znajdowała się w większym jeszcze niebezpieczeństwie, niż sądził Tellmarch; odpowiednikiem rany nad piersią była rana w łopatce; podczas gdy jedna kula strzaskała jej obojczyk, druga przeszyła plecy; ponieważ jednak płuca zostały nienaruszone, mogła wyzdrowieć. Tellmarch był „filozofem”, słowo to oznacza w wiejskiej gwarze trochę lekarza, trochę chirurga, trochę czarownika. Pielęgnował ranną w swojej zwierzęcej norze, na posłaniu z wodorostów, leczył ją różnymi tajemniczymi ziołami - i dzięki niemu kobieta żyła. Obojczyk się zrósł, rany na piersi i plecach zagoiły się; po kilku tygodniach chora zaczęła przychodzić do zdrowia. Pewnego ranka mogła już wyjść z ziemianki wspierając się na Tellmarchu; usiadła w słońcu pod drzewami. Tellmarch niewiele się od niej poprzednio dowiedział, gdyż rany w piersi wymagają milczenia; w stanie jakby agonii, który poprzedzał wyzdrowienie, wypowiedziała zaledwie kilka słów. Kiedy chciała mówić, Tellmarch ją uciszał; ale trwała w uporczywym zamyśleniu i żebrak dostrzegał w jej oczach ponure krążenie bolesnych myśli. Tego ranka czuła się silniejsza, mogła niemal sama chodzić; przywrócenie komuś zdrowia jest swego rodzaju ojcostwem, więc Tellmarch spoglądając na nią czuł się szczęśliwy. Zacny starzec uśmiechnął się. Zagadał do Michaliny. - No, więc jesteśmy na nogach. Nie mamy już ran. - Tylko w sercu - odparła. I dodała: - Więc naprawdę nie wiecie, gdzie one są? - Kto taki? - spytał Tellmarch. - Moje dzieci. Owo „więc” wyrażało cały świat myśli; znaczyło: „Skoro mi nic o nich nie mówisz, skoro od tylu dni jesteś koło mnie i o nie mnie nie pytasz, skoro nakazujesz mi milczenie za każdym razem, kiedy chcę je przerwać, skoro zdajesz się obawiać, bym o nich nie mówiła, to znaczy, że nie masz mi nic o nich do powiedzenia.” Często w gorączce, w stanie bezprzytomności, w malignie przywoływała dzieci i dobrze widziała - gdyż w malignie czyni się spostrzeżenia - że starzec nie odpowiadał jej. Bo w istocie Tellmarch nie wiedział, co mówić. Nie jest łatwo rozmawiać z matką o jej zaginionych dzieciach. A zresztą cóż wiedział? Nic. Wiedział, że jakaś matka została rozstrzelana, że tę matkę znalazł na ziemi on sam, że gdy ją podniósł, była prawie trupem, że ten trup miał troje dzieci i że markiz de Lantenac po rozstrzelaniu matki zabrał dzieci. Na tym kończyły się wszystkie jego wiadomości. Co się stało z tymi dziećmi? Czy jeszcze żyły? Wiedział, gdyż dowiadywał się o to, że było tam dwóch chłopców i dziewuszka ledwie odstawiona od piersi. Nic więcej. Zadawał sobie w związku z tą nieszczęsną trójką mnóstwo pytań, ale nie umiał znaleźć odpowiedzi. Okoliczni mieszkańcy, których wypytywał, ograniczali się do kiwania głową. Lantenac był człowiekiem, o którym niechętnie rozmawiano. Nie rozmawiano chętnie o Lantenacu i nie rozmawiano chętnie z Telknarchem. Wieśniacy mają swoistą podejrzliwość. Nie lubili Tellmarcha Tellmarch-Caimand był człowiekiem niepokojącym. Dlaczego ciągle spoglądał w niebo? Co robił i o czym myślał w ciągu długich godzin, kiedy trwał w bezruchu? Niewątpliwie był dziwnym człowiekiem. W tym kraju objętym wojną, pożogą, płomieniem, gdzie wszyscy ludzie zajmowali się tylko niszczeniem i rzezią, gdzie chodziło tylko o to, kto spali dom, wyrżnie całą rodzinę, wytnie w pień posterunek, splądruje wioskę, gdzie myślano tylko o tym, jak schwytać kogoś w pułapkę, jak wciągnąć w zasadzkę i jak zabijać się wzajemnie, ten samotnik, zajęty sprawami przyrody, jakby pogrążony w ogromnym spokoju wszechrzeczy, zbierający zioła i rośliny, wpatrzony jedynie w kwiaty, ptaki i gwiazdy, był bez wątpienia niebezpieczny. Było widoczne, że nie jest przy zdrowych zmysłach; nie czatował za każdym krzakiem, do nikogo nie strzelał. Dlatego jego osoba budziła pewną obawę. - To wariat - mówili przechodnie. Tellmarch był człowiekiem bardziej niż osamotnionym, był człowiekiem unikanym. Nie zadawano mu pytań i nie udzielano odpowiedzi. Nie mógł więc zebrać tylu wiadomości, ile by pragnął. Wojna przetoczyła się dalej, walczono gdzie indziej, markiz de Lantenac znikł z horyzontu, a w tym stanie ducha, w jakim żył Tellmarch, na to, aby mógł dostrzec wojnę, musiała ona postawić na nim stopę. Po słowach „moje dzieci” Tellmarch przestał się uśmiechać, a matka zaczęła rozmyślać. Co się działo w jej duszy? Znajdowała się jakby na dnie otchłani. Nagle spojrzała na Tellmarcha i krzyknęła prawie z gniewem: - Moje dzieci! Tellmarch zwiesił głowę jak winowajca. Rozmyślał o tym markizie de Lantenac, który z pewnością jego nie wspominał i który prawdopodobnie już nawet nie pamięta o jego istnieniu. Tellmarch to rozumiał i mówił sobie: „Wielki pan jak jest w niebezpieczeństwie, to cię zna; a jak niebezpieczeństwo minie, to już cię nie zna.” Zastanawiał się. „Ale dlaczego w takim razie uratowałem tego pana?” I odpowiadał sobie: „Bo to jest człowiek.” Zamyślił się nad tym przez chwilę i znów zadał sobie pytanie: „Czy jestem tego pewien?” Po czym powtórzył swoje gorzkie słowa: „Gdybym był wiedział!” Przygnębiała go cała ta historia; bo w swoim uczynku widział rodzaj zagadki. Rozmyślał ze smutkiem. Więc dobry uczynek może być złym uczynkiem? Kto ratuje wilka, zabija owce. Kto opatruje skrzydło sępa, odpowiada za jego pazury. Czuł się naprawdę winny. Nieświadomy gniew tej matki był słuszny. Jednakże uratowanie tej matki pocieszało go po uratowaniu markiza. Ale co z dziećmi? Matka dumała także. Myśli obojga szły jednym torem i choć tego sobie nie mówili, spotykały się może w mrokach marzenia. Tymczasem oczy jej, na których dnie była noc, spoczęły znowu na Tellmarchu. - Ależ to nie może tak być! - rzekła. - Cyt! - przerwał Tellmarch i położył palec na ustach. Ona ciągnęła dalej: - To źle, żeście mnie uratowali, mam do was żal. Wolałabym umrzeć, bo jestem pewna, żebym je zobaczyła. Wiedziałabym, gdzie są. One by mnie nie widziały, ale byłabym przy nich. Jako umarła, mogłabym się na pewno nimi opiekować. Wziął ją za rękę i pomacał puls. - Uspokój się, gorączka ci wróci. Zapytała prawie ostro: - Kiedy będę mogła stąd pójść? - Pójść stąd? - Tak, chodzić. - Nigdy, jeśli nie będziesz rozsądna. Jutro - jeśli będziesz mądra. - Niby co to jest być mądrą? - Mieć ufność w Bogu. - Pan Bóg! Gdzież on zabrał moje dzieci? Była jak obłąkana. Jej głos stał się bardzo łagodny. - Zrozumcież - mówiła - nie mogę tak zostać. Wyście nie mieli dzieci, ja miałam. To jest różnica. Nie można sądzić o czymś, czego się nie zna. Wyście nie mieli przecie dzieci? - Nie - odparł Tellmarch. - A ja tylko to miałam. Czy ja mogę żyć bez moich dzieci? Niech mi kto wytłumaczy, dlaczego nie mam moich dzieci. Czuję, że się coś stało, bo nic nie rozumiem. Zabito mi męża, mnie chciano rozstrzelać, ale wszystko jedno, nic nie pojmuję. - No - rzekł Tellmarch - znowu ogarnia cię gorączka. Nie mów więcej. Spojrzała nań i zamilkła. Od tego dnia nie odzywała się więcej. Jej posłuszeństwo wobec Tellmarcha było większe, niż tego pragnął. Długie godziny spędzała w osłupieniu u stóp starego drzewa. Była pogrążona w swoich myślach i milczała. Milczenie jest jakby przytułkiem dla prostych dusz, w których zagłębiło się ostrze bólu. Zdawało się, że zrezygnowała ze zrozumienia tego, co się stało. Osiągając pewne natężenie, rozpacz staje się niezrozumiała dla zrozpaczonego, Tellmarch spoglądał na nią ze wzruszeniem. W obliczu tego cierpienia stary człowiek zaczynał myśleć jak kobieta. „Ach, tak - mówił sobie - jej wargi się nie poruszają, ale oczy mówią wszystko, widzę, że gnębi ją jedna, uporczywa myśl. Być kiedyś matką i przestać nią być! Być karmicielką i przestać nią być! Ona nie może pogodzić się z losem. Myśli o swojej malutkiej, którą tak niedawno karmiła własną piersią. Myśli o tym, myśli i myśli. Przecież to naprawdę musi być rozkoszna rzecz czuć, jak małe czerwone usteczka wysysają ci duszę z ciała i z twego życia budują sobie własne!” Tellmarch milczał więc także, rozumiejąc całą bezradność słów wobec takiego nieszczęścia. Milcząca, uporczywa myśl jest straszna, a jakże tu coś tłumaczyć matce, tą jedną myślą ogarniętej? Macierzyństwa nie można się wyzbyć; nie można z nim dyskutować. Matkę czyni wzniosłą to, że jest ona rodzajem zwierzęcia. Instynkt macierzyński jest bosko-zwierzęcy. Matka nie jest kobietą, jest samicą. Dzieci są jej małymi. Dlatego też w matce jest coś, co znajduje się poniżej i powyżej rozumowania. Matka ma instynkt. Jest w niej i kieruje nią potężna, mroczna wola natury. Ślepota rozświetlona jasnowidzeniem. Tellmarch chciał teraz zmusić nieszczęsną do mówienia; to mu się nie udawało. Kiedyś powiedział: - Niestety, jestem już stary i nie mogę chodzić. Znalazłem się prędzej u krańca sił niż u krańca drogi. Po kwadransie nogi odmawiają mi posłuszeństwa i muszę się zatrzymywać; gdyby nie to, mógłbym pójść z tobą. Może to zresztą i dobrze, że nie mogę. Byłbym dla ciebie bardziej niebezpiecznym niż pożytecznym towarzyszem; pozwalają mi tu żyć, ale dla błękitnych jestem podejrzany jako chłop, a dla chłopów jako czarownik. Czekał, co mu kobieta na to odpowie. Lecz ona nawet nie podniosła oczu. Myśl uporczywa kończy się szaleństwem lub bohaterstwem. Do jakiegoż jednak bohaterstwa może być zdolna biedna wieśniaczka? Do żadnego. Może być matką, to wszystko. Z każdym dniem zatapiała się bardziej w zadumie. Tellmarch obserwował ją. Starał się wynaleźć jej zajęcie. Przyniósł jej nici, igły i naparstek; ona zaś, ku radości biednego żebraka, zabrała się do szycia; trwała w zamyśleniu, lecz pracowała - niechybny znak powrotu do zdrowia; powoli wracały jej siły; naprawiła swoją bieliznę, ubranie, trzewiki; lecz źrenice jej pozostały szkliste. Nie przestając szyć nuciła półgłosem nieznane piosenki. Szeptała jakieś imiona, prawdopodobnie imiona dzieci, lecz nie dość wyraźnie, by Tellmarch mógł je dosłyszeć. Chwilami przerywała wsłuchując się w śpiew ptaków, jakby one mogły jej przynieść jakieś wieści. Obserwowała pogodę. Wargi jej poruszały się. Coś do siebie po cichu mówiła. Uszyła sobie worek i napełniła go kasztanami. Pewnego rana Tellmarch ujrzał, że wyrusza w drogę ze wzrokiem utkwionym gdzieś daleko w głębinach leśnych. - Dokąd idziesz? - spytał. Odparła: - Idę ich szukać. Tellmarch nie próbował jej zatrzymywać. VII. Dwa bieguny prawdy Po kilku tygodniach ciągłego zamętu wojny domowej, w okolicach Fougeres mówiono jedynie o dwóch wojownikach, z których jeden był przeciwnikiem drugiego i którzy dokonywali tego samego dzieła, prowadząc ramię przy ramieniu wielką wojnę rewolucyjną. Barbarzyński, wandejski pojedynek trwał nadal, lecz Wandejczycy musieli się cofać. Zwłaszcza w Illeet-Vilaine dzięki młodemu dowódcy, który w Dol w samą porę odpowiedział na zuchwałość sześciu tysięcy rojalistów zuchwałością tysiąca pięciuset patriotów, powstanie było, jeśli nie całkiem uśmierzone, to w każdym razie mocno przygaszone i ograniczone. Po tym zwycięstwie przyszły inne i tak zrodziła się nowa sytuacja. Sprawy zmieniły oblicze, ale nastąpiła dziwna, nieprzewidziana komplikacja. W całej tej części Wandei republika brała górę, to nie ulegało wątpliwości; ale jaka republika? W zarysowującym się triumfie wyłaniały się dwie postacie republiki: republika terroru i republika miłosierdzia, jedna chciała zwyciężać surowością, druga dobrocią. Która z nich przeważy? Te dwie postacie republiki, pojednawcza i nieubłagana, miały swoich przedstawicieli w osobach dwóch ludzi, z których każdy miał wpływ i autorytet; jeden był dowódcą wojskowym, drugi delegatem cywilnym; który z tych dwóch ludzi weźmie górę? Jeden z nich, delegat, miał za sobą groźne zaplecze; przywiózł straszny rozkaz Komuny Paryskiej do batalionów Santerre’a: „Nie ma łaski. Nie ma pardonu!” Aby wszystko podporządkować swej władzy, miał za sobą dekret Konwentu głoszący „karę śmierci dla każdego, kto by uwolnił lub ułatwił ucieczkę wziętemu do niewoli dowódcy buntowników”, dekret Komitetu Ocalenia Publicznego dający mu pełną władzę wraz z nakazem posłuszeństwa wobec niego jako delegata, podpisany przez Robespierre a, Dantona i Marata. Żołnierz miał po swojej stronie tylko jedną siłę - litość. Miał tylko ramię, które gromiło wrogów, i serce, które im przebaczało. Uważał, że ma prawo, jako zwycięzca, oszczędzać zwyciężonych. Stąd ukryty, ale głęboki konflikt między tymi dwoma ludźmi. Obaj szybowali w chmurach, ale w chmurach różnych, obaj zwalczali bunt, lecz każdy innym gromem, jeden - zwycięstwem, drugi terrorem. Całe Bocage mówiło tylko o nich; a obserwujące ich zewsząd, niespokojne spojrzenia stawały się jeszcze niespokojniejsze, dostrzegając, że ci dwaj ludzie, tak zupełnie przeciwstawni, byli jednocześnie ściśle ze sobą związani. Ci dwaj antagoniści byli przyjaciółmi. Nigdy równie wzniosła i głęboka sympatia nie łączyła dwóch serc; mąż srogi ocalił życie mężowi pobłażliwemu, na twarzy pozostała mu blizna. Ci dwaj ludzie byli uosobieniem jeden śmierci, drugi życia; jeden był pierwiastkiem grozy, drugi pierwiastkiem pokoju; i kochali się. Przedziwna zagadka. Wyobraźcie sobie litościwego Orestesa obok bezlitosnego Pyladesa. Wyobraźcie sobie Arymana, który jest bratem Ormuzda. Dodajmy, że człowiek, którego nazywano „okrutnikiem”, żywił równocześnie, jak nikt inny, uczucia braterskie; opatrywał rannych, pielęgnował chorych, całe dnie i noce spędzał w ambulansach i szpitalach, rozczulał się na widok bosonogich dzieci, nie posiadał nic swojego, wszystko rozdawał ubogim. Szedł tam, gdzie się bili. W najzaciętszych walkach maszerował na czele oddziałów, niby uzbrojony, gdyż miał u pasa dwa pistolety i szablę, a właściwie bezbronny, gdyż nigdy nie widziano, by wyciągał szablę lub sięgał po pistolet. Stawiał czoło ciosom, lecz ich nie oddawał. Mówiono, że był kiedyś księdzem. Jednym z tych ludzi był Gauvain, drugim Cimourdain. Przyjaźń łączyła tych dwóch ludzi, lecz nienawiść dzieliła te dwie zasady - jakby dusza przecięta na dwoje i rozdzielona. Istotnie, Gauvain otrzymał połowę duszy Cimourdaina, ale jej połowę łagodną. Zdawało się, że Gauvain posiadł jasny promień, Cimourdain zachował dla siebie to, co można by nazwać promieniem czarnym. Stąd ukryty rozdźwięk. Pewien poranek stał się początkiem walki. Cimourdain zapytał Gauvaina: - I cóżeśmy dotąd zdziałali? Gauvain odparł: - Wiesz równie dobrze, jak ja. Rozproszyłem bandy Lantenaca. Pozostało mu już niewielu ludzi. Zapędziłem go do lasu Fougeres. Za tydzień będzie okrążony. - A za dwa tygodnie? - Będzie wzięty do niewoli. - A potem? - Czytałeś moje obwieszczenie? - Tak. Więc cóż? - Zostanie rozstrzelany. - Znowu litość. Powinien być ścięty. - Co do mnie - rzekł Gauvain - jestem za śmiercią żołnierską. - A ja - odparował Cimourdain - jestem za śmiercią rewolucyjną. Spojrzał uważnie na Gauvaina i spytał: - Dlaczego wypuściłeś na wolność zakonnice z klasztoru Saint-Mare-le-Blanc? - Nie wojuję z kobietami - odparł Gauvain. - Te kobiety nienawidzą ludu. A w nienawiści kobieta dorówna dziesięciu mężczyznom. Dlaczego nie zgodziłeś się posłać przed trybunał rewolucyjny tego całego stada starych, sfanatyzowanych księży wziętych w Louvign? - Nie wojuję ze starcami. - Stary ksiądz jest gorszy od młodego. Groźniejszy jest bunt głoszony przez siwe głowy. Ludzie ufają zmarszczkom. Bez fałszywej litości, Gauvainie. Królobójcy niosą wyzwolenie. Pamiętaj o wieży Temple. - Wieża Temple! Kazałbym uwolnić z niej delfina. Nie wojuję z dziećmi. Spojrzenie Cimourdaina stało się surowe. - Gauvainie, wiedz, że trzeba prowadzić wojnę z kobietą, jeśli jej na imię Maria Antonina, ze starcem, jeśli się zwie Piusem VI, papieżem, i z dzieckiem, jeśli jest nim Ludwik Capet. - Nie jestem politykiem, mistrzu. - Strzeż się, abyś się nie stał człowiekiem niebezpiecznym. Dlaczego podczas natarcia na posterunek w Cosse, kiedy buntownik Jan Treton, przyparty do muru i zgubiony, rzucił się sam jeden z szablą w ręku na cały oddział, zawołałeś: „Rozstąpić się! Dać przejście!” - Bo półtora tysiąca ludzi nie rzuca się na jednego człowieka. - Dlaczego w la Cailleterie d’Astille, gdy zobaczyłeś, że żołnierze chcą dobić Wandejczyka Józefa Bezier, który był ranny i czołgał się po ziemi, zawołałeś: „Naprzód! To moja sprawa!”, i wystrzeliłeś z pistoletu w powietrze? - Bo się nie zabija powalonego. - I źle zrobiłeś. Obaj są dzisiaj hersztami band; Józef Bezier to Wąsacz, a Jan Treton to Srebrna Noga. Ratując tych ludzi przysporzyłeś republice dwóch wrogów. - Istotnie, wolałbym przysparzać jej przyjaciół niż wrogów. - Dlaczego po zwycięstwie w Landean nie kazałeś rozstrzelać trzystu chłopów, których wzięto do niewoli? - Bo skoro Bonchamp uwolnił jeńców republikańskich, chciałem, by wiedziano, że republika darowuje życie jeńcom-rojalistom. - Więc jeśli weźmiesz do niewoli Lantenaca, także darujesz mu życie? - Nie. - Dlaczego? Przecież darowałeś życie trzystu chłopom. - Chłopi są ciemni. Lantenac wie, co robi. - Ale Lantenac jest twoim krewnym. - Francja jest mi bliższą krewną. - Lantenac jest sercem. - Lantenac jest cudzoziemcem. Lantenac nie ma wieku. Lantenac wzywa Anglików. Lantenac to inwazja. Lantenac jest wrogiem ojczyzny. Pojedynek między nami może się skończyć jedynie śmiercią jego albo moją. - Gauvainie, pamiętaj o tych słowach. - Nie odwołam ich. Zapadło milczenie, obaj spojrzeli na siebie. Gauvain podjął: - Ten rok 93 będzie krwawą datą. - Strzeż się! - zawołał Cimourdain. - Istnieją straszne obowiązki. Nie oskarżaj tych, których oskarżać nie ma o co. Odkąd to choroba jest winą lekarza? Tak, brak litości jest cechą charakterystyczną tego roku-olbrzyma. Dlaczego? Gdyż jest on wielkim rokiem rewolucji. Jest uosobieniem rewolucji. Rewolucja ma jednego wroga: stary świat i nie zna dlań litości, tak jak chirurg, który ma jednego wroga: gangrenę i jest dla niej bezlitosny. Rewolucja? Tępi monarchię w osobie króla, arystokrację w osobie szlachcica, despotyzm w osobie żołnierza, zabobon w osobie księdza, barbarzyństwo w osobie sędziego, jednym słowem, wszystko to, co jest tyranią, we wszystkim tym, co jest tyranem. Operacja jest straszliwa, rewolucja dokonuje tego pewną ręką. A co do zdrowego ciała, które trzeba poświęcić, zapytaj Boerhaave’a, co o tym myśli. Czyż wycinanie raka nie pociąga za sobą utraty krwi? Czyż gaszenie pożaru nie wymaga pewnych ofiar na rzecz ognia? Te złowrogie konieczności są warunkiem powodzenia. Chirurg przypomina rzeźnika; uzdrowiciel może czynić wrażenie kata. Rewolucja oddaje się swemu przerażającemu dziełu. Amputuje, lecz uzdrawia. Co! Chcesz, aby okazała łaskę zarazkom? Chcesz, aby miała litość dla tego, co jadowite? Ona nie posłucha. Ma w ręku przeszłość i dobije ją. Zadaje głębokie cięcie cywilizacji, które uzdrowi rodzaj ludzki. Cierpisz? Z pewnością. Jak długo to potrwa? Przez czas operacji. Potem będziesz żył. Rewolucja dokonuje amputacji na ciele świata. Stąd ten krwotok, rok 93. - Chirurg jest spokojny - rzekł Gauvain - a ludzie, których widzę, są gwałtownikami. - Rewolucja - odparł Cimourdain - potrzebuje do pomocy okrutnych pracowników. Odtrąca każdą drżącą dłoń. Ufa tylko nieubłaganym. Danton jest straszny, Robespierre nieugięty, Saint- Just niezłomny, Marat bezlitosny. Zapamiętaj to sobie, Gauvainie. Te nazwiska są potrzebne. Mają dla nas wartość całych armii. Będą postrachem dla Europy. - Może także i dla przyszłości - rzekł Gauvain. Zamilkł i po chwili podjął: - Zresztą, mylisz się, mistrzu, ja nikogo nie oskarżam. Moim zdaniem, istotną cechą rewolucji jest brak odpowiedzialności. Nie ma winnych i niewinnych. Ludwik XVI to baran rzucony między lwy. Chce uciekać, chce się ratować, próbuje się bronić; gdyby mógł, to by gryzł. Ale nie każdy, kto chce, jest lwem. Ta jego chęć uchodzi za zbrodnię. Rozgniewany baran pokazuje zęby. „Zdrajca!” - mówią lwy. I zjadają go. A potem zaczynają walczyć między sobą. - Baran jest zwierzęciem. - A czymże są lwy? Ta odpowiedź kazała Cimourdainowi zastanowić się. Uniósł głowę i rzekł: - Te lwy to sumienia. Te lwy to idee. Te lwy to zasady. - Sieją terror. - Nadejdzie dzień, gdy rewolucja usprawiedliwi terror. - Strzeż się, by terror nie splamił rewolucji. I Gauvain ciągnął dalej: - Wolność, Równość, Braterstwo - oto dogmaty pokoju i harmonii. Po cóż nadawać im postać przerażającą? Czegóż chcemy? Chcemy zdobyć ludzi dla wszechświatowej republiki. Więc nie siejmy wśród nich lęku. Po co ten postrach? Straszaki nie przyciągają narodów, tak jak nie przyciągają ptaków. Nie trzeba czynić zła po to, by czynić dobrze. Nie obala się tronu, żeby postawić na jego miejscu szafot. Śmierć królom, a życie narodom. Zrzucajmy korony, oszczędzajmy głowy. Rewolucja to zgoda, a nie zgroza. Nielitościwi ludzie źle służą dobrym ideom. Amnestia jest dla mnie najpiękniejszym słowem ludzkiego języka. Nie chcę rozlewu krwi, jeśli sam się przy tym nie narażam. Zresztą, umiem tylko walczyć, jestem tylko żołnierzem. Ale jeśli nie można przebaczać, to nie ma po co zwyciężać. W czasie bitwy bądźmy wrogami naszych wrogów, ale po zwycięstwie bądźmy ich braćmi. - Strzeż się! - powtórzył Cimourdain po raz trzeci. - Jesteś dla mnie więcej niż synem, Gauvainie, strzeż się! I dodał w zamyśleniu: - W takich czasach, jak nasze, litość może być jedną z postaci zdrady. Słuchając rozmowy tych dwóch ludzi, można byłoby sądzić, że słyszy się dialog miecza z toporem. VIII. Doloroso Tymczasem matka szukała swoich dzieci. Szła przed siebie. Jak żyła? Nie sposób powiedzieć. Sama nie wiedziała. Szła dniami i nocami, żebrała, jadła trawę, spała na ziemi pod gołym niebem, w zaroślach, czy świeciły gwiazdy, czy siekł deszcz z wiatrem. Błąkała się od wioski do wioski, od folwarku do folwarku, rozpytywała. Podchodziła pod progi domostw. Jej suknia była w łachmanach. Czasem ją goszczono, czasem przepędzano. Gdy nie mogła wejść do domu, szła do lasu. Nie znała okolicy, nie znała nic poza Siscoignard i parafią Aze, nie miała wyznaczonej drogi, wracała na to samo miejsce, na szlak, który już przebyła, niepotrzebnie nakładając drogi. Szła czasem szosą, czasem śladem kolein wyżłobionych przez jakiś wózek, czasem po ścieżkach wydeptanych w gąszczu. Tak żyjąc zniszczyła do reszty swój nędzny przyodziewek. Z początku szła w trzewikach, potem boso, potem z okrwawionymi stopami. Szła wśród wojny, pod kulami, nic nie słysząc, nic nie widząc, niczego nie unikając; szukała swych dzieci. Ponieważ wszędzie gorzał bunt, nie było już żandarmów, nie było burmistrzów, nie było władz. Napotykała jedynie przechodniów. Zwracała się do nich z pytaniem: - Nie widzieliście gdzie trojga małych dzieci? Przechodnie unosili głowy. - Dwóch chłopców i dziewczynki - mówiła. I ciągnęła dalej: - Jan-Rene, Gruby Alain, Żorżetka. Nie widzieliście ich? Dodawała: - Najstarszy ma cztery i pół roku, najmłodsza dwadzieścia miesięcy. A po chwili: - Nie wiecie, gdzie są? Zabrano mi je. Przechodnie patrzyli na nią, to wszystko. Widząc, że nikt jej nie rozumie, mówiła: - Bo to są moje dzieci. Dlatego pytam. Ludzie ruszali w swoją stronę. Wtedy ona zatrzymywała się i milkła, rozdzierając sobie piersi paznokciami. Pewnego dnia jednak jakiś chłop wysłuchał jej. Zaczął się zastanawiać. - Czekajcie - rzekł. - Troje dzieci? - Tak. - Dwóch chłopców? - I dziewczynka. - To ich szukacie? - Tak. - Słyszałem o jednym panu, który wziął troje małych dzieci i wozi ze sobą. - Gdzie jest ten człowiek? - zawołała. - Gdzie one są? Chłop odparł: - Idźcie do la Tourgue. - A znajdę tam dzieci? - Może. - Jak mówicie?... - La Tourgue. - Co to takiego la Tourgue? - To takie miejsce. - Czy to wioska? Zamek? Folwark? - Nigdy tam nie byłem. - A to daleko? - W każdym razie nie blisko. - W jakiej stronie? - W stronie Fougeres. - Którędy się tam idzie? - Jesteście w Vantortes - rzekł chłop. - Zostawicie Ernee na lewo, a Coxelles na prawo, przejdziecie przez Lorchamp i przez Leroux. Chłop wskazał ręką na zachód. - Idźcie ciągle prosto przed siebie w tę stronę, gdzie słońce zachodzi. Nim chłop opuścił rękę, kobieta ruszyła w drogę. Wieśniak zawołał za nią: - Ale uważajcie! Tam się biją. Nie odwróciła się nawet, żeby mu odpowiedzieć, i szła dalej przed siebie. IX. Bastylia prowincji La Tourgue Na podróżnego, który przód czterdziestu laty zapuszczał się w las Fougeres od strony Laignelet, a wychodził z niego od strony Parigne, czyhało na skraju tych głębokich ostępów złowieszcze spotkanie. Gdy wynurzał się z gąszczu, wyrastała przed nim nagle la Tourgue. Nie la Tourgue żywa, ale la Tourgue martwa. La Tourgue spękana, podziurawiona, poszczerbiona, zburzona. Między ruiną a budowlą jest ta sama różnica co między upiorem a człowiekiem. Trudno o bardziej posępną zjawę niż la Tourgue. Przed oczyma wznosiła się wysoka okrągła wieża, osamotniona w lesie jak złoczyńca. Wieża ta, stercząca prosto na pionowej skale, miała wygląd niemal rzymski, tak była regularna i solidna; jej ciężka bryła nasuwała myśl o potędze, a jednocześnie o upadku. Była nawet po trosze rzymska, bo była romańska. Budowa jej rozpoczęta w dziewiątym wieku została zakończona w dwunastym po trzeciej wyprawie krzyżowej. Imposty nad otworami pozwalały określić jej wiek. Człowiek się zbliżał, wdrapywał na urwisko, dostrzegał wyłom, zbierał się na odwagę, żeby wejść, wchodził do środka - zastawał pustkę. Coś jakby kamienna trąbka postawiona na ziemi. Żadnej przegrody od góry do dołu; ani dachu, ani sufitu, ani podłogi, natomiast zwaliska sklepień i kominów, strzelnice do falkonetów rozmieszczone na różnych wysokościach, gzymsy z granitowych piętnarów i kilka poprzecznych belek zaznaczających piętra; belki oblepione były gnojem nocnych ptaków; potężna ściana o grubości piętnastu stóp u dołu i dwunastu u góry, tu i ówdzie wydrążenia i dziury - dawne drzwi, przez które można było dostrzec schody w mrocznym wnętrzu murów. Wędrowiec, który się tu zapuścił wieczorem, słyszał krzyki puszczyków, lelków i sówek, pod stopami miał ciernie, kamienie i padalce, a uniósłszy głowę, poprzez ciemny, okrągły otwór, którym kończyła się wieża i który wydawał się wylotem olbrzymiej studni, widział gwiazdy. W okolicznych wsiach zachowało się podanie, że na wyższych piętrach wieży znajdowały się tajemne drzwi, zrobione, podobnie jak wejścia do grobowców królów judejskich, z wielkiego głazu obracającego się na osi, drzwi, które się otwierały, potem zamykały, znikając w murze bez śladu; była to moda architektoniczna przywieziona wraz z ostrołukiem z wojen krzyżowych. Kiedy te drzwi pozostawały zamknięte, nie sposób było je odnaleźć, tak doskonale zlewały się z innymi kamieniami w murze. Jeszcze dziś można zobaczyć takie przejścia w tajemniczych miastach Anty-Libanu, które nie uległy trzęsieniu ziemi, tak jak dwanaście innych miast za czasów Tyberiusza. Wyłom Wyłom, przez który wchodziło się do ruin, został zrobiony przez minę. Znawca biegły w zasadach Errarda, Sardiego i Pagana musiałby przyznać, że mina ta była należycie założona. Komora wybuchowa miała odpowiednie wymiary w stosunku do potężnych murów baszty, które należało rozpruć. Musiała pomieścić co najmniej dwa cetnary prochu. Prowadził do niej kręty kanał, a taki kanał lepszy jest niż prosty; wyłom zrobiony przez minę ukazywał we wnętrzu kamienia miejsce po kiszce z prochem, o wymaganej średnicy kurzego jaja. Eksplozja zadała ścianie głęboką ranę, przez którą oblegający mogli byli wtargnąć. Baszta bywała niewątpliwie w różnych wiekach regularnie oblegana; była podziurawiona kulami, których ślady nie pochodziły z tej samej epoki; każdy pocisk pozostawia na murze obronnym swoiste piętno, a na tej baszcie widniały wszelkiego rodzaju szramy, począwszy od śladów kamiennych kul z czternastego wieku, a kończąc na kulach żelaznych z wieku osiemnastego. Wyłom prowadził tam, gdzie dawniej musiał być parter. Naprzeciw wyłomu, w ścianie wieży, widniał wylot wykutych w skale lochów, ciągnących się dalej, poprzez fundamenty, aż pod parterową salę. Podziemia te, w trzech czwartych zawalone, zostały w 1835 roku oczyszczone z gruzu staraniem pana Augusta Le Prevost, antykwariusza z Bernay. Loch Podziemia te były więzieniem. Każda wieża posiadała podobne. Jak wiele lochów więziennych z tej epoki, podziemie miało dwa piętra. Pierwsze piętro, dokąd wchodziło się z parterowej sali, leżało na równym z nią poziomie i stanowiło dość obszerną, sklepioną izbę. Dwie równoległe, pionowe bruzdy biegły z jednej ściany na drugą poprzez sklepienie, gdzie wyżłobiły szczególnie silne ślady i wyglądały jak dwie koleiny. Bo też były to koleiny. Dwa koła wyżłobiły dwie bruzdy. Ongiś, w feudalnych czasach, w tej właśnie izbie odbywało się rozrywanie ludzi w sposób mniej hałaśliwy niż rozrywanie czterema końmi. Znajdowały się tam dwa koła, tak szerokie i wielkie, że dotykały ścian i sklepienia. Do każdego z kół przywiązywano jedną rękę i jedną nogę delikwenta, potem obracano je w przeciwnych kierunkach, rozdzierając człowieka. To szło ciężko, stąd koleiny wyżłobione w kamieniu, o który ocierały się koła. Jeszcze dziś można zobaczyć taką izbę w Vianden. Pod tą izbą znajdowała się druga. To był właściwy loch. Wchodziło się tam nie przez drzwi, ale przez dziurę. Nagi delikwent zostawał spuszczony do dolnej izby na sznurze, przewiązanym pod pachami, przez okienko umieszczone w posadzce izby górnej. Jeśli upierał się przy życiu, zrzucano mu tamtędy jedzenie. Jeszcze dziś można zobaczyć taki otwór w Bouillon. Przez tę dziurę wpadał wiatr. Dolna izba, wykuta pod parterową salą, przypominała raczej studnię niż pokój. Stykała się z wodą i napełniał ją lodowaty powiew. Powiew ten, który uśmiercał więźnia na dole, pozwalał żyć więźniowi na górze. Dzięki niemu można było w tym lochu oddychać. Więzień z góry, poruszający się po omacku pod sklepieniem, tylko przez tę dziurę mógł zaczerpnąć powietrza. Zresztą, ten, kto tam wszedł lub wpadł, nigdy już stamtąd nie wychodził. Więzień musiał poruszać się ostrożnie w ciemnościach. Jeden fałszywy krok mógł mieszkańca górnej izby zamienić w mieszkańca dolnej. To była jego sprawa. Jeśli chciał żyć, otwór był dlań niebezpieczny; jeśli życie mu zbrzydło, otwór był ucieczką. Wyższe piętro było ciemnicą, niższe grobem. Układ przypominający ówczesne społeczeństwo. Taki właśnie loch nasi przodkowie nazywali „jamą”. Ponieważ rzecz wyszła z użycia, nazwa straciła znaczenie. Dzięki rewolucji przyjmujemy takie słowa obojętnie. Na zewnątrz wieży, ponad wyłomem stanowiącym przed czterdziestu laty jedyne wejście, widniała szersza od innych strzelnica, z której zwisała oderwana i powyginana żelazna krata. Zameczek na moście Po przeciwnej stronie niż wyłom, stykał się z wieżą kamienny most o trzech arkadach, mało uszkodzonych. Most dźwigał ongiś budowlę, z której pozostało nieco szczątków. Widać było ślady pożaru, który pozostawił tylko sczerniałą, przeświecającą konstrukcję, sterczącą obok wieży jak szkielet u boku upiora. Ruiny te są dzisiaj całkowicie zrównane z ziemią i nie ma po nich śladu. Wystarczy jeden dzień i jeden wieśniak, aby zniszczyć dzieło wielu wieków i wielu królów. „La Tourgue” to w chłopskiej gwarze skrót od la Tour-Gauvain, podobnie jak „la Jupelle” oznacza la Jupelliere i jak „Pinson-le-Tors” - nazwisko garbatego przywódcy bandy - oznacza Pinson-le-Tortu. La Tourgue, która przed czterdziestu laty była ruiną, a dziś jest cieniem, w 1793 roku była fortecą. Starodawna baszta Gauvainów strzegła od zachodu wejścia do boru Fougeres, który obecnie jest zaledwie laskiem. Wzniesiono tę twierdzę na jednym z ogromnych łupkowych bloków, których pełno jest pomiędzy Mayenne i Dinan, bloków rozrzuconych wśród gąszczy i wrzosowisk, jak gdyby jacyś tytani ciskali je sobie na głowy. Cała baszta była fortecą; stała na skale, a u stóp skały przepływał jeden z tych strumieni, które w styczniu zamieniają się w rwące potoki, a w czerwcu wysychają. Tak dalece uproszczona, warownia ta była w średniowieczu prawie nie do zdobycia. Most ją osłabił. Średniowieczni Gauvainowie wybudowali basztę bez mostu. Prowadziła do niej chwiejną kładka, którą można było zerwać jednym ciosem siekiery. Dopóki Gauvainowie byli wicehrabiami, baszta im wystarczała; lecz skoro zostali markizami, opuszczając jaskinię dla dworu królewskiego, przerzucili trzy arkady przez potok; stali się dostępni zarówno dla równiny, jak i dla króla. Wielkim panom z siedemnastego wieku i damom z osiemnastego nie zależało na reputacji niezdobytych. Naśladownictwo Wersalu zastąpiło tradycję przodków. Naprzeciw wieży, od strony zachodniej, wznosiło się dość wysokie płaskowzgórze, które dalej opadało ku równinom. Owo płaskowzgórze dotykało niemal baszty, a dzielił je od niej tylko bardzo głęboki wąwóz, którym płynął strumień, będący dopływem Couesnon. Most łączący wzgórze z warownią opierał się na wysokich filarach; na tych filarach wzniesiono budowlę w stylu Mansarda, bardziej nadającą się na mieszkanie niż baszta. Obyczaje były jednak jeszcze bardzo surowe; panowie dawnym zwyczajem mieszkali w komnatkach wieży przypominających więzienne cele. W budowli na moście, która stanowiła rodzaj zameczku, przeprowadzono długi korytarz; służył on za przedsionek, a został nazwany kordegardą; ponad kordegardą, która była jakby półpiętrzem, urządzono bibliotekę, a ponad biblioteką spichlerz. Podłużne okna o szybkach z czeskiego szkła, pilastry między oknami, rzeźbione w murze medaliony; trzy piętra; na dole halabardy i muszkiety; w środkowej kondygnacji książki; na górze wory owsa; wszystko to było trochę barbarzyńskie i bardzo wielkopańskie. Obok baszta o surowym zarysie. Górowała ona całym swym posępnym ogromem nad tą wersalską architekturą. Ze wzgórza można było razić most ogniem artyleryjskim. Obie budowle, jedna z gruba ciosana, druga wygładzona, bardziej się odpychały, niż sprzęgały. Oba style nie były ze sobą w zgodzie; chociaż mogłoby się zdawać, że dwa półkola powinny być identyczne; nic się bardziej nie różni od romańskiego łuku niż klasyczna archiwolta. Baszta godna puszczy to dziwne sąsiedztwo dla mostu godnego Wersalu. Wyobraźcie sobie Alaina Kędzierzawobrodego pod rękę z Ludwikiem XIV. Całość budziła przerażenie. Połączenie tych dwóch majestatów wionęło jakimś okrucieństwem. Z punktu widzenia wojskowego, most - trzeba to znowu podkreślić - wydawał właściwie basztę na łup nieprzyjaciela. Upiększał ją, ale czynił bezbronną; zyskując ozdobę, straciła na sile. Most stawiał ją na jednym poziomie z płaskowzgórzem. Pozostając nadal niezdobyta od strony lasu, była zagrożona od strony równiny. Ongiś baszta panowała nad wzgórzem, dziś wzgórze zapanowało nad basztą. Nieprzyjaciel, który by tam stanął, zostałby rychło panem mostu. Biblioteka i spichlerz były pomocą dla oblegającego, nie dla warowni. Biblioteka i spichrz mają to podobieństwo, że zarówno książki jak i słoma są materiałem palnym. Dla oblegającego, który roznieca pożar, spalenie Homera czy wiązki siana jest równoznaczne, byleby się paliło. Francuzi dowiedli tego Niemcom paląc bibliotekę w Heidelbergu, a Niemcy dowiedli tego Francuzom paląc bibliotekę w Strassbugru. A więc dobudowanie mostu do wieży la Tourgue było błędem strategicznym; lecz w siedemnastym wieku, za czasów Colberta i Louvois, książęta Gauvain, podobnie zresztą jak książęta de Rohan czy de la Tremoille, uważali, że już teraz nikt ich nie będzie oblegał. Jednakże budowniczowie mostu zachowali pewne ostrożności. Po pierwsze, przewidzieli możliwość pożaru; pod trzema oknami zwróconymi w stronę biegu strumienia przyczepiono, poprzecznie, na klamrach widocznych jeszcze przed pół wiekiem, solidną drabinę ratunkową, której długość równała się wysokości dwóch dolnych pięter mostu, co odpowiadało wysokości przeszło trzech pięter zwykłych; po drugie, przewidzieli szturm; odgrodzili basztę od mostu ciężką i niską bramą żelazną; brama była łukowato sklepiona, zamykana wielkim kluczem znajdującym się w skrytce, o której wiedział tylko pan zamku; skoro brama została raz zamknięta, mogła stawić skuteczny opór taranom, a niemal drwić z kul armatnich. Aby znaleźć się pod bramą, trzeba było przebyć most, a chcąc dostać się do wieży, przebyć bramę. Innego wejścia nie było. Brama żelazna Drugie piętro zameczku na moście, wyjątkowo wysokie z powodu mostowych filarów, odpowiadało drugiemu piętru wieży; dla bezpieczeństwa na tej właśnie wysokości umieszczono ową bramę żelazną. Od strony mostu brama wychodziła na bibliotekę, od strony wieży - na wielką sklepioną komnatę z filarem pośrodku. Komnata owa, jak już mówiliśmy, stanowiła drugie piętro baszty. Była okrągła, tak samo jak wieża; światło wpadało do niej przez podłużne strzelnice. Surowe mury były nagie, nic nie osłaniało kamieni ułożonych zresztą bardzo symetrycznie. Do komnaty prowadziły kręte schody, wykute w murze, co jest rzeczą zupełnie prostą do zrobienia, gdy mur liczy piętnaście stóp grubości. W średniowieczu zdobywało się miasta ulica po ulicy, ulicę - dom po domu, dom zaś - izba po izbie. Fortecę trzeba było oblegać piętro po piętrze. Pod tym względem la Tourgue została bardzo umiejętnie przysposobiona: była nader oporna i trudna do zdobycia. Z piętra na piętro prowadziły kręte, niewygodne schodki, drzwi umieszczone ukośnie były niższe od człowieka, tak że chcąc przejść należało się schylić, a schylenie głowy oznaczało jej utratę, gdyż przy każdych drzwiach oblegany czatował na oblegającego. Pod okrągłą komnatą z filarem znajdowały się dwie podobne komnaty, które stanowiły pierwsze piętro i parter, a powyżej trzy inne. Nad tymi sześciu wznoszącymi się pionowo komnatami basztę zamykało kamienne, płaskie wieko; można się było tam dostać przez wąską wieżyczkę. Mur gruby na piętnaście stóp, który należało przebić, aby umieścić w połowie jego grubości żelazne wrota, otaczał je długim sklepieniem; w ten sposób, gdy brama była zamknięta, prowadził do niej, zarówno od strony wieży, jak od stromy mostu, rodzaj przedsionka głębokiego na sześć czy siedem stóp; gdy była otwarta, oba przedsionki łączyły się w jeden sklepiony korytarz wejściowy. W przedsionku od strony mostu znajdowały się w murze małe drzwiczki od krętych schodków prowadzących do korytarza na pierwszym piętrze, pod bibliotekę; stanowiło to dodatkową trudność dla oblegających. Zameczek na moście kończył się od strony wzgórza prostopadłą ścianą, a w tym samym miejscu urywał się także most. Ze wzgórzem łączył go most zwodzony przylegający do niskich drzwi; ów most zwodzony z powodu wysokości wzgórza mógł być opuszczany tylko pochyło i prowadził do długiego korytarza zwanego kordegardą. Jeśli napastnik opanował ten korytarz i z kolei chciał dostać się do żelaznej bramy, musiał zdobywać szturmem kręte schody prowadzące na drugie piętro. Biblioteka Biblioteka była podłużną salą o szerokości i długości tej samej co most i o jednym tylko wejściu przez żelazną bramę. Ukryte drzwi z zatrzaskiem, obite zielonym suknem, które wystarczyło tylko popchnąć, maskowały od wewnątrz sklepiony korytarzyk prowadzący do wieży. Ściany biblioteki były od góry do dołu, od sufitu do podłogi zastawione oszklonymi szafami, wykwintnej roboty stolarskiej siedemnastego wieku. Bibliotekę oświetlało sześć dużych okien rozmieszczonych nad arkadami, po trzy z każdej strony. Z zewnątrz, ze szczytu wzgórza, widać było przez te okna wnętrze sali. Pomiędzy oknami stało na postumentach z rzeźbionego dębu sześć marmurowych popiersi: Hermolaus z Bizancjum, Ateneusz, gramatyk z Naucratis, Suidas, Casaubon, Clovis, król Francji, i jego kanclerz Anachalus, który zresztą w tej samej mierze był kanclerzem, co Clovis królem. Znajdowały się w tej bibliotece rozmaite książki. Jedna z nich stała się słynna. Był to stary tom z rycinami, formatu in quarto; tytuł wypisany wielkimi literami brzmiał: Święty Bartłomiej, a podtytuł: „Ewangelia według św. Bartłomieja, poprzedzona dysertacją chrześcijańskiego filozofa Pantoenusa o tym, czy ta ewangelia winna być uważana za apokryf i czy św. Bartłomiej jest tą samą osobą co Natanael.” Księga ta, uważana za unikat, leżała na pulpicie pośrodku biblioteki. W ubiegłym wieku przychodzono ją oglądać jako osobliwość. Spichlerz Spichlerz, który podobnie jak biblioteka miał podłużny kształt mostu, był po prostu strychem utworzonym przez drewnianą konstrukcję dachu. Wielka hala zawalona słomą i sianem, oświetlona przez sześć mansardowych okienek. Żadnych ozdób poza figurą św. Barnaby, wyrzeźbioną na drzwiach, z podpisem: „Barnabus sanctus falcem jubet ire per herbam.” Wysoka i obszerna baszta o sześciu piętrach, przebita tu i ówdzie nielicznymi strzelnicami, której jedyne wejście i wyjście stanowiła żelazna brama prowadząca do zameczku na moście, zamkniętego mostem zwodzonym; na zapleczu baszty - las; na wprost baszty wzgórze porośnięte wrzosem, wyższe od strony mostu, niższe od strony wieży; pod mostem, pomiędzy basztą i wzgórzem, głęboki, wąski, zarośnięty krzakami parów, który w zimie zamieniał się w potok, na wiosnę w strumień, latem zaś w kamienistą rozpadlinę - oto wieża Gauvainów, zwana la Tourgue. Zakładnicy Minął lipiec, nadszedł sierpień, nad Francją dął heroiczny i okrutny wiatr, dwa widma przesunęły się na horyzoncie: Marat z nożem w boku i Karolina Corday z uciętą głową; wszystko urastało do straszliwych rozmiarów. Jeśli chodzi o Wandeę pokonaną w zakresie wielkiej strategii, to ona broniła się małą, która, jak już wiadomo, była groźniejsza; wojna stała się teraz olbrzymią, rozproszoną po lasach bitwą: zaczynały się klęski wielkiej armii, zwanej katolicką i królewską; armia z Moguncji została na mocy dekretu wysłana do Wandei; osiem tysięcy Wandejczyków poniosło śmierć pod Ancenis; Wandejczycy byli odepchnięci spod Nantes, wyparci z Montaigu, wyrzuceni z Thouars, wypędzeni z Noirmoutier, wygonieni z Cholet, Mortagne i Saumur; ewakuowali Parthenay i porzucili Clisson; zamknęli z Chatillon, stracili chorągiew pod Saint-Hilaire; zostali pobici pod Pornic, Sables, Fontenay, Doue, Chateau-d Eau, Ponts-de-Ce; ponieśli porażkę pod Lucon, cofnęli się spod Chateigneraie, poszli w rozsypkę pod Roche-sur Yon; ale równocześnie z jednej strony zagrażali la Rochelle, a z drugiej strony na wodach Guernesey angielska flotylla pod dowództwem generała Craiga, wioząc oprócz najlepszych oficerów marynarki francuskiej liczne pułki angielskie, czekała tylko na znak markiza de Lantenac, aby wylądować. Wysadzenie tych ludzi na ląd mogło oddać na powrót zwycięstwo w ręce monanchistycznych buntowników. Pitt był zresztą winny zdrady stanu; jednym z elementów polityki jest zdrada, podobnie jak jednym z akcesoriów pełnego rynsztunku jest sztylet. Pitt sztyletował nasz kraj, a zdradzał własny; hańbić swoją ojczyznę - to znaczy ją zdradzać; Anglia pod jego przywództwem i za jego przyczyną prowadziła wojnę wiarołomną. Szpiegowała, przemycała, kłamała. Kłusownictwo i przemyt - gotowa do każdej podłości potrafiła w swej nienawiści zniżyć się nawet do drobiazgowości. Skupowała na spekulację łój, który kosztował po pięć franków za funt; w Lilie przejęto u pewnego Anglika list Prigemta, który był agentem Pitta w Wandei; list brzmiał, jak następuje: Proszę nie żałować pieniędzy. Mamy nadzieję, że zabójstwa będą dokonywane ostrożnie. Najodpowiedniejszymi do tego celu ludźmi są przebrani księża i kobiety. Poślijcie sześćdziesiąt tysięcy liwrów do Rouen i pięćdziesiąt tysięcy do Caen. List ten został odczytany przez Barere a na zebraniu Konwentu 1 sierpnia. Odpowiedzią na tę perfidię było barbarzyństwo Parriena, a później okrucieństwo Carriera. Republikanie z Metzu i republikanie z Południa domagali się, żeby wyruszyć na buntowników. Wydano dekret nakazujący sformowanie dwudziestu, czterech kompanii pionierów dla podpalenia żywopłotów i zagród w Bocage. Niebywałe przesilenie. Wojna wygasała w jednym miejscu, aby rozgorzeć w drugim. „Nie ma łaski! Nie brać jeńców!” - oto okrzyk obu stron. Historia pełna była straszliwego mroku. W owym miesiącu sierpniu la Tourgue była oblężona. Pewnego wieczoru, gdy gwiazdy ukazały się na niebie, wśród spokoju letniego dusznego zmierzchu, kiedy to w lesie nie poruszy się żaden liść, a żadne źdźbło trawy nie drgnie na równinie, ciszę zapadającej nocy przerwał głos rogu. Róg odezwał się ze szczytu wieży. Na głos rogu odpowiedział z dołu głos trąbki. Na szczycie wieży stał zbrojny człowiek; na dole w mroku rozciągał się obóz. Jakieś czarne sylwetki, ledwie dostrzegalne w ciemnościach, mrowiły się wokół Wieży Gauvainów. To mrowisko było obozem. Tu i ówdzie, w lesie pod gałęziami drzew i wśród wrzosowisk na wzgórzu, zaczynały płonąć ogniska tworząc wśród otaczające nocy świetlne punkciki, jak gdyby ziemia pragnęła na wzór nieba rozbłysnąć gwiazdami. Ponure są te gwiazdy wojny! Od strony wzgórza obóz rozciągał się aż na równinę, a od strony lasu pogrążał się w zaroślach. La Tourgue była okrążona. Rozległość obozu oblegających dowodziła ich liczebności. Obóz ciasno otaczał twierdzę, od strony wieży podchodził aż pod samą skałę, od strony mostu aż po wąwóz. Po raz drugi odezwał się róg i po raz drugi zabrzmiał głos trąbki. Róg zadawał pytanie, trąbka odpowiadała. Głos rogu oznaczał, że wieża pyta obóz: „Czy można z wami rozmawiać?” A głos trąbki był odpowiedzią obozu: „Tak.” Ponieważ w owych czasach Konwent nie uznał Wandejczyków za wojsko, a dekret zabraniał wymiany parlamentariuszy ze „zbójami”, szukano rozmaitych środków, aby zastąpić normalny sposób komunikowania się, dozwolony przez prawo narodów w zwykłej wojnie, a zakazany w wojnie domowej. Stąd, w pewnych wypadkach, owo porozumienie między chłopskim rogiem a trąbką wojskową. Pierwszy zew był tylko wstępem, drugi pytaniem: „Czy chcecie słuchać?” Jeśli w odpowiedzi na ten drugi zew trąbka milczała, to była odmowa; jeśli odezwała się - przyzwolenie. To oznaczało: „zawieszenie broni na parę minut”. Skoro trąbka odpowiedziała na powtórny zew, człowiek znajdujący się na szczycie wieży odezwał się: - Ludzie, posłuchajcie. Jestem Gouge le-Bruant, zwany Pogromcą Błękitnych, bo wielu waszych wysłałem na tamten świat, zwany także Imanusem, bo zabiję ich jeszcze więcej niż dotąd; podczas ataku na Granville obcięto mi szablą palec, który trzymałem na lufie strzelby; wyście zgilotynowali w Laval mego ojca i matkę, a także siostrę Jacqueline, która miała osiemnaście lat. Oto kim jestem. Mówię do was w imieniu jego wysokości pana markiza Gauvain de Lantenac, wicehrabiego de Fontenay, który jest księciem bretońskim, panem na siedmiu lasach, moim panem. Wiedzcie o tym, że jego wysokość pan markiz, nim zamknął się w tej wieży, gdzie go oblegacie, rozdzielił wojnę między sześciu dowódców, swoich namiestników: Deliere’owi oddał połać kraju między drogą do Brest a drogą do Ernee; Tretonowi połać kraju między Roe i Laval; Jacquetowi, zwanemu Taillefer, granicę Haut-Maine; Gaulierowi, zwanemu Wielkim Piotrem, Chateau Gontier; Lecomte’owi Craon; Fougeres oddał panu Dubois-Guy; a całą Mayenne panu de Rochambeau; a więc zdobycie tej twierdzy to dla was nie koniec, bo nawet gdyby zginął jego wysokość pan markiz, Wandea, która służy Bogu i królowi, nie zginie. Wiedzcie, że mówię wam to, żeby was ostrzec. Jego wysokość stoi tutaj koło mnie. To jego słowa ogłaszam moimi ustami. Uciszcie się ludzie, którzy nas oblegacie. Oto co powinniście wiedzieć. Pamiętajcie, że wojna, którą nam wytoczyliście, nie jest wojną sprawiedliwą. My mieszkamy we własnym kraju, walczymy uczciwie, żyjemy prości i nieskalani, poddani woli bożej, jak trawa kroplom rosy. To republika na nas napadła; zakłóciła nam spokój w naszych wioskach, spaliła nam domy i zbiory, zburzyła zagrody, nasze żony i dzieci musiały boso uchodzić w las, choć nie zamilkł jeszcze śpiew zimowej piegży. Wy, którzy tu stoicie i słuchacie moich słów, to wyście nas ścigali po lasach i osaczyli w tej wieży; wyście pozabijali i rozpędzili tych, którzy poszli za nami; wy macie armaty; wyście przyłączyli do swojej kolumny garnizony i posterunki z Mortain, Barenton, Teilleul, Landivy, Evran, Tinteniac i Vitre; dzięki temu jest was cztery i pół tysiąca żołnierzy i nas atakujecie; a nas jest dziewiętnastu ludzi i bronimy się. Mamy żywność i amunicję. Udało wam się zrobić minę i wysadzić w powietrze kawałek naszej skały, kawałek naszego muru. W ten sposób powstała dziura u stóp wieży, a ta dziura jest wyłomem, przez który możecie się wedrzeć, choć sklepienie nad nim jest całe, a baszta stoi i trzyma się mocno. Teraz gotujecie się do szturmu. A my, przede wszystkim jego wysokość pan markiz, który jest księciem Bretanii i świeckim przeorem opactwa Panny Marii z Lantenac, gdzie królowa Joanna ufundowała codzienną mszę, a także inni obrońcy wieży jak jego wielebność ksiądz Turmeau, zwany na wojnie Grand- Francoeur, mój kolega Guinoiseau, dowódca Zielonego Obozu, mój kompan Zimowy Śpiewak, dowódca Obozu Owsa, mój kompan la Musette, dowódca Obozu Mrówek i ja, chłop, urodzony w miasteczku Daon, gdzie przepływa strumień Moriandre, my wszyscy mamy wam coś do powiedzenia. Ludzie zgromadzeni na dole, słuchajcie. Mamy w naszych rękach trzech jeńców, to znaczy troje dzieci. Te dzieci zostały adoptowane przez jeden z waszych batalionów i należą do was. Gotowi jesteśmy oddać je wam. Pod jednym warunkiem. Że będziemy mogli wolno stąd wyjść. Jeśli się nie zgodzicie, to posłuchajcie, co będzie: możecie szturmować tylko z dwóch stron - albo przez wyłom od strony lasu, albo przez most od strony wzgórza. Budynek na moście ma trzy piętra; na dole, ja Imanus, który do was mówię, kazałem ustawić sześć beczek smoły i zrzucić sto wiązek suchego wrzosu; na górnym piętrze leży słoma; na piętrze środkowym książki i papiery; brama żelazna, która łączy most z wieżą, jest zamknięta, a jego wysokość ma klucz przy sobie; wydłubałem pod bramą dziurę, przez tę dziurę przechodzi siarkowany lont, którego jeden koniec znajduje się w beczce ze smołą, a drugi mam pod ręką, wewnątrz wieży; podłożę ogień, jak tylko będę miał ochotę. Jeżeli nie pozwolicie nam stąd wyjść, na drugim piętrze mostu umieścimy troje dzieci, to znaczy pomiędzy piętrem, gdzie kończy się siarkowany lont i stoi smoła, a piętrem, gdzie leży słoma; zamkną się za nimi żelazne wrota. Jeśli przypuścicie szturm od strony mostu, to wy podpalicie budynek; jeśli będziecie szturmować od wyłomu, to my go podpalimy; gdybyście szturmowali jednocześnie od strony wyłomu i od strony mostu, ogień zostanie podłożony i przez was i przez nas; tak czy owak, dzieci zginą. A teraz wybierajcie. Jeżeli przystaniecie na to, wyjdziemy. Jeżeli odmówicie, dzieci umrą. Skończyłem. Człowiek przemawiający ze szczytu wieży umilkł. Jakiś głos z dołu zawołał: - Odmawiamy. Był to głos szorstki i surowy. Inny głos mniej twardy, lecz stanowczy, dorzucił: - Dajemy wam dwadzieścia cztery godziny do poddania się. Po krótkim milczeniu ten, sam głos podjął: - Jutro, o tej samej godzinie, jeśli się nie poddacie, przystępujemy do szturmu. A pierwszy głos dodał: - I wówczas nie ma pardonu. Na ten posępny głos odpowiedział inny, ze szczytu wieży. Spomiędzy dwóch blank wychyliła się nowa sylwetka, w której przy świetle gwiazd można było rozpoznać złowrogą twarz markiza de, Lantenac; zdawał się szukać kogoś wzrokiem wśród ciemności i zawołał: - O, to ty, księże! - Tak, to ja, zdrajco! - odpowiedział szorstki głos z dołu. Równie przerażające, jak odwieczne Głos nieubłagany był rzeczywiście głosem Cimourdaina, głos młodszy i mniej bezwzględny był głosem Gauvaina. Markiz de Lantenac nie omylił się rozpoznając księdza Cimourdain. W ciągu paru tygodni w tym kraju skrwawionym wojną domową Cimourdain, jak wiadomo, stał się słynny; trudno o bardziej złowrogą reputację; powiadano: „Marat w Paryżu, Chalier w Lyonie, Cimourdain w Wandei.” Księdza Cimourdain odarto z całego szacunku, jakim go niegdyś otaczano; oto skutek zrzucenia sutanny. Cimourdain wzbudzał zgrozę i odrazę. Surowi ludzie nie mają szczęścia; ten, kto widzi ich czyny, potępia ich, kto zaś by ujrzał ich sumienie, może by ich rozgrzeszył. Gdyby motywy postępowania Likurga pozostały nieznane, można by go porównać z Tyberiuszem. W każdym razie, dwaj ludzie: markiz de Lantenac i ksiądz Cimourdain, byli jednakowo znienawidzeni; przekleństwa rzucane przez rojalistów na Cimourdaina równoważyły odrazę republikanów do Lantenaca. Każdy z nich był w oczach przeciwnego obozu potworem; doszło do tego, że podczas gdy Prieur de la Marne w Granville nałożył cenę na głowę Lantenaca, Charette w Noirmoutier nałożył cenę na głowę Cimourdaina. Trzeba przyznać, że obaj - markiz i ksiądz - mieli ze sobą wiele wspólnego. Wykuta z brązu maska wojny domowej ma dwa profile, jeden zwrócony ku przeszłości, drugi ku przyszłości, lecz oba równie tragiczne. Lantenac był tym pierwszym, Cimourdain tym drugim; jednakie gorzki i szyderczy uśmiech Lantenaca przysłaniał mrok i noc, podczas gdy na tragicznym czole Cimourdaina jaśniał odblask jutrzenki. A tymczasem oblężona la Tourgue przeżywała chwilę wytchnienia. Jak już widzieliśmy, dzięki interwencji Gauvaina, zgodzono się na rodzaj dwudziestoczterogodzinnego zawieszenia broni. Zresztą Imanus był dobrze poinformowany Gauvain, w następstwie zarządzeń Cimourdaina, miał pod swymi rozkazami cztery i pół tysiąca ludzi; były to oddziały gwardii narodowej i oddziały liniowe; otoczył nimi Lantenaca w la Tourgue i miał do dyspozycji przeciw twierdzy dwanaście dział, sześć od strony baszty, na skraju lasu, na stanowiskach wkopanych, i sześć od strony mostu, na wzgórzu, na stanowiskach odkrytych. Udało mu się podłożyć minę i w ten sposób zrobić wyłom u stóp wieży. Tak więc po wygaśnięciu dwudziestoczterogodzinnego rozejmu walka miała rozgorzeć w następujących warunkach. Na wzgórzu i w lesie znajdowało się cztery i pół tysiąca ludzi. W wieży dziewiętnastu. Historia może odnaleźć nazwiska tych dziewiętnastu oblężonych na afiszach głoszących o wyjęciu spod prawa. Może i my je spotkamy. Cimourdain pragnął, aby Gauvain obejmując dowództwo nad czterema i pół tysiącami ludzi, którzy tworzyli niemal całą armię, pozwolił mianować się generałem. Gauvain odmówił i oświadczył: - Kiedy Lantenac zostanie ujęty, zobaczymy. Na razie nie mam jeszcze żadnych zasług. Obejmowanie dowództwa nad wielkimi jednostkami wojskowymi przez oficerów o niskich szarżach było zresztą charakterystyczne dla obyczajów republikańskich. Nieco później Bonaparte był jednocześnie dowódcą baterii artyleryjskiej i głównodowodzącym armii we Włoszech. Dziwny był los Wieży Gauvainów: jeden Gauvain ją szturmował, drugi jej bronił. Stąd pewna powściągliwość ataku, ale nie obrony, gdyż pan de Lantenac należał do ludzi, którzy niczego nie oszczędzają, a zresztą mieszkał głównie w Wersalu i nie miał żadnego sentymentu do la Tourgue, którą ledwo znał. Schronił się tutaj nie mając innego wyjścia, to wszystko; ale mógłby zburzyć warownię bez skrupułów. Gauvain miał więcej pietyzmu. Most stanowił słaby punkt twierdzy; ale w bibliotece, znajdującej się na moście, mieściły się rodzinne archiwa; gdyby szturm szedł od tej strony, pożar mostu byłby nieunikniony; Gauvainowi wydawało się, że spalenie archiwów równałoby się podniesieniu ręki na własnych ojców. La Tourgue była rodzinnym dworzyszczem Gauvainów; tej baszcie podlegały wszystkie ich lenna w Bretanii, tak jak wszystkie lenna we Francji podlegały wieży Louvre; była pełna domowych wspomnień Gauvainów; on sam się tu urodził; zawiłe losy życia kazały jemu, dojrzałemu mężowi, atakować czcigodne mury, które dawały mu schronienie w dzieciństwie. Czyż nie byłoby świętokradztwem wobec tej siedziby zamienić ją w kupę popiołu? Może jego własna kołyska, jego, Gauvaina, stoi tam gdzie w jakimś kącie strychu, nad biblioteką? Bywają myśli, które są wzruszeniami. Gauvaina, w obliczu starożytnego, rodzinnego domostwa, ogarnęło wzruszenie. Dlatego dotąd oszczędzał most. Uniemożliwił tylko wyjście czy ucieczkę tą stroną i obstawił most baterią dział; atakować postanowił od strony przeciwnej. Stąd mina i podkop u stóp wieży. Cimourdain pozostawił mu wolną rękę; wyrzucał to sobie, gdyż w swej surowości marszczył brwi wobec całej tej gotyckiej starzyzny i zarówno w stosunku do ludzi, jak w stosunku do budowli nie uznawał pobłażliwości. Oszczędzanie zamku było symptomem miłosierdzia. A właśnie miłosierdzie stanowiło słabą stronę Gauvaina; jak wiadomo, Cimourdain czuwał nad nim i zatrzymywał na tej pochyłości, zgubnej w jego oczach. A przecież i on sam przyznawał się do tego przed sobą nie bez gniewu - ujrzawszy znowu la Tourgue, doznał tajemnego dreszczu; na widok tej pracowni, gdzie znajdowały się pierwsze książki, na których uczył czytać Gauvaina, ogarnęło go wzruszenie; był proboszczem sąsiedniej wioski Parigne; on, Cimourdain, zamieszkiwał poddasze zameczku na moście; w tej oto bibliotece trzymał na kolanach małego Gauvaina sylabizującego znaki alfabetu; wśród tych oto starych murów widział, jak jego ukochany uczeń, syn jego ducha, wyrasta na człowieka i rozwija się jako umysł. I teraz miał tę bibliotekę, ten zameczek, te mury, w których błogosławił dziecko, wysadzić w powietrze i spalić? Okazywał im łaskę. Nie bez wyrzutów sumienia. Pozwolił Gauvainowi prowadzić oblężenie od strony przeciwnej. La Tourgue miała swoje oblicze barbarzyńskie - basztę i swoje oblicze cywilizowane - bibliotekę. Cimourdain pozwolił Gauvainowi na to, by zamienił w ruinę to, co barbarzyńskie. Zresztą, szturmowana przez Gauvaina, broniona przez Gauvaina, ta stara siedziba w okresie pełnego rozkwitu rewolucji francuskiej powracała do swych średniowiecznych obyczajów. Wojny między krewnymi wypełniają całą historię wieków średnich; Eteokles i Polinejkos należą w tej samej mierze do średniowiecza, co do Grecji, a Hamlet czyni to samo w Elsynorze, co Orestes uczynił w Argos. Możliwość ratunku Cała noc zeszła jednej i drugiej stronie na przygotowaniach. Gdy tylko skończyły się złowrogie rokowania, Gauvain zawołał swego zastępcę. Guechamp, którego musimy trochę lepiej poznać, był postacią drugorzędną, człowiekiem uczciwym, nieustraszonym, przeciętnym, lepszym żołnierzem niż wodzem; był inteligentny - ściśle do tego punktu, do którego rozumieć nie należało; nigdy się nie roztkliwiał, umiał się oprzeć każdej pokusie, czy to pokusie przekupstwa, które wchodzi w kolizję z sumieniem, czy to pokusie litości, która wchodzi w kolizję ze sprawiedliwością. Podobnie jak koń ma na oczach klapy, tak on na duszy i na sercu miał dwie zasłony - rozkaz i dyscyplinę - i szedł przed siebie drogą w ten sposób wytkniętą. Szedł po linii prostej, ale ścieżka jego była wąska. Zresztą człowiek pewny, wymagający jako dowódca, skrupulatny w wykonywaniu rozkazów. Gauvain żywo zwrócił się do Guechampa: - Guechamp, drabina. - Nie mamy drabiny, panie komendancie. - Musimy mieć. - Do szturmu? - Nie. Do akcji ratunkowej. Guechamp odparł po chwili namysłu: - Rozumiem. Ale na to trzeba bardzo wysokiej drabiny. - Co najmniej na trzy piętra. - Tak jest, panie komendancie, to mniej więcej ta wysokość. - Trzeba, żeby była wyższa, bo rzecz musi się udać. - Tak jest. - Jak to się stało, że nie macie drabiny? - Panie komendancie, pan postanowił nie szturmować twierdzy od strony wzgórza poprzestając na otoczeniu jej z tej strony; pan chciał atakować nie most, ale basztę. Ludzie zajęli się wyłącznie podkładaniem miny i zrezygnowali z wdzierania się na mury. Dlatego nie mamy drabiny. - Każ zaraz ją zrobić. - Trzypiętrowej drabiny nie można sklecić na poczekaniu. - Każ powiązać kilka mniejszych. - Trzeba je mieć. - Wyszukaj więc. - Nie znajdzie się. Chłopi wszędzie niszczą drabiny, tak jak rozbierają wozy i przerywają mosty. - Chcą sparaliżować republikę, to prawda, - Chcą, żebyśmy nie mogli ani prowadzić konwoju, ani przejść rzeki, ani wedrzeć się na mur. - Ale ja muszę mieć drabinę. - Zastanawiam się właśnie, panie komendancie. W Javene, koło Fougeres, jest duży warsztat ciesielski. Tam by można jakąś dostać. - Nie ma chwili do stracenia. - Kiedy pan chce mieć drabinę? - Jutro o tej porze najpóźniej. - Poślę do Javene umyślnego, każę mu jechać co koń wyskoczy. Zawiezie nakaz rekwizycji. W Javene stoi posterunek kawalerii, który dostarczy eskorty. Drabina będzie tu jutro przed zachodem słońca. - Dobrze, to wystarczy - rzekł Gauvain. - Śpiesz się. W dziesięć minut później Guechamp powrócił zameldować Gauvainowi: - Panie komendancie, posłaniec wyruszył do Javene. Gauvain wszedł na wzgórze i długo wpatrywał się w zameczek na moście wiszący w poprzek parowu. Szczytowa ściana zameczku, przebita tylko niską bramą wejściową, którą zamykał w tej chwili podniesiony most zwodzony, wznosiła się naprzeciw stromego zbocza wąwozu. Aby dotrzeć ze wzgórza do słupów mostu, trzeba było zejść po tym zboczu - rzecz wykonalna, gdyż było ono zarośnięte krzewami. Ale na samym dole oblegający byłby wystawiony na wszystkie pociski padające z trzech pięter. Gauvain przekonał się ostatecznie, że w obecnej sytuacji atakować można było tylko przez wyłam w baszcie. Zachował wszelkie środki ostrożności, aby uniemożliwić jakąkolwiek ucieczkę; umocnił okrążenie wieży zacieśniając ogniwa batalionów, tak by nie sposób było się przez nie przekraść. Gauvain i Cimourdain podzielili się dowództwem oblężenia twierdzy. Gauvain zachował sobie okrążenie od strony lasu i oddał Cimourdainowi okrążenie od strony wzgórza. Umówili się, że podczas gdy Gauvain z pomocą Guechampa poprowadzi szturm przez zakop, Cimourdain będzie obserwował most i wąwóz, a wszystkie działa baterii będą czekały w pogotowiu z zapalonymi lontami. Co robił markiz Podczas gdy na zewnątrz wszystko gotowało się do szturmu, wewnątrz wszystko gotowało się do obrony. Istnieje jakieś podobieństwo między twierdzą i beczką, gdyż można czasem przebić basztę przez podłożenie miny, jak beczkę uderzeniem szydła. W murze robi się dziura jak po wyjęciu czopu. To właśnie przydarzyło się wieży la Tourgue. Potężny cios zadany dwoma czy trzema cetnarami prochu przebił na wylot niezwykle gruby mur. Dziura zaczynała się u stóp baszty, tworzyła wyłom w najgrubszej części muru i kończyła się niekształtnym łukiem na parterze twierdzy. Oblegający chcąc ją lepiej przystosować do szturmu, rozszerzyli ją z zewnątrz pociskami armatnimi. Parter, do którego dochodził wyłom, tworzył wielką, okrągłą salę, całkiem nagą, z pojedynczym filarem pośrodku, który podtrzymywał sklepienie. Owa sala, największa w całej baszcie, liczyła co najmniej czterdzieści stóp średnicy. Na każdym piętrze wieży znajdowała się podobna, lecz mniej obszerna komnata, z izdebkami we wnękach utworzonych przez strzelnice. Parterowa sala nie miała ani strzelnic ani okienek, ani lukarn; było w niej tyle światła i powietrza co w grobie. W tejże sali znajdowały się okute żelazem drzwi do lochów. Inne drzwi wychodziły na schody prowadzące do górnych komnat. Wszystkie schody były wykute w grubym murze. Do, tej właśnie dolnej sali mogli się wedrzeć oblegający przez wyłom, który zrobili. Po zdobyciu jej pozostawała im do zdobycia wieża. W owej niskiej sali nigdy nie można było oddychać. Po spędzeniu tam dwudziestu czterech godzin każdy się dusił. Teraz, dzięki wyłomowi, można było w niej żyć. Dlatego też oblężeni nie zatykali wyłomu. Zresztą, po co? Ogień artyleryjski otworzyłby go z powrotem. Wbili w ścianę żelazny kaganiec i umieścili w nim pochodnię, która oświetliła całą salę. Ale jak się tu teraz bronić? Zamurowanie dziury było rzeczą łatwą, lecz bezużyteczną. Lepiej już było zabarykadować się. Wzniesiono rodzaj szańca o kącie ostrym, barykadę w kształcie szewronu, która pozwala ześrodkować ogień na nieprzyjacielu i pozostawiając wyłom z zewnątrz otwarty, grodzi go od wewnątrz. Materiału obrońcom nie brakło; pozostawili w barykadzie szczeliny, przez które można było wysunąć lufy strzelb. Wierzchołek kąta barykady opierał się o środkowy filar; dwa skrzydła dotykały muru po obu stronach. Po skończeniu tej pracy w odpowiednich miejscach rozmieszczono fugasy. Wszystkim kierował markiz. Inspirator, rozkazodawca, przewodnik i władca - duch straszliwy. Lantenac był z tego gatunku wojowników osiemnastego wieku, którzy w osiemdziesiątym roku życia ratowali miasta. Przypominał owego blisko stuletniego hrabiego d’Albsrg, który wypędził z Rygi króla Polski. - Odwagi, przyjaciele - mówił markiz. - W początkach naszego wieku, w roku 1713, w Bender, Karol XII, oblężony w pewnym domu z trzystu Szwedami, stawił czoło dwudziestu tysiącom Turków. Zabarykadowano dwa dolne piętra, obwarowano komnaty, nyże opatrzono flankami, drzwi podparto belkami wbitymi przy pomocy młota, które tworzyły jakby przypory; żeby mieć możliwość poruszania się, pozostawiono wolne jedynie schody w kształcie ślimaka, łączące wszystkie piętra; zabarykadowanie ich przed napastnikami oznaczałoby zabarykadowanie ich dla obrońców. Wszelka obrona ma swoją słabą stronę. Markiz, niestrudzony, silny jak młodzieniec, sam dźwigał belki, nosił kamienie, dawał przykład, brał się do każdej roboty, rozkazywał, pomagał, bratał się i żartował z tym dzikim plemieniem, zawsze jednak pozostając wielkim panem; wyniosły, przyjacielski, wytworny, groźny. Nie należało stawiać mu oporu. „Gdyby połowa was się zbuntowała, kazałbym ją drugiej połowie rozstrzelać i broniłbym twierdzy z tymi, którzy pozostali.” Taka postawa budzi uwielbienie dla wodza. Co robił Imanus Podczas gdy markiz zajmował się wyłomem i basztą, Imanus zajmował się mostem. Na samym początku oblężenia drabina ratunkowa zawieszona na zewnątrz zamku, w poprzek pod oknami drugiego piętra, została wciągnięta na rozkaz markiza i umieszczona przez Imanusa w bibliotece. Gauvain chciał prawdopodobnie zastąpić tę właśnie drabinę. Okna pierwszego piętra, zwanego kordegardą, były okute potrójną kratą wpuszczoną w mur, tak że o przedostaniu się tamtędy do wewnątrz czy na zewnątrz nie mogło być mowy. W oknach biblioteki nie było krat, lecz za to znajdowały się one bardzo wysoko. Imanus wziął ze sobą trzech ludzi, tak jak on zdolnych do wszystkiego i na wszystko gotowych. Byli to Hoisnard, zwany Złotą Gałęzią, i dwaj bracia, zwani Leśnymi Pikami. Imanus wziął ślepą latarkę, otworzył żelazną bramę i obszedł szczegółowo wszystkie trzy piętra zameczku na moście. Hoisnard - Złota Gałąź był równie nieubłagany jak Imanus, gdyż republikanie zabili mu brata. Imanus obejrzał górne piętro wypełnione słomą i sianem i piętro dolne, dokąd zaniósł kilka garnków z prochem, umieszczając je obok beczek ze smołą, kazał także obok nich ułożyć stos z suchego wrzosu i upewnił się, czy siarkowany lont, którego jeden koniec znajdował się w zameczku, a drugi w baszcie, jest w dobrym stanie. Na podłodze pod wiązkami wrzosu i pod beczkami porozlewał smołę i utopił w niej koniec lontu; potem kazał zanieść do biblioteki, na piętro pomiędzy parterem, gdzie znajdowała się smoła, i strychem, gdzie leżała słoma, trzy kołyski z dziećmi - Jankiem, Grubym Alainem i Żorżetką - pogrążonymi w głębokim śnie. Kołyski wniesiono bardzo ostrożnie, aby nie obudzić malców. Były to proste, wiejskie kołyski, rodzaj bardzo niskich koszyków z wikliny, które stawia się na podłodze, co pozwala dzieciom na wychodzenie z nich bez niczyjej pomocy. Koło każdej kołyski Imanus kazał postawić miskę z zupą i położyć drewnianą łyżkę. Zdjęta z haków drabina ratunkowa leżała na podłodze, wsparta o ścianę. Imanus kazał ustawić trzy kołyski obok siebie, wzdłuż drugiej ściany naprzeciw drabiny. Potem sądząc, że przeciąg może być pożyteczny, otworzył na oścież wszystkie sześć okien biblioteki. Była to letnia noc, błękitna i ciepła. Braciom Leśne Piki kazał pootwierać okna na dolnym piętrze. Na wschodniej fasadzie budynku spostrzegł ogromne pnącze starego, uschniętego bluszczu barwy hubki, który pokrywał z jednej strony cały zameczek na moście i otaczał okna wszystkich trzech pięter. Pomyślał, że ten bluszcz nie zawadzi. Imanus przebiegł wszystko ostatnim spojrzeniem, potem wszyscy czterej opuścili zameczek i wrócili do baszty. Imanus zamknął żelazną bramę dwoma obrotami klucza, przyjrzał się uważnie ogromnemu i strasznemu zamkowi i obejrzał, ruchem głowy wyrażając zadowolenie, siarkowany lont, który przechodził przez dziurę przez niego zrobioną. Lont ów stanowił teraz jedyne połączenie między basztą i mostem; zaczynał się w okrągłej komnacie, przechodził pod żelazną bramą, ciągnął się pod sklepieniem, wił się po stopniach krętych schodów prowadzących na parter, przebiegał po podłodze dolnego korytarza i kończył się w smolnej kałuży, na stosie suchych wrzosów. Imanus obliczył, że trzeba mniej więcej kwadransa na to, aby ów lont, zapalony wewnątrz wieży, zapalił kałużę smoły pod salą biblioteczną. Po skończeniu wszystkich przygotowań i inspekcji oddał klucz od żelaznej bramy markizowi de Lantenac, który włożył go do kieszeni. Należało obserwować wszystkie posunięcia oblegających. Imanus stanął na widecie ze swoim rogiem wolarza za pasem, w wieżyczce na płaskim szczycie wieży. Nie przestając obserwować jednym okiem lasu, a drugim wzgórza, miał pod ręką we wgłębieniu okienka wieżyczki róg z prochem, płócienny worek pełen kul i stare gazety, które darł i robił naboje. Wschód słońca oświetlił osiem batalionów stojących w lesie z szablą u boku, ładownicą przez plecy, bagnetem na strzelbie, gotowych do szturmu; na wzgórzu baterię dział, z jaszczami, nabojami armatnimi i skrzynkami kartaczy; w twierdzy dziewiętnastu ludzi ładujących muszkiety, pistolety i fuzje; a w trzech kołyskach troje śpiących dzieci. KSIĘGA TRZECIA - RZEŹ ŚWIĘTEGO BARTŁOMIEJA I. Dzieci się obudziły. Pierwsza obudziła się dziewczynka. Przebudzenie dziecka jest rozchyleniem się kwiatu; wydaje się, że jakaś woń wydobywa się z tych młodziutkich dusz. Żorżetka, najmłodsza z trojga, która miała dwadzieścia miesięcy i jeszcze w maju ssała pierś matki, uniosła główkę, usiadła, spojrzała na swoje nóżki i zaczęła szczebiotać. Promień poranka padał na jej kołyskę; trudno powiedzieć, co było bardziej różowe: nóżki Żorżetki czy jutrzenka. Obaj chłopcy spali jeszcze; mężczyźni są ociężalsi. Żorżetka gaworzyła spokojnie i wesoło. Janek był brunetem, Gruby Alain szatynem, a Żorżetka blondynką. Te odcienie włosów odpowiadające wiekowi mogą się później zmienić. Janek robił wrażenie małego Herkulesa; spał na brzuszku z piąstkami w oczach. Alain wystawił nóżki poza kołyskę. Wszyscy troje byli obdarci; ubranka, które im ofiarował batalion, Czerwonej Czapki, poszły w strzępy; to, co mieli na sobie, nie było nawet koszulą; chłopcy chodzili prawie nago, Żorżetka była ubrana w łachman, który był kiedyś spódnicą, a stał się kaftanikiem. Kto się tymi dziećmi opiekował? Trudno powiedzieć. Nie miały matki. Półdzicy chłopscy wojownicy, którzy ciągnęli je za sobą z lasu do lasu, dawali im ich porcję zupy. To wszystko. Malcy radzili sobie, jak się dało. Wszyscy mogli nimi rządzić, ale nikt nie był ich ojcem. Jednak nawet łachmany dzieci jaśnieją. Maleństwa były urocze. Żorżetka szczebiotała. To, co ptak wyraża śpiewem, dziecko wypowiada szczebiotem. To ta sama pieśń. Pieśń niezrozumiała, niewyraźna, głęboka. Dziecko różni się tym od ptaka, że ma przed sobą ponure przeznaczenie ludzkie. Stąd radosny śpiew dziecka łączy się ze smutkiem dorosłych, którzy go słuchają. Najwznioślejszą pieśnią, jaką można usłyszeć na ziemi, jest głos duszy ludzkiej na wargach dziecka. Ten niewyraźny szept myśl, która jest jeszcze zaledwie instynktem, zawiera jakieś podświadome wołanie do wieczystej sprawiedliwości; może to protest wypowiadamy na progu życia, w które przyjdzie wkroczyć; protest pokorny i przejmujący; nieświadomość uśmiechająca się do nieskończoności wystawia złe świadectwo stworzonemu światu poprzez los zgotowany istocie słabej i bezbronnej. Nieszczęście, jeśli przyjdzie, będzie nadużyciem zaufania. Szczebiot dziecka to coś więcej i mniej zarazem niż słowa; nie ma tam tonów, ale jest melodia; nie ma sylab, ale jest mowa; szczebiot ten miał swój początek w niebie i nie może skończyć się na ziemi; istniał przed urodzeniem i trwa nadal; jest dalszym ciągiem. Zawiera w sobie to, co wypowiadało dziecko będąc jeszcze aniołem, i to, co powie, gdy stanie się człowiekiem; kołyska ma swoje Wczoraj, podobnie jak grób ma swoje Jutro; owo jutro i owo wczoraj łączą w tym niejasnym szczebiocie swoją podwójną zagadkę; nie masz doskonalszego dowodu na istnienie Boga, wieczności, odpowiedzialności, dwoistości przeznaczenia nad ten przerażający cień w tej wiośnianej duszy. Sprawy, o których gaworzyła Żorżetka, widocznie nie były smutne, bo cała jej słodka twarzyczka jaśniała uśmiechem. Uśmiechały się jej usta, uśmiechały się oczy, uśmiechały się dołeczki w policzkach. Uśmiech ten był jakąś tajemniczą pochwałą poranka. Dusza ufa promieniom. Niebo było błękitne, było ciepło i pięknie. Kruche stworzenie nie wiedząc o niczym, niczego nie znając, niczego nie rozumiejąc, rozkosznie zanurzone w marzeniu, które nie jest jeszcze myślą, czuło się bezpieczne wśród tej natury, wśród szlachetnych drzew i szczerej zieleni, wśród tej wsi czystej i spokojnej, wśród świegotu dochodzącego z gniazd, szemrania źródeł, bzykania much, szelestu liści, ponad którymi roztaczała się niewinność słońca. Po Żorżetce obudził się Janek, najstarszy z trójki, duży chłopiec, który skończył już cztery lata. Wstał, męskim ruchem wyszedł z kołyski, dostrzegł miskę, uznał to za rzecz naturalną, usiadł na podłodze i zaczął zajadać zupę. Gaworzenie Żorżetki nie zdołało obudzić Grubego Alaina, lecz na odgłos łyżki uderzającej w miskę odwrócił się gwałtownie i otworzył oczy. Gruby Alain miał lat trzy. Zobaczył miskę, wystarczyło mu wyciągnąć po nią rękę, wziął ją i nie wychodząc z łóżeczka, z miską na kolanach i łyżką w garści, zabrał się podobnie jak Janek do jedzenia. Żorżetka ich nie słyszała, a głosik jej zdawał się kołysać w rytm sennych marzeń. Szeroko otwarte oczy, podniesione w górę, miały w sobie coś boskiego; jakikolwiek pułap czy sklepienie znajduje się nad głową dziecka, w oczach jego odbija się niebo. Gdy Janek skończył, wydrapał łyżką dno miski, westchnął i oświadczył z godnością: - Zjadłem zupę. To wyrwało Żorżetkę z jej marzeń. - Ziupę - powiedziała. I widząc, że Janek już zjadł, a Alain je, sięgnęła po stojącą obok miskę zupy i zaczęła jeść, dużo częściej niosąc łyżkę w stronę ucha niż ust. Chwilami wyrzekała się cywilizacji i jadła palcami. Gruby Alain wydrapawszy, podobnie jak brat, dno miski podszedł do niego i zaczął za nim biegać. II. Nagle z dołu, od strony lasu, dobiegł dźwięk trąbki, jakby jakaś fanfara surowa i wyniosła. Na głos trąbki odpowiedział ze szczytu baszty głos rogu. Tym razem trąbka zaczynała rozmowę, a róg odpowiadał. Trąbka odezwała się po raz drugi, potem po raz drugi odezwał się róg. Później ze skraju lasu dobiegł daleki, lecz wyraźny głos, który wołał: - Zbóje! Wzywamy was. Jeśli się nie poddacie o zachodzie słońca, ruszamy do ataku! Głos podobny do grzmotu odpowiedział z wieży: - Atakujcie! Głos z dołu podjął: - Jako ostatnie ostrzeżenie zostanie oddany wystrzał armatni na pół godziny przed szturmem. Głos z góry powtórzył: - Atakujcie! Owe głosy nie docierały do dzieci, ale dźwięk trąbki i rogu rozchodził się wyżej i dalej; Żorżetka przy pierwszym dźwięku trąbki uniosła głowę i przestała jeść; na odgłos rogu położyła łyżkę w misce; przy ponownym odgłosie trąbki podniosła do góry wskazujący palec prawej rączki i zaczęła go kolejno opuszczać i unosić zaznaczając rytm fanfary, po której po raz drugi odezwał się róg; gdy róg i trąbka zamilkły, trwała w zamyśleniu z podniesionym paluszkiem i szepnęła półgłosem: - Muzika! Widocznie chciała powiedzieć: „muzyka”. Dwaj starsi, Janek i Alain, nie zwrócili uwagi na róg i trąbkę; zajęci byli czym innym; stonoga przechodziła właśnie przez bibliotekę. Gruby Alain spostrzegł ją i zawołał: - Robak! Nadbiegł Janek. Alain odezwał się znowu: - To gryzie. - Nie rób jej nic złego - rzekł Janek. I obaj zaczęli przyglądać się wędrowniczce. Tymczasem Żorżetka skończyła zupę; poszukała oczyma braci. Janek i Alain siedzieli w kucki we framudze okna, z powagą obserwując stonogę; dotykali się czołami, ich czupryny pomieszały się ze sobą; wstrzymywali oddech z zachwytu i przyglądali się stworzeniu, które zatrzymało się w miejscu nieruchomo, niezbyt zadowolone z tego podziwu. Żorżetka, widząc zapatrzonych braci, chciała zobaczyć, co to takiego. Nie łatwo było do nich dotrzeć, jednak ruszyła w drogę; podróż jeżyła się trudnościami; na ziemi leżały różne rzeczy, przewrócone stołki, stosy papierów, porozbijane puste paki, kufry, rozmaite sterty, które trzeba było okrążać, cały archipelag raf; Żorżetka zapuściła się w to wszystko odważnie. Najpierw wyszła z kołyski, to było pierwsze zadanie; potem weszła pomiędzy rafy, przebyła kręte cieśniny, popchnęła jakiś stołek, przeczołgała się między dwoma kuframi, przeszła poprzez stos papierów gramoląc się w jedną stronę, a staczając w drugą, odsłaniając przy tym swoją biedną nagość i dobrnęła w ten sposób do miejsca, które marynarz nazwałby otwartym morzem, to znaczy znalazła się na dość dużym kawałku podłogi, gdzie nie było już żadnych przeszkód ani niebezpieczeństw; wówczas puściła się przed siebie, przebiegła na czworakach z szybkością kota całą tę przestrzeń stanowiącą szerokość sali i przybyła pod okno; tam znajdowała się groźna przeszkoda; wielka drabina, leżąca wzdłuż ściany kończyła się przy tym oknie, ale nieco poza framugą; utworzyło to między Żorżetką i jej braćmi rodzaj cypla, który trzeba było wyminąć; Żorżetka zatrzymała się i namyślała; gdy jej wewnętrzny monolog dobiegł końca, powzięła postanowienie; zdecydowanym ruchem ujęła różowymi paluszkami jeden ze szczebli; szczeble sterczały prostopadle, a nie poprzecznie, gdyż drabina leżała na boku; dziewczynka spróbowała podnieść się, ale upadła z powrotem; nie dała jednak za wygraną; dwukrotnie się jej nie powiodło, ale za trzecim razem dopięła swego; wówczas stanęła prosto i opierając się kolejno na dalszych szczeblach, zaczęła kroczyć wzdłuż drabiny; gdy doszła do końca, zabrakło jej podpory i potknęła się, ale chwyciwszy rączkami gruby koniec drabiny stanęła prosto, okrążyła przeszkodę, popatrzyła na Janka i Alaina i roześmiała się. III. W tej właśnie chwili Janek, zadowolony z wyniku swoich obserwacji nad stonogą, uniósł głowę i oświadczył: - To samiczka. Śmiech Żorżetki pobudził do śmiechu Janka, a śmiech Janka pobudził do śmiechu Alaina. Żorżetka przyłączyła się do braci i wszyscy troje zasiedli w krąg na ziemi. Ale stonoga znikła. Skorzystała z wybuchu śmiechu Żorżetki, żeby się schować w szparze podłogi. Po zniknięciu stonogi nastąpiły nowe wydarzenia. Najpierw przyfrunęły jaskółki. Gniazda ich znajdowały się prawdopodobnie pod występem dachu; zaczęły latać tuż około okna, trochę zaniepokojone obecnością dzieci, zataczając wielkie kręgi w powietrzu i wydając swoje słodkie wiosenne okrzyki. Na ten widok dzieci zadarły główki i zapomniały o stonodze. Żorżetka wskazała paluszkiem jaskółki i zawołała: - Taśki! Janek ją pouczył: - Nie mówi się: taśki, moja panno, mówi się: ptaszki. - Taśki - rzekła Żorżetka. I wszyscy troje zaczęli przyglądać się jaskółkom. Potem wleciała pszczoła. Nic tak nie przypomina duszy jak pszczoła. Przelatuje z kwiatka na kwiatek jak dusza z gwiazdy na gwiazdę i zbiera miód, jak dusza zbiera jasność. Pszczoła wleciała z hałasem, bzykała głośno, jakby chcąc powiedzieć: „Przybywam tu, byłam z wizytą u róż, a teraz składam wizytę dzieciom. Co się tu dzieje?” Pszczoła to gospodyni, która gdera śpiewając. Dopóki pszczoła była w bibliotece, dzieci nie spuszczały z niej oczu. Pszczoła zwiedziła całą bibliotekę, zajrzała we wszystkie kąty, zachowywała się jak w swoim ulu; wędrowała, skrzydlata i rozśpiewana, od szafy do szafy, oglądając przez szyby tytuły książek, jakby była obdarzona rozumem. Po skończonej wizycie odleciała. - Wraca do domu - rzekł Janek. - To robak - rzekł Alain. - Nie - odparł Janek. - To mucha. - Ucha - powtórzyła Żorżetka. Wtedy Alain, który znalazł na ziemi sznurek z węzełkiem na końcu, ujął przeciwny jego koniec między kciuk i palec wskazujący, zaczął obracać nim młyńca i przyglądać się temu z głęboką uwagą. Tymczasem Żorżetka, która powróciła do roli czworonoga i zaczęła znów łazić tam i z powrotem po podłodze, odkryła jakiś szanowny, wyściełany fotel, zjedzony przez mole, z włosiem wyłażącym wszystkimi dziurami. Zatrzymała się przy tym fotelu, ze skupieniem rozgrzebywała dziury i wyciągała włosie. Nagle podniosła paluszek, co miało oznaczać: słuchajcie. Obaj bracia odwrócili głowy. Z zewnątrz dobiegał jakiś daleki i niewyraźny hałas; to prawdopodobnie w obozie oblegających w lesie odbywały się jakieś przesunięcia strategiczne; słychać było rżenie koni, bicie w bębny, przetaczanie jaszczów, brzęk łańcuchów, sygnały trąbek wojskowych przekazujących nawoływania i odpowiedzi, pomieszanie groźnych odgłosów, które zlewały się razem w jakąś harmonię; dzieci zasłuchały się, urzeczone. - To Pambóg to robi - powiedział Janek. IV. Hałas ustał. Janek trwał nadal w zadumie. W jaki sposób się tworzą i przetwarzają pojęcia w tych małych mózgach? Jak się odbywa tajemnicza praca ich pamięci, tak jeszcze nie uformowanej i krótkiej? W tej słodkiej, zamyślonej głowie pomieszały się wspomnienia Pana Boga, pacierza, złożonych rąk z jakimś tkliwym uśmiechem, który dawniej widziało się nad sobą, a który znikł, i Janek szepnął: - Mamo. - Mamo - zawtórował Alain. - Mamo - powtórzyła Żorżetka. Potem Janek zaczął skakać. Widząc to Alain, podskoczył także. Alain naśladował wszystkie ruchy i gesty Janka. Żorżetka w mniejszym stopniu. Dziecko trzyletnie naśladuje czteroletnie, ale dwudziestomiesięczne zachowuje swoją niezależność. Żorżetka siedziała nadal, wypowiadając od czasu do czasu jakieś słowo. Nie składała zdań. Była myślicielką; wygłaszała sentencje. Mówiła monosylabami. Jednakże po pewnym czasie przykład na nią podziałał i spróbowała robić to, co bracia; trzy pary bosych nóżek zaczęły tańczyć, biegać i plątać się w kurzu starej dębowej posadzki; na tę zabawę patrzyły poważnym wzrokiem marmurowe popiersia, na które Żorżetka ukradkiem spoglądała niespokojnie od czasu do czasu szepcząc: - Lale! W języku Żorżetki słowo „lala” oznaczało wszystko, co było podobne do człowieka, a jednak nim nie było. W oczach dziecka świat realny nieodłączny jest od zjaw. Żorżetka chwiejnym krokiem podążała za braćmi, chętniej czyniła to jednak na czworakach. Nagle Janek, zbliżywszy się do okna, zadarł głowę, potem spuścił i schował się za występem muru wnęki okiennej. Zauważył kogoś, kto się mu przyglądał. Był to błękitny żołnierz z obozu na wzgórzu, który korzystając z zawieszenia broni, może je nawet nieco naruszając, stanął aż na samym brzegu urwiska nad stromym parowem, skąd widać było wnętrze biblioteki. Widząc, że Janek się chowa, schował się także Alain, przytulając się do Janka, Żorżetka schowała się za nimi. Stali tak w milczeniu, nieruchomo, a Żorżetka położyła paluszek na buzi. Po chwili Janek odważył się wysunąć głowę; żołnierz stał tam jeszcze. Janek prędziutko się cofnął; troje malców wstrzymało oddech. Trwało to dość długo. W końcu ten strach znudził się Żorżetce, zebrała się na odwagę i wyjrzała. Żołnierz poszedł sobie. Dzieci zaczęły znowu biegać i bawić się. Alain, choć był zawsze zapatrzony w Janka i starał się go naśladować, miał swoją specjalność - odkrycia. Braciszek i siostrzyczka zobaczyli nagle, że malec harcuje zawzięcie, ciągnąc za sobą wózeczek na czterech kółkach, który wygrzebał nie wiadomo skąd. Ten wózek dla lalek znajdował się tu od lat, obrośnięty kurzem, zapomniany, zgodnie sąsiadując z księgami pisanymi przez geniuszów i z popiersiami mędrców. Był może jedną z zabawek małego Gauvaina. Alain zrobił sobie ze znalezionego sznurka bat i strzelał z niego; był bardzo dumny, jak przystało na odkrywcę. Jeśli się nie odkrywa Ameryki, odkrywa się mały wózeczek. A odkrywcy są do siebie podobni. Ale trzeba było się podzielić. Janek chciał się zaprząc do wózka, a Żorżetka wejść do środka. Spróbowała w nim usiąść, Janek był koniem, Alain furmanem. Jednakże furman nie znał swego rzemiosła i koń musiał go uczyć. Janek krzyknął do Alaina: - Powiedz: „wio”! - Wio! - powtórzył Alain. Wózek się przewrócił. Żorżetka wypadła. Aniołki czasem krzyczą. Żorżetka krzyknęła. Potem uczuła niejasną ochotę do płaczu. - Jesteś za duża, moja panno - rzekł Janek. - Za duzia - powtórzyła Żorżetka. I to pocieszyło ją w upadku. Gzyms pod oknami był bardzo szeroki; zebrał się na nim kurz nawiany z pól i z wrzosowiska na wzgórzu; deszcze zbiły go zamieniając z powrotem w ziemię, wiatr przyniósł nasiona, tak że w końcu jakiś krzak jeżyny wykorzystał ten skrawek ziemi, żeby na nim wyrosnąć. Krzak ten należał do gatunku pnączy trwałych. Był sierpień, krzak był pokryty jeżynami, a jedna jego gałąź wchodziła do wnętrza przez okno i zwieszała się prawie do ziemi. Po odkryciu sznurka i wózka gruby Alain odkrył krzak. Poszedł do niego. Zerwał jeżynę i zjadł. - Jestem głodny - stwierdził Janek. Pojawiła się także Żorżetka galopując na rękach i kolanach. We trójkę oskubali gałąź i zjedli wszystkie jagody. Umazali się tą purpurą jeżyn, tak że trzy serafinki zamieniły się w trzy małe fauny; to zgorszyłoby Danta, a zachwyciło Wergilego. Co chwila wybuchali śmiechem. Od czasu do czasu kłuli sobie palce o ciernie. Nic się nie ma za darmo. Żorżetka wyciągnęła do Janka paluszek, na którym perliła się kropla krwi, i powiedziała pokazując kolec: - Kuje. Alain, który ukłuł się także, popatrzył nieufnie na gałąź i orzekł: - Zwierz. - Nie - odparł Janek. - To kij. - Kij jest zły - stwierdził Alain. I tym razem Żorżetka miała ochotę zapłakać, ale roześmiała się. V. Tymczasem Janek, zazdrosny może o odkrycia dokonane przez młodszego brata, Alaina, powziął wielki zamysł. Już od pewnego czasu, oskubując jeżyny i kłując się w palce, spoglądał co chwila na pulpit ustawiony na postumencie, samotny jak posąg na środku biblioteki. Na tym to pulpicie leżała owa sławna księga Święty Bartłomiej. Była to istotnie księga wspaniała i pamiętna. Ów Święty Bartłomiej został wydrukowany w Kolonii przez słynnego wydawcę Biblii w 1682 roku, Blaeuwa, po łacinie Caesiusa. Druk był tłoczony nie na papierze holenderskim, lecz na owym pięknym papierze arabskim, tak podziwianym przez Edrisiego, zrobionym z jedwabiu i bawełny, który zawsze pozostaje biały; oprawę zrobiono ze złoconej skóry, a klamry ze srebra; wewnątrz księga została wyklejona owym pergaminem, o którym introligatorzy paryscy mówili - i przysięgali - że został kupiony w sali Św. Maturyna, „a nigdzie indziej”. Księgę zdobiło mnóstwo rycin: były tam drzeworyty, miedzioryty, a także symbole geograficzne różnych krajów; rozpoczynała się protestem drukarzy, fabrykantów papieru i księgarzy przeciw edyktowi z 1635 roku, który nakładał podatek na „skóry, piwo, przejście bydła przez most, ryby morskie i papier”; a na odwrocie karty tytułowej widniała subtelna apostrofa do Gryphe’ów, którzy są tym samym w Lyonie, czym Elzevirowie w Amsterdamie. Wszystko razem Składało się na słynny egzemplarz, niemal równie rzadki jak moskiewski Apostoł. Była to piękna księga; toteż Janek przyglądał się jej z zainteresowaniem, może nieco nadmiernym. Była otwarta właśnie na dużej rycinie przedstawiającej św. Bartłomieja niosącego na rękach własną skórę. Rycinę widać było z dołu. Gdy wszystkie jeżyny zostały zjedzone, Janek zaczął się w nią wpatrywać straszliwie rozmiłowanym wzrokiem, a Żorżetka, której oczy podążyły za spojrzeniem brata, zauważyła ją i powiedziała: - Oblaziek. Słowo to zdawało się wpłynąć na ostateczną decyzję Janka. Ku wielkiemu zdumieniu Alaina zrobił rzecz niebywałą. W kącie biblioteki stało duże dębowe krzesło; Janek podszedł do tego krzesła, złapał je i sam przyciągnął aż do pulpitu. Później, gdy krzesło zetknęło się z pulpitem, wlazł na nie i oparł się dwoma piąstkami o księgę. Osiągnąwszy ten szczyt, odczuł potrzebę uczynienia czegoś wspaniałego; ujął „oblaziek” za górny róg i przedarł go starannie; święty Bartłomiej został przedarty przez pół, ale to już nie była wina Janka, w książce została cała lewa strona z jednym okiem i częścią aureoli starego apokryficznego ewangelisty, drugą połowę świętego wraz z całą jego skórą Janek ofiarował Żorżetce. Żorżetka wzięła świętego i powiedziała: - Lala. - A ja? - zawołał Alain. Z wyrwaniem pierwszej stronicy rzecz się ma tak samo jak z przelaniem pierwszej krwi. To decyduje o rzezi. Janek przewrócił kartę; za świętym Bartłomiejem znajdował się wizerunek komentatora, Pantoenusa. Janek ofiarował Pantoenusa Alainowi. Tymczasem Żorżetka przedarła swój duży arkusz na dwie części, potem te dwie mniejsze części na czworo, tak że historia mogłaby powiedzieć, że święty Bartłomiej - po obdarciu ze skóry w Armenii - został poćwiartowany w Bretanii. VI. Ukończywszy czynność ćwiartowania, Żorżetka wyciągnęła rączkę, do Janka mówiąc: - Jesce! Po świętym i jego komentatorze następowały odrażające portrety glossatorów. Pierwszym z brzegu był Gavantus; Janek wyrwał go i oddał do ręki Żorżetce. Wszystkich glossatorów świętego Bartłomieja spotkał ten sam los. Rozdawanie daje poczucie wyższości. Janek nic sobie nie zostawił. Alain i Żorżetka byli weń wpatrzeni; to mu wystarczało; zadowalał się podziwem widzów. Niewyczerpany w swej wspaniałomyślności, Janek ofiarował Alainowi Fabricia Pignatelli, a Żorżetce ojca Stilting; Alainowi dał Alfonsa Tostat, a Żorżetce Corneliusa a Lapide; Alain otrzymał Henryka Hammond, Żorżetka zaś ojca Roberti, a na dodatek widok miasta Douai, w którym się tenże urodził roku pańskiego 1619, Alain dostał protest fabrykantów papieru, a Żorżetka dedykację Gryphe’om. Były tam także mapy. Janek je rozdzielił. Etiopię oddał Alainowi, Żorżetce Lykaonię. Potem zrzucił księgę na ziemię. Była to straszna chwila. Alain i Żorżetka ujrzeli z zachwytem zaprawionym przerażeniem, jak Janek marszczy brwi, prostuje kolana, zaciska pięści i spycha z pulpitu potężny tom. Dostojna księga, która straciła swoją zawartość, staje się tragiczna. Ciężkie tomisko, ruszone z posad, zawisło przez chwilę, zawahało się, zakołysało, potem runęło i, rozdarte, pogniecione, poszarpane, wyrwane z oprawy, wykołatane z klamer, rozpłaszczyło się żałośnie na podłodze. Szczęściem nie spadło na dzieci. Dzieci bynajmniej nie zostały zmiażdżone, natomiast były olśnione. Nie wszystkie podboje kończą się równie szczęśliwie. Jak każdy sławny czyn, tak i ten narobił wiele hałasu i podniósł chmurę kurzu. Powaliwszy księgę, Janek zeszedł z krzesła. Nastała chwila ciszy pełnej przerażenia; zwycięstwo czasem napawa lękiem. Troje dzieci wzięło się za ręce i stanęło w przyzwoitej odległości, przyglądając się wielkiemu, powalonemu tomisku. Jednakże, otrząsnąwszy się z zadumy, Gruby Alain zbliżył się doń energicznie i dał mu kopniaka. To już był koniec. Istnieje taka rzecz jak zamiłowanie do niszczenia. Janek kopnął księgę, kopnęła ją z kolei Żorżetka, przy czym przewróciła się i usiadła na ziemi; skorzystała z tego, aby się rzucić na świętego Bartłomieja; prestiż rozwiał się zupełnie; Janek i Alain ruszyli do ataku, weseli, oszołomieni, triumfujący, bezlitośni, rozrywając ryciny, rozdzierali karty, odrywali zakładki, drapali okładkę, odklejali złoconą skórę, wydłubywali ćwieczki ze srebrnych narożników, łamali pergamin, szarpali dostojny tekst; pracowali tak nogami, rękami, paznokciami, zębami, różowi, roześmiani, okrutni, niby trzy drapieżne anioły pastwiące się nad bezbronnym ewangelistą. Unicestwili Armenię, Judeę, Benewent, gdzie znajdują się relikwie świętego Natanaela, który jest może tą samą osobą co święty Bartłomiej, papieża Gelazjusza, który uznał ewangelię Bartłomieja-Natanaela za apokryf, wszystkie symboliczne figury, wszystkie mapy. Byli tak zajęci dokonywaniem bezlitosnej egzekucji starej księgi, że nawet nie spostrzegli przebiegającej myszy. Była to prawdziwa rzeź. Roznieść na strzępy historię, legendę, naukę, prawdziwe i fałszywe cuda, łacinę kościelną, przesądy, fanatyzm, tajemnice, rozszarpać od góry do dołu całą religię - to zadania dla trzech gigantów, a może dla trojga dzieci; godziny minęły im nad tą pracą, ale malcy doprowadzili ją do końca; nic nie zostało ze świętego Bartłomieja. Kiedy dzieło dobiegło końca, kiedy ostatnia kartka została wyrwana, ostatnia rycina znalazła się na ziemi, kiedy z księgi pozostały tylko strzępy tekstu i ilustracji w szkielecie dawnej oprawy, Janek wstał, spojrzał na podłogę usłaną rozrzuconymi kartkami i klasnął w dłonie. Gruby Alain klasnął w dłonie. Żorżetka wzięła z podłogi jedną kartkę, wstała, oparła się o parapet, który sięgał jej brody i wysunąwszy ręce poza okno zaczęła ową dużą stronicę drzeć na małe kawałki. Widząc to Janek i Alain poszli w jej ślady. Zbierali kartki i darli, zbierali znowu, darli stojąc w oknie, jak Żorżetka; w ten sposób, strona po stronie, prawie cała starożytna księga, rozszarpana przez małe zawzięte palce, pofrunęła z wiatrem. Żorżetka, zamyślona, spoglądała na te roje białych rozlatujących się na wszystkie strony papierków i rzekła: - Motyjki. Końcem rzezi było rozwianie się wszystkiego w lazurze. VII. Tak się odbyła powtórna egzekucja świętego Bartłomieja, który został umęczony po raz pierwszy w roku 49 po narodzeniu Chrystusa. Tymczasem nadchodził wieczór, upał się wzmagał, powietrze było usypiające; oczki Żorżetki zaczynały mętnieć, Janek podszedł do swojej kołyski, wyjął z niej siennik ze słomą, który mu służył za materac, przyciągnął do okna, położył się na nim i rzekł: - Kładziemy się spać. Alain oparł głowę na Janku, Żorżetka na Alainie i troje złoczyńców zasnęło. Przez otwarte okno wpadał letni wietrzyk; nad pagórkami i wąwozami unosiły się wonie polnych kwiatów zmieszane z tchnieniem wieczoru; w przestworzach panowały cisza i dobroć, wszystko promieniało, wszystko ogarniał spokój, wszystko miłowało się wzajemnie; słońce obdarzało stworzony świat pieszczotą światła; przez Wszystkie pory wyczuwało się harmonię płynącą z niezmiernej słodyczy wszechrzeczy; nieskończoność miała w sobie coś macierzyńskiego; stworzony świat jest cudem w pełnym rozkwicie, jego dobroć dopełnia jego ogromu; mogłoby się zdawać, że jakaś niewidzialna istota roztacza nad wszystkim tajemniczą opiekę i w groźnym konflikcie istnień chroni słabych przed silnymi; jednocześnie było to piękne; piękno równało się dobroci. Niewypowiedzianie łagodny krajobraz mienił się jak cudowna mora dzięki grze świateł i cieni padających na łąki i rzeki; dymy wznosiły się ku obłokom jak marzenia ku wizgom; nad wieżą la Tourgue warowały chmary ptaków; jaskółki zaglądały przez okna, jakby chcąc sprawdzić, czy dzieci dobrze śpią. Dzieci ułożyły się z wdziękiem jedno przy drugim; leżały nieruchomo, półnagie, w pozach amorków; były urocze i niewinne, we trójkę nie miały dziewięciu lat, a rajskie sny odzwierciedlały się nieokreślonym uśmiechem na ich ustach. Może Pan Bóg szeptał im coś do ucha; należały do istot, które wszystkie języki świata zowią słabymi i błogosławionymi; były owymi świętymi niewiniątkami; wszystko wokół zamilkło, jakby spokojny oddech dziecięcych piersi był sprawą całego wszechświata i jakby wsłuchiwało się weń wszelkie stworzenie - liście nie szeleściły, trawy nie drgały; zdawało się, że wielki, rozgwieżdżony świat wstrzymuje oddech, aby nie obudzić tych trojga małych, uśpionych aniołków; nic równie wzniosłego jak ów bezmierny szacunek natury otaczający tę małość. Słońce kłoniło się ku zachodowi i dotykało niemal horyzontu. Nagle wśród głębokiego spokoju z wnętrza lasu wydobyła się błyskawica, a potem rozległ się straszliwy huk. To padł wystrzał armatni. Echa podjęły ów odgłos i wyolbrzymiły go w przeciągły pomruk przetaczający się złowrogo ze wzgórza na wzgórze. To obudziło Żorżetkę. Uniosła główkę i paluszek, nasłuchiwała i powtórzyła: - Bum! Odgłos zamilkł, wszystko pogrążyło się w ciszy, Żorżetka oparła znów główkę na Alainie i zasnęła. KSIĘGA CZWARTA - MATKA I. Widmo śmierci Tego wieczoru matka, która w wędrówce swojej zdawała się na przypadek, miała za sobą cały dzień marszu. Była to zresztą jej codzienna dola: iść przed siebie i nigdy się nie zatrzymywać. Sen, w jaki zapadała z umęczenia, gdzie popadło, można tylko o tyle nazwać wypoczynkiem, o ile to, co skubnęła tu i ówdzie jak ptak, można nazwać pożywieniem. Jadała i sypiała tyle tylko, aby nie umrzeć. Poprzednią noc spędzała w opuszczonej stodole; wojny domowe pozostawiają po sobie tego rodzaju rudery; kobieta znalazła stojące w pustym polu cztery ściany; otwarte drzwi, trochę słomy pod resztką dachu, położyła się więc na tej słomie i pod tym dachem, czując przez słomę biegające szczury, a poprzez dach widząc wschodzące gwiazdy. Przespała parę godzin; obudziła się w środku nocy i ruszyła w dalszą drogę, aby dojść jak najdalej, zanim zacznie się dzienny upał. W lecie dla pieszego wędrowca północ jest łaskawsza niż południe. Starała się trzymać szlaku, który pobieżnie wytknął jej chłop z Vantortes; kierowała się, o ile mogła, na zachód. Gdyby ktoś szedł za nią usłyszałby, jak ciągle powtarza półgłosem: „La Tourgue”. Poza imionami dzieci było to jedyne słowo, jakie potrafiła wypowiedzieć. Szła zatopiona w rozmyślaniach. Myślała o przygodach, jakie ją spotkały; myślała o wszystkim, co przecierpiała i z czym musiała się pogodzić; o spotkaniach z ludźmi, o ich niegodziwości, o stawianych przez nich warunkach, o cenie, jakiej żądano i na jaką się godziła, to dla dachu nad głową, to dla kawałka chleba, czasem po prostu po to, by pokazano jej drogę. Kobieta w nędzy jest nieszczęśliwsza od mężczyzny w nędzy, gdyż jest narzędziem rozkoszy. Straszliwa wędrówka! Zresztą wszystko jej było obojętne, byle tylko odnaleźć dzieci. Pierwszą rzeczą, na jaką tego dnia się natknęła na swej drodze, była wieś; zaledwie świtało; wszystko pozostawało jeszcze skąpane w ciemnościach nocy; mimo to na głównej uliczce wioski kilkoro drzwi było już uchylonych, a głowy ciekawych wyglądały przez okna. We wsi panowało poruszenie jak w zaniepokojonym ulu. Wywołał je odgłos kół i żelastwa, który doszedł uszu mieszkańców. Na placu przed kościołem zebrała się grupka osłupiałych ludzi; z oczyma wzniesionymi do góry przyglądali się czemuś, co zjeżdżało ku wiosce z pobliskiego wzgórza. Był to wóz na czterech kołach zaprzężony łańcuchami w pięć koni. Na wozie leżało coś przypominającego stos długich tyk, jakaś rzecz bezkształtna; wszystko razem było przykryte płachtą podobną do całunu. Dziesięciu konnych poprzedzało wóz, dziesięciu jechało z tyłu. Jeźdźcy mieli trójgraniaste kapelusze, ponad ich ramionami sterczały ostrza, które wyglądały na obnażone pałasze. Cały orszak posuwał się powoli i odcinał czarnym konturem na horyzoncie. Wóz wydawał się czarny, zaprząg wydawał się czarny, jeźdźcy wydawali się czarni. Za nimi bielał świt. Konwój wjechał do wioski i skierował się w strome placu przed kościołem. Podczas gdy wóz zjeżdżał ze wzgórza, rozjaśniło się nieco i można było dobrze widzieć ów orszak podobny do przemarszu cieni, gdyż posuwał się w całkowitym milczeniu. Jeźdźcy byli żandarmami. Trzymali rzeczywiście w ręku obnażone pałasze. Płachta była czarna. Nieszczęsna zabłąkana matka weszła do wioski od innej strony i zbliżyła się do grupki wieśniaków w chwili, gdy na plac wjeżdżał ów wóz i żandarmi. W tłumie rzucano szeptem pytania i odpowiedzi: - Co to jest? - To jedzie gilotyna. - Skąd? - Z Fougeres. - Dokąd? - Nie wiem. Mówią, że do jednego zamku koło Parigne. - Do Parigne? - Niech jedzie, dokąd chce, byle się tu nie zatrzymała! Ten wielki wóz z ładunkiem przykrytym czymś w rodzaju całuna, ten zaprzęg, ci żandarmi, szczęk łańcuchów, milczenie jeźdźców, szara godzina, wszystko to razem było upiorne. Konwój przejechał przez plac i opuścił wioskę; wioska leżała w kotlinie między dwoma wzgórzami; po kwadransie chłopi, którzy nadal stali w osłupieniu, ujrzeli znowu posępną procesję na szczycie wzgórza położonego na zachód od wioski. Ogromne koła podskakiwały w koleinach, łańcuchy zaprzęgu podzwaniały na porannym wietrze, pałasze połyskiwały we wschodzącym słońcu. Na zakręcie drogi wszystko znikło. W tej właśnie chwili Żorżetka obudziła się w sali biblioteki, obok swych braci jeszcze pogrążonych we śnie, i powiedziała dzień dobry swoim różowym nóżkom. II. Śmierć przemawia Matka widziała ów przejeżdżający ciemny kształt, ale nic z tego nie mogła ani nie starała się zrozumieć, mając ciągle przed oczyma inną wizję, wizję dzieci zagubionych w mrokach. Ona także opuściła wioskę wkrótce po przejechaniu orszaku i szła tą samą drogą, w pewnej odległości za drugim oddziałem żandarmów. Nagle przypomniało jej się słowo „gilotyna”; „gilotyna” - pomyślała; Michalina Flechard, prostaczka, nie wiedziała, co to znaczy; instynkt ostrzegł ją jednak, nie wiedzieć dlaczego przebiegł ją dreszcz, wydało jej się okropnością iść za czymś takim, skręciła więc w lewo, zeszła z drogi i zapuściła się pomiędzy drzewa, które były drzewami lasu Fougeres. Błądząc przez pewien czas zobaczyła dzwonnicę i dachy - była to wieś na skraju lasu. Poszła tam, Trawił ją głód. Znalazła się w jednej z tych wsi, w których republikanie rozstawili placówki wojskowe. Doszła aż na plac przed merostwem. W tej wiosce również panował niepokój i poruszenie. Grupa ludzi tłoczyła się przed schodkami prowadzącymi do merostwa. Na schodkach stał jakiś człowiek z eskortą żołnierzy i trzymał w ręku duży, rozwinięty afisz. Po swojej prawej ręce miał dobosza, a po lewej chłopaka do rozlepiania afiszów, z wiaderkiem kleju i pędzlem. Na balkonie ponad bramą merostwa stał mer, ubrany po chłopsku i przepasany trójkolorową szarfą. Człowiek z afiszem był obwoływaczem. Miał podróżny pas, u którego zwieszała się nieduża sakwa, co wskazywało, że chodzi on od wioski do wioski i że obwołuje coś po całym kraju. W chwili nadejścia Michaliny Flechard rozpostarł właśnie plakat i zaczął go czytać. Obwieścił głośno: - Republika Francuska jedna a niepodzielna. Dobosz uderzył w bęben. Zgromadzenie zafalowało. Niektórzy zdjęli czapki; inni nasunęli głębiej kapelusze. W tych czasach i w tym kraju można było niemal od razu rozpoznać przekonania ludzi po ich nakryciu głowy; monarchiści nosili kapelusze, republikanie czapki. Pomruki zamilkły, ludzie przysłuchiwali się, obwoływacz czytał: - ... Na mocy wydanych nam rozkazów i władzy udzielonej przez Komitet Ocalenia Publicznego... Nowe uderzenie w bęben. Obwoływacz czytał dalej: - ... I zgodnie z dekretem Konwentu Narodowego, który wyjmuje spod prawa buntowników ujętych z bronią w ręku i nakłada karę główną na każdego, kto da im schronienie lub ułatwi ucieczkę... Jakiś chłop zapytał po cichu sąsiada: - Co to jest kara główna? Sąsiad odparł: - Nie wiem. Obwoływacz potrząsnął plakatem: - ... Zgodnie z artykułem 17 prawa z 30 kwietnia, który daje nieograniczoną władzę delegowanym i ich zastępcom w walce z buntownikami: Wyjęte zostają spod prawa... Tu przerwał na chwilę, po czym podjął: - ... Osoby o następujących nazwiskach i przydomkach... Zgromadzeni nastawili uszu. Głos obwoływacza zagrzmiał. Czytał: - ...Lantenac, bandyta. - To jaśnie pan - szepnął któryś z chłopów. I przez tłum przebiegł szept: - To jaśnie pan. Obwoływacz podjął: - ... Lantenac, były markiz, bandyta. Imanus, bandyta... Dwaj chłopi spojrzeli na siebie bokiem. - To Gouge-le-Bruant. - Tak, to Pogromca Błękitnych. Obwoływacz czytał dalej listę osób wyjętych spod prawa: - Grand-Francoeur, bandyta... Przez zgromadzenie przeszedł pomruk: - To ksiądz. - Tak, ksiądz proboszcz Turmeau. - Tak, jest gdzieś proboszczem w okolicy lasu Chapelle. - I bandytą - odezwał się jakiś człowiek w czapce. Obwoływacz czytał: - ... Boisnouveau, bandyta. Dwaj bracia Leśne Piki, bandyci. Houzard, bandyta... - To pan de Quelen - rzekł któryś z chłopów. - ...Koszyk, bandyta... - To pan Sepher. - ... Place-Netie, bandyta... - To pan Jamois. Obwoływacz czytał dalej, nie zwracając uwagi na komentarze. - ... Guinoiseau, bandyta, Chatenay, zwany Robi, bandyta... Jakiś chłop szepnął: - Guinoiseau to Blondyn, a Chatenay pochodzi z Saint-Quen. - ... Hoisnard, bandyta... - wyliczał obwoływacz. W tłumie odezwał się głos: - Pochodzi z Ruille. - Tak, to Złota Gałąź. - Jego brata zabili w ataku na Pontorson. - Tak. Hoisnard-Malonniere a. - Piękny chłopak, miał dziewiętnaście lat. - Uwaga - zawołał obwoływacz. - Oto koniec listy: - ... Winnica, bandyta, Kobza, bandyta, Sabretout, bandyta, Lubczyk, bandyta... Jakiś chłopak dotknął łokciem stojącej obok dziewczyny. Dziewczyna uśmiechnęła się. Obwoływacz ciągnął: - ... Śpiewak, bandyta. Kot, bandyta... Jeden z chłopów powiedział: - To Moulard. - ... Tabouze, bandyta... Inny chłop odezwał się: - To Gauffre. - Gauffre’ów jest dwóch - dorzuciła jakaś kobieta. - I obaj na schwał - mruknął jakiś chłopak. Obwoływacz potrząsnął afiszem, a dobosz uderzył w bęben. Obwoływacz czytał znowu: - ...Wyżej wymienieni, gdziekolwiek będą ujęci, po stwierdzeniu tożsamości zostaną natychmiast straceni... Nastąpiło poruszenie. Obwoływacz czytał: - Ktokolwiek dałby im schronienie lub pomógł w ucieczce, stanie przed sądem wojennym i będzie stracony. Podpisano... Zaległa głęboka cisza. - ... Podpisano: delegowany Komitetu Ocalenia Publicznego, Cimourdain. - To ksiądz - powiedział któryś z chłopów. - Dawny proboszcz z Parigne - dorzucił inny. Jakiś mieszczanin zauważył: - Turmeaui Cimourdain. Ksiądz biały i ksiądz błękitny. - Obydwaj czarni - rzekł inny mieszczanin. Mer stojący na balkonie uniósł kapelusz i zawołał: - Niech żyje Republika! Warkot bębna oznajmił, że obwoływacz jeszcze nie skończył. Istotnie, dał znak ręką. - Uwaga! - zawołał. - Oto ostatnie cztery wiersze obwieszczenia. Są podpisane przez dowódcę kolumny ekspedycyjnej z Cotes-du-Nord, komendanta Gauvain. - Słuchajcie! - odezwały się głosy w tłumie. Obwoływacz przeczytał: - Pod karą śmierci... Wszyscy umilkli. - ... W wykonaniu powyższego rozkazu zabrania się udzielania pomocy i ratowania wyżej wymienionych dziewiętnastu buntowników, którzy znajdują się w tej chwili osaczeni i oblegani w la Tourgue. - Co? - zapytał jakiś głos. Był to głos kobiecy. Głos matki. III. Poruszenie wśród chłopów Michalina Flechard wmieszała się w tłum. Niczego nie słuchała, ale to, czego się nie słucha, jednak się słyszy. Usłyszała słowo „la Tourgue”. Podniosła głowę. - Co? - powtórzyła. - La Tourgue? Ludzie spojrzeli na nią. Miała błędny wyraz. Była w łachmanach. Odezwały się głosy: - Wygląda na zbrodniarkę. Jakaś wieśniaczka, która miała w koszyku gryczane placki, podeszła do niej i szepnęła: - Cicho bądźcie. Michalina Flechard spojrzała na tę kobietę ze zdumieniem. Znowu nic nie rozumiała. Nazwa la Tourgue przeszyła jej świadomość jak błyskawica i znowu ogarnęła ją noc. Czyż nie ma prawa zadawać pytań? Czemu ludzie patrzą na nią w ten sposób? Tymczasem dobosz zabębnił po raz ostatni, chłopiec nakleił afisz, mer wrócił do merostwa, obwoływacz wyruszył do innej wioski i tłum zaczął się rozpraszać. Tylko niewielka grupka została przed afiszem. Michalina Flechard podeszła do niej. Komentowano nazwiska ludzi wyjętych spod prawa. Stali tam chłopi i mieszczanie, to znaczy biali i błękitni. Jakiś chłop mówił: - Mniejsza o to, nie trzymają jeszcze wszystkich. Dziewiętnastu to tylko dziewiętnastu. Nie mają Priou, nie mają Beniamina Moulins, nie mają Goupila z parafii Andouille. - Ani Lorieula z Monjean - rzekł inny. Odezwały się głosy: - Ani Brice a Denys. - Ani Franciszka Dudouet. - Tak, tego z Laval. - Ani Hueta z Launey-Villiers. - Ani Gregisa. - Ani Pilona. - Ani Filleuta. - Ani Menicenta. - Ani Gueharree. - Ani trzech braci Logerais. - Ani pana Lechandelier de Pierreville. - Głupcy! - rzekł jakiś siwowłosy starzec o surowym wyglądzie. - Mają wszystko, jeśli mają Lantenaca. - Jeszcze go nie mają - mruknął któryś z młodych. Starzec odparł: - Uwięzienie Lantenaca to uwięzienie duszy. Śmierć Lantenaca to śmierć Wandei. - Co to za jeden, ten Lantenac? - spytał któryś z mieszczan.. Inny mu odpowiedział: - To były arystokrata. Jeszcze inny dorzucił: - To jeden z tych, co rozstrzeliwują kobiety. Michalina Flechard dosłyszała te słowa i rzekła: - To prawda. Ludzie odwrócili się. Dodała: - Skoro kazał mnie rozstrzelać. Brzmiało to dziwnie; zupełnie jakby żywa kobieta podawała się za umarłą. Zaczęto się jej przyglądać, trochę z ukosa. Istotnie wyglądała niepokojąco; roztrzęsiona, spłoszona, drżąca, pełna trwogi jak dzikie zwierzę i tak przerażona, że aż przerażająca. W kobiecej rozpaczy jest jakaś straszliwa słabość. Istota taka wydaje się zawieszona na krańcu losów. Ale chłopi podchodzą do sprawy wnikliwie. Jeden z nich mruknął: - To może być szpieg. - Bądź cicho i idź sobie stąd - poradziła jej stłumionym głosem ta sama kobieta, która już przedtem z nią rozmawiała. Michalina Flechard odparła: - Nie robię nic złego. Szukam moich dzieci. Kobieta spojrzała na ludzi, którzy przypatrywali się Michalinie Flechard, puknęła się palcem w czoło i mrugnąwszy rzekła: - To pomylona. Potem odciągnęła ją na bok i dała jej gryczany placek. Michalina Flechard, bez słowa podzięki, ugryzła go chciwie. - Tak - rzekli chłopi. - Je jak zwierzę. To pomylona. I reszta zgromadzonych rozproszyła się. Wszyscy odeszli jeden po drugim. Gdy Michalina Flechard skończyła jeść, powiedziała wieśniaczce: - Zjadłam, dobre było. A teraz gdzie jest la Tourgue? - Patrzcie, jak się tego uczepiła! - zawołała wieśniaczka. - Muszę iść do la Tourgue. Pokażcie mi drogę do la Tourgue. - Ani myślę! - odparła wieśniaczka. - Śmierci szukacie? Zresztą, nie wiem. Z was chyba naprawdę wariatka! Słuchajcie, kobieto, zmęczona jesteście, to widać. Chcecie u mnie odpocząć? - Dla mnie nie ma odpoczynku - rzekła matka. - Całe nogi ma w ranach - mruknęła wieśniaczka. Michalina Flechard podjęła: - Mówię wam przecież, że porwano mi dzieci. Dziewczynkę i dwóch chłopczyków. Przychodzę z ziemianki, co jest w lesie. Możecie się o mnie zapytać Tellmarcha-Caimanda. Albo tego człowieka, co go spotkałam tam, w polu. Caimand mnie wyleczył. Miałam podobno złamaną kość. To wszystko prawda. Acha, jeszcze jest sierżant Radoub. Możecie go zapytać. On powie. Bo to on nas spotkał w lesie. Troje. Mówię wam, troje dzieci. Najstarszy nazywa się Janek. Mogę dowieść, że to prawda. Drugi nazywa się Gruby Alain, a dziewczynka Żorżetka. Mój mąż nie żyje. Zabili go. Był dzierżawcą w Siscoignard. Wyglądacie na dobrą kobietę. Pokażcie mi drogę. Nie jestem wariatką, jestem matką. Zginęły mi dzieci. Szukam ich. To wszystko. Nie wiem dobrze, skąd idę. Spałam tej nocy na słomie w stodole. Ale idę do la Tourgue. Nie jestem złodziejką. Widzicie przecie, że mówię prawdę. Ludzie powinni mi pomóc w szukaniu dzieci. Nie jestem stąd. Byłam rozstrzelana, ale nie wiem gdzie. Wieśniaczka pokręciła głową: - Posłuchajcie no tylko. W czasie rewolucji nie trzeba mówić rzeczy, których się nie rozumie. Mogą was za to aresztować. - Ale gdzie jest la Tourgue? - zawołała matka. - Pani, zaklinam was na rany Chrystusa i na Najświętszą Panienkę, błagam, powiedzcie, którędy mam iść do la Tourgue! Wieśniaczka rozgniewała się. - Nie wiem! A choćbym i wiedziała, to też bym nie powiedziała! To złe miejsce. Nikt tam nie chodzi. - Ale ja pójdę - rzekła matka. I ruszyła w drogę. Wieśniaczka popatrzyła na odchodzącą i mruknęła: - Ale jeść przecie musi. Dogoniła Michalinę Flechard i wetknęła jej gryczany placek do ręki. - Weźcie to na wieczerzę. Michalina Flechard wzięła gryczany placek, nic nie odpowiedziała i nie odwracając głowy szła dalej. Przeszła wioskę. Dochodząc do ostatnich domów spotkała na drodze troje małych dzieci, obdartych i bosych. Podeszła do nich i rzekła: - To są dwie dziewczynki i chłopiec. I widząc, że patrzą na placek, dała go im. Dzieci wzięły placek i przestraszyły się. Ona zaś zagłębiła się w lesie. IV. Pomyłka Tymczasem oto co zaszło tego samego dnia, jeszcze przed wschodem słońca, w leśnych mrokach na odcinku drogi prowadzącej z Javene do Lecousse. Wszystkie drogi w Bocage biegną parowami, a droga z Javene do Lecousse - parowem szczególnie głębokim. I w dodatku krętym. Jest to raczej wąwóz niż droga. Droga ta rozpoczyna się w Vitre i jej to przypadł w udziale zaszczyt podrzucania na swoich wybojach karety pani de Sevigne. Po obu jej stronach wznosi się ściana żywopłotu. Trudno o lepsze miejsce na zasadzkę. Tego rana, o godzinę wcześniej, niż Michalina Flechard wędrując przeciwną stroną lasu napotkała pierwszą wioskę i natknęła się na posępną zjawę wozu eskortowanego przez żandarmów, w zaroślach koło mostu Couesnon, wśród których przebiega droga z Javene, czatowała zgraja ukrytych ludzi. Gałęzie przesłaniały wszystko. Byli to chłopi poubierani w grigo, czyli rodzaj kożuchów, jakie nosili królowie bretońscy w szóstym wieku, a wieśniacy w osiemnastym. Ludzie owi byli uzbrojeni bądź w strzelby, bądź w siekiery. Ci co mieli siekiery, ułożyli na pobliskiej polance stos z suchych gałęzi i okrąglaków, pod który wystarczyło tylko podłożyć ogień. Ci, co mieli strzelby, ustawili się po obu stronach drogi w postawie wyczekującej. Gdyby można było widzieć coś poprzez liście, oczom obserwatora ukazałyby się palce spoczywające na cynglach i lufy wycelowanych karabinów wśród splątanych gałęzi. Była to zasadzka. Wszystkie strzelby skierowane były na drogę bielejącą w porannej poświacie. Stłumione głosy rozmawiały ze sobą wśród mroku: - Jesteś tego pewien? - Tak powiadają. - Będzie tędy jechać? - Mówią, że jest w okolicy. - Nie powinna stąd wyjść. - Trzeba ją spalić. - Po to też przyszliśmy tu z trzech wsi. - No, a eskorta? - Wybijemy eskortę do nogi. - Ale czy aby tą drogą ma jechać? - Tak mówią. - To znaczy, że jedzie z Vitre. - Czemużby nie? - Bo mówiono, że z Fougeres. - Czy z Fougere, czy z Vitr, tak czy owak, sam diabeł ją nadał. - Pewnie. - I musi do niego wrócić. - Pewnie. - To miała jechać do Parigne? - Podobno. - Nie dojedzie. - Pewnie, że nie. - Nie dojedzie, nie, nie! - Uwaga. Należało istotnie milczeć, gdyż zaczynało się robić coraz jaśniej. Nagle zaczajeni ludzie wstrzymali dech; dobiegł ich odgłos kół i tętent koni. Spojrzeli poprzez gałęzie i zobaczyli na drodze, w wąwozie, niewyraźne zarysy długiego wozu i konnej eskorty; na wozie coś leżało; wóz przybliżał się. - Oto i ona! - powiedział człowiek wyglądający na dowódcę. - Tak - potwierdził inny. - Z eskortą. - Ilu ludzi eskorty? - Dwunastu. - Miało być dwudziestu. - Dwunastu czy dwudziestu, musimy zabić wszystkich. - Poczekajmy, aż podejdą na strzał. Po chwili wóz i eskorta ukazały się na zakręcie drogi. - Niech żyje król! - zawołał dowódca chłopów. Jednocześnie padło sto strzałów. Kiedy dym się rozproszył, eskorta także była rozproszona. Siedmiu jeźdźców spadło na ziemię, pięciu uciekło. Chłopi podbiegli do wozu. - Patrzcie - zawołał dowódca - to nie gilotyna, to drabina! Na wozie znajdowała się rzeczywiście tylko drabina. Oba ranione konie upadły; woźnica został zabity, ale nie umyślnie. - Wszystko jedno - rzekł dowódca. - Drabina z eskortą jest także podejrzana. Wóz jechał w stronę Parigne. To na pewno do szturmu na la Tourgue. - Spalmy drabinę! - zawołali chłopi. I spalili drabinę. Natomiast posępny wóz, na który czekali, przejechał inną drogą i znajdował się o dwie mile dalej, w owej wiosce, gdzie zobaczyła go o wschodzie słońca Michalina Flechard. V. Vox in deserto Po rozstaniu z trojgiem dzieci, którym oddała swój placek, Michalina Flechard ruszyła przed siebie w las. Skoro nikt nie chciał pokazać jej drogi, musiała odnaleźć ją sama. Przysiadała na chwilę, potem wstawała, żeby znów usiąść. Przytłaczało ją zmęczenie, owo potworne zmęczenie, które najpierw odczuwa się w mięśniach, potem w kościach; zmęczenie niewolnika. Była niewolnicą swoich zaginionych dzieci. Musiała je odnaleźć. Każda przemijająca minuta mogła oznaczać ich zgubę; kto ma przed sobą taki obowiązek, nie ma już żadnych praw; nie miała prawa do odpoczynku. Ale czuła się bardzo zmęczona. Przy tym stopniu wyczerpania każdy krok staje się problemem. Czy zdoła go zrobić? Szła od rana; nie napotkała już żadnej wioski ani nawet domu. Początkowo obrała ścieżkę właściwą, potem skręciła na niewłaściwą, aż wreszcie zabłądziła wśród gałęzi tak podobnych jedna do drugiej. Czy zbliżała się do celu? Czy to już miał być koniec jej męki? Odbywała drogę krzyżową i czuła wycieńczenie jak przy ostatniej stacji Męki Pańskiej. Czyż padnie na drodze i wyzionie ducha? W pewnej chwili posuwanie się naprzód wydało się jej niemożliwe; słońce kłoniło się ku zachodowi, las robił się mroczny, ścieżki stawały się niewidoczne wśród trawy; matka nie wiedziała, co robić. Pozostał jej tylko Bóg. Zaczęła go wzywać, nikt jej nie odpowiedział. Rozejrzała się dokoła, zobaczyła więcej nieba między gałęziami, ruszyła w tę stronę i nagle znalazła się na skraju lasu. Miała przed sobą dolinkę wąską jak jar; na dnie dolinki wiła się między kamieniami jasna strużka wody. Wówczas kobieta zdała sobie sprawę, że pali ją pragnienie. Podeszła do wody, uklękła i napiła się. Korzystając z tego, że klęczy, odmówiła pacierz. Wstając próbowała zorientować się, gdzie jest. Przeszła na drugą stronę strumienia. Poza dolinką ciągnęło się jak okiem sięgnąć wielkie płaskowzgórze pokryte niskimi zaroślami; począwszy od brzegu strumienia wznosiło się powoli do góry, zasłaniając cały horyzont. Las był bezludziem, wzgórze było pustynią. W lesie za każdym krzakiem mógł się ktoś kryć; na wzgórzu, na przestrzeni, którą można było ogarnąć wzrokiem, nie widać było nic. Nieliczne ptaki, które zdawały się skądś uciekać, fruwały nad wrzosami. Wówczas, wobec tego bezmiernego osamotnienia, czując, że uginają się pod nią kolana, doprowadzona niemal do szaleństwa, zrozpaczona matka rzuciła w przestrzeń dziwny okrzyk- wołanie: - Czy jest tu kto? I czekała na odpowiedź. Odpowiedź przyszła. Odezwał się głęboki, głuchy głos; dochodził z krańca horyzontu, odpowiedziały mu echa; przypominało to grzmot, o ile nie było wystrzałem armatnim; mogło się wydawać, że głos odpowiada na pytanie matki i mówi: tak. Potem zaległa cisza. Matka zerwała się, poruszona; a więc ktoś tam był; wydawało jej się, że ma teraz z kim mówić; napiła się i pomodliła; siły jej wracały, zaczęła wchodzić na wzgórze, kierując się w stronę, z której doszedł ją potężny, daleki głos. Nagle na linii horyzontu ujrzała wyłaniającą się, wysoką wieżę. Wieża stała samotnie wśród dzikiego krajobrazu; promień zachodzącego słońca czynił ją purpurową. Oddalona była o przeszło milę. Za wieżą rozpływała się we mgle ogromna plama zieleni, którą tworzył las Fougeres. Kobiecie wydało się, że wieża wznosi się w tym samym punkcie horyzontu, z którego doszedł jej uszu ów grzmot, który zabrzmiał dla niej jak wezwanie. Czy to wieża wydała ten odgłos? Michalina Flechard dotarła na szczyt wzgórza; zewsząd otaczała ją równina. Ruszyła w stronę wieży. VI. Sytuacja Chwila nadeszła.. Człowiek nieubłagany dosięgnął człowieka bezlitosnego. Cimourdain miał w ręku Lantenaca. Stary buntownik-rojalista został schwytany w swej jamie; nie ulegało wątpliwości, że nie może już uciec; Cimourdainowi zależało na tym, żeby markiz został ścięty tu, u siebie, na miejscu, na własnych ziemiach, do pewnego stopnia we własnym domu, tak aby feudalne dworzyszcze ujrzało spadającą głowę feudała, a przykład stał się wiekopomny. Dlatego też posłał do Fougeres po gilotynę. Widzieliśmy ją w drodze. Zabić Lantenaca znaczyło zabić Wandeę; zabić Wandeę znaczyło uratować Francję. Cimourdain nie wahał się. Z przyjemnością myślał o wypełnieniu okrutnego obowiązku. Markiz wydawał się zgubiony; co do tego Cimourdain był spokojny, niepokoiło go co innego. Walka będzie niewątpliwie zażarta; Gauvain ją poprowadzi i zechce może wziąć w niej udział; w tym młodym dowódcy tkwił żołnierz; był zdolny rzucić się w wir bitwy; byle tylko nie został zabity! Gauvain! Jego dziecko! Jedyne przywiązanie, jakie miał na ziemi! Dotychczas szczęście sprzyjało Gauvainowi, ale szczęście się nuży. Cimourdain drżał. Dziwnym trafem losu znalazł się pomiędzy dwoma Gauvainami, dla jednego pragnął śmierci, dla drugiego życia. Wystrzał armatni, który rozbudził Żorżetkę w kołysce i wywołał matkę z głębi pustkowia, uczynił coś jeszcze. Czy to przypadkiem, czy nakierowana przez puszkarza kula armatnia, będąca zresztą tylko ostrzeżeniem, trafiła, przedziurawiła i częściowo wyrwała żelazną kratę osłaniającą wielką strzelnicę na pierwszym piętrze baszty. Oblężeni nie mieli czasu na naprawę tego uszkodzenia. Oblężeni przechwalali się; mieli bowiem bardzo niewiele amunicji. Ich położenie, zaznaczmy to, było jeszcze gorsze, niż, mogli przypuszczać napastnicy. Gdyby mieli dosyć prochu, wysadziliby w powietrze la Tourgue razem z sobą i z nieprzyjaciółmi, którzy by się tam wdarli; to było ich marzeniem; lecz wszystkie zapasy im się wyczerpały. Mieli zaledwie po trzydzieści naboi na głowę. Posiadali dużo strzelb, fuzji i pistoletów, ale brakło im ładunków. Nabili całą broń, aby nie przerywać ognia, ale jak długo ten ogień potrwa? Trzeba go będzie jednocześnie podsycać i oszczędzać. Na tym polegała trudność. Na szczęście - złowrogie to szczęście - bitwa będzie głównie walką wręcz, na białą broń, na szable i puginały. Miast strzelaniny przyjdzie się wziąć za bary. Będą się rąbać; w tym cała nadzieja. Wnętrze wieży wydawało się nie do zdobycia. W dolnej komnacie, dokąd dochodzi wyłom, wzniesiono, według fachowych wskazówek Lantenaca, barykadę, która zatarasowała wejście. Za barykadą na długim stole leżała nabita broń - karabiny i muszkiety, a także szable, siekiery i puginały. Nie mogąc użyć podziemnych lochów, łączących się z dolną komnatą, do wysadzenia baszty w powietrze, markiz kazał zamknąć wejście do nich. Ponad nisko sklepioną dolną salą znajdowała się okrągła komnata pierwszego piętra, do której dostać się można było jedynie po krętych i bardzo wąskich schodkach. Komnata owa, której umeblowanie składało się, podobnie jak umeblowanie dolnej sali, ze stołu uginającego się pod gotową bronią, po którą wystarczyło sięgnąć, była oświetlona przez duże okno strzelnicze z wyrwaną przez pocisk kratą; powyżej znajdowała się okrągła komnata drugiego piętra połączona żelaznymi podwojami z zameczkiem na moście. Komnatę na drugim piętrze nazywano Salą Bramy Żelaznej lub Salą Zwierciadlaną, z powodu dużej ilości zwierciadełek zawieszonych wprost na nagim kamiennym murze, na starych, zardzewiałych gwoździach - połączenie barbarzyństwa z dziwaczną ozdobą. Ponieważ górnych komnat nie było celu już bronić, ta sala lustrzana stanowiła to, co Manesson-Mallet, prawodawca warowni, określa jako „ostatni posterunek, gdzie oblężeni kapitulują”. Jak wiemy, chodziło o to, aby do tej komnaty nie dopuścić oblegających. Do okrągłej sali drugiego piętra światło wpadało przez otwory strzelnicze; mimo to płonęła tam pochodnia. Pochodnia ta, umieszczona w żelaznym kagańcu podobnym do kagańca, który znajdował się w dolnej sali, została zapalona przez Imanusa; tuż obok Imanus umieścił koniec siarkowanego lontu. Przerażające przygotowania. W głębi dolnej sali na długim blacie wspartym na kozłach stało jedzenie, jak w homeryckiej jaskini: ogromne misy ryżu, czarnej kaszy, siekanej cielęciny, knedli, dzbany cydru. Jadł i pił, kto chciał. Wystrzał armatni poderwał wszystkich. Mieli przed sobą zaledwie pół godziny. Imanus obserwował z wierzchołka baszty zbliżanie się nieprzyjaciół. Lantenac wydał rozkaz, żeby nie strzelać i pozwolić im podejść. Powiedział: - Jest ich cztery i pół tysiąca. Zabijanie na zewnątrz na nic się nie zda. Zabijajcie tylko tych, którzy wejdą do środka. Wewnątrz siły się wyrównają. I dodał ze śmiechem: - Równość, braterstwo. Postanowiono, że skoro tylko u nieprzyjaciela rozpocznie się ruch, Imanus oznajmi o tym odgłosem rogu. Wszyscy milcząc stali w oczekiwaniu za barykadą lub na stopniach schodów, w jednym ręku trzymając muszkiet, w drugim różaniec. Sytuacja stawała się coraz wyraźniejsza i tak oto się przedstawiała: Szturmujący musieli wedrzeć się przez wyłom, sforsować barykadę, opanować przemocą kolejno trzy sale znajdujące się jedna nad drugą, zdobywając pod gradem kul, stopień po stopniu, dwa piętra schodów; oblężeni zaś musieli polec. VII. Wstępne układy Gauvain ze swej strony czynił przygotowania do ataku. Wydawał ostatnie polecenia Cimourdainowi, który, jak pamiętamy, nie biorąc udziału w akcji, miał stać na straży wzgórza, i Guechampowi, który z większą częścią wojska miał obserwować bitwę z leśnego obozu. Uzgodniono, że ani bateria znajdująca się w lesie na dole, ani bateria ze wzgórza nie rozpoczną ognia, jeśli oblężeni nie będą próbowali ucieczki. Gauvain zachował sobie dowództwo kolumny atakującej wyłom. To właśnie niepokoiło Cimourdaina. Słońce zaszło. Wieża wśród pól przypomina okręt na pełnym morzu. Trzeba ją atakować w ten sam sposób. Jest to raczej atak na okręt niż szturm. Nie potrzeba armat. Nic zbędnego. Po cóż strzelać do murów grubych na piętnaście stóp? Dziura w burcie, jedni ją forsują, drudzy jej bronią, siekiery, noże, pistolety, pięści i zęby. Tak to wygląda. Gauvain czuł, że to jedyny sposób opanowania la Tourgue. Nic okrutniejszego nad walkę oko w oko. Znał straszne wnętrze baszty, gdyż spędził w niej dzieciństwo. Zamyślił się głęboko. Tymczasem porucznik Guechamp, zastępca Gauvaina, stojąc o kilka kroków od niego z lunetą w ręku, obserwował widnokrąg od strony Parigne. Nagle zawołał: - Nareszcie! Okrzyk ten wyrwał Gauvaina z zadumy. - Co się stało, Guechamp? - Drabina, panie komendancie. - Drabina ratunkowa? - Tak jest. - Jak to? Nie mamy jej dotąd? - Nie, panie komendancie. Byłem nawet niespokojny. Umyślny, którego wysłałem do Javene, powrócił. - Wiem o tym. - Zameldował, że znalazł w warsztatach ciesielskich w Javene drabinę odpowiednich wymiarów, że ją zarekwirował, kazał załadować na wóz, zażądał eskorty w liczbie dwunastu konnych i widział, jak wóz, eskorta i drabina wyruszyły do Parigne. Wówczas powrócił co koń wyskoczy. - I złożył nam raport. Dodał też, że konie mieli dobre, że wyruszyli o drugiej rano i powinni tu być przed zachodem słońca. To wszystko wiem. I co z tego? - To, że słońce już zaszło, a wóz z drabiną jeszcze nie nadszedł. - Nie może być! A przecie musimy ruszać do szturmu. Godzina nadeszła. Jeśli będziemy zwlekać, oblężeni pomyślą, że odstępujemy. - Można atakować, panie komendancie. - Ależ drabina ratunkowa jest konieczna. - Niewątpliwie. - A my jej nie mamy. - Mamy ją. - Jak to? - Dlatego właśnie zawołałem: „Nareszcie!” Wóz nie nadjeżdżał; wziąłem lunetę, spojrzałem na drogę wiodącą z Parigne do la Tourgue i ku mojej radości, panie komendancie, zobaczyłem wóz z eskortą. Zjeżdża ze zbocza. Niech pan patrzy. Gauvain wziął lunetę i spojrzał. - Tak jest. Widzę. Jest za ciemno, żeby dobrze wszystko zobaczyć. Tak, widać eskortę, to nie może być nic innego. Ale eskorta wydaje mi się liczniejsza, niż mówiłeś, Guechamp. - Mnie też. - Są o jakie ćwierć mili stąd. - Drabina będzie tu za kwadrans, panie komendancie. - Można atakować. Istotnie nadjeżdżał wóz, ale nie ten, którego czekali. Odwróciwszy się Gauvain ujrzał sierżanta Radouba stojącego na baczność, ale ze spuszczonymi oczyma. - Co takiego, Radoub? - Obywatelu komendancie, my, żołnierze batalionu Czerwonej Czapki, przychodzimy do was z prośbą. - Jaką? - Żeby nas posłać na śmierć. - Co?! - zawołał Gauvain. - Czy obywatel komendant zrobi to dla nas? - Ależ... to zależy - rzekł Gauvain. - Bo widzicie, obywatelu komendancie, to jest tak. Od czasu historii w Dol oszczędzacie nas. Jest nas jeszcze ciągle dwunastu. - Cóż z tego? - To nas upokarza. - Stanowicie rezerwę. - Wolimy być strażą przednią. - Ależ będę was potrzebował w decydującej chwili, pod koniec akcji. Dlatego was oszczędzam. - Zanadto. - Wszystko jedno! Jesteście w oddziale. Idziecie razem. - Idziemy z tyłu. Paryż ma prawo iść na przedzie. - Pomyślę o tym, sierżancie Radoub. - Pomyślcie o tym jeszcze dziś, obywatelu komendancie. Nadarza się okazja. Tu będzie gorąco. La Tourgue poparzy palce każdemu, kto jej dotknie. Prosimy o tę łaskę, żeby nas tam wysłać. Sierżant przerwał, szarpnął wąsa i podjął znów zmienionym głosem. - Bo to widzicie, obywatelu komendancie, w tej wieży są nasi malcy. Mamy tam nasze dzieci, dzieci batalionu, troje dzieci. Ta paskudna morda, ten wypierdek, zwany Pogromcą Błękitnych, zwany Imanusem, ten gałgan, ten bicz boży z piekła rodem, grozi naszym dzieciom. Naszym dzieciom, naszym malcom, obywatelu komendancie! Nie chcemy, żeby się im stało co złego, kiedyś się to wszystko zacznie. Słyszycie, władzo? Nie chcemy. Dzisiaj skorzystałem, że się nie bijemy, wlazłem na wzgórze i przyjrzałem się dzieciom przez okno; tak, one tam są, widać je z brzegu parowu, widziałem je, a one się przestraszyły, biedne ptaszyny. Komendancie, jeżeli spadnie jeden włos z tych anielskich łepetyn, ja, sierżant Radoub, klnę się na wszystko co święte, że porachuję gnaty Ojcu Przedwiecznemu. Batalion zapowiedział: „Chcemy, żeby dzieci zostały uratowane, albo chcemy zginąć sami.” To nasze prawo, do stu piorunów! Tak, wszyscy chcemy zginąć. A teraz cześć! Gauvain wyciągnął rękę do Radouba i rzekł: - Jesteście dzielni. Zostaniecie wcieleni do kolumny szturmowej. Rozdzielam was na dwie grupy. Sześciu wyruszy na przedzie, aby kolumna parła naprzód, sześciu zostanie w straży tylnej, aby się nie cofała. - Czy to zawsze ja dowodzę dwunastką? - Oczywiście. - A więc, dziękuję, obywatelu komendancie. Bo jestem ze straży przedniej. Radoub zasalutował i wrócił do szeregu. Gauvain wyciągnął zegarek, powiedział Guechampowi kilka słów na ucho i kolumna szturmowa zaczęła ustawiać się w szyku. VIII. Słowo i ryk Tymczasem Cimourdain, który nie objął jeszcze swego posterunku na wzgórzu i stał obok Gauvaina, podszedł do trębacza. - Zatrato - rozkazał. Zagrała trąbka, róg jej odpowiedział. Odgłosy trąbki i rogu powtórzyły się raz jeszcze. - Co to jest? - spytał Gauvain Guechampa. - Czego chce Cimourdain? Cimourdain podszedł do baszty z białą chustą w ręku. - Zawołał: - Ludzie, którzy jesteście w wieży, czy znacie mnie? Jakiś głos, głos Imanusa, odpowiedział z wierzchołka baszty: - Znamy. Wówczas dwa głosy rozpoczęły taki oto dialog: - Jestem wysłannikiem republiki. - Jesteś dawnym proboszczem z Parigne. - Jestem delegatem Komitetu Ocalenia Publicznego. - Jesteś księdzem. - Jestem przedstawicielem prawa. - Jesteś renegatem. - Jestem komisarzem rewolucji. - Jesteś zaprzańcem. - Jestem Cimourdain. - Jesteś szatanem. - Znacie mnie? - Gardzimy tobą. - Chcielibyście mieć mnie w swojej mocy? - Jest nas tu osiemnastu i wszyscy dalibyśmy nasze głowy, byle dostać twoją. - Więc oddaję się w wasze ręce. Ze szczytu wieży dobiegł dziki wybuch śmiechu i okrzyk: - Chodź! - W obozie zaległo głębokie, wyczekujące milczenie. Cimourdain podjął: - Pod jednym warunkiem, - Jakim? - Słuchajcie. - Mów. - Nienawidzicie mnie? - Nienawidzimy. - A ja was kocham. Jestem waszym bratem. Głos ze szczytu wieży odparł: - Tak, Kainem. Cimourdain zaczął mówić szczególnym tonem, jednocześnie wyniosłym i łagodnym: - Urągajcie mi, lecz słuchajcie. Przychodzę tu jako parlamentariusz. Tak, jesteście moimi braćmi. Jesteście nieszczęsnymi ludźmi, którzy błądzą. Jestem waszym przyjacielem. Jestem światłem i przemawiam do niewiedzy. Światło jest zawsze braterskie. Czyż nie mamy zresztą wspólnej matki-ojczyzny? Więc słuchajcie mnie. Zobaczycie później albo zobaczą to wasze dzieci czy wnuki, że wszystko, co się teraz dzieje, dzieje się dla wypełnienia praw niebieskich i że w rewolucji tkwi Bóg. A tymczasem, w oczekiwaniu chwili, aż wszystkie sumienia, nawet wasze, zrozumieją i wszystkie fanatyzmy, nawet wasze, zamrą, w oczekiwaniu na wielką światłość, która nadejdzie, czyż nikt nie zlituje się nad waszą ciemnotą? Przychodzę do was i ofiarowuję wam swoją głowę; robię więcej, bo wyciągam do was rękę. Proszę was jak o łaskę, żebyście mnie zabili, aby ratować siebie. Mam pełną władzę, więc co obiecuję, mogę spełnić. Oto nadeszła ostatnia chwila; podejmuję ostatni wysiłek. Tak, człowiek, który do was przemawia, jest obywatelem, a w tym obywatelu, tak, to prawda, tkwi ksiądz. Obywatel z wami walczy, ale ksiądz was błaga. Posłuchajcie. Wielu z was ma żony i dzieci. Staję w obronie waszych żon i waszych dzieci. Bronię ich przed wami. Och, bracia! - Mów dalej swoje kazanie - roześmiał się szyderczo Imanus. Cimourdain ciągnął: - Bracia, nie pozwólcie, aby wybiła straszliwa godzina. Tutaj będzie rzeź. Wielu z nas, którzy tu stoimy przed wami, nie ujrzy jutrzejszego słońca; tak, wielu z nas zginie, a wy, wy wszyscy umrzecie. Miejcie litość dla siebie. Po cóż wylewać krew bez potrzeby? Po co zabijać tylu ludzi, skoro wystarczy dwóch? - Dwóch? - zawołał Imanus. - Tak. Dwóch. - Kogo? - Lantenaca i mnie. Cimourdain podniósł głos: - O dwóch ludzi jest tu za wiele, o Lantenaca dla nas i o mnie dla was. Oto co wam proponuję, a wszyscy ujdziecie z życiem: wydajcie nam Lantenaca, a weźcie sobie mnie. Lantenac zostanie ścięty, a ze mną zrobicie, co się wam podoba. - Księże - zawył Imanus - gdybyśmy cię dostali, smażylibyśmy ciebie na wolnym ogniu. - Zgoda - rzekł Cimourdain. I podjął znowu: - Wy, skazańcy, którzy siedzicie w tej wieży, możecie za godzinę odejść żywi i wolni. Przynoszę wam ocalenie. Czy się zgadzacie? Imanus wybuchnął: - Jesteś nie tylko zbrodniarzem, ale i szaleńcem. Ach, ty! Po co przychodzisz zawracać nam głowę? Kto cię prosił, żebyś gadał? My mielibyśmy wydać jego wysokość? Czego ty chcesz? - Jego głowy. A ofiaruję wam... - Swoją skórę. Bo obdarlibyśmy cię ze skóry jak psa, księże Cimourdain. Ale nie, twoja skóra nie warta jest jego głowy. Idź precz. - To będzie straszne. Zastanówcie się po raz ostatni. Podczas gdy padały te ponure słowa, które słychać było we wnętrzu wieży i dokoła niej, zapadła noc. Markiz de Lantenac milczał i nie wtrącał się do sprawy. Dowódcy miewają taki złowrogi egoizm. Jest to jedno z praw ludzi, na których spoczywa odpowiedzialność. Imanus wykrzyknął ponad głową Cimourdaina: - Ludzie, którzy nas atakujecie, podaliśmy wam już nasze warunki i nic nie zmienimy. Musicie je przyjąć albo biada wam! Zgadzacie się? Oddamy wam troje dzieci, jeśli pozwolicie nam wszystkim wyjść stąd. - Wszystkim - odpowiedział Cimourdain - prócz jednego. - Kogo? - Lantenaca. - Jaśnie pana! Wydać jaśnie pana! Nigdy! - Musimy mieć Lantenaca. - Nigdy. - Będziemy prowadzić układy tylko pod tym warunkiem. - Więc zaczynajcie. Zapadła cisza. Imanus, odtrąbiwszy sygnał na rogu, zeszedł na dół; markiz wziął szablę do ręki; dziewiętnastu oblężonych zebrało się w milczeniu w dolnej sali za barykadą; uklękli; słyszeli miarowe kroki kolumny szturmowej posuwającej się w ciemnościach w kierunku wieży. Odgłos kroków zbliżał się; nagle rozległ się tuż pod samym wyłomem. Wówczas wszyscy klęcząc wysunęli przez szpary w barykadzie strzelby i muszkiety, a jeden z nich, Grand-Francoeur, który był księdzem Turmeau, wstał i z obnażoną szablą w prawej, a krucyfiksem w lewej ręce, odezwał się pełnym powagi głosem: - W imię Ojca i Syna i Ducha świętego! Wszyscy dali ognia jednocześnie i walka się zaczęła. IX. Tytani przeciwko olbrzymom Było to naprawdę przerażające. Ta walka wręcz przeszła wszystko, co można było sobie wyobrazić. Chcąc szukać porównań, należałoby cofnąć się do walk opisywanych przez Aichylosa lub dawnych rzezi feudalnych; do „walk na broń krótką”, trwających aż do siedemnastego wieku, tragicznych szturmów na twierdze, o których powiada stary sierżant z prowincji Alentejo: „gdy miny zrobią swoje, oblegający ruszą naprzód z deskami pokrytymi łuską z blachy, z tarczami i osłonami, uzbrojeni w mnóstwo granatów, wyprą obrońców z szańców i barykad, sami pozostając na placu boju”. Miejsce szturmu było okropne; był to jeden z tych wyłomów, które w języku wojskowym nazywają się „wyłomami pod sklepieniem”, to znaczy, jak pamiętamy, stanowił szczelinę przebiegającą na wylot przez mur, który jednak nie rozpadł się na dwoje od góry i dołu. Proch podziałał jak świder. Wybuch miny był tak gwałtowny, że mur został przebity aż na czterdzieści stóp powyżej miejsca jej założenia; była to jednak tylko wąska szczerba, wyłom pozwalający wedrzeć się do dolnej sali, przypominający raczej pchnięcie lancy niż nacięcie siekiery. Było to nakłucie boku wieży, głęboka rozpadlina, rodzaj poziomej studni, korytarz-kiszka, wznoszący się i wijący poprzez całą grubość piętnastostopowego muru, jakiś nieforemny kanał zawalony przeszkodami, pełen pułapek, możliwości wybuchów, gdzie co krok czoło natykało się na granit, stopy na odłamki skały, a oczy na ciemności. Szturmujący mieli przed sobą czarny przedsionek, paszczę otchłani, której górną i dolną szczękę stanowiły kamienie z rozwalonego muru; potworna wyrwa szczerzyła więcej zębów niż paszcza rekina. W tę wyrwę należało wejść, a potem z niej wyjść. Wnętrze pluło ogniem, na zewnątrz wznosiła się barykada. Na zewnątrz, to znaczy w niskiej, parterowej sali. Równie okrutne może być tylko spotkanie saperów w podziemnych korytarzach, gdy kontrmina natrafia na minę, lub walka na siekiery pod pokładem okrętu w czasie bitwy na morzu. Walka na dnie jamy to najwyższy stopień potworności. Nic straszniejszego od rzezi pod sklepieniem. W chwili natarcia pierwszej fali szturmujących z barykady trysnęły błyskawice: wyglądało to jak piorun uderzający pod ziemią. Grom wysyłany przez atakujących był repliką na grom obrońców. Detonacje odpowiadały sobie nawzajem, rozległ się okrzyk Gauvaina: „Uderzajmy!” Potem okrzyk Lantenaca: „Trzymajcie się!” Potem okrzyk Imanusa: „Do mnie kamraci!” Potem szczęk szabel o szable i jedna po drugiej przeraźliwe eksplozje siejące śmierć. Pochodnia zatknięta na ścianie rzucała blade światło na całą tę grozę. Nic nie podobna było rozróżnić; wnętrze wypełniał czerwonawy mrok; ktokolwiek się tam wdarł, od razu głuchł i ślepł: ogłuszał go hałas, oślepiał dym. Ludzie, którzy padali w walce, leżeli wśród gruzu; deptano po trupach, po rannych, którzy wyli; konający kąsali żywych po nogach. Chwilami zapadała cisza okropniejsza od wrzasku. Ludzie trzymali się za bary, słychać było straszliwe oddechy, zgrzytanie zębów, charkot, przekleństwa, potem znowu rozpoczynały się detonacje. Przez wyłom wyciekał z baszty strumień krwi i rozlewał się w pomroce. Ciemna kałuża dymiła wśród trawy. Rzekłbyś, że to krwawi sama wieża, że ta olbrzymka jest ranna. Rzecz zdumiewająca: to wszystko nie czyniło na zewnątrz prawie żadnego hałasu. Noc była bardzo czarna, a na równinie i w lesie wokół szturmowanej warowni panował jakiś grobowy spokój. Wewnątrz piekło, zewnątrz grób. Walczący mordowali się w ciemnościach, strzelanina, krzyki, wściekłe wycia, cały ten tumult zamierał wśród murów i sklepień; dźwięk nie mógł się rozchodzić z braku powietrza, ludzie nie tylko wyrzynali się, ale i dusili. Poza wieżą nic prawie nie było słychać. Dzieci przez ten czas spały. Zawziętość wzrastała. Barykada trzymała się mocno. Barykada tego typu, tworząca kąt ostry, jest najtrudniejsza do zdobycia. Nieprzyjaciel miał nad oblężonymi przewagę liczebną, ale oblężeni mieli dogodniejsze stanowisko. Kolumna szturmowa traciła mnóstwo ludzi. Ustawiona długim szeregiem na zewnątrz, u stóp wieży, zagłębiała się powoli w wyłomie i kurczyła jak żmija wpełzająca do nory. Gauvain, nieostrożny jak każdy młody dowódca, znalazł się w niskiej sali w największym zgiełku bitwy, wśród gradu pocisków. Dodajmy, że miał pewność siebie człowieka, który nigdy jeszcze nie był ranny. Odwróciwszy się, by wydać rozkaz, zobaczył obok siebie w świetle strzałów znajomą twarz. - Cimourdain! - zawołał. - Co ty tu robisz? Istotnie, był to Cimourdain, który odparł: - Chcę być przy tobie. - Ależ narażasz tutaj życie. - A ty, cóż innego robisz? - Ja jestem tu potrzebny, ty nie. - Skoro ty tu jesteś, trzeba, abym ja także był. - Nie, mistrzu! - Tak, chłopcze! I Cimourdain pozostał przy boku Gauvaina. Na kamiennych płytach dolnej sali stos zabitych rósł. Chociaż barykada nie została jeszcze zdobyta, zwycięstwo musiało przypaść w udziale liczniejszym. Szturmujący walczyli bez osłony, oblężeni byli w ukryciu, na jednego obrońcę ginęło dziesięciu napastników; ale z zewnątrz napływali coraz nowi ludzie. Szturmujących przybywało, liczba obrońców malała. Ponieważ atak został przypuszczony do barykady, wszyscy obrońcy w liczbie dziewiętnastu skupili się za nią. Mieli już zabitych i rannych. Walczyło obecnie najwyżej piętnastu. Jeden z najdzikszych, Zimowy Śpiewak, został straszliwie okaleczony. Był to krępy i kędzierzawy Bretończyk, drobny i żywy. Miał przebite oko i strzaskaną szczękę. Mógł jeszcze chodzić. Powlókł się ku krętym schodom, dotarł do komnaty na pierwszym piętrze, w nadziei, że tam pomodli się i umrze. Oparł się o ścianę w pobliżu otworu strzelniczego, aby zaczerpnąć powietrza. Na dole rzeź przed barykadą stawała się coraz straszniejsza. W przerwie między dwoma wybuchami Cimourdain zawołał: - Oblężeni! Po co dłużej przelewać krew? Nie macie wyjścia. Poddajcie się. Pamiętajcie, że jest nas cztery i pół tysiąca przeciw dziewiętnastu, to znaczy przeszło dwustu na jednego. Poddajcie się! - Dosyć tego ględzenia - odparł markiz de Lantenac. I dwadzieścia kul odpowiedziało Cimourdainowi. Barykada nie dochodziła pod samo sklepienie; pozwalało to obrońcom strzelać górą, ale oblegającym pozwalało także wdrapać się na nią. - Szturm do barykady! - krzyknął Gauvain. - Kto na ochotnika wedrze się na nią? - Ja - odparł sierżant Radoub. X. Radoub W tym momencie atakujących ogarnęło zdumienie. Radoub wdarł się uprzednio przez wyłom na czele kolumny szturmowej; było ich sześciu ludzi z paryskiego batalionu, czterech już padło. Kiedy zawołał: „Ja!”, ujrzano, że zamiast iść naprzód, cofa się; schylony, skulony, czołgając się niemal między nogami walczących, powrócił do ujścia wyłomu i wyszedł. Byłaż to ucieczka? Ten człowiek miałby uciekać? Co to mogło znaczyć? Wydostawszy się z wyłomu Radoub, jeszcze oślepiony dymem, przetarł oczy jakby chcąc się pozbyć koszmarów nocy i przy świetle gwiazd przyjrzał się murom baszty. Kiwnął głową z zadowoleniem, jakby chciał rzec: „Nie omyliłem się.” Radoub spostrzegł, że głęboka szczelina, jaka powstała po wybuchu miny, ciągnie się ponad wyłomem aż do owej strzelnicy na pierwszym piętrze, której żelazną kratę przedziurawił i wyrwał pocisk armatni. Pręty rozbitego okratowania zwisały na wpół oderwane, tak że człowiek mógł się tamtędy przecisnąć. Człowiek mógłby się tamtędy przecisnąć, ale czy mógłby się tam wspiąć? Tak, po szczelinie; pod warunkiem, że byłby kotem. A Radoub nim był. Należał do gatunku ludzi, których Pindar określa mianem „zręcznych atletów”. Można być starym żołnierzem i młodym człowiekiem; Radoub, który należał w swoim czasie do gwardii francuskiej, nie miał czterdziestu lat. Był zwinnym Herkulesem. Radoub postawił na ziemi muszkiet, zdjął wierzchni pas, zrzucił kurtkę i kamizelkę. Pozostawił sobie jedynie oba pistolety, które zatknął za pas od spodni, i szablę, którą wziął w zęby. Kolby obydwu pistoletów wystawały znad pasa. W ten sposób odciążony z tego, co zbędne, odprowadzany spojrzeniami wszystkich żołnierzy z kolumny szturmowej, którzy nie wdarli się jeszcze do wyłomu, zaczął wspinać się po kamiennych występach szczeliny w murze jak po stopniach schodów. Brak butów okazał się okolicznością sprzyjającą; najlepiej się wspinać bosą stopą; Radoub zaciskał palce nóg we wgłębieniach kamienia. Podciągał się na rękach, podpierał kolanami. Wspinaczka była ciężka, zupełnie jakby po zębach piły. „To szczęście - pomyślał - że nie ma nikogo w sali na pierwszym piętrze, boby mi nie dano tak spokojnie włazić.” Musiał przebyć w ten sposób jakieś czterdzieści stóp. W miarę jak wchodził coraz wyżej, w czym mu trochę przeszkadzały wystające kolby pistoletów, szczelina stawała się coraz węższa, a wspinaczka coraz trudniejsza. Ryzyko upadku wzrastało, w miarę jak powiększała się głębokość przepaści. Wreszcie Radoub dotarł do brzegu strzelnicy; odsunął powykręcaną i rozbitą kratę, mógł teraz łatwo się tędy przecisnąć; uniósł się potężnym wysiłkiem, oparł kolano o gzyms strzelnicy, jedną ręką chwycił pręt kraty z prawej strony, drugą pręt z lewej strony i podciągnął się aż do połowy ciała we wnękę strzelnicy, z szablą w zębach, wisząc na rękach nad przepaścią. Wystarczyło tylko przekroczyć framugę, aby wskoczyć do sali pierwszego piętra. Lecz w strzelnicy ukazała się jakaś twarz. Radoub zobaczył nagle przed sobą w ciemnościach przerażającą postać; wybite oko, strzaskaną szczękę, krwawiącą maskę. Ta maska o jednej źrenicy przyglądała mu się. Ta maska miała dwie ręce: te dwie ręce wyłoniły się z cienia i zbliżyły się do Radouba. Jedna z nich za jednym zamachem wyciągnęła mu zza pasa oba pistolety, druga wyrwała mu szablę spomiędzy zębów. Radoub został rozbrojony. Kolano ześlizgiwało się po pochyłości gzymsu, dwie zaciśnięte wokół prętów kraty pięści ledwie były zdolne go utrzymać, za sobą miał przepaść głęboką na czterdzieści stóp. Ta maska i te ręce - to był Zimowy Śpiewak. Zimowy Śpiewak, dusząc się dymem dochodzącym z dołu, dotarł do framugi okienka strzelniczego; tam powietrze ze dworu orzeźwiło go, chłód nocny sprawił, że krew płynąca mu z rany zaczęła krzepnąć, dzięki czemu odzyskał trochę sił; nagle zobaczył wyłaniający się na zewnątrz strzelnicy tors Radouba; wówczas korzystając z tego, że sierżant obu rękami kurczowo uczepił się kraty i miał do wyboru albo spaść, albo pozwolić się rozbroić, Zimowy Śpiewak, straszliwy i spokojny, wyjął mu pistolety zza pasa i szablę spomiędzy zębów. Rozpoczął się niezwykły pojedynek. Pojedynek bezbronnego z rannym. Niewątpliwie umierający był górą. Wystarczyło jednej kuli, aby strącić Radouba w przepaść ziejącą u jego stóp. Na szczęście dla Radouba Zimowy Śpiewak trzymając oba pistolety w jednym ręku nie mógł strzelać i musiał posłużyć się szablą. Ostrzem uderzył Radouba w ramię. Ten cios szabli ranił sierżanta i uratował go jednocześnie. Radoub, pozbawiony broni, ale w pełni sił, zlekceważył ranę, która zresztą nie sięgała do kości, podciągnął się i podał najprzód, puścił kratę i wskoczył we framugę. Tam znalazł się twarzą w twarz z Zimowym Śpiewakiem, który odrzucił szablę za siebie i trzymał już w obu rękach pistolety. Zimowy Śpiewak z pozycji klęczącej wymierzył z bliska w Radouba, ale osłabła ręka mu drżała i nie wystrzelił od razu. Radoub skorzystał z tej zwłoki i wybuchnął śmiechem. - Ty maszkaro - zawołał - cóż ty myślisz, że się przestraszę tej twojej gęby jak befsztyk? Ależ cię urządzili, do kaduka! Zimowy Śpiewak mierzył do niego. Radoub ciągnął dalej: - Nie chcę nic mówić, ale ci ten pysk ładnie wypatroszyli, biedaku. Bellona strzaskała ci gębę. No wypluj już tę kulę z pistoletu, chłopie! Strzał padł, kula przeszła tuż koło głowy Radouba i oderwała mu pół ucha. Zimowy Śpiewak wzniósł drugą uzbrojoną w pistolet rękę, ale Radoub nie pozostawił mu czasu na wycelowanie. - Wystarczy, że brak mi już jednego ucha - zawołał. - Raniłeś mnie dwa razy. Teraz ja ci pokażę! To mówiąc rzucił się na Zimowego Śpiewaka, podbił mu rękę, dzięki czemu strzał poszedł w powietrze, chwycił go za strzaskaną szczękę i pokręcił nią. Zimowy Śpiewak ryknął z bólu i zemdlał. Radoub przeszedł przez niego, pozostawiając go we framudze strzelnicy. - Teraz, kiedy wbiłem ci do głowy moje ultimatum - rzekł - nie ruszaj się. Leż spokojnie, podły padalcze! Chyba nie myślisz, że się będę bawił w dobijanie ciebie. Możesz sobie pełzać po ziemi, psubracie. Umieraj, tyle wskórałeś. Zaraz się przekonasz, czy twój proboszcz nie gadał głupstw. Idź już sobie, chłopie, oglądać wielką tajemnicę. To mówiąc zeskoczył do sali pierwszego piętra. - Nic tu nie widać - mruknął. Zimowy Śpiewak rzucał się konwulsyjnie i jęczał w agonii. Radoub odwrócił się. - Spokój! Proszę nie hałasować, obywatelu, co nawet nie wiesz, że nim jesteś. Nie zajmuję się tobą. Nie dobijam takich. Daj mi spokój. Niespokojnie zanurzył rękę w czuprynie, spoglądając na Zimowego Śpiewaka. - No i co ja teraz zrobię? Wszystko pięknie, ale nie mam broni. Miałem dwa strzały. A ty mi je, bydlaku, zmarnowałeś! I do tego ten dym, który piesko szczypie w oczy! Ręka zsunęła się na rozdarte ucho. - Ajaj! - zawołał. I ciągnął dalej: - Dużo ci z tego przyszło, żeś mi zwędził ucho! Przyznam, że wolę stracić ucho niż co innego, to przecie tylko ozdoba. Podrapałeś mi także ramię, ale to głupstwo. Możesz wyzionąć ducha, wieśniaku, przebaczam ci. Począł nasłuchiwać. Z dolnej sali dobiegała straszliwa wrzawa. Bitwa była jeszcze zawziętsza niż przedtem. - Dobrze im idzie na dole. Wyją: „Niech żyje król.” Zdychają z honorem. Potknął się o własną szablę leżącą na ziemi. Podniósł ją i rzekł do Zimowego Śpiewaka, który już się nie ruszał i może nie żył: - Patrz no, ty leśny dzikusie, do tego, co chciałem zrobić, szabla czy licho jednakowo się nadadzą. Podnoszę ją tylko z przywiązania. Trzeba mi pistoletów. A niech cię diabli wezmą, szelmo! No i co ja zrobię? Nic tu po mnie. Posunął się w głąb komnaty, starając się coś rozeznać i zorientować się. Nagle w półmroku, za środkowym filarem, dostrzegł długi stół, a na nim jakieś błyszczące przedmioty. Pomacał. Były to fuzje, pistolety, karabiny, cały zestaw broni palnej ułożonej w porządku” jakby oczekującej na ręce, które za nią chwycą; była to broń rezerwowa, przygotowana przez oblężonych na drugą fazę obrony; cały arsenał. - Ależ to kredens! - wykrzyknął Radoub. I rzucił się na broń, olśniony. Wówczas stał się straszny. Stojące otworem, obok stołu zarzuconego bronią, drzwi od krętych schodów biegnących na wyższe piętro i na parter były widoczne. Radoub upuścił szablę, chwycił w obie garście dwa dwustrzałowe pistolety i wystrzelił z nich równocześnie na chybił trafił w spiralę schodów, potem złapał muszkiet i strzelił, potem fuzję nabitą śrutem i wypalił. Huk fuzji plującej piętnastu kulami naraz zabrzmiał jak wybuch kartacza. Wówczas Radoub, nabrawszy tchu, krzyknął grzmiącym głosem w czeluść schodów: - Niech żyje Paryż! Chwycił drugą fuzję, jeszcze większą, wsunął pod kręte sklepienie ślimaka i czekał. W dolnej sali powstało zamieszanie nie do opisania. Takie zdumiewające niespodzianki dezorganizują opór obrońców. Dwie kule z trzech strzałów Radouba dosięgły celu; jedna z nich położyła trupem starszego z braci Leśne Piki druga trafiła Houzarda, który był panem de Quelen. - Są na górze! - krzyknął markiz. Krzyk ten zdecydował o porzuceniu barykady; stado ptaków nie odlatuje tak prędko w ucieczce; kto żyw rzucił się ku schodom. Markiz zachęcał jeszcze do tej ucieczki. - Duchem! - wołał. - Odwaga nakazuje się ratować. Wszyscy na drugie piętro! Tam zaczniemy na nowo. Sam opuścił barykadę ostatni. Ta brawura uratowała go. Radoub przyczajony na pierwszym piętrze schodów, z palcem na cynglu fuzji, czyhał na uciekających. Pierwszym, którzy ukazali się na zakręcie ślimaka, plunęły w twarz kule, kładąc ich na miejscu. Gdyby markiz znalazł się pomiędzy nimi, zostałby zabity. Zanim Radoub miał czas chwycić za świeżą broń, inni minęli go, markiz przeszedł ostatni, wolniej niż wszyscy. Oblężeni sądzili, że komnata na pierwszym piętrze jest pełna napastników, nie zatrzymywali się więc i pognali na drugie piętro do sali lustrzanej. Tam właśnie znajdowała się brama żelazna, tam leżał nasiarkowany lont, tam trzeba było poddać się lub umrzeć. Gauvaina, podobnie jak obrońców, zdumiewały detonacje na schodach; nie mógł pojąć, skąd przychodzi ta pomoc, nie próbując jednak rozumieć, skorzystał z niej, przeskoczył wraz ze swoimi ludźmi barykadę i przykładając oblężonym szablę do krzyża popychał ich aż do pierwszego piętra. Tam natknął się na Radouba. Radoub zasalutował i rzekł: - Chwileczkę, obywatelu komendancie. To ja to zrobiłem. Przypomniałem sobie Dol. Zrobiłem jak pan. Wziąłem nieprzyjaciela w dwa ognie. - Pojętny z ciebie uczeń - uśmiechnął się Gauvain. Gdy człowiek czas jakiś przebywa w ciemnościach, oczy przyzwyczajają się w końcu do mroku jak oczy nocnych ptaków; Gauvain zauważył, że Radoub broczy krwią. - Ależ jesteś ranny, towarzyszu! - Proszę nie zwracać na to uwagi, obywatelu komendancie. Cóż to znaczy jedno ucho więcej czy mniej? Dostałem także szablą, ale nic sobie z tego nie robię. Tłukąc szybę się człowiek skaleczy. Zresztą to nie tylko moja krew. Urządzono rodzaj postoju w sali zdobytej przez Radouba. Przyniesiono latarnię. Cimourdain podszedł do Gauvaina. Naradzali się. Było się, zresztą, nad czym zastanawiać. Atakujący nie znali tajemnicy oblężonych; nie wiedzieli, że brak im amunicji; nie wiedzieli, że obrońcy gonią resztkami prochu, drugie piętro było ostatnim posterunkiem obrony; szturmujący mogli myśleć, że schody są podminowane. Pewne było tylko, że nieprzyjaciel nie może ujść. Ci, którzy nie padli zabici, znajdowali się jak pod kluczem. Lantenac był w pułapce. Mając tę pewność, można było poświęcić trochę czasu na szukanie możliwie najlepszego rozwiązania. Zabitych było dużo. Należało się starać, aby nie stracić zbyt wielu ludzi w tym ostatnim szturmie. Niebezpieczeństwo tego ostatniego ataku było wielkie. Trzeba będzie prawdopodobnie przejść przez ciężki pierwszy ogień. Bitwa została przerwana. Oblegający, będąc panami parteru i pierwszego piętra, czekali na rozkaz dowódcy. Gauvain i Cimourdain naradzali się. Radoub przysłuchiwał się naradzie w milczeniu. Zasalutował znowu, ale tym razem nieśmiało. - Obywatelu komendancie! - Co tam znowu, Radoub? - Czy mam prawo do małej nagrody? - Naturalnie. Proś, o co chcesz. - Chciałbym wchodzić pierwszy. Tego nie można było mu odmówić. Zresztą, zrobiłby to bez pozwolenia. XI. Desperaci Podczas gdy naradzano się na pierwszym piętrze, barykadowano się na drugim. Sukces jest szaleństwem, klęska jest wściekłością. Dwa piętra miały się zderzyć ze sobą na śmierć i życie. Bliskość zwycięstwa upaja. Na dole zamieszkała nadzieja, która byłaby najpotężniejszą z sił ludzkich, gdyby nie istniała rozpacz. Rozpacz zamieszkała na górze. Rozpacz spokojna, chłodna, złowroga. Kiedy oblężeni znaleźli się w tej sali, która była ostatnią ich ucieczką, zajęli się barykadowaniem wejścia. Zamykanie drzwi było bezcelowe, należało raczej zatarasować schody. W takim wypadku przeszkoda, przez którą można widzieć nieprzyjaciela i walczyć, jest więcej warta niż zamknięte drzwi. Pochodnia umieszczona przez Imanusa w ściennym kagańcu obok nasiarkowanego lontu przyświecała oblężonym. W tej komnacie drugiego piętra stała jedna z tych wielkich i ciężkich skrzyń dębowych, w których chowano ubrania i bieliznę, zanim zostały wynalezione meble z szufladami. Oblężeni wzięli tę skrzynię i postawili ją sztorcem pod drzwiami od schodów. Skrzynia wparła się solidnie w ściany i zatarasowała wejście. Tylko pod sklepieniem pozostała wąska szpara, przez którą mógł się prześliznąć pojedynczy człowiek, doskonały sposób, aby wybić napastników jednego po drugim. Wątpliwe, czy ktoś by się odważył tam leźć. Zatarasowane wejście dawało oblężonym chwilę wytchnienia. Porachowali się. Z dziewiętnastu pozostało tylko siedmiu, w tej liczbie Imanus. Z wyjątkiem Imanusa i markiza wszyscy byli ranni. Owymi pięciu rannymi, którzy zresztą nie stracili jeszcze sił, gdyż w ukropie bitwy każda rana nie będąca śmiertelną pozwala się poruszać, byli: Chatenay, zwany Robi, Guinoiseau, Hoisnard-Złota Gałąź, Lubczyk i Grand-Francoeur. Wszyscy inni polegli. Nie mieli już amunicji. Ładownice były próżne. Policzyli naboje. Ile na nich siedmiu przypadało strzałów? Cztery. Nadeszła chwila, kiedy nie pozostawało nic innego jak polec. Byli przyparci do przepaści rozwartej i straszliwej. Trudno znaleźć się bliżej brzegu. Tymczasem atak rozpoczął się na nowo; powolny, ale tym skuteczniejszy. Słychać było uderzenia kolb napastników, którzy badali schody stopień po stopniu. Ani sposobu ucieczki. Przez bibliotekę? Na wzgórzu stało sześć wycelowanych armat z zapalonymi lontami. Przez górne komnaty? Po co? Kończą się płaskim dachem. Stamtąd można było tylko rzucić się z baszty w przepaść. Siedmiu ludzi, którzy pozostali przy życiu z tego epickiego zastępu, ujrzało się teraz nieubłaganie schwytanych i zamkniętych przez te grube mury, które chroniły ich, a jednocześnie wydawały w ręce wroga. Jeszcze nie zostali ujęci, ale już byli więźniami. Markiz odezwał się głośno: - Przyjaciele, wszystko skończone. I po chwili milczenia dodał: - Grand-Francoeur staje się na powrót księdzem Turmeau. Wszyscy uklękli z różańcami w ręku. Uderzenia kolb nieprzyjacielskich zbliżały się. Grand-Francoeur, z krwawiącą raną od kuli, która przejechała mu po czaszce zdzierając płat skóry razem z włosami, podniósł prawą ręką krucyfiks w górę. Markiz, sceptyk w głębi duszy, przyklęknął na jedno kolano. - Niech każdy - rzekł Grand-Francoeur - wyspowiada się głośno ze swych grzechów. Mów, markizie. Markiz powiedział: - Zabijałem. - Zabijałem - rzekł Hoisnard. - Zabijałem - rzekł Guinoiseau. - Zabijałem - rzekł Lubczyk. - Zabijałem - rzekł Chatenay. - Zabijałem - rzekł Imanus. Wówczas Grand-Francoeur odezwał się znowu: - W imię Trójcy Przenajświętszej odpuszczam wam grzechy. Niech dusze wasze odejdą w pokoju. - Amen - odpowiedziały wszystkie głosy. Markiz wstał. - A teraz - rzekł - umierajmy. - I zabijajmy - dodał Imanus. Ciosy kolb zaczynały wstrząsać skrzynią grodzącą wejście. - Niech myśli wasze zwrócą się do Boga - rzekł ksiądz. - Ziemia już dla was nie istnieje. - Tak - podjął markiz. - Jesteśmy w grobie. Wszyscy schylili czoła i bili się w piersi. Tylko markiz i ksiądz stali. Oczy były wbite w ziemię, ksiądz modlił się, modlili się wieśniacy, markiz pogrążył się w myślach. Skrzynia jakby pod uderzeniami młotów dźwięczała posępnie. W tej chwili jakiś żywy i mocny głos rozległ się za plecami oblężonych: - A nie mówiłem, wasza wysokość! Wszystkie głowy odwróciły się ze zdumieniem. W murze ukazał się otwór. Jeden z kamieni, doskonale dopasowany do innych, ale nie spojony, ze sworzniem na górze i sworzniem na dole, obrócił się dokoła swej osi jak kołowrót i odsłonił otwór w ścianie. Ponieważ obrócił się dokoła osi, otwór był podwójny i tworzył dwa przejścia, jedno po prawej, drugie po lewej stronie, przejścia wąskie, ale dostateczne dla pojedynczego człowieka. Za tymi nieoczekiwanymi drzwiami widać było pierwsze stopnie ukrytych schodów. W otworze ukazała się jakaś twarz. Markiz poznał Halmala. XII. Wybawca - To ty, Halmalo? - Tak jest, wasza wysokość. Widzi wasza wysokość, że istnieją obracające się kamienie i że można stąd wyjść. Przybywam w porę, ale śpieszcie się. Za dziesięć minut będziecie w lesie. - Bóg jest wielki - rzekł ksiądz. - Niech się wasza wysokość ratuje - zawołały wszystkie głosy. - Najpierw wy wszyscy - odparł markiz. - Najpierw wasza wysokość - rzekł ksiądz Turmeau. - Ja na końcu. I markiz dodał surowym głosem: - Żadnych walk szlachetności. Nie mamy czasu na wspaniałomyślność. Wy jesteście ranni. Rozkazuję wam żyć i uciekać. Prędko! Korzystajcie z tego wyjścia. Dziękuję ci, Halmalo. - Panie markizie - rzekł ksiądz Turmeau - przyjdzie nam się rozdzielić! - Na dole, oczywiście. Nie można uciekać inaczej jak pojedynczo. - Czy wasza wysokość wyznaczy nam miejsce spotkania? - Tak. Na polance w lesie. Kamień Gauvainów. Znacie to miejsce? - Znamy wszyscy. - Będę tam jutro. W południe. Niech stawią się tam wszyscy ci, którzy mogą utrzymać się na nogach. - Stawimy się. - I rozpoczniemy znów wojnę - rzekł markiz. Tymczasem Halmalo, opierając się o obracający się kamień, spostrzegł, że się on już nie rusza. Otworu nie można było zamknąć. - Wasza wysokość - rzekł - spieszmy się. Kamień się teraz zaciął. Udało mi się otworzyć przejście, ale nie będę mógł go zamknąć. Istotnie, głaz po długim czasie nieużywania zamarł jak gdyby w swoich zawiasach. Ne podobna go było teraz ruszyć. - Wasza wysokość - podjął Halmalo - miałem nadzieję, że zamknę to przejście i że wkroczywszy tutaj błękitni nikogo nie znajdą, nie będą rozumieli, co się stało, i pomyślą, że wszyscy rozwialiście się z dymem. Ale kamień się opiera. Nieprzyjaciel zobaczy otwarte wyjście i będzie mógł was ścigać. Nie traćmy więc ani chwili. Wszyscy prędko na schody. Imanus położył dłoń na ramieniu Halmala. - Kamracie, ile czasu potrzeba na wydostanie się tym przejściem i ukrycie się w lesie? - Nikt nie jest ciężko ranny? - spytał Halmalo. Odpowiedzieli: - Nikt. - W takim razie kwadrans wystarczy. - Więc jeśli nieprzyjaciel wtargnie tu dopiero za kwadrans?... - spytał Imanus. - Może nas ścigać, ale nas nie dogoni. - Tak - rzekł markiz - ale oni tu będą za pięć minut, ta stara skrzynia długo ich nie zatrzyma. Jeszcze kilka uderzeń kolbą i koniec. Kwadrans! Któż ich zatrzyma przez kwadrans? - Ja - rzekł Imanus. - Ty, Gouge-le-Bruant? - Ja, wasza wysokość. Proszę mnie posłuchać. Na sześciu pięciu jest rannych. Ja nie zostałem nawet draśnięty. - Ani ja - rzekł markiz. - Wasza wysokość jest wodzem. Ja jestem żołnierzem. Wódz i żołnierz to nie to samo. - Wiem, każdy z nas ma inne zadanie. - Nie, wasza wysokość, naszym jednym i wspólnym zadaniem jest ocalić waszą wysokość. Imanus odwrócił się do towarzyszy: - Kamraci, chodzi o to, aby powstrzymać nieprzyjaciela i jak najbardziej opóźnić pościg. Posłuchajcie. Nie straciłem ani kropli krwi i siły mnie nie zawiodą; nie jestem ranny, więc utrzymam się dłużej niż kto inny. Idźcie. Zostawcie mi broń. Zrobię z niej dobry użytek. Podejmuję się powstrzymać nieprzyjaciela przez dobre pół godziny. Ile jest nabitych pistoletów? - Cztery. - Połóżcie je tu na ziemi. Zrobiono, jak kazał. - Dobrze. Zostaję. Będą mieli z kim pogadać. Teraz prędko, idźcie już. W napiętych sytuacjach nie ma czasu na podziękowania. Zaledwie był czas, aby uścisnąć mu dłoń. - Do zobaczenia - rzekł markiz. - Nie, wasza wysokość. Mam nadzieję, że nie. Nie do zobaczenia, bo ja tu padnę. Wszyscy, jeden po drugim, zaczęli wymykać się wąskimi schodami; ranni szli pierwsi. Podczas gdy schodzili, markiz wyjął ołówek z kieszonkowego notesu i napisał parę słów na kamieniu, który już nie mógł się obrócić i zamknąć przejścia. - Chodźmy, wasza wysokość, już wszyscy poszli - rzekł Halmalo. I Halmalo zaczął schodzić. Markiz poszedł za nim. Imanus pozostał sam. XIII. Kat Cztery nabite pistolety leżały na kamiennych płytach posadzki, gdyż w tej komnacie nie było podłogi. Imanus wziął dwa, po jednym w każdą rękę. Podszedł bowiem do zatarasowanego i zasłoniętego skrzynią wylotu schodów. Napastnicy obawiali się widocznie jakiejś niespodzianki, jednego z tych końcowych wybuchów będących klęską równocześnie dla zwycięzców i dla zwyciężonych. O ile pierwszy atak był gwałtowny, o tyle ostatni był powolny i ostrożny. Nie mogli, a może nie chcieli rozbijać skrzyni zbyt gwałtownie, strzaskali jej dno kolbami, podziurawili wieko bagnetami i przez te dziury próbowali zajrzeć do komnaty przed wtargnięciem do środka. Blask latarni, którymi oświetlali schody, przechodził poprzez dziury. W jednej z tych dziur Imanus spostrzegł takie zaglądające oko. Wymierzył prędko w tę dziurę lufę pistoletu i pociągnął za cyngiel. Strzał padł i Imanus, ku swej radości, usłyszał okropny krzyk. Kula wyłupiła oko i przeszyła głowę, a zaglądający żołnierz upadł na wznak na schody. Atakujący uszkodzili dosyć poważnie w dwóch miejscach dolną część wieka i zrobili z nich coś w rodzaju strzelnic; Imanus wykorzystał jeden z tych otworów, wsunął weń rękę i na chybił trafił wypalił drugi raz z pistoletu w zbitą kupę napastników. Kula musiała widocznie pójść rykoszetem, gdyż odezwały się krzyki, jakby trzech czy czterech ludzi zostało zabitych lub rannych i na schodach powstał tumult uciekających i cofających się. Imanus odrzucił obydwa wystrzelone pistolety i wziął dwa pozostałe; po czym z obydwoma pistoletami w garściach wyjrzał przez dziury w skrzyni. Zobaczył wynik swoich poczynań. Napastnicy cofnęli się na dół. Umierający wili się na stopniach; zakręt schodów pozwalał widzieć tylko trzy czy cztery stopnie. Imanus czekał. - To czas zyskany - pomyślał. Tymczasem zobaczył jakiegoś człowieka, który czołgał się na brzuchu pod górę, a jednocześnie głowa żołnierza ukazała się zza środkowego filaru ślimaka. Imanus wziął tę głowę na cel i strzelił. Rozległ się krzyk, żołnierz upadł, a Imanus przełożył z lewej ręki do prawej ostatni nabity pistolet, jaki mu pozostał. W tej chwili przeszył go straszliwy ból i teraz on zawył z kolei. Szabla przewiercała mu wnętrzności. Jakaś dłoń, dłoń człowieka, który się czołgał po schodach, wysunęła się z drugiej strzelnicy na dole skrzyni i zanurzyła szablę w brzuchu Imanusa. Rana była straszliwa. Brzuch został rozpruty od góry do dołu. Imanus nie upadł. Zgrzytnął zębami i rzekł: - Dobra. Potem chwiejnym krokiem dowlókł się do pochodni płonącej obok żelaznych drzwi, położył pistolet na ziemi, ujął pochodnię i, podtrzymując lewą ręką wypadające wnętrzności, prawą opuścił pochodnię i podpalił nasiarkowany lont. Lont zajął się, Imanus opuścił pochodnię, która paliła się nadal na ziemi, wziął z powrotem pistolet do ręki i choć upadł już na płyty posadzki, uniósł się nieco, by resztką tchu rozdmuchać iskrę na tlejącym loncie. Płomień przebiegł wzdłuż lontu, przedostał się na drugą stronę bramy żelaznej i przerzucił się do zamku na moście. Wówczas widząc, że ohydne dzieło zostało dopełnione, bardziej zadowolony ze swej zbrodni niż z zasług, człowiek ten, który był przed chwilą bohaterem, a został mordercą i stał w obliczu śmierci, uśmiechnął się. - Popamiętają mnie - mruknął. - Na ich dzieciach mszczę nasze dziecko, małego króla więzionego w Temple! XIV. Imanus także się wymyka W tej chwili coś załomotało okropnie, gwałtownie pchnięta skrzynia rozleciała się, a przez otwarte przejście wpadł do komnaty człowiek z szablą w ręku. - To ja, Radoub. Kto na ochotnika? Czekanie mnie mierzi. Więc ryzykuję. Jednemu przed chwilą wyprułem bebechy. Teraz wzywam was wszystkich. Czy idzie tam kto za mną, czy nie, jestem. Ilu was jest? Istotnie, był to Radoub, sam jeden. Po masakrze, jaką urządził na schodach Imanus, Gauvain obawiając się jakiejś zasadzki kazał wycofać się swoim ludziom i naradzał się z Cimourdainem. Radoub, stojąc na progu z szablą w ręku, w ciemnościach słabo rozświetlonych gasnącą pochodnią, powtórzył pytanie. - Jestem sam jeden. Ilu was jest? Nie słysząc żadnej odpowiedzi ruszył naprzód. Jeden z tych błysków, jakie chwilami wydaje gasnące zarzewie - można by je nazwać łkaniem światła - wystąpił z pochodni i oświetlił całą salę. Radoub spostrzegł jedno z lusterek zawieszonych na ścianie, podszedł doń, obejrzał swoją zakrwawioną twarz, zwisające ucho i rzekł: - Paskudnie pochlastane. Potem odwrócił się zdumiony widokiem pustej sali. - Nie ma nikogo! - wykrzyknął. - Żywego ducha! Dostrzegł odwrócony głaz, otwór i schody. - A, rozumiem. Mieli furtkę. Chodźcie tu wszyscy! Chodźcie, towarzysze! Oni sobie poszli. Uciekli, dali drapaka, pomknęli, wynieśli się, gdzie pieprz rośnie. Ta głupia stara wieża była dziurawa. Tędy wyciekli, drapichrusty! Jakże mamy dojść do ładu z Pittem i Coburgiem wobec takich facecji? To chyba sam diabeł przyszedł im na ratunek. Nie ma nikogo! Rozległ się strzał z pistoletu, kula otarła się Radoubowi o łokieć i rozpłaszczyła się o mur. - Ach, więc tu ktoś jest! Kto był tak łaskaw i wyrządził mi tę przysługę? - Ja - odpowiedział jakiś głos. Radoub wyciągnął szyję i dojrzał w półmroku coś, co było Imanusem. - Ach! - zawołał. - Mam jednego. Inni uciekli, ale ty się już nie wymkniesz. - Tak myślisz? - rzekł Imanus. Radoub postąpił o krok i zatrzymał się. - Hej, ty, co tam leżysz, kim jesteś? - Jestem tym, co leży i kpi sobie z tych, co stoją na nogach. - Co masz w prawej ręce? - Pistolet. - A w lewej? - Własne kiszki. - Aresztuję cię. - Spróbuj. To mówiąc Imanus pochylił się nad płonącym lontem, rozdmuchując ogień ostatnim tchnieniem, i wyzionął ducha. W kilka chwil później wszyscy z Gauvainem i Cimourdainem na czele wbiegli do sali. Wszyscy zobaczyli otwór. Przeszukali zakamarki, zbadali schody, które miały wyjście na parów. Stwierdzono ucieczkę. Potrząsano Imanusem, ale już nie żył. Gauvain z latarnią w ręku obejrzał głaz, który otworzył wyjście oblężonym; słyszał kiedyś o tym obracającym się kamieniu, ale podobnie jak markiz uważał tę legendę za bajkę. Oglądając kamień spostrzegł na nim napis ołówkiem, przybliżył latarnię i przeczytał: Do widzenia, panie wicehrabio. Lantenac Guechamp podszedł do Gauvaina. Pogoń była oczywiście bezcelowa, ucieczka udała się w pełni: uciekinierzy mieli do dyspozycji całą okolicę, krzaki, parowy, zarośla, mieszkańców; teraz znajdowali się prawdopodobnie już gdzieś daleko; nie podobna ich odnaleźć; cały las Fougeres był jedną ogromną kryjówką. Co robić? Wszystko należało rozpocząć od nowa. Gauvain i Guechamp dzielili się swoim rozczarowaniem i przypuszczeniami. Cimourdain słuchał z powagą, nie wtrącając ani słowa. - Ale, ale Guechamp – rzekł Gauvain - a co z drabiną? - Nie przyszła, panie komendancie. - Przecież widzieliśmy wóz eskortowany przez żandarmów. Guechamp odparł: - To nie była drabina. - Więc cóż on wiózł? - Gilotynę - rzekł Cimourdain. XV. Nie należy kłaść do jednej kieszeni zegarka i klucza Markiz de Lantenac nie odszedł tak daleko, jak przypuszczano. Znajdował się już jednak w całkowicie bezpiecznym miejscu, gdzie nie można było go dosięgnąć. Poszedł za Halmalem. Schody, którymi zeszli obaj w ślad za resztą uciekinierów, kończyły się tuż, koło parowu i arkad mostowych wąskim sklepionym korytarzem. Korytarz łączył się z głęboką, naturalną rozpadliną ziemną, która z jednej strony dochodziła do parowu, z drugiej do lasu. Rozpadlina ta, zupełnie przed okiem ludzkim ukryta, wiła się wśród niezgłębionej gęstwiny zarośli. Nie podobna było przyłapać tam człowieka. Uciekinier, który znalazł się w tej rozpadlinie, musiał tylko prześliznąć się przez nią jak wąż i stawał się nieuchwytny. Wejście do ukrytego korytarza stanowiącego przedłużenie schodów było tak zarośnięte cierniami, że budowniczowie tego podziemnego przejścia uznali za zbędne zamykać je w inny sposób. Markiz mógł sobie teraz spokojnie odejść. Nie musiał się trapić o przebranie. Od chwili przybycia do Bretanii nie porzucił chłopskiego stroju, uważając, że podkreśla tylko w ten sposób swoją wielkopańskość. Rozstał się jedynie ze szpadą, odrzucając ją razem z pasem. Kiedy Halmalo i markiz wyszli z korytarza i znaleźli się w rozpadlinie, pięciu innych, to znaczy, Guinoiseau, Hoisnarda - Złotej Gałęzi, Lubczyka, Chatenaya i księdza Turmeau już tam nie było. - Nie ma co, wzięli nogi za pas - rzekł Halmalo. - Zrób jak oni - powiedział markiz. - Wasza wysokość chce, żebym go opuścił? - Oczywiście. Mówiłem ci już. Uciekać można tylko samemu; tam gdzie jeden przejdzie, dwóch nie przejdzie. We dwóch zwracalibyśmy na siebie uwagę. Ty byś mnie zgubił, a ja bym zgubił ciebie. - Wasza wysokość zna okolicę? - Znam. - Wasza wysokość nadal wyznacza spotkanie przy kamieniu Gauvainów? - Jutro. W południe. - Będę tam. Będziemy. Halmalo zatrzymał się. - Ach, wasza wysokość, jak sobie pomyślę, że byliśmy na pełnym morzu, że byliśmy sami, że chciałem zabić waszą wysokość, że wasza wysokość jest moim panem i mógł mi to powiedzieć, a nie powiedział! Jakiż to niezwykły człowiek z waszej wysokości. Markiz odezwał się: - Anglia. Nie ma innego sposobu. Za dwa tygodnie Anglicy muszą być we Francji. - Muszę zdać rachunek waszej wysokości. Wypełniłem wszystkie polecenia. - Pomówimy o tym jutro. - Do jutra, wasza wysokość. - Ale może jesteś głodny? - Tak trochę, wasza wysokość. Tak się spieszyłem, żeby tu zdążyć, że sam nie wiem, czy coś dzisiaj jadłem. Markiz wyciągnął z kieszeni tabliczkę czekolady, przełamał ją na dwoje, oddał połowę Halmalowi, a sam zaczął jeść drugą. - Wasza wysokość - rzekł Halmalo - na prawo jest las, na lewo wąwóz. - Dobrze. Zostaw mnie. Idź w swoją stronę. Halmalo posłuchał. Zagłębił się w ciemnościach. Przez chwilę słychać było trzask łamanych gałęzi, potem wszystko ucichło. Po upływie kilku sekund odnalezienie jego śladów byłoby niemożliwe. Ta ziemia w Bocage, najeżona splątanymi chaszczami, dopomagała zbiegom. Człowiek nie znikał, ale rozwiewał się. Właśnie taka łatwość nagłego rozpraszania się budziła lęk naszych wojsk przed tą zawsze cofającą się Wandeą i przed jej wojownikami uciekającymi w nieprawdopodobny sposób. Markiz stał bez ruchu. Należał do ludzi, którzy starają się nic nie odczuwać; ogarnęło go jednak wzruszenie, że oddycha wolnym powietrzem po tak długim oddychaniu krwią i rzezią. Czuć się uratowanym, gdy było się zgubionym; znaleźć się w zupełnym bezpieczeństwie, gdy się już stało nad grobem; ujść z rąk śmierci i wrócić do życia - to nawet dla człowieka takiego jak Lantenac było wstrząsem, a choć doznał już w życiu podobnych, jego niezłomna dusza dała się na chwilę wytrącić z równowagi. Przyznał się sam przed sobą, że jest zadowolony. Prędko jednak opanował to uczucie, które niemal przypominało radość. Wyciągnął zegarek i nacisnął sprężynkę, żeby zadzwoniła. Która to mogła być godzina? Ku jego wielkiemu zdziwieniu była dopiero dziesiąta. Przeżywając tego rodzaju perypetie, kiedy wszystko staje pod znakiem zapytania, człowiek zawsze zdumiewa się, że minuty tak pełne wydarzeń nie są dłuższe od innych. Ostrzegawczy strzał armatni został oddany na krótko przed zachodem słońca, w pół godziny później, między godziną siódmą i ósmą, kiedy zapadał zmierzch, kolumna szturmowa uderzyła na la Tourgue. A więc ta straszliwa bitwa, rozpoczęta o ósmej, skończyła się o dziesiątej. Cała epopeja trwała sto dwadzieścia minut. Katastrofy miewają szybkość błyskawicy. Wielkie wydarzenia zamykają się w zdumiewających skrótach. Po zastanowieniu co innego mogło wywołać zdumienie; dwugodzinny opór tak małej liczby obrońców stawiany tak ogromnej liczbie napastników był rzeczą niezwykłą i niewątpliwie ta walka dziewiętnastu z czterema tysiącami nie była krótka i prędko zakończona. Czas już był jednak odejść, Halmalo był już pewnie daleko i markiz osądził, że nie ma racji pozostawać tu dłużej. Włożył zegarek do kieszeni; nie do tej samej co poprzednio, gdyż spostrzegł, że dotyka tam klucza od bramy żelaznej, który mu odniósł Imanus, i, że szkiełko zegarka może się stłuc o ten klucz; postanowił także pójść do lasu. Kiedy miał skręcać w lewo, wydało mu się, że dociera do niego jakiś niewyraźny promień. Odwrócił się i poprzez zarośla, które wyraźnie odcinały się na czerwonym tle i stały się nagle widoczne w najdrobniejszych szczegółach, zobaczył ogromną łunę nad parowem. Zawrócił w tę stronę, potem rozmyślił się uważając za zbędne ukazywanie się w tym świetle, skądkolwiek by ono pochodziło; to nie była przecież jego sprawa; ruszył z powrotem w kierunku wskazanym przez Halmala i przeszedł kilka kroków w stronę lasu. Nagle głęboko ukryty i osłonięty przez zarośla usłyszał nad głową przeraźliwy krzyk; krzyk ten zdawał się dochodzić z samego skraju wzgórza wznoszącego się nad parowem. Markiz spojrzał w górę i zatrzymał się. KSIĘGA PIĄTA - IN DAEMONE DEUS I. Odnalezione, lecz stracone W chwili gdy Michalina Flechard zobaczyła basztę zalaną czerwonymi promieniami zachodzącego słońca, miała do niej przeszło milę drogi. Choć nie mogła już zrobić niemal kroku, nie zawahała się przejść tej mili. Kobiety są słabe, ale matki są silne. Ruszyła naprzód. Słońce zaszło; zapadł zmrok, potem głębokie ciemności; idąc słyszała, jak w jakiejś odległej dzwonnicy wybija godzina ósma, potem dziewiąta. Była to prawdopodobnie dzwonnica w Parigne. Co pewien czas kobieta zatrzymywała się nasłuchując jakichś głuchych detonacji, które stanowiły może jeden z odgłosów nocy. Szła prosto przed siebie, łamiąc zakrwawionymi stopami żarnowce i ostre wrzosy. Prowadziło ją słabe światło wydobywające się z odległej baszty, dzięki któremu budowla ta rysowała się wyraźnie na horyzoncie i tajemniczo promieniała w mroku. Światło wzmagało się, gdy odgłosy stawały się silniejsze, potem przygasało. Rozległe płaskowzgórze, przez które szła Michalina Flechard, było porośnięte tylko zielskiem i wrzosem - nigdzie drzewka ani domu; wznosiło się w górę nieznacznie, odcinając się jak okiem sięgnąć prostą i twardą linią na tle czarnego rozgwieżdżonego horyzontu. Widok wieży podtrzymywał kobietę na duchu podczas drogi. Wieża powoli rosła jej w oczach. Jak już mówiliśmy, głuche detonacje i blade błyski wydobywały się raz po raz z baszty, urywały się, potem znów się zjawiały stawiając nieszczęsną, zrozpaczoną matkę wobec jakiejś bolesnej zagadki. Nagle nastąpił koniec; wszystko zgasło - odgłosy i blaski; nastała chwila zupełnej ciszy, zapadł posępny spokój. Wtedy to właśnie Michalina Flechard dotarła na skraj płaskowzgórza. U stóp zobaczyła parów, którego dno ginęło w bladym gąszczu nocy; nieco dalej, na szczycie wzgórza, jakieś koła, nasypy i strzelnice - była to bateria artyleryjska; przed sobą w słabym świetle płonących lontów armatnich ujrzała ogromną budowlę, która wydała się wzniesiona z czegoś jeszcze czarniejszego od otaczających ciemności. Na tę budowlę składał się most, którego łukowate przęsła tonęły w parowie, i zameczek wznoszący się na moście; zamek i most stykały się z wysoką, ciemną okrągłą bryłą, będącą tą właśnie basztą, do której nieszczęsna matka dążyła z tak daleka. W okienkach baszty migały światełka, a po odgłosach, które stamtąd dochodziły, można się było domyślać, że w wieży jest pełno ludzi; jakieś sylwetki ukazały się nawet na jej płaskim szczycie. Obok baterii artyleryjskiej rozciągał się obóz; Michalina Flechard rozpoznała rozstawione wokół niego straże, sama pozostając niezauważona dzięki ciemnościom i krzakom. Skrajem wzgórza podeszła tak blisko mostu, że zdawało jej się niemal, iż może dotknąć go ręką. Dzieliła go od niej głębokość parowu. W pomroce dostrzegła trzy piętra zameczku na moście. Stała przez dłuższą chwilę w milczeniu - miara czasu zatarła się w jej umyśle - zapatrzona w ów rozwarty parów i w owo ponure dworzyszcze. Co to było? Co się tu mogło dziać? Czyżby to była la Tourgue? - Mąciło jej się w głowie pod wpływem dziwnego uczucia oczekiwania, podobnego do uczuć łączących się z rozstaniem lub przybyciem do celu. Kobieta zastanawiała się, dlaczego się tu znalazła. Patrzyła, nasłuchiwała. Nagle wszystko znikło jej sprzed oczu. Zasłona z dymu odgrodziła ją od tego, na co patrzyła. Musiała zamknąć oczy czując ostre szczypanie. Zaledwie spuściła powieki, wypełnił je purpurowy blask. Michalina otworzyła je z powrotem. Teraz już nie noc, ale dzień panował dokoła; złowieszcza jasność, odblask ognia. Miała przed oczyma początek pożaru. Dym z czarnego stał się szkarłatny, a wśród niego gorzał ogromny płomień; płomień ten ukazywał się, to znów znikał wijąc się w szalonych skrętach, jak błyskawica lub wąż. Wysuwał się jak język z czegoś, co przypominało paszczę, a było oknem, z którego buchał ogień. Owo okno, zakratowane żelaznymi prętami, teraz już rozżarzonymi, znajdowało się na dolnym piętrze zamku na moście. Ono jedno było widoczne z całej budowli. Dym przesłonił wszystko, nawet wzgórze, tylko brzeg parowu odcinał się czarno wśród czerwonych płomieni. Michalina Flechard patrzyła zdumiona. Dym jest obłokiem, obłok jest snem: nie wiedziała już, na co patrzy. Miałaż uciekać? Miałaż pozostać? Czuła się niemal poza rzeczywistością. Podmuch wiatru rozerwał zasłonę dymu, obnażając niespodziewanie tragiczną warownię; twierdza ukazała się w całym swym ogromie - baszta, most, zameczek - olśniewająca, przeraźliwa, cała w złotym świetle żaru. W złowrogim blasku ognia Michalina Flechard mogła dojrzeć wszystko. Płonęło dolne piętro zameczku na moście. Powyżej widać było dwa następne, jeszcze nie tknięte piętra, ale jakby tkwiące w ognistym koszu. Ze skraju wzgórza, gdzie znajdowała się Michalina Flechard, można było pomiędzy językami płomieni i kłębami dymu dostrzec wnętrze komnat. Wszystkie okna stały otworem. Przez ogromne okna drugiego piętra Michalina Flechard dostrzegła stojące wzdłuż ścian szafy, wypełnione, jak się jej zdawało, książkami, a pod jednym z okien, na ziemi, w cieniu, jakąś niewyraźnie zarysowaną grupkę, przypominającą wypełnione gniazdko lub stłoczone pisklęta, która chwilami jakby się poruszała. Zaczęła się temu przyglądać. Co to mogło być takiego? Chwilami przychodziło jej na myśl, że to przypomina żywe kształty; miała gorączkę, nic nie jadła od rana, szła bez wytchnienia, była wyczerpana do ostatka, czuła, że nachodzą ją halucynacje, przed którymi broniła się instynktownie; jednakże nie mogła oderwać oczu od tej niewyraźnie zarysowanej grupy jakichś przedmiotów, prawdopodobnie nie obdarzonych życiem i bezwładnych, leżących tam, na podłodze sali, pod którą szalał ogień. Nagle płomień, jakby obdarzony własną wolą, wysunął się długim językiem w stronę zeschłego bluszczu pnącego się po tej właśnie ścianie zamku, którą obserwowała Michalina Flechard. Rzekłbyś, że ogień odkrył ten splot suchych gałęzi; jakaś iskra dopadła ich chciwie i zaczęła się piąć po łodygach i wąsach, rośliny z tak straszliwą zwinnością, jakby przebiegała przez smugę prochu. W mgnieniu oka płomień dosięgnął drugiego piętra. Wówczas oświetlił z góry wnętrze pierwszego piętra. W nagłym blasku zarysowały się wyraźnie trzy małe, uśpione istotki. Był to uroczy kłębuszek splątanych rączek i nóżek; jasnych uśmiechniętych główek o zamkniętych powiekach. Matka poznała swoje dzieci. Krzyknęła przeraźliwie. Tylko matki potrafią wydobyć z siebie taki głos niewypowiedzianej udręki. Trudno o coś bardziej dzikiego i wzruszającego zarazem. Kiedy kobieta tak krzyczy, wydaje się, że słychać wilczycę; kiedy wilczyca tak wyje, wydaje się, że to krzyczy kobieta. Krzyk Michaliny Flechard był wyciem. „Hekuba zawyła” - powiada Homer. Ten właśnie krzyk usłyszał markiz de Lantenac. Jak widzieliśmy, zatrzymał się. Markiz znajdował się właśnie pomiędzy parowem i ujściem rozpadliny, przez którą wyprowadził go Halmalo. Poprzez splątane, zarośla zobaczył most w płomieniach, la Tourgue w szkarłatnej aureoli, a pomiędzy dwoma gałęziami spostrzegł w jasnym świetle pożaru nad swoją głową, po przeciwnej stronie wąwozu, na skraju wzgórza, naprzeciw zamku, jakąś postać nieprzytomną i żałosną, jakąś kobietę schyloną nad stokiem parowu. Ów krzyk wydała ta kobieta. Ta postać to już nie była Michalina Flechard, to była Gorgona. Nieszczęśnicy są straszni. Wieśniaczka przemieniła się w Eumenidę. Ta zwykła chłopka, pospolita, ciemna, nieświadoma, przybrała nagle epicką postać rozpaczy. Wielkie cierpienia wyogromniają duszę; ta matka to było macierzyństwo; wszelkie odbicie całej ludzkości jest nadludzkie; stała tam, nad brzegiem parowu, wobec pożogi, wobec zbrodni, niczym jakaś potęga zza grobu; jej krzyk był wyciem dzikiej bestii, jej gest - gestem bogini; gdy miotała złorzeczenia, twarz jej zmieniła się w płomienną maskę. Nic groźniejszego nad błysk tych oczu zalanych łzami; wzrokiem piorunowała pożar. Markiz słuchał. Te złorzeczenia padały na jego głowę; dochodziły go nieartykułowane, rozdzierające dźwięki, raczej łkanie niż słowa. - O Boże! Moje dzieci! To są moje dzieci! Ratunku! Pali się! Pali się! Więc wy jesteście zbóje! Czy nie ma tu nikogo? Moje dzieci się spalą! Ach, patrzcie! Żorżetka! Dzieci! Alain! Janek! Co to znaczy? Kto tam zamknął moje dzieci? Śpią. Oszaleję! To niemożliwe. Ratunku! Tymczasem wielkie poruszenie zapanowało w la Tourgue i na wzgórzu. Cały obóz nadbiegł do pożaru. Oblegający, którzy mieli przedtem do czynienia ze strzelaniną, teraz mieli do czynienia z ogniem. Gauvain, Cimourdain, Guechamp wydawali rozkazy. Co robić? Z nędznego strumyka płynącego wąwozem można było zaczerpnąć zaledwie parę wiader wody. Niepokój się wzmagał. Cały brzeg parowu zaroił się od przerażonych twarzy przypatrujących się pożodze. Widok był straszny. Ludzie patrzyli i byli bezradni. Poprzez bluszcz, który się zajął ogniem, płomień dotarł na górne piętro. Tam znalazł strych pełen słomy i objął ją natychmiast. Cały strych był teraz w ogniu. Płomień tańczył; złowroga jest radość płomieni. Zdawało się, że podsyca je czyjś zbrodniczy dech. Rzekłbyś, straszliwy Imanus przemienił się w wir iskier, ożył jako zabójczy ogień, a jego potworna dusza stała się pożogą. Piętro, na którym znajdowała się biblioteka, nie zajęło się jeszcze; wysoki sufity i grube mury opóźniały nadejście tej chwili; zbliżała się ona jednak z każdą minutą. Salę biblioteczną lizały płomienie z pierwszego piętra, a ogień z trzeciego ją głaskał. Muskał ją ohydny pocałunek śmierci. Na dole piwnica z lawy, na górze sklepienie z żaru; dziura w podłodze oznaczałaby wtargnięcie czerwonego popiołu, dziura w suficie oznaczałaby zasypanie rozżarzonymi węglami. Janek, Alain i Żorżetka nie obudzili się jeszcze, spali głębokim i ufnym dziecięcym snem; poprzez smugi ognia i dymu, które przesłaniały, to znów odsłaniały okna, widać było w tej ognistej grocie, jak dzieci leżą w meteorycznej poświacie, spokojne, urocze, nieruchome, niczym trzy Dzieciątka Jezus ufnie śpiące w piekle; nawet tygrys by zapłakał widząc te różyczki na stosie i te kołyski w grobowcu. Tymczasem matka załamywała ręce. - Pali się! Przecie wołam, że się pali! Czy wszyscy ogłuchli? Palą się moje dzieci! Na pomoc, ludzie, przecie was tu pełno! Po to szłam tyle dni, żeby je tak odnaleźć? Pali się! Ratunku! Aniołki! Przecie to są aniołki! Cóż one, niebożęta, zrobiły? Mnie rozstrzelano, ich palą! Kto to wszystko robi? Nie słyszycie mnie! Toż nad suką można by się ulitować! Dzieci! Moje dzieci! Śpią! Ach! Żorżetka! Widzę stąd jej brzuszek! Janek! Alain! Tak się nazywają. Widzicie przecie, że jestem ich matką. Przecież to straszne, co się teraz dzieje! Szłam dnie i noce. Dziś rano jeszcze rozmawiałam z jakąś kobietą. Ratunku! Ratunku! Pali się! A więc ludzie to potwory? Okropność! Najstarszy jeszcze nie ma pięciu lat, mała nie ma dwóch. Widzę ich gołe nożyny. One śpią, Matko Boska! Ręka niebios mi je oddaje, a ręka piekieł zabiera. Powiedzieć, że przeszłam taki świat drogi! Moje dzieci, które wykarmiłam własną piersią! I uważałam się za nieszczęśliwą, bo nie mogłam ich odnaleźć! Litości! Ja chcę moich dzieci, muszę mieć moje dzieci! A one naprawdę są w ogniu! Widzicie przecie, że mam całe stopy we krwi! Ratunku! To nie może być, żeby byli ludzie na ziemi i pozwolili na taką śmierć moich biednych dzieci! Ratunku! Mordercy! Nic podobnego jeszcze nie widziałam! Ach, wy zbóje! Co to za straszny dom? Porwano mi je, żeby zabić! Jezu miłosierny! Ja chcę moich dzieci. Nie wiem, co robić! Nie chcę, żeby umarły! Ratunku! Ratunku! Ratunku! Gdyby miały umrzeć w ten sposób, zabiłabym Boga! Podczas tych tragicznych błagań matki w parowie i na wzgórzu rozlegały się nawoływania: - Drabina! - Nie ma drabiny! - Wody! - Nie ma wody! - W wieży na górze, na drugim piętrze jest brama. - Żelazna! - Wyważyć ją. - Nie da się! A rozpaczliwe wołania matki się wzmagały. - Pali się! Ratunku! Spieszcie się! Albo zabijcie i mnie! Dzieci! Dzieci! O cóż za straszny ogień! Niech je stamtąd wezmą lub mnie tam wrzucą! W przerwach pomiędzy tymi okrzykami słychać było spokojne trzaskanie ognia. Markiz pomacał kieszeń i wyczuł w niej klucz od bramy żelaznej. Wówczas, schylając się pod sklepieniem, powrócił do przejścia, którym niedawno się wymknął. II. Od bramy kamiennej do bramy żelaznej Cała przerażona armia wokół niemożliwego do ugaszenia pożaru, cztery tysiące ludzi nie mogących przyjść z pomocą trojgu dzieciom: tak wyglądała sytuacja. Istotnie, drabiny nie było; drabina wysłana z Javene nie doszła; pożoga się rozszerzała jak rozlewająca się lawa; próby ugaszenia jej wodą z zupełnie prawie wyschniętego strumyka były śmieszne; jakbyś zalewał wulkan szklanką wody. Cimourdain, Gueehanip i Radoufo zeszli do wąwozu; Gauvain wrócił do komnaty na drugim piętrze baszty, gdzie był obracający się kamień i tajemne przejście, a także żelazna brama biblioteki. Tam to został podpalony przez Irnanusa siarkowany lont; stamtąd rozpoczął się pożar. Gauvain zabrał ze sobą dwudziestu saperów. Nie było innego sposobu jak wyważenie żelaznych drzwi. Były przerażająco dobrze zamknięte. Próbowano najpierw wyważyć je siekierami. Siekiery złamały się. Jeden z saperów powiedział: - Stal jest szkłem wobec tego żelaza. W istocie, brama była zrobiona z kutego żelaza, z podwójnych płyt łączonych sworzniami, grubości trzech cali każda. Wzięto żelazne sztaby próbując podważyć nimi bramę. Sztaby pękły. - Jak zapałki - powiedział saper. Gauvain mruknął ponuro: - Chyba tylko kula armatnia zdołałaby otworzyć tę bramę. Ale trzeba by móc wprowadzić tu armatę. - I to nie na wiele by się zdało! - powiedział saper. Zapanowała chwila przygnębienia. Ramiona opadły bezsilnie. Zwyciężeni, przerażeni ludzie spoglądali w milczeniu na straszliwą, niewzruszoną bramę, spod której wyzierał czerwony odblask. Po tamtej stronie pożar się wzmagał. Okropny trup Imanusa leżał złowrogi, zwycięski. Jeszcze kilka minut, a wszystko się zawali. Co robić? Nie było już żadnej nadziei. Gauvain wpatrując się w obracający się kamień i w otwarte przejście zawołał z rozpaczą: - I to tędy uszedł markiz de Lantenac. - I tędy wraca - odezwał się jakiś głos. Siwa głowa ukazała się w kamiennym obramowaniu ukrytego przejścia. Był to markiz. Od wielu lat Gauvain nie widział go z tak bliska. Cofnął się. Obecni zastygli w osłupieniu. Markiz trzymał w ręku ogromny klucz; wyniosłym spojrzeniem nakazał rozstąpić się kilku saperom, którzy stali mu na drodze, podszedł prosto do bramy żelaznej, schylił się pod sklepieniem i włożył klucz do zamku. Zamek zgrzytnął, drzwi otworzyły się i ukazała się płomienna otchłań. Markiz w nią wstąpił. Wstąpił pewnym krokiem, z podniesioną głową. Obecni drżąc nie spuszczali zeń oczu. Ledwie markiz wszedł do płonącej sali, a przeżarta ogniem podłoga pod ciężarem jego kroków zapadła się za nim, tworząc przepaść między nim i bramą. Markiz nie oglądając się szedł dalej. Zniknął wśród dymu. Nic już nie było widać. Czy mógł posuwać się dalej? Czy nie rozwarła się pod nim znowu płonąca podłoga? Czy swoim czynem zgubił tylko samego siebie? Nie można było nic wiedzieć. Przed oczyma żołnierzy wznosiła się ściana dymu i płomieni. Markiz był za nią, żywy lub umarły. III. Przebudzenie dzieci Tymczasem dzieci otworzyły wreszcie oczy. Pożar, który jeszcze nie wdarł się do sali bibliotecznej, odbijał się różowym blaskiem na suficie. Dzieci nigdy nie widziały takiej jutrzenki. Przyglądały się jej. Żorżetka trwała w zachwyceniu. Pożar roztaczał całą swą wspaniałość; czarna hydra i szkarłatny smok ukazywały się wśród kłębów dymu wspaniale ciemnego i szkarłatnego. Podłużne iskry ulatywały daleko, przecinając ciemności, jak ścigające się w walce komety. Ogień to rozrzutność; żar rozrzuca klejnoty na wiatr; to nie jest przypadek, że węgiel jest tym samym co diament. W murze trzeciego piętra zrobiły się szczeliny, przez które wpadały do wąwozu kaskady drogich kamieni; stosy słomy i siana płonące na strychu spływały przez okna lawiną złotego piasku ziarnka owsa zamieniły się w ametysty, a źdźbła słomy w roziskrzone granaty. - Ladne! - stwierdziła Żorżetka. Wszyscy troje podnieśli się. - Ach! - krzyknęła matka. - Budzą się! Janek wstał; za jego przykładem wstał Gruby Alain, a wtedy wstała Żorżetka. Janek przeciągnął się, podszedł do okna i powiedział: - Gorąco. - Goląco - powtórzyła Żorżetka. Matka zawołała: - Dzieci! Janku! Alain! Żorżetko! Malcy spoglądali dokoła. Próbowali zrozumieć. Gdzie dorośli są przerażeni, dzieci są zaciekawione. Kto się łatwo dziwi, ten niełatwo się przestrasza. W nieświadomości mieści się odwaga. Dzieci mają tak mało praw do piekła, że gdyby je ujrzały, mogłyby się nim zachwycić. Matka powtórzyła: - Janku! Alain! Żorżetko! Janek odwrócił główkę; ten głos wyrwał go z zapatrzenia; dzieci mają krótką pamięć, ale łatwo sobie wszystko przypominają; cała przeszłość jest dla nich dniem wczorajszym; Janek zobaczył matkę, uznał to za rzecz naturalną, a że otaczały go dziwne zjawiska i uczuł niejasną potrzebę pomocy, zawołał: - Mamo! - Mamo! - rzekł Gruby Alain. - Mama! - rzekła Żorżetka. I wyciągnęła rączki. Matka zawyła: - Moje dzieci! Wszyscy troje podeszli do okna; szczęściem pożar szerzył się po przeciwnej stronie. - Jest mi za gorąco - powiedział Janek. I dodał: - To parzy. - Poszukał oczyma matki: - Chodź tu, mamo. - Tu mama - powtórzyła Żorżetka. Matka z rozwianym włosem, w łachmanach, zakrwawiona, zaczęła się staczać od krzaka do krzaka aż na dno parowu; stał tam Cimourdain z Guechampem, obaj równie bezsilni tam w dole jak Gauvain na górze. Żołnierze, zrozpaczeni swoją bezsilnością, gromadzili się wokół nich. Gorąco było nie do zniesienia, ale nikt go nie czuł. Mierzono wzrokiem prostopadłe słupy mostu, wysokość arkad i pięter, zdając sobie sprawę z niedostępności okien i konieczności szybkiego działania. Trzy piętra do pokonania. Ani sposobu tam się dostać. Nadbiegł Radoub, raniony szablą w ramię, z oberwanym uchem, ociekający potem i krwią; ujrzał Michalinę Flechard. - Patrzcie - rzekł. - Rozstrzelana zmartwychwstała! - Moje dzieci! - powiedziała matka. - To prawda - odparł Radoub - nie mamy czasu na zajmowanie się tymi, co powracają z zaświatów. To mówiąc zaczął daremnie próbować dostać się na most; wczepił się paznokciami w kamień, kilka chwil się wspinał, ale kamienie były gładkie, nigdzie szpary, nigdzie występu; mur był scementowany jak nowy i Radoub się obsunął. Pożar szalał coraz straszliwiej; w obramowaniu okna, zupełnie już czerwonym, widniały trzy jasne główki. Wówczas Radoub pogroził niebu pięścią, jakby szukając tam kogoś wzrokiem i rzekł: - To tak się postępuje, dobry Boże! Matka na klęczkach obejmowała filary mostu wołając: - Łaski! Głuchy łomot wtórował trzaskaniu ognia. Szyby szaf bibliotecznych pękały i spadały z hałasem. Stało się oczywiste, że belkowanie ustępuje. Żadna siła ludzka nic nie mogła poradzić. Jeszcze chwila, a wszystko runie. Teraz czekano już tylko na katastrofę. Słychać było cienkie głosiki powtarzające: - Mamusiu! Mamusiu! Wszyscy przeżywali paroksyzm strachu. Nagle w oknie obok tego, w którym stały dzieci, na purpurowym tle płomieni ukazała się jakaś wysoka postać. Wszystkie głowy się uniosły, wszystkie oczy utkwiły w jednym punkcie. Na górze był jakiś człowiek, był w sali biblioteki, był w piecu ognistym. Jego postać odcinała się czarno na tle ognia, ale włosy jego były białe. Poznano markiza de Lantenac. Znikł, po czym ukazał się znowu. Przerażający starzec stanął w oknie manipulując ogromną drabiną. Była to drabina ratunkowa złożona w bibliotece; poszedł po nią pod ścianę i przyciągnął ją do okna. Uchwycił za jeden koniec i z mistrzowską zręcznością atlety wysunął ją poprzez zewnętrzny parapet za okno, aż na samo dno parowu. Na dole Radoub, półprzytomny, wyciągnął ręce, uchwycił drabinę, objął ją ramionami i zawołał: - Niech żyje Republika! Markiz odpowiedział: - Niech żyje król! Radoub mruknął: - Możesz sobie wołać, co ci się podoba, i wygadywać głupstwa, jesteś samym Panem Bogiem. Drabina była ustawiona; płonąca sala miała już łączność z ziemią; nadbiegło dwudziestu ludzi z Radoubem na czele i w mgnieniu oka ustawili się rzędem na stopniach jak murarze podający sobie kamienie. Na drabinie z drzewa utworzyła się drabina z ludzi. Radoub stojący na szczycie dotykał okna. Był zwrócony w stronę pożaru. Mała armia, rozproszona wśród wrzosów i na zboczach, wstrząśnięta tymi wszystkimi wydarzeniami, tłoczyła się na wzgórzu, w parowie i na szczycie wieży. Markiz znikł znowu, potem ukazał się niosąc dziecko. Rozległy się szalone oklaski. Pierwszym dzieckiem, które markiz pochwycił, był Gruby Alain. Alain krzyczał: - Boję się. Markiz oddał Alaina Radoubowi, Radoub podał go żołnierzowi stojącemu niżej, ten zaś z kolei podał go następnemu; podczas gdy Alain, bardzo przestraszony i wrzeszczący, przechodził z rąk do rąk aż na sam dół drabiny, markiz, przez chwilę nieobecny, podszedł znowu do okna, niosąc opierającego się i płaczącego Janka, który w momencie gdy markiz podawał go sierżantowi, uderzył Radouba. Markiz wrócił do sali pełnej płomieni. Żorżetka została sama. Podszedł do niej. Uśmiechnęła się. Wówczas ten człowiek z granitu poczuł, że wilgną mu oczy. Zapytał: - Jak się nazywasz? - Olzetka - powiedziała. Wziął dziewczynkę, która nie przestawała się uśmiechać, na ręce, a w chwili gdy oddawał ją Radoubowi, to sumienie, tak wzniosłe i posępne, doznało olśnienia niewinnością i starzec pocałował małą. - To najmłodsza! - powiedzieli żołnierze i teraz z kolei Żorżetka zaczęła wędrować z rąk do rąk aż na ziemię wśród okrzyków zachwytu. Klaskano w ręce, tupano; starzy grenadierzy szlochali, a ona uśmiechała się do nich. Matka stała u stóp drabiny dysząc ciężko; odchodziła od zmysłów, była jakby pijana tą nieprzewidzianą zmianą, z piekła nagle przeniesiona do raju. Nadmiar radości także przeszywa serce. Wyciągnęła ramiona, chwyciła najpierw Grubego Alaina, potem Janka, potem Żorżetkę; zaczęła pokrywać dzieci pocałunkami, wreszcie wybuchnęła śmiechem i padła zemdlona. Rozległ się jeden wielki okrzyk: - Wszyscy uratowani! Istotnie, wszyscy byli uratowani z wyjątkiem starca. Ale nikt o tym nie myślał, może nawet i on sam. Przez dłuższą chwilę stał zadumany przy oknie, jakby chcąc dać morzu płomieni czas do namysłu. Potem, bez pośpiechu, powoli, dumnie przekroczył parapet okna i nie odwracając się, wyprostowany, tyłem do szczebli, mając za sobą pożar, a przed sobą przepaść, zaczął w milczeniu zstępować z drabiny, z dostojeństwem widziadła. Żołnierze znajdujący się jeszcze na drabinie zeszli czym prędzej na dół, wszyscy obecni zadrżeli; przed człowiekiem przybywającym z góry cofnięto się w uroczystej grozie, jak przed wizją. A on tymczasem z powagą zstępował w mrok, który się przed nim rozciągał; podczas gdy żołnierze cofali się, on zbliżał się do nich; na jego marmurowo bladej twarzy nie drgnął żaden muskuł, w jego widmowym spojrzeniu nie zapalił się żaden błysk; wydawał się rosnąć za każdym krokiem, jaki postąpił w kierunku tych ludzi wpatrujących się weń przerażonymi źrenicami; drabina drżała i skrzypiała pod ciężarem jego stóp; rzekłbyś, posąg Komandora zstępujący do grobowca. Gdy markiz znalazł się na dole, gdy schodząc z ostatniego szczebla postawił nogę na ziemi, czyjaś ręka spadła mu na kołnierz. Odwrócił się. - Aresztuję cię - rzekł Cimourdain. - Dobrze - rzekł Lantenac. KSIĘGA SZÓSTA - PO ZWYCIĘSTWIE NASTĄPIŁA WALKA I. Lantenac ujęty Markiz istotnie zstąpił do grobowca. Poprowadzono go. Pod surowym okiem Cimourdaina otwarto natychmiast górny loch baszty la Tourgue; postawiono tam lampę, dzbanek wody, położono bochenek komiśnego chleba, wrzucono wiązkę słomy i w niespełna kwadrans od chwili, w której ręka księdza spoczęła na ramieniu markiza, drzwi więzienia zamknęły się za Lantenakiem. Skończywszy z tą sprawą, Cimourdain poszedł do Gauvaina; w tej właśnie chwili w odległym kościele w Parigne wybiła jedenasta wieczór; Cimourdain oświadczył Gauvainowi: - Powołam sąd wojenny. Nie weźmiesz w nim udziału. Jesteś Gauvainem i Lantenac jest Gauvainem.. Jesteś zbyt bliskim jego krewnym, aby być sędzią, a ja uważam, że źle postąpił Filip Figalite sądząc Capeta. Sąd wojenny będzie się składać z trzech sędziów: oficera - kapitana Guechampa, podoficera - sierżanta Radouba; ja będę przewodniczył. To wszystko już ciebie nie obchodzi. Postąpimy zgodnie z dekretem Konwentu; ograniczymy się do stwierdzenia tożsamości byłego markiza de Lantenac. Jutro sąd wojenny, pojutrze gilotyna. Wandea już nie żyje. Gauvain nie odpowiedział ani słowem, a Cimourdain zajęty najważniejszą sprawą, jaka mu pozostawała do zrobienia, opuścił go. Cimourdain musiał wyznaczyć czas i miejsce rozprawy. Podobnie jak Lequinio w Grandville, jak Tallien w Bordeaux, jak Chalier w Lyonie, jak Saint- Just w Strasburgu, miał zwyczaj osobiście asystować przy egzekucjach, co uznano za dobry przykład; sędzia przychodził oglądać pracę kata; Terror z roku 93 zapożyczył ten zwyczaj od parlamentu francuskiego i od hiszpańskiej inkwizycji. Gauvain także był zajęty. Od strony lasu wiał chłodny wiatr. Pozostawiając Guechampowi wydawanie koniecznych rozkazów, Gauvain poszedł do swego namiotu ustawionego na łące, na skraju lasu, u stóp la Tourgue; wziął płaszcz z kapturem i włożył go na siebie. Płaszcz ten był obszyty zwykłym galonem, który, zgodnie z powściągliwą w ozdobach modą republikańską, był odznaką dowódcy. Gauvain zaczął spacerować po tej skrwawionej łące, na której rozpoczęto szturm zamku. Był sam. Pożar trwał nadal, ale nikt nie zwracał na niego uwagi; Radoub zaopiekował się dziećmi i matką prawie równie po macierzyńsku jak ona; zameczek na moście dopalał się; saperzy odgradzali pożar; kopano doły, grzebano zabitych, opatrywano rannych, zburzono barykadę, uprzątnięto z trupów schody i komnaty, oczyszczano miejsce rzezi wymiatając ohydne śmietnisko zwycięstwa; żołnierze z wojskową sprawnością zabrali się do roboty, którą można by nazwać sprzątaniem po skończonej bitwie. Gauvain nic z tego nie widział. Chwilami tylko spoglądał w zamyśleniu na straż stojącą przed wyłomem, podwojoną teraz na rozkaz Cimourdaina. Ze skraju łąki, gdzie się niejako schronił, widział mimo ciemności ów wyłom, oddalony o jakieś dwieście kroków. Widział czarny otwór. Tam to właśnie przed trzema godzinami rozpoczął się szturm; tędy on, Gauvain, dostał się do baszty; tam wznosiła się barykada w parterowej sali; w tejże parterowej sali znajdowało się wejście do lochów, w których zamknięto markiza. Straż przy wyłomie pilnowała lochów. Podczas gdy oczyma dostrzegał ów wyłom, w uszach brzmiały mu, jak podzwonne, ciągle powracające słowa: „Jutro sąd wojenny, pojutrze gilotyna.” Pożar, który saperzy zdołali zlokalizować i który zalewali wszystką wodą, jaką udało im się zdobyć, nie chciał zgasnąć bez oporu i chwilami wyrzucał z siebie płomienie; od czasu do czasu słychać było trzask zapadającego się sufitu i obsuwających się pięter; wówczas jak z potrząśniętej pochodni tryskał w powietrze wir iskier, jasność błyskawicy rozświetlała najdalszy horyzont, a nagle wyolbrzymiony cień wieży la Tourgue wydłużał się aż do lasu. Gauvain chodził tam i z powrotem w tym cieniu przed wyłomem. Chwilami zakładał ręce na kark okryty wojskowym kapturem. Rozmyślał. II. Rozmyślania Gauvaina Jego zaduma była niezgłębiona. W oczach jego nastąpiła niezwykła przemiana. Przemienił się markiz de Lantenac. Gauvain był świadkiem tej przemiany. Nigdy by nie przypuszczał, że bieg wypadków, jakiekolwiek by one były, może mieć takie następstwa. Nigdy, nawet we śnie, nie byłby w stanie sobie wyobrazić, że może się zdarzyć coś podobnego. Nieprzewidziane, które władczo igra z losem człowieka, spadło na Gauvaina i trzymało go w swojej mocy. Stanął w obliczu rzeczy niemożliwej, która stała się rzeczywista, widoma, namacalna, nieunikniona, nieubłagana. Co on, Gauvain, o tym myślał? Tu nie można było szukać wykrętów, trzeba było wyciągnąć wnioski. Zostało mu postawione pytanie; nie mógł się uchylić od odpowiedzi. Kto postawił to pytanie? Bieg wypadków. Ale nie tylko bieg wypadków. Kiedy bowiem wypadki, które są zmienne, stawiają nam pytanie, niezmienna sprawiedliwość każe nam dać odpowiedź. Za chmurą rzucającą cień znajduje się gwiazda wysyłająca światłość. Nie możemy uniknąć ani cienia, ani światłości. Gauvain był poddany przesłuchaniu. Stał przed sądem. Przed groźnym sądem. Przed sądem własnego sumienia. Czuł, że wszystko jest w nim zachwiane. Najmocniejsze postanowienia, najsolenniejsze obietnice, najbardziej nieodwołalne decyzje, wszystko to chwiało się w głębi jego woli. Istnieją wstrząsy duszy. Im więcej rozmyślał nad tym, co ujrzał, tym bardziej był wstrząśnięty. Gauvain, jako republikanin, czuł się i był w posiadaniu absolutu. A oto ukazał się jego oczom absolut wyższego rzędu. Ponad absolutem rewolucyjnym istnieje absolut ludzki. Tego, co się działo, nie można było pominąć; sprawa była poważna; Gauvain był w nią zamieszany; tkwił w niej; nie mógł się z niej wyrwać; a chociaż Cimourdain mówił mu: „To już ciebie nie dotyczy”, Gauvain czuł się jak drzewo odrywane od korzeni. Każdy człowiek wspiera się na jakiejś podstawie; zachwianie się tej podstawy powoduje głęboki wstrząs. Gauvain doznał takiego wstrząsu. Ściskał oburącz głowę, jakby chcąc wydobyć z niej prawdę. Nie łatwo było sprecyzować taką sytuację; nie masz cięższego zadania nad uproszczenie tego, co złożone; miał przed sobą złowrogie cyfry, które należało podsumować; podsumowywanie przeznaczenia, cóż za szaleństwo! Gauvain próbował to zrobić; starał się zdać sobie ze wszystkiego sprawę; usiłował skupić myśli; opanować opory, jakie w sobie wyczuwał, zrekapitulować wydarzenia. Przywoływał je w pamięci. Komuż nie zdarzyło się w niezwykłych okolicznościach dokonywać skrupulatnego obrachunku i zadawać sobie pytania, jaką należy obrać drogę, czy to, aby iść naprzód, czy to, aby się cofać? Gauvain był niedawno świadkiem cudu. Jednocześnie z bitwą na ziemi stoczyła się walka w niebie. Walka dobrego ze złem. Straszliwe serce zostało pokonane. Gauvain oglądał cudowną przemianę człowieka, w którym tkwiło tyle zła, zaślepionego gwałtownika, upartego w swoich błędach, dumnego egoistę. Było to zwycięstwo uczuć ludzkich nad człowiekiem. Uczucia ludzkie wzięły górę nad tym, co nieludzkie. A jak to się stało? W jaki sposób? Jaką bronią? Jaką machiną wojenną? Co powaliło ten ogrom gniewu i nienawiści? Kołyska. Gauvain doznał olśnienia. W pełni walk społecznych, wśród rozpalonych uczuć nienawiści i zemsty, w chwili najwścieklejszego tumultu, kiedy wszystko ogarnął płomień zbrodni i mrok nienawiści, gdy wszystko zamieniało się w pocisk, gdy zamieszanie wojenne stało się tak posępne, że nie można było odróżnić, gdzie jest sprawiedliwość, szlachetność i prawda, Nieznane, ta tajemnicza, ostrzegawcza siła pozwoliła nagle rozbłysnąć ponad blaskami i cieniami spraw ludzkich ogromnej, wiekuistej światłości. Ponad ponurym polem walki fałszu ze względnością, w przestworzach, ukazało się nieoczekiwanie oblicze prawdy. Wdała się w to siła istot słabych. Ujrzano jak trzy biedne istoty, ledwo na świat przybyłe, nieświadome, porzucone, osierocone, nie umiejące prawie mówić i uśmiechnięte, zatryumfowały nad gorgonami wojny domowej, odwetu, straszliwej logiki represji, zbrodni, rzezi, bratobójczej walki, wściekłości, zawiści; ujrzano niepowodzenie i klęskę niecnego pożaru, który miał być narzędziem zbrodni; ujrzano udaremnione okrutne zamiary; ujrzano dawny, dziki feudalizm, odwieczną bezlitosną pogardę, rzekomą znajomość konieczności wojny, rację stanu, cały zuchwały upór dumnej starości - rozwiewające się wobec błękitnego spojrzenia istot, które jeszcze nic nie przeżyły; to całkiem proste, bo istota, która jeszcze nie zaczęła żyć, nie mogła uczynić nic złego, jest więc uosobieniem sprawiedliwości, prawdy, czystości; w duszach dzieci mieszkają anioły niebieskie na miarę olbrzymów. Był to widok pożyteczny; rada i pouczenie. Roznamiętnieni, nie wiedzący, co to litość, wojownicy zobaczyli nagle, jak nad całym tym ogromnym legionem zbrodni bierze górę wszechmocna niewinność i stawia czoła wszystkim występkom, wszystkim zamachom, wszystkim fanatyzmom, mordom, zemście podsycającej stosy, śmierci nadchodzącej z pochodnią w ręku. Niewinność zwyciężyła. Można było rzec: „Nie, wojna domowa nie istnieje, barbarzyństwo nie istnieje, nienawiść nie istnieje, zbrodnia nie istnieje, ciemności nie istnieją; dla rozproszenia tych widm wystarczy jutrzenka, jaką jest dzieciństwo.” Nigdy, w żadnej walce, Szatan i Bóg nie byli bardziej widoczni. Areną tej walki było sumienie. Sumienie Lantenaca. Teraz w innym sumieniu walka rozpoczynała się na nowo, może bardziej jeszcze zawzięta i decydująca. Walka w sumieniu Gauvaina. Jakimż polem bitwy jest człowiek! Jesteśmy wydani na pastwę naszych myśli, tych bogów, potworów i olbrzymów. Często ci straszliwi wojownicy tratują nogami naszą duszę. Gauvain rozmyślał. Markiz de Lantenac, osaczony, zamknięty, skazany na śmierć, wyjęty spod prawa, schwytany jak zwierzę w klatce, jak gwóźdź w obcęgach, uwięziony w swym legowisku, otoczony ciasnym murem z żelaza i ognia, zdołał się wymknąć. Dokonał cudu - zbiegł. Udała mu się najtrudniejsza w takiej wojnie sztuka - ucieczka. Powrócił do lasu, by zająć tam pozycję obronną, powrócił do swego kraju, by tam walczyć, powrócił do mroku, by w nim zniknąć. Stał się na nowo groźnym, zjawiającym się i znikającym, złowrogim tułaczem, wodzem ukrytych oddziałów, dowódcą podziemi, panem lasów. Gauvain był zwycięzcą, ale Lantenac był wolny. Lantenac miał zapewnione bezpieczeństwo, nieograniczoną swobodę ruchów i mógł wybierać sobie schronienie. Był nieuchwytny, nie do znalezienia, niedościgniony. Lew został schwytany w sidła, ale z nich uciekł. A jednak powrócił. Markiz de Lantenac sam z siebie, dobrowolnie, dokonał wyboru, opuścił las i mrok, porzucił bezpieczeństwo i wolność, aby powrócić bez trwogi tam, gdzie groziło mu najstraszniejsze niebezpieczeństwo; po raz pierwszy stawił mu czoła - Gauvain to widział - rzucając się w płomienie, które mogły go ogarnąć, po raz wtóry - zstępując z drabiny, która wydawała go w ręce wrogów i, będąc ratunkiem dla innych, dla niego oznaczała zgubę. Dlaczego tak, postąpił? Dla uratowania trojga dzieci. A teraz co się stanie z tym człowiekiem? Pójdzie na gilotynę. Człowiek ten, dla trojga dzieci - jego własnych? Nie; należących do jego rodziny? Nie; do jego kasty? Nie; dla trojga biednych dzieci, przybłędów, znajdów, nikomu nie znanych, obdartych, bosych, ten szlachcic, ten książę, ten starzec, uratowany, uwolniony, zwycięski - gdyż ucieczka jest zwycięstwem - wszystko stracił, wszystko poświęcił, naraził się na najwyższe ryzyko i wyniośle, oddając dzieci, oddał i swoją głowę; tę głowę dotychczas straszną, teraz czcigodną, złożył w ofierze. I co się teraz stanie? Ofiara będzie przyjęta. Markiz de Lantenac miał wybór pomiędzy życiem swoim i cudzym; wybrał śmierć. Nie będzie mu odmówiona. Markiz będzie zabity. Cóż za odpłata za bohaterstwo! Czyn barbarzyński w odpowiedzi za czyn szlachetny! Tak poniżyć rewolucję! Cóż za upodlenie dla republiki! Podczas gdy zwolennik przesądów i niewoli odmienił się nagle i wrócił w szeregi ludzkości, oni, ludzie niosący wyzwolenie i swobodę, mieliby pozostać przy wojnie domowej, rozlewie krwi, bratobójstwie! A wzniosłe prawo boże nakazujące przebaczenie, samozaparcie, odkupienie win, poświęcenie, miałożby istnieć dla obrońców błędu, a nie istnieć dla żołnierzy prawdy! Jak to! Więc nie usiłując przewyższyć wspaniałomyślnością, godząc się z tą klęską, silniejsi mieliby się okazać słabszymi, zwycięzcy mieliby stać się mordercami i pozwolić, by mówiono, że po stronie monarchii stoją ludzie, którzy ratują dzieci, a po stronie republiki - ludzie, którzy zabijają starców! Ten wielki żołnierz, osiemdziesięcioletni mocarz, wojownik rozbrojony, porwany raczej niż ujęty, schwytany przy spełnianiu dobrego uczynku, którego związano za jego własnym przyzwoleniem, na którego czole nie obsechł jeszcze pot po trudach najwyższego poświęcenia, wstąpi na stopnie szafotu, tak jak się wstępuje na tron chwały! I oto położą pod nóż gilotyny tę głowę, dokoła której unosić się będą błagalnie trzy duszyczki ocalonych aniołków! A wobec tej męczeńskiej śmierci, okrywającej hańbą oprawców, na twarzy tego człowieka wykwitnie uśmiech, a na obliczu republiki wystąpi rumieniec! I to wszystko dokona się w obecności Gauvaina, dowódcy! A on, mogąc temu zapobiec, uchyli się od tego! Zadowoli się wyniosłym przyzwoleniem: „To ciebie już nie obchodzi!” I nie powie sobie wyraźnie, że w podobnym wypadku umycie rąk jest współudziałem w zbrodni! I nie dostrzeże, że w tak doniosłej sprawie ten, który nie bierze w niej udziału, ponosi większą winę od tego, który bierze udział, jest bowiem tchórzem! Czyż jednak nie zapowiedział sam tego wyroku śmierci? On sam, Gauvain, człowiek skłonny do okazywania łaski, czyż nie oświadczył, że Lantenac stanowi wyjątek i że nie ma dlań łaski, czyż nie obiecał wydać Lantenaca Cimourdainowi? Miał oddać tę głowę. Więc spłacał dług. To wszystko. Ale czy to ta sama głowa? Dotychczas Gauvain widział w Lantenacu tylko barbarzyńskiego wojownika, fanatyka monarchii i feudalizmu, zabójcę jeńców, mordercę zrodzonego przez wojnę, krwawego oprawcę. I tego człowieka się nie bał; tego kata mógł wydać w ręce kata; wobec tego nieubłaganego przeciwnika byłby sam nieubłagany. Nic prostszego, droga była jasna i posępnie łatwa, wszystko przewidziane, ten, który zabija, zostanie zabity, prosta linia grozy. I oto nagle prosta linia załamała się, nieprzewidziany zakręt otwierał nowy horyzont, dokonała się metamorfoza. Na scenę wkraczał nieoczekiwany Lantenac. Z potwora wyłonił się bohater, więcej niż bohater - człowiek. Więcej niż dusza - serce. Gauvain nie miał juz przed sobą mordercy, lecz wybawcę. Gauvaina powaliła fala niebiańskiej światłości. Lantenac poraził go gromem dobroci. I przemieniony Lantenac nie miałby przemienić Gauvaina! Jak to! Oślepiające światło miałoby pozostać bez odblasku! Człowiek przeszłości posuwałby się naprzód, a człowiek przyszłości cofał! Człowiek barbarzyńskich przesądów rozwinąłby nagle skrzydła i unosił się wysoko, patrząc, jak na dole czołga się wśród błota i ciemności człowiek ideału! Gauvain pozostałby w dawnej koleinie okrucieństwa, podczas gdy Lantenac wzniósłby się na szczyty po wspaniałe zwycięstwo! I jeszcze jedno. Więzy pokrewieństwa. Ta krew, którą miał przelać - bo pozwolić, by ją przelano, znaczyło ją przelać - nie byłaż jego własną krwią, krwią Gauvaina? Dziad jego umarł, ale stryjeczny dziad żył; a tym stryjecznym dziadem był markiz Lantenac. Czyż brat leżący w grobie nie powstanie, aby przeszkodzić żyjącemu bratu weń wstąpić? Czyż nie nakazywał wnukowi szacunku dla tej korony siwych włosów, siostry jego własnej aureoli? Czyż pomiędzy Gauvainem i Lantenakiem nie stanie upiór ze spojrzeniem pełnym oburzenia? Czyżby więc celem rewolucji było wynaturzenie człowieka? Czyżby istniała po to, aby rozbijać rodzinę, aby dusić ludzkość? Przenigdy. Rok 89 nastał dla potwierdzenia tych najwyższych wartości, a nie dla ich negowania. Zburzenie Bastylii oznacza wyzwolenie ludzkości; obalenie feudalizmu oznacza ugruntowanie rodziny. Twórca stanowi punkt wyjścia dla władzy, a władza tkwi w samym twórcy, nie ma więc innej władzy jak ojcostwo; stąd prawa królowej-pszczoły, która rodzi swój lud i, będąc matką, jest królową; stąd niedorzeczność króla- człowieka, który nie będąc ojcem, nie może być panem; stąd usunięcie króla; stąd republika. Czymże jest to wszystko? To jest rodzina, ludzkość, rewolucja. Rewolucja to dojście ludu do władzy; a w istocie swej Lud to Człowiek. Teraz należało rozstrzygnąć, czy wobec powrotu Lantenaca do ludzkości Gauvain ma powrócić do rodziny. Należało rozstrzygnąć, czy stryj i bratanek mają się połączyć w światłości wyższych rejonów, czy też odpowiedzią na krok postąpiony naprzód przez stryja będzie krok wstecz bratanka. Tak oto zostało postawione pytanie w tej patetycznej rozterce sumienia, jaką przeżywał Gauvain; rozstrzygnięcie zdawało się wypływać samo z siebie: należy ocalić Lantenaca. Tak. A Francja? Tu zawrotny problem zmieniał nagle swą postać. Jak to! Francja była osaczona! Francja była wydana na pastwę wroga, stała otworem, leżała w gruzach! Nie miała już fosy granicznej - Niemcy przeszli Ren; nie miała już murów - Włosi przekraczali Alpy, a Hiszpanie Pireneje. Pozostała jej tylko wielka otchłań oceanu. Miała jedną sojuszniczkę - przepaść. Mogła się o nią wesprzeć i jak olbrzymka, mając za sobą całe morze, walczyć z całą ziemią. Była to pozycja istotnie nie do zdobycia. I oto tę pozycję miała utracić. Ocean nie do niej należał. Na oceanie była Anglia. Wprawdzie Anglia nie wiedziała, jak go przebyć. Lecz znalazł się człowiek, który przerzuci dla niej most, człowiek, który poda jej rękę, człowiek, który powie do Pitta, Craiga, Cornwallisa i Dundasa, do wszystkich piratów: „Przybywajcie!”, człowiek, który zawoła: „Anglio, bierz Francję!” A człowiekiem tym jest markiz de Lantenac. Tego człowieka mieli w ręku. Po trzech miesiącach polowania, zawziętej pogoni, udało się im w końcu go ująć. Ręka rewolucji spadła wreszcie na przeklętego zdrajcę; zaciśnięta pięść roku 93 chwyciła za kołnierz mordercę-rojalistę; w wyniku jakiejś tajemniczej premedytacji, która z wysoka miesza się do spraw ludzkich, matkobójca oczekiwał na karę we własnym, rodzinnym lochu; feudał znalazł się w feudalnej ciemnicy; mury jego zamku wznosiły się teraz przeciw niemu i zamknęły się za nim; ten, kto chciał wydać swój kraj, został wydany przez własne domostwo. Wyraźnie widać było w tym wszystkim palec boży. Właściwa godzina wybiła; rewolucja zamknęła w więzieniu wroga narodu; nie mógł już walczyć, nie mógł już szkodzić; w tej Wandei, gdzie było tyle ramion, on jeden był mózgiem; jego koniec to koniec wojny domowej; był ujęty; tragiczne i szczęśliwe rozwiązanie; po tylu masakrach i rzeziach on, człowiek, który zabijał, był tutaj i na niego przyszła kolej umrzeć. I miałby się znaleźć ktoś, kto by go ocalił! Cimourdain, to znaczy rok 93, trzymał w ręku Lantenaca, to znaczy monarchię, i miałby się znaleźć ktoś, kto by wyrwał zdobycz z tych spiżowych szponów! Lantenac, człowiek skupiający w sobie wszystkie plagi zwane przeszłością, markiz de Lantenac był w grobie, zamknęły się za nim ciężkie wrota wieczności i miałby przyjść ktoś z zewnątrz, by je otworzyć! Złoczyńca społeczny umarł, z nim razem umarł bunt, umarła walka bratobójcza i bestialska wojna - i ktoś miałby go wskrzesić! O, jakżeby się śmiała ta trupia głowa! Upiór powiedziałby: „Patrzajcie głupcy, ja żyję!” Zabierze się z powrotem do swego ohydnego dzieła! Lantenac okrutny i radosny pogrąży się na nowo w otchłani nienawiści i wojny! Od jutra znowu będą płonąć domy, jeńcy będą mordowani, ranni dobijani, kobiety rozstrzeliwane! Ale ostatecznie, czy Gauvain nie wyolbrzymiał tego dzieła, które przykuwało jego uwagę? Trojgu dzieciom groziła zguba; Lantenac je uratował. Ale kto przyczynił się do ich zguby? Czyż nie Lantenac? Kto umieścił kołyski wśród płomieni? Czyż nie Imanus? Kim był Imanus? Zastępcą markiza. Odpowiedzialność ponosi dowódca. A zatem podpalaczem i zabójcą był Lantenac. Cóż więc zrobił tak niezwykłego? Nie wytrwał do końca. Nic więcej. Cofnął się przed zbrodnią, której sam był inicjatorem. Przeraził się samego siebie. Krzyk matki zbudził w nim tę odwieczną ludzką litość, która drzemie we wszystkich, nawet najokrutniej szych duszach, niby depozyt złożony tam przez życie ludzkości. Słysząc głos matki, zawrócił. Z ciemności, w które się zagłębił, cofnął się ku światłu. Odrobił popełnioną zbrodnię. Nie był potworem aż do końca - oto cała jego zasługa. I w zamian za tak niewiele zwrócić mu wszystko! Zwrócić mu przestrzeń, pola, równiny, powietrze, światło, zwrócić mu las, który zużytkuje dla zbójeckich poczynań, zwrócić mu wolność, aby wprowadził niewolę, zwrócić mu życie, aby szerzył śmierć! Wszelkie próby porozumienia się z Lantenacem, paktowania z tą wyniosłą duszą, ofiarowywania mu wolności pod pewnymi warunkami, wszelkie żądania, by za cenę życia zgodził się powstrzymać od wrogich wystąpień i buntu, wszelkie propozycje tego rodzaju byłyby niesłychanym błędem; jakąż by mu to dało wyższość, z jaką pogardą odrzuciłby wszystko, jakimi policzkiem byłaby jego odpowiedź! Powiedziałby tylko: „Sobie zachowajcie hańbę! Mnie możecie zabić!” Istotnie, z takim człowiekiem nie pozostawało nic innego do zrobienia, należało go zabić albo uwolnić. Był to człowiek wszelkiej krańcowości; zawsze gotów ulecieć albo się poświęcić; był jednocześnie dla samego siebie orłem i przepaścią. Dziwna dusza. Zabić go? Cóż za rozdarcie wewnętrzne! Uwolnić? Cóż za odpowiedzialność! Jeśli Lantenac się uratuje, walkę z Wandeą trzeba będzie zaczynać od początku, jak z hydrą, dopóki nie utnie się jej głowy. W mgnieniu oka, z szybkością meteoru, płomień ugaszony przez zniknięcie tego człowieka rozpali się na nowo. Lantenac nie spocznie, dopóki nie wykona swego ohydnego planu, dopóki nie przytłoczy republiki monarchią, a Francji Anglią jak kamieniem grobowym. Ocalić Lantenaca to poświęcić Francję; życie Lantenaca to śmierć mnóstwa niewinnych istot, mężczyzn, kobiet, dzieci, wmieszanych w wojnę domową; to wylądowanie Anglików, cofnięcie się rewolucji, to złupione wioski, rozdarty lud, brocząca krwią Bretania, to zdobycz oddana z powrotem w szpony łupieżcy. Tak więc wśród niepewnych blasków i krzyżujących się świateł Gauvain widział, jak z jego zadumy wyłania się i staje przed nim problem uwolnienia tygrysa. A potem zagadnienie ukazywało się znowu w swej pierwotnej postaci; kamień Syzyfa, który jest niczym innym jak zmaganiem się człowieka ze sobą samym, staczał się znowu; czy Lantenac był tygrysem? Był nim może niegdyś; ale czy pozostał nadal? Gauvain odczuwał owo zawrotne wirowanie umysłu powracającego do punktu wyjścia, które czyni myśl podobną do żmii. Niewątpliwie nawet po zastanowieniu, czyż można było nie uznać poświęcenia Lantenaca, jego stoickiego samozaparcia, wspaniałej bezinteresowności? Jak to! Wobec rozwartych paszcz wojny domowej dać świadectwo ludzkich uczuć! Jak to! Do konfliktu niższych prawd wnieść prawdę najwyższą! Jak to! Dowieść, że ponad monarchią, ponad rewolucją, ponad sprawami tego świata istnieje ogromna czułość duszy ludzkiej, opieka silnych należna słabym, ratunek należny tym, którzy są zgubieni, niesiony przez tych, którzy ocaleli, uczucia ojcowskie należne wszystkim dzieciom ze strony wszystkich starców! Dowieść tych wspaniałych rzeczy, i to za cenę własnej głowy! Jak to! Być generałem i zrezygnować ze strategii, z bitwy, z odwetu! Jak to! Być rojalistą, wziąć w ręce wagę, na jednej szali położyć króla Francji, piętnaście wieków monarchii, przywrócenie dawnych praw, odbudowę dawnego społeczeństwa, a na drugiej troje wiejskich dzieci - i stwierdzić, że troje dzieci przeważa króla, tron, berło i piętnaście wieków monarchii! Jak to! Byłożby niczyim to wszystko! Jak to! Ten, który to uczynił, pozostałby nadal tygrysem i miał być traktowany jak dzika bestia! Nie, po trzykroć nie! Człowiek, który rozświetlił boskim uczynkiem przepaść wojny domowej, nie jest potworem! Ten, który nosił miecz, przemienił się w człowieka niosącego światło. Szatan, mieszkaniec piekła, stał się znowu Lucyferem, mieszkańcem niebios; Lantenac odkupił wszystkie barbarzyńskie uczynki jednym aktem poświęcenia; gubiąc swoje ciało ocalił swoją duszę; znowu stał się niewinny, podpisał własne ułaskawienie. Czyż nie istnieje prawo przebaczania sobie samemu? Był obecnie godzien czci. Lantenac okazał się człowiekiem niezwykłym. Teraz przyszła kolej na Gauvaina. Gauvain był obowiązany dorównać Lantenacowi. Chaos panujący w tej chwili na świecie był skutkiem walki dobrych namiętności ze złymi; Lantenac wznosząc się ponad ten chaos wydobył zeń ludzkość; teraz kolej na Gauvaina, aby wydobyć zeń ród. Cóż miał uczynić? Gauvain miałby zawieść zaufanie Boga? Nie. I szepnął do siebie: - Ratujmy Lantenaca. Więc dobrze. Idź, pomagaj Anglikom. Bądź dezerterem. Przejdź na stronę wroga. Ocal Lantenaca i zdradź Francję. Zadrżał. To nie jest wyjście, marzycielu! - Gauvain zobaczył w mroku złowieszczy uśmiech sfinksa. Obecna sytuacja była jakby groźnym rozdrożem, gdzie zwalczające się prawdy spotkały się w końcu twarzą w twarz i gdzie mierzyły się wzrokiem trzy najwyższe ideały człowieka: ludzkość, rodzina, ojczyzna. Każda ze stron zabierała kolejno głos i każda z kolei mówiła prawdę. Jak dokonać wyboru? Każda z kolei zdawała się odnajdować mądre i sprawiedliwe wyjście i mówiła: „Uczyń tak.” Czyż tak właśnie należało postąpić? Tak. Nie. Rozsądek mówił jedno, uczucie mówiło co innego; rady ich były sprzeczne. Rozsądek jest tylko rozumem, uczucie często bywa sumieniem; jedno pochodzi od człowieka, drugie płynie z wysokości. Dlatego właśnie uczucie jest mniej jasne, lecz potężniejsze. Ileż jednak jest siły w surowym rozumie! Gauvain wahał się. Straszliwe niezdecydowanie. Rozwierały się przed nim dwie przepaście. Zgubić markiza albo go uratować. Trzeba było rzucić się w jedną albo w drugą. Która z tych otchłani była obowiązkiem? III. Kaptur dowódcy Istotnie, wchodził tu w grę obowiązek. Obowiązek posępny dla Cimourdaina, straszny dla Gauvaina. Dla jednego prosty, dla drugiego złożony, wieloraki, zawiły. Wybiła północ, potem pierwsza. Gauvain, nie zdając sobie z tego sprawy, zbliżył się nieznacznie do wyłomu. Pożar rzucał już tylko rozproszone odblaski i dogasał. Odblask ten padał na wzgórze po przeciwnej stronie baszty, które chwilami stawało się widocznej chwilami zaś, gdy dymy przesłaniały ogień, ginęło z oczu. Blask, silniejszy tu i ówdzie i przerywany nagle ciemnością, zmieniał proporcję przedmiotów i upodobniał wartowników obozowych do widm. Gauvain, zamyślony, przyglądał się tym igraszkom dymu z płomieniem i płomienia z dymem. W ukazywaniu się i znikaniu światła była jakaś analogia z pojawieniem się i niknięciem prawdy w jego umyśle. Nagle pomiędzy dwoma kłębami dymu język ognia, ulatujący z dogasającego zarzewia, rozświetlił szczyt wzgórza i ukazał szkarłatną sylwetkę jakiegoś wozu. Gauvain spojrzał na ten wóz; otoczony był jeźdźcami w żandarmskich kapeluszach. Wydało mu się, że to ten sam wóz, który widział na horyzoncie przez lunetę Guechampa, kilka godzin temu o zachodzie słońca. Na wozie ruszali się ludzie, jak gdyby go wyładowując. To, co zeń zdejmowali, musiało być ciężkie i chwilami wydawało odgłos żelastwa; trudno byłoby określić, co to mogło być; przypominało rusztowanie; dwóch ludzi zeszło z wozu i postawiło na ziemi skrzynię, która sądząc z kształtu musiała zawierać trójkątny przedmiot. Iskra zgasła, mrok znowu ogarnął wszystko; Gauvain pogrążył się w myślach, nie spuszczając oczu z tego, co znajdowało się tam, w ciemnościach. Zapaliły się latarnie, na wzgórzu biegano tam i z powrotem, ale ruszające się postacie były niewyraźne, zresztą Gauvain, patrząc z dołu i z przeciwnej strony parowu, mógł widzieć tylko to, co się działo na samym skraju wzgórza. Dochodziły doń odgłosy rozmowy, ale nie mógł uchwycić słów. Tu i ówdzie słychać było wbijanie pali. Uszu Gauvaina dochodził także jakiś metaliczny zgrzyt podobny do odgłosu ostrzenia kosy. Wybiła druga. Gauvain powoli, jak ktoś, kto chciałby robić dwa kroki naprzód i trzy w tył, ruszył w stronę wyłomu. Gdy się doń zbliżył, wartownik sprezentował broń, rozpoznając w mroku płaszcz z naszywkami i kaptur dowódcy. Gauvain wszedł do parterowej sali, zamienionej teraz w kordegardę. U sklepienia wisiała latarnia. Dawała ona tyle tylko światła, ile trzeba było na to, by móc przejść przez salę nie depcząc po wartownikach leżących na słomie i przeważnie pogrążonych we śnie. Położyli się tam, gdzie przed kilku godzinami stoczyli bitwę; nieodmiecione porządnie odłamki żelaza i ołowiu przeszkadzały im trochę w zaśnięciu; ale byli zmęczeni i odpoczywali. Ta sala była miejscem straszliwym; tutaj rozpoczął się atak; tutaj rozlegały się ryki, wycia, zgrzyty, uderzenia, tutaj zabijano i umierano; wielu ich towarzyszy padło martwych na tę posadzkę, na której żołnierze leżeli teraz zasypiając; słoma, którą podesłali sobie do snu, chłonęła niedawno krew poległych; teraz wszystko się skończyło, krew obeschła, szable zostały wytarte, umarli byli martwi; żołnierze spali spokojnie. Taka jest wojna. A jutro wszyscy zasną tym samym snem. Kiedy Gauvain wszedł, kilku zasypiających ludzi zerwało się, między nimi oficer dowodzący wartą. Gauvain wskazał na drzwi od lochów. - Otwórzcie - rzekł. Odsunięto zasuwy, drzwi się otworzyły. Gauvain wszedł do lochu. Drzwi zamknęły się za nim. KSIĘGA SIÓDMA - FEUDALIZM I REWOLUCJA I. Przodek Na kamiennej posadzce lochu, obok kwadratowego okienka, stała lampa. Stał tam także dzban pełen wody, leżał komiśny chleb i wiązka słomy. Loch był wykuty w skale; więzień, któremu by przyszła fantazja podpalić słomę, próżno by się trudził; więzienie nie stanęłoby w ogniu, natomiast jego mieszkaniec niechybnie by się udusił. W chwili gdy drzwi obróciły się na zawiasach, markiz spacerował po celi; chodził tam i z powrotem, jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce. Na odgłos otwieranych i zamykanych drzwi podniósł głowę, a lampa stojąca na ziemi między Gauvainem a markizem oświetliła jasno twarze tych dwóch ludzi. Popatrzyli na siebie i spojrzenie to kazało obu zastygnąć bez ruchu. Markiz wybuchnął śmiechem i zawołał: - Dzień dobry panu. Od dobrych kilku lat nie miałem szczęścia pana spotkać. Okazuje mi pan łaskę przychodząc mnie odwiedzić. Dziękuję panu. Bardzo się cieszę, że mogę porozmawiać. Zaczynałem właśnie się nudzić. Pańscy przyjaciele tracą czas na darmo; stwierdzanie tożsamości, sądy wojenne, za długo trwają te zabawy. Ja załatwiłbym to prędzej. Jestem tu u siebie. Ależ proszę, niech pan wejdzie. No i cóż pan mówi o tym, co się dzieje? Oryginalne, prawda? Był sobie kiedyś król i królowa; król był królem, a królową była Francja. Królowi odcięto głowę, a królową wydano za Robespierre’a; ten pan i ta pani mają córkę, zwaną gilotyną, z którą, wydaje mi się, że zawrę jutro znajomość. Będzie mi bardzo miło. Tak jak miło mi widzieć pana. Czy po to pan przyszedł? Czy pan awansował? Czyżby to pan był katem? Jeśli to jest tylko zwykła przyjacielska wizyta, jestem wzruszony. Pan może już nie wie, panie wicehrabio, co to jest szlachcic. Właśnie się tutaj znajduje; to ja. Proszę się przyjrzeć. To ciekawy stwór: wierzy w Boga, wierzy w tradycję, wierzy w ród, wierzy w swoich przodków, wierzy, za przykładem ojca, w wierność, lojalność, w obowiązek względem swego monarchy, w poszanowanie starych praw, w cnotę, w sprawiedliwość; i stwór taki z przyjemnością kazałby pana rozstrzelać. Proszę, bądź pan łaskaw usiąść. Na ziemi, co prawda, bo w tym salonie nie ma foteli; ale ten kto żyje w błocie, może usiąść na ziemi. Nie mówię tego, żeby pana obrażać, bo to, co my nazywamy błotem, wy nazywacie narodem. Chyba pan nie żąda, abym wołał: „Wolność, Równość, Braterstwo”? To jest dawna izba w moim domu; ongiś panowie zamykali w niej chamów; dziś chamy zamykają w niej panów. Te błazeństwa nazywają się rewolucją. Zdaje się, że utną mi szyję za trzydzieści sześć godzin. Nie widzę żadnych przeszkód. Na przykład gdyby ktoś chciał być grzeczny, przysłałby mi moją tabakierkę, która znajduje się na górze, w lustrzanej sali, gdzie pan się bawił będąc dzieckiem i gdzie pana huśtałem na kolanach. Muszę pana objaśnić w pewnej sprawie: pan nazywa się Gauvain i, rzecz dziwna, w pana żyłach płynie szlachecka krew, moja własna krew, u diaska; i ta krew, która czyni ze mnie człowieka honoru, z pana czyni łajdaka. Tak to się dziwnie plecie. Powiesz mi pan, że to nie twoja wina. Ani moja. Do diabła, jest się złoczyńcą nie wiedząc o tym. To zależy od powietrza, którym się oddycha; w takich czasach jak nasze człowiek nie jest odpowiedzialny za to, co czyni rewolucja oszukuje wszystkich i wszyscy wasi wielcy zbrodniarze są bez winy. Co za głupcy! Poczynając od pana. Podziwiam pana. Tak, podziwiam młodzieńca takiego jak pan, który będąc człowiekiem dobrze urodzonym, wysoko postawionym w państwie, mając do przelania wielką krew za wielkie sprawy, będąc wicehrabią tej oto wieży Gauvainów, księciem Bretanii, mogąc na mocy prawa nosić tytuł diuka, a na mocy dziedziczenia tytuł para Francji, to znaczy posiadając mniej więcej wszystko, czego na tym padole może pragnąć człowiek o zdrowych zmysłach, zabawia się tak, że będąc, kim jest chce być tym, czym pan jesteś - i w oczach wrogów staje się łotrem, a w oczach przyjaciół - głupcem. A propos, kłaniaj się pan ode mnie księdzu Cimourdain. Markiz mówił spokojnie, beznamiętnie, niczego mocniej nie podkreślając, głosem człowieka z dobrego towarzystwa, ze spojrzeniem jasnym i spokojnym, z rękami w kieszeniach. Przerwał, odetchnął głęboko i podjął znowu: - Nie ukrywam, że robiłem, co mogłem, by pana zabić. Jak mnie pan widzi, sam we własnej osobie trzykrotnie celowałem do pana z armaty. Przyznaję, że proceder to nie nazbyt dworski, ale trudno przecież opierać się na fałszywej maksymie i sądzić, że w czasie wojny nieprzyjaciel stara się być dla nas miły. Bo to jest wojna, mój panie bratanku. Wszystko jest w ogniu i krwi. To przecie prawda, że zabito króla. Ładne czasy. Przerwał znowu, potem ciągnął dalej: - I pomyśleć, że nic podobnego by się nie zdarzyło, gdyby powieszono Woltera, a Rousseau zesłano na galery! Ach, cóż to za plaga, ci myśliciele! Ale właściwie, co pan zarzuca monarchii? To prawda, że księdza Pucelle wysłano do jego opactwa w Corbigny, pozostawiono mu jednak wybór wehikułu i dano na drogę tyle czasu, ile chciał; a co do waszego pana. Titon, który, proszę ja pana, nieźle się łajdaczył i chodził na dziewczynki przed pójściem na cuda diakona Parisa, to przeniesiono go z zamku Vincennes do zamku Ham w Pikardii, który przyznaję - jest miejscem dosyć nieprzyjemnym. No i stąd żale; przypominam sobie, sam o to awanturowałem się w swoim czasie; byłem równie głupi jak pan. Markiz pomacał się po kieszeni jakby szukając tam swojej tabakierki i ciągnął: - Ale nie równie zły. Gadało się, żeby gadać. Nie ustawały śledztwa i żądania, a potem przyszli ci panowie filozofowie, spalono pisma zamiast spalić autorów, intrygi dworskie się w to wdały, zjawili się tacy durnie, jak Turgot, Quesnay, Malesherbes, fizjokraci i tak dalej i zaczęła się kłótnia. Wszystko się zaczęło od pisarczyków i wierszokletów. Encyklopedia! Diderot! d’Alembert! Ach, te podłe gałgany! Żeby też człowiek dobrze urodzony jak ten król pruski zabawiał się takimi rzeczami! Ja byłbym uspokoił wszystkich tych gryzipiórków. Ach, my, tośmy umieli karać. Tu, na tych ścianach, widać ślady kół, którymi rozrywało się ludzi. Z nami nie było żartów. Nie, nie, żadnych pisarczyków! Dopóki będą istnieć Arouetowie, będą i Maratowie. Dopóki skryby będą gryzmolić, dopóty łotry będą zabijać; dopóki będzie istniał atrament, dopóty będzie istniała potwarz; dopóki ludzka łapa będzie trzymała gęsie pióro, frywolna głupota będzie płodzić głupotę okrutną. Książki powodują zbrodnie. Słowo „chimera” ma podwójne znaczenie, oznacza sen, a także oznacza potwora. Jak ludziom wystarczają takie bzdury! Co to śpiewacie o swoich prawach? Prawa człowieka! Prawa narodu! To jest chyba dostatecznie puste, dostatecznie głupie, dostatecznie nierealne i pozbawione sensu! Ja, kiedy mówię: Havoise, siostra Conana II, wniosła w posagu hrabstwo bretońskie Hoelowi, hrabiemu Nantes i Kornwalii, który pozostawił tron Alainowi Fergant, stryjowi Berty, która poślubiła Alaina Czarnego, pana Roche- sur-Yon i miała z nim syna, Conana Małego, dziada Gwidona lub Gauvaina z Thouars, naszego przodka, kiedy to mówię, mówię rzeczy jasne i oto jest prawo. Ale wasze błazny, wasi wisielcy, wasi hołysze, cóż oni nazywają swoimi prawami? Bogobójstwo i królobójstwo? Jakież to ohydne! A, łajdacy! Przykro mi za ciebie, mój panie; pochodzisz przecie z tej dumnej krwi bretońskiej, Gauvain z Thouars jest dziadem pana i moim; naszym przodkiem jest także ów wielki książę de Montbazon, który był parem Francji, kawalerem wielu orderów, szturmował przedmieścia Tours, został ranny w bitwie pod Arques i umarł jako wielki łowczy Francji w swojej siedzibie w Couzieres, w Turenii, w wieku osiemdziesięciu sześciu lat. Mógłbym panu jeszcze mówić o księciu de Laudunois, synu pani de la Garnache, o Klaudiuszu Lotaryńskim, księciu de Chevreuse, o Henryku de Lenoncourt i o Franciszce de Laval-Boisdauphin. Ale po co? Ma pan zaszczyt być durniem i uważa się za równego mojemu stajennemu. Wiedz pan o tym, że ja byłem już starym człowiekiem, kiedy pan byłeś dzieciuchem. Ucierałem ci nosa i utarłbym ci go jeszcze. Dorastając potrafiłeś zmaleć. Odkąd nie widzieliśmy się, każdy z nas poszedł w swoją stronę, ja w stronę uczciwości, pan zaś w stronę przeciwną. Nie wiem, jak się to wszystko skończy, ale pańscy przyjaciele są zuchwałymi nędznikami. A tak, to piękne, przyznaję, postęp jest wspaniały, w wojsku zniesiono karę kufla wody wlewanego przez trzy dni z rzędu żołnierzowi-pijakowi; istnieją ceny maksymalne, Konwent, biskup Gobel, pan Chaumette i pan Herbert, niszczycie całą przeszłość, począwszy od Bastylii, a kończąc na kalendarzu. Świętych zastępujecie jarzynami. Dobrze, panowie obywatele, bądźcie władcami, panujcie, nie odmawiajcie sobie niczego, róbcie swoje, nie krępujcie się. To wszystko nie przeszkadza, aby religia pozostała religią, aby monarchia wypełniała piętnaście wieków naszej historii i aby stara szlachta francuska, nawet z uciętą głową, była wyższa od was. Jeśli chodzi o wasze zastrzeżenia co do historycznych praw rodów królewskich, to my na to wzruszamy ramionami. Chilperic był naprawdę mnichem i nazywał się Daniel; to Rainfroy go wynalazł na złość Karolowi Młotowi; wiemy o tym równie dobrze jak wy. To nie o to chodzi. Chodzi o to, aby być wielkim królestwem; być starą Francją; być krajem wspaniale urządzonym, gdzie najważniejsza jest święta osoba monarchy, absolutnego władcy państwa, potem książąt, potem dostojników koronnych dowodzących wojskami na lądzie i morzu, zarządzających skarbem i dochodami państwa. Dalej idzie sądownictwo wyższe i niższe, jeszcze dalej poborcy akcyz i podatków, a wreszcie policja królewska trzech rodzajów. Oto, co było piękne i godnie ustanowione; wyście to obalili. Znieśliście prowincje, jak przystało na pożałowania godnych nieuków, którzy nie mają nawet pojęcia, czym właściwie były prowincje. Duch Francji to duch całego kontynentu i każda z prowincji Francji była uosobieniem jednej z cnót Europy; Pikardia to niemiecka szczerość, Szampania to szwedzka szlachetność, Burgundia to holenderska przemyślność, Langwedocja to polski zapał, Gaskonia to hiszpańska powaga, Prowansja to włoska mądrość, Normandia to grecka subtelność, Delfinat to szwajcarska wierność. Wy nic nie wiedzieliście o tym; wyście to wszystko porozbijali, podeptali, potrzaskali, zniszczyli, z całym spokojem poczynaliście sobie jak dzikie bestie. A, nie chcecie mieć szlachty! Więc jej już nie będziecie mieli! Przywdziejcie żałobę. Nie będziecie mieli już paladynów ani bohaterów. Żegnaj, dawna wielkości! Znajdźcie mi teraz kawalera d’Assas! Drżycie wszyscy o własną skórę. Nie będziecie już, mieli rycerzy spod Fontenoy, którzy pozdrawiali wroga przed bitwą; nie będziecie mieli wojowników w jedwabnych pończochach oblegających Leridę; nie ujrzycie już owych wielkich dni boju, kiedy pióropusze migały jak meteory; jesteście narodem skończonym; zaznacie gwałtu, jakim jest najazd; jeśli Alaryk II powróci, Clovis nie stawi mu czoła; jeśli powróci Abderame, nie stawi mu czoła Karol Młot; jeśli powrócą Saksończycy, nie stawi im czoła Pepin; nie będziecie już mieli zwycięstw pod Agnadel, Rocroi, Lens, Staffarde, Nerwinde, Steinkerque, la Marsaille, Raucoux, Lawfeld, Mahon; nie pójdziecie już z Franciszkiem I pod Marignan; nie pójdziecie już pod Bouvines z Filipem Augustem, który jedną ręką brał do niewoli Renauda, hrabiego Boulogne, a drugą Ferranda, hrabiego Flandrii. Będziecie mieli klęskę pod Azincourt, ale pan de Bacqueville, wielki chorąży, nie zginie już tam okryty swoim sztandarem! Dalej! Do dzieła! Bądźcie nowymi ludźmi. Stawajcie się karłami! Markiz milczał przez chwilę, po czym podjął: - Ale pozostawcie nam wielkość. Mordujcie królów, mordujcie szlachtę, mordujcie księży, możecie zabijać, burzyć, rżnąć, możecie wszystko nogami stratować, dawne maksymy kopnąć butem, możecie podeptać tron, ołtarz, Boga, możecie tańczyć na ruinach! To wasza sprawa. Jesteście zdrajcami i tchórzami, jesteście niezdolni do poświęceń i ofiary. Skończyłem. A teraz każ mnie zgilotynować, panie wicehrabio. Jestem do usług. I dodał: - A, mówię panu prawdę w oczy! Co mi to szkodzi? Jestem już umarły. - Jest pan wolny - rzekł Gauvain. To mówiąc podszedł do markiza, zdjął swój płaszcz dowódcy, zarzucił go Lantenacowi na ramiona, a kaptur nasunął na oczy. Byli tego samego wzrostu. - Co ty robisz? - spytał markiz. Gauvain zawołał głośno: - Poruczniku, proszę otworzyć. Drzwi się otworzyły. Gauvain zawołał: - Proszę zamknąć za mną drzwi. I wypchnął na zewnątrz osłupiałego markiza. Niską salę zamienioną na kordegardę oświetlała, jak pamiętamy, jedna jedyna rogowa latarnia, która rzucała więcej cienia niż światła, tak że wszystko rysowało się niewyraźnie. W tym słabym świetle ci spośród żołnierzy, którzy nie spali, ujrzeli przechodzącego między nimi i kierującego się ku wyjściu wysokiego mężczyznę, w płaszczu dowódcy obszytym galonem; zasalutowali po wojskowemu i mężczyzna ten minął ich. Markiz przeszedł bez pośpiechu przez kordegardę, przeszedł przez wyłom, parokrotnie zawadzając głową o mur i wyszedł z baszty. Wartownik sądząc, że widzi Gauvaina, sprezentował broń. Znalazłszy się na dworze markiz, czując pod nogami trawę, znajdując się o dwieście kroków od lasu, mając przed sobą przestrzeń, noc, wolność, życie, zatrzymał się i przez chwilę stał nieruchomo jak człowiek, który, pozwoliwszy działać za siebie, dał się zaskoczyć, skorzystał z otwartych drzwi, a teraz zastanawia się, czy dobrze, czy źle postąpił, waha się, czy ma iść dalej i pozwala dojść do głosu myślom. Po kilku sekundach czujnej zadumy uniósł prawą rękę, strzelił palcami, powiedział: - Ba! I odszedł. Drzwi lochu zamknęły się z powrotem. W lochu znajdował się Gauvain. II. Sąd wojenny Na sądach wojennych w owych czasach wszystko odbywało się mniej więcej dowolnie. Dumas w Zgromadzeniu Prawodawczym naszkicował zarys kodeksu wojskowego, przerobionego później przez Talota na Radzie Pięciuset, ale ostateczny kodeks trybunałów wojennych został ustalony dopiero za Cesarstwa. Mówiąc nawiasem, właśnie z czasów Cesarstwa datuje się obowiązek nakładany trybunałom wojskowym, aby głosowanie rozpoczynać od najniższych szarż. Za rewolucji takie prawo nie istniało. W roku 1792 przewodniczący trybunału wojskowego sam właściwie stanowił cały trybunał; wybierał członków, ustalał porządek szarż i sposób głosowania; był jednocześnie sędzią i przedstawicielem władzy. Cimourdain wyznaczył na miejsce obrad sądu wojennego parterową salę, w której uprzednio wznosiła się barykada, a obecnie mieściła się kordegarda. Chodziło mu o to, aby jak najbardziej skrócić drogę z więzienia do trybunału i z trybunału do szafotu. W południe, zgodnie z jego rozporządzeniem, sąd zebrał się na posiedzenie; urządzenie sali składało się z trzech krzeseł wyplatanych słomą, sosnowego stołu, dwóch zapalonych świec i stołka stojącego przy stole. Krzesła były przeznaczone dla sędziów, stołek dla oskarżonego. Po dwóch stronach stołu znajdowały się dwa inne taborety, jeden dla komisarza-audytora, którym był kwatermistrz, drugi dla pisarza, którym był kapral. Na stole leżała laseczka czerwonego laku, miedziana pieczęć republiki, dwa kałamarze, arkusze białego papieru i dwa rozłożone drukowane afisze, z których jeden głosił wyjęcie spod prawa, drugi zaś zawierał dekret Konwentu. Środkowe krzesło opierało się o pęk trójkolorowych chorągwi; w owych czasach surowej prostoty dekoracje ustawiało się w mig i niewiele trzeba było czasu, aby kordegardę zamienić w salę sądową. Środkowe krzesło, przeznaczone dla przewodniczącego, stało naprzeciw drzwi od lochu. Publiczność stanowili żołnierze. Dwóch żandarmów strzegło stołka dla oskarżonego. Cimourdain siedział na środkowym krześle, mając po prawej ręce kapitana Guechampa, pierwszego sędziego, a po lewej sierżanta Radoub, drugiego sędziego. Miał na głowie kapelusz z trójbarwnym pióropuszem, szablę u boku, dwa pistolety u pasa. Czerwona szrama podkreślała jeszcze dziki wyraz jego twarzy. Radoub w końcu dał sobie zrobić opatrunek. Głowę miał owiniętą w chustę, na której wystąpiła plama krwi zwiększająca się powoli. W południe posiedzenie jeszcze nie zostało otwarte, a kurier, którego koń grzebał nogą przed wejściem do baszty, stał przed stołem trybunału. Cimourdain pisał. Pisał te oto słowa: Obywatele członkowie Komitetu Ocalenia Publicznego, Lantenac został ujęty. Jutro nastąpi egzekucja. Postawił datę, podpisał, złożył i zakleił depeszę, oddał ją kurierowi, po czym ten odjechał. Wtedy Cimourdain rozkazał donośnym głosem: - Otwórzcie loch. Dwaj żandarmi odsunęli zasuwy, otworzyli loch i weszli do środka. Cimourdain podniósł głowę, skrzyżował ręce, spojrzał na drzwi i zawołał: - Przyprowadźcie więźnia. Pod sklepieniem otwartych drzwi ukazał się jakiś człowiek pomiędzy dwoma żandarmami. Był to Gauvain. Cimourdain zadrżał. - Gauvain! - zawołał. I dodał: - Kazałem przyprowadzić więźnia. - To ja nim jestem - rzekł Gauvain. - Ty? - A Lantenac? - Jest wolny. - Wolny? - Tak. - Uciekł? - Uciekł. Cimourdain wyjąkał ze drżeniem: - No tak, to jego zamek, zna wszystkie przejścia, loch łączy się może z jakimś wyjściem, powinienem był o tym pomyśleć, on musiał znaleźć jakiś sposób ucieczki nie potrzebował na to niczyjej pomocy. - Dopomożono mu - rzekł Gauvain. - Do ucieczki? - Do ucieczki. - Kto mu dopomógł? - Ja. - Ty? - Ja. - Śnisz chyba! - Wszedłem do lochu, zostałem sam na sam z więźniem, zdjąłem płaszcz, zarzuciłem mu na plecy, spuściłem mu kaptur na twarz, on wyszedł zamiast mnie, a ja zostałem na jego miejsce. Oto jestem. - Nie zrobiłeś tego! - Zrobiłem. - To niemożliwe. - To prawda. - Przyprowadźcie mi Lantenaca! - Już go tu nie ma. Żołnierze widząc go w płaszczu dowódcy wzięli go za mnie i pozwolili mu przejść. Było jeszcze ciemno. - Oszalałeś! - Mówię, jak jest. Nastała chwila milczenia. Cimourdain wyjąkał: - A więc ty zasługujesz... - Na śmierć - rzekł Gauvain. Cimourdain był blady jak ścięta głowa. Siedział nieruchomy jak człowiek, w którego trafił grom. Wydawało się, że nie oddycha. Wielka kropla potu wystąpiła mu na czoło. Opanował głos i rzekł: - Żandarmi, posadźcie oskarżonego. Gauvain usiadł na stołku. Cimourdain rozkazał znowu: - Żandarmi, dobądźcie pałaszy. Była to formuła stosowana wówczas, gdy oskarżonemu groziła kara śmierci. Żandarmi dobyli pałaszy. Głos Cimourdaina odzyskał zwykłe brzmienie. - Niech oskarżony wstanie - rzekł. Nie mówił już „ty” do Gauvaina. III. Głosowanie Gauvain wstał. - Nazwisko? - spytał Cimourdain. Gauvain odparł: - Gauvain. Cimourdain pytał dalej; - Kim jesteście? - Jestem głównodowodzącym kolumny ekspedycyjnej Wybrzeży Północy. - Czy jesteście krewnym lub powinowatym uciekiniera? - Jestem jego stryjecznym wnukiem. - Znacie dekret Konwentu? - Widzę afisz na stole. - Co możecie powiedzieć o tym dekrecie? - Że sam go konsygnowałem, nakazałem jego wykonanie i sam kazałem wydrukować afisz, na którym widnieje moje nazwisko. - Wybierzcie sobie obrońcę. - Sam będę się bronił. - Oddaję wam głos. Cimourdain znowu stał się niewzruszony. Ale owa niewzruszoność przypominała raczej martwotę głazu niż spokój człowieka. Gauvain trwał przez chwilę w milczeniu, jakby starając się zebrać myśli. Cimourdain podjął: - Co macie na swoją obronę? Gauvain powoli podniósł głowę i, nie patrząc na nikogo, odparł: - To, że jedna rzecz przesłoniła mi drugą; dobry uczynek, widziany z nazbyt bliska, przesłonił mi setki uczynków zbrodniczych; z jednej strony starzec, z drugiej dzieci, to wszystko stanęło pomiędzy mną i obowiązkiem. Zapomniałem o spalonych wsiach, spustoszonych polach, zamordowanych jeńcach, zapomniałem o dobijaniu rannych, o rozstrzeliwaniu kobiet, zapomniałem o Pranej i wydanej na łup Anglików; wypuściłem na wolność kata ojczyzny. Jestem winien. Przemawiając w ten sposób zdaję się przemawiać przeciwko sobie; to nieprawda. Przemawiam w swojej obronie. Kiedy winny przyznaje się do winy, ratuje jedyną rzecz, którą warto ratować: honor. - Czy to wszystko - odezwał się Cimourdain - co macie na swoją obronę? - Dodam jeszcze, że będąc dowódcą powinienem dawać przykład, a wy, z waszej strony, będąc sędziami, musicie dawać go także. - Jakiego więc żądacie przykładu? - Mojej śmierci. - Uważacie to za słuszne? - I konieczne. - Możecie usiąść. Kwatermistrz, komisarz-audytor, wstał i zaczął czytać najpierw uchwałę wyjmującą spod prawa byłego markiza de Lantenac, potem dekret Konwentu głoszący karę śmierci dla każdego, kto dopomógłby w ucieczce wziętemu do niewoli buntownikowi. Na zakończenie przeczytał kilka linijek wydrukowanych w dole afisza, zabraniających „niesienia wszelkiej pomocy” wyżej wymienionemu buntownikowi „pod karą śmierci” i podpisanych: Głównodowodzący kolumny ekspedycyjnej GAUVAIN. Po skończonym czytaniu komisarz-audytor usiadł z powrotem. - Niech oskarżony uważa. Niech zebrani słuchają, patrzą i milczą. Stoicie w obliczu prawa Teraz nastąpi głosowanie. Wyrok zapadnie zwykłą większością głosów. Kolejno każdy z sędziów wypowie się głośno, w obecności oskarżonego, gdyż sprawiedliwość nie ma nic do ukrywania. Cimourdain ciągnął dalej: - Głos ma pierwszy sędzia. Proszę mówić, kapitanie Guechamp. Kapitan Guechamp zdawał się nie widzieć ani Cimourdaina, ani Gauvaina. Spuszczone powieki zakrywały jego oczy, nieruchomo wpatrzone w dekret, jakby spoglądając w otwartą przepaść. - Prawo jest formalne - rzekł. - Sędzia to więcej i mniej niż człowiek; jest mniej niż człowiekiem, gdyż nie ma serca; jest więcej niż człowiekiem, gdyż ma miecz. W roku 414 po założeniu Rzymu Manliusz skazał na śmierć własnego syna za to, że odniósł zwycięstwo bez jego rozkazu. Złamanie dyscypliny wymagało kary. Tutaj prawo zostało złamane, a prawo to więcej niż dyscyplina. Wskutek odruchu litości ojczyzna znalazła, się znów w niebezpieczeństwie. Litość może przybrać rozmiary zbrodni. Komendant Gauvain dopomógł buntownikowi Lantenac do ucieczki, Gauvain jest winien. Głosuję za karą, śmierci. - Zapiszcie to, pisarzu - rzekł Cimourdain. Pisarz zanotował: „Kapitan Guechamp: kara śmierci.” Gauvain zabrał głos: - Guechamp - rzekł - głosowaliście sprawiedliwie, dziękuję wam. Cimourdain odezwał się znowu: Radoub wstał, odwrócił się w stronę Gauvaina i zasalutował oskarżonemu. Po czym zawołał: - Jeśli tak, to możecie mnie zgilotynować. Bo daję tu wam moje najświętsze słowo honoru, że gdybym mógł, to bym najpierw postąpił tak jak tamten stary, a potem tak jak mój komendant. Jak zobaczyłem, że ten osiemdziesięcioletni starzec rzucił się w ogień, żeby ratować tych troje dzieciaków, powiedziałem: „No, stary, jesteś dzielnym człowiekiem!” A kiedy się dowiaduję, że mój komendant uratował starego od tej waszej przeklętej gilotyny, powiadam: „Komendancie, powinien pan zostać generałem i jest pan prawdziwym człowiekiem, a ja, do stu piorunów, nadałbym panu krzyż Świętego Ludwika, gdyby jeszcze ludwiki istniały!” Ach, więc mielibyśmy teraz zgłupieć? To na to zwyciężaliśmy pod Jemmapes, pod Valmy, pod Fleurus i pod Wattignies? Tak czy nie? Jak to! Więc komendant Gauvain od czterech miesięcy ugania się za tymi durnymi rojalistami, własną szablą broni republiki, urządził całą tę historię w Dol, na co trzeba było nie lada rozumu, a wy, mając takiego człowieka, staracie się go pozbyć! I zamiast mianować go waszym generałem, chcecie uciąć mu głowę! To powiem, że lepiej od razu skoczyć głową na dół z Nowego Mostu w Paryżu; wam, obywatelu komendancie Gauvain, gdybyście byli nie moim generałem, ale kapralem, powiedziałbym, że pleciecie bzdury. Stary dobrze zrobił ratując dzieci, obywatel komendant dobrze zrobił ratując starego, a jeżeli gilotynuje się ludzi za ich dobre uczynki, to do wszystkich diabłów, nie rozumiem, o co właściwie chodzi. Nie ma właściwie racji, żeby się zatrzymać. To chyba wszystko nieprawda? Muszę się uszczypnąć, żeby sprawdzić, czy nie śnię. Nie rozumiem. Więc stary powinien był pozwolić dzieciakom spalić się żywcem, a mój komendant powinien był pozwolić uciąć głowę staremu. Dobrze, możecie mnie zgilotynować. Wolę to. Gdyby dzieciaki pomarły, batalion Czerwonej Czapki zostałby zhańbiony. Czyż o to chodziło? Dobra, zjadamy się nawzajem. Ja się na polityce rozumiem równie dobrze jak i wy, należałem do klubu sekcji Pik. Do diaska! Zgłupieliśmy na końcu! Powiem krótko, co myślę. Nie lubię, żeby koniec końców człowiek nie wiedział, po co i dokąd zaszedł. Po co, do diabła, dajemy się zabijać? Żeby nam zabijali naszego dowódcę? Nie ma tak dobrze, Ludwisiu. Chcę, żeby mój dowódca żył! Potrzebuję go! Kocham go jeszcze bardziej dziś niż wczoraj. Posłać go na gilotynę, ależ to śmiechu warte! My sobie to wypraszamy. Wszystkiego wysłuchałem, możecie gadać, co wam się podoba. A w każdym razie to niemożliwe. Radoub usiadł. Rana mu się otworzyła. Strużka krwi spływała mu spod bandaża wzdłuż szyi, poniżej miejsca, gdzie kiedyś znajdowało się ucho. Cimourdain zwrócił się do Radouba. - Więc głosujecie za uniewinnieniem oskarżonego? - Głosuję - rzekł Radoub - żeby mianować go generałem. - Pytam, czy głosujecie za uniewinnieniem. - Głosuję, żeby go mianować pierwszym obywatelem republiki. - Sierżancie Radoub, głosujecie za uniewinnieniem komendanta Gauvain, tak czy nie? - Głosuję, i żeby mi na jego miejsce ucięto głowę. - Uniewinnienie - rzekł Cimourdain. - Proszę to zapisać, pisarzu. Pisarz zanotował: „Sierżant Radoub: uniewinnienie.” Po czym pisarz rzekł: - Jeden głos za śmiercią. Jeden za uniewinnieniem. Głosy są podzielone. Teraz przyszła kolej głosowania Cimourdaina. Wstał. Zdjął kapelusz i położył go na stole. Już nie był blady ani siny. Miał twarz barwy ziemi. Gdyby wszyscy obecni leżeli martwi w całunach, milczenie ich nie mogłoby być głębsze. Cimourdain odezwał się zwolna, głosem poważnym i mocnym: - Oskarżony Gauvain, przesłuchanie skończone. W imieniu Republiki sąd wojenny dwoma głosami przeciw jednemu... Urwał, nastąpiła chwila ciszy: czy wahał się przed śmiercią? Czy wahał się przed życiem? Wszyscy zatrzymali oddech w piersiach. Cimourdain ciągnął: - ...skazuje was na karę śmierci. Twarz jego wyrażała mękę ponurego triumfu. Z równie przeraźliwym uśmiechem Jakub musiał przyjmować błogosławieństwo anioła, który go powalił. Był to tylko błysk, który minął. Twarz Cimourdaina stała się znowu marmurowa. Usiadł, włożył kapelusz i dodał jeszcze: - Gauvain, egzekucja nastąpi jutro o wschodzie słońca. Gauvain wstał, skłonił się i rzekł: - Dziękuję trybunałowi. - Odprowadźcie skazańca - rozkazał Cimourdain. Dał znak, drzwi lochu otworzyły się, Gauvain doń wszedł i drzwi zamknęły się z powrotem. Dwaj żandarmi z obnażonymi szablami stanęli na straży po obu stronach drzwi. Wyniesiono Radouba, który padł bez zmysłów na ziemię. IV. Cimourdain sędzia i Cimourdain - władca Obóz to gniazdo os. Zwłaszcza w czasie rewolucji. W żołnierzu tkwi zawsze żądło uczuć obywatelskich, które wysuwa się chętnie i szybko i nie waha się ukłuć dowódcy po wypędzeniu wroga. W walecznym oddziale, który zdobył la Tourgue, podnosiły się rozmaite szemrania; początkowo, gdy żołnierze dowiedzieli się o ucieczce Lantenaca, były one skierowane przeciw komendantowi Gauvain. Widok Gauvaina wychodzącego z lochu, w którym powinien był znajdować się Lantenac, podziałał jak wstrząs elektryczny; w niespełna minutę wszyscy już o tym wiedzieli. Wśród małej armii rozległ się pomruk. Ten pierwszy pomruk brzmiał: „Teraz właśnie sądzą Gauvaina. Ale to tylko dla zachowania pozorów. Możecie polegać na byłej szlachcie i na klechach. Widzimy przecie wicehrabiego, który ratuje markiza, a zobaczymy jeszcze księdza, który rozgrzeszy szlachcica.” Skoro dowiedziano się o skazaniu Gauvaina, znowu podniósł się pomruk: „Niesłychane! Nasz dowódca, nasz dzielny wódz, nasz młody komendant, bohater. Jest wicehrabią, tym większa jego zasługa, że został republikaninem. Jak to! On, który oswobodził Pontorson! On, który oswobodził Villedieu i Pont-au-Beau! Zwycięzca spod Dol i spod la Tourgue. On, dzięki któremu jesteśmy niezwyciężeni. On, który jest mieczem republiki w Wandei. Człowiek, który od pięciu miesięcy stawia czoło szuanom i naprawia wszystkie głupstwa popełnione przez L’Echelle a i innych. I ten Cimourdain ośmiela się skazywać go na śmierć. Za co? Za to, że uratował starca, który uratował troje dzieci. Ksiądz zabija żołnierza.” Tak oto szemrał zwycięski i niezadowolony obóz. Posępny gniew otaczał Cimourdaina. Cztery tysiące ludzi przeciw jednemu wydaje się siłą, a jest niczym. Tych cztery tysiące ludzi było tłumem, Cimourdain był wolą. Wiedziano, że Cimourdain łatwo marszczy brwi, a nie trzeba było nic więcej, aby utrzymać armię w posłuchu. W tych surowych czasach wystarczyło, aby za kimś stał cień Komitetu Ocalenia Publicznego, a już człowiek taki stawał się groźny i złorzeczenia zamieniały się w szepty, a szepty w milczenie. Mimo wszelkiego szemrania Cimourdain pozostawał nadal panem losu Gauvaina i całego obozu. Wiedziano, że nie można stawiać mu żadnych żądań, że pójdzie, jedynie za głosem własnego sumienia, za nadziemskim głosem, dosłyszalnym tylko dla niego samego. Wszystko od niego zależało. To, co zrobił jako sędzia wojennego trybunału, on jeden mógł odwołać jako delegat cywilny. On jeden mógł skorzystać z prawa łaski. Miał pełną władzę; dla uwolnienia Gauvaina wystarczało jedno jego skinienie; był panem życia i śmierci; rozkazywał gilotynie. W owej tragicznej chwili był człowiekiem wszechwładnym. Można było jedynie czekać. Nadeszła noc. V. Loch Sala sądu stała się z powrotem kordegardą, posterunek był zdwojony; podobnie jak poprzedniego dnia dwóch wartowników strzegło zamkniętych drzwi lochu. Około północy przeszedł przez kordegardę jakiś człowiek z latarnią w ręku, dał się poznać strażom i kazał otworzyć więzienie. Był to Cimourdain. Wszedł zostawiając za sobą uchylone drzwi. W lochu panowały ciemności i cisza. Cimourdain postąpił krok w ciemnościach, postawił latarnię na ziemi i stanął. W mroku słychać było równy oddech śpiącego człowieka. Cimourdain przysłuchiwał się w zamyśleniu temu spokojnemu odgłosowi. Gauvain leżał na wiązce słomy w głębi lochu. Był to więc jego oddech. Spał głęboko. Cimourdain podszedł do Gauvaina najciszej, jak mógł, stanął nad nim i zaczął mu się przyglądać; wzrok matki spoglądającej na niemowlę nie mógłby być równie tkliwy i pełen niewysłowionej miłości. Spojrzenie to było może silniejsze od Cimourdaina; jak to czasem robią dzieci, zakrył sobie oczy pięściami i przez chwilę stał nieruchomo. Potem ukląkł, delikatnie uniósł dłoń Gauvaina i przytknął do niej wargi. Gauvain poruszył się. Otworzył oczy, w których malowało się nieokreślone zdziwienie nagłego przebudzenia. Latarnia słabo oświetlała piwnicę. Poznał Cimourdaina. - A rzekł - to ty, mistrzu. I dodał: - Śniło mi się, że śmierć pocałowała mnie w rękę. Cimourdain drgnął jak człowiek, w którego uderzy nagła fala myśli, fala tak niekiedy spiętrzona i gwałtowna, iż wydaje się, że zagasi duszę. Przepastne serce Cimourdaina nie zdradziło się. Zdołał tylko powiedzieć: - Gauvain. Spojrzeli na siebie; Cimourdain oczyma pełnymi owych płomieni, w których spalają się łzy, Gauvain ze swoim najtkliwszym uśmiechem. Gauvain uniósł się na łokciu i rzekł: - Szrama, którą widzę na twojej twarzy, to cios szabli dla mnie przeznaczony. Jeszcze wczoraj brałeś udział w bitwie u mojego boku i z mojego powodu. Gdyby Opatrzność nie postawiła cię nad moją kołyską, gdzież byłbym dzisiaj? W ciemnościach. Jeśli mam poczucie obowiązku, to ty mi je wszczepiłeś. Urodziłem się w więzach. Przesądy są więzami, a ty zdjąłeś je ze mnie, dzięki tobie wzrastałem swobodnie; z tego, co było już tylko mumią, zrobiłeś na powrót dziecko. Tchnąłeś sumienie w istotę, która zostałaby prawdopodobnie karłem. Gdyby nie ty, rosnąc pozostałbym mały. Dzięki tobie istnieję; byłem tylko panem, tyś zrobił ze mnie obywatela, tyś stworzył mój umysł, przygotowałeś mnie jako człowieka do życia na ziemi, a moją duszę do życia w niebie. Dałeś mi klucz prawdy, abym mógł wkroczyć w ludzką rzeczywistość, i klucz światła, bym mógł wejść w rejony wyższe. Dzięki ci, mistrzu. To ty mnie stworzyłeś. Cimourdain usiadł na słomie obok Gauvaina i rzekł: - Przyszedłem z tobą wieczerzać. Gauvain przełamał bochenek czarnego chleba i dał go Cimourdainowi. Cimourdain wziął kawałek, po czym Gauvain podał mu dzbanek z wodą. - Pij pierwszy - rzekł Cimourdain. Gauvain napił się i podał dzbanek Cimourdainowi, który z kolei zaczął pić. Gauvain łyknął tylko jeden haust; Cimourdain pił duszkiem. Podczas tej wieczerzy Gauvain jadł a Cimourdain pił. Było to dowodem spokoju pierwszego z nich, a gorączki trawiącej drugiego. W więzieniu zapanowała jakaś straszliwa pogoda. Ci dwaj ludzie rozmawiali ze sobą. Gauvain mówił: - Zarysowują się kształty wielkich rzeczy. To, co czyni w tej chwili rewolucja, jest jeszcze tajemnicze. Pod dziełem widomym istnieje dzieło niewidoczne. Jedno przesłania drugie. Dzieło widome jest straszne, dzieło niewidoczne jest wzniosłe. W tej chwili widzę wszystko bardzo jasno. To jest dziwne i piękne. Należało posługiwać się materiałem przeszłości. Stąd ten niezwykły rok 93. Pod barbarzyńskim rusztowaniem wzrasta świątynia cywilizacji. - Tak - rzekł Cimourdain. - Z tego prowizorium wyłoni się kształt ostateczny, to znaczy równorzędne prawa i obowiązki, podatki proporcjonalne i progresywne, przymusowa służba wojskowa, całkowita równość, żadnych odchyleń, a ponad wszystkimi i wszystkim ta linia prosta - prawo. Republika absolutu. - Ja wolę - rzekł Gauvain - republikę ideału. Przerwał, po czym ciągnął dalej: - Mistrzu, gdzie w tym, co mówisz, jest miejsce dla poświęcenia, ofiary, samozaparcia, wzajemnej życzliwości, gdzie jest miejsce dla miłości? Dobrze jest wszystko ustawić w równowadze; jeszcze lepiej ułożyć w harmonii. Ponad wagą jest lira. Twoja republika dozuje, mierzy i reguluje sprawy człowieka; moja unosi go w błękit nieba. Taka jest różnica pomiędzy twierdzeniem matematycznym a orłem. - Gubisz się w obłokach. - A ty w rachunkach. - W harmonii tkwi marzenie. - W algebrze także. - Chciałbym widzieć człowieka stworzonego przez Euklidesa. - A ja - rzekł Gauvain - wolałbym stworzonego przez Homera. Surowy uśmiech Cimourdaina spoczął na Gauvainie, jakby chcąc powstrzymać lot tej duszy. - Poezja. Strzeż się poetów. - O, znam tę radę. Strzeż się tchnień, strzeż się promieni, strzeż się woni, strzeż się kwiatów, strzeż się gwiazd. - To wszystko nie da nam jeść. - Co możesz wiedzieć? Idea to także pokarm. Myśleć to jeść. - Żadnej abstrakcji. Republika to jest dwa razy dwa cztery. Skoro dałem każdemu, co mu się należy... - Powinieneś dać także każdemu, co mu się nie należy. - Co przez to rozumiesz? - Rozumiem przez to ogromne wzajemne ustępstwa, które każdy powinien czynić wszystkim i na których polega całe życie społeczne. - Nic nie istnieje poza ścisłym prawem. - Istnieje wszystko. - Ja widzę tylko sprawiedliwość. - A ja spoglądam wyżej. - Cóż może być ponad sprawiedliwością? - Słuszność. Chwilami rozmowa się urywała, jak gdyby przed ich oczyma przebiegały jakieś błyski. Cimourdain podjął: - Mów ściślej, jeśli możesz. - Dobrze. Chcesz przymusowej służby wojskowej. Przeciw komu? Przeciw innym ludziom. Ja nie chcę służby wojskowej. Chcę pokoju. Ty chcesz, by nędzarzom niesiono pomoc, ja chcę, by nędza przestała istnieć. Ty chcesz podatków proporcjonalnych. Ja nie chcę żadnych podatków. Chcę, by wydatki ogólne zostały zredukowane do minimum i były pokrywane z przyrostu dochodu społecznego. - Co przez to rozumiesz? - Rozumiem przez to, że przede wszystkim musicie usunąć pasożytnictwo; pasożytnictwo kapłanów, pasożytnictwo sędziów, pasożytnictwo żołnierzy. Potem wykorzystajcie wasze bogactwa; wyrzucacie nawóz do ścieków, rzućcie go na zorane pola. Trzy czwarte ziemi leży odłogiem, trzeba skończyć z odłogami we Francji, trzeba skończyć z niepotrzebnymi pastwiskami; należy podzielić grunta gminne. Niech każdy człowiek ma kawałek ziemi, niech każdy kawałek ziemi ma właściciela. W ten sposób zwiększycie stokrotnie dochód społeczny. Francja w tej chwili daje wieśniakowi tylko cztery dni mięsne do roku; dobrze uprawiana wyżywi trzysta milionów ludzi, całą Europę. Zużytkujcie przyrodę, tego wzgardzonego potężnego pomocnika. Niech pracuje dla was każdy powiew wiatru, każdy wodospad, wszystkie prądy magnetyczne. Nasz glob posiada całą sieć żył podziemnych, gdzie odbywa się cudowne krążenie wody, oleju, ognia; nakłujcie żyłę ziemi, a wytryśnie z niej woda do waszych fontann, olej do waszych lamp i ogień do waszych domów. Zastanówcie się nad ruchem fal, nad przypływem i odpływem. Czymże jest ocean? Ogromną, bezużyteczną siłą. Jakże ziemia jest głupia! Czemuż nie wykorzysta oceanu! - I znów pogrążyłeś się w marzeniach. - To znaczy w rzeczywistości. Gauvain ciągnął dalej: - A kobieta? Co z nią uczynisz? Cimourdain odparł: - Pozostanie tym, czym jest. Sługą mężczyzny. - Dobrze, pod jednym warunkiem. - Jakim? - Że mężczyzna będzie sługą kobiety. - Co ty mówisz! - zawołał Cimourdain. - Mężczyzna sługą. Nigdy. Mężczyzna jest panem. Uznaję tylko jeden rodzaj władztwa - królestwo ogniska domowego. Mężczyzna jest królem w swoim domu. - Tak, pod jednym warunkiem. - Jakim? - Że kobieta będzie tam królową. - To znaczy dla mężczyzny i kobiety chcesz... - Równości. - Równości. Co ty mówisz? To są całkiem różne istoty. - Mówiłem o równości. Nie o identyczności. Znów nastąpiła chwila milczenia, jakby zawieszenie broni pomiędzy tymi dwoma umysłami rzucającymi sobie nawzajem myśli jak błyskawice. Cimourdain przerwał je: - A dziecko? Komu je oddajesz? - Przede wszystkim ojcu, który je płodzi, potem matce, która je rodzi, potem nauczycielowi, który je wychowuje, potem otoczeniu, które czyni zeń męża, potem ojczyźnie, która jest matką nad matki, potem ludzkości, która jest prarodzicą. - Nie mówisz o Bogu. - Każdy z tych stopni: ojciec, matka, nauczyciel, otoczenie, ojczyzna, ludzkość - jest szczeblem drabiny wznoszącej się do Boga. Cimourdain milczał, Gauvain ciągnął dalej: - Kiedy człowiek znajdzie się na końcu drabiny, staje przed Bogiem. Bóg otwiera się; pozostaje w niego wstąpić. Cimourdain uczynił ruch człowieka przywołującego kogoś. - Gauvain, powróć na ziemię. My chcemy urzeczywistnić to, co jest możliwe. - Przede wszystkim więc, nie czyńcie tego niemożliwym. - To, co możliwe, można zawsze urzeczywistnić. - Nie zawsze. Kto źle się obchodzi z utopią, zabija ją. Nie ma nic równie bezbronnego jak jajko. - Trzeba jednakże uchwycić utopię, nałożyć jej jarzmo rzeczywistości i zamknąć ją w ramach faktu. Idea abstrakcyjna musi przemienić się w ideę konkretną; straci na swoim pięknie, lecz zyska na użyteczności; będzie mniejsza, lecz lepsza. Niech prawo wejdzie do ustaw; a gdy stanie się ustawą, przez to samo stanie się absolutne. To właśnie nazywam możliwym. - Możliwe to coś więcej. - Ach, znowu powracasz do marzeń! - Możliwe jest tajemniczym ptakiem zawsze krążącym nad głową człowieka. - Trzeba go schwytać. - Żywego. Gauvain mówił: - Oto, co myślę: zawsze naprzód. Gdyby Bóg chciał, aby człowiek się cofał, dałby mu oko z tyłu głowy. Spoglądajmy zawsze w stronę jutrzenki, w stronę rozkwitu, w stronę narodzin. To, co opada, dodaje odwagi temu, co wzrasta. Trzask starego drzewa jest wezwaniem dla młodego. Każdy wiek dokona swego dzieła, dziś obywatelskiego, jutro ogólnoludzkiego. Dziś zagadnienie praw, jutro zagadnienie płac. Płaca i prawo to w gruncie rzeczy to samo słowo. Człowiek żyje, aby otrzymać zapłatę; Bóg dając mu życie zaciąga dług; prawo to zapłata należna z samego faktu urodzenia; płaca to prawo nabyte. Gauvain przemawiał ze skupieniem proroka. Cimourdain słuchał. Role się odwróciły i wydawało się teraz, że to uczeń jest mistrzem. Cimourdain szepnął: - Prędko idziesz. - Może dlatego, że nie mam wiele czasu - rzekł Gauvain z uśmiechem. I podjął: - Oto jest, mistrzu, różnica między naszymi dwiema utopiami. Ty chcesz obowiązkowych koszar, ja chcę szkoły. Ty marzysz o człowieku-żołnierzu, ja - o człowieku-obywatelu. Ty chcesz, aby był groźny, ja - aby był myślicielem. Ty zakładasz republikę miecza, ja zakładam... Przerwał: - Ja założyłbym republikę myśli. Cimourdain spoglądając na posadzkę więzienia rzekł: - A na razie czego chcesz? - Tego, co jest. - Więc rozgrzeszasz chwilę obecną? - Tak. - Dlaczego? - Bo teraz szaleje burza. Burza zawsze wie, co czyni. Powala piorunem dąb, ale użyźnia lasy. Cywilizacja była dotknięta dżumą, ów wielki wiatr uwalnia ją od zarazy. Może jest za mało ostrożny. Ale cóż mu pozostaje? Ileż śmiecia musi wymieść! Rozumiem wściekłość wybuchów rozpraszających ohydne wyziewy. Gauvain mówił: - Zresztą, co mi tam burza, skoro mam busolę, co mi tam wypadki, skoro mam sumienie. I dodał tym cichym głosem, który jest także głosem uroczystym: - Jest ktoś, komu należy zawsze pozostawić wolną rękę. - Kto taki? - spytał Cimourdain. Gauvain wzniósł palec nad głową. Wzrok Cimourdaina poszedł w kierunku wskazanym przez ten podniesiony palec i wydało mu się, że poprzez sklepienie lochu widzi rozgwieżdżone niebo. Zamilkli znowu. - Społeczeństwo przerastające naturę. Powiadam ci, to przekracza granice możliwości; to jest marzenie - rzekł Cimourdain. - To jest cel. W przeciwnym bowiem razie na cóż społeczeństwo? Pozostańcie wśród natury. Bądźcie dzikusami. Otaiti - to raj. Tylko w tym raju nikt nie myśli. Lepsze by już było mądre piekło od głupiego raju. Ale nie, żadnego piekła. Bądźmy społeczeństwem ludzkim. Przerastającym naturę. Tak. Jeśli nie możecie nic dodać do natury, po cóż z niej wychodzić? Poprzestańcie w takim razie na pracy, jak mrówka, i na miodzie, jak pszczoła. Pozostańcie roboczym zwierzęciem, miast stać się królującą mądrością. Jeśli coś dodacie do natury, siłą rzeczy staniecie się od niej więksi; dodawać to pomnażać, pomnażać to wzrastać. Społeczeństwo to uwznioślona natura. Chcę tego wszystkiego, czego brak ulom, czego brak mrowiskom: architektury, sztuk pięknych, poezji, bohaterów, geniuszy. Prawo rządzące człowiekiem nie wymaga, aby wiecznie dźwigał ciężary. Nie, po trzykroć nie, niech już nie będzie pariasów, niewolników, galerników, potępieńców. Chcę, aby każda cecha ludzkiego charakteru była symbolem cywilizacji i patronką postępu; chcę wolności myśli, równości serc, braterstwa dusz. Nie, dosyć jarzma! Człowiek nie po to jest stworzony, aby dźwigać łańcuchy, ale aby rozwijać skrzydła. Niech już nie będzie człowieka-płaza. Chcę, by larwa przemieniła się w owada, by larwa przemieniła się w żywy kwiat i uleciała w przestworza. Chcę... Urwał. Oczy mu płonęły. Poruszał wargami. Umilkł. Drzwi pozostały otwarte. Do więzienia dochodziły odgłosy z zewnątrz. Słychać było niewyraźny dźwięk trąbki, prawdopodobnie pobudkę; potem kolby strzelb uderzyły o ziemię - to zmieniano wartę; potem w pobliżu wieży, jeśli coś można było rozeznać w ciemnościach, rozpoczął się ruch, jakby przesuwanie desek i belek, towarzyszyły temu głuche i przerywane odgłosy, podobne do uderzeń młota. Cimourdain trupio blady słuchał. Gauvain nie słyszał nic. Coraz głębiej zapadał w martenie. Tak całkowicie pogrążył się w wizjach rodzących się w jego głowie, że zdawał się już nie oddychać. Przebiegały go łagodne dreszcze. Jutrzenka płonąca w jego źrenicach rozjaśniała się coraz bardziej. Mijały tak długie chwile. Cimourdain spytał: - O czym myślisz? - O przyszłości - rzekł Gauvain. I powrócił do swych rozmyślań. Cimourdain wstał z legowiska ze słomy, na którym obaj siedzieli. Gauvain tego nie spostrzegł. Cimourdain nie spuszczając oczu z młodego człowieka pogrążonego w zadumie cofał się powoli do drzwi i wyszedł. Więzienie zamknęło się z powrotem. VI. Tymczasem słońce wschodzi Na horyzoncie zaczęło świtać. Wraz z pojawieniem się dnia, na wzgórzu la Tourgue, ponad lasem Fougeres ukazała się jakaś dziwna, nieruchoma i osobliwa rzecz, której nie znały ptaki krążące pod niebem. Przedmiot ów został tam wzniesiony w nocy. Był raczej ustawiony niż wybudowany. Z daleka na horyzoncie rysowały się proste i twarde kontury tworzące sylwetkę jakiejś hebrajskiej litery lub egipskiego hieroglifu, który należał do alfabetu starożytnej zagadki. Na pierwszy rzut oka przedmiot ten robił wrażenie czegoś niepotrzebnego. Stał tam wśród kwitnących wrzosów. Człowiek nie rozumiał, do czego może służyć. Potem czuł, że przebiega go dreszcz. Był to rodzaj pomostu wspartego na czterech słupach. Po jednej stronie pomostu sterczały prosto dwie wysokie belki połączone u góry belką poprzeczną; podtrzymywały rodzaj zawieszonego trójkąta, który wydawał się czarny na tle lazurowego nieba poranku. Po drugiej stronie pomostu znajdowała się drabina. Na dole między dwoma belkami, pod trójkątem, widać było rodzaj tarczy złożonej z dwóch ruchomych części, które dopasowane do siebie pozostawiały w środku okrągły otwór wielkości mniej więcej ludzkiej szyi. Górna część tarczy poruszała się wzdłuż naciętego rowka, tak że można ją było podnosić i opuszczać. Dwa półksiężyce, które przy zetknięciu tworzyły obręcz, były na razie rozsunięte. Pod dwoma belkami podtrzymującymi trójkąt znajdowała się deska mogąca się obracać na zawiasach, podobna do huśtawki. Obok tej deski stał podłużny koszyk, a pomiędzy dwoma belkami, nieco wysunięty, na samym brzegu pomostu, koszyk kwadratowy. Wszystko oprócz żelaznego trójkąta zrobione było z drzewa i pomalowane na czerwono. Wyczuwało się w tym dzieło rąk ludzkich, takie to było brzydkie, nędzne, małe; a jednocześnie było tak straszne, iż mogłoby zostać przyniesione tu przez geniuszy. Tą bezkształtną budowlą była gilotyna. Naprzeciw niej, niedaleko, w parowie, wznosiło się inne monstrum - la Tourgue. Monstrum z kamienia i monstrum z drzewa dopełniały się nawzajem. I stwierdźmy, że gdy człowiek dotknie drzewa i kamienia, drzewo i kamień przestają być drzewem i kamieniem, a przejmują w siebie coś z człowieka. Budowla to dogmat, machina to idea. La Tourgue była ową tragiczną wypadkową przeszłości, której na imię Bastylia w Paryżu, Tower w Anglii, Spielberg w Niemczech, Eskurial w Hiszpanii, Kreml w Moskwie, zamek Świętego Anioła w Rzymie. La Tourgue to tysiąc pięćset lat, średniowiecze, lennictwo, poddaństwo, feudalizm; gilotyna to jeden rok, rok - 93; dwanaście miesięcy stanowiło przeciwwagę piętnastu wieków. La Tourgue to była monarchia; gilotyna to była rewolucja. Tragiczne zestawienie. Z jednej strony dług; z drugiej - termin płatności. Z jednej strony średniowieczne, nierozwiązalne powikłania: poddany, pan, niewolnik, władca, gmin, szlachta, niejednolity kodeks, prawo obyczajowe, kapłan sprzymierzony z sędzią, niezliczone więzy, podatki, akcyza, dobra martwej ręki, pogłówne, ekscepcja, prerogatywy, przesądy, fanatyzmy, królewski przywilej bankructwa, berło, tron, pańska fantazja, boskie prawo; z drugiej strony rzecz zupełnie prosta - nóż gilotyny. Z jednej strony węzeł; z drugiej topór. La Tourgue długo pozostawała sama na tym pustkowiu. Wznosiła się tam, przesiąknięta wielką, ludzką tragedią, ze swymi blankami, z których ongiś lała się wrząca oliwa, płonąca smoła i stopiony ołów, ze swoimi lochami pełnymi ludzkich kości, z izbą, w której ćwiartowano skazańców; jej złowroga sylwetka górowała nad lasem, przez piętnaście wieków otaczał ją mroczny spokój, stanowiła w tym kraju jedyną potęgę, budziła szacunek i postrach; królowała; była uosobieniem barbarzyństwa, aż nagle ujrzała, że oto wznosi się przed nią i przeciw niej coś - więcej niż coś - ktoś równie okropny jak ona - gilotyna. Kamień zdaje się czasami posiadać jakieś niezwykłe oczy. Posąg obserwuje, baszta śledzi, fasada budowli patrzy. La Tourgue zdawała się przyglądać gilotynie. Zdawała się zadawać jej pytania. Cóż to być mogło? To coś wyrosło, rzekłbyś, spod ziemi. Bo istotnie spod ziemi wyrosła. „W tragicznej glebie wykiełkowało złowrogie drzewo. Z tej gleby zraszanej potem, łzami, krwią, z tej gleby porytej przez fosy, mogiły, podziemne kryjówki i zasadzki, z tej gleby, w której gniły trupy najrozmaitszych ludzi, zamordowanych przez najrozmaitsze rodzaje tyranii, z tej gleby, pod którą było tyle otchłani, w której zagrzebano tyle zbrodni, z tego strasznego posiewu - z tej głębokiej ziemi wyrosła pewnego dnia nieznana mścicielka, okrutna machina podtrzymująca ostrze, a rok 93 powiedział staremu światu: „Oto jestem.” Gilotyna miała prawo powiedzieć baszcie: „Jestem twoją córką.” A jednocześnie baszta - gdyż te złowrogie twory żyją tajemniczym życiem - poczuła się przez nią zabita. La Tourgue wydawała się przerażona w obliczu groźnej zjawy. Jak gdyby się czegoś bała. Potworna masa granitu była dostojna i nikczemna, deska z trójkątem była gorsza. Strącona wszechpotęga przeraziła się nowej wszechpotęgi. Historia zbrodni przyglądała się historii sprawiedliwości. Dawna przemoc porównywała się z przemocą dzisiejszą; starodawna forteca, starodawne więzienie, starodawna wielkopańska siedziba, w której wyli ćwiartowani skazańcy, gmach wojny i zbrodni, bezużyteczny, niezdolny do walki, zdobyty gwałtem, zburzony, zdegradowany, stos kamieni wart tyle co kupa popiołu, ohydny, wspaniały i martwy, pełen zgrozy przeszłych stuleci, spoglądał na straszną godzinę obecną. Dzień Wczorajszy drżał przed Dniem Dzisiejszym, stare okrucieństwo poznawało i odczuwało nowe okropności; mroczne oczy tego, co było już tylko nicością, otwierały się na to, co było zgrozą, i upiór przyglądał się widmu. Natura jest bezlitosna; nie chce usuwać kwiatów, dźwięków, woni i promieni przed ludzką ohydą, przytłacza człowieka zestawieniem boskiego piękna z brzydotą społeczeństwa; nie oszczędza mu ani motylego skrzydełka, ani ptasiego śpiewu; człowiek nurzający się w zbrodni, zemście, barbarzyństwie musi czuć na sobie wzrok rzeczy świętych; nie może uciec przed bezgranicznym wyrzutem, jaki robi mu słodycz otaczającego świata, przed nieubłaganą pogodą lazuru. Brzydota praw ludzkich musi ukazać się w całej swej nagości pośród odwiecznego blasku. Człowiek łamie i miażdży, człowiek wyjaławia, człowiek zabija; lato pozostaje latem, lilia pozostaje lilią, gwiazda pozostaje gwiazdą. Nigdy jeszcze niebo o wschodzie słońca nie było równie świeże i urocze jak tego poranka. Ciepły wietrzyk poruszał wrzosy, mgiełki pełzały miękko wśród gałęzi, las Fougeres, przepełniony tchnieniem źródeł, dymił w blasku świtania jak ogromna kadzielnica pełna pachnideł; błękit firmamentu, biel obłoków, jasna przejrzystość wód, zieloność - harmonijna gama barw od akwamaryny do szmaragdu, kępy zbratanych drzew, połacie trawy, głębokie polany, wszystko to miało w sobie niewinną czystość, która jest odwiecznym napomnieniem udzielanym człowiekowi przez przyrodę. Wśród tego wszystkiego panoszył się ohydny bezwstyd ludzki; wśród tego wszystkiego wznosiła się forteca i szafot, wojna i tortura, dwa symbole krwiożerczego wieku i krwawej chwili; puszczyk minionej nocy i nietoperz mrocznego przedświtu przyszłości. W obliczu ukwieconej natury, pełnej balsamicznych woni, uroku i miłości, cudowne niebo zalewało jutrznianym blaskiem wieżę la Tourgue i gilotynę, zdając się mówić ludziom: „Oto, co ja czynię, a co wy czynicie.” Taki to straszny użytek robi czasem słońce ze swej światłości. To widowisko miało widzów. Cztery tysiące ludzi z małej armii ekspedycyjnej stało w szyku bojowym na wzgórzu. Otaczali gilotynę z-trzech stron tworząc dokoła niej figurę w kształcie litery E; bateria ustawiona pośrodku najdłuższej linii stanowiła poprzeczkę E; czerwona machina była zamknięta przez te trzy fronty oddziałów żołnierzy, swego rodzaju ścianę dochodzącą do urwiska; z czwartej strony, nieosłoniętej, biegł parów i wznosiła się la Tourgue. Powstał w ten sposób wydłużony czworobok z szafotem po środku. W miarę jak słońce wznosiło się coraz wyżej na niebie, cień gilotyny na trawie kurczył się. Artylerzyści stali przy swoich działach z zapalonymi lontami. Z parowu wznosił się delikatny, niebieskawy dym - to dopalał się most. Dym ten spowijał mgiełką la Tourgue, nie przesłaniając jej jednak; szczytowa platforma wieży górowała nad całym horyzontem. Ową platformę dzieliła od gilotyny jedynie szerokość parowu. Można było prowadzić rozmowę z jednej strony na drugą. Na platformę przeniesiono stół dla trybunału i krzesło ocienione trójbarwnymi chorągwiami. Na tle wschodzącego za wieżą słońca rysowała się czarno masywna sylwetka twierdzy, na jej szczycie zaś na krześle sędziowskim, pod pękiem chorągwi, widać było postać siedzącego nieruchomo człowieka ze skrzyżowanymi rękami. Człowiekiem tym był Cimourdain. Miał na sobie, jak poprzedniego dnia, strój komisarza, na głowie kapelusz z trójbarwnym pióropuszem, szablę przy boku i pistolety za pasem. Milczał. Milczeli wszyscy. Żołnierze stali z bronią u nogi i ze spuszczonymi oczyma. Trącali się łokciami, ale nie rozmawiali. Myśleli mgliście o tej wojnie, o tylu walkach, o strzałach padających zza żywopłotów, którym tak odważnie stawiali czoła, o chmarach rozwścieczonego chłopstwa rozpraszanych tak łatwo, o zdobytych twierdzach, o wygranych bitwach, o zwycięstwach i wydało im się teraz, że cała ta chwała przemienia się dla nich w hańbę. Posępne oczekiwanie ściskało wszystkie piersi. Na podeście gilotyny spacerował kat. Jasność poranku wzmagała się ogarniając majestatycznie całe niebo. Nagle odezwał się ów głuchy odgłos, jaki wydają werble okryte krepą. Żałobny warkot zbliżał się; szeregi się rozstąpiły, orszak wszedł do czworoboku i skierował się ku szafotowi. Na czele szli czarno ubrani dobosze, za nimi kompania grenadierów z opuszczoną bronią, dalej pluton żandarmów z obnażonymi szablami, a za nimi skazaniec - Gauvain. Gauvain kroczył swobodnie. Nie miał skrępowanych ani rąk, ani nóg. Był w polowym mundurze. Miał szpadę przy boku. Za nim maszerował drugi pluton żandarmów. Na twarzy Gauvaina malowała się jeszcze owa radość pełna myśli, która rozbłysła w chwili, gdy powiedział Cimourdainowi: „Myślę o przyszłości.” Nic równie niewysłowionego i wzniosłego nad ten niegasnący uśmiech. Gdy przybył na to smutne miejsce, pierwsze spojrzenie skierował na szczyt wieży. Nie raczył spojrzeć na gilotynę. Wiedział, że Cimourdain będzie uważał za swój obowiązek asystować przy egzekucji. Poszukał go oczyma na platformie wieży. Znalazł go tam. Cimourdain był blady i lodowaty. Ludzie stojący obok niego nie słyszeli jego oddechu. Nie zadrżał ujrzawszy Gauvaina. Tymczasem Gauvain zbliżał się do szafotu. Idąc patrzył na Cimourdaina, a Cimourdain patrzył na niego. Cimourdain zdawał się szukać oparcia w tym wzroku. Gauvain znalazł się u stóp szafotu. Wszedł na podwyższenie. Oficer dowodzący żandarmami wszedł za nim, Gauvain odpasał szablę i oddał oficerowi; odwiązał halsztuk i oddał katu. Robił wrażenie zjawy. Nigdy nie był równie piękny. Jego czarne włosy rozwiewały się na wietrze; w owym czasie nie obcinano włosów. Biel jego szyi przywodziła na myśl kobietę, a bohaterskie i władcze spojrzenie przywodziło na myśl archanioła. Stał na szafocie, zamyślony. Szafot to także szczyt; Gauvain stał tam, wspaniały i spokojny. Stał w świetle słońca jak w glorii. Należało jednak związać skazańca. Podszedł kat ze sznurem w ręku. W tym momencie na widok swego młodego dowódcy, tak niewątpliwie oddanego pod nóż, żołnierze nie wytrzymali; załamało się serce tych wojowników. Usłyszano rzecz niezwykłą - łkanie armii. Podniósł się krzyk: - Łaski! Łaski! Niektórzy padli na kolana, inni ciskali broń i wznosili ręce w stronę szczytu wieży, gdzie był Cimourdain. Jeden z grenadierów zawołał wskazując na gilotynę: - Czy można tu dać zastępcę? Oto jestem. Wszyscy powtarzali gorączkowo: - Łaski! Łaski! Nawet lwy, gdyby to słyszały, byłyby wzruszone lub przerażone, straszne są bowiem łzy żołnierzy. Kat zatrzymał się nie wiedząc, co robić. Wówczas jakiś głos stanowczy i niski, a tak złowieszczy, że usłyszeli go wszyscy, odezwał się z wierzchołka baszty: - Niech się stanie zadość prawu. Poznano nieubłagany ton. Cimourdain przemówił. Wojsko zadrżało. Kat już się nie wahał. Podszedł ze sznurem. - Czekaj - rzekł Gauvain. Odwrócił się do Cimourdaina, prawą ręką, jeszcze nieskrępowaną, uczynił gest pożegnania, potem pozwolił się związać. Związany rzekł do kata: - Przepraszam. Jeszcze chwilę. I zawołał: - Niech żyje Republika! Położono go na kołyszącej się desce, urocza i dumna głowa spoczęła w haniebnej obręczy, kat delikatnie odchylił mu włosy, potem nacisnął sprężynę, trójkąt poruszył się i zaczął obsuwać, najpierw powoli, potem gwałtownie; usłyszano ohydny cios... W tej samej chwili usłyszano inny odgłos. Na cios topora odpowiedział huk pistoletu. Cimourdain wyciągnął jeden z pistoletów zza pasa i, w momencie gdy głowa Gauvaina staczała się do koszyka, Cimourdain przeszył sobie serce kulą. Fala krwi rzuciła mu się ustami - padł martwy. I te dwie dusze, tragiczne siostrzyce, uleciały razem, a mrok jednej zlał się z jasnością drugiej.