14241

Szczegóły
Tytuł 14241
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14241 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14241 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14241 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

John Fullerton Małpiarnia (The Monkey House) Przekład Bartosz Koletka Dzień pierwszy 1 Nikt nie wie, czego nie może, dopóki tego nie spróbuje. Autor anonimowy Rosso żył i było mu z tego powodu wstyd. Policjant nie mógł nic poradzić na uczucie uniesienia, jakie wywoływał w nim fakt, że żył, gdy inni byli martwi, ani na wstyd, który potem następował. Ja żyję, inni umierają. Ogarniało go podniecenie większe niż po amfetaminie; nawet seks nie mógł się z nim równać. Gdy tylko wpadał w ten stan, miał ochotę śmiać się, rzucać ludziom w ramiona, wydawać przyjęcia, pić i kochać się bez umiaru. Miał wrażenie, że pędzi z prędkością światła, podczas gdy inni pełzają jak muchy w smole. Nigdy nie czuję, że żyję, równie mocno jak wtedy, gdy inni umierają – przyznawał w duchu. Wrażenie to było chwilowe, trochę jak wstrząs, lecz wstyd, który po nim przychodził, pozostawał niczym trudno zmywalna plama: nie zasługuję na życie bardziej niż inni, a przecież tylu już zginęło. Wmawiał sobie, że radość z powodu wybrnięcia z niezliczonych tarapatów jest czymś zupełnie naturalnym, zwierzęcym odruchem, bezwolnym wyrzutem adrenaliny do krwi, narkotycznym transem po iluzorycznym zwycięstwie nad śmiercią. Przychodziła ona niezawodnie jak uczucie chłodu, jak szczękanie zębami w poprzedzającym kłopoty ataku lęku lub jak obrzydzenie do samego siebie, które następowało potem. Stąd był już tylko krok do okrucieństwa. To z powodu pragnienia pokonania lęku przed śmiercią niektórzy wojownicy po bitwie bezcześcili ciała wrogów. Dlatego właśnie brali trofea – palec, ucho lub przyrodzenie – zjadali kawałek ciała swego nieprzyjaciela lub zostawiali wizytówkę, na przykład asa pik w ustach swej ofiary. Nieraz oglądał pozostałych przy życiu błaznujących ze zwłokami wroga: kładli się pomiędzy trupami, wkładali im w zimne usta zapalone papierosy, opierali ciała jedno o drugie, aby wydawało się, że stoją, ściskali ich sztywne, zakrwawione dłonie, rozmawiali z nimi. Cała taka sytuacja wywoływała wrzawę histerycznej radości. To nie jest nic osobistego, rzekł sobie w duchu. Rosso nie mógł dopuścić, by stało się to zbyt osobiste. Gdyby wierzył, że każdy pocisk artyleryjski, seria z działa przeciwlotniczego czy kula snajpera są przeznaczone dla niego, nie byłby w stanie wygramolić się rano z łóżka, nie mówiąc już o wykonywaniu swej pracy. Już lepiej, myślał, wychodząc z minibusa na śnieg, wyobrazić sobie, że jest się źdźbłem trawy na polu golfowym, a jakiś dupek z kijem w ręku, w kraciastych spodniach i idiotycznej czapeczce stara się trafić do dołka daleko, daleko stąd. Podróżni stali na oblodzonym lądowisku, a tumany śniegu, wzbijane przez wiatr, wirowały im wokół stóp. Wszyscy przytupywali nogami i uderzali w dłonie. Oprócz siebie Rosso naliczył pięć osób. Ustawili bagaże w równym rządku pod skrzydłem ogromnego samolotu, który górował nad nimi, po czym, stojąc w półokręgu, zdawali się obserwować siebie wzajemnie, przestępując z nogi na nogę i machając ramionami, jakby brali udział w jakimś rytualnym obrzędzie. Na głowach mieli wełniane czapki, twarze otulone szalikami, torsy rozdęte przez grube kurtki, ruchliwe dłonie wsunięte w jednopalczaste rękawice. Wszyscy anonimowi, bezpłciowi. Rosso niemal wybuchnął śmiechem, patrząc na nich. Nie padło ani jedno słowo. Głosy i tak zostałyby wydarte im z ust i porwane przez podmuchy wiatru. Rosso zauważył, że silniki samolotu – podwieszone pod skrzydłami jak olbrzymie, srebrne gniazda nasienne – nadal zabezpieczone były pomarańczowymi pokrywami. Nikt na pokładzie maszyny nie dawał znaków życia. Drzwi były zatrzaśnięte. Nawet owiewka kabiny zdawała się mieć zamknięte okiennice. Obróciwszy się powoli, Rosso ledwo dostrzegł wieżę kontroli lotów i terminal. Budynki były spowite w tumany śniegu hulające po pasach startowych. Żaden samolot nie wznosił się ani nie lądował. Wiatr zawodził wokół samotnie stojącego, nieruchomego rosyjskiego samolotu i świszczał, wpadając między niezliczone nity na jego metalowej powłoce. Śnieg zdawał się szemrać jak przesypywany piasek; miliony maleńkich grudek lodu wbijały się w ich odzienie, kłuły w ręce i twarze. Ktoś kopniakiem otworzył drzwi z boku samolotu wprost nad głową Rosso. Policjant cofnął się i wyciągając szyję, spojrzał do góry. Jeden z członków załogi spuścił aluminiową drabinkę i zaczął po niej schodzić. Wątłe stopnie drgały przy każdym kroku Rosjanina. Kiedy w końcu stanął na lodzie, obrócił się, zmierzył Rosso wzrokiem i ruchem głowy wskazał na drabinkę. Rosso nie wahał się długo. Podniósł swój bagaż, przerzucił go przez ramię i zaczął się wspinać. Pięćdziesiąt trzy minuty później samolot – masywna, hałaśliwa i niewygodna machina o nazwie Iljuszyn 76, wyczarterowana od Rosjan przez Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża – był gotowy do obniżenia lotu w ciągu czterech minut z czterech i pół tysiąca do kilkuset metrów, wykonując w tym czasie stromą spiralę dającą szansę uniknięcia ognia baterii przeciwlotniczych. Rosso, stojąc w kokpicie za plecami drugiego pilota, usłyszał radę jednego z członków załogi, by ugiął kolana i przytrzymał się kadłuba, gdy dziób samolotu obróci się i skieruje ostro w dół. Rosso miał wrażenie, że znajduje się w kolejce górskiej, tylko że przerażenie, jakiemu ulegało się w kolejce, było miłe, bo człowiek wiedział, że jest w bezpiecznym, wesołym miasteczku. Tu – nic z tych rzeczy. Każda część metalowej, latającej maszyny zdawała się jęczeć na znak protestu. Potężne skrzydła chyba tylko cudem pozostawały na swoim miejscu. Widział, jak kołysały się i trzęsły. Bagaże pasażerów zdawały się robić wszystko, żeby opuścić przytrzymującą je siatkę. Rosso poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła, i przyłapał się na tym, iż spogląda w górę, zamiast w dół, na wierzchołki pokrytych śniegiem wzgórz wokół miasta, gdy lecieli zygzakiem w kierunku pasa startowego, stając na jednym skrzydle, tak iż horyzont przybierał pozycję pionową, by po chwili znów powrócić do właściwego położenia. Lada moment z truchlejącymi sercami mieli wylądować, szorując brzuchem po ziemi: pisk hamulców, ryk silników pracujących wstecz i nagła cisza, gdy załoga i pasażerowie wstrzymają oddech, nasłuchując, czy z serbskich pozycji nie padnie salwa. Jeśli prawdopodobieństwo przeżycia jest tak duże, to jak to się dzieje, że tylu ludziom się nie udaje? Nie, napomniał siebie, wzmagając swą czujność, to nie czas i miejsce na zadawanie pytań tej natury. Nie w tej latającej trumnie. Lepiej zamiast tego pozostać skromnym źdźbłem trawy. Po sprawdzeniu dokumentów i przeszukaniu żałośnie wyglądających tobołków przez policję ONZ, sześcioro zmęczonych, zniechęconych Bośniaków zostało wyprowadzonych na tyły terminalu, gdzie musieli cierpliwie czekać, tonąc w błocie, na francuski transporter opancerzony, który miał ich przewieźć przez serbski punkt kontrolny oddalony o osiemset metrów od francuskiego bunkra u wjazdu na lotnisko. Transporter kursował co pół godziny. Serbowie ubrani w paramilitarne niebieskie mundury i wyposażeni w broń automatyczną zawsze domagali się kontroli pasażerów, lecz jak dotąd żołnierze ONZ konsekwentnie odmawiali im tej przyjemności. Rosso słyszał ich podniesione głosy dochodzące zza ćwierćcalowej, stalowej blachy nad głową. To, że czetnicy użyją łomów do otwarcia włazów, aby przemocą rozwiązać problem, było tylko kwestią czasu. Istniało tysiąc jeden sposobów, dzięki którym separatyści mogli wyegzekwować wszelkie swe żądania, a oni znali je wszystkie. Śledczy Rosso miał tylko nadzieję, że nie stanie się to podczas jego podróży. Siedząc z tyłu panharda, przelotnie ujrzał w rowie wrak jedynego w mieście bośniackiego czołgu T-55, czerwonego od rdzy, ze stupięciomilimetrowym działem zagwożdżonym przez lód, wycelowanym bez żadnego pożytku w brudnoszare niebo. Nie musiałeś wracać, myślał Rosso. Na widok tego czołgu serce zawsze w nim opadało. Symbolizował on wszystkie porażki: złudne nadzieje, chwytanie się przeróżnych brzytew w tej powodzi, łatwość, z którą Serbowie zapędzili ich do getta, jakim stało się miasto. Wyglądając przez wizjer w tylnych drzwiach, Rosso w myślach odliczał kolejne etapy podróży. Wzdłuż drogi stały wypalone domy z oknami i drzwiami jak puste oczodoły czaszek, w których z łatwością mógł się ukryć snajper. Muzułmanie po lewej, Serbowie po prawej. Teraz czekało go najgorsze: już słyszał, jak kierowca zmienił bieg, a silnik zawył, gdy transporter zaczął zjeżdżać z wiaduktu przy zachodnim wjeździe do miasta, często znajdującym się pod obstrzałem moździerzy, gdzie obie strony zabawiały się, bombardując siły ONZ. Rosso w napięciu czekał na uderzenie, ostatnią eksplozję, która rozerwie ich wszystkich na strzępy. Myśl o źdźbłach trawy. Myśl o małych, białych piłkach. Myśl pozytywnie. A on, policjant, martwił się o własny samochód. Przebywał kolejny, ostatni już odcinek swej drogi, którą rozpoczął tego ranka w Zagrzebiu. Aby jakoś znieść podróże, Rosso dzielił je w myślach na etapy i pokonywał każdy z osobna. Zbytnie wybieganie myślą w przyszłość nie było zbyt rozsądne. Zostawił swego małego, pękatego yugo pod kwaterą główną wojsk ONZ, mieszczącą się w miejskim centrum telekomunikacyjnym. Samochód stał na ziemi niczyjej, ale na tyle blisko zwojów drutu kolczastego, by złodzieje trzymali się od niego z dala. Taką przynajmniej miał nadzieję. Na masce widniał ogromny herb Bośni – tarcza z przekreśloną lilią burbońską – a powyżej numer 600, niegdyś telefon miejskich służb ratunkowych. Niegdyś, bo teraz nie było w mieście służb, które można by określić tą nazwą z powodu telefonów, które w najlepszym wypadku działały nieregularnie, a przeważnie nie działały wcale. Rosso nigdy nie był do końca pewien, czy oficjalne oznaczenie umieszczone na samochodzie odstraszało, czy przyciągało typów spod ciemnej gwiazdy. Był już prawie na miejscu i wciąż jeszcze żył. Czekało go teraz sprawdzenie na pierwszym bośniackim punkcie kontrolnym. Ujrzał go oczyma wyobraźni. Witaj w Sarajewie. Witaj w domu. – Nadjeżdża samochód – zauważył Mahmud. Krzepki żołnierz nosił zniszczony, filcowy kapelusz z demobilu, zachodnioniemiecką kurtkę wojskową, a pod nią kilka warstw innych ubrań. Nie budził zdziwienia fakt, że nawet się nie poruszył, by wstać. Trzymał w ręku pełen po brzegi kieliszek spirytusu i uważał, by nie uronić ani kropelki przejrzystej cieczy. To, czy jakiś samochód jedzie, czy nie, nie miało większego znaczenia. Jego strzelba stała oparta o ścianę prowizorycznej wartowni z blachy falistej. – Twoja kolej – powiedział jego towarzysz, wysoki wyrostek o zmizerowanej twarzy, której smutny wyraz podkreślały zapadnięte policzki i szczeciniasty zarost. Gdy Zoran mówił, widać było, że nie ma przednich zębów. Chuchał w dłonie i przytupywał dla rozgrzewki. Skóra jego twarzy, okrywająca sterczące kości policzkowe, była nienaturalnie różowa. – Gówno prawda. – To cię będzie kosztowało szluga. – Dobra, cwaniaku. – Mahmud rzucił paczkę papierosów. – Weź jednego. Słyszysz? Jednego. Chłopak, Zoran, ubrany w dżinsy i kurtkę lotniczą z bośniackim godłem niestarannie przyszytym na rękawie, zapalił, oddał paczkę, zarzucił broń na ramię i szurając nogami, wyszedł na zewnątrz. Nosił czarną, wełnianą czapkę naciągniętą na uszy. Stopy mu zdrętwiały, więc próbował poruszać palcami, aby krew zaczęła krążyć w nogach obutych w przemoczone trepy. Wypchał je gazetami, lecz papier nie dość, że nie grzał, to jeszcze hamował przepływ krwi. Zobaczył zbliżające się beżowe yugo, które rozdzielało tłumek ludzi wlokących się po śniegu. Wartownik sprawdził, czy ma naboje w magazynku swego starego czeskiego pistoletu maszynowego, i wyciągnął chowaną kolbę. – To chyba nasz superglina – zawołał przez ramię. Na te słowa jego kompan wlał alkohol do gardła, cmoknął i dźwignął się z miejsca. Rozejrzał się, oklepując kieszenie, po czym zaczął sprawdzać jedną po drugiej, aż znalazł to, czego szukał. Otworzył dłoń, na której leżał króciutki ołówek i skrawek papieru. Działał w pośpiechu. Rzucił ukradkowe spojrzenie ku wejściu, jakby obawiał się, że jest obserwowany. Nachylił się, nabazgrał coś, na chwilę przerywając pisanie, by poślinić ołówek, i przekrzywiając głowę, jakby głęboko się nad czymś zastanawiał. Gdy skończył, zmiął papierek w małą kulkę i razem z ołówkiem włożył do kieszeni spodni. Dysząc z wysiłku, dołączył do drugiego żołnierza na zewnątrz, ściskając w rękach swego manlinchera. – Może ma dla nas kawę – odezwał się Mahmud. – Ma skurczybyk fart. Nie wiem, po co on tu wraca. – Pewnie chodzi o jakąś babkę. No bo o co? Rosso jechał uważnie, oszczędnie używając klaksonu, niemal tak, jakby chciał przeprosić rozstępujących się przed pojazdem przechodniów, szukających pożywienia, wody i opału. Tłum rozdzielał się niechętnie, jakby piesi nie chcieli zużywać więcej energii ponad to, czego wymagała absolutna konieczność. Pochylił się do przodu, wyglądając przez oblodzoną przednią szybę, zaciskając obie dłonie mocno na kierownicy. Nie miał łańcuchów na kołach i czuł, jak mały samochód ślizga się na warstwie świeżego, sypkiego śniegu. W mieście panowała cisza, jako że nisko ścieląca się mgła przesłaniała widok artylerzystom przycupniętym wśród okolicznych pagórków. W słoneczne dni można było dostrzec błyski słońca odbijającego się od luf dział, a ich obsługa była w stanie dojrzeć przez celownik wąsy na twarzach mężczyzn i kolor oczu kobiet. Ludzie wówczas biegali i kuśtykali tak szybko, jak to tylko możliwe, od jednego węgła do drugiego, wykrzywiając usta w uśmiechu, który miał maskować przerażenie i upokorzenie związane z faktem, że zmuszeni są do ustawicznej ucieczki. Bieg w obawie o życie stał się rutyną, jaką bywa w innych miastach dobieganie do autobusu. Większości ta sztuka udawała się, niektórym jednak nie. Tego dnia pomimo ujemnej temperatury wszyscy powychodzili z domów, korzystając z chwili spokoju. Rosso był tą ciszą zaniepokojony. Ów niepokój objawiał się nudnościami, ściskaniem w dołku, które z wolna obezwładniało cały organizm. W jego wnętrzu rodził się krzyk paniki. Wiedział, że taka cisza jest zwodnicza, że to kłamstwo, które ma krótkie nogi. Cena za nią była zawsze zbyt wysoka: nowi zabici wśród stojących w kolejce do pompy albo po zupę, ich ciała porozrywane na strzępy. Czetnicy okopani na stokach wzgórz swym milczeniem wywabiali ludzi z ich zimnych domów, a potem oddawali salwę ze stodwudziestekpiątek w tłum cywili. Zwykle zdarzało się to późnym rankiem. Potem była chwila ciszy i właśnie gdy nadjeżdżały karetki, Serbowie uderzali znowu. Rosso jechał bocznymi ulicami, opasującymi dzielnicę fabryczną. Wielu pieszych zmierzało w kierunku tartaku, gdzie co jakiś czas rozdawano chleb. Mimo że Rosso był jednym z nielicznych szczęśliwców posiadających samochód i dostęp do paliwa, nikt nie zdradzał większego nim zainteresowania. Wszyscy poruszali się w tym samym kierunku co policjant, ale byli zbyt skupieni na swojej misji, na tym, by nie upaść i nie połamać sobie kruchych kości, żeby szybko ustępować z drogi pojazdowi. Jeśli nawet im się to nie podobało, nie marnowali sił, by to okazać. Nieśli sklecone z byle czego torby lub ciągnęli dziecięce sanki w nadziei, że znajdą coś – cokolwiek – co zaspokoi głód lub ochroni przed zimnem. Byli chudzi, mieli obojętny wyraz twarzy i wzrok utkwiony bez celu przed siebie. Rosso opuścił tę procesję zszarganego człowieczeństwa i skręcił na główną drogę – zawsze umiał poznać, jak niebezpieczne jest dane miejsce, po liczbie ludzi, jaka w nim przebywała, a tu nie widział nikogo z wyjątkiem starca wykopującego korzenie drzewa pośrodku ulicznej wysepki. Jego głowa to chowała się, to znów ukazywała nad drogą znaną pod nazwą Alei Snajperów. Wydawało się, że Rosso znalazł się w świecie pełnym strachów na wróble. Niedługo sam będę wyglądał tak jak oni, pomyślał. Wystarczy parę miesięcy życia na odpadkach, bez kąpieli, kilka tygodni golenia się tępą żyletką przy użyciu zimnej wody, chodzenia wciąż w tych samych, nie pranych ciuchach... Skutkiem będzie podobna jak u nich rezygnacja w oczach, marsz w nie podzelowanych butach w kierunku pustego rynku. Patriotyzm dla głodujących nie ma żadnego znaczenia. A może to właśnie stanowiło część problemu, myślał Rosso. Ludzie tak naprawdę nie głodowali, byli tylko niedożywieni, tracili siły i zdrowie zbyt wolno, by od razu umrzeć, i nie dość szybko, by w akcie desperacji i silnej woli odmienić swój los. Ta ich bierność niepokoiła Rosso. W miarę jak wypadały im zęby, na skórze pojawiały się wrzody, a biegunka stawała się codziennością, ich umiejętność przystosowania się, akceptacja tego, co przynosi los (wliczając w to przekazywanie ogromnych ilości żywności z ONZ jednostkom walczącym na froncie i handel nią na czarnym rynku), stawały się powodami ich zguby. Czyżby Rosso wpadł w tę samą pułapkę, marząc o końcu tego wszystkiego, końcu, którego nie było? Gdy otworzył drzwi samochodu, poczuł zapach żołnierzy na punkcie kontrolnym – nie do końca nieprzyjemny zapach mokrych ubrań, nie mytych ciał, dymu papierosowego i alkoholu. Drżeli na mroźnym wietrze jak na wpół zagłodzone młode lisy, które śliniąc się, wypatrują kurcząt. Rosso zastanawiał się, czy wygląda na dobrze odżywionego i czy żołnierze poczują zapach mydła, którego używał podczas kąpieli w mieszkaniu swej matki, Angielki, w Zagrzebiu jeszcze tego ranka. Czuł się jak komiksowy misjonarz w kotle ludożerców. Przyglądali się jego papierom pustym wzrokiem, by wreszcie grzecznie zapytać o kawę i papierosy – walutę gwarantującą przetrwanie. Rosso zawsze miał ze sobą zapas dla żołnierzy na punktach kontrolnych, ale też zawsze pilnował, by zapłacili mu według obowiązujących stawek. W przeciwnym wypadku wartownicy staliby się chciwi. Uznaliby go za kogoś, na kim można zdobyć łatwy łup, i ogołocili ze wszystkiego. A tak, zaopatrując ich w artykuły luksusowe, czynił z nich swoich dłużników, co znacznie ułatwiało pokonywanie kolejnych punktów kontrolnych. Rosso wyciągnął talony na pół kilograma kawy i karton tanich, chorwackich papierosów, pokazał je żołnierzom i czekał, aż mamrocząc coś do siebie nawzajem, wysupłają z kieszeni prawie już bezużyteczne dinary. Przeszukiwali auto niedbale, bez zainteresowania. Mahmud zdołał wcisnąć się na tył małego samochodu. Jego pokaźny zadek sterczał ku górze, gdy grzebał za siedzeniami. Przerwał nagle, odczekał chwilę, po czym wygramolił się zza siedzeń. Z czerwoną twarzą i dysząc ciężko, wyprostował się. Zoran podał mu karabin. Wziął, nie zwracając nań większej uwagi. Obaj żołnierze gapili się na połyskujące metalicznie butle leżące na podłodze za siedzeniami. Wymienili spojrzenia i spojrzeli pytająco na detektywa. – Tlen – Rosso pospieszył z wyjaśnieniem, żeby nie musieli tracić twarzy, uchodząc za ignorantów lub wścibskich chamów. – Aha – rzekł Zoran, kiwając głową, jakby chciał powiedzieć: „Oczywiście, naturalnie. Nie ma sprawy”. Tupnął znów kilkakrotnie zziębniętymi nogami i popatrzył w bok, wzdłuż drogi. Chciał wrócić do wartowni i schować się przed wiatrem. Dostał już swoje papierosy. – Dla szpitala – zwrócił się Rosso do Mahmuda. Mówił cicho i spokojnie: wiedział, że tą kontrabandą może się narazić na nieprzyjemności. – Hę? – Dla wcześniaków, rodzących matek, rannych... Mahmud miał dość. Dość gadki o kobietach i dzieciach. Miał podejrzliwą naturę i jeśli tylko mógł, posądzał ludzi o wszystko, co najgorsze. Lecz rozmowa o kobietach i dzieciach wytrącała go z równowagi, a policjant przemawiał tak spokojnie i łagodnie, że dalsze dociekania nie ujawniłyby niczego, prócz jego niewiedzy o sprawach dotyczących medycyny i kobiet. Rosso nie był obcy. Poza tym był w randze oficera policji. Należał mu się szacunek. Tak to już było. Dawniej wystarczyłoby jedno spojrzenie Rosso. Wartownicy przepuściliby go i nawet przez myśl by im nie przeszło, aby przeszukać samochód. Teraz autorytet policjanta przepadł, a w każdym razie stopień oficera praktycznie nic nie znaczył. Wszystko, co mu pozostało, to władczy wyraz twarzy, sposób, w jaki się nosił, ton, którym zwracał się do ludzi. Rosso wiedział, jak wypełnia się rozkazy, i oczekiwał posłuszeństwa od innych. To było po nim widać. Lecz jego naszywki, stanowisko komendanta – cóż, musiał przyznać, że nie były już tym, czym kiedyś. Mahmud chrząknął i mocno trzasnął drzwiami samochodu. Popatrzył z zakłopotaniem i zaczął przepraszać za brutalny sposób, w jaki się z nimi obszedł. Powodem była najpewniej jego niezdarność, nic innego. Otworzył je powtórnie. Ostatecznie nie skończyli jeszcze przeszukania. Pozostały rzeczy z przodu. Rosso miał wrażenie, że powiedział za dużo, zbyt wyczerpująco się tłumaczył, wyrzucał z siebie potok słów, jakby chciał coś ukryć. Bo prawdę mówiąc, chciał: chciał ukryć swe poczucie winy, zarówno to chwilowe, jak i permanentne. Co do tego pierwszego, nie były to bynajmniej wyrzuty sumienia przemytnika, lecz człowieka, który choć przez kilka dni żył normalnie bez ciągłego lęku przed nagłą śmiercią, który choć na chwilę zostawił za sobą upadlające skutki złej diety i braku możliwości odświeżenia własnego ciała i wyprania tych paru łachów, które zostały mu na grzbiecie. Żył przez krótki czas w luksusie (choć w głębi duszy nienawidził każdej tak przeżytej chwili i przewrotnie odliczał dni do powrotu), podczas gdy inni drżeli z zimna, przymierali głodem, patrzyli, jak ostatnia iskierka nadziei gaśnie, i umierali. On żył, ale czy można powiedzieć, że na to zasłużył? Permanentne poczucie winy stanowiło jego piętno. To właśnie ono uczyniło z niego tak dobrego detektywa – człowieka odkrywającego ludzkie sekrety. Czuł, że patrzy na życie z boku, jak ktoś, kto za chwilę ma zostać zdemaskowany. Rosso nie wierzył w grzech pierworodny. Dla niego takim grzechem było całe życie. Dzięki takim poglądom stać go było na szczególne współczucie dla kobiet i mężczyzn, których od czasu do czasu musiał przesłuchiwać. Miał dla nich więcej zrozumienia niż oni sami. W sprawach zwykłych przestępców ani na chwilę nie czuł się od nich lepszy, a nawet darzył ich niekłamaną sympatią. Żołnierze spoglądali ciekawie na torbę Rosso spoczywającą na przednim siedzeniu. Policjant odsunął zamek – nie miała żadnych dodatkowych zabezpieczeń. Wojskowi nie powiedzieli ani słowa na buteleczkę perfum i zestaw do makijażu, który Rosso kupił w Zagrzebiu. Włożył je na sam wierzch specjalnie, aby uniknąć dokładnego przeszukiwania. Mahmud gapił się na pękatą, wymyślną butelkę, pełną bursztynowej cieczy, i na plastikową, różową kosmetyczkę, dopóki Zoran gwałtownie go nie szturchnął, jakby chciał mu powiedzieć, aby nie wtykał nosa w nie swoje sprawy. Głębiej w torbie schowana była butelka wódki i trochę papierosów. Rosso poczuł, że Mahmud staje tuż obok niego. Miał wrażenie, że krępy Muzułmanin go popycha. Zdenerwowała go jego niezdarność. Nagle Mahmud chwycił Rosso za nadgarstek i wetknął mu coś do ręki, zaciskając na tym palce, po czym szybko się odsunął. Zoran chyba niczego nie zauważył. – Nie ma łyskacza, szefuniu? – zapytał Mahmud, udając zaskoczenie. Jego dobry humor znów powrócił. Zoran wyszczerzył się w uśmiechu, zakrywając szybko bezzębne dziąsła rękawicą. To na swój sposób prości, porządni ludzie, pomyślał Rosso. Bez wątpienia na wzgórzach też kryli się prości, porządni ludzie. Ale ci prości, porządni ludzie byli w stanie zrobić takie rzeczy, o których strach nawet pomyśleć. Na drodze, którą przyjechał Rosso, powstało jakieś poruszenie. Klaksony samochodów wyły przeciągle jak syreny. Mahmud i Zoran odstąpili od pojazdu policjanta. Mahmud położył dłoń na jego ramieniu. – Uwaga! Wszyscy trzej przyglądali się nadciągającej kawalkadzie. Tworzyły ją trzy samochody, które z zadziwiającą prędkością przedzierały się przez tłum z południowego zachodu, skąd przyjechał Rosso, nie bacząc na procesję zszarganego człowieczeństwa. Jako pierwszy jechał na światłach srebrnoszary mercedes. Jego błyszcząca karoseria sprawiała wrażenie luksusu. Dwóch mężczyzn wystawiło przez tylne okna głowy i ramiona, celując w niebo z kałasznikowów. Za mercedesem, nieco po bokach, jechały dwa pościgowe ople pełne uzbrojonych mężczyzn. Samochody były tak obciążone, że rury wydechowe prawie szurały po oblodzonej drodze. Drzwi pozostawały niedomknięte, tak by można było w każdej chwili wyskoczyć z wozu i dać wycisk jakiemuś pieszemu, który nie dość szybko usunął się z drogi. Mężczyźni pokrzykiwali i potrząsali bronią. Rosso odwrócił głowę. Czuł się zażenowany, widząc, że ludzie muszą znosić takie demonstracje siły, podczas gdy inni ludzie afiszują się swą arogancją w takim miejscu i o takim czasie. Na dodatek odczuwał bardzo osobisty wstyd, że jako jeden z nielicznych wysokich rangą oficerów policji pozostałych w stolicy zwyczajnie stał na uboczu. Samochody eskorty miały na bokach namalowany żółty księżyc, a na jego tle sylwetkę wilka wyjącego z głową odrzuconą w tył. Był to symbol tak zwanych sił specjalnych. Rzeczywiście były one specjalne, ale nie przypominały osławionych amerykańskich Zielonych Beretów czy niemieckiej brygady antyterrorystycznej Grenzschutsgruppe-9. Chłopcy Luki byli zabijakami, oprychami, którzy potrafili czerpać korzyści z oblężenia miasta i oficjalnych sankcji, a przede wszystkim cieszyli się swobodą bycia ponad prawem. – Luka – rzucił Mahmud, jak gdyby ktoś potrzebował wyjaśnień. – Porządny facet – stwierdził Zoran, salutując. – Pieprzyć twoją matkę i siostrę – zaklął Mahmud, nie zmieniając niemal tonu zwykłej rozmowy w obawie, że zostanie usłyszany przez uzbrojonych mężczyzn wyglądających z samochodów; zadowolił się ponurym spojrzeniem rzuconym w ich stronę. – Pieprzyć twego Boga – odgryzł się Zoran. Uśmiechnął się i klepnął Mahmuda po ramieniu. Muzułmanin zignorował obelgę. Była pospolita. Zresztą Zoran był jego kumplem. A to przekleństwo i tak straciło wagę przez ciągłe powtarzanie w mieście wciąż mocno zsekularyzowanym, a w dalszej perspektywie wielowyznaniowym. Jego znaczenie sprowadzało się jedynie do zaznaczenia różnicy zdań na temat miejsca Luki w ogólnym porządku rzeczy. Konwój przetoczył się obok nich, rozbryzgując błoto i topniejący śnieg zbierający się w licznych dziurach w jezdni. Mocno obciążone ople podskakiwały na wybojach. Ich uzbrojeni pasażerowie omietli pustym spojrzeniem punkt kontrolny i jego komicznie wyglądającą załogę. Nie odpowiedzieli na pozdrowienie Zorana. Na głowach, jak zauważył Rosso, mieli czarne, wełniane czapki, takie, jakie noszą komandosi i w jakie z lubością stroją się mężczyźni o skłonnościach narcystycznych, chcący stworzyć mit o własnej niezwyciężoności. Rosso pochylił się lekko, opierając ręce na kolanach, i przyglądał się uważnie mercedesowi. Był przekonany, że przez chwilę widział za kierownicą Lukę. Wpatrywał się prosto przed siebie, siedząc sztywno z głową uniesioną wysoko; jego długa szczęka wystawała ku przodowi. Detektyw nie wypatrywał jednak Luki. Szukał Tanji i poczuł ulgę, nie znalazłszy swej przybranej córki na siedzeniu pasażera. Co by powiedziała, gdyby tam siedziała i zobaczyła Rosso stojącego w śniegu na poboczu? Czy kazałaby Luce stanąć i zaproponowałaby podwiezienie? Czy raczej wahałaby się, jak to się zdarza tylu osobom, aż byłoby za późno, a potem starałaby się jakoś racjonalnie usprawiedliwić przed samą sobą? Czy byłaby to jedna z niezliczonych małych zdrad wobec osoby, którą kochamy, zdrad, które dodają się do siebie, aż w miejsce miłości pojawia się obojętność lub coś jeszcze gorszego? Czy już wstydziła się swej przybranej rodziny? Czy samochody i broń tak uderzyły jej do głowy? Czy w rozpaczliwej sytuacji sny o sławie i chwale były zbyt piękne, by nie dać się im zwieść? Czy on sam przystałby na propozycję podwiezienia? Ale przecież jej tam nie było – nie było więc nad czym deliberować. – Zawsze w cholernym pośpiechu – zrzędził Zoran. Jego podziw dla Luki trochę przygasł, gdy nogawki jego spodni zostały obficie zbryzgane świeżą warstwą kleistego, sarajewskiego błota. Rosso stracił już wcześniej butelkę whisky na rzecz polskiego policjanta, który przeszukiwał mu torbę na lotnisku – była to cena za przymknięcie oka na butle z tlenem. Obsada policyjna lotniska była ogromna – zupełnie niepotrzebnie – i zdawała się składać z przedstawicieli wszelkich narodowości pod słońcem. Wszyscy funkcjonariusze zdawali się wystawać w oczekiwaniu na zwykłego cywila, miejscowego, kogoś takiego jak Rosso, by móc mu rozkazywać, żądać papierów, powoływać się na przepisy – swoje, nie jego – i oskubywać z papierosów i whisky. I to kogo – najwyższego rangą śledczego w mieście, jednego z trzech oficerów podległych bezpośrednio ministrowi spraw wewnętrznych. Co za poniżenie. Zresztą jaki sens miało przywożenie drogiej, zagranicznej gorzały żonie alkoholiczce, która, gdyby znalazła się w potrzebie, gotowa była wydestylować alkohol z pasty do butów? Gdy myślał o Sabinie, serce mu się krajało. Odpowiedzialność za nią ciążyła mu mocno na duszy, bo nie istniało żadne wyjście z jej sytuacji. Sprawa nosiła znamiona nieuleczalnej choroby. Sam alkoholizm można było, rzecz jasna, wyleczyć, ale nie stan ducha, który leżał u jego korzeni. Myśli Rosso powędrowały ku Tanji, ich przybranej córce. Ona również nie dawała Rosso spokoju. Miała dziewiętnaście lat i posiadała status uchodźcy. Odkąd państwo Rosso przygarnęli ją pod swe skrzydła, jako że nie mieli własnych dzieci, Tanja zdążyła zdobyć kwalifikacje ratownika medycznego, a ostatnio zaczęło rodzić się coś na kształt przyjaźni pomiędzy nią a Luką. Luka zawsze wyprawiał się w okolice leżące na linii frontu w poszukiwaniu wrażeń związanych z przebywaniem w wirze walki i często zabierał dziewczynę ze sobą. Były to wrażenia, których detektyw wolałby nigdy nie doznać i przed którymi chciałby uchronić Tanję – pragnął, by dziewczyna trzymała się z dala zarówno od linii frontu, jak i od samego Luki. Z początku ich znajomość wydawała się pomocna w zdobywaniu o nim informacji. Rosso nawet zachęcał Tanję do jej podtrzymywania i dobrze wykorzystywał uzyskane w ten sposób dane, lecz teraz obawiał się, że Tanja na serio przywiązała się do człowieka, którego nie bez ironii nazywano Robin Hoodem z Sarajewa. Jako śledczy wykorzystał ją. Czyżby teraz ona wykorzystywała jego? Czy we wszystkich rodzinach sytuacja wyglądała podobnie? Tak wiele do siebie czuli i tyle mieli sobie do powiedzenia, a jednak nie umieli wykrztusić do siebie słowa i powściągali się od wyrażania tego, co naprawdę się dla nich liczyło. A teraz liczyła się czułość. Podobnie jak jedzenie postawione przed sytym człowiekiem, miłość w czasie pokoju pojmowana była jako coś normalnego, coś, czym można gospodarować rozrzutnie. Teraz Rosso widział, jak to uczucie w nim wzbiera niczym woda w studni. Łzy napłynęły mu do oczu. Otarł je wierzchem dłoni. Ty stary sentymentalny głupcze, powiedział do siebie. Nawet nie jesteś pijany. Po prostu się boisz – a to nie jest nic nowego. – Na pewno chodzi o kobietę – stwierdził Mahmud, wracając chwiejnym krokiem na swoje siedzenie w wartowni i osuwając się na nie z westchnieniem. – Skąd wiesz? – Nie widziałeś tej wielkiej butli perfum? – Może chce je sprzedać. – Bzdura. Jakby chciał opchnąć coś na czarnym rynku, toby przywiózł więcej kawy i fajek. Nie. Biedaczysko ma świra na punkcie jakiejś dupy. Mahmud, były wykidajło w nocnym klubie i ciężarowiec amator, łyknął z butelki i rozsiadł się wygodnie. – Wrócił na jakieś małe dymanko – powiedział, ilustrując swą wypowiedź gestem naśladującym tłok. – Dymanko – powtórzył. – Jesteś cyniczny. – Nie, po prostu wiem, wokół czego ten świat się kręci. – Pewno ma żonę i trójkę dzieci. – Jeśli nawet, to ta butelka nie jest dla niej. – Nigdy się tego nie dowiemy – odrzekł chłopiec, rozczarowany swym kompanem, jego pełną gorzkiej ironii oceną człowieczeństwa i znudzony całą rozmową. Zoran był wieśniakiem. Jego matka była Chorwatką z Hercegowiny, dumną ze swego pochodzenia. Takie próżne gadanie było w zwyczaju muzułmańskich nierobów z miasteczek. Wystarczyło rozejrzeć się wkoło, by zobaczyć, dokąd ich ono doprowadziło. – W tej wojnie bierze udział masa ludzi robiących dobre rzeczy ze złych powodów i złe rzeczy z dobrych powodów – obwieścił Mahmud poważnym tonem. – Ten glina jest jednym z takich ludzi. – Na twoim miejscu nie piłbym tyle. Zaczynasz filozofować. Jakby dla podkreślenia swej pogardy dla filozofów, Zoran odcharknął i splunął w śnieg. Mahmud był nieporuszony. Znów podniósł butelkę. – Odpierdol się, co? 2 Człowiek jest zwierzęciem społecznym, które gardzi podobnymi sobie. Delacroix Chluba sarajewskiej policji była w opłakanym stanie. Jej okazałe, przeszklone drzwi, podziurawione pociskami i odłamkami, trzymały się jakoś tylko dzięki paskom brązowej taśmy klejącej. Gruby łańcuch i kłódka ogłaszały, że to wejście do komendy jest chwilowo zamknięte, choć każdy, kto byłby wystarczająco głupi lub odważny, by próbować tej drogi, mógł przecisnąć się przez dziury – zakładając, rzecz jasna, że udałoby się mu dotrzeć tak daleko. Zamiast tego Rosso wstrzymał oddech, nacisnął na gaz i pognał przez chodnik na tył budynku, przeleciał przez nie osłonięty zaułek, zaciągnął hamulec ręczny, by slalomem ominąć dwa pokaleczone odłamkami wiśniowe drzewa i w końcu zanurzyć się w ciemnościach podziemnego garażu. Wspiął się po schodach do biur detektywów mieszczących się na trzecim piętrze. Windy ze stali nierdzewnej stały bezczynnie; ich automatyczne drzwi były zablokowane, na wpół otwarte. Z trudem łapiąc oddech, przeciskał się pomiędzy biurkami do przeszklonego boksu będącego jego biurem. Na drzwiach widniało jego nazwisko: komendant Rosso. Już widział niemal metrowej wysokości stos akt i dokumenty wysypujące się z jego tacki na korespondencję. Z trzaskiem otworzył szufladę swego byle jakiego metalowego biurka, wrzucił do niej odznakę, zapasowy magazynek, pistolet i kopniakiem zamknął ją z powrotem. Zdjął płaszcz, powiesił go na drzwiach, a marynarkę zarzucił na oparcie obrotowego krzesła. Ściągnął też pulower i zaczął podwijać rękawy koszuli. Wtedy przypomniał sobie, że w budynku nie ma ogrzewania, więc opuścił je z powrotem i zapiął guziki mankietów. Spojrzał przez pokój na ekspres do kawy. Nie działał od trzech lat, a nawet gdy jeszcze działał, wytwarzał tylko lurę w zachodnim stylu o smaku pomyj. Boże, czego by nie zrobił za filiżankę porządnej, świeżej kawy, takiej prawdziwej, parzonej po turecku, zaprawionej kardamonem, do której pogryza się kanapkę z serowym kajmakiem lub jeszcze lepiej raznjici – kawałki cielęciny pieczone na węglowym grillu. Jak to cudownie zjeść coś tak tuczącego i smacznego, coś, co jak zawsze podkreślała Sabina, mogło człowieka przyprawić o zawał serca. Zawał! Cóż by to było za szczęście! Zawały stały się codziennością, ale ich przyczyną nie była bynajmniej zbyt tłusta dieta. Rosso, oficer śledczy, usiadł, uśmiechając się do swych myśli, i zabrał się za pierwszą teczkę dokumentów. Należąca do Rosso kanciapka wiele o nim mówiła, pozostawiając równocześnie całkiem sporo domysłom. Nie było tam nic osobistego, co mogłoby odróżnić to miejsce od setki innych w podobnych budynkach administracji w mieście – żadnych oprawionych w ramki, opatrzonych autografami portretów osobistości, bogatych, sławnych czy posiadających władzę; żadnych fotografii żony czy dzieci, trofeów sportowych, dyplomów bądź piłki ulubionej drużyny z podpisami zawodników. Nic nie odzwierciedlało żadnych ambicji, pragnienia uzyskania jakiegoś konkretnego statusu czy hobby, któremu by się oddawał. Biuro wypełniały akta, akta i jeszcze raz akta, powiązane schludnie taśmą, ułożone w stosy sięgające sufitu. Reszta pomieszczenia zarzucona była policyjnymi spisami, podręcznikami z kryminologii, książkami z dziedziny patologii, instrukcjami obsługi broni ręcznej i broszurami na temat nadużywania narkotyków. W jednym z rogów, na szarej szafce z dokumentami stał krzywo komputer z pękniętym ekranem, zbierając kurz. Miejsca było tylko tyle, by komendant mógł zasiąść za biurkiem i by ewentualnie jeszcze jedna osoba zdołała się wcisnąć i usiąść ostrożnie, niebezpiecznie blisko stert segregatorów i książek, które nieopatrznie trącone nogą lub łokciem mogłyby się zwalić gościowi na głowę. Było to, jak się zdawało, biuro człowieka, który oddziela życie prywatne od zawodowego i nie lubi popisywać się symbolami świadczącymi o całkiem udanej karierze zawodowej. Oprócz niepozornego miejsca pracy Rosso całe rozległe biuro było puste. Telefony milczały. Rosso spojrzał na zegarek: nie było jeszcze nawet dziewiątej. Dudnienie i terkot karabinów ledwo docierały do jego świadomości. Panel elektroniczny z zegarami, które miały pokazywać czas w Zagrzebiu, Belgradzie, Wiedniu, Londynie i Moskwie, nie działał. Czas wydawał się stać w miejscu, pozostawiając Sarajewo w międzynarodowej próżni. Sieć zawieszonych pod sufitem rur, stanowiących system poczty pneumatycznej do przesyłania małych kasetek z ważnymi informacjami z jednej do drugiej części budynku, kontrolowana z pokoju trafnie nazwanego „rurowym”, mieszczącego się w piwnicy, milczała od miesięcy. Rosso polubił specyficzny stukot, który wydawały przemykające wiadomości dotyczące wybryków ludzkiej natury. Czuł się, jakby zawieszono mu pod sufitem model torów jeżdżącej do góry nogami kolejki-zabawki. Cała ośmioosobowa załoga „pokoju rurowego” została jednocześnie wcielona do armii, a ich biuro przekształcono w celę, która z jakiegoś powodu – jakiego, Rosso nawet już nie pamiętał – otrzymała nazwę „Ciupa”. Całe rzędy komputerów patrzyły ślepo, ich zielone monitory pokrywała gruba warstwa kurzu, a drukarki stały bezużyteczne z powodu braku taśmy barwiącej. Biura detektywów zajmowały całe piętro. Kiedyś był to imponujący widok. Po stronie Rosso żaluzje pozostały nienaruszone, ale od południowej strony budynku większość okien była powybijana, a wiele biurek i krzeseł tworzyło bezładną hałdę wyglądającą jak ognisko, które ktoś zapomniał podpalić. Doniczkowe rośliny, niegdyś bujne, o błyszczących, mięsistych liściach przywodzących na myśl odległe, egzotyczne miejsca, już od dawna stały uschnięte. Żaluzje wisiały krzywo, były podziurawione lub dyndały z wybitych okien. Nikt już tam nie siedział – ta część budynku była zbyt narażona na ogień nieprzyjaciela, a poza tym biurek i krzeseł było i tak więcej niż personelu, który mógłby je zająć. Ściany tam były osmalone, w wykładzinie, namokniętej od topniejącego śniegu i zarzuconej porozbijanym szkłem, ziały wypalone dziury, a z sufitu dyndały przewody, które wyglądały jak gniazdo monstrualnej tarantuli. Przyciemniane szkło, chromowania, skórzane obicia i jasne anatolijskie dywaniki, z których komisariat był kiedyś tak bardzo dumny... Niechlujny bałagan wojny kolidował z tą elegancją z lat siedemdziesiątych, wywołując ponure wrażenie nędzy, przywołując na myśl świat, który nie potrafił sam z sobą żyć w zgodzie. Oderwał wzrok od zgliszczy i spojrzał przed siebie, na biurko, by wyciągnąć ramiona i zagarniającym ruchem przysunąć bliżej dokumenty. Teczki były oznaczone różnymi kolorami. Rosso wpierw zajął się szarymi, w których były sprawy delikatne z przyczyn politycznych. Pierwszy skoroszyt zawierał notę protestacyjną od dowódcy oddziałów ONZ w Sarajewie, adresowaną do prezydenta, w sprawie rzekomego uniemożliwienia jego ludziom pozyskania dowodów z miejsca, gdzie od pocisków moździerza zginęło czworo cywili. Dokument stwierdzał, iż siły bezpieczeństwa odmówiły żołnierzom ONZ dostępu do miejsca zdarzenia i uniemożliwiły zgromadzenie dowodów rzeczowych. Marginesy były zapełnione adnotacjami o różnym stopniu poufności. Wiceprezydent w trosce o opinię zagraniczną nabazgrał swym drobnym, szkolnym charakterem pisma: „Incydent ma zły wpływ na nastroje wśród naszych przyjaciół”. Immamovic, minister obrony, dodał zaś szorstko: „Ta sprawa nie dotyczy ministerstwa”. Rosso przyszło na myśl podobieństwo do cebuli – tyle warstw. Te słowa to tylko wierzchnia łupina. Rząd obawiał się, że siły ONZ już ograniczały jego suwerenność. Dopiski obrazowały jedynie walkę o władzę w otoczeniu prezydenta. Tymczasem jedyny człowiek, który wiedział, co naprawdę stało się podczas ostrzału moździerzowego, nie był nawet wspomniany, nie mówiąc już o tym, by dodał swój komentarz. Luka. Rosso przygryzł koniec długopisu, po czym wydarł kartkę papieru z bloku w linie i nagryzmolił odpowiedź, która miała być dostarczona przedstawicielowi ONZ zajmującemu się sprawami cywilnymi. Był to sposób na szybkie pozbywanie się problemów i uchylanie się od odpowiedzialności. „Do wiadomości... Komenda Policji w Sarajewie wyraża ubolewanie z powodu utrudnień, na jakie napotykają przedstawiciele ONZ, wojskowi i cywilni, wykonujący swe obowiązki”, napisał. „Jednocześnie pragniemy zauważyć, że we wspomnianym czasie miejsce, gdzie nastąpił atak, znajdowało się pod jurysdykcją sił bezpieczeństwa i zostało odgrodzone przez ich funkcjonariuszy zgodnie z obowiązującymi przepisami i zasadami bezpieczeństwa narodowego, tak by nie utrudniać transportu rannych...” Rosso, mierzwiąc rzednące na czubku głowy włosy, przerwał pisanie, by sprawdzić swe dzieło. Po omacku odnalazł w szufladzie oficjalną pieczęć i poduszkę z tuszem, po czym rzucił teczkę na tackę z korespondencją wychodzącą. Przerzucił pospiesznie następną szarą kopertę, zatrzymując się to nad jakimś pismem, to nad notatką służbową. Całość była już wygnieciona i wyblakła, zszyta razem tworzyła zbiór półrocznej korespondencji pomiędzy policją i kwaterą główną ONZ, dotyczącej czarnorynkowego handlu uprawianego przez przedstawicieli sił pokojowych. Rosso rozpoczął od oficjalnej noty protestacyjnej przeciwko sprzedawaniu przez zagranicznych żołnierzy papierosów i paliwa elementom przestępczym w mieście i pokręcił głową po części z podziwu, a po części z rozpaczy, czytając odpowiedź ONZ stwierdzającą, że działania przeciwko przestępczości zorganizowanej leżą w gestii władz lokalnych. Rosso, swym wysokim pismem, sporządził zwięzłą, rzeczową notatkę: „Od chwili obecnej Komenda Policji będzie traktować naruszenie przez personel ONZ surowych przepisów regulujących obrót żywnością, alkoholem, tytoniem i paliwem na obszarze miasta Sarajewo jako łamanie bośniackiego prawa, zaś dopuszczający się tychże przestępstw będą podlegać przepisom kodeksu karnego...” Ze wszystkich wytartych kartek zdawało się wyzierać jedno imię: Luka. Czterdzieści minut później Rosso miał już do przejrzenia tylko trzydziestocentymetrowej wysokości stos dokumentów. Napisał szybko komentarz, który miał zostać dołączony do sprawozdania lekarza miejskiego dla ONZ na temat chorób wenerycznych. Odpowiedział na zapytanie z Ministerstwa Obrony, dotyczące kradzieży broni osobistej należącej do pięciu egipskich żołnierzy ONZ – pozostawili ją w transporterze opancerzonym zaparkowanym przed meczetem, do którego poszli się pomodlić. Rosso podpisał też notę wystosowaną do sił prewencyjnych Organizacji Narodów Zjednoczonych, w której przedstawiono oficjalną prośbę o dołożenie starań, by personel ONZ nie wwoził do miasta narkotyków; skomponował także protest – uważnie łącząc, jak miał nadzieję, element dyplomacji ze stanowczością – przeciw korzystaniu przez żołnierzy ONZ z usług erotycznych świadczonych przez miejscowe kobiety i parafował notę Ministerstwa Spraw Wewnętrznych dotyczącą przywłaszczania sobie przez Lukę rządowych pojazdów i paliwa. Przejrzał też i podpisał raport o zastrzeleniu żołnierza ONZ w cywilnym ubraniu po godzinie policyjnej. To taka gra, mówił sobie Rosso, a jemu przydzielono w niej rolę, bo był jednym z nielicznych pozostałych jeszcze w mieście oficerów policji. Gdyby jej nie przyjął, siedziałby tu teraz jakiś sierżant z drogówki, bo na ulicach i tak od dawna nie było żadnego ruchu. Terminy takie jak ministerstwo, departament, wydział, opisywały już tylko cienie. Chodziło jedynie o zachowanie twarzy, gdy wszystko chyliło się ku upadkowi, wszystko zmierzało do ostatecznej klęski. Kawałek po kawałku, cal po calu, dzień za dniem prezydent ustępował pola nadciągającym szeregom zawodowych biurokratów spod błękitnej flagi. Ostatecznie to oni dostarczali żywność. Ich samoloty i ciężarówki przywoziły artykuły pozwalające przetrwać zimę – foliowe pokrycia i koce. To ich dyplomaci i żołnierze negocjowali krótkotrwałe przerwy w zabijaniu. Rząd się wycofywał, poddając się nieubłaganie przeważającej sile serbskiego ognia, nieugiętej międzynarodowej biurokracji i ludziom takim jak Luka. Rosso, któremu ta myśl niesmakiem wymalowała się na twarzy, zwrócił się ku niebieskim teczkom, w których znajdowały się sprawy kryminalne. Wpierw przebiegł wzrokiem po nagłówkach: samobójstwo nastolatka, podwójne morderstwo popełnione przez pijanego żołnierza na przepustce, który zastał swą dziewczynę w łóżku z miejscowym rzeźnikiem, napaść o podłożu seksualnym na nieletnią, napad z bronią w ręku w miejskim domu towarowym (akt szaleństwa lub głupoty, jako że na półkach nie było już nic, co warto by było ukraść), kilka doniesień o aktach przemocy w rodzinie i włamaniach, jakieś wymuszenie – ciemna strona życia w mieście, którą Rosso świetnie rozumiał. Można by powiedzieć – jego chleb powszedni. Lecz nawet tutaj oblężenie odcisnęło swe piętno. Jego palec wskazujący śledził nazwiska sprawców, ofiar, świadków, zarzuty i kary. Poruszał ustami, licząc je i sumując. Liczba gwałtów, względnie mała w Sarajewie przed wojną, szybko rosła. Liczba przypadków uzależnienia od heroiny przekroczyła w