John Fullerton Małpiarnia (The Monkey House) Przekład Bartosz Koletka Dzień pierwszy 1 Nikt nie wie, czego nie może, dopóki tego nie spróbuje. Autor anonimowy Rosso żył i było mu z tego powodu wstyd. Policjant nie mógł nic poradzić na uczucie uniesienia, jakie wywoływał w nim fakt, że żył, gdy inni byli martwi, ani na wstyd, który potem następował. Ja żyję, inni umierają. Ogarniało go podniecenie większe niż po amfetaminie; nawet seks nie mógł się z nim równać. Gdy tylko wpadał w ten stan, miał ochotę śmiać się, rzucać ludziom w ramiona, wydawać przyjęcia, pić i kochać się bez umiaru. Miał wrażenie, że pędzi z prędkością światła, podczas gdy inni pełzają jak muchy w smole. Nigdy nie czuję, że żyję, równie mocno jak wtedy, gdy inni umierają – przyznawał w duchu. Wrażenie to było chwilowe, trochę jak wstrząs, lecz wstyd, który po nim przychodził, pozostawał niczym trudno zmywalna plama: nie zasługuję na życie bardziej niż inni, a przecież tylu już zginęło. Wmawiał sobie, że radość z powodu wybrnięcia z niezliczonych tarapatów jest czymś zupełnie naturalnym, zwierzęcym odruchem, bezwolnym wyrzutem adrenaliny do krwi, narkotycznym transem po iluzorycznym zwycięstwie nad śmiercią. Przychodziła ona niezawodnie jak uczucie chłodu, jak szczękanie zębami w poprzedzającym kłopoty ataku lęku lub jak obrzydzenie do samego siebie, które następowało potem. Stąd był już tylko krok do okrucieństwa. To z powodu pragnienia pokonania lęku przed śmiercią niektórzy wojownicy po bitwie bezcześcili ciała wrogów. Dlatego właśnie brali trofea – palec, ucho lub przyrodzenie – zjadali kawałek ciała swego nieprzyjaciela lub zostawiali wizytówkę, na przykład asa pik w ustach swej ofiary. Nieraz oglądał pozostałych przy życiu błaznujących ze zwłokami wroga: kładli się pomiędzy trupami, wkładali im w zimne usta zapalone papierosy, opierali ciała jedno o drugie, aby wydawało się, że stoją, ściskali ich sztywne, zakrwawione dłonie, rozmawiali z nimi. Cała taka sytuacja wywoływała wrzawę histerycznej radości. To nie jest nic osobistego, rzekł sobie w duchu. Rosso nie mógł dopuścić, by stało się to zbyt osobiste. Gdyby wierzył, że każdy pocisk artyleryjski, seria z działa przeciwlotniczego czy kula snajpera są przeznaczone dla niego, nie byłby w stanie wygramolić się rano z łóżka, nie mówiąc już o wykonywaniu swej pracy. Już lepiej, myślał, wychodząc z minibusa na śnieg, wyobrazić sobie, że jest się źdźbłem trawy na polu golfowym, a jakiś dupek z kijem w ręku, w kraciastych spodniach i idiotycznej czapeczce stara się trafić do dołka daleko, daleko stąd. Podróżni stali na oblodzonym lądowisku, a tumany śniegu, wzbijane przez wiatr, wirowały im wokół stóp. Wszyscy przytupywali nogami i uderzali w dłonie. Oprócz siebie Rosso naliczył pięć osób. Ustawili bagaże w równym rządku pod skrzydłem ogromnego samolotu, który górował nad nimi, po czym, stojąc w półokręgu, zdawali się obserwować siebie wzajemnie, przestępując z nogi na nogę i machając ramionami, jakby brali udział w jakimś rytualnym obrzędzie. Na głowach mieli wełniane czapki, twarze otulone szalikami, torsy rozdęte przez grube kurtki, ruchliwe dłonie wsunięte w jednopalczaste rękawice. Wszyscy anonimowi, bezpłciowi. Rosso niemal wybuchnął śmiechem, patrząc na nich. Nie padło ani jedno słowo. Głosy i tak zostałyby wydarte im z ust i porwane przez podmuchy wiatru. Rosso zauważył, że silniki samolotu – podwieszone pod skrzydłami jak olbrzymie, srebrne gniazda nasienne – nadal zabezpieczone były pomarańczowymi pokrywami. Nikt na pokładzie maszyny nie dawał znaków życia. Drzwi były zatrzaśnięte. Nawet owiewka kabiny zdawała się mieć zamknięte okiennice. Obróciwszy się powoli, Rosso ledwo dostrzegł wieżę kontroli lotów i terminal. Budynki były spowite w tumany śniegu hulające po pasach startowych. Żaden samolot nie wznosił się ani nie lądował. Wiatr zawodził wokół samotnie stojącego, nieruchomego rosyjskiego samolotu i świszczał, wpadając między niezliczone nity na jego metalowej powłoce. Śnieg zdawał się szemrać jak przesypywany piasek; miliony maleńkich grudek lodu wbijały się w ich odzienie, kłuły w ręce i twarze. Ktoś kopniakiem otworzył drzwi z boku samolotu wprost nad głową Rosso. Policjant cofnął się i wyciągając szyję, spojrzał do góry. Jeden z członków załogi spuścił aluminiową drabinkę i zaczął po niej schodzić. Wątłe stopnie drgały przy każdym kroku Rosjanina. Kiedy w końcu stanął na lodzie, obrócił się, zmierzył Rosso wzrokiem i ruchem głowy wskazał na drabinkę. Rosso nie wahał się długo. Podniósł swój bagaż, przerzucił go przez ramię i zaczął się wspinać. Pięćdziesiąt trzy minuty później samolot – masywna, hałaśliwa i niewygodna machina o nazwie Iljuszyn 76, wyczarterowana od Rosjan przez Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża – był gotowy do obniżenia lotu w ciągu czterech minut z czterech i pół tysiąca do kilkuset metrów, wykonując w tym czasie stromą spiralę dającą szansę uniknięcia ognia baterii przeciwlotniczych. Rosso, stojąc w kokpicie za plecami drugiego pilota, usłyszał radę jednego z członków załogi, by ugiął kolana i przytrzymał się kadłuba, gdy dziób samolotu obróci się i skieruje ostro w dół. Rosso miał wrażenie, że znajduje się w kolejce górskiej, tylko że przerażenie, jakiemu ulegało się w kolejce, było miłe, bo człowiek wiedział, że jest w bezpiecznym, wesołym miasteczku. Tu – nic z tych rzeczy. Każda część metalowej, latającej maszyny zdawała się jęczeć na znak protestu. Potężne skrzydła chyba tylko cudem pozostawały na swoim miejscu. Widział, jak kołysały się i trzęsły. Bagaże pasażerów zdawały się robić wszystko, żeby opuścić przytrzymującą je siatkę. Rosso poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła, i przyłapał się na tym, iż spogląda w górę, zamiast w dół, na wierzchołki pokrytych śniegiem wzgórz wokół miasta, gdy lecieli zygzakiem w kierunku pasa startowego, stając na jednym skrzydle, tak iż horyzont przybierał pozycję pionową, by po chwili znów powrócić do właściwego położenia. Lada moment z truchlejącymi sercami mieli wylądować, szorując brzuchem po ziemi: pisk hamulców, ryk silników pracujących wstecz i nagła cisza, gdy załoga i pasażerowie wstrzymają oddech, nasłuchując, czy z serbskich pozycji nie padnie salwa. Jeśli prawdopodobieństwo przeżycia jest tak duże, to jak to się dzieje, że tylu ludziom się nie udaje? Nie, napomniał siebie, wzmagając swą czujność, to nie czas i miejsce na zadawanie pytań tej natury. Nie w tej latającej trumnie. Lepiej zamiast tego pozostać skromnym źdźbłem trawy. Po sprawdzeniu dokumentów i przeszukaniu żałośnie wyglądających tobołków przez policję ONZ, sześcioro zmęczonych, zniechęconych Bośniaków zostało wyprowadzonych na tyły terminalu, gdzie musieli cierpliwie czekać, tonąc w błocie, na francuski transporter opancerzony, który miał ich przewieźć przez serbski punkt kontrolny oddalony o osiemset metrów od francuskiego bunkra u wjazdu na lotnisko. Transporter kursował co pół godziny. Serbowie ubrani w paramilitarne niebieskie mundury i wyposażeni w broń automatyczną zawsze domagali się kontroli pasażerów, lecz jak dotąd żołnierze ONZ konsekwentnie odmawiali im tej przyjemności. Rosso słyszał ich podniesione głosy dochodzące zza ćwierćcalowej, stalowej blachy nad głową. To, że czetnicy użyją łomów do otwarcia włazów, aby przemocą rozwiązać problem, było tylko kwestią czasu. Istniało tysiąc jeden sposobów, dzięki którym separatyści mogli wyegzekwować wszelkie swe żądania, a oni znali je wszystkie. Śledczy Rosso miał tylko nadzieję, że nie stanie się to podczas jego podróży. Siedząc z tyłu panharda, przelotnie ujrzał w rowie wrak jedynego w mieście bośniackiego czołgu T-55, czerwonego od rdzy, ze stupięciomilimetrowym działem zagwożdżonym przez lód, wycelowanym bez żadnego pożytku w brudnoszare niebo. Nie musiałeś wracać, myślał Rosso. Na widok tego czołgu serce zawsze w nim opadało. Symbolizował on wszystkie porażki: złudne nadzieje, chwytanie się przeróżnych brzytew w tej powodzi, łatwość, z którą Serbowie zapędzili ich do getta, jakim stało się miasto. Wyglądając przez wizjer w tylnych drzwiach, Rosso w myślach odliczał kolejne etapy podróży. Wzdłuż drogi stały wypalone domy z oknami i drzwiami jak puste oczodoły czaszek, w których z łatwością mógł się ukryć snajper. Muzułmanie po lewej, Serbowie po prawej. Teraz czekało go najgorsze: już słyszał, jak kierowca zmienił bieg, a silnik zawył, gdy transporter zaczął zjeżdżać z wiaduktu przy zachodnim wjeździe do miasta, często znajdującym się pod obstrzałem moździerzy, gdzie obie strony zabawiały się, bombardując siły ONZ. Rosso w napięciu czekał na uderzenie, ostatnią eksplozję, która rozerwie ich wszystkich na strzępy. Myśl o źdźbłach trawy. Myśl o małych, białych piłkach. Myśl pozytywnie. A on, policjant, martwił się o własny samochód. Przebywał kolejny, ostatni już odcinek swej drogi, którą rozpoczął tego ranka w Zagrzebiu. Aby jakoś znieść podróże, Rosso dzielił je w myślach na etapy i pokonywał każdy z osobna. Zbytnie wybieganie myślą w przyszłość nie było zbyt rozsądne. Zostawił swego małego, pękatego yugo pod kwaterą główną wojsk ONZ, mieszczącą się w miejskim centrum telekomunikacyjnym. Samochód stał na ziemi niczyjej, ale na tyle blisko zwojów drutu kolczastego, by złodzieje trzymali się od niego z dala. Taką przynajmniej miał nadzieję. Na masce widniał ogromny herb Bośni – tarcza z przekreśloną lilią burbońską – a powyżej numer 600, niegdyś telefon miejskich służb ratunkowych. Niegdyś, bo teraz nie było w mieście służb, które można by określić tą nazwą z powodu telefonów, które w najlepszym wypadku działały nieregularnie, a przeważnie nie działały wcale. Rosso nigdy nie był do końca pewien, czy oficjalne oznaczenie umieszczone na samochodzie odstraszało, czy przyciągało typów spod ciemnej gwiazdy. Był już prawie na miejscu i wciąż jeszcze żył. Czekało go teraz sprawdzenie na pierwszym bośniackim punkcie kontrolnym. Ujrzał go oczyma wyobraźni. Witaj w Sarajewie. Witaj w domu. – Nadjeżdża samochód – zauważył Mahmud. Krzepki żołnierz nosił zniszczony, filcowy kapelusz z demobilu, zachodnioniemiecką kurtkę wojskową, a pod nią kilka warstw innych ubrań. Nie budził zdziwienia fakt, że nawet się nie poruszył, by wstać. Trzymał w ręku pełen po brzegi kieliszek spirytusu i uważał, by nie uronić ani kropelki przejrzystej cieczy. To, czy jakiś samochód jedzie, czy nie, nie miało większego znaczenia. Jego strzelba stała oparta o ścianę prowizorycznej wartowni z blachy falistej. – Twoja kolej – powiedział jego towarzysz, wysoki wyrostek o zmizerowanej twarzy, której smutny wyraz podkreślały zapadnięte policzki i szczeciniasty zarost. Gdy Zoran mówił, widać było, że nie ma przednich zębów. Chuchał w dłonie i przytupywał dla rozgrzewki. Skóra jego twarzy, okrywająca sterczące kości policzkowe, była nienaturalnie różowa. – Gówno prawda. – To cię będzie kosztowało szluga. – Dobra, cwaniaku. – Mahmud rzucił paczkę papierosów. – Weź jednego. Słyszysz? Jednego. Chłopak, Zoran, ubrany w dżinsy i kurtkę lotniczą z bośniackim godłem niestarannie przyszytym na rękawie, zapalił, oddał paczkę, zarzucił broń na ramię i szurając nogami, wyszedł na zewnątrz. Nosił czarną, wełnianą czapkę naciągniętą na uszy. Stopy mu zdrętwiały, więc próbował poruszać palcami, aby krew zaczęła krążyć w nogach obutych w przemoczone trepy. Wypchał je gazetami, lecz papier nie dość, że nie grzał, to jeszcze hamował przepływ krwi. Zobaczył zbliżające się beżowe yugo, które rozdzielało tłumek ludzi wlokących się po śniegu. Wartownik sprawdził, czy ma naboje w magazynku swego starego czeskiego pistoletu maszynowego, i wyciągnął chowaną kolbę. – To chyba nasz superglina – zawołał przez ramię. Na te słowa jego kompan wlał alkohol do gardła, cmoknął i dźwignął się z miejsca. Rozejrzał się, oklepując kieszenie, po czym zaczął sprawdzać jedną po drugiej, aż znalazł to, czego szukał. Otworzył dłoń, na której leżał króciutki ołówek i skrawek papieru. Działał w pośpiechu. Rzucił ukradkowe spojrzenie ku wejściu, jakby obawiał się, że jest obserwowany. Nachylił się, nabazgrał coś, na chwilę przerywając pisanie, by poślinić ołówek, i przekrzywiając głowę, jakby głęboko się nad czymś zastanawiał. Gdy skończył, zmiął papierek w małą kulkę i razem z ołówkiem włożył do kieszeni spodni. Dysząc z wysiłku, dołączył do drugiego żołnierza na zewnątrz, ściskając w rękach swego manlinchera. – Może ma dla nas kawę – odezwał się Mahmud. – Ma skurczybyk fart. Nie wiem, po co on tu wraca. – Pewnie chodzi o jakąś babkę. No bo o co? Rosso jechał uważnie, oszczędnie używając klaksonu, niemal tak, jakby chciał przeprosić rozstępujących się przed pojazdem przechodniów, szukających pożywienia, wody i opału. Tłum rozdzielał się niechętnie, jakby piesi nie chcieli zużywać więcej energii ponad to, czego wymagała absolutna konieczność. Pochylił się do przodu, wyglądając przez oblodzoną przednią szybę, zaciskając obie dłonie mocno na kierownicy. Nie miał łańcuchów na kołach i czuł, jak mały samochód ślizga się na warstwie świeżego, sypkiego śniegu. W mieście panowała cisza, jako że nisko ścieląca się mgła przesłaniała widok artylerzystom przycupniętym wśród okolicznych pagórków. W słoneczne dni można było dostrzec błyski słońca odbijającego się od luf dział, a ich obsługa była w stanie dojrzeć przez celownik wąsy na twarzach mężczyzn i kolor oczu kobiet. Ludzie wówczas biegali i kuśtykali tak szybko, jak to tylko możliwe, od jednego węgła do drugiego, wykrzywiając usta w uśmiechu, który miał maskować przerażenie i upokorzenie związane z faktem, że zmuszeni są do ustawicznej ucieczki. Bieg w obawie o życie stał się rutyną, jaką bywa w innych miastach dobieganie do autobusu. Większości ta sztuka udawała się, niektórym jednak nie. Tego dnia pomimo ujemnej temperatury wszyscy powychodzili z domów, korzystając z chwili spokoju. Rosso był tą ciszą zaniepokojony. Ów niepokój objawiał się nudnościami, ściskaniem w dołku, które z wolna obezwładniało cały organizm. W jego wnętrzu rodził się krzyk paniki. Wiedział, że taka cisza jest zwodnicza, że to kłamstwo, które ma krótkie nogi. Cena za nią była zawsze zbyt wysoka: nowi zabici wśród stojących w kolejce do pompy albo po zupę, ich ciała porozrywane na strzępy. Czetnicy okopani na stokach wzgórz swym milczeniem wywabiali ludzi z ich zimnych domów, a potem oddawali salwę ze stodwudziestekpiątek w tłum cywili. Zwykle zdarzało się to późnym rankiem. Potem była chwila ciszy i właśnie gdy nadjeżdżały karetki, Serbowie uderzali znowu. Rosso jechał bocznymi ulicami, opasującymi dzielnicę fabryczną. Wielu pieszych zmierzało w kierunku tartaku, gdzie co jakiś czas rozdawano chleb. Mimo że Rosso był jednym z nielicznych szczęśliwców posiadających samochód i dostęp do paliwa, nikt nie zdradzał większego nim zainteresowania. Wszyscy poruszali się w tym samym kierunku co policjant, ale byli zbyt skupieni na swojej misji, na tym, by nie upaść i nie połamać sobie kruchych kości, żeby szybko ustępować z drogi pojazdowi. Jeśli nawet im się to nie podobało, nie marnowali sił, by to okazać. Nieśli sklecone z byle czego torby lub ciągnęli dziecięce sanki w nadziei, że znajdą coś – cokolwiek – co zaspokoi głód lub ochroni przed zimnem. Byli chudzi, mieli obojętny wyraz twarzy i wzrok utkwiony bez celu przed siebie. Rosso opuścił tę procesję zszarganego człowieczeństwa i skręcił na główną drogę – zawsze umiał poznać, jak niebezpieczne jest dane miejsce, po liczbie ludzi, jaka w nim przebywała, a tu nie widział nikogo z wyjątkiem starca wykopującego korzenie drzewa pośrodku ulicznej wysepki. Jego głowa to chowała się, to znów ukazywała nad drogą znaną pod nazwą Alei Snajperów. Wydawało się, że Rosso znalazł się w świecie pełnym strachów na wróble. Niedługo sam będę wyglądał tak jak oni, pomyślał. Wystarczy parę miesięcy życia na odpadkach, bez kąpieli, kilka tygodni golenia się tępą żyletką przy użyciu zimnej wody, chodzenia wciąż w tych samych, nie pranych ciuchach... Skutkiem będzie podobna jak u nich rezygnacja w oczach, marsz w nie podzelowanych butach w kierunku pustego rynku. Patriotyzm dla głodujących nie ma żadnego znaczenia. A może to właśnie stanowiło część problemu, myślał Rosso. Ludzie tak naprawdę nie głodowali, byli tylko niedożywieni, tracili siły i zdrowie zbyt wolno, by od razu umrzeć, i nie dość szybko, by w akcie desperacji i silnej woli odmienić swój los. Ta ich bierność niepokoiła Rosso. W miarę jak wypadały im zęby, na skórze pojawiały się wrzody, a biegunka stawała się codziennością, ich umiejętność przystosowania się, akceptacja tego, co przynosi los (wliczając w to przekazywanie ogromnych ilości żywności z ONZ jednostkom walczącym na froncie i handel nią na czarnym rynku), stawały się powodami ich zguby. Czyżby Rosso wpadł w tę samą pułapkę, marząc o końcu tego wszystkiego, końcu, którego nie było? Gdy otworzył drzwi samochodu, poczuł zapach żołnierzy na punkcie kontrolnym – nie do końca nieprzyjemny zapach mokrych ubrań, nie mytych ciał, dymu papierosowego i alkoholu. Drżeli na mroźnym wietrze jak na wpół zagłodzone młode lisy, które śliniąc się, wypatrują kurcząt. Rosso zastanawiał się, czy wygląda na dobrze odżywionego i czy żołnierze poczują zapach mydła, którego używał podczas kąpieli w mieszkaniu swej matki, Angielki, w Zagrzebiu jeszcze tego ranka. Czuł się jak komiksowy misjonarz w kotle ludożerców. Przyglądali się jego papierom pustym wzrokiem, by wreszcie grzecznie zapytać o kawę i papierosy – walutę gwarantującą przetrwanie. Rosso zawsze miał ze sobą zapas dla żołnierzy na punktach kontrolnych, ale też zawsze pilnował, by zapłacili mu według obowiązujących stawek. W przeciwnym wypadku wartownicy staliby się chciwi. Uznaliby go za kogoś, na kim można zdobyć łatwy łup, i ogołocili ze wszystkiego. A tak, zaopatrując ich w artykuły luksusowe, czynił z nich swoich dłużników, co znacznie ułatwiało pokonywanie kolejnych punktów kontrolnych. Rosso wyciągnął talony na pół kilograma kawy i karton tanich, chorwackich papierosów, pokazał je żołnierzom i czekał, aż mamrocząc coś do siebie nawzajem, wysupłają z kieszeni prawie już bezużyteczne dinary. Przeszukiwali auto niedbale, bez zainteresowania. Mahmud zdołał wcisnąć się na tył małego samochodu. Jego pokaźny zadek sterczał ku górze, gdy grzebał za siedzeniami. Przerwał nagle, odczekał chwilę, po czym wygramolił się zza siedzeń. Z czerwoną twarzą i dysząc ciężko, wyprostował się. Zoran podał mu karabin. Wziął, nie zwracając nań większej uwagi. Obaj żołnierze gapili się na połyskujące metalicznie butle leżące na podłodze za siedzeniami. Wymienili spojrzenia i spojrzeli pytająco na detektywa. – Tlen – Rosso pospieszył z wyjaśnieniem, żeby nie musieli tracić twarzy, uchodząc za ignorantów lub wścibskich chamów. – Aha – rzekł Zoran, kiwając głową, jakby chciał powiedzieć: „Oczywiście, naturalnie. Nie ma sprawy”. Tupnął znów kilkakrotnie zziębniętymi nogami i popatrzył w bok, wzdłuż drogi. Chciał wrócić do wartowni i schować się przed wiatrem. Dostał już swoje papierosy. – Dla szpitala – zwrócił się Rosso do Mahmuda. Mówił cicho i spokojnie: wiedział, że tą kontrabandą może się narazić na nieprzyjemności. – Hę? – Dla wcześniaków, rodzących matek, rannych... Mahmud miał dość. Dość gadki o kobietach i dzieciach. Miał podejrzliwą naturę i jeśli tylko mógł, posądzał ludzi o wszystko, co najgorsze. Lecz rozmowa o kobietach i dzieciach wytrącała go z równowagi, a policjant przemawiał tak spokojnie i łagodnie, że dalsze dociekania nie ujawniłyby niczego, prócz jego niewiedzy o sprawach dotyczących medycyny i kobiet. Rosso nie był obcy. Poza tym był w randze oficera policji. Należał mu się szacunek. Tak to już było. Dawniej wystarczyłoby jedno spojrzenie Rosso. Wartownicy przepuściliby go i nawet przez myśl by im nie przeszło, aby przeszukać samochód. Teraz autorytet policjanta przepadł, a w każdym razie stopień oficera praktycznie nic nie znaczył. Wszystko, co mu pozostało, to władczy wyraz twarzy, sposób, w jaki się nosił, ton, którym zwracał się do ludzi. Rosso wiedział, jak wypełnia się rozkazy, i oczekiwał posłuszeństwa od innych. To było po nim widać. Lecz jego naszywki, stanowisko komendanta – cóż, musiał przyznać, że nie były już tym, czym kiedyś. Mahmud chrząknął i mocno trzasnął drzwiami samochodu. Popatrzył z zakłopotaniem i zaczął przepraszać za brutalny sposób, w jaki się z nimi obszedł. Powodem była najpewniej jego niezdarność, nic innego. Otworzył je powtórnie. Ostatecznie nie skończyli jeszcze przeszukania. Pozostały rzeczy z przodu. Rosso miał wrażenie, że powiedział za dużo, zbyt wyczerpująco się tłumaczył, wyrzucał z siebie potok słów, jakby chciał coś ukryć. Bo prawdę mówiąc, chciał: chciał ukryć swe poczucie winy, zarówno to chwilowe, jak i permanentne. Co do tego pierwszego, nie były to bynajmniej wyrzuty sumienia przemytnika, lecz człowieka, który choć przez kilka dni żył normalnie bez ciągłego lęku przed nagłą śmiercią, który choć na chwilę zostawił za sobą upadlające skutki złej diety i braku możliwości odświeżenia własnego ciała i wyprania tych paru łachów, które zostały mu na grzbiecie. Żył przez krótki czas w luksusie (choć w głębi duszy nienawidził każdej tak przeżytej chwili i przewrotnie odliczał dni do powrotu), podczas gdy inni drżeli z zimna, przymierali głodem, patrzyli, jak ostatnia iskierka nadziei gaśnie, i umierali. On żył, ale czy można powiedzieć, że na to zasłużył? Permanentne poczucie winy stanowiło jego piętno. To właśnie ono uczyniło z niego tak dobrego detektywa – człowieka odkrywającego ludzkie sekrety. Czuł, że patrzy na życie z boku, jak ktoś, kto za chwilę ma zostać zdemaskowany. Rosso nie wierzył w grzech pierworodny. Dla niego takim grzechem było całe życie. Dzięki takim poglądom stać go było na szczególne współczucie dla kobiet i mężczyzn, których od czasu do czasu musiał przesłuchiwać. Miał dla nich więcej zrozumienia niż oni sami. W sprawach zwykłych przestępców ani na chwilę nie czuł się od nich lepszy, a nawet darzył ich niekłamaną sympatią. Żołnierze spoglądali ciekawie na torbę Rosso spoczywającą na przednim siedzeniu. Policjant odsunął zamek – nie miała żadnych dodatkowych zabezpieczeń. Wojskowi nie powiedzieli ani słowa na buteleczkę perfum i zestaw do makijażu, który Rosso kupił w Zagrzebiu. Włożył je na sam wierzch specjalnie, aby uniknąć dokładnego przeszukiwania. Mahmud gapił się na pękatą, wymyślną butelkę, pełną bursztynowej cieczy, i na plastikową, różową kosmetyczkę, dopóki Zoran gwałtownie go nie szturchnął, jakby chciał mu powiedzieć, aby nie wtykał nosa w nie swoje sprawy. Głębiej w torbie schowana była butelka wódki i trochę papierosów. Rosso poczuł, że Mahmud staje tuż obok niego. Miał wrażenie, że krępy Muzułmanin go popycha. Zdenerwowała go jego niezdarność. Nagle Mahmud chwycił Rosso za nadgarstek i wetknął mu coś do ręki, zaciskając na tym palce, po czym szybko się odsunął. Zoran chyba niczego nie zauważył. – Nie ma łyskacza, szefuniu? – zapytał Mahmud, udając zaskoczenie. Jego dobry humor znów powrócił. Zoran wyszczerzył się w uśmiechu, zakrywając szybko bezzębne dziąsła rękawicą. To na swój sposób prości, porządni ludzie, pomyślał Rosso. Bez wątpienia na wzgórzach też kryli się prości, porządni ludzie. Ale ci prości, porządni ludzie byli w stanie zrobić takie rzeczy, o których strach nawet pomyśleć. Na drodze, którą przyjechał Rosso, powstało jakieś poruszenie. Klaksony samochodów wyły przeciągle jak syreny. Mahmud i Zoran odstąpili od pojazdu policjanta. Mahmud położył dłoń na jego ramieniu. – Uwaga! Wszyscy trzej przyglądali się nadciągającej kawalkadzie. Tworzyły ją trzy samochody, które z zadziwiającą prędkością przedzierały się przez tłum z południowego zachodu, skąd przyjechał Rosso, nie bacząc na procesję zszarganego człowieczeństwa. Jako pierwszy jechał na światłach srebrnoszary mercedes. Jego błyszcząca karoseria sprawiała wrażenie luksusu. Dwóch mężczyzn wystawiło przez tylne okna głowy i ramiona, celując w niebo z kałasznikowów. Za mercedesem, nieco po bokach, jechały dwa pościgowe ople pełne uzbrojonych mężczyzn. Samochody były tak obciążone, że rury wydechowe prawie szurały po oblodzonej drodze. Drzwi pozostawały niedomknięte, tak by można było w każdej chwili wyskoczyć z wozu i dać wycisk jakiemuś pieszemu, który nie dość szybko usunął się z drogi. Mężczyźni pokrzykiwali i potrząsali bronią. Rosso odwrócił głowę. Czuł się zażenowany, widząc, że ludzie muszą znosić takie demonstracje siły, podczas gdy inni ludzie afiszują się swą arogancją w takim miejscu i o takim czasie. Na dodatek odczuwał bardzo osobisty wstyd, że jako jeden z nielicznych wysokich rangą oficerów policji pozostałych w stolicy zwyczajnie stał na uboczu. Samochody eskorty miały na bokach namalowany żółty księżyc, a na jego tle sylwetkę wilka wyjącego z głową odrzuconą w tył. Był to symbol tak zwanych sił specjalnych. Rzeczywiście były one specjalne, ale nie przypominały osławionych amerykańskich Zielonych Beretów czy niemieckiej brygady antyterrorystycznej Grenzschutsgruppe-9. Chłopcy Luki byli zabijakami, oprychami, którzy potrafili czerpać korzyści z oblężenia miasta i oficjalnych sankcji, a przede wszystkim cieszyli się swobodą bycia ponad prawem. – Luka – rzucił Mahmud, jak gdyby ktoś potrzebował wyjaśnień. – Porządny facet – stwierdził Zoran, salutując. – Pieprzyć twoją matkę i siostrę – zaklął Mahmud, nie zmieniając niemal tonu zwykłej rozmowy w obawie, że zostanie usłyszany przez uzbrojonych mężczyzn wyglądających z samochodów; zadowolił się ponurym spojrzeniem rzuconym w ich stronę. – Pieprzyć twego Boga – odgryzł się Zoran. Uśmiechnął się i klepnął Mahmuda po ramieniu. Muzułmanin zignorował obelgę. Była pospolita. Zresztą Zoran był jego kumplem. A to przekleństwo i tak straciło wagę przez ciągłe powtarzanie w mieście wciąż mocno zsekularyzowanym, a w dalszej perspektywie wielowyznaniowym. Jego znaczenie sprowadzało się jedynie do zaznaczenia różnicy zdań na temat miejsca Luki w ogólnym porządku rzeczy. Konwój przetoczył się obok nich, rozbryzgując błoto i topniejący śnieg zbierający się w licznych dziurach w jezdni. Mocno obciążone ople podskakiwały na wybojach. Ich uzbrojeni pasażerowie omietli pustym spojrzeniem punkt kontrolny i jego komicznie wyglądającą załogę. Nie odpowiedzieli na pozdrowienie Zorana. Na głowach, jak zauważył Rosso, mieli czarne, wełniane czapki, takie, jakie noszą komandosi i w jakie z lubością stroją się mężczyźni o skłonnościach narcystycznych, chcący stworzyć mit o własnej niezwyciężoności. Rosso pochylił się lekko, opierając ręce na kolanach, i przyglądał się uważnie mercedesowi. Był przekonany, że przez chwilę widział za kierownicą Lukę. Wpatrywał się prosto przed siebie, siedząc sztywno z głową uniesioną wysoko; jego długa szczęka wystawała ku przodowi. Detektyw nie wypatrywał jednak Luki. Szukał Tanji i poczuł ulgę, nie znalazłszy swej przybranej córki na siedzeniu pasażera. Co by powiedziała, gdyby tam siedziała i zobaczyła Rosso stojącego w śniegu na poboczu? Czy kazałaby Luce stanąć i zaproponowałaby podwiezienie? Czy raczej wahałaby się, jak to się zdarza tylu osobom, aż byłoby za późno, a potem starałaby się jakoś racjonalnie usprawiedliwić przed samą sobą? Czy byłaby to jedna z niezliczonych małych zdrad wobec osoby, którą kochamy, zdrad, które dodają się do siebie, aż w miejsce miłości pojawia się obojętność lub coś jeszcze gorszego? Czy już wstydziła się swej przybranej rodziny? Czy samochody i broń tak uderzyły jej do głowy? Czy w rozpaczliwej sytuacji sny o sławie i chwale były zbyt piękne, by nie dać się im zwieść? Czy on sam przystałby na propozycję podwiezienia? Ale przecież jej tam nie było – nie było więc nad czym deliberować. – Zawsze w cholernym pośpiechu – zrzędził Zoran. Jego podziw dla Luki trochę przygasł, gdy nogawki jego spodni zostały obficie zbryzgane świeżą warstwą kleistego, sarajewskiego błota. Rosso stracił już wcześniej butelkę whisky na rzecz polskiego policjanta, który przeszukiwał mu torbę na lotnisku – była to cena za przymknięcie oka na butle z tlenem. Obsada policyjna lotniska była ogromna – zupełnie niepotrzebnie – i zdawała się składać z przedstawicieli wszelkich narodowości pod słońcem. Wszyscy funkcjonariusze zdawali się wystawać w oczekiwaniu na zwykłego cywila, miejscowego, kogoś takiego jak Rosso, by móc mu rozkazywać, żądać papierów, powoływać się na przepisy – swoje, nie jego – i oskubywać z papierosów i whisky. I to kogo – najwyższego rangą śledczego w mieście, jednego z trzech oficerów podległych bezpośrednio ministrowi spraw wewnętrznych. Co za poniżenie. Zresztą jaki sens miało przywożenie drogiej, zagranicznej gorzały żonie alkoholiczce, która, gdyby znalazła się w potrzebie, gotowa była wydestylować alkohol z pasty do butów? Gdy myślał o Sabinie, serce mu się krajało. Odpowiedzialność za nią ciążyła mu mocno na duszy, bo nie istniało żadne wyjście z jej sytuacji. Sprawa nosiła znamiona nieuleczalnej choroby. Sam alkoholizm można było, rzecz jasna, wyleczyć, ale nie stan ducha, który leżał u jego korzeni. Myśli Rosso powędrowały ku Tanji, ich przybranej córce. Ona również nie dawała Rosso spokoju. Miała dziewiętnaście lat i posiadała status uchodźcy. Odkąd państwo Rosso przygarnęli ją pod swe skrzydła, jako że nie mieli własnych dzieci, Tanja zdążyła zdobyć kwalifikacje ratownika medycznego, a ostatnio zaczęło rodzić się coś na kształt przyjaźni pomiędzy nią a Luką. Luka zawsze wyprawiał się w okolice leżące na linii frontu w poszukiwaniu wrażeń związanych z przebywaniem w wirze walki i często zabierał dziewczynę ze sobą. Były to wrażenia, których detektyw wolałby nigdy nie doznać i przed którymi chciałby uchronić Tanję – pragnął, by dziewczyna trzymała się z dala zarówno od linii frontu, jak i od samego Luki. Z początku ich znajomość wydawała się pomocna w zdobywaniu o nim informacji. Rosso nawet zachęcał Tanję do jej podtrzymywania i dobrze wykorzystywał uzyskane w ten sposób dane, lecz teraz obawiał się, że Tanja na serio przywiązała się do człowieka, którego nie bez ironii nazywano Robin Hoodem z Sarajewa. Jako śledczy wykorzystał ją. Czyżby teraz ona wykorzystywała jego? Czy we wszystkich rodzinach sytuacja wyglądała podobnie? Tak wiele do siebie czuli i tyle mieli sobie do powiedzenia, a jednak nie umieli wykrztusić do siebie słowa i powściągali się od wyrażania tego, co naprawdę się dla nich liczyło. A teraz liczyła się czułość. Podobnie jak jedzenie postawione przed sytym człowiekiem, miłość w czasie pokoju pojmowana była jako coś normalnego, coś, czym można gospodarować rozrzutnie. Teraz Rosso widział, jak to uczucie w nim wzbiera niczym woda w studni. Łzy napłynęły mu do oczu. Otarł je wierzchem dłoni. Ty stary sentymentalny głupcze, powiedział do siebie. Nawet nie jesteś pijany. Po prostu się boisz – a to nie jest nic nowego. – Na pewno chodzi o kobietę – stwierdził Mahmud, wracając chwiejnym krokiem na swoje siedzenie w wartowni i osuwając się na nie z westchnieniem. – Skąd wiesz? – Nie widziałeś tej wielkiej butli perfum? – Może chce je sprzedać. – Bzdura. Jakby chciał opchnąć coś na czarnym rynku, toby przywiózł więcej kawy i fajek. Nie. Biedaczysko ma świra na punkcie jakiejś dupy. Mahmud, były wykidajło w nocnym klubie i ciężarowiec amator, łyknął z butelki i rozsiadł się wygodnie. – Wrócił na jakieś małe dymanko – powiedział, ilustrując swą wypowiedź gestem naśladującym tłok. – Dymanko – powtórzył. – Jesteś cyniczny. – Nie, po prostu wiem, wokół czego ten świat się kręci. – Pewno ma żonę i trójkę dzieci. – Jeśli nawet, to ta butelka nie jest dla niej. – Nigdy się tego nie dowiemy – odrzekł chłopiec, rozczarowany swym kompanem, jego pełną gorzkiej ironii oceną człowieczeństwa i znudzony całą rozmową. Zoran był wieśniakiem. Jego matka była Chorwatką z Hercegowiny, dumną ze swego pochodzenia. Takie próżne gadanie było w zwyczaju muzułmańskich nierobów z miasteczek. Wystarczyło rozejrzeć się wkoło, by zobaczyć, dokąd ich ono doprowadziło. – W tej wojnie bierze udział masa ludzi robiących dobre rzeczy ze złych powodów i złe rzeczy z dobrych powodów – obwieścił Mahmud poważnym tonem. – Ten glina jest jednym z takich ludzi. – Na twoim miejscu nie piłbym tyle. Zaczynasz filozofować. Jakby dla podkreślenia swej pogardy dla filozofów, Zoran odcharknął i splunął w śnieg. Mahmud był nieporuszony. Znów podniósł butelkę. – Odpierdol się, co? 2 Człowiek jest zwierzęciem społecznym, które gardzi podobnymi sobie. Delacroix Chluba sarajewskiej policji była w opłakanym stanie. Jej okazałe, przeszklone drzwi, podziurawione pociskami i odłamkami, trzymały się jakoś tylko dzięki paskom brązowej taśmy klejącej. Gruby łańcuch i kłódka ogłaszały, że to wejście do komendy jest chwilowo zamknięte, choć każdy, kto byłby wystarczająco głupi lub odważny, by próbować tej drogi, mógł przecisnąć się przez dziury – zakładając, rzecz jasna, że udałoby się mu dotrzeć tak daleko. Zamiast tego Rosso wstrzymał oddech, nacisnął na gaz i pognał przez chodnik na tył budynku, przeleciał przez nie osłonięty zaułek, zaciągnął hamulec ręczny, by slalomem ominąć dwa pokaleczone odłamkami wiśniowe drzewa i w końcu zanurzyć się w ciemnościach podziemnego garażu. Wspiął się po schodach do biur detektywów mieszczących się na trzecim piętrze. Windy ze stali nierdzewnej stały bezczynnie; ich automatyczne drzwi były zablokowane, na wpół otwarte. Z trudem łapiąc oddech, przeciskał się pomiędzy biurkami do przeszklonego boksu będącego jego biurem. Na drzwiach widniało jego nazwisko: komendant Rosso. Już widział niemal metrowej wysokości stos akt i dokumenty wysypujące się z jego tacki na korespondencję. Z trzaskiem otworzył szufladę swego byle jakiego metalowego biurka, wrzucił do niej odznakę, zapasowy magazynek, pistolet i kopniakiem zamknął ją z powrotem. Zdjął płaszcz, powiesił go na drzwiach, a marynarkę zarzucił na oparcie obrotowego krzesła. Ściągnął też pulower i zaczął podwijać rękawy koszuli. Wtedy przypomniał sobie, że w budynku nie ma ogrzewania, więc opuścił je z powrotem i zapiął guziki mankietów. Spojrzał przez pokój na ekspres do kawy. Nie działał od trzech lat, a nawet gdy jeszcze działał, wytwarzał tylko lurę w zachodnim stylu o smaku pomyj. Boże, czego by nie zrobił za filiżankę porządnej, świeżej kawy, takiej prawdziwej, parzonej po turecku, zaprawionej kardamonem, do której pogryza się kanapkę z serowym kajmakiem lub jeszcze lepiej raznjici – kawałki cielęciny pieczone na węglowym grillu. Jak to cudownie zjeść coś tak tuczącego i smacznego, coś, co jak zawsze podkreślała Sabina, mogło człowieka przyprawić o zawał serca. Zawał! Cóż by to było za szczęście! Zawały stały się codziennością, ale ich przyczyną nie była bynajmniej zbyt tłusta dieta. Rosso, oficer śledczy, usiadł, uśmiechając się do swych myśli, i zabrał się za pierwszą teczkę dokumentów. Należąca do Rosso kanciapka wiele o nim mówiła, pozostawiając równocześnie całkiem sporo domysłom. Nie było tam nic osobistego, co mogłoby odróżnić to miejsce od setki innych w podobnych budynkach administracji w mieście – żadnych oprawionych w ramki, opatrzonych autografami portretów osobistości, bogatych, sławnych czy posiadających władzę; żadnych fotografii żony czy dzieci, trofeów sportowych, dyplomów bądź piłki ulubionej drużyny z podpisami zawodników. Nic nie odzwierciedlało żadnych ambicji, pragnienia uzyskania jakiegoś konkretnego statusu czy hobby, któremu by się oddawał. Biuro wypełniały akta, akta i jeszcze raz akta, powiązane schludnie taśmą, ułożone w stosy sięgające sufitu. Reszta pomieszczenia zarzucona była policyjnymi spisami, podręcznikami z kryminologii, książkami z dziedziny patologii, instrukcjami obsługi broni ręcznej i broszurami na temat nadużywania narkotyków. W jednym z rogów, na szarej szafce z dokumentami stał krzywo komputer z pękniętym ekranem, zbierając kurz. Miejsca było tylko tyle, by komendant mógł zasiąść za biurkiem i by ewentualnie jeszcze jedna osoba zdołała się wcisnąć i usiąść ostrożnie, niebezpiecznie blisko stert segregatorów i książek, które nieopatrznie trącone nogą lub łokciem mogłyby się zwalić gościowi na głowę. Było to, jak się zdawało, biuro człowieka, który oddziela życie prywatne od zawodowego i nie lubi popisywać się symbolami świadczącymi o całkiem udanej karierze zawodowej. Oprócz niepozornego miejsca pracy Rosso całe rozległe biuro było puste. Telefony milczały. Rosso spojrzał na zegarek: nie było jeszcze nawet dziewiątej. Dudnienie i terkot karabinów ledwo docierały do jego świadomości. Panel elektroniczny z zegarami, które miały pokazywać czas w Zagrzebiu, Belgradzie, Wiedniu, Londynie i Moskwie, nie działał. Czas wydawał się stać w miejscu, pozostawiając Sarajewo w międzynarodowej próżni. Sieć zawieszonych pod sufitem rur, stanowiących system poczty pneumatycznej do przesyłania małych kasetek z ważnymi informacjami z jednej do drugiej części budynku, kontrolowana z pokoju trafnie nazwanego „rurowym”, mieszczącego się w piwnicy, milczała od miesięcy. Rosso polubił specyficzny stukot, który wydawały przemykające wiadomości dotyczące wybryków ludzkiej natury. Czuł się, jakby zawieszono mu pod sufitem model torów jeżdżącej do góry nogami kolejki-zabawki. Cała ośmioosobowa załoga „pokoju rurowego” została jednocześnie wcielona do armii, a ich biuro przekształcono w celę, która z jakiegoś powodu – jakiego, Rosso nawet już nie pamiętał – otrzymała nazwę „Ciupa”. Całe rzędy komputerów patrzyły ślepo, ich zielone monitory pokrywała gruba warstwa kurzu, a drukarki stały bezużyteczne z powodu braku taśmy barwiącej. Biura detektywów zajmowały całe piętro. Kiedyś był to imponujący widok. Po stronie Rosso żaluzje pozostały nienaruszone, ale od południowej strony budynku większość okien była powybijana, a wiele biurek i krzeseł tworzyło bezładną hałdę wyglądającą jak ognisko, które ktoś zapomniał podpalić. Doniczkowe rośliny, niegdyś bujne, o błyszczących, mięsistych liściach przywodzących na myśl odległe, egzotyczne miejsca, już od dawna stały uschnięte. Żaluzje wisiały krzywo, były podziurawione lub dyndały z wybitych okien. Nikt już tam nie siedział – ta część budynku była zbyt narażona na ogień nieprzyjaciela, a poza tym biurek i krzeseł było i tak więcej niż personelu, który mógłby je zająć. Ściany tam były osmalone, w wykładzinie, namokniętej od topniejącego śniegu i zarzuconej porozbijanym szkłem, ziały wypalone dziury, a z sufitu dyndały przewody, które wyglądały jak gniazdo monstrualnej tarantuli. Przyciemniane szkło, chromowania, skórzane obicia i jasne anatolijskie dywaniki, z których komisariat był kiedyś tak bardzo dumny... Niechlujny bałagan wojny kolidował z tą elegancją z lat siedemdziesiątych, wywołując ponure wrażenie nędzy, przywołując na myśl świat, który nie potrafił sam z sobą żyć w zgodzie. Oderwał wzrok od zgliszczy i spojrzał przed siebie, na biurko, by wyciągnąć ramiona i zagarniającym ruchem przysunąć bliżej dokumenty. Teczki były oznaczone różnymi kolorami. Rosso wpierw zajął się szarymi, w których były sprawy delikatne z przyczyn politycznych. Pierwszy skoroszyt zawierał notę protestacyjną od dowódcy oddziałów ONZ w Sarajewie, adresowaną do prezydenta, w sprawie rzekomego uniemożliwienia jego ludziom pozyskania dowodów z miejsca, gdzie od pocisków moździerza zginęło czworo cywili. Dokument stwierdzał, iż siły bezpieczeństwa odmówiły żołnierzom ONZ dostępu do miejsca zdarzenia i uniemożliwiły zgromadzenie dowodów rzeczowych. Marginesy były zapełnione adnotacjami o różnym stopniu poufności. Wiceprezydent w trosce o opinię zagraniczną nabazgrał swym drobnym, szkolnym charakterem pisma: „Incydent ma zły wpływ na nastroje wśród naszych przyjaciół”. Immamovic, minister obrony, dodał zaś szorstko: „Ta sprawa nie dotyczy ministerstwa”. Rosso przyszło na myśl podobieństwo do cebuli – tyle warstw. Te słowa to tylko wierzchnia łupina. Rząd obawiał się, że siły ONZ już ograniczały jego suwerenność. Dopiski obrazowały jedynie walkę o władzę w otoczeniu prezydenta. Tymczasem jedyny człowiek, który wiedział, co naprawdę stało się podczas ostrzału moździerzowego, nie był nawet wspomniany, nie mówiąc już o tym, by dodał swój komentarz. Luka. Rosso przygryzł koniec długopisu, po czym wydarł kartkę papieru z bloku w linie i nagryzmolił odpowiedź, która miała być dostarczona przedstawicielowi ONZ zajmującemu się sprawami cywilnymi. Był to sposób na szybkie pozbywanie się problemów i uchylanie się od odpowiedzialności. „Do wiadomości... Komenda Policji w Sarajewie wyraża ubolewanie z powodu utrudnień, na jakie napotykają przedstawiciele ONZ, wojskowi i cywilni, wykonujący swe obowiązki”, napisał. „Jednocześnie pragniemy zauważyć, że we wspomnianym czasie miejsce, gdzie nastąpił atak, znajdowało się pod jurysdykcją sił bezpieczeństwa i zostało odgrodzone przez ich funkcjonariuszy zgodnie z obowiązującymi przepisami i zasadami bezpieczeństwa narodowego, tak by nie utrudniać transportu rannych...” Rosso, mierzwiąc rzednące na czubku głowy włosy, przerwał pisanie, by sprawdzić swe dzieło. Po omacku odnalazł w szufladzie oficjalną pieczęć i poduszkę z tuszem, po czym rzucił teczkę na tackę z korespondencją wychodzącą. Przerzucił pospiesznie następną szarą kopertę, zatrzymując się to nad jakimś pismem, to nad notatką służbową. Całość była już wygnieciona i wyblakła, zszyta razem tworzyła zbiór półrocznej korespondencji pomiędzy policją i kwaterą główną ONZ, dotyczącej czarnorynkowego handlu uprawianego przez przedstawicieli sił pokojowych. Rosso rozpoczął od oficjalnej noty protestacyjnej przeciwko sprzedawaniu przez zagranicznych żołnierzy papierosów i paliwa elementom przestępczym w mieście i pokręcił głową po części z podziwu, a po części z rozpaczy, czytając odpowiedź ONZ stwierdzającą, że działania przeciwko przestępczości zorganizowanej leżą w gestii władz lokalnych. Rosso, swym wysokim pismem, sporządził zwięzłą, rzeczową notatkę: „Od chwili obecnej Komenda Policji będzie traktować naruszenie przez personel ONZ surowych przepisów regulujących obrót żywnością, alkoholem, tytoniem i paliwem na obszarze miasta Sarajewo jako łamanie bośniackiego prawa, zaś dopuszczający się tychże przestępstw będą podlegać przepisom kodeksu karnego...” Ze wszystkich wytartych kartek zdawało się wyzierać jedno imię: Luka. Czterdzieści minut później Rosso miał już do przejrzenia tylko trzydziestocentymetrowej wysokości stos dokumentów. Napisał szybko komentarz, który miał zostać dołączony do sprawozdania lekarza miejskiego dla ONZ na temat chorób wenerycznych. Odpowiedział na zapytanie z Ministerstwa Obrony, dotyczące kradzieży broni osobistej należącej do pięciu egipskich żołnierzy ONZ – pozostawili ją w transporterze opancerzonym zaparkowanym przed meczetem, do którego poszli się pomodlić. Rosso podpisał też notę wystosowaną do sił prewencyjnych Organizacji Narodów Zjednoczonych, w której przedstawiono oficjalną prośbę o dołożenie starań, by personel ONZ nie wwoził do miasta narkotyków; skomponował także protest – uważnie łącząc, jak miał nadzieję, element dyplomacji ze stanowczością – przeciw korzystaniu przez żołnierzy ONZ z usług erotycznych świadczonych przez miejscowe kobiety i parafował notę Ministerstwa Spraw Wewnętrznych dotyczącą przywłaszczania sobie przez Lukę rządowych pojazdów i paliwa. Przejrzał też i podpisał raport o zastrzeleniu żołnierza ONZ w cywilnym ubraniu po godzinie policyjnej. To taka gra, mówił sobie Rosso, a jemu przydzielono w niej rolę, bo był jednym z nielicznych pozostałych jeszcze w mieście oficerów policji. Gdyby jej nie przyjął, siedziałby tu teraz jakiś sierżant z drogówki, bo na ulicach i tak od dawna nie było żadnego ruchu. Terminy takie jak ministerstwo, departament, wydział, opisywały już tylko cienie. Chodziło jedynie o zachowanie twarzy, gdy wszystko chyliło się ku upadkowi, wszystko zmierzało do ostatecznej klęski. Kawałek po kawałku, cal po calu, dzień za dniem prezydent ustępował pola nadciągającym szeregom zawodowych biurokratów spod błękitnej flagi. Ostatecznie to oni dostarczali żywność. Ich samoloty i ciężarówki przywoziły artykuły pozwalające przetrwać zimę – foliowe pokrycia i koce. To ich dyplomaci i żołnierze negocjowali krótkotrwałe przerwy w zabijaniu. Rząd się wycofywał, poddając się nieubłaganie przeważającej sile serbskiego ognia, nieugiętej międzynarodowej biurokracji i ludziom takim jak Luka. Rosso, któremu ta myśl niesmakiem wymalowała się na twarzy, zwrócił się ku niebieskim teczkom, w których znajdowały się sprawy kryminalne. Wpierw przebiegł wzrokiem po nagłówkach: samobójstwo nastolatka, podwójne morderstwo popełnione przez pijanego żołnierza na przepustce, który zastał swą dziewczynę w łóżku z miejscowym rzeźnikiem, napaść o podłożu seksualnym na nieletnią, napad z bronią w ręku w miejskim domu towarowym (akt szaleństwa lub głupoty, jako że na półkach nie było już nic, co warto by było ukraść), kilka doniesień o aktach przemocy w rodzinie i włamaniach, jakieś wymuszenie – ciemna strona życia w mieście, którą Rosso świetnie rozumiał. Można by powiedzieć – jego chleb powszedni. Lecz nawet tutaj oblężenie odcisnęło swe piętno. Jego palec wskazujący śledził nazwiska sprawców, ofiar, świadków, zarzuty i kary. Poruszał ustami, licząc je i sumując. Liczba gwałtów, względnie mała w Sarajewie przed wojną, szybko rosła. Liczba przypadków uzależnienia od heroiny przekroczyła wszelką miarę. Codziennie znajdowano ciała – związane, z głowami przestrzelonymi z bliskiej odległości i wrzucone do rowu lub wypalonego budynku. Rosso odchylił się i ziewnął. Wtedy to przypomniał sobie poranne zdarzenie na punkcie kontrolnym i zwitek papieru wepchnięty do ręki przez strażnika. Czyżby wyrzucił go w śnieg? Może mu wypadł? Rosso uczynił wtedy niedbały gest, jakby go chował, żeby nie okazać nieuprzejmości. Papier jednak znalazł się w kieszeni. Rosso rozwinął go i rozprostował na biurku. Był to zwykły niechlujnie oderwany kawałek gazety. Wiadomość została napisana niezdarnymi, drukowanymi literami. Rosso ledwo mógł je odczytać. Ołówek był tępy – bardziej drapał, niż pisał. NACZELNIKU. KOMENDANCIE. ZABITA KOBIETA: ALIPASINO POLJE, BLOK 9, 6 PIĘTRO. PAN VASIĆ WIE, ALE NIKT NIE PRZYJECHAŁ. NIECH PAN UWAŻA! PRZYJACIEL. W południowo-zachodniej dzielnicy Alipasino Polje była tylko jedna kobieta, o jakiej wiedział Rosso. To musiała być ona. – Szefie! Krzyk dobiegł z drugiego końca pomieszczenia, a towarzyszył mu odgłos otwieranych drzwi, szurania nogami i głosy kilku mówiących naraz osób. Nie było czasu wyciągać jej akt, ale w wyobraźni ujrzał przerażoną twarz kobiety, odbicie światła w jej oczach, uchwycone przez policyjnego fotografa, czarno-białe zdjęcie dołączone do kartoteki. To musi być ona. Jej sprawą zajmował się sierżant Anil Salahuddin. Kiedyś. Śmiech i wrzawa podniesionych głosów uderzyły w Rosso. Zwinął papierek. Vasić wtoczył się w pole widzenia. Był inspektorem śledczym. W komendzie żartownisie mawiali, że w czasie pokoju bez trudu wygrał swą wojnę z anoreksją, zaś teraz postanowił bez niczyjej pomocy zmierzyć się z serbskim oblężeniem. Prawdopodobnie był jedynym ocalałym grubasem w Sarajewie. Vasić jako jedyny ostał się z wydziału do spraw włamań i był naprawdę otyły. Krawat zwisał mu do połowy opiętej koszuli i opadał na brzuszysko, które zdawało się kpić z grawitacji i zasad anatomii – sterczało tak, że można było na nim postawić butelkę whisky. Do tego nosił zawadiacko nasunięty futrzany, tyrolski kapelusz z pęczkiem kuropatwich piór zatkniętych za tasiemką. Vasić nie trudził się przeciskaniem pomiędzy biurkami i krzesłami. Przemieszczając się w stronę biura Rosso, spychał je wszystkie na boki, by nie zawracając sobie głowy pukaniem, otworzyć na oścież drzwi. Za cielskiem Vasićia Rosso dostrzegł dwóch detektywów w randze sierżanta: Borisa Stanojevicia i Anila Salahuddina, jedynych ocalałych z wydziału zabójstw; ubranych w dżinsy i skórzane, lotnicze kurtki. Czy Anil wie, że jego informatorka nie żyje? Boris był pół Serbem, pół Muzułmaninem. Jego żona była Chorwatką. Anil był pół Chorwatem, pół Muzułmaninem. Jego żona była Żydówką. Nie pasowali do świata starych sloganów komunistycznych ani nowych – nacjonalistycznych. Żyli ideałem, który już dawno wyszedł z mody. Nie mieli swego miejsca nigdzie indziej poza Sarajewem. Bycie mieszkańcem tego miasta to stan świadomości, styl życia. Jeśli miasto miałoby upaść, razem z nim przepadliby oni i sen o bezwyznaniowej, demokratycznej Bośni. Anil w jednej ręce dzierżył pokaźną butelkę brandy, a w drugiej pistolet. Boris szukał kieliszków, otwierając i zamykając z hukiem szuflady biurek mijanych po drodze. Wyglądali jak para chuliganów szukających guza. Rosso rzucił im złowrogie spojrzenie. Jedynym powodem, dla którego nie poszli do wojska, było odrzucenie przez komisję lekarską. Boris stracił stopę w pierwszym tygodniu wojny; Anil nie miał czterech palców u prawej dłoni, które postradał w czasie wojny w Chorwacji. – Jak podróż? – zapytał Vasić. – W porządku – odparł Rosso, wciąż obserwując dwóch sierżantów. – A co u ciebie? – Stara bida. Ona się nie zmienia, tylko mamy coraz mniej sił, by ją klepać. Rosso musiał pogadać z Anilem sam na sam, ale było to niemożliwe w obecności tego wszędobylskiego padalca. Wysokie tony kobiecego śmiechu i ostry stukot butów na wysokich obcasach dobiegł z klatki schodowej po drugiej stronie pokoju detektywów. W pracy zjawiały się maszynistki. Vasić kopniakiem zamknął drzwi biura Rosso. Jego oczy, lekko wyłupiaste, przykryte ciężkimi powiekami, skierowały się na papiery rozrzucone na biurku komendanta. Starał się wyczytać z nich coś, choć do góry nogami, próbując jednocześnie jak najlepiej ukryć, że to robi. – Hinko się ulotnił. Stąd to całe gówno na pańskim biurku. Mówią, że zaszył się w jakimś niezłym hotelu we Frankfurcie ze swoją dupą i walizką pełną marek. – W głosie Vasićia było tyle zazdrości, co pogardy. – Aha. – Rosso starał się zachować cierpliwość. Czekali, aż przebrzmią trzy wyjątkowo bliskie i głośne wybuchy granatów moździerzowych. Żaden z nich nawet nie drgnął, ale Rosso wiedział, że Vasić odlicza sekundy pomiędzy eksplozjami. Wszyscy to robili. W ten sposób można było domyślić się odległości, z jakiej strzelano, taktyki, a przede wszystkim tego, gdzie upadnie następny pocisk. Myśl o małych, białych piłkach. Myśl o golfie. – No to co tam słychać? – zapytał Rosso. Hidzović – Hinko – był szefem mundurowych i odpowiadał za stosunki z zagranicą. Tak intratną posadę zdobył dzięki koligacjom rodzinnym i miała ona niewiele wspólnego z prawdziwą pracą w policji. Vasić wzruszył ramionami. – Na ulicach coraz więcej narkotyków, sztywnych, broni i kurew. – A zatem nic nowego... Vasić, dłubiąc w nosie, zastanawiał się nad odpowiedzią. Zdawało się, że jego oczy znikły, gdy schylił głowę. Taki gest oznaczał, że coś ukrywał lub chciał coś z siebie wyrzucić. Zdjął kapelusz, ukazując całkiem łysą głowę, nie licząc małych kępek włosów po bokach, tuż nad uszami. Strzepnął nie istniejący pył z ronda swego nakrycia głowy, obejrzał je, marszcząc brwi, i rzucił na biurko Rosso. Usiadł na jedynym w biurze wolnym krześle, które groźnie skrzypnęło. – Nic nowego – potwierdził po chwili. – A co z tą kobietą na Nowym Mieście? – Z kobietą? – Vasić siadł nagle prosto, jakby go ktoś kopnął. – No tak, z kobietą. Zamordowaną na Nowym Mieście. Blok dziewiąty, szóste piętro. Rosso unikał kontaktu wzrokowego; patrzył w bok z dobrze udawaną nonszalancją. Vasić położył palec na swych brązowych, szczeciniastych wąsikach. A masz, sukinsynu. – Ach to. Ta Serbka. Zupełnie o niej zapomniałem. Rosso kątem oka widział Anila i Borisa, którzy przysiedli na biurku. Wyglądało na to, że Anil skręcał sobie ogromnego jointa. Brak czterech palców nie nastręczał mu żadnych trudności. Boris pociągał z butelki, trzymając ją za szyjkę i odchylając głowę do tyłu tak, jakby chciał się bardzo szybko urżnąć. Dołączyła teraz do nich Zlata, sekretarka znana ze swych sprośnych kawałów, ubrana w obcisłą, czarną spódniczkę mini. Dwaj funkcjonariusze w mundurach, Taher i Salco, też zmierzali w ich kierunku. – Co to za impreza? – spytał Rosso. – Urodziny Salco. – Jest dopiero dziesiąta – zauważył. Czy Anil wiedział? To on ją zwerbował i utrzymywał z nią kontakt. Rosso zatwierdził wypłaty dla informatorki – okazjonalne gratyfikacje, aby utrzymać ją po swej stronie. – To nie są zwykłe urodziny. Kończy czterdziestkę, co znaczy, że jest już za stary do czynnej służby wojskowej – kontynuował Vasić. – Przynajmniej w teorii. – No niby tak. Wszyscy słyszeli plotki, że rezerwiści do pięćdziesiątki włącznie, także ostatni funkcjonariusze policji, mieli zostać zmobilizowani. – Chce pan, żebym z nimi pogadał? Rosso pokręcił głową. Przynajmniej przyszli dziś do pracy. – Wie pan, naprawdę nie byłem pewien, czy pan wróci – powiedział Vasić z chytrym uśmieszkiem. Rosso zignorował tę uwagę, lecz odwrócił się i utkwił spojrzenie w swym rozmówcy, co najwyraźniej wprawiło w zakłopotanie inspektora, który przyłożył kciuk i palec wskazujący do kącików ust, instynktownie próbując ukryć twarz. – Zamierzałeś powiedzieć mi o tym morderstwie? – Ależ tak. Tylko pan taki zaganiany. Ja dlatego... – No już, wykrztuś to. Czy Vasić znał tę kobietę? – To była dość nietypowa nieboszczka. – To jak to się stało, żeś o niej zapomniał? – Czetnicka suka. Utopiła się. – Powiedział to z satysfakcją, niemal cmokając z zadowolenia. Wzruszył ramionami. – Utopiła się? – No. – Vasić wyszczerzył zęby i zatrząsł się ze śmiechu. – Jak to? – Znaleziono ją nieżywą we własnej wannie...! Twarz Vasićia w uciesze pokryła się bruzdami. Małe zmarszczki biegnące z kącików oczu i ust łączyły się, zamieniając jego gębę w oblicze starca. Usta się otwarły, a łzy napłynęły do oczu, lecz nie dało się słyszeć żadnego dźwięku. Zanosił się od bezgłośnego śmiechu, aż krzesło pod nim trzeszczało. Rosso ze znużeniem przetarł twarz dłonią. Policjanci z gatunku Vasićia mieli do czynienia z przemocą i śmiercią przez całe swe zawodowe życie. Lata spędzone na ulicy sprawiały, że stawali się twardzi, gruboskórni, mieli stępioną wrażliwość i mózgi zakute w pancerz. – Wyjaśnij mi to. Vasić odchrząknął i opanował napad śmiechu. – Napełnienie wanny musiało zająć jej wiele dni albo i tygodni. A ona weszła i się utopiła! – To nie jest zabawne. To jest, kurwa, tragiczne. Vasić wytarł swą grubą dłonią łzy w kącikach oczu i głośno pociągnął nosem. – Cóż – rzekł, wzruszając ramionami. Był zażenowany. – Pewnie ma pan rację, szefie, ale to naprawdę wydało mi się śmieszne. Jasne, pewnie dlatego, że była Serbką. Ty gnojku. – To się stało dziś? Vasić uniósł ręce. – Do cholery, szefie, nie wiem. Znaleziono ją wczoraj. Chyba. – Chyba? Gdzie są papiery? Vasić pokręcił głową. – Kto pojechał na miejsce zbrodni? – Sprawę zgłosił ktoś z miejscowego dowództwa. Też mi dowództwo: Mahmud. – To znaczy, że nikogo tam nie wysłaliśmy? – Nie, szefie. – Dlaczego? – Rosso kontrolował swe oburzenie, jego głos brzmiał spokojnie. – Szefie, to kurewsko niebezpieczne. A poza tym... Rosso już stał, naciągając pulower, wciskając ramiona w rękawy marynarki, chwytając odznakę i broń. Jasne, że to niebezpieczne. A Vasić miał zamiar jeszcze powiedzieć, że nie było samochodów albo paliwa i że to nierozsądne, wysyłać ludzi w pojedynkę, a nie ma dość funkcjonariuszy, aby działać w parach. Numer mieszkania? – Komendancie... Rosso czuł, jak chłodny strumień czystego gniewu zaczyna płynąć w jego członkach, dając kopa na rozruch umysłowi. – Pytałem o numer mieszkania – dodał cicho. – Wiem tylko, że to Alipasino Polje. Blok dziewiąty. – Vasić rozpoznał oznaki zbliżającego się nieuchronnie wybuchu gniewu, z którego słynął Rosso. – Jedziemy. Moim samochodem. – Szefie, wydaje mi się, że mądrzej będzie wziąć mój... Minęli świętujących policjantów. Anil ze szklanym spojrzeniem wyciągnął rękę z niedopałkiem skręta, podtykając go komendantowi pod sam nos. Rosso był zmuszony wciągnąć ciężki, słodkawy zapach. Jeśli udajesz, Anilu Salahuddinie, to świetnie ci to wychodzi. – Szefie, daj pan spokój. Trochę luzu. To supertowar. Libańskie złoto. – Anil mrugnął porozumiewawczo. Rosso nie skorzystał z propozycji, udając, że nic nie zauważył, i skierował się do klatki schodowej. – Do czego to doszło – stwierdził Vasić, gdy byli już na tyle daleko, by nikt nie mógł ich usłyszeć. – Pańscy ludzie biorą narkotyki, kpią sobie z prawa na pańskich oczach i to wszystko w pokoju detektywów. Rosso w zasadzie miał to gdzieś, czy ktoś prywatnie palił trawę, czy nie. Niemniej jednak było to łamanie prawa, a tymczasem Anil miał go właśnie strzec. Z trudem powstrzymywał złość, nie na Anila, ale na Vasićia za szyderstwo w jego głosie i starania, by wkraść się w ten sposób w łaski komendanta. Anil mimo wszystko był porządnym gliniarzem. – Dlaczego lepiej jechać twoim wozem? – zapytał Rosso, gdy tupiąc głośno, pokonywali schody do piwnicy. – Pański wszyscy znają, szefie. Za bardzo zwraca uwagę. A my, gliny, jak sam pan wie, nigdy nie byliśmy zbyt popularni w tamtej części miasta. Teraz jeszcze każdy ma broń... – Dobra, ty prowadzisz. – Szefie, to tylko Serbka. Pewnie się pośliznęła i upadła. Była słaba z głodu i tak dalej. – Vasić musiał rzucić się do biegu, by nadążyć za Rosso. – Niech wojskowi przyślą nam papiery. Niech oni się tym zajmą. – Jego głos w piwnicy wydawał się bardzo donośny. Rosso nie odpowiadał, stojąc obok poobijanego bmw, gdy Vasić zmagał się z drzwiczkami. Tylko Serbka. – A raport patologa? – Nie ma specjalistów, szefie, nie ma raportu. Rosso zapiął pas i opuścił szybę. – Kim ona była? – Dentystką chyba. Serbką, jak już mówiłem. Wdową. Błąd. Rosso miał przed oczami akta, odręczne pismo Anila, pochylone w lewo, z dużą ilością zawijasów. Była rozwódką, nie wdową. Wnętrze samochodu cuchnęło zatęchłym dymem papierosowym. – Czy ona się jakoś nazywała? Vasić zapalił silnik. Pokręcił głową. – Przepraszam – rzekł. – Pewnie mi powiedzieli, ale zapomniałem. Boże, pomyślał Rosso. Albo nie uważa sprawy za dostatecznie ważną, albo kłamie jak najęty. Musieli przejechać przez miasto, mijając siedzibę rządu, dalej Aleją Snajperów, potem w lewo do skrzyżowania z autostradą i na południe, pod górę, w stronę osiedla wieżowców. Kawał drogi w nie osłoniętym, wystawionym na strzały terenie. Rosso myślał, że naraża życie – nie tylko swoje, ale i inspektora. Vasić był tam dlatego, że Rosso mu rozkazał, bo nie miał ochoty odmawiać, bo był pewnie zbyt słaby, żeby przyznać się do swych lęków, upierać się, że to, co robił Rosso, było nieodpowiedzialne. Bohaterowie to ludzie, którzy po prostu zbyt się boją, by powiedzieć nie. – Kto tam dowodzi? – Jeden z ludzi Luki. To część jego sektora. Obaj milczeli. Vasić jechał tak szybko, jak tylko mógł. Jego niemiecki samochód – porzucony przez ewakuującą się amerykańską ekipę telewizyjną i natychmiast ocalony przez inspektora – jechał zygzakiem od krawężnika do krawężnika, gdy kierowca starał się jak najlepiej wykorzystać każdą osłonę. Bloki mieszkalne dzielnicy Hranso po ich lewej stronie były spowite w dym i tumany kurzu. – Wygląda na to, że dziś im się dostało – zauważył Rosso. Vasić niespokojnie poruszył się na siedzeniu. – To mi się nie podoba – powiedział. – Tak jak wszystkim. Rosso chciał przez to powiedzieć, że wcale nie czuł się w tej sytuacji lepszy czy bardziej odważny niż Vasić, że też wiedział, co ryzykowali, że też się bał. I też chciał zawrócić. Jego instynkt podpowiadał to samo. Chciał żyć. Chętnie powiedziałby o tym wszystkim Vasićiowi, ale był zwierzchnikiem inspektora. Musiał grać swą rolę. Musiał trzymać się obranego kursu. Zbliżali się do skrzyżowania. – Czy wiesz o tej sprawie coś, czego ja nie wiem? Vasić pokręcił głową. – A wie pan, jak nazywają te mieszkania w bloku dziewiątym? – spytał. – A powinienem? – Małpiarnia – odparł inspektor, uśmiechając się przy tym. Rosso spytałby go, co to znaczy, gdyby nie okropny, rozdzierający powietrze trzask nad ich głowami, który omal ich nie ogłuszył. Rosso słyszał dzwonienie w uszach, a Vasić skulił się, jak tylko mógł, za kierownicą. Samochód skakał z jednej strony na drugą – czy to z powodu drgawek Vasićia, czy może dlatego, że z rozmysłem starał się unikać ognia wroga, nie wiadomo. To było działko przeciwlotnicze. Ktoś na wzgórzach, na serbskich pozycjach usiłował ich zabić, wysyłając w ich kierunku strumień dwudziestomilimetrowych pocisków, których wybuchy dudniły po okolicznych dachach i ścianach. Jedna taka seria omal nie trafiła w silnik i nie rozerwała obu mężczyzn na strzępy. To by było na tyle, jeśli chodzi o białe, golfowe piłeczki. Blok dziewiąty – oznajmił Vasić, wskazując budynek. Wieżowce stały w grupach; były bardzo wysokie i zwrócone w różnych kierunkach, co zgodnie z zamysłem architektów miało zapewnić każdemu mieszkaniu nieco prywatności i widok z balkonu na coś więcej niż czerwone dachówki, biały tynk i cegły sąsiednich domów. Kiedyś były to eleganckie bloki dla ludzi o niskich lub średnich dochodach, zwykle młodych małżeństw, choć wybudowane z pewną fantazją, z uwzględnieniem elementów okolicznego krajobrazu, nie to co szare szeregi bloków w stalinowskiej wizji Belgradu. Na parterze znajdowały się pasaże i centra handlowe, lub raczej to, co z nich zostało: powybijane okna; markizy nad wejściami, niegdyś w jasnych barwach, obecnie poplamione i podarte; powyginane latarnie, podziurawione i spękane ścieżki z kostki ułożonej we wzorki, zarośnięte teraz zielskiem. Rosso rzucił okiem na nagie manekiny w jednym z butików. Ich różowe, plastikowe ciała skłaniały się w jedną stronę, opierając się jedno o drugie jak domino. Niektóre miały poodrywane kończyny. Niedorzecznie czerwone usta, szklany wzrok i wystające kości policzkowe parodiowały umarłych tak, jak to kiedyś robiły z żywymi. W całej tej scenie było coś szczególnie odrażającego, coś, co nawiązywało do niewypowiedzianych okrucieństw wcześniejszego pokolenia, wcześniejszego ludobójstwa. Trach. Trach. Tratatatata. Buuum. Buuuuum. Wiuuuuuu! Budynki zniekształcały hałas, tłumiąc huk wybuchów, a wzmacniając świst pocisków przecinających powietrze w górze. Dźwięki odbijały się od ziemi i nisko wędrujących chmur. Rosso i Vasić posuwali się naprzód ukradkiem, przylegając do ścian. W pobliżu nie było nikogo. To był zły znak. 3 Jeśli potrafisz zachować spokój, podczas gdy wszyscy wokół tracą głowę, to znaczy, że źle oceniłeś sytuację. Graffiti Inspektor Vasić nie mógł przestać gadać, gdy wspinali się po schodach, a jego buty na skórzanych zelówkach ślizgały się i szurały na stopniach, których od miesięcy nikt nie zamiatał. Szybko zabrakło mu tchu i musiał zatrzymywać się co parę kroków, by z trudem chwytać powietrze. Im dalej w tyle pozostawał, tym jego głos rozchodzący się po klatce schodowej brzmiał głośniej i dobitniej. Przerwy, podczas których opierał się o ścianę, wypełniało ciężkie dyszenie, po czym znów zaczynało się powolne powłóczenie nogami. Może to ulga wywołana faktem, że znaleźli się wewnątrz budynku i nie zostali zauważeni przez żadnego z ludzi Luki, była powodem rozmowności inspektora. Lokalne oddziały sił ochotniczych były zajęte potyczką czy czymkolwiek, co miało miejsce z drugiej strony bloku dziewiątego w kierunku południowym, na przeciwległym krańcu przedmieścia Nedarici, gdzie znajdował się okręg Dobrinja, pozostający pod jurysdykcją rządu. Rosso wyjął z kieszeni miniaturową latarkę i oświetlił nią na chwilę tabliczki z nazwiskami lokatorów. – Mówiłeś, że jak się nazywała? Jak gdyby Rosso mógł zapomnieć. – Nic nie mówiłem – dyszał Vasić. – Ale miała serbskie nazwisko. – Zgadza się. Byli na piątym piętrze. Jeszcze jedno wyżej. Vasić ze znużeniem podążał za komendantem, klnąc pod nosem. Rosso ponownie poświecił na wizytówki. Jego usta poruszały się, gdy czytał: Dudić, Martić, Kusać, Markova, Dusan Bukovac. – Bukovac – przeczytał na głos. – To ona. – Jesteś pewien? – Rosso był pewien, ale musiał wiedzieć, czy Vasić również nie ma wątpliwości. – Jasne, że tak. Dusan to pewnie imię męża. – Mieszkanie numer 6b. Dobra, do roboty. Głos Rosso był tylko trochę silniejszy od szeptu. Obłoczki pary ulatywały z jego ust w wilgotne powietrze. Vasić wyjął z kabury broń – małego makarowa – i trzymał ją przy udzie, gdy posuwali się wzdłuż korytarza. Rosso na moment pstryknął latarką, by sprawdzić numer drzwi. Vasić stał z boku, oparty o ścianę, z pistoletem trzymanym oburącz, którego lufę skierował w dół, między stopy. Obserwował Rosso stojącego przed drzwiami. Ten trzy razy krótko zastukał i odsunął się od drzwi. – Policja! – Okrzyk wybrzmiał w korytarzu. Czekali w ciemności. Rosso zapukał ponownie. Jak wcześniej – trzy razy, ale teraz walił już otwartą dłonią. – Może spróbuję u sąsiadów, co? Rosso nie odpowiedział. Znów wyjął latarkę i badał drzwi. Ktoś je wyważył, wbijając pod framugę łom lub inne podobne narzędzie i zdejmując je z zawiasów. W miejscach, gdzie powinny być zawiasy, po przeciwnej stronie zamka, drewno było pokaleczone i sterczały drzazgi. – Pchnijmy je – powiedział Rosso. – Ty z tej strony. Rosso ustawił się barkiem do drzwi. Vasić przysunął się bliżej. Stali plecami do siebie, gotowi do pchnięcia. – Raz – rzucił Vasić – dwa, trzy. Drzwi ustąpiły łatwo. Rosso zostawił je otwarte. Mieszkanie było małe, nienagannie czyste. Drzwi wejściowe prowadziły do maleńkiego holu. Na ścianie wisiało lustro, a na podłodze wyłożonej parkietem leżała mata. Zaraz za wejściem, po lewej stronie był pokój dzienny, a na wprost jego drzwi znajdowało się okno i balkon. Pierwszą rzeczą, którą Rosso zauważył, było zaschnięte błoto na wypolerowanej podłodze i ślady butów. Zatrzymał się na chwilę i patrzył. Były tu przynajmniej dwie osoby, pomyślał sobie. Według starej policyjnej metody należało odmierzyć półtora metra powierzchni i policzyć – pomijając pojedyncze odciski pięt i palców – pełne ślady stóp, by oszacować liczbę osób, które tamtędy przeszły lub przebiegły. Jezu, ten zapach... Będziemy potrzebowali fotografa, pomyślał Rosso, stąpając uważnie i gestykulując do Vasićia, aby robił to samo. Przypomniał sobie, że nie ma policyjnych fotografów. Ci, którzy nie służyli w wojsku, pracowali dla zagranicznych agencji prasowych. Pokój dzienny miał kształt litery L. Rosso i Vasić przeszli przezeń ostrożnie, bo okno i balkon odsłaniały go na całej długości i ukazywały osoby znajdujące się w pomieszczeniu od pasa w górę. Ściany były pomalowane na kolor kremowy. Tę samą barwę miała narzuta na sofie. W pokoju znajdował się też niski stolik z inkrustowanym blatem z mosiądzu, pokrytym koronkową serwetą, wazon, oprawiona w ramkę reprodukcja ikony jakiegoś prawosławnego świętego oraz stos idealnie wygładzonej pościeli na desce do prasowania, na której końcu stało staromodne żelazko nagrzewane nad ogniem. Kremowy, wełniany dywanik dopełniał wrażenia prostoty i przytulności. We wnękę, dolną część litery L pomiędzy pokojem a maleńką kuchnią, wciśnięte było wąskie łóżko zasłane starannie, jak zauważył Rosso, na sposób szpitalny. Poszwa i prześcieradło wydawały się czyste, nawet wyprasowane i w niezmąconym porządku. Posłanie zostało tam usytuowane ze względu na to, że ktokolwiek tam spał, był z każdej strony osłonięty przez ściany, znajdował się poza linią bezpośredniego ognia. – Pewnie wciąż jest w wannie – stwierdził Vasić. Sądząc po zapachu, ciało tam właśnie się znajdowało. Śmierć wydziela mdły, słodkawy odór – jedyny w swoim rodzaju. Nie można go zamaskować perfumami, kwiatami, chusteczką przyciśniętą do twarzy. Przenika przez drzwi, okna, utrzymuje się w jedzeniu i piciu. Jeśli człowiek znajdzie się dość blisko jego źródła, a zwłoki są w stanie wystarczającego rozkładu, wsiąka w ubranie, włosy, a pozbycie się jego posmaku z ust może zająć wiele dni, a nawet tygodni. Taki właśnie zapach czuł teraz Rosso. Czuł go na języku. Nie był mu on obcy. Poszedł przodem do kuchni. Miejsca ledwo tu starczyło dla obu policjantów. – Może to sprawdzisz – rzekł, mając na myśli łazienkę. Chciał być sam, by pomyśleć, by w spokoju móc się rozejrzeć. Metalowy zlew był nieskazitelnie czysty. Na suszarce leżały dwie filiżanki, dwa spodeczki, dwa talerze, dwa widelce i noże, dwie łyżeczki. Zupełnie czysta ścierka leżała złożona na krawędzi zlewu. Czy przed śmiercią miała gościa? Jakiegoś znajomego? Może był to sam Vasić? Rosso pomyślał, że nie ma podstaw podejrzewać grubasa. W końcu inspektor nie jest z wydziału zabójstw, żaden z nas nie jest. Jest bez wątpienia gruby. Na pewno nie jest lubiany. Żołnierz z punktu kontrolnego daje ci skrawek papieru z jego nazwiskiem, ale to jeszcze nic nie znaczy. Rosso otworzył szafkę nad zlewem i za pomocą długopisu badał jej zawartość. Trochę ryżu na dnie celofanowej torby. Sól. Wyszczerbiony spodeczek zawierający może trzy łyżeczki cukru. Puszka skondensowanego mleka. Papierowe zawiniątko z liśćmi herbaty. Torba soczewicy, może z pół kilo, i ćwierć bochenka chleba twardego jak kamień. Kruche, wysuszone łupiny z ząbka czosnku, mętne resztki na dnie butelki po oleju. To wszystko, ale złodziejowi by to wystarczyło – wystarczyłoby, żeby zabić. Malutka lodówka stała pusta. Trudno było sobie przypomnieć, kiedy w mieście było dość energii, by zasilić zwykłe kuchenne urządzenia, traktowane przez resztę Europejczyków jak coś zupełnie podstawowego. Rosso z bliska przyjrzał się odpływowi zlewu, zajrzał pod spód, uważnie zbadał dwa plastikowe kolanka i rury, przesuwając po nich palcami i wąchając. Jakieś chemikalia, kwas – prawdopodobnie wybielacz. Otwierał i zamykał szuflady. Wreszcie wyszedł na balkon i pochyliwszy się, bez skrępowania pełzał na czworakach, starając się bardzo nie skaleczyć potłuczonym szkłem. Szukał plam krwi, jakichś śladów walki, które ktoś starałby się zatrzeć. Vasić wszedł do pokoju i obserwował go przez wybite okno. – Jest tam – oznajmił. Rosso wstał i z powrotem wszedł do środka – był rad, że jest w ciepłym pomieszczeniu, choć wolał już chłód niż smród rozkładu. – Najpierw sypialnia – zakomenderował. Pokój sypialny był całkiem przyjemny, jak stwierdził, dobrze oświetlony naturalnym światłem. Nawet biorąc pod uwagę, że zamieszkiwała go kobieta, wydawał się wręcz nienaturalnie czysty. Bardziej przypominał regularnie doglądany apartament do wynajmu. Bo we wszystkich mieszkaniach, które Rosso znał, nie wyłączając jego własnego lokum, było zwykle trochę kurzu po kątach, a brudna garderoba i szmaty walały się w miejscach, gdzie nikt nie powinien zaglądać. – To zbyt piękne, aby było prawdziwe – powiedział na głos. – Co takiego? – Nic. Gadam do siebie. Rosso chciał przyjrzeć się sypialni. Vasić kręcił się po korytarzu z miną człowieka tłumiącego rozdrażnienie. Jego usta były osobliwie wykrzywione i zdawało się, że unika wzroku Rosso. Wyglądał, jakby chciał powiedzieć, że wszystko to strata czasu i należy jak najszybciej załatwić to, co najistotniejsze. Rosso natomiast mówił sobie, że zwłoki przecież nigdzie nie uciekną. Choć rozsądek podpowiadał mu, że dobrze byłoby zbadać ciało kobiety, zanim zainteresują się nim sąsiedzi lub, co gorsza, żołnierze. Z drugiej jednak strony morderstwa rzadko miały sens i rozwiązania zagadki ich motywów często należało szukać raczej w emocjonalnych zależnościach ofiary niż w rozumowych wyjaśnieniach. Rosso często polegał na swym instynkcie, wyczuciu tego, co zaszło. Kobieta była nader schludna – choć tyle było wiadomo. Niemal obsesyjnie dbała o czystość w domu. Pozostawiła po sobie niewiele – zaledwie kilka bibelotów z rzeczy gromadzonych zwykle przez kobiety, takich jak mała złota rybka z kryształu, porcelanowe talerze czy maleńkie obrazki romantycznych miejsc i postaci. Nie było magazynów z modą, fotografii ulubionego bratanka czy bratanicy, szkatułki z biżuterią, przyborów do makijażu, nawet szminki – niczego, co w jakikolwiek sposób świadczyłoby o próżności, zainteresowaniu rodziną, modą, wyglądem. Jeśli miała jakieś korzenie, to na pewno nie tu. Sypialnia była mała, kwadratowa, urządzona z tą samą prostotą co cała reszta mieszkania. Znajdował się tam chiński dywanik z niebieskim obramowaniem, puste miejsce po łóżku, które stało tam, zanim zostało przesunięte w bezpieczniejsze miejsce, sosnowa komoda, wąska szafa. Nie było toaletki, pojemników na kosmetyki, szczotek do włosów i tym podobnych rekwizytów. Nie było dużego lustra. A żadna kobieta nie czuje się dobrze w mieszkaniu bez wielkiego lustra. Rosso końcówką swej małej latareczki otwierał szuflady. Ubrania były równo poskładane. Nie dało się zauważyć nic ekstrawaganckiego, żadnych jedwabnych koszul nocnych ani satynowych fig. Wszystkie ubrania były praktyczne, przeważnie bawełniane, poprasowane i równo ułożone. Rosso dźgał rzeczy w poszukiwaniu listu, pamiętnika, czegoś, co dostarczyłoby mu jakichś informacji na temat prywatnego życia osoby lub osób, których losy musiały być jakoś związane z tym mieszkaniem. Na dnie szafy stały trzy pary wygodnych butów, wszystkie ze startymi obcasami. Na drucianych wieszakach wisiały dwie spódnice, dwie zimowe i dwie letnie sukienki, para granatowych spodni i zielone palto na zimę – wszystko w niedużym rozmiarze. Nie były nowe, ale czyste i w niezłym stanie. Rzucił okiem na metki. Nie rozpoznał firm. Wszystko krajowe, nic nadzwyczajnego ani drogiego. Na komodzie stał wielki, nakręcany budzik. Jego wskazówki zatrzymały się na 2:20. Obok leżała sterta książek. Rosso podnosił je wierzchem do góry i potrząsał na wypadek, gdyby w którejś ukryte były jakieś zapiski. Następnie przejrzał je, ale dowiedział się tylko, że wszystkie dotyczyły stomatologii. Odłożył je na miejsce. Znalazł też trochę pudru, nową kostkę mydła o zapachu lawendy, wciąż jeszcze w celofanie. Reszta pokoju była bezpłciowa jak zakonna cela. – Dobra – powiedział, przeciskając się obok Vasićia. – Rzućmy na nią okiem. Kobieta leżała twarzą w dół w jakichś dwudziestu centymetrach wody. O Boże. Czy to myśmy ci to zrobili? Była naga, nie licząc lichej, bawełnianej koszulki, zwiniętej pod pachami i na plecach. Jej grzbiet, pośladki, prawie całe nogi i stopy, ramiona, kark i tył głowy wystawały ponad wodę. Rosso pomyślał sobie, że dostatecznie pijany człowiek i w kałuży może się utopić. Zapach był okropny, nawet dla kogoś tak obeznanego z porządkowaniem bałaganu po zabitych. Pech polegał na tym, że łazienka była jedynym pomieszczeniem w mieszkaniu, gdzie okno było nadal nietknięte. Wszędzie indziej świeża bryza przyniosłaby ulgę. To było całkiem malutkie okienko o podwójnej szybie z matowego szkła. Wychodziło na wewnętrzne podwórze lub jakiś szyb. Śledczy Rosso przyklęknął i uważnie przyglądał się krawędziom i bokom wanny, trzymając ręce z dala, włożywszy je najpierw do kieszeni. Fetor śmierci nie był jedynym zapachem. Ofiara – Rosso nie miał już wątpliwości, że było to morderstwo – zaciekle walczyła, lecz zdawała sobie sprawę, że przegrywa. Napastnicy byli zbyt silni. Woda była brudna, ciemnobrązowa, nieprzenikniona dla wzroku Rosso. Na jej powierzchni, przy ściankach tworzyła się obrzydliwa skorupa. Kobieta musiała obficie krwawić, prawdopodobnie z ran na twarzy lub przedzie ciała. Została wielokrotnie uderzona lub pchnięta nożem w wannie – oczywiście zakładając, że napastnicy nie posprzątali po sobie, załatwiwszy ją gdzie indziej. Krew była też na bokach wanny, co świadczyło o tym, że ofiara najwyraźniej walczyła, by nie dać wepchnąć się pod wodę. Plamy wyschły i zmieniły kolor na brązowy, przez co wyglądały jak ekskrementy. Widać też było smugi krwi tam, gdzie palce próżno usiłowały zacisnąć się na emaliowanych krawędziach, gdy nieszczęśnica poddawała się napastnikowi lub napastnikom. Rosso ocenił wzrost kobiety na 165 centymetrów. Jej brązowe, krótko ścięte włosy zdążyła już przyprószyć siwizna. Była szczupła, kiedyś, przed wojną, miała pewnie zgrabną figurę. Przed wojną – ten czas wydawał się wręcz niewyobrażalnie odległy. Teraz wyglądała jak szkielet. Rosso notował w pamięci. Waga: 17-20 kilogramów. Wiek: około trzydziestu pięciu lat. Jej skóra ciasno opinała kości. Przypominała Rosso fotografie z nazistowskich obozów zagłady, przerażające stosy trupów. Obrazy te przyprawiały go o mdłości i powodowały, że pocił się jak mysz. Ona też była niezwykle blada; miała alabastrową skórę, gdyż leżała w wodzie wystarczająco długo, by płyny ustrojowe zebrały się w przedniej części ciała. Mimo to Rosso dostrzegł na grzbiecie lekko przebarwione uszkodzenie skóry lub siniak. Miało długość ołówka i było dwukrotnie szersze. Były też sinoczarne plamy, każda wielkości pięćdziesięciodinarowej monety, na udach. Rosso nie miał wątpliwości, że miała tu miejsce walka, a napastników było więcej niż jeden. Obrócił się na kolanach i rozejrzał dokoła. Na płytkach pod umywalką znajdowało się rozbite szkło, szczoteczka do zębów oraz nasiąknięta wodą z wanny rolka papieru toaletowego. Vasić miał rację: zgromadzenie takiej ilości wody musiało zająć wiele dni. Rosso znów się rozejrzał. W kącie obok wanny leżał zakrwawiony ręcznik. Wyglądał, jakby ktoś go tam cisnął po wytarciu kafelków. – Co pan o tym sądzi, szefie? – Vasić miał twarz zasłoniętą chusteczką do nosa i jego głos był stłumiony. Rosso wstał. – Już jakiś czas nie żyje. Domyślam się, że od trzydziestu sześciu do siedemdziesięciu dwóch godzin. Może trochę dłużej, sądząc po zapachu. Chciał, by pobrano z tego miejsca odciski palców, by patolog obejrzał ciało przed zabraniem go na właściwą sekcję, by próbki krwi z wanny i ze szczelin pomiędzy płytkami zostały wysłane do analizy. W obecnych realiach jednak żadnej z tych czynności nie można było wykonać. Laboratorium było zamknięte. Co za tym idzie, w podobnych przypadkach odnalezienie przestępców i ich skazanie było znacznie utrudnione, jeśli nie niemożliwe. Rosso ponownie uklęknął. Stężenie pośmiertne już ustąpiło. Z prawej ręki kobiety widoczny był tylko nadgarstek, zgięty przy twarzy, jakby chciała się nim zasłonić. Lewa ręka była w całości ukryta pod ciałem. Dłonie powinny zostać osłonięte folią, spod paznokci należałoby pobrać próbki, z głowy jeden, dwa włosy. To też nie miało się zdarzyć. – A co ty o tym sądzisz, inspektorze? Vasić wzruszył ramionami. – Już mówiłem. Upadła. Dostała zawału. – Chodź tu i przyjrzyj się. Vasić się nie poruszył. Spoglądał ponuro, ze złością. Rosso wmawiał sobie, że to ze strachu. – No dalej. – Rosso odchylił się, złapał Vasićia za ramię i pociągnął w stronę wanny. – Powiedz, że nie widzisz siniaków na plecach. I jaki zapach czujesz. To nie jest tylko smród początków rozkładu. Tu czuć gównem. Straciła kontrolę nad zwieraczami. Była duszona. – Skąd ta pewność? – Twarz inspektora była szara. – Nie mam pewności. Ale mam naukowe podstawy tak przypuszczać. Jest tu też sporo krwi. Ktoś, sam lub ze wspólnikiem, ją uderzył – może gdzie indziej, ale najprawdopodobniej tu, w łazience. W wannie. Może myśleli, że nie żyje, i wrzucili ją do wody, żeby wyglądało na samobójstwo, tylko że ona się ocknęła i zaczęła walczyć. Nie chciała udawać nieżywej. Na próżno, jak widzisz. Jeden z napastników przycisnął ją kolanem lub stopą w wannie. Ten sam lub inny chwycił za szyję. Może użył paska lub sznurka. A może zwyczajnie skręcili jej kark. Nie dowiemy się, póki jej stąd nie wydostaniemy. Pchnęli ją jakimś ostrym narzędziem. Silnie krwawiła. Wiedziała jednak, co się dzieje, i zaczęła walczyć. Może była wcześniej nieprzytomna, ale ocknęła się, gdy wylądowała w wodzie. Tu na brzegach widać smugi krwi. To ślady jej palców. Próbowała się czegoś złapać, gdy wpychali ją pod wodę. Powinniśmy tu zebrać niezłe odciski. Rosso myślał, jak dobrze byłoby opróżnić jej płuca i żołądek, by się przekonać, czy zgon nastąpił z powodu utonięcia, czy też dopiero po śmierci zassała potworną mieszaninę wody, odchodów i krwi. – Jest jeszcze coś – dodał. Ślady po ukłuciach nad lewą kostką, gdzie wstrzykiwała sobie prawdopodobnie heroinę. Teraz Rosso nie miał już żadnych wątpliwości: to była informatorka Anila, kobieta, która patrzyła na niego z fotek w aktach trzymanych w archiwum głównym. – Widzisz to? – Rosso wskazał na siną, przekłutą żyłę. Jednak Vasić był już na balkonie i nie zważając na niebezpieczeństwo wystawienia się na cel snajperom ukrytym na poddaszu sąsiedniego bloku, rzygał hałaśliwie przez barierkę na śnieg sześć pięter niżej. – Już lepiej? – spytał Rosso, gdy Vasić wrócił, wycierając twarz rękawem. – Jasne – wychrypiał. Większość znanych Rosso funkcjonariuszy policji miało szacunek dla ludzkiego życia. Podziwiał, a nawet zazdrościł swym młodszym kolegom ich niewinności w obliczu nagłej śmierci. Różnica nie polegała na tym, że Rosso nie poważał życia lub poważał je mniej. On po prostu nie postrzegał zwłok w wannie jako istoty ludzkiej, dla niego nie przynależały one do nikogo szczególnego. Kobieta, „mieszkanka” ciała, już dawno je opuściła i powędrowała tam, dokąd wędruje życie, jeśli w ogóle takie miejsce istniało. To, co pozostało, było dla Rosso tak bezosobowe jak popsute manekiny. – To wiele wyjaśnia – stwierdził Vasić. – Mam na myśli jej uzależnienie. Pewnie przedawkowała, wpadła do wanny, uderzyła się w głowę i utonęła. Te siniaki i inne urazy są i tak prawdopodobnie wcześniejsze. Rosso się nie odezwał. Podniósł tylko wzrok. – Skończyliśmy? – zapytał Vasić. – Prawie. Powiedz mi, kto to zgłosił. – Nie wiem, szefie. Ktokolwiek to był, nie przedstawił się. – Ale był wojskowym? A może chłopcem od Luki? Chyba teraz do nich wpadniemy, co ty na to? Vasić patrzył chmurnie. – Przecież powiedziałem, że nie zostawił nazwiska. – Ale był to on, nie ona? – Tak. – Jesteś pewien, że to był anonimowy donos? Nie oficjalna informacja? – pytał Rosso. – Zgadza się. – Więc jesteśmy pierwsi na miejscu zbrodni. – Możliwe. – Vasić stawał się spięty. – Drzwi mogły być wyważone przez napastników, a nie przez wojsko czy sąsiadów – kontynuował Rosso. Vasić odwrócił się, nic nie mówiąc. – Kto odebrał zgłoszenie? – Rosso wstał. Vasić był niespokojny, przenosił swój niebagatelny ciężar z nogi na nogę. – Moglibyśmy się już stąd wynieść? – Kto odebrał telefon? – Rosso był stanowczy. Głos Vasićia się załamał, krew napłynęła mu do twarzy. – Czego pan próbuje dowieść? Że chorwackiemu gliniarzowi zależy na czetnickiej krowie, która wyprawiła się na ćpuński tamten świat, wpadła do śmierdzącej wanny i utopiła się we własnym gównie? – Głos Vasićia potężniał. – To jakaś gówniana sprawa, komendancie. A ja w dupie mam tę babę. I w dupie mam pańskie starania, żeby odpokutować za przeszłość. – Vasić podniósł pięść i potrząsnął nią. – Wal się pan. Nadstawiam tu karku tylko po to, żeby pan mógł dowieść, że nie jest bachorem swego ojca... Vasić pożałował swych ostatnich słów już w momencie, gdy je wypowiadał. Jego furia opadła. Wyglądał teraz na zawstydzonego. Nie było już Jugosławii, a stare animozje znów ujrzały światło dzienne. Vasić poruszył temat, którego się nie poruszało: wspomniał o rodzinie Rosso – o ojcu, który kolaborował z reżimem nazistowskim ustanowionym w Zagrzebiu podczas drugiej wojny światowej. O niesławnym ustaszy. Rosso miał talent do zaskakiwania ludzi. Zrobił coś, czego Vasić nigdy by się nie spodziewał. Nie wybuchł gniewem, nie sięgnął do kabury. Vasić czułby się lepiej, gdyby przełożony mu zagroził, nawet gdyby go walnął. Ale Rosso po prostu się uśmiechnął – szeroko i z uznaniem. – No cóż, inspektorze. Doprawdy mnie zadziwiasz. – Niech pan posłucha, nie chciałem pana urazić... – Oczywiście. – Rosso nadal się uśmiechał. – Ja tylko... – Wiem. – Rosso kierował się ku drzwiom wejściowym. – Kluczyki. Vasić patrzył, zdezorientowany. – Do twojego samochodu. Vasić wyjął je z kieszeni. Rosso wyciągnął rękę. Inspektor się zawahał, ale w końcu je oddał. – Jadę znaleźć jakiegoś konowała, żeby rzucił na to okiem. Chcę, żebyś tu został. – Ale... – Jadłeś śniadanie? – No tak – odparł Vasić; spoczywało rozbryzgane na śniegu sześć pięter niżej. – Ktoś cię potem zmieni. Pod żadnym pozorem nie wolno ci opuścić mieszkania. I nikt nie może tu wchodzić, jasne? Jak ci się zachce sikać, to lej z balkonu. – Naprawdę uważam, że powinien pan to zostawić wojskowym. Niech oni sprzątną ten bałagan. – Możesz tę uwagę dołączyć do raportu. A póki co, nie zostawiaj nigdzie swoich odcisków i nikogo tu nie wpuszczaj. Inspektor wbrew sobie skinął głową. – A jak już się tu będziesz rozglądał, to pamiętaj, że trzeba będzie ją jakoś zidentyfikować. Spróbuj znaleźć torebkę, walizkę, portfel. Jakieś dokumenty: prawo jazdy, bilet autobusowy, cokolwiek... Kroki Rosso szybko umilkły na korytarzu. Rosso był tak zaprzątnięty tym, co trzeba było zrobić, że zupełnie zapomniał o ryzyku powrotnej jazdy w pojedynkę. Nie odliczał w myślach kolejnych etapów wzdłuż wybranej trasy. Nie dzielił podróży na fazy, żeby pokonywać je pojedynczo, jakby dozując odwagę. Minął punkt kontrolny rządowej armii w stanie takiego zaabsorbowania, że ledwo to pamiętał. Na pewno nie pamiętał nic, co zostało powiedziane, ani twarzy żołnierzy sprawdzających jego dokumenty. Było to zapomnienie przynoszące ulgę dzięki skupieniu umysłu na jednym celu. Myśli o Sabinie i niepokój wywołany romantycznymi skłonnościami przybranej córki zostały litościwie zepchnięte do dalszych zakamarków świadomości. Naprawdę było to litościwe. Rosso nie był człowiekiem, który zastanawia się zbyt głęboko nad motywami swego postępowania. Gdyby się zastanowił, może zdałby sobie sprawę z tego, że przy wyjaśnianiu sprawy informatorki zamordowanej w małym mieszkaniu w bloku powodował nim nie tylko obowiązek, ale do pewnego stopnia także szansa na chwilowe przynajmniej normalne działanie. Mógł na kilka godzin porzucić zatruwającą myśli kontemplację nieuchronności własnej śmierci z rąk ludzi oblegających miasto. Mógł przestać myśleć o fizycznej i umysłowej dezintegracji swej żony. Nie musiał też myśleć o Tanji i jej związku z największym bandytą w mieście, związku, do którego z egoistycznych, zawodowych pobudek sam poniekąd doprowadził, czego teraz mocno żałował. Człowiek może oszukiwać sam siebie bez końca; sami kreujemy nowe problemy, by uciec od starych. Jeśli w zapamiętaniu Rosso przy wykonywaniu obowiązków i w jego wierze w literę prawa były rzeczywiście elementy eskapizmu, to także dlatego, że zwracał się ku temu, w czym był naprawdę dobry i co lubił: ku zadaniom śledczego. Miał poczucie misji do spełnienia, coś, co osiągając wiek średni, utracił, a teraz, odnalazłszy to, mógł znowu żyć i perspektywa utraty życia wydawała się mniej znacząca. Golfowe piłeczki można było odłożyć na bok. Rosso dotarł do głównej ulicy i jechał nią przez cały czas w drodze powrotnej, w miarę szybko – nawet nie biorąc pod uwagę możliwości wybrania bezpieczniejszej trasy bocznymi uliczkami. Pochłaniały go rozważania. Nie było jak dotąd jasnego motywu morderstwa – przynajmniej wśród osób, które nie miały dostępu do akt i nie były zamieszane w śledztwo. Samo bycie Serbem w Sarajewie nie było przestępstwem, czymś zasługującym na karę – w każdym razie, jeszcze nie. Najpierw będzie musiał pokazać, że ustala tożsamość kobiety, wypytuje sąsiadów, jeśli jeszcze jacyś zostali. Tak właśnie trzeba będzie postąpić – dać się zauważyć. Oczywiście znał jej nazwisko, widział jej akta, sam wydał zgodę na jej zwerbowanie. To mieszkanie było bezpiecznym lokum, pytanie tylko: dla nas czy dla nich? Przede wszystkim należało trzymać się procedury: należało przesłuchać jej kolegów – innych dentystów i lekarzy, którzy ją znali. Rosso nie wiedział nic o jej rodzinie, jeśli w ogóle takową posiadała. Nie miała rodzinnych fotografii, portretów, w każdym razie on żadnych nie znalazł. Zakładał, że morderca lub mordercy włamali się, jednak poza łazienką nie było śladów walki – żadnej krwi, bałaganu, śladów napaści na tle seksualnym. Tak naprawdę potrzebował dowodu nawet na to, że ciało w wannie należało do właścicielki mieszkania, małżonki Dusana Bukovacia, którego nazwisko widniało na drzwiach. Póki co mógł polegać jedynie na domniemaniu, że denatka i dentystka były tą samą osobą: informatorką z drogo kosztującym uzależnieniem. Czy Vasić miał rację? Może wiara Rosso w przestrzeganie prawa, w sens jego pracy była niczym więcej jak tylko prywatną obsesją, próbą zadośćuczynienia za grzechy ojca? Wszyscy wiedzieli, kim był jego rodzic. Nazwisko Rosso nigdy nie pozostawało niezauważone i nie kojarzyło się bynajmniej z nauką, medycyną czy sztuką. Rosso miał nadzieję, że wraz z reżimem Tito zginie zbiorowa pamięć o wydarzeniach z lat 1941-45. Teraz jednak wiedział, że nawet po rozpadzie dawnej Jugosławii nie stanie się to nigdy. Nazwisko Rosso nie będzie zapomniane ani oczyszczone z winy. Nie było dla niego miejsca pod biało-czerwona szachownicą na tarczy z chorwackiej flagi – gdziekolwiek żył, pozostawał synem swego ojca. I żaden z nich nie mógł nic na to poradzić. Liczyło się tylko to, co Rosso pocznie z tym niechcianym dziedzictwem. Profesor Misić machnął w stronę Rosso skalpelem. Wyglądało to jak powitanie i ostrzeżenie zarazem. Misić był wysoki, nosił krótko ścięte, siwe włosy. Przez okulary w kształcie półksiężyców, zsunięte na koniec jego pokaźnego nosa, wydawał się dystyngowany, choć nieco roztargniony. Miał na sobie długi, zielony fartuch, czapeczkę i białą maskę. Jego dłonie i przedramiona były obleczone w cienkie lateksowe rękawice, również zielone. Stał w najbliższym z sześciu boksów, w których na szpitalnych łóżkach leżały kobiety. Z tego, co Rosso mógł usłyszeć i zobaczyć, co najmniej trzy rodziły. Sądząc po jękach, dwie z nich ciężko to znosiły. Dwie położne chodziły od jednej do drugiej, licząc skurcze, dodając pacjentkom otuchy; były korpulentne, w średnim wieku i roztaczała się wokół nich aura profesjonalizmu, w którym nie było miejsca na bzdury – zachowywały się jak starsi sierżanci świata medycyny. Misić odwrócił się do swej pacjentki. Nad obojgiem wisiała wielka, owalna lampa, zasilana najwidoczniej prądem ze szpitalnego generatora. Kobieta leżała dość spokojnie. Ona też była przykryta zielenią, choć prześcieradła zostały odsunięte z miejsca, gdzie doktor zamierzał przyłożyć skalpel do pierwszego cięcia. – To pan – odezwał się do Rosso. Następnie zwrócił się do jednej z sióstr: – Proszę dać komendantowi maskę. Rosso zawahał się. – No, chodź pan, może się pan czegoś nauczysz. Tylko proszę mi nie mówić, że nasz komendant policji jest taki delikatny... Kiedy już Rosso pozwolił sobie założyć na twarz maskę, doktor wyciągnął obleczoną w lateks rękę i potrząsnął go za ramię. – No, już. Bez wymigiwania się. To ciekawy przypadek. Rosso nie chciał tam być, ale potrzebował pomocy Misicia przy czymś o wiele gorszym. Nie była to więc zbyt wygórowana cena. Nie opierał się dłużej, stając obok doktora pośrodku sali operacyjnej i gapiąc się na bladą skórę kobiecego brzucha. – Słyszał pan pojęcie „ciąża ektopowa”? Nie? To znaczy pozamaciczna. Kobieta ma czterdzieści cztery lata, jest mężatką i długo starała się o dziecko. To moja stara pacjentka. Co prawda zaszła w ciążę, ale nosi ją w jajowodzie. To może być bardzo groźne. Jej brzuch jest pełen krwi. Misić zamachnął się skalpelem. Jednym pewnym, zdecydowanym ruchem wykonał cięcie. Rosso zesztywniał. – Widzi pan, jeśli jej teraz nie zoperujemy, umrze. Prawa ręka Misicia upuściła skalpel, połyskujący teraz jasnoczerwoną krwią, do białej, emaliowanej miski w kształcie nerki, która szybko została zabrana z pola widzenia Rosso. Najpierw same palce, a potem cała dłoń znikła w brzuchu kobiety. Misić nie przestawał mówić, jakby była to sprawa tak powszednia jak siekanie marchewki w plasterki na desce do krojenia. Jednak do Rosso słowa doktora docierały z przerwami, jakby z jego słuchem było coś nie tak. Choć wszystko było w porządku. Tylko to, co Rosso widział parędziesiąt centymetrów przed sobą, zdawało się przyćmiewać wszystkie doznania. Położnik zaczął wygarniać krew. Była gęsta, bardzo ciemna, prawie czarna, tak jakby nie była świeża lub zaczynała już nawet krzepnąć. Trochę skapnęło na zielone prześcieradła, tak starannie odsunięte od rany, trochę na fartuch Misicia; skrzepy rozchlapywały się na podłodze u ich stóp. Rosso starał się nie patrzeć w dół, by nie zostać posądzonym o lekceważenie operacji lub zbytnią dbałość o ubranie. Rękawice Misicia błyszczały, śliskie od krwi. – To paradoks, nie uważa pan? Tak wielu ludzi stara się nas uśmiercić, a ta kobieta prawie umiera, bo tak bardzo chce mieć dziecko... Ręka ponownie wsunęła się do środka. Rosso poczuł, że trochę kręci mu się w głowie. W nozdrzach miał zapach krwi. Czuł go już tego ranka. Pomyślał sobie, że to nic takiego. Ludzkie ciało zawiera około czterech litrów tego płynu. Utrata jednej ósmej, czwartej, nawet trzeciej tej objętości jest jeszcze do naprawienia. – W brzuchu jest wiele niezbędnych do życia organów – wyjaśniał Misić. – To nieciekawe miejsce na operację, łatwo tu o tarapaty. Już lepsza jest klatka piersiowa. Ale i tak nie mamy wielkiego wyboru, prawda? Jeszcze więcej krwi. – Jak tam rodzina? – Dobrze – odparł krótko Rosso. A Misić dalej gawędził sobie przy pracy: – To zabawne, że akurat teraz notuje się wzrost liczby ciężarnych. Trudno powiedzieć, co jest tego powodem. Cynicy stwierdzą, że bez elektryczności ludzie oprócz dzieci nie mają co robić. Na początku wojny podskoczyła liczba aborcji i przedwczesnych porodów. Teraz ludzie jakby się przyzwyczajali do wojny, do życia z wyrokiem śmierci. Może to biologiczny sposób na powetowanie strat, zbilansowanie rachunku... Misić podniósł wzrok, wskazując brodą na małe okienko w końcu sali, zaraz za ostatnim boksem. Rosso słyszał łoskot karabinów, który stamtąd dobiegał. – Jedno jest pewne: w całym mieście nie można dostać prezerwatyw. – Jego oczy się uśmiechały. – Oczywiście przedwczesne porody są wynikiem stresu, lęku, wstrząsów i niedożywienia. Prawie wszystkie noworodki mają niedowagę. To także dlatego, że matki dużo palą. Rosso nie mógł oderwać wzroku od dłoni Misicia, gdy znikała we wnętrznościach nieprzytomnej kobiety. – Aha! – wykrzyknął Misić. – Coś znalazłem. Jego prawa ręka poruszała się bardzo powoli. Rosso starał się wyłączyć. Przez obłożenie prześcieradłami pacjentka wcale nie wyglądała na istotę ludzką, ale Rosso nie mógł przestać wyobrażać sobie na jej miejscu Sabiny albo Tanji. Próbował myśleć, że ta operacja to po prostu ćwiczenie na modelu człowieka, lekcja chirurgii. – Naturalnie – ciągnął Misić – to wcale nie byłoby konieczne. Mam na myśli operację, otwarcie jamy brzusznej. Przez wojnę cofnęliśmy się w rozwoju. W czasie pokoju użyłbym miniaturowej kamery wideo i zrobił malutki otwór, aby spuścić krew. Pacjentka przyszłaby do szpitala jednego dnia, a drugiego wyszła do domu. – Jego ręka znów się poruszyła. – Mam – obwieścił z wyrazem triumfu na twarzy. Podniósł małą, okrągłą rzecz, wilgotną i różową, mniej więcej wielkości jednej z tych golfowych piłeczek, o których myślał Rosso, gdy się bał. – Skalpel! Siostra w mgnieniu oka pojawiła się u jego boku. Misić zbadał obiekt, obrócił go, podniósł w zakrwawionej, lewej dłoni i szybkim ruchem nakłuł narzędziem. Przezroczysta ciecz wytrysnęła na fartuch. – Guz – oznajmił. – Musiał ją trochę uwierać, choć nigdy o tym nie wspominała. Paskudztwo, ale na szczęście chyba całkiem łagodne. Upiekliśmy dwie pieczenie przy jednym ogniu, co? Za pomocą laparoskopu i z tym dalibyśmy sobie radę. Przed wojną. Misić skinął na jedną ze swych asystentek. – Skończyliśmy – oznajmił, pokazując Rosso, by opuścił boks. - Proszę tu posprzątać – polecił siostrze. – Czy ona będzie żyła? – Jasne, że tak. Teraz ją pozszywają. Obawiam się wprawdzie, że o dzieciach musi zapomnieć, ale zachowa życie. Za parę tygodni będzie funkcjonowała tak normalnie, jak to tylko w tym mieście możliwe. Misić zamienił parę słów z jedną z położnych, wziął do ręki tabliczkę i przerzucił przyczepione do niej papiery. Za położnikiem Rosso dostrzegł pięć małych, pomarszczonych figurek noworodków zawiniętych w wełniane koce, leżących na rzędzie termoforów. W kącie jedna z pielęgniarek w dużym rondlu podgrzewała wodę na gazie. Palce Misicia zostawiały krwawe znaki na dokumentach, które przeglądał. – A zatem co mogę dla pana zrobić, komendancie? – Zna pan kogoś o nazwisku Bukovac? Misić zdejmował rękawice. Siostra rozwiązała tasiemkę jego maski, po czym przytrzymała miednicę z gorącą wodą, by mógł umyć ręce. Starał się nie uronić ani kropelki. Każda była bezcenna. – Czy to pytanie, czy stwierdzenie? Oczywiście, że znam – odparł, wycierając dłonie w ręcznik. – Zeljka Bukovac. Jest dentystką. I to całkiem niezłą. To członkini naszego komitetu. Podobnie jak ja, jest Serbką. I to taką prawdziwą, z samej Serbii. – Mężatka? – Rozwiedziona. Nigdy nie poznałem jej małżonka, choć słyszałem, że kręci się gdzieś w pobliżu. – Kiedy widział ją pan po raz ostatni? Misić przetarł twarz. – Niech pomyślę. Tydzień temu. Może dziesięć dni. Coś koło tego. Na ostatnim spotkaniu komitetu. O co właściwie chodzi? – Mam powody sądzić, że nie żyje. Znaleźliśmy zwłoki i naszym zdaniem należą one do niej. Chciałbym, żeby pan je zidentyfikował. – Snajper? – Nie znam przyczyny śmierci. Czy byłby pan tak dobry, by zbadać ciało? – Jest pan pewien, że mam to zrobić? Sekcje zwłok to nie moja specjalność. – Wiem, ale jedyny patolog, jakim dysponujemy, ma pełne ręce roboty. Chciałbym, żeby teraz rzucił pan tylko okiem, a potem, gdy będzie miał pan więcej czasu, wykona pan sekcję. Załatwię sprawę oficjalnie. – No cóż, zobaczmy. – Mogę teraz zabrać pana na miejsce. Mam na zewnątrz samochód. Oczywiście, jeśli byliście bliskimi znajomymi... Lekarz zawahał się i spochmurniał. – Mam dla pana tlen. Przywiozłem go dziś rano z Zagrzebia. Jest w moim samochodzie. Twarz doktora się wypogodziła. Uśmiechnął się. – Umowa stoi, komendancie. 4 Nie możemy sobie ufać. To nasza jedyna obrona przed zdradą. Tennessee Williams, Kotka na gorącym, blaszanym dachu. Nim Rosso i doktor Misić wyruszyli samochodem komendanta w stronę Nowego Miasta, było już wczesne popołudnie. Anil w bojowym nastroju i ze szklistym spojrzeniem został dosłownie wyciągnięty z hucznej imprezy w komisariacie. Taher, jeden z mundurowych, prowadził gracisko Vasićia. Sierżant Salahuddin rozwalił się na tylnej kanapie, użalając się nad sobą i klnąc pod nosem na niesprawiedliwy świat, a w szczególności na komendanta Rosso, który nie ma litości dla swych detektywów. Mały konwój, na którego czele mknęło yugo Rosso, bez incydentów pokonał Aleję Snajperów. Śnieg przestał padać, wiatr ustał. Miasto skąpane było w mieszaninie marznącej mgły i dymu z palonego drewna. Właściwie trudno było stwierdzić, gdzie kończyła się mgła, a zaczynały nisko pędzące chmury. Poranne tłumy rozpierzchły się po domach, piwnicach i ośrodkach dla uchodźców, aby najlepiej, jak to możliwe, przygotować się do przetrwania mroźnej nocy. Misić był zadowolony z tlenu. Na jego twarzy wymalował się szeroki uśmiech, gdy zobaczył butle połyskujące za tylnym siedzeniem samochodu Rosso. Komitet będzie wdzięczny. Taki gest nie pójdzie w zapomnienie. Rosso powiedział, że to nic wielkiego, ale obaj mężczyźni wiedzieli, że to nieprawda. Gdzieś trwała wymiana ognia, ale mgła tak tłumiła dźwięki, że strzały dudniły tylko jak echo, sprawiając wrażenie, że strzelanina trwa wszędzie i nigdzie zarazem. Ogień zdawał się podążać za jadącymi ostrożnie, lecz ze stałą prędkością samochodami. Rosso chwilami włączał światła, lecz nie zapalał ich na tak długo, by bandyci na wzgórzach mogli namierzyć źródło rozproszonych we mgle promieni. Auto rozgrzało się ciepłem ciał pasażerów. Okna zaszły parą, a Misić nachylał się ku przedniej szybie i energicznie przecierał ją rękawem płaszcza. Przemierzając w tej kapsule z gumy i blachy ulice, które wydawały się po prostu upiorne, Rosso czuł, jak rodzi się między nimi przyjemne uczucie braterskiego zaufania. – Widzi ich pan? – Tak – odparł Rosso, zerkając w lusterko wsteczne. – Ledwo, ledwo, ale widzę. – Dlaczego pan to robi, komendancie? Rosso się roześmiał. – Konieczność niesienia pomocy rannym i chorym wydaje się naturalna, czyż nie? – Nie miałem na myśli tlenu. – Chodzi o tę dentystkę? Misić pokiwał głową. – Tak – przyznał. – O tę Bukovac. – To moja praca. – Rosso na chwilę oderwał wzrok od drogi i spojrzał na lekarza. – Ona jest Serbką. – No to co? Pan sam jest bośniackim Serbem, nieprawdaż, doktorze? – To dla kogoś takiego jak pan niebezpieczne. – Dla kogoś takiego jak ja? Co to ma znaczyć? – Jest pan wysokim urzędnikiem państwowym. Czemu nie zostawi pan tego swoim ludziom? Tak chyba byłoby rozsądniej. – Niby dlaczego? Misić wzruszył ramionami. – Niby dlaczego? – powtórzył Rosso. – Proszę zapomnieć, że to powiedziałem. – Dlatego, że jestem Chorwatem? – Ma to coś do rzeczy. – Z powodu mojego nazwiska? – Też. Zapadła cisza. Szczerość doktora zaskoczyła ich obu. Rosso spojrzał w lusterko. Anil i Taher byli teraz tuż za nimi. Oba samochody miały właśnie przejechać przez rzekę i zacząć wjeżdżać do Nowego Miasta. Rosso już widział budynki. Ich górne piętra ukryte były we mgle. Ile czasu musi jeszcze upłynąć, dumał, by Sarajewo padło ofiarą sekciarskiej plagi, która rozszalała się na Bałkanach i zagroziła nawet Albanii i Grecji? Prawdziwe różnice etniczne nie istniały: Serbowie, Muzułmanie i Chorwaci, wszyscy oni byli Słowianami. Wszyscy przybyli zza Karpat, z regionu znanego obecnie jako Polska. Tylko religia, po części historia i pnący się w górę nacjonalistyczni politycy byli powodem poczucia krzywdy u poszczególnych mniejszości. – W tej chwili gra toczy się o dużą stawkę – powiedział Misić. – Tak? – Ludzie gadają, że sprawy mają się ku końcowi. – Ludzie dużo gadają – odrzekł Rosso. – Spora część z tego to bzdury. Sprawy mają się ku końcowi, odkąd Tito spadł ze stołka albo nawet odkąd się nań wdrapał. – Mówi się, że chorwackie siły ochotnicze w Kiseljaku przepuściły Serbów – przeszli pomiędzy trzecim i piątym korpusem regularnej armii... – I co z tego? – Jeśli to prawda, to Sarajewo może być następne. – A więc my, Chorwaci, jesteśmy tu czarnymi charakterami? Misić zawahał się przed udzieleniem odpowiedzi. – Powiem tylko, że na pańskim miejscu nie wychylałbym się za bardzo. – I unikał towarzystwa Serbów? – Rosso się uśmiechał. – Co może mi pan powiedzieć o tej dentystce? Misić wzruszył ramionami. – Niewiele. Była rozwiedziona. O ile wiem, nie miała dzieci, ale mogę się mylić. Codziennie chodziła do kliniki. Jak wiele innych osób, nie brała pieniędzy za swe usługi, ale pacjenci musieli sami postarać się o materiał na plomby. Wydawała mi się bardzo rozsądna i niezależna. Porządna też. I dość atrakcyjna. A najbardziej to martwiła się brakiem środków znieczulających. I była strasznie gadatliwa, ale kładę to na karb nerwów. – Miała romanse? Jakiegoś przyjaciela? – zapytał Rosso. – Nie mam pojęcia. – A długi? – Nie wiem. Była biedna. Jak my wszyscy. – Paliła? – O tak. Odpalała jednego od drugiego. Coś strasznego. Ciągle śmierdziało od niej nikotyną. – Misić wykrzywił się ze wstrętem. W mieszkaniu nie było popielniczek ani niedopałków. – Jak to możliwe, że było ją na to stać? – Bóg jeden wie. – A jakieś inne nałogi? – Jeśli je miała, zachowywała je w tajemnicy. – Więc nie byliście blisko? – Ja i... Bukovac? – Tak, o to właśnie pytam. O pana i Bukovac. – Nie. Skądże. – Ale oboje zasiadaliście w tym samym komitecie. Oboje byliście Serbami i lekarzami. Musieliście mieć sporo wspólnego. Ona tworzyła listy artykułów potrzebnych szpitalom i dostarczała je ONZ-etowi, a pan jej doradzał. Mimo to nie byliście w komitywie. Dlaczego? – Mała poprawka. Ona pochodziła z samej Serbii, a ja jestem bośniackim Serbem. Rosso spróbował z innej beczki. – Czy w przeszłości była w Partii? – Nie mam pojęcia. Czy to ważne? Komendant próbował dalej. – Proszę wybaczyć, że nie zwróciłem wcześniej uwagi na tę różnicę pomiędzy byciem bośniackim Serbem i Serbem z samej Serbii. – W głosie Rosso brzmiało rozgoryczenie. - W dzisiejszych czasach to chyba kluczowe zagadnienie. Czy komitet składa się wyłącznie z takich czy innych Serbów? – Tak. O to właśnie chodzi: my też powinniśmy mieć swój udział w utrzymaniu miasta przy życiu. Zadaniem Bukować było opracowywanie list potrzebnych artykułów i przekonywanie ONZ, aby przysyłali je w konwojach humanitarnych dla miasta. – Komitet nie wzdraga się jednak przed przyjmowaniem pomocy od zdziwaczałego Chorwata? – To prawda. – Misić uśmiechnął się. – Od starego, zdziwaczałego, lojalnego Chorwata. – Nawet jeśli jest gliniarzem i synem znanego zbrodniarza wojennego? Misić śmiał się. – Jeśli daje nam to dostęp do potrzebnych rzeczy... – Jakie to z waszej strony wielkoduszne. Misić znów się śmiał, lecz teraz w jego śmiechu pobrzmiewała już nuta drwiny. – Nie odpowiedział pan na pytanie. Dlaczego parze takich ludzi jak wy nie udało się dogadać? – Nigdy nie powiedziałem, że się nie dogadywaliśmy. Mówiłem tylko, że... – Mówił pan, że choć tak wiele was łączyło w świecie medycyny, choć oboje byliście nieszczęsnymi członkami tak zwanej wspólnoty etnicznej, idealistami, członkami organizacji humanitarnej, której zadaniem jest pokazać, jak dobrzy są Serbowie, zarówno serbscy, jak i bośniaccy, to nigdy nie zostaliście bliskimi przyjaciółmi. Zawsze zachowywaliście dystans. Nie zwierzaliście się sobie. Nawet się nie spotykaliście. Czemu, u diabła? Dała panu kosza, doktorze? Misić pokręcił tylko głową. – Czy kiedykolwiek odwiedzał ją pan w mieszkaniu? – Nie. – A ona pana? – Nie! – Czy nie wydaje się to panu trochę dziwne? – Nie bardzo. – Nie? – Wszyscy jesteście tacy sami... – Zna pan innych ludzi z mego fachu, co? – Dzięki Bogu nie. – Mówił pan coś o Bukovac i tych środkach znieczulających. – Gdyby choć raz widział pan operację dziecka bez znieczulenia, wiedziałby pan, co mam na myśli. Ma pan własne dzieci? Wiedział, że nie ma. – Nie. – To nasz największy problem obok braku antybiotyków do opanowywania infekcji. Bukovac tworzyła listy środków w ilościach takich, jakie były nam potrzebne. – A czego używacie? Chodzi mi o uśmierzanie bólu. – Tego, co uda się zdobyć. Zwykle jest to morfina. W jednych przypadkach sprawdza się lepiej, w innych gorzej. Powoduje skutki uboczne. – To pochodna opium, prawda? – Tak. – A heroina? – To to samo co morfina lub jej siarczan. – Jest jakaś różnica? Doktor nie miał czasu na odpowiedź. Byli na miejscu. Ściemniało się; światło dnia ustępowało miejsca tej dziwnej porze zmierzchu, która nie jest ni dniem, ni nocą, lecz czymś pomiędzy – szarym, ponurym czyśćcem zimy. Dyskutować mogli później, teraz Rosso doprowadził ich do wejścia do bloku. W drzwiach stało tam dwóch młodych ludzi z AK-47. Mieli na sobie obcisłe, czarne kombinezony, czarne buty i domowej roboty kamizelki kuloodporne – stalowe płytki wpakowane do bawełnianych rękawów, ręcznie pozszywanych razem. Uzbrojeni mężczyźni stali przezornie tuż za wejściem. Ochrona samego siebie stała się szybko drugą naturą, instynktownym zachowaniem, które można było sobie przyswoić, jeśli tylko żyło się wystarczająco długo. Anil zataczał się na boki na otwartej przestrzeni, patrząc, jakby chciał kogoś zabić. – Z drogi, fiuty. Jego mowa była bełkotliwa. Dotarł do wartowników krokiem marynarza stąpającego po rozbujanym pokładzie, w parodii groźby i brawury. Jeden z chłopaków podniósł lufę swej broni i oparł ją na piersi Anila. Nie wyglądał na wkurzonego czy obrażonego; wręcz przeciwnie – wydawał się spokojny i doskonale świadomy faktu, że karabin daje mu kontrolę nad sytuacją. Wyraz jego twarzy mówił, że jakiś tam sierżant policji z makarowem nie może nastręczyć zbyt wielu problemów komuś dzierżącemu automatycznego kałasznikowa z pełnym magazynkiem. – Ja pierdolę – zaklął Anil i próbując odepchnąć od siebie lufę, potknął się o własne nogi i o mało się nie przewrócił. Powinno to rozbawić strażników z karabinami, ale chłopcy Luki się nie śmiali. To byli strasznie poważni faceci. Taher, jedyny mundurowy z trzech policjantów, podszedł do sprawy z większą godnością. Wyjął odznakę i trzymał ją tak, by wartownicy mogli zobaczyć. Nie wyglądali na zainteresowanych. – To twój kumpel? – zapytał Tahera jeden z wyrostków, wskazując na Anila, który chwiejąc się, bezskutecznie próbował zapalić papierosa. Rosso podszedł do nich, trzymając ręce w kieszeniach. Widział, że rozmowa prowadzi donikąd. Jego sukces, jakim było ściągnięcie ludzi w to miejsce, okazał się pyrrusowym zwycięstwem. Jedyne, co mógł teraz zrobić, to nie dopuścić do jakiegoś incydentu. Anil znacznie przesadzał, grając swą rolę wioskowego głupka. Mogło się to zakończyć nawet zastrzeleniem jego lub Tahera, lub ich obu. Doktor Misić przezornie pozostawał z tyłu, we mgle. – Jestem szefem tych detektywów – powiedział Rosso. – Nie przyszliśmy wam bruździć. Prowadzimy śledztwo w sprawie domniemanego morderstwa. Chcielibyśmy wejść do budynku. – Przykro mi. Mam rozkazy nikogo nie wpuszczać ani nie wypuszczać. – W takim razie chcę widzieć się z twoim dowódcą. – Jasne. Dwaj wartownicy wymienili spojrzenia i młodszy z nich – nie mógł mieć więcej jak siedemnaście lat – oddalił się. – Za moment. – Czy możesz mi powiedzieć, po co te wszystkie środki bezpieczeństwa? Wartownik wzruszył ramionami. – Masz fajkę. – Taher podał mu swoją paczkę. – Dzięki. Posłużył mu też ogniem. – Wiecie, jak nazywa się to miejsce, prawda? Rosso nie odpowiedział. Żołnierz zaciągnął się głęboko, gwałtownie wdychając dym do płuc. Spojrzał znacząco na Rosso. – To Małpiarnia. Zostało to wymówione jak „mapiarnia”, przez co Rosso przez chwilę nie mógł się połapać w znaczeniu słowa. – Skąd ta nazwa? – O rany, myślałem, że wy, gliny, wszystko wiecie. – Najwyraźniej jednak nie. – Czy widać jakieś dziury po kulach, jakieś zniszczenia na tym budynku? – Nie, nic z tych rzeczy. – No właśnie. Dlatego. – Chyba jednak nie rozumiem. Wartownik westchnął. – Mieszkają tu Serbowie. Przynajmniej większość z tych, co zostali. A czetnicy tam, na górze, nigdy nie strzelają do swoich pobratymców. Ci, co tu mieszkają, wiedzą, że są bezpieczni. Wie pan, co mam na myśli. – Dlatego tu jesteście? Żołnierz nie odpowiedział. Jego młody towarzysz wrócił biegiem. – Już idzie – obwieścił. – Chyba nie macie urazy, co? – Jasne, że nie – odparł Rosso. Starszy z wartowników wyglądał na uspokojonego. – To dobrze. Pogadajcie jak należy z szefem. On zadecyduje. W porządku z niego gość. Dowódca się nie spieszył. Szedł w stronę wejścia spacerowym krokiem, z karabinem zarzuconym na bark i trzymanym jedną ręką za lufę. Był o dobre piętnaście lat młodszy od Rosso. Miał bardzo krótkie blond włosy i złoty kolczyk w uchu. Był niskiego wzrostu i krępej budowy. Na widok Rosso zmarszczył brwi. Granaty i ogromny nóż zwisały mu u pasa. – Komendant Rosso – przedstawił się detektyw. Dowódca skinął głową. – Prowadzimy dochodzenie w sprawie morderstwa w jednym z tutejszych mieszkań. Chcę wprowadzić do środka moich ludzi i doktora, aby dokonać oględzin. Kolejne skinienie. Nie było wiadomo, czy oznaczało ono zgodę na wejście, czy tylko potwierdzało, iż słowa detektywa dotarły do dowódcy. – Czy możemy wejść? – Rosso postąpił krok naprzód. – Nie. – Wolno zapytać dlaczego? – Względy bezpieczeństwa. Rosso rozpoznał obcy akcent. – Jak to? Jestem policjantem. – Możecie przyjść rano. Był obcokrajowcem, myślał Rosso. Bez wątpienia. – Muszę zrobić wszystko dziś. – Nie. Dziś nastąpił tu atak. Nie jest bezpiecznie. Wy nie jesteście tu bezpieczni. Znajdujecie się blisko linii frontu. Czetnicy są tylko czterdzieści metrów stąd. Mądrzej zrobicie, jak wrócicie do domu i przyjedziecie jutro. Niedługo godzina policyjna. Młody dowódca zaczął się oddalać. – Czy jest pan jednym z ludzi Luki? Znów to denerwujące potaknięcie. – A pan kim jest, może pan powtórzyć? – Komendant policji Rosso. – Tutaj jest teren wojskowy – pod naszą jurysdykcją. Na twarzy dowódcy nie zagościło nic, co mogłoby świadczyć, że nazwisko Rosso nie jest mu obce. Nie był Bośniakiem. Pochodził z zachodniej Europy, a jak wiadomo, tam młodzi nie mieli pojęcia o historii. Pięćdziesiąt lat czy pięćset to dla nich było wszystko jedno. – Mogę zadać kilka pytań? Dowódca się odwrócił. Rzucił do strażników po niemiecku coś, czego Rosso nie dosłyszał. – Jutro. Słyszy pan? Jutro – odpowiedział jeszcze tylko przez ramię i zniknął w półmroku. Biedny Vasić, będzie musiał spędzić tu noc; sam i bez jedzenia. Strasznie będzie klął. Nabierze przekonania, że Rosso w ten sposób chce go ukarać za niedyskrecję, za jego wybuch... Czas wracać do samochodu. Nic więcej nie dało się zrobić, skoro chłopcy Luki stanęli im na drodze. Od frontu pałac prezydencki mimo toczącej się od trzech lat wojny wyglądał na stosunkowo mało zniszczony. Tu i ówdzie widać było dziury po kulach jak placki egzemy na tynku, kilka symbolicznych, porozrywanych worków z piaskiem, w jednej ze ścian widniała dziura wielkości piłki futbolowej, a po chodniku walało się trochę dachówek, ale poza tym budynek nie nosił żadnych oznak tego, że ośrodek, w którym miał swą siedzibę bośniacki rząd, był kiedykolwiek brany na celownik. Miejsce to w latach świetności nie należało do najpiękniejszych i mimo upływu czasu nie mogło już raczej wyglądać dużo gorzej. Budowla miała kształt prostokąta, cztery piętra z neoklasycystycznymi zdobieniami i dużymi habsburskimi, otwieranymi pionowo oknami. Ściany były dekorowane kamieniem, przymocowanym jak zbrojenie na pancerniku. W czasie wojny jego zaletą była odporność na zniszczenia. W pobliżu były bardziej smakowite kąski, w dodatku łatwiejsze do zrujnowania. Rezydencji brakowało wdzięku i właściwych proporcji. Była za duża, przede wszystkim zbyt przysadzista, by mogła się podobać. Odmiennie od wszystkich innych budynków użyteczności publicznej w byłej Jugosławii, którym nadano kolor krzykliwej śródziemnomorskiej żółci lub ciepłej ochry, pałac był barwy ciemnoszarej jak okręt wojenny w zimowych barwach maskujących, jak najbardziej przystających do realiów. Rosso myślał, że gdyby serbskie sępy wybierały swe cele, kierując się kryterium architektonicznego smaku, to ocalenie rezydencji dałoby się wytłumaczyć. Budynek z pewnością nie był tak kuszący jak wdzięczny szesnasto wieczny meczet czy śliczna rzymskokatolicka katedra, czy nawet okazały budynek stołecznej poczty. Według Rosso wyglądało to wszystko jak nierówna, mordercza walka dwóch graczy. Po jednej stronie było nieszczęsne miasto – bierne, obojętne, ofiara, której krew sączyła się z tysiąca ran na popękane ulice; po drugiej – niezmordowany, praktycznie niewidzialny dręczyciel, czekający gdzieś we mgle, by z uczuciem zadowolenia, stopniowo, dzień za dniem, kawałek po kawałku wydzierać miastu jego życie. Rosso wiedział, że serbskim separatystom nie wystarczy wyłącznie zabijanie tego, co żywe i teraźniejsze. Pewnego słonecznego, sierpniowego popołudnia z dymem poszło siedem tysięcy starodruków, gdy zniszczyli bibliotekę Gazi Husrevbeg niedaleko stąd (przejeżdżając teraz, Rosso widział osoby, także dzieci, odrywające resztki drewnianych krokwi i ram okiennych na opał); ponad pięć tysięcy manuskryptów spłonęło, gdy czetnicy systematycznie równali z ziemią Instytut Kultury Wschodu pięć minut marszu od miejsca, gdzie się właśnie znajdował. Potem przyszedł czas na Archiwum Historyczne i Bibliotekę Narodową, które zniszczono za pomocą ładunków wybuchowych, a potem spalono, używając fosforu. Zgładzona została przeszłość narodu, prace uczonych, derwiszy i poetów-wojowników, którzy tworzyli stare pisma, poezję i erotyczne pieśni w arabskim metrum, ballady i epickie, romantyczne historie, uwielbiane tak przez muzułmanów, jak i chrześcijan. Teraz rzeczywiście, myślał Rosso, serbscy nacjonaliści mogli twierdzić, że Bośnia to kulturalna pustynia, że islam nie przyniósł na Bałkany nic prócz bigoterii i przesądów, że muzułmanie to po prostu chrześcijanie nawróceni pod groźbą śmierci, ludzie, którym nie należą się żadne prawa. Siedziba prezydenta najgorzej ucierpiała z tyłu. Rósł tam wprawdzie rząd dębów, których gałęzie sterczały teraz żałośnie bez liści, jednak ta część budynku zwrócona była w stronę Serbów osiadłych za rzeką w Mrakusie i Sirokace, i dalej, aż po białą jak brzuch wieloryba górą Trebevic. Okna zostały zabite deskami, a urzędnicy, którzy jeszcze do niedawna mogli cieszyć się spokojem, zostali zmuszeni do przeniesienia się dalej w głąb biurokratycznego labiryntu, by nie pozostawać na linii ognia. Rosso zostawił samochód od frontu i obszedł budynek z boku, trzymając się jak najbliżej grubych murów. U tylnego wejścia okazał policyjną przepustkę i wszedł na szerokie schody, teraz, wieczorem, niemal opustoszałe, by poszukać drogi do biura Luki na drugim piętrze, na końcu mrocznego korytarza. Jeszcze dwukrotnie pokazując dokumenty, pytał o drogę urzędników, którzy odpowiadając burkliwie, spieszyli się, by nie zostać na ulicy, kiedy miasto spowije mrok. Każdy się zbierał. Mówiło się, że nocą w zaułkach dzieją się straszne rzeczy i nawet policjanci nie ośmielali się tam zapuszczać pieszo po zmroku. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Rosso zapukał i wszedł do środka. Znajdowała się tam niewielka wnęka dla maszynistki, biurko i fotel Luki, niewygodna kanapa, której porwana tapicerka nie kryła kosmatych wnętrzności, chwiejny i strasznie porysowany stolik do kawy, mający wyraźnie tureckie pochodzenie, oraz stary, bakelitowy telefon. Sprzęty zostały pewnie wygrzebane z piwnic, które przerabiano na schrony; odkurzono je i wstawiono tutaj, gdy zdecydowano, że narodowy interes wymaga, by Luce przyznano choć część przywilejów oficjalnej władzy. Reszta wnętrza nosiła znamiona stylu Luki, charakterystycznego dla niedorosłych chłopców, którzy pragną siać postrach, a jednocześnie żądają szacunku i kultu bohatera. Stały tam pierwsze i najprzedniejsze okazy z wojennej kolekcji Luki: masywna, mosiężna skrzynka z serbskiego działa; różnorakie tabliczki z nazwami ulic, prawdopodobnie tych, gdzie walczył; postrzępiona chorągiew pułkowa z dwugłowym orłem – godłem dawnej Serbii; serbska czapka oficerska, cała w zastygłej krwi, dawna maska przeciwgazowa i wreszcie rozbrojony granat ręczny, który służył za przycisk do papieru i jako taki był na pustym biurku zupełnie zbędny. Za fotelem Luki na ścianie wisiała wyblakła reprodukcja przedstawiająca Napoleona koronującego się na cesarza. Dla Rosso oznaczało to, że będzie musiał poszukać Luki w domu. Wiedział, co go dalej czeka. Gdyby pojawił się rano pod blokiem dziewiątym, jakiś inny dowódca warty wzruszyłby ramionami i powiedział, że nie wolno mu prowadzić śledztwa na terenie podlegającym jurysdykcji armii bez kwitka podpisanego przez Lukę i parafowanego przez ministra. Cała procedura polegała na bieganiu od Annasza do Kajfasza, zaś Rosso zostałby potraktowany ze szczególną skrupulatnością, bo był gliną. Problem rozwiązać mógł tylko Luka. Gdy odwrócił się, by odejść, poczuł wokół siebie ruch powietrza. Okna w biurze zadrżały, pobrzękując cicho od wibracji wywołanych dalekimi eksplozjami pocisków z wyrzutni rakietowych, które grzmiały nad miastem. Drobiny kurzu zawirowały w poruszonym powietrzu, pochwycone w smudze gasnącego światła, przedzierającego się przez brudne szyby. Cisza się skończyła. Strzał padł zza mostu, z jakichś ośmiuset metrów, a może i więcej, i powalił kobietę. Tanja słyszała trzask kuli, kiedy ją mijała, a moment później złowieszczy odgłos karabinu snajperskiego, dzięki czemu mogła ustalić kierunek i odległość, z jakiej strzelano. Kobieta wyrzuciła w górę ramiona, upuszczając koszyk. Poszybowała jak szmaciana lalka i upadła bezgłośnie, sprawiając wrażenie, jakby składała się tylko z rąk i nóg, tworząc jedynie ciemną plamę na tle śniegu. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku, który Tanja mogłaby usłyszeć, a potem leżała w bezruchu – czarna skaza na białym kobiercu. Za parę minut nie będzie jej widać, przykryje ją gęsto padający śnieg. Tanja mogłaby odwrócić teraz wzrok, potem spojrzeć znowu i udawać, że nic się nie stało. Przechodnie – poruszający się nagle na klęczkach i lgnący instynktownie jeden do drugiego – krzyczeli do Tanji, by nie szła, lecz ona mimo wszystko pobiegła. Jeden z mężczyzn wyciągnął rękę, starając się chwycić ją za kurtkę. Jego usta otworzyły się i jakby w zatrzymanym kadrze utworzyły szerokie „O” pełne spróchniałych, ciemnych zębów. Nie słyszała, jak do niej krzyczał, z powodu szumu krwi w uszach. Tanja się nie zastanawiała; po prostu wbiegła na ulicę. Nie czuła strachu. Myślała tylko o kobiecie, o tym, gdzie została trafiona, czy jej rana była poważna i jak sobie z nią poradzić. Śnieg utrudniał poruszanie się i dziewczyna straciła oddech, nim dotarła do postrzelonej. Przypomniała sobie, jak ciężko było jej w dzieciństwie biegać po piasku, gdy rodzice zabrali ją nad morze. Rodzice... Jej własna matka i ojciec nie żyli. Tanja odsunęła od siebie ten psychiczny balast i spojrzała w dół. W uszach słyszała walenie swego serca, gdy rozsuwała suwak małej apteczki pierwszej pomocy, którą nosiła przy pasku. Czuła, że snajper ją obserwuje, wyobrażała sobie naciskający na spust palec. Kobieta była dość stara. No, w każdym razie przekroczyła pięćdziesiątkę, a dla dziewiętnastolatki to już starość. Leżała na plecach. Płatki śniegu opadały jej na policzki. Na rzęsach trzymały się maleńkie drobinki wody. Tanja pochyliła się nisko, tak że jej twarz niemal dotykała twarzy rannej. Wyglądało to, jakby się tuliły, szeptały w przyjacielskim uścisku. Włosy Tanji omiotły czoło kobiety. Oddycha, pomyślała dziewczyna. Wciąż na kolanach, Tanja przesunęła się za głowę. Bardzo ostrożnie umieściła jedną dłoń pod dolną szczęką kobiety, a drugą na ciemieniu i delikatnie uniosła jej brodę, by umożliwić przepływ powietrza. Następnie, nadal klęcząc, zaczęła obmacywać jej czaszkę i szyję. Zębami ściągnęła swoje rękawice. Zbadała okolice obojczyka, klatki piersiowej, bioder. Nic. – Jeśli dostałaś w plecy, to niewiele da się zrobić, mamuśku – powiedziała Tanja na głos. Czasem złamanie kręgosłupa szyjnego i piersiowego da się poznać po swego rodzaju widocznym uskoku kręgów, a czasem nie. Wreszcie zobaczyła świeżą krew i nienaturalnie skręconą nogę. Znów się pochyliła i upewniwszy się, że kobieta nadal oddycha, zajęła się nogą, unosząc ją i prostując najdelikatniej, jak tylko mogła. – No, już – powiedziała. Całe szczęście, że kobieta była nieprzytomna. To by ją strasznie bolało. Nie padły żadne strzały. Panowała absolutna cisza. Jak na bezludnej wyspie z białym piaskiem wszędzie dokoła. Kula wdarła się w nogę powyżej kolana, być może odbiła się rykoszetem od ściany przy wejściu – prawdopodobnie snajper mierzył zbyt nisko. Z rany sterczał odłamek kości i powoli sączyła się krew. Dobrze, że było tak zimno. Tanja nacięła ubranie wokół rany, zwinęła jeden z opatrunków z apteczki tak, że wyglądał jak pączek z dziurką, i przyłożyła go do paskudnej rany w ten sposób, że wystająca kość nie była uciśnięta, ale znajdowała się w otworze zwoju gazy. Owinęła wszystko ściśle bandażem, z trudem wiążąc końce wokół uda kobiety. Ponownie sprawdziła, czy jej pacjentka oddycha. Chyba mi teraz nie umrzesz, moja droga, co? Czy zemdlała przy upadku? A może z bólu? Na pewno nie straciła przecież tyle krwi, żeby nastąpił wstrząs. Tak czy inaczej, trzeba było zabrać ją do szpitala. Tanja najdelikatniej, jak tylko mogła, złączyła jej nogi, wyprostowała i unieruchomiła za pomocą starego bandaża zawiązanego w ósemkę wokół stóp. Następnie oddzieliła od siebie kończyny, wkładając pomiędzy nie szalik kobiety. Na końcu związała je razem przy pomocy dwóch już używanych, trójkątnych chust, takich, z jakich robi się temblaki na złamane ręce, składając je równo i mocując jedną poniżej, drugą powyżej złamania. To musiało wystarczyć. Tanja wstała. Mimo chłodu była spocona. Chwyciła kobietę pod pachy i pociągnęła. Lepiej byłoby podnieść nogi do góry. W takiej pozycji złamana kończyna była wleczona po ziemi, pozostawiając w śniegu głęboki ślad. Nic nie można było na to poradzić. – Przepraszam, moja droga – mówiła Tanja do kobiety – przepraszam. Z każdym kolejnym pociągnięciem ranna była o parę centymetrów dalej od ulicy i linii strzału snajpera. Tanja zastanawiała się, czy czetnik je obserwował, czy były teraz w polu jego widzenia. Raz jeszcze szarpnęła kobietę, czując irracjonalny gniew, że w ogóle dała się postrzelić. – Obudź się – syknęła. – Obudź się. Chyba nie sądzisz, że będę cię niosła... Akurat w chwili, gdy Tanja położyła ranną ostrożnie i wyprostowała się, zachodząc w głowę, co zrobić z nieprzytomną, postrzeloną kobietą na opustoszałej ulicy, dostrzegła zbliżający się samochód. Światła pojazdu zapalały się i gasły, kiedy zbliżał się do niej nieznośnie wręcz powoli. Niebo i świat wokół ciemniały z każdą chwilą. Tanja odruchowo zamachała dłonią, jakby zatrzymywała taksówkę. Kierowca mnie nie zauważy, pomyślała. Zostawiła leżącą kobietę i wkroczyła na jezdnię. Auto zdawało się dziwnie znajome. Dopiero gdy zrównało się z nią, poznała samochód ojczyma – małe yugo z przerdzewiałymi progami i idiotycznym herbem na karoserii. Nazywała Rosso ojczymem, choć był teraz praktycznie jedynym ojcem, jakiego miała, bo – jak mu to często klarowała – w Boga Ojca nie wierzyła. A jeśli nawet się myliła i jakiś bóg naprawdę istniał, mawiała, to skoro pozwalał na całe to cierpienie, nie warto było zawracać sobie nim głowy. Nachyliła się. Rosso wyciągnął rękę ponad siedzeniem pasażera i otworzył drzwi. – Mam tu ranną kobietę – oznajmiła. Rosso zostawił silnik na chodzie, ale zaciągnął hamulec ręczny i wysiadł. Tanja powiedziała mu, w jaki sposób dźwignąć ranną, po czym oboje zanieśli ją do samochodu i ułożyli na tylnym siedzeniu. Rosso ostrożnie zawrócił. – Najbliżej jest do szpitala francuskiego – zauważyła Tanja. Zdawało się, że istnieje pomiędzy nimi jakieś niepisane porozumienie, które czyniło zbędnymi wszelkie formalne powitania i grzecznościowe spytki o zdrowie. Pod tym względem, myślał Rosso, wyłącznie pod tym względem byli jak dwoje małżonków. Co za rodzinka! Żona Rosso należała do narodu, który, gdyby wziąć pod uwagę geografię, wisiał nad Bośnią jak drapieżny ptak. Jeśli chodzi o samego komendanta, to jego nacja mogła powstrzymać serbskie parcie nad Adriatyk jedynie poprzez zajęcie Bośni, a przynajmniej poprzez odłączenie większej jej części lub jej zdominowanie. Pośrodku tego wszystkiego, pomiędzy ich dwojgiem znajdowała się ich osierocona przybrana córka, Tanja, należąca do wspólnoty etnicznej Muzułmanów, których zarówno Chorwaci, jak i Serbowie uważali za zaprzańców. Tanja odwróciła się, klęcząc na przednim siedzeniu i pochylając się nad ranną kobietą, która zdawała się odzyskiwać przytomność, bo z cicha pojękiwała. Krew przesiąkała przez opatrunek na nodze i Tanja próbowała założyć jeszcze jedną opaskę, zwiększając w ten sposób ucisk i tamując wypływ. Jak w podręczniku. – Jeszcze chwila – powiedział Rosso. Szpital wznosił się nad nimi z trzech stron. Tanja poruszała się szybko, otwierając zaraz tylne drzwi i wchodząc do środka, by pomóc unieść głowę i tułów kobiety. Pomógł jej sanitariusz ze szpitala. Kobietę, która zaczynała płakać z bólu, położono na czymś w rodzaju noszy. Ich kółka wydawały okropny dźwięk podobny do skrobania paznokciem po szkolnej tablicy. – Wejdziesz do środka? – spytała, zamykając drzwi. – Raczej nie – odrzekł Rosso. – Długo ci to zajmie? – Muszę sobie wziąć trochę nowych opatrunków. Sama wrócę do domu. – Do domu czy do Luki? – Do domu. Rosso już wrzucał bieg. – Zaczekaj – rzekła, nachylając się. – O co chodzi? Tanja miała długie włosy, które odgarnęła sobie z twarzy, zakładając kosmyk za ucho. – Ojcze... Nazywała go tak tylko w sytuacjach oficjalnych lub gdy czegoś od niego chciała. Chyba wiedziała, że głęboko go to wzruszało w sposób, którego sam nigdy nie zrozumiał. Obejrzała się szybko do tyłu, jak gdyby ktoś mógł ich podsłuchiwać. Nikogo takiego nie było. – Masz jakieś kłopoty? – Nie – odparł. – Dlaczego pytasz? Próbował się uśmiechnąć, by atmosfera stała się nieco lżejsza. Usiłował wyglądać na zrelaksowanego, lecz ciążyła mu jakaś niejasna obawa. Tanja wyciągnęła rękę i dotknęła jego policzka, lecz szybko się cofnęła. Odwróciła wzrok od jego twarzy i spojrzała w dół. Zdawało się, że nagle zainteresował ją malunek z boku samochodu. – Obiecaj mi coś. – Co takiego? – Że nigdzie dziś w nocy nie wyjdziesz – powiedziała. Nagle zmarszczyła brwi, jakby trudno jej było dobrać odpowiednie słowa. - Zostań w domu. I bądź ostrożny. Wiem, że jesteś policjantem, ale musisz na siebie uważać, ojcze. – Obiecuję, ale czy jest coś, co powinnaś mi powiedzieć? Tanja wyprostowała się. Obróciła się i wbiegła do szpitala, otwierając drzwi i nawet przy tym nie zwalniając. Rosso siedział przez chwilę lub dwie. Czy Luka już całkiem ją sobie zdobył? Czy już przeszła na ich stronę? Ponownie zapalił silnik i samochód wolno potoczył się w noc. W ciemnym wnętrzu szpitala, gdzie nic nie było widać, Tanja stała z twarzą przy szybie i patrzyła, aż tylne światła samochodu znikły w ciemności. 5 To kłamstwa tworzą system, w którym żyjemy. Jedną od niego ucieczką jest alkohol, a drugą śmierć. Tennessee Williams, Kotka na gorącym, blaszanym dachu. Rosso wszedł do mieszkania. Wyjmował klucz z zamka, gdy jego żona wyszła z sypialni. Sabina miała na sobie piżamę, a Rosso nie był pewien, czy już się w nią przebrała (ludzie z zasady chodzili teraz spać wcześnie, bo nie było światła i nic innego do roboty), czy chodziła tak może cały dzień. Bluza i spodnie były z flaneli w małe, różowe kwiatki. Sabina zdobyła się na swój najpiękniejszy uśmiech i pocałowała go w policzek. Po zapachu poznał, że piła. – Jak się masz? Rosso zdawał sobie sprawę, że to tylko puste pytanie. Znał swoją żonę. Zastanawiał się, gdzie ukryła butelki. Przez parę dni nie było go w domu, więc nie musiała ich chować. Wiedział, że z tego powodu czekała na te jego krótkie nieobecności. Alkoholizm był chorobą bałkańskiej inteligencji, a głód wódki sprawiał, że jej ofiary, takie jak Sabina, stawały się nadzwyczaj przebiegłe. To przez alkohol rzetelni ludzie robili się nieodpowiedzialni, prawdomówni zaczynali łgać w żywe oczy. I to alkohol tak strasznie niszczył osobowość. Sabina nie była tu wyjątkiem. – Zjadłbyś coś? Przygotowałam kolację. Zachowywała się idealnie – to przynosiło ulgę. Jednak Rosso, nauczony doświadczeniem, słyszał już, mimo tej wesołości, pierwsze odgłosy nadciągającej burzy. Musiał postępować ostrożnie. Sabina była przeraźliwie chuda i miała podkrążone oczy. Piżama, która niegdyś idealnie na niej leżała, teraz wydawała się ogromna, wisząc na jej kościstych ramionach. W przebłysku świadomości przygładziła włosy. Były siwe, bez życia i prosiły się o umycie. Ale nie było szamponu ani bieżącej wody. Ręka bezwładnie zwisła u boku. Policjant chciał przytulić swą żonę. Stojąc nadal we drzwiach, na wycieraczce, niezręcznie objął ją, zaciskając powieki, by nie wypuścić łez, które cisnęły się do oczu z siłą wody w studni artezyjskiej, ale ona wyśliznęła się z jego objęć, mówiąc, że musiałaby wziąć kąpiel i się przebrać. Z podnieceniem pytała, czy nie jest głodny, pewnie nie jadł całe wieki, a w ogóle o której wyjechał na lotnisko – używała słów, pytań w tym samym celu, w jakim samoloty rozrzucają skrawki metalu, zakłócając pracę radarów przeciwnika. Zasypywała go nimi, bombardowała okruchami tkliwości. Jej samej nie interesowało jedzenie. Tak było od zawsze. Teraz postrzegała je jako temat do rozmów, sięgając do ciemnych zakamarków pamięci i przywdziewając wygrzebany stamtąd idealny wizerunek młodej żony przygotowującej posiłek swemu ambitnemu mężowi. Zawsze dobrze gotowała, choć często owoc jej pracy nie satysfakcjonował jej samej, przez co szybko traciła zapał. Zawsze się tak zaczynało. Sabina robiła dobrą minę do złej gry, gdy wracał. Obiecywała sobie i jemu, że będzie lepiej, że będzie lepszą żoną. Wydawało się, że jest przekonana, iż jeśli będzie się lepiej zachowywała, jej charakter też zmieni się na lepsze. Sprawy nie ułatwiała świadomość, że nagła śmierć była tematem wszelkich konwersacji, znajdowała się na ustach wszystkich. Każdy temat, choćby nie wiadomo jak błahy, zawsze nawiązywał do śmierci, częstości jej występowania, form i nieuchronności. Była jak drobny piasek podczas pustynnej burzy, który dostaje się do ust bez względu na to, jak dokładnie się je osłoni. Być może wbrew sobie Sabina czyniła ją obecną we wszystkim, co mówiła, poprzez swój upór, by o niej, tak jak i o wojnie, w ogóle nie wspominać. Zdawało się, że wierzy, iż nie napomykając o niej, siłą woli pozbawi ją możliwości istnienia. A jednak właśnie ten upór sprawiał, że śmierć jest wszechobecna. Rosso siadł na łóżku. Podwójne łoże – nie licząc szafy i wąskiej połówki Tanji w korytarzu – było jedynym meblem w mieszkaniu. Całą resztę sprzętów sprzedano lub porąbano na opał, który w ich przypadku został spieniężony, a nie spalony w maleńkim, prowizorycznym piecyku. Najpierw znikła jej niewielka kolekcja biżuterii, potem posrebrzany serwis do kawy, w końcu nawet zasłony. Jego rzeczy też wzięła. Nigdy nie robił jej z tego powodu wyrzutów. Spinki do mankietów, para butów, skórzana kurtka. Jaki był sens posiadania zasłon, skoro nie było szyb w oknach ani elektrycznego światła? Po co komu były spinki do mankietów? Takie rzeczy nie miały wartości, a Sabinie nie starczało wyobraźni, by pomyśleć, że któregoś dnia może znowu będą coś znaczyć. Zwykle mawiała, że nie zabierze przecież tych rzeczy ze sobą. Mieszkańcy Sarajewa przywykli do myśli o nieuniknionym, nagłym i tragicznym końcu, jeśli nie w tym tygodniu, to w przyszłym miesiącu lub za rok. Jakie to miało znaczenie? Sąsiedzi oddali wszystko, co posiadali, za opał i pożywienie. Ale państwo Rosso byli inni. Każdy dinar, jaki Sabina od niego dostała, szedł na picie. Wszystko, co posiadała, powędrowało na bazar – na picie. W miarę jak dinar tracił na wartości, ilość alkoholu, jaką można było za daną sumę kupić, malała, co sprawiało, że pani Rosso stawała się coraz bardziej zdesperowana i bezwzględna w swych dążeniach. Swego czasu była dochodzącą pacjentką oddziału psychiatrycznego kosowskiego szpitala na wzgórzu nad cmentarzem. Teraz by jej tam nie przyjęli. Mają ważniejsze sprawy na głowie. Wszystkie lekarstwa, jakie mieli, potrzebne były do uspokajania katatoników, schizofreników i chorych na depresję maniakalną, żeby nie wpadali w szał w trakcie artyleryjskiego bombardowania. Rosso już po półgodzinie w domu znalazł pierwszą butelkę, uwiązaną za szyjkę szpagatem i wywieszoną z okna łazienki; jej drugi koniec był przywiązany do okiennego haczyka. Była na wpół opróżniona. Rosso wahał się: nie miał serca jej wylać. Nie teraz, nie tego wieczoru. Zamiast tego, przyłączy się do gry pozorów, pozwalając żonie na mały sukces w sztuce kamuflażu choćby tylko po to, by podtrzymać jej dobry nastrój. Powiedziałaby, że to przez wojnę. Swe problemy z piciem nazywała migreną. „Mam dziś migrenę, kochanie”, mawiała, posuwistym krokiem kierując się do sypialni, zamykała drzwi i ukradkiem podnosiła podłogową deskę lub grzebała w stosie bielizny w poszukiwaniu alkoholu. Niekiedy leżała na łóżku w ciemności przez kilka dni. Nie dał jej perfum. Zaraz znalazłaby sposób na ich spieniężenie, a jeśli nic by z tego nie wyszło, pewnie próbowałaby je wypić. Nie byłby to pierwszy raz. Taka była ta wojna. Kiedy się skończy, myślał sobie, będzie mogła wrócić do rodziny w Banja Luce. W Sarajewie pod władzą Muzułmanów nie będzie miejsca dla Serbki. Już o tym rozmawiali. Ostatnim razem dostała ataku histerii i krzyczała, że jej nie kocha, że nigdy nie kochał (przynajmniej to nie było prawdą) i że chce się jej pozbyć. Podarła na nim ubranie i chciała bić pięściami. Pieprzony Chorwat. W końcu, wycieńczona, przewróciła się i błagała o przebaczenie, którego natychmiast jej udzielił. Czuł, że to upokarzające. Dla nich obojga. Wiedział, skąd to się wzięło. Członkini jugosłowiańskiej nomenklatury, perła w koronie Partii przeobraziła się w nikogo. Tak nisko upadła. Nacjonalizm nie był żadną siatką bezpieczeństwa. Nie uratował jej. Zrozumiała, co się święci, wcześniej od niego: wiedziała, co się stanie, gdy Slobodan Miloszevic, przywódca Serbskiej Partii Komunistycznej ukróci autonomię wspólnot etnicznych kosowskich Albańczyków i Węgrów z Wojwodiny. To właśnie ta jego decyzja stała się zarzewiem wojen, które już trwały i które jeszcze miały nadejść. Sabina wszystko wiedziała i stało się tak, jak przepowiedziała. Przywiodło ją to do butelki i prawię zabiło. Ludzie, których Sabina znała od lat, nie poznawali jej, woleli przejść na drugą stronę ulicy, niż minąć ją na chodniku czy się z nią przywitać. Szeptali o niej, wytykali palcami. Miejscowa Serbka, dawna komunistka, co najgorsze, synowa znanego ustaszy – chorwackiego faszysty. Niektórzy w ogóle nie kryli swej wrogości, przeklinając ją... nawet na nią plując. Taka była ta wojna. Rosso dał jej papierosy. Zapytała o jego matkę, okazując uprzejme, choć udawane zainteresowanie. Myślała już o następnym drinku. O niczym innym zresztą myśleć nie umiała. Prawie nie jadła – nawet w tych rzadkich chwilach, gdy mieli co. Zresztą prawie nie trawiła pokarmów stałych. Starała się uśmiechać, sprawiać wrażenie radosnej, okazać zainteresowanie jego pracą, zaś on opowiadał jej o tlenie i iljuszynie, którym wracał do miasta. Skubała swoją piżamę, przebierała nerwowo palcami, bezskutecznie starała się skoncentrować. Niewiele ją w tych dniach interesowało. A jednak coś ją wyraźnie trapiło. – Masz kogoś? – Spojrzała na niego. Jej twarz była blada i ściągnięta. – Słucham? – Byłeś w Zagrzebiu już trzy razy w ciągu zaledwie trzech miesięcy. Nie wmawiaj mi, że chodzi o twoją cholerną matkę. – W tym roku skończyła siedemdziesiąt trzy lata. – Jest silna jak koń. – Nie ma powodu się unosić. – Unosić się? – Jej głos przybierał wysokie tony. – Już dobrze – rzekł Rosso, starając się załagodzić sytuację. Dłońmi wykonywał jakieś gesty, które miały ją udobruchać. – Więc chodzi o kobietę, tak? – Tak, o Angielkę. Skończyła niedawno siedemdziesiąt trzy lata i wciąż tak samo przepada za tym obrzydliwie słodkim czekoladowym specjałem rodem z Wiednia, tortem Sachera. To moja matka. Spotkałyście się, pamiętasz? Zdaje się, że od razu się znielubiłyście. Rosso nie mógł się powstrzymać od śmiechu. – Starasz się zmienić temat i mnie rozbawić. – Rzeczywiście. – Tylko sobie nie myśl, że jestem zazdrosna. – Skądże. Rosso stosował taktykę zgadzania się ze wszystkim, co powiedziała, aby uniknąć konfliktu. – No to powiedz mi, po co tam jeździłeś. Rosso opowiedział o swych wysiłkach, by zdobyć zaopatrzenie dla swego przyjaciela Misicia i jego szpitala. Była to jedna z półprawd, które Rosso miał w zanadrzu, by uniknąć ranienia ludzi, na których mu zależało, by oszczędzić im niepotrzebnych zmartwień. Cała prawda była zbyt brutalna. Trzeba było ją rozcieńczać, dozować. Nadal rozmawiał z żoną. Mówił, że nazwisko Rosso nadal otwiera wiele drzwi w Zagrzebiu. Twierdził, że podoba mu się ta idea, iż syn nazisty, wykorzystując sławę swego ojca, pomaga ofiarom agresji pół wieku później. Był to sposób na wyrównywanie rachunków. Przynajmniej w jakimś stopniu. Opowiedział Sabinie o szpitalnym komitecie złożonym z Serbów, zarówno bośniackich, jak i tych z samej Serbii, starających się doprowadzić do współpracy medyków z przeciwnych stron etnicznej barykady oraz wznowienia dostaw leków, wody i energii dla miasta. Komitet prosił, aby zrobił co w jego mocy w Chorwacji. Mówił, że czuł się zobowiązany pomóc. Kolejna półprawda. Gdy skończył, Sabina przemówiła cicho, lecz stanowczo. – Nie nadajesz się na bohatera – stwierdziła – to nie twój styl. Cmentarze pełne są bohaterów. Ty jesteś policjantem. To jest twoja rola. Myślałam, że jesteś odporny na poszukiwanie sławy, idealizm i romantyzm. Myślałam, że obojgu nam już to wszystko przeszło, gdy kończyliśmy z Partią. A może się pomyliłam? – W Zagrzebiu nazwisko Rosso nadal coś znaczy. – Na Boga, oczywiście, że tak. Jestem tego pewna. Wykorzystujesz reputację swego ojca. – Zdawało się, że drży, ale nie z powodu chłodu w mieszkaniu. Wspomnienia o jego ojcu zawsze były dla nich niezręczne i nigdy nie potrafili się tej niezręczności do końca pozbyć. Podobnie było ze zdjęciami, które jego matka wciąż tak wielbiła, głucha na apele Rosso i nieświadoma jego wstydu, gdy każdego dnia w swym mieszkaniu w Zagrzebiu wyjmowała stary album i trzymała go niczym świętą księgę, prosząc syna, aby siadł przy niej, po czym dotykała każdej zniszczonej fotografii palcami, na których wciąż nosiła pierścionek zaręczynowy i ślubną obrączkę po zmarłym mężu. Pucułowaty student z Zagrzebia wiosłujący boso i śmiejący się do obiektywu. Wyprostowany na baczność, dumny wyrostek w czarnym mundurze. Ponury, twardy Obersturmfuhrer, już posiwiały i odarty ze złudzeń o romantyzmie wojny, otrzymuje z rąk samego Fuhrera wymarzony Ritterkreuz i pozuje na tle bawarskiego świerku do zdjęcia, które ma się ukazać w partyjnej gazecie. Rosso nie chciał ranić starszej kobiety. Siedział posłusznie na poręczy fotela i patrzył. Przecież ją kochał. A ona nie zrozumiałaby tego, co czuł, gdy myślał o przeszłości, zaś na wszelkie tłumaczenia było już za późno, niezależnie od tego, co sądziła Sabina. Co miałby jej teraz, po pięćdziesięciu latach, powiedzieć? Że ludzie z trupią główką na mundurze mieli swój sztab w Buchenwaldzie? Że na miejsce swych poległych żołnierzy werbowali strażników z obozów koncentracyjnych? Że nigdy nie brali jeńców? Że ta początkowo „czysta rasowo” jednostka stała się wielonarodowościową armią o liczebności miliona ludzi, którzy słynęli z niezrównanego okrucieństwa na polu walki i poza nim? Że jednymi z ostatnich obrońców Berlina byli Bośniacy? Że za każdego zabitego Niemca hitlerowcy i sprzymierzeni z nimi ustasze rozstrzeliwali czterystu serbskich cywili? Potem następowały fotografie wycięte z gazet, gdy nastał koniec. Długo po tym, jak doszły ich o nim ostatnie słuchy. Trzymała je wszystkie, pożółkłe ze starości. Dziesiątki takich wycinków leżały poskładane w pudełku po butach na dnie szafy; fotografie sięgającego aż po horyzont morza ludzi z trudem maszerujących po rosyjskim stepie prosto do niewoli albo jeszcze czegoś gorszego. Przeważnie tego czegoś gorszego. Wygłodniałe twarze, stopy owinięte w łachmany, stare bandaże przesiąknięte krwią, nie kończący się zimowy pejzaż. Płakała, patrząc na te zdjęcia, mamrotała modlitwy za żołnierza oddziału spod znaku trupiej główki sił SS. Wciąż miała nadzieję. Wciąż wpatrywała się w stare fotografie tych, którzy zostali zwolnieni z sowieckich obozów dziesiątki lat później, w zapamiętaniu szukając ukochanej twarzy. Żebyśmy tylko nie zapomnieli, pomyślał Rosso. Bo wybaczyć nie zdołamy nigdy. To nienawiść stanowiła pożywkę, którą Partia filtrowała swych członków, nie przebaczenie. A trudno było wyrzec się do końca starej doktryny. Trudno, tak Rosso, jak i Sabinie. Mój ojciec, Boże dopomóż. Starzec miałby teraz osiemdziesiąt cztery lata. Rosso nadal opowiadał Sabinie, jak spędził dzień. Wbrew sobie mówił takim tonem, jakby był to świetny dowcip: o opuszczonym komisariacie i papierkowej robocie, o zamiłowaniu Anila do marihuany, o histerycznej niemal reakcji Vasićia na morderstwo, o przeszukaniu w domu kobiety, o operacji Misicia, której stał się mimowolnym świadkiem, i wreszcie o frustracji, gdy nie został wpuszczony do bloku na Nowym Mieście. Opowiedział jej też o przypadkowym spotkaniu z Tanją na ośnieżonej ulicy i o ich jeździe do szpitala z ranną kobietą, o tym, jak Tanja zdawała się go ostrzegać. Przez cały ten czas Rosso coraz bardziej zdawał sobie sprawę z tego, jaki jest głodny i wyczerpany, a Sabina obserwowała go z uwagą, jakby był porcelanowym naczyniem postawionym niebezpiecznie blisko krawędzi półki. Nie wspomniał ani słowem o tym, że ofiara zbrodni była policyjną wtyczką, ani o dochodzeniu w sprawie Luki. – Po co? – Co, po co? – Po co się angażować? – Jestem gliniarzem. Sama powiedziałaś. To moja służba. – Nie to miałam na myśli. – A co? – Weź na przykład ten komitet. Znaczy on więcej, niż mówiłeś. To nieoficjalne przedstawicielstwo Serbów w mieście. Nazywają się Lojalnymi Serbami. Inni postrzegają ich jako listek figowy harmonijnego współistnienia grup etnicznych, ukrywający rosnącą nienawiść. Owa lojalność to taki wybieg, coś w rodzaju etykietki, podobnie jak określenie „terrorysta”. – Wierzę ci na słowo, ale nic o tym nie wiem. – Wielu rzeczy nie wiesz. Taki trochę głupol z ciebie, wiesz? Naiwniaczek. Spojrzał na nią bez wyrazu, nie biorąc do siebie tego, co mówiła. Tyle już puścił w niepamięć. Dlaczego teraz miałby się przejmować? – Chorwaci z miasta chcą, aby prezydent zaakceptował podział Sarajewa – kontynuowała. – Prezydent... cóż, biedaczysko jest spychany na boczny tor przez ludzi takich jak Luka. To on wysuwa się na prowadzenie. To niebezpieczne, czy nie zdajesz sobie z tego sprawy? Wypuszczasz się na zbyt głęboką wodę. A stawka stała się zbyt wysoka. Obiecaliśmy sobie... – Prowadzę śledztwo – przerwał jej Rosso. – Przydziel je komuś innemu. – Nie ma nikogo innego. – Tu nie chodzi tylko o morderstwo, nie rozumiesz? – Prawdę mówiąc, nie. – Mówiłeś, że ta kobieta była Serbką. Dentystką. Znał ją Misić. Należała do jego komitetu. Znaleziono ją zamordowaną na terytorium Luki. Cała ta sprawa śmierdzi, a ty kusisz los. Zostaw to komuś innemu. Chodź do pracy, żeby podpisać listę, przejrzeć jakieś papiery. Ale nie angażuj się. Zauważył, że ręce Sabiny się trzęsą. Jak ona potrafi wszystkiego się domyślić, pomyślał. Posiada tę irytującą umiejętność wychwytywania najsłabszych punktów każdej historyjki. Wyczuła, co było dla niej typowe, że morderstwo i jego ofiara nie są jedynie tym, czym się na pierwszy rzut oka wydają. – A Tanja...? – rzekł. Na chwilę odwróciła wzrok, jak gdyby było to coś, o czym wolała nie myśleć. – Ona i Luka...? – Jest dorosła. Nie jest naszym dzieckiem. Sabina rzucała słowa gniewnie, z lekceważeniem. To nie my powinniśmy dźwigać ten krzyż, zdawała się mówić. I bez tego dość mamy zmartwień. Słysząc odgłos samochodu w zaułku poniżej, Rosso wyjrzał, wychylając się przez okno. Pojazd miał zapalone światła, w blasku których można było dostrzec duży, jasny wóz. Wyglądał na jedną z tych potężnych maszyn z napędem na cztery koła, z jakich korzystają wysocy rangą oficerowie ONZ. Posuwał się powoli wzdłuż budynku, chrzęszcząc na świeżym śniegu. Gdy samochód stanął, światła zgasły, po czym drzwi kierowcy otworzyły się, a po chwili zamknęły. – Kto to? – zapytała Sabina. – Myślę, że ONZ – odparł. Sabina podniosła się, lecz dopiero po dłuższej chwili stanęła obok Rosso. Wychyliła się i też spojrzała w dół. Widocznie wykorzystała sytuację, gdy był odwrócony, i poszła do łazienki na jednego szybkiego. Czuć to było wyraźnie w jej oddechu. Jej mowa bezsprzecznie stała się lekko bełkotliwa. – To do tej kurewki z trzeciego. – Co za kurewki? – spytał Rosso. – Przychodzą do niej o różnych porach dnia i nocy. Sami zagraniczni klienci. Bośniacy nie są dla niej dość dobrzy. Tu chodzi o niemieckie marki. Jest chyba jedyną osobą w naszym bloku, która z końcem wojny będzie bogatsza niż na jej początku. Cóż, powodzenia. – Czyżbyś była zazdrosna? – Nie. Rzygać mi się chce, jak na to wszystko patrzę. – Skąd się o niej dowiedziałaś? – Ludzie gadają. Nawet ze mną. Nazywa się Nadia. To pewnie nie jest jej prawdziwe imię. Są ludzie, którzy chcieliby ją wyrzucić na bruk, bo jest kurwą, a mnie, bo jestem Serbką. Sabina parsknęła pijackim śmiechem, niekontrolowanym rechotem, który doprowadzał Rosso do szału. – Nie wyrzucą cię. – Akurat! Zostawią Nadię, a mnie wyrzucą. Ona ma pieniądze. – Na pewno tak nie zrobią. – Jak na policjanta jesteś cholernie naiwny, wiesz? Nie tylko Serbów wyrzucają z domów. Chorwatów też. I trudno ich za to winić. To Chorwaci i Serbowie rozpoczęli całą tę rozróbę. – Mylisz się. Umieszczają uchodźców w domach pozostawionych przez Chorwatów. A to nie to samo. Rosso spojrzał do góry. Miasto tonęło w mroku i tylko dalekie błyski niewidocznych dział oświetlały wzgórza, które wyglądały jak torty pokryte lepkim lukrem. Ku południu na niebie widać było bladoczerwoną łunę. Coś płonęło; fabryka lub wioska. Sektor Luki, pomyślał, prawdopodobnie Stup albo Ilidza. Rozległo się niskie dudnienie, przypominające nieco grzmot. Rosso odszedł od okna i skierował się do sypialni. Panował w niej tak przejmujący chłód, że miał ochotę od razu wśliznąć się pod kołdrę. Zamiast tego jednak znalazł swoją latarkę i włączył ją, by sprawdzić stan baterii. Zadowolony, wetknął ją do kieszeni marynarki i wyszedł do przedpokoju. Kiedy ostatnio dotykał Sabiny, kiedy jej pragnął? Rosso naprawdę nie mógł sobie przypomnieć. Ona by to wiedziała. Znałaby datę, godzinę, kolor i wzór pościeli. Przypomniałaby mu, o czym rozmawiali, jak było. Taka właśnie była. Drażniła się z nim tą swoją pamięcią. A teraz? Leżeli w łóżku obok siebie, czasem dotykając się dłońmi. Taki kontakt niósł otuchę, to wszystko. Widział żyły na jej dłoniach i ramionach, niebieskie linie pod bladą skórą. Była taka krucha, że chciało mu się płakać – nad nią, nad nimi obojgiem – lecz zamiast tego wzbierał w nim tylko gniew na samego siebie. Dlaczego nie mógł trochę ustąpić, dać więcej z siebie? Czy to domieszka angielskiej krwi nie pozwalała mu na to? Niekiedy tęsknił za nią, pragnął jej, nie ciała, lecz towarzystwa, powodowany smutkiem, że inna ludzka istota cierpi, a on nie może znaleźć sposobu, by do niej dotrzeć, wyrazić tę odrobinę uczucia, która mu pozostała. Zdawało się, że on, Rosso, ma ograniczone zasoby uczuć i większość z nich została już wyczerpana, gdy starał się funkcjonować jak członek ludzkiego plemienia. Może każdy otrzymywał swego rodzaju bak z uczuciowym paliwem i tylko u różnych ludzi pustoszał on w różnym czasie. Byli więc emocjonalni pochłaniacze i emocjonalni skąpcy, którzy trzymali uczucia na wodzy – tchórze i mordercy. Cudownie byłoby wyrwać się z tego wszystkiego. Jeszcze lepiej – wszystko przespać. Żal mu było żony – tego pewnie akurat pragnęła najmniej – jednak jej zapach, sama jej bliskość wywoływała u niego nudności. Mdły odór alkoholu w jej oddechu i stara woda toaletowa, której używała, by zamaskować zapach nie mytego ciała, suchej i łuszczącej się skóry: odór rozkładu. Wszyscy go ze sobą nosili: żywi i umarli. Rosso mówił sobie, że to tylko wojna. Gdy się skończy, wszystko się odmieni. Wszystko. Niekiedy myślał, że nadzieja jest największym wrogiem człowieka. – Gdzie się wybierasz? – Do tego samochodu na dole. – Nic nie słyszałeś z tego, co ci mówiłam. – Ależ tak. – Daj spokój. To nie ma znaczenia. Ona nie ma znaczenia. Sam nie posprzątasz całego bałaganu. – Mimo to pójdę tam. – Nie. Nie pójdziesz. – Pójdę i zejdź mi z drogi. Czuł, że wzbiera w nim osobliwa furia, która zaczyna nim władać, jakby wszystkie frustracje dzisiejszego dnia zmaterializowały się w tym jednym samochodzie. Sabina stała przed nim, zagradzając drogę. – Usuń się na bok, proszę. – Proszę cię, nie idź. – Nie zmuszaj mnie, bym cię skrzywdził. Odsuń się. – Nie, och, nie rób tego. – Kobieto, nie histeryzuj. Pewnie, choć delikatnie, ujął ją za ramię i przesunął. Otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. – Na Boga, bądź ostrożny. – Zapominasz, że jestem oficerem policji. – To ty zapominasz, że czasy się zmieniły. Nikt już nie respektuje twojej odznaki. Ta pukawka, którą nosisz – Rosso wyjął pistolet i sprawdzał, czy jest nabity – jest całkiem bezużyteczna. Zostawił ją w drzwiach, drżącą, w piżamie w kwieciste wzory, pochlipującą, ze łzami moczącymi jej twarz, nieświadomą już tego, co robi i z jakiej przyczyny. Odchodziła od zmysłów, duszę by oddała za łyk z butelki zwisającej z okna łazienki. Chciała bardzo, aby sobie poszedł, a jednak błagała, by został. Jej nienawiść do samej siebie i poczucie winy były oczywiste. Sabina miała rację co do pistoletu. Nie mógł służyć za obronę. Branston Flett junior, sarajewski korespondent ulubionej gazety prezydenta USA, skręcił swym samochodem z napędem na cztery koła w boczną uliczkę z dala od głównej trasy. Miejsce było osłonięte przez dwa bloki mieszkalne, wznoszące się jak strome skarpy i majaczące w ciemnościach. Na ulicach nie paliły się żadne latarnie. Flett delikatnie zahamował, wyłączył silnik i zgasił światłą. Samochód bardzo rzucał się w oczy. A to miejsce było dobre jak każde inne, aby go ukryć. Wóz był wielki – mógł pomieścić ośmioro pasażerów – wykonany na zamówienie amerykańskich służb specjalnych i nabyty z trzeciej ręki, a następnie przetransportowany nad Adriatykiem z Ankony we Włoszech, co bardzo obciążyło kieszeń wydawcy, pragnącego zapewnić Flettowi bezpieczeństwo i szansę na przeżycie. Reporter wiedział, że wszyscy w mieście traktują pracowników organizacji humanitarnych, żołnierzy i reporterów z zagranicy jak łatwy cel, jałmużnę z Zachodu. Gdyby ktoś odkrył tu jego samochód, wśliznąłby się pod spód, przeciął przewód paliwowy i nałapał w wiaderko płynnego złota, choćby nawet on sam siedział w aucie. Flett otworzył drzwiczki i gwizdał fałszywie. Światło w kabinie się włączyło. Odwrócił się do siedzącej obok niego kobiety. – Chwileczkę – rzekł. Nachylił się i pocałował ją w kącik ust, czując smak szminki. Ona też zwróciła się ku niemu, uniosła twarz, zamknęła oczy, rozchyliła usta. Tutaj, pomyślał. Teraz. Dokonajmy chrztu mego nowego auta. Pieprzmy się. Flett znów zamknął drzwiczki i światło w kabinie zgasło. Zapanowała mila ciemność. Nachylił się w podnieceniu i objął kobietę prawym ramieniem, przyciągając ją do siebie blisko. Dudnienie karabinów zdawało się tak bardzo odległe, również za sprawą trzywarstwowych szyb, które mogły powstrzymać nawet rozpędzoną kulę, wystrzeloną z niewielkiej odległości. W tej mieścinie mężczyzna mógł kupić kobietę za papierosy. I bez wątpienia wielu tak robiło. Flett wiedział, co działo się w nocy w wojskowych czterotonówkach ONZ we francuskiej bazie. Chodziły nawet słuchy, że mężowie sami przyprowadzali swoje żony, żeby zarobiły na jedzenie. Natomiast żołnierze sił pokojowych zbijali liczone w markach fortuny, kupcząc papierosami. Umieścił to wszystko na liście tematów, którymi miał się zająć, jak tylko wszystko przycichnie. Dziewczyna wessała jego język. Tutejsze kobiety były tak bezbronne, ich twarze miały zbolały wyraz rannych zwierząt, oczy wyrażały beznadzieję, błaganie, desperację. Powiedzmy sobie otwarcie, orzekł, to jest cholernie podniecające. Jej ręka spoczywała z rozszerzonymi palcami na jego udzie. Zaczęła pełznąć w górę. Flett czuł, że już pęcznieje, i to aż do bólu, a gdy jej dłoń przykryła jego nabrzmiałość, gładząc ją i naciskając ze znawstwem, gwałtownie zaczerpnął powietrza. Nachyliła znów ku sobie jego głowę. – Pocałuj mnie, Blanston, skarbie – powiedziała. – Branston. – Tak, Blanston. Teraz obie jej dłonie o długich palcach i pomalowanych paznokciach wzięły go w obroty, atakując frontalnie swój cel – wojskowy pas kupiony w Waszyngtonie w sklepie z artykułami z demobilu, idealny, by hamować zapędy zarówno noszącego go mężczyzny, jak i niecierpliwych młodych kobiet. Gdy pasek ustąpił, przyszła pora na rozporek – żaden tam błyskawiczny zamek, ale rząd dużych, solidnych guzików przyszytych do grubej bawełny. Flett starał się ułatwić jej zadanie, osuwając się na fotelu i wciągając brzuch. Była zręczna i szybka, wyplątując go z koszuli, majtek i sztywnego materiału spodni. – O, tak – zwróciła się jak do dziecka. – Dobrze ci? Lewa dłoń pieściła jego kark, a prawa nie opuszczała uwolnionego właśnie członka, pobudzając go z chłodnym profesjonalizmem i delikatnością. Zresztą niewiele mu było trzeba. Branston czuł się wspaniale. – Kotku – rzekł – kotku, proszę. Żadne z nich nie słyszało odgłosu kroków za samochodem, charakterystycznego skrzypienia skórzanych butów na suchym śniegu. Nachyliła się; jej włosy łaskotały podbródek Fletta. – Ale ty duży... – powiedziała. – Cukiereczku... – wycedził na wdechu. – Nadia... Czy wyrzekł to z zaskoczenia, przyjemności, czy chęci skarcenia, może wszystkiego naraz, żadne z nich nie wiedziało. Przynajmniej nie pomylił tym razem imienia. Był beznadziejny, jeśli chodziło o zapamiętywanie imion podrywanych dziewczyn. Przyjemność płynąca z seksu wiąże się z ryzykiem, myślał Flett. A ryzyko szło ręka w rękę ze strachem. Czymże bowiem jest przyjemność, jeśli nie wykroczeniem? Reporter zamknął oczy. Włosy kobiety pachniały truskawkami. Gdy rozchylił powieki chwilę później, ku swemu zaniepokojeniu spostrzegł, że ich namiętność miała świadka. Światło latarki zatańczyło na tylnej szybie, ześlizgnęło się na boczne okno, aż spoczęło na barku Fletta, w miarę jak intruz obchodził samochód. Flett napiął mięśnie i próbował się wyprostować. Niczego nieświadoma jego partnerka stawiała opór, przyspieszając tempo tego, czym była zajęta. Widział latarkę kilkadziesiąt centymetrów od grubej, pancernej szyby. – Nie – rzucił korespondent. – Nie! – powtórzył głośniej. – Skarbie – rzuciła Nadia zaaferowana. Przez jedną okropną chwilę był przekonany, że zostanie uderzony, że to zamach na jego życie. Przeszło mu przez myśl, że został wystawiony. Wyobrażał sobie własne zwłoki wsparte na kierownicy, mózg i odłamki kości ze strzaskanej czaszki na całej desce rozdzielczej i zmieszane ze spermą na jego kolanach. Musiał sobie przypomnieć, że siedzi w opancerzonym pojeździe za kuloodporną szybą. Jeśli tylko nikt nie wystrzeli pocisku z granatnika lub nie puści serii z automatu kaliber.50, nic nie będzie w stanie go naruszyć. Zimne krople potu spłynęły mu spod pach po bokach. Nagle poczuł złość. A niech sobie gnojek popatrzy! Promień latarki był rozproszony przez potrójną szybę, lecz osoba za nią musiała się zorientować, co działo się w środku. Światło przesunęło się po ramionach Fletta, wdrapało się na twarz i opadło na kolana. Flett wił się, usiłując odsunąć się od okna. Ryknął wreszcie na Nadię. Dziewczyna znieruchomiała. – Ty nie lubi? Uśmiechnęła się do niego z niewzruszonym przekonaniem osoby, która wie, co lubią mężczyźni. Wreszcie zauważyła latarkę. Momentalnie się wyprostowała i zaczęła obciągać szary włóczkowy sweter Fletta, by ukryć nieporządek. Światło zgasło. Flett przyłożył dłonie do szyby, gapiąc się w mrok. Niczego nie mógł wypatrzyć. Jeśli chodzi o Nadię, to teraz, gdy różdżkę pożądania obezwładniła panika, łatwiej przyszło jej ubranie Amerykanina w spodnie, niż czynność odwrotna. Mimo że się starała, nie udało się jej powstrzymać chichotu. Ech, ci faceci! Flett pomyślał, że już po wszystkim, gdy usłyszał głośny stukot koło głowy. Ktoś uderzał mocno w okno czymś metalowym. Jakby człowiek, który ich znalazł, dał im chwilę na ukrycie wstydu, nim ponownie zbliżył się do samochodu. To był pistolet. Kolba raz za razem uderzała w szybę. – Cholera – zaklął Flett. Przekręcił kluczyk w stacyjce i potężny silnik zadudnił. Chwycił kierownicę. – Ty nie chce do mojego mieszkania? – uśmiechnęła się do niego konspiracyjnie. Była blondynką o nogach po same pachy i piersiach sterczących w jego stronę, bezsprzecznie zachęcająco. Czuł, że znowu pragnie jej aż do bólu, który zaczął rozlewać się od krocza po całym ciele, ściskając za gardło. Do diabła z Bośniakami, ONZ-tem i wścibskimi gnojkami wyposażonymi w latarki i pistolety. Niech się skurwiel udławi z zazdrości. Wrzucił bieg i nadepnął na gaz. Lepszy będzie hotel. Samochód odpowiedział gardłowym rykiem. Auto Fletta wystrzeliło z uliczki jak pocisk. Czuł jego moc i wiedział, że tylne koła podnoszą na drodze tumany śniegu. Pojazd stracił na moment przyczepność i wpadł w poślizg, ale szybko wrócił na drogę po kontrze kierownicą. Flett popatrzył na kobietę. Uśmiechnęła się, przysunęła do niego i wsunęła mu rękę między nogi. – Ty nie chce? – zapytała aksamitnie. – Jasne, że chcę – odpowiedział głosem zachrypłym z pragnienia. Zastanawiał się, dlaczego zawsze się ślinił, gdy czuł pożądanie. Ten, kto powiedział, że muzułmanki nie lubią pofiglować, najwyraźniej nie był nocą w Sarajewie. Niczym nie różniły się od kobiet w innych częściach świata. Flett spojrzał w lusterko: ulica, a przynajmniej ta część, którą widział, była pusta i spokojna, jak rozpostarte za nimi białe prześcieradło. Po szaleńcu z pistoletem nie było śladu. Skręcił w prawo w Aleję Marszałka Tito i skierował się do hotelu. Flett zabierze ją do swego pokoju. Cóż z tego, że ich zobaczą? Co w tym złego? Trochę plotek nie zaszkodzi jego reputacji korespondenta wojennego. Tu z pewnością niczego nie ryzykował. 6 Codziennie mężczyźni sypiają z kobietami, których nie kochają, i nie sypiają z tymi, które kochają. Denis Diderot, Kubuś Fatalista. Rosso instynktownie ruszył za nimi. Był zirytowany arogancją wszystkich tych zagranicznych amatorów erotycznych przygód, a próby Sabiny zatrzymania go tylko go rozjuszyły. Pancerne szyby nie pozwoliły Rosso jednoznacznie zidentyfikować Fletta. Wydała go dopiero tablica z napisem „Prasa” przytwierdzona czarną taśmą na boku. A będąc prawie pewnym, że to Flett, Rosso przypuścił do swego umysłu pewne podejrzenie. Było już po godzinie policyjnej. To na początek. Poza tym mogli dostać się pod ogień lub zostać zatrzymani na jednym z wielu punktów kontrolnych ustawianych po zmroku w mieście przez służby bezpieczeństwa – posterunki, które zdawały się głosić, że dane terytorium kontrolowane jest przez regularną armię, żandarmerię wojskową, siły ochotnicze Luki lub prezydencką służbę bezpieczeństwa. Wszyscy gnali w wyścigu, by zdobyć teren, resztki słabnącej władzy w państwie. Lecz nie to sprawiło, że Rosso wsiadł do swego yugo, przekręcił kluczyk w stacyjce i nacisnął pedał gazu, aż samochód, pokasłując, zaczął działać. Ruszył kilka minut po nich, ale zdążył zobaczyć, jak jeep parkuje na tyłach hotelu. Flett nie zdążył zjechać do podziemnego garażu, zamykanego o dziewiątej przez strażnika, który się nim opiekował – garbusa, uzbrojonego w karabin maszynowy z czasów drugiej wojny światowej. Strażnik dostawał napiwki w obcej walucie, żeby nie podkradał chodliwego paliwa z samochodów zagranicznych gości, ale i tak to robił. Flett, jak i reszta spóźnialskich, zaparkował możliwie blisko tylnego wyjścia. Rosso, stojąc po drugiej stronie ulicy, widział, jak kierowca wyskakuje na śnieg. A co z pasażerką? Śledczy Rosso ruszył za Flettem, mijając strażnika śpiącego mocno z głową ułożoną na rękach spoczywających z kolei na biurku tuż za drzwiami. Rosso niemal na paluszkach przeszedł przez następne drzwi do przestronnego holu i schował się przy windach. Flett w tym czasie zdążył już odebrać klucz do swego pokoju z recepcji i powoli się od niej oddalał. Rosso słyszał skrzypienie jego gumowych podeszew na parkiecie. Był sam. Atrium hotelowe było ogromne. Sięgało samego dachu, a pokoje gościnne rozmieszczone były wokół wewnętrznych balkonów, znaczących osiem kolejnych kondygnacji. Jego wystrój opierał się na podstawowych barwach i liniach, jakby naniesionych zamaszystymi, pewnymi pociągnięciami pędzla typowymi dla czasów, gdy jeszcze można było pozwolić sobie na zuchwałość i jakąkolwiek pewność. Tutaj to nuworysze wyprawiali swoje wesela, tutaj Rosso jako młody policjant otrzymał nagrodę za wzorową służbę, a znacznie później odznakę z okazji dwudziestolecia służby. Tego samego wieczoru tańczył z Sabiną na dorocznym balu. Jego żona miała na sobie czerwoną suknię, która tak bardzo mu się podobała – odsłaniała ramiona, a szyfonowe wstawki podkreślały wąską talię i odsłaniały nogi. Była wówczas godna podziwu i zazdrości. Jakże inaczej wyglądały wtedy sprawy. Jaki był dumny w epoce dumy, tak obiecującej. Zdaje się, że od tamtego czasu minęły wieki, że wszystko zdarzyło się w innym życiu. To zaś było miejsce, które wypadało zobaczyć i w którym należało bywać. Kiedyś panował tu ruch, biznesmeni rozmawiali o interesach, turyści wraz z miejscową śmietanką hulali na wystawnych balach. Teraz w holu było zimno i zupełnie ciemno. Rosso przesunął się bliżej recepcji, którą otoczono ścianą z dykty i celofanu w żałosnych staraniach zachowania choć odrobiny ciepła. Schował się za tablicą niemal zupełnie zakrytą odręcznie napisanymi ogłoszeniami ludzi oferujących swe usługi jako kierowcy, tłumacze, złote rączki. Szczęśliwcy, którym płacono nawet do stu dolarów za dzień, nagle przekonywali się, jak liczną i rozległą mają rodzinę. Gdzie ona się podziała? Flett ginął w mroku, oddalając się w stronę klatki schodowej na drugim końcu holu, mijając okrągły bar z nierdzewnej stali i niebieskie, aksamitne fotele dla raczących się koktajlami. Rosso podążył za nim. Po lewej widział czerwone ogniki papierosów, migające jak robaczki świętojańskie, i niewyraźne sylwetki hotelowych nocnych Marków: dziennikarzy czekających na telefon, który pozostawał głuchy; dewizowych panienek polujących na klienta; czarnorynkowych handlarzy usiłujących kupić lub sprzedać alkohol, papierosy i benzynę; naciągaczy i wariatów, gotowych sprzedać jakieś historyjki albo własne siostry za żywą gotówkę; handlarzy walut; agentów prezydenckiej służby wywiadowczej, obserwujących i nasłuchujących, niewątpliwie z radością przyjmujących okazjonalne łapówki – krótko mówiąc, życiowych rozbitków, jakich wyrzuca każda wojna, gdy do miasta zjeżdżają się media. Kiedy Rosso wspinał się po schodach, ich rozmowy cichły, a ogniki papierosów nieruchomiały. Obserwowali go, czekając, aż wejdzie. – To pan! – Zdziwiony? – Proszę wejść, komendancie. – Ma pan wspaniały samochód. – Robi wrażenie, co? Rosso wszedł do pokoju hotelowego, ciekaw, jak Amerykanin się tu urządził. Flett stanął z boku, podnosząc rękę i zasłaniając sobie oczy, jakby raziło go słońce. Dla Rosso ów gest stanowił oznakę palącego wstydu. Detektyw wiedział, że jest ostatnią osobą, którą Flett chciałby teraz widzieć, i rozkoszował się niepokojem reportera. Nie było to z jego strony miłe, ale nie mógł się powstrzymać. Na pewno wie, że to ja przyłapałem go tam, na zewnątrz. – Gdzie ona jest? – Ach... – Flett zamilkł. – Mieliśmy małą sprzeczkę. Nie chciała przyjść do hotelu, bo tu jest za dużo glin i tajniaków. Chciała zabrać mnie do siebie. Właściwie nie wiem dlaczego – nie wydawało mi się to do końca w porządku. To znaczy bezpieczne. To nie była Tanja. Jakaś dziewczyna, którą poderwał Flett. Rosso poczuł ogromną ulgę. – Myślałem, że to ktoś z ONZ – powiedział. – Co by pan zrobił, gdyby tak było? – Nie wiem. Aresztowałbym gościa. Narobiłbym mu kłopotów. – Czy łamałem prawo? – Oczywiście. Zakłócenie porządku publicznego, narażanie na szwank bezpieczeństwa obywateli, nieprzestrzeganie godziny policyjnej, parkowanie w niedozwolonym miejscu, nieostrożna jazda, prowadzenie pod wpływem alkoholu. Rosso zamilkł na chwilę, by dostrzec ulgę na twarzy pismaka. – Czyny lubieżne w miejscu publicznym – dodał Rosso. – Seks z nieletnią – tak na początek. – Z nieletnią? – Ulga ustąpiła miejsca lękowi. – Wie pan, ile ona ma lat? – Cóż, jeśli mam być szczery, to nie. Niezupełnie. Rosso widział, że Flett się przejął. O to właśnie chodziło. Prawdopodobnie zapłacił dziewczynie, by się ulotniła, gdy potrzeba snu wyparła ochotę na seks w czasie, kiedy Rosso zapalał swego yugo. W tym pokoju hotelowym nie było nic romantycznego. Śmierdział jak miejskie zoo. Rosso pociągnął nosem i analizował składowe zapachu: nie myte nogi, pety, alkohol, brud, wilgotna i cuchnąca łazienka. Może to ona się rozmyśliła, nie bacząc na zapłatę w markach. – Mógłby pan za to posiedzieć z pół roku, i to przy dobrym sprawowaniu – zawyrokował Rosso. Flett nie potrafił odgadnąć z jego miny, czy mówi poważnie, czy nie. Pokój Amerykanina znajdował się na czwartym piętrze i zwrócony był ku zachodowi. Czwarte piętro jest najlepsze: niżej gość mógł się spodziewać ostrzału z broni lekkiej, zaś wyżej – pozdrowienia od artylerii i wojsk pancernych bośniackich Serbów okopanych na wzgórzach po drugiej stronie miasta półtora kilometra stąd. Z okna Fletta, w którym ten z oczywistych względów nie przesiadywał, widać było coś, co niegdyś stanowiło niewielki ogród miejski, który teraz, zaniedbany, tonął w półmetrowym śniegu, wyrzeźbionym i wygładzonym przez wiatr tak, że tworzył pofałdowaną błyszczącą skorupę. Flett nie zbliżał się do okna, jeśli naprawdę nie musiał. Dziura po wielkiej kuli w podwójnej szybie przypominała, co dzieje się z tymi, którzy są dostatecznie głupi, by wystawić się na cel. – Drinka? – Świetny pomysł. – Wygląda pan na wyczerpanego. – Rzeczywiście jestem zmęczony. Pan zresztą też. – Coś panu powiem. Jeszcze nie jadłem. Restaurację zamykają za dziesięć minut. Przyłączy się pan do mnie? – Czemu nie? Korzystanie z każdej nadarzającej się okazji do spożycia posiłku było jedną z reguł przetrwania. Rosso rozglądał się dokoła, patrzył na odtwarzacz CD, plątaninę kabli prowadzącą do czegoś, co wyglądało na komputer, klawiaturę, drukarkę i ogromny stos papieru. Obok łóżka leżały książki w tanich wydaniach, baterie, notatnik, latarka, okulary i butelka szkockiej. Samo łóżko stanowiło gmatwaninę pościeli, która wyglądała, jakby przed chwilą ktoś z niej wstał. Na ścianie wisiała byle jak przypięta, oprawiona w folię mapa Jugosławii, pokryta strzałkami i flagami wykonanymi świecową kredką w kolorach czerwonym, zielonym, czarnym i niebieskim. Niebieski oznaczał jednostki rozjemcze; zielony – armię rządową dowodzoną przez Muzułmanów; czarny – Chorwatów; czerwony – Serbskie wojska secesyjne, tak zwanych czetników. Rosso pchnął drzwi do łazienki. Otworzyły się, ukazując ciemne wnętrze cuchnące moczem. – Czy ją też by pan aresztował? Rosso odpowiedział uśmiechem. Dziennikarze stanowili dobrych hotelowych gości w czasie wojny. Rzadko narzekali, że muszą płacić osiemdziesiąt dolarów za pokój, nie skarżyli się na brudne i zawilgocone pomieszczenia, przetartą pościel, ledwo zjadliwe pożywienie, beznadziejne oświetlenie, symboliczną obecność telewizora, telefony działające przez godzinę lub dwie, i to tylko co drugi dzień, brak wody i ogrzewania. Często przywozili własne generatory, telefony satelitarne, a także śpiwory, jedzenie i picie. Amerykańskie ekipy telewizyjne wynajmowały ludzi, których jedynym zadaniem było przejeżdżanie przez linię frontu i przywożenie świeżej żywności: jajek, owoców, mięsa, warzyw, produktów zbożowych, piwa i czekolady – artykułów luksusowych, o których biedni mieszkańcy miasta nie śmieli nawet marzyć. Cudzoziemcy, nazywani przez miejscowych turystami, mieli chroniącą przed chłodem bieliznę, krótkofalówki, ciepłe buty i puchowe kurtki, gotowali strawę na kuchenkach gazowych, pisali za pomocą zasilanych bateryjnie komputerów i codziennie rozmawiali z najbliższymi, płacąc dwadzieścia dolarów za minutę połączenia. Na czarnym rynku płacili krocie za benzynę i rozbijali się wielkimi samochodami, które trafiły tu drogą powietrzną, specjalnie wzmocnionymi, aby mogły stawić opór pociskom. Nosili ceramiczne kamizelki kuloodporne, wytrzymujące uderzenie pocisków karabinowych. Krótko mówiąc, doszedł do wniosku Rosso, stanowili odmienną rasę. Jeśli nawet zwykli obywatele w duchu żywili do nich jakąś urazę, to publicznie traktowali ich nadzwyczaj uprzejmie. Dzięki ich reportażom, filmom, zdjęciom sprawa, o którą walczył bośniacki rząd, pozostawała żywa; oni zaś na agonii miasta budowali swą zawodową reputację. Jednak za swoje błędy często płacili krwią, tak jak wszyscy inni. Tylko że im nikt nie kazał tu przyjeżdżać. Rosso wiedział, że Flett ma wpływy absolutnie niezwykłe jak na swój wiek, doświadczenie, a nawet umiejętności. Amerykanie nie palili się do długich i licznych odwiedzin Sarajewa, zaś ci, którzy się na to decydowali, zwykle pracowali dla telewizji. Zaczęli napływać, gdy tylko pojawiły się wieści o dużej liczbie ofiar. Flett, dzięki temu, że pozostał tu nawet w najtrudniejszym czasie, zyskał zainteresowanie pewnej gazety. Gazetą ową zaś zainteresował się przy śniadaniu prezydent w Białym Domu. Dzięki temu obecność Fletta w mieście nabrała politycznego znaczenia. Miał swego rodzaju monopol na Bośnię. Nawet zjednoczone siły Departamentu Stanu nie mogły równać się z Flettem, gdy chodziło o zapełnienie luki na rynku dziennikarstwa prasowego z jego przemożnym wpływem na politykę Stanów Zjednoczonych. Z drugiej strony rząd bośniacki, a prezydent w szczególności, miał Fletta w głębokim poważaniu i był wyczulony na wszystko, co ten mógł powiedzieć lub napisać o wojennych wysiłkach władz. Trzydziestosześcioletni Flett był kimś w rodzaju konsula. Był ważną osobistością. Rosso wiedział jednak, że dziennikarz poluje na tematy, których nagłośnienie mogło wyrządzić tyle samo złego, co dobrego. Jeśli Flett zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw związanych ze swoją pracą - „powołaniem”, jak lubił to nazywać – to nie przejmował się nimi zbytnio. Dla Rosso był jak ktoś, kto pędzi samochodem na złamanie karku, przejeżdżając przez szereg skrzyżowań na czerwonym świetle. Mógł potrącić stających mu na drodze ludzi i czasem to robił. Zdawało się, że dla niego przynajmniej nie ma to żadnego znaczenia. Nie zważał na straty, bo działał dla dobra publicznego. Tak robiło się to na Zachodzie. Pod względem moralnym, myślał Rosso, Flett znajdował się na innej płaszczyźnie niż reszta ludzkości, a już na pewno innej niż obywatele Sarajewa, kuśtykający po jego dziurawych od bomb ulicach. Flett był hojny, ale jego szczodrość – każda butelka piwa czy posiłek, który miał im teraz przynieść wycieńczony, nie ogolony kelner w poplamionej, czerwonej marynarce – miała swoją cenę, a Rosso nie miał ochoty polec w niczyjej wojnie o prawdę. Nie w sytuacji, gdy służby wywiadowcze władz i ich wrogów przenikały się nawzajem, gdy notatka w aktach jakiejś osoby natychmiast lądowała też w jej aktach przechowywanych przez stronę przeciwną, gdy nieopatrznie rzucone słowo poparcia dla jednych było niezmiennie interpretowane jako znak wrogości wobec drugich. Rosso musiał mieć się na baczności. Nie zapytano ich, czego sobie życzą. Nie było menu, ale Flett poprosił o wino. Pierwszy półmisek zawierał surówkę z kapusty z czerwonawą plamą sosu, który okazał się przecierem pomidorowym z puszki. Kapusta pływała w occie. Daniem głównym było duszone mięso z kluskami, po którym przyszedł czas na karmelowy krem i kawę. Jedzenie było ohydne, jeśliby oceniać je według standardów panujących wszędzie poza obleganymi muzułmańskimi miastami Bośni. W Sarajewie, Tuzli, Maglaju i Gorażde taki posiłek był uznawany za kulinarny cud. Poza nimi jedynymi gośćmi restauracji była siedząca po drugiej stronie sali grupa francuskich dziennikarzy – bardzo głośna i w sztok pijana. Ich hałaśliwość pozwoliła Rosso i Flettowi rozmawiać bez obaw, że zostaną podsłuchani. – To nowy samochód? – Dziś przyleciał. Z Ankony. – Wygląda całkiem nieźle. – Jasne. To samochód służb specjalnych ochraniających prezydenta. Opancerzony od dachu po podwozie. Ma nawet gadżety rodem z Jamesa Bonda: za pociągnięciem czerwonej dźwigni na drodze rozlewa się mieszanina oleju i benzyny; za pociągnięciem drugiej dźwigni mieszanka się zapala. – Flett chichotał z uciechy i dumy. – Chi, chi, chi. – Zamierza pan wypróbować ten wynalazek na naszych drogach? – Jasna sprawa. – Flett znów się zaśmiał niezmiernie zadowolony, wyrzucając ręce w górę. – Może na serbskiej blokadzie? – A co się stało z tym białym? – Kazałem tym od wynajmu samochodów sobie go wziąć. – Chciałbym widzieć ich miny, gdy się do niego zabrali. Rosso poznał reportera zaraz po jego przyjeździe wiosną 1992 roku, krótko po wybuchu wojny, kiedy do wszystkich zaczęła docierać straszna prawda o losach miasta. Flett mocno postanowił, że wyrobi sobie markę na tym konflikcie. Jak większość młodych ludzi, Amerykanin bardziej niż czegokolwiek bał się okazać strach. W osobie Rosso znalazł człowieka, który aż nadto dobrze rozumiał ów środowiskowy lęk przed okazaniem lęku. Cała ta idea nieokazywania strachu – idea tego, co Anglicy nazywają kamienną twarzą – zrodziła się właśnie ze strachu. Została wygenerowana przez wojskowych, którzy potem nad nią pracowali, by zredukować możliwość wyborów dokonywanych przez jednostkę. Nazwali to dyscypliną, a oznaczała ona robienie czegoś zupełnie sprzecznego z tym, co naturalnie przychodzi na myśl ludziom w niebezpieczeństwie. Rosso pracował w biurze, przerzucając nie kończące się stosy papierów, gdy przyszedł Flett. Tak naprawdę to nie przyszedł, lecz dał nura przez otwarte drzwi podczas wyjątkowo ciężkiego ostrzału artyleryjskiego i podpełzł do niego bliżej na czworakach. Rosso doskonale to pamiętał. Osiemdziesięciu siedmiu mieszkańców Sarajewa zginęło tego dnia, a prawie trzystu zostało rannych. Na miasto spadły co najmniej trzy tysiące pocisków. Flett dostrzegł na stosie starych teczek z aktami pomięte czasopismo – jeden z popularnych, amerykańskich tygodników informacyjnych – i zapytał, czy może przeczytać. Rosso, nie podnosząc nawet wzroku, odpowiedział, że oczywiście, lecz zaraz zastanowił go akcent Fletta – przeciąganie charakterystyczne dla południowych stanów. Rosso zaproponował krzesło, jedyne poza tym, na którym sam siedział. – Dziękuję, wolę podłogę – odparł Flett. Dopiero wtedy Amerykanin się przedstawił. Od tamtej pory Rosso nigdy nie proponował Flettowi niczego do siedzenia. Zdał sobie sprawę, że dziennikarz panicznie bał się, iż zostanie trafiony, wyobrażał sobie, że kula przeleci przez rolety na końcu biura o zabudowie pozbawionej ścian, pokona dzielącą ich przestrzeń i wpadając do kantorka Rosso, zrzuci go z krzesła. Zresztą było to całkiem prawdopodobne. Oto, na czym polegała więź, jaka zrodziła się pomiędzy słynnym dziennikarzem a gliną – na strachu. Obaj go czuli, obaj nauczyli się z nim żyć, kontrolować go, przystosowali się do niego, a nawet potrafili wykorzystać. Konieczny był do tego specjalny rodzaj odwagi. W kolejnych miesiącach Flett stopniowo przezwyciężał swe uczucia przez brawurę, zakradanie się na linię frontu w czasie najcięższych walk, pogardę dla kamizelki kuloodpornej, prowadzenie zwykłego blaszanego samochodu, podczas gdy inne gwiazdy mediów jeździły różnymi typami pojazdów opancerzonych. Inni dziennikarze, pewnie z powodu wyczerpania się bardziej ważkich tematów, szybko zaczęli wysyłać do swych czasopism felietony, których bohaterem był Flett i jego przesądy – zawsze zakładał różnokolorowe skarpetki: czerwoną na jedną, a zieloną na drugą nogę. Nosił czarne koszule, czarne spodnie wizytowe lub jeansy, czarną kurtkę; nigdy nie wychodził na ulicę bez krawata, zresztą również czarnego. James Dean z Sarajewa. Na przejażdżce, jak mówił. Chłopaki, ruszam na przejażdżkę. Złota opalenizna, nie uczesane loki, białe zęby. Chłopak jak hollywoodzkie marzenie za kółkiem w deszczu pocisków. Wszyscy byli zgodni co do tego, że Flett jest odważny. Najodważniejszy z całej prasowej ekipy. Jego sekret był bezpieczny w rękach Rosso. Czy Flett zdawał sobie z tego sprawę? Reporter często zachowywał się tak, jakby czuł się urażony, iż Rosso jest jedyną ludzką istotą, która wie, co kryje się za jego fanfaronadą. Policjant czuł wyraźnie – choć nie miał na to żadnych dowodów – że dziennikarz go nienawidzi. Gdy już zjedli i odsunęli na bok talerze, Flett popatrzył bez mrugnięcia na Rosso. – Jestem panu winien wyjaśnienie – zaczął Amerykanin. – Dotyczące...? – Dotyczące dzisiejszego wieczoru. – Niekoniecznie. Pańskie życie erotyczne jest pańską sprawą. Po prostu przypadkiem znalazł się pan pod moim oknem. – Przepraszam. Nie wiedziałem. Czuję okropne... – zawahał się, jakby szukając odpowiedniego słowa – ...pragnienie, chyba tak to można nazwać, gdy wracam z frontu. – Nie jest pan w tym osamotniony. Ale pan jest młody, jest pan Amerykaninem i w dodatku cieszy się pan sławą. Może pan wybierać wśród tłumaczek i innych usługodawczyń. – Mógł dodać: ale moja przybrana córka pana odrzuciła. – Nie zniósłbym, gdyby ktoś tu za mną tęsknił – kontynuował Flett – by jakaś dziewczyna czekała, aż wrócę i powiem, że ją kocham. Sam ledwo trzymam się kupy. – Po jego twarzy przemknął jakby cień. – Tak jest o wiele prościej. – W porządku. – Naprawdę? – Wyglądał na poruszonego. Potrzebował otuchy. – Była tylko jedna kobieta... Rosso nie miał ochoty wysłuchiwać długich, pełnych pasji wyznań o nieodwzajemnionej miłości. Był na to za stary. I zbyt zmęczony. Podniósł dłoń. – Niech pan posłucha, Branston. Choroby weneryczne szaleją po mieście jak pożar w lesie. AIDS pewnie depcze im po piętach. – Flett spuścił wzrok. – Więc skoro już musi pan za to płacić, niech pan lepiej używa prezerwatyw. Dziennikarz skinął głową. Wyglądał jak dziecko przyłapane na kradzieży lub kłamstwie. Przyznawał się do winy. Rosso stwierdził, że nie sposób określić jego wieku, jako że Amerykanie zawsze wyglądali na nienormalnie młodych, a ich twarze miały wrodzony wyraz niewinności. Zdawało się, że nic nie jest w stanie odcisnąć na nich swego piętna. Żadne zło, żadne okrucieństwo nie przydawało im lat. Rosso pomyślał, że pomiędzy Słowianami Flett wygląda jak dziecko. Kobiety pewnie chciały mu matkować, przytłaczały go swą czułością, jemu jednak nie dawała spokoju protestancka wiara we własną wrodzoną grzeszność. Dobra zabawa, spontaniczność nie przychodziły Flettowi bez trudu. Być może dlatego uciekał się do stumarkowych dziwek. Dla mężczyzn takich jak on zabawa sprowadzała się do robienia źle, satysfakcja do beztroskiej kopulacji, nie zmąconej strachem przed porażką. – Był pan tam dziś? Flett kiwnął głową. Wlał resztkę wina do kieliszka Rosso. Było to dobre, wytrawne, białe wino z Chorwacji, jedno z najlepszych, w charakterystycznej prostokątnej butelce z ciemnozielonego szkła. Rosso czuł się już lekko wstawiony. – Jak było? – Chce pan rzucić okiem? Flett wyjął z kieszeni kurtki jakieś kartki. Właściwie był to jeden kawałek papieru, długi i kilkakrotnie złożony. – Proszę. Jutro będzie to na pierwszej stronie. – Mogę przeczytać później? Flett pokiwał głową, ale z wyrazu jego twarzy wyczytać się dało, że mu się to nie podoba. Gdy trzymało się w dłoniach jeszcze ciepły artykuł Fletta, taki, który nie zdążył jeszcze opuścić miasta, należało go natychmiast przeczytać i wyrazić uznanie. Z drugiego końca sali dobiegły ich wzmożone hałasy. Ktoś wpadł pod stół, wywołując huragan śmiechu u Francuzów. – Pańska córka... – Flett zmuszony był podnieść głos. – Tanja. Ma się dobrze, dziękuję, ale ona nie jest moją córką. Rosso pomyślał, że Flettowi nigdy nie przyjdzie na myśl, iż pytanie w takich okolicznościach o przybraną córkę policjanta było bezdennie głupie i w złym smaku. Ale nie było sensu mu tego klarować. Ci z Zachodu po prostu już tacy byli. Była to kwestia uwarunkowań kulturowych. Zwykle mówili to, co myśleli. Mogło to świadczyć o szczerości, ale i o okrucieństwie. – Przepraszam. To jest więc pańska... – Przygarnęliśmy ją. – Nie wiedziałem. Nazywa pana ojczymem. – I wiem, że wszystko u niej w porządku. – Pracuje jako sanitariuszka. – Zgadza się. – Nie przeszkadza to panu? – Przeszkadza mi czy nie, to nie ma żadnego znaczenia. Jest dorosła. – Ale ma pan na tę sprawę jakiś pogląd? – Mam, i nie sądzę, by była to pańska sprawa. – Przepraszam. Nie powinienem był pytać. Tylko... – Tylko co? – Tylko ludzie gadają, że spotyka się z Luką. Pewnie go pan zna. – Rozumiem to. Wiem coś o nim. – I jakie są pańskie odczucia? – Chodzi o Tanję? Kocham ją tak, jak powinien kochać rodzic. A co się tyczy Luki, to już kwestia polityki. Co do ich związku – jeżeli w ogóle jest o czym mówić – to już panu powiedziałem: mam na ten temat swoje zdanie, lecz pana nie powinno ono obchodzić. Szczodrość Fletta zawsze miała swoją cenę. – W porządku. – Flett wyglądał na zawiedzionego, nieszczęśliwego, jakby nie udało mu się zdobyć tego, o co się starał. – Teraz niech pan mi coś powie. – Słucham. – Co to jest Małpiarnia? Francuzi śpiewali Marsyliankę. Ci, którzy przy tym wstali, zwalili się ponownie na podłogę, padając jeden na drugiego. Jakaś dziewczyna piszczała – nie wiadomo, czy z uciechy, czy z przerażenia. Pewnie ona sama nie była tego pewna. Kelner tylko przewracał oczami i kręcił głową na widok bałaganu, jakiego narobili. – Chodzi o osiedle wieżowców. No wie pan. Ali... coś tam. Cholera, nie mogę tego wymówić. Ludzie gadają, że w jednym z bloków mieszka wielu Serbów, którzy pozostali w mieście, więc nazywają to miejsce Małpiarnia. Taka ksywka. Niezbyt ładna. Ma rasistowski podtekst. – Flett bawił się filiżanką od kawy. – Zresztą wszystko się do tego sprowadza. Było już podobne miejsce – blok obok koszar Tito w Zagrzebiu w 1991 roku. Wojska chorwackie też go tak nazywały. – Czy oni tam mieszkają pod przymusem? – Nie. Ale mówi się, że jest tam niezwykle wysoki odsetek Serbów. Na dodatek pełno tam ćpunów. Chyba dlatego, że Serbowie w Sarajewie są teraz najbiedniejsi. Dzieciaki wałęsają się po ulicach, czekając na dealerów, żeby zdobyć działkę. – Od mojego powrotu z Zagrzebia... – mówił Rosso, myśląc, że to przecież było dzisiejszego poranka, a zdawało się, że minął tydzień. - Odkąd wróciłem dziś rano, słyszę różne plotki. – W tym mieście wiele się plotkuje. Na przykład? – Coś o Serbach przepuszczanych przez rejon Kiseljaka, o ich gromadzeniu się, koncentracji w okolicach Sarajewa... Flett kiwał głową. – Kolejne Dien Bień Phu [francuska baza wojskowa w Wietnamie.] – tak nazywają to francuscy żołnierze. – Uśmiechnął się. – Lekka przesada, ale warunki geograficzne nie różnią się aż tak bardzo. – Mówi się o przetasowaniach na szczycie, u władzy, w biurze prezydenta – rzekł Rosso. – O obaleniu prezydenta mówi się od zawsze. Pracuję nad tym tematem, ale im dłużej się wszystkiemu przyglądam, tym mniej z tego rozumiem. – A ruchy wojsk? – Mam jakieś strzępy informacji. Zrozumie pan, co mam na myśli, gdy przeczyta pan, co dziś napisałem, co dziś widziałem. Choć to nic rozstrzygającego... – Mało coś pan wie... – Ten rząd nie zamierza informować o planowanych uderzeniach, inspektorze. Na pewno nie mnie. – Flett pochylił się naprzód. - Wbrew obiegowej opinii nie wiem o wszystkim, co się dzieje. Pod pewnymi względami jestem ostatnią osobą, którą mogliby wykorzystać do przekazania takiej wiadomości. Cóż za skromność, pomyślał Rosso. – Jakiej, na przykład? – Mamy zimę – mówił Flett. – To pora roku, gdy po obu stronach frontu armia topnieje. Wysyła się chłopców do matek i żon, do domów na święta. Gdy zapytałem, dlaczego regularne wojska rządowe są wycofywane z miasta, jako oficjalne wyjaśnienie usłyszałem gadkę o uszczupleniu armii. – Wojska są wycofywane? – No. Wszyscy regularni żołnierze nie pochodzący z Sarajewa wynoszą się z miasta. Tak mówi się na ulicy. Niektórzy gadają, że to z powodu zimowej ofensywy na północy, inni – że to taki spisek mający na celu sprowokowanie Serbów do zmasowanego ataku na stolicę, aby wymusić pomoc Zachodu. – Ale pan twierdzi, że to tylko spekulacje. – W tej chwili tak. Flett podniósł rękę i władczo pstryknął palcami, co śledczemu Rosso przypomniało karykaturę źle wychowanego zagranicznego turysty. Jednak kelner chyba nie miał nic przeciwko. Uśmiechnął się i ukłonił, stając przy boku Fletta. Po co okazywać obcokrajowcom taki szacunek, zastanawiał się Rosso. Nie zrobili tu jak dotąd nic – zostawili nas na lodzie. Flett zamówił dwie podwójne brandy. Strzemiennego, jak to ujął. Ku zdziwieniu Rosso po chwili kelner podał szlachetny alkohol. Za marki można było kupić wszystko. – Tak między nami... – zaczął Rosso. Być może mógłby dać reporterowi to, czego szukał. Nakarmić bestię. – Tak? Rosso zakołysał brandy w pękatym kieliszku. – Mogę podać panu pewne ogólne informacje, bez nazwisk, unikając czegokolwiek, co mogłoby kojarzyć się ze mną. – Okej. – W obecności wojsk spoza Sarajewa upatruje się przyczyny nagłego wzrostu przestępczości. Z tego powodu było spore zamieszanie w pałacu prezydenckim. Jednostki składające się z miejscowych narzekały, że podczas gdy oni dają odpór wrogowi, ich rodziny są narażone na niebezpieczeństwo ze strony obcych w naszych szeregach. – To interesujące. – Pasuje do pańskiej teorii o przegrupowywaniu regularnych wojsk – stwierdził Rosso. Brandy mocno weszła mu do głowy, świat dokoła zaczynał wirować. Postanowił, że jej nie dokończy. – Pasuje dokładnie – potwierdził Flett. – Jeśli jest pan naprawdę zainteresowany wątkiem kryminalnym, może zdołałbym panu pomóc. – Pysznie! – W głosie Fletta brzmiał szczery entuzjazm. – Ale musimy ustalić kardynalne zasady. Rosso zdawał sobie sprawę, że próbuje ujarzmić niekierowany pocisk i musi zrobić coś, co ograniczy pozaplanowe straty. – Nie przyjmuję żadnych warunków, komendancie. Kelner już zaczął zbierać świece. Ledwie się widzieli przez stół. Impreza Francuzów mimo wszystko trwała nadal. – Chodzi o reguły, a nie o warunki. Nie wiedzieć czemu, ciemności sprawiły, że Rosso zniżył głos do szeptu. – Co to za reguły? – Flett nachylił się, aby słyszeć rozmówcę. – Nie wskaże mnie pan w żaden sposób jako źródła informacji. – Zgoda. – No to szafa gra. Czyż nie tak właśnie mawiacie tam, na Zachodzie? – Jasne. I zapomnijmy o tym wcześniejszym incydencie, dobrze? – Nie ma sprawy. – Podrzucić pana? – We własnym samochodzie będę bezpieczniejszy. – Zawsze może pan dostać pokój tutaj. – Nie, wszystko jest w porządku. Ja... Ze spojrzenia Fletta Rosso wyczytał, że ktoś zbliża się do stolika za jego plecami. Ktokolwiek to był, pchnięciem otworzył wcześniej drzwi z podestu nad holem i pozwolił, by blade światło księżyca padło na twarz Fletta. Odmalowało się na niej najpierw zaskoczenie, potem zadowolenie, a na końcu zaniepokojenie. Rosso obserwował reportera, jak odsuwa krzesło i wstaje. Zadowolenie i niepokój walczyły o prymat na jego młodej twarzy. – Branston – odezwała się kobieta. Szła szybkim krokiem, głośno stukając po parkiecie obcasami. Rosso znał ten delikatny, kobiecy głos. Komendant obrócił się na krześle, trochę niezgrabnie, w tej samej chwili, gdy owionął go obłok znajomego zapachu. Zapachu perfum, takich, jakie przywiózł z Zagrzebia. Nie była to młodociana dziwka za sto marek o imieniu Nadia, w ogóle nie była to kobieta czy dziewczyna, jakiej się spodziewał. Komendant wstał niepewnie, wyciągając rękę, by się podeprzeć. Oczyma wyobraźni ujrzał ciało tamtej kobiety, pani Bukovac. Każdy szczegół. Zrobiło mu się niedobrze. Jadalnia zdawała się falować, a Francuzi jeszcze bardziej hałasować. Rosso zachłannie wciągał powietrze. Nogi miał jak z waty. To pewnie wino, szok po zjedzeniu tak dużej ilości pożywienia naraz. Pot go zalewał. To była Tanja, jego przybrana córka. Gdy dotarł do domu, Sabina już spała, leżąc na wznak. Usta miała otwarte. Wyglądała niemal jak dziewczynka, ale co jakiś czas wydawała z siebie gardłowe chrapnięcie, zupełnie nie kojarzące się z płcią piękną. Widziana pod pewnym kątem, wydawała się uosobieniem spokoju. Lecz gdy Rosso pochylił się nad żoną i spojrzał w dół, dostrzegł na jej twarzy wyraz przypominający warczącego psa. Cofnął się, wstrząśnięty tym grymasem – podwiniętą wargą i obnażonymi zębami. Była prawie północ. Udało mu się wśliznąć pod kołdrę bez budzenia jej; delikatnie uniósł jej ramię, przesuwając, by zrobić sobie miejsce, i nasłuchując jej oddechu. Jak to miał w zwyczaju, położył się na boku twarzą do okna. Noc była jasna i gwiazdy mrugały nad okaleczonym, zaciemnionym miastem. Przed zaśnięciem Rosso przypomniał sobie jeszcze, jak potykał się przy wychodzeniu z restauracji, jak mijał swą pasierbicę, zbyt oszołomioną, by go pozdrowić, by zareagować czy odezwać się choćby słowem. On też czuł się oszołomiony i pijany, gdy wreszcie wytoczył się z hotelu i ukrył w ciemnościach. Zanim dotarł do samochodu, dwukrotnie wylądował w zaspie. W drodze do domu prowadził jak w transie. Na początku, gdy krew pulsowała mu w skroniach, uległ wrażeniu, że padł ofiarą spisku mającego na celu ukrycie faktu, że Tanja jest prostytutką, że zalicza klientów na mieście lub we własnym domu, wykorzystując pozycję przybranego ojca dla własnej ochrony. (W tym momencie Rosso doznał wizji: ujrzał Lukę jako alfonsa, Sabinę jako jego wspólniczkę, pozbawioną wszelkich zasad moralnych, zarabiającą na zaspokojenie swego okrutnego pragnienia, i wreszcie Tanję, przyjmującą klientów w ich łóżku, podczas gdy Sabina siedzi w pokoju, przepijając zadatki.) Po chwili chłodne powietrze go otrzeźwiło, uspokoiło i śledczy Rosso odpędził złe myśli, mówiąc sobie, że są oburzające, że to jego własne lęki doszły do głosu z powodu przemęczenia i nadmiaru chorwackiego wina. Myślał o tym, co zapamiętał z rozmowy z Flettem. Dziennikarz rzeczywiście próbował mu coś powiedzieć, ale śledczy nie pozwolił mu dojść do sedna, przerywał, lekceważąc egocentryczny bełkot młodego człowieka z Zachodu i pragnąc dowiedzieć się, co Flett wie, jeśli w ogóle coś, z plotek na temat losu miasta. Nie mógł też doczekać się, by wykorzystać nieświadomego Amerykanina dla swego celu – wymierzenia sprawiedliwości Luce. Popełnił błąd. Powinien był słuchać. Założył sobie, że kobieta była prostytutką. Sabina założyła, że samochód pod ich oknem należał do klienta dziwki o imieniu Nadia. Nadia mogła w ogóle nie istnieć. Mogła ją wymyślić Tanja, żeby usprawiedliwić (przed Sabiną) częstą obecność Fletta, a może i Luki, pod ich blokiem. W każdym razie przyjął za prawdę to, co powiedział Flett: kobieta była dziwką. Ale Rosso nie widział jej dokładnie przez zbrojone szyby. Poza tym była zajęta... Nie chciał o tym myśleć. Nie Tanja... Tylko nie to... Rosso nie był ani kochankiem Tanji, ani jej rodzonym ojcem. Nie miał prawa się wściekać, czuć wstrętu, rościć sobie do niej żadnych praw ani nic podobnego. Była na tyle dorosła, by decydować o tych sprawach samodzielnie. To było jej życie, tylko i wyłącznie. Jeśli chodziła do łóżka z dwoma facetami, to trudno. Kiedyś przyjdzie jej żyć z konsekwencjami takiego postępowania. Była nowoczesną, młodą kobietą, cokolwiek to znaczyło. Sama zgodziła się dostarczać Rosso informacji o Luce. Nie przymuszał jej... Boże, radził Flettowi, aby miał się na baczności przed chorobami wenerycznymi, używał prezerwatyw. Czy Flett był świadom podejrzeń Rosso, że to Tanja towarzyszyła mu w samochodzie? Wyszedł na durnia w oczach Amerykanina. Powiedzmy sobie szczerze: czuł się, jakby mu przyprawiono rogi. To absurd. Ta kobieta nie należy do ciebie, napominał sam siebie. Ma dziewiętnaście lat. Z powodzeniem mógłbyś być jej ojcem. Gdyby tak rzeczywiście było, mógłbyś uzasadnić swoje odczucia. Rosso sam się beształ. Ty egocentryczny głupku. Przecież nie miało znaczenia to, jak postrzegał go ten wiecznie niedojrzały amerykański dziennikarz, i nie liczyły się te dyrdymały z romansami Tanji; naprawdę ważna była tylko ta zamordowana kobieta gnijąca w wannie pełnej wody, krwi i fekaliów. Tym właśnie miał obowiązek się zająć. Rosso przebudził się jakiś czas potem. Serbskie działo przeciwlotnicze ostrzeliwało sporadycznie starą część miasta, Bistricę; dachy dzielnicy pojękiwały i odbijały echem dźwięki podobne do strzelania z bicza w seriach po dwa lub trzy. Policjant nie był tym szczególnie zafrapowany. Zdążył się przyzwyczaić. Bezszelestnie wyśliznął się z łóżka, naciągając na siebie wierzchnie okrycie. Przetarł twarz, czując pod dłonią szczecinę zarostu. Czuł zapach własnego ciała, lekko kwaskowy – pot zmieszany z winem i tym czymś, co było w gulaszu. Włożył na bose stopy skarpetki, zapomniawszy o chłodzie wyszedł na balkon i oddał mocz przez barierkę na śnieg poniżej. Nikt go nie widział. Taki sposób załatwiania się był bardziej higieniczny od korzystania z ubikacji bez wody. Gdy wszedł z powrotem do mieszkania, przebiegł językiem po zębach. Były pokryte nalotem, prosiły się o szczoteczkę. Jego włosy sterczały na głowie. Próbował przeczesać je rękoma. Nie było mowy o prysznicu czy kąpieli. Jedyne, co mógł zrobić, to stanąć w wannie i polać się wodą z roztopionego śniegu. Później, dużo później, gdy nie będzie już mógł znieść własnego smrodu, ucieknie się do tak drastycznych metod. Teraz pragnął jedynie ciepła. Założył resztę ubrań. Przez okno wpadł do pokoju odblask wystrzału z działka – złowieszcze migotanie rozrywającej się amunicji i opadających leniwie, niemal pełnym wdzięku łukiem, pocisków smugowych. Jedni ludzie nie śpią, inni śpią lub chociaż próbują, pomyślał Rosso. Niedoświadczeni myślą, że pociski smugowe nie są niebezpieczne. Wyglądają przecież tak spokojnie. Drobniutkie iskierki ognia, czerwonego lub zielonego, przemierzające niebo. Ci, którym brakowało doświadczenia, dowiadywali się dopiero, gdy było już za późno, że tylko jedna kula na cztery była świecąca. Pomiędzy iskierkami leciały trzy inne pociski, które niosły śmierć. To była podstępna broń i ludzie ginęli podczas tych świątecznych fajerwerków ze stali. Ale kto tak właściwie jest niedoświadczony? Chyba tylko ci, którzy leżą pod nagrobkami cmentarza, dziennikarze i żołnierze sił pokojowych. W tym mieście nawet małe dziecko wie, kiedy należy się schować. Sabina leżała skulona tyłem do niego. Rosso odwrócił się do żony i starając się jej nie wystraszyć, objął ją prawym ramieniem, przytulił, słuchając jej oddechu. Tanja nie wróciła do domu. Wiedziałby, gdyby było inaczej. Jeszcze krótka chwilka odpoczynku, a potem do pracy. Śledczy Rosso przymknął powieki. Dzień drugi 7 W zakładach zawsze słoi przeciwko życiu sześć do pięciu. Damon Runyan, Dobra cena. Za dnia wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Niebo było czyste, jasnobłękitne, różowawe na horyzoncie nad wzgórzami po stronie wschodniej, tam gdzie słońce przebijało się przez ścianę wysokich, przyprószonych bielą świerków. Z okapów domów zwisały ogromne sople. Śnieg tworzący twardą skorupę mrugał do Rosso milionami zwierciadełek. Świat zamarzł. Błotniste koleiny, w które wczoraj można było wpaść po kostki, dziś tworzyły twarde jak ze stali garby, zdolne zniszczyć podwozie samochodu. Powietrze było rześkie i przejrzyste, jakby całe miasto zostało wyszorowane do czysta. Zapalenie silnika yugo zajęło Rosso dobrą chwilę, a kiedy już mu się to udało, wyruszył w miasto. Nawet szczury wielkości kotów, które zwykł widywać, jak przemykały po zakamarkach, dziś chyba zostały w norach. Rosso zwolnił przed pierwszym punktem kontrolnym, lecz nacisnął na gaz, gdy tylko zobaczył, że nikt nie wychodzi mu na spotkanie. Było jeszcze za wcześnie i o wiele za zimno. Alipasino Polje – tak, jak na to liczył – było wyludnione. Jeśli w wieczornym mroku detektyw mógł sobie przypomnieć lata świetności osiedla, światło dzienne ukazało rozmiary spustoszenia, jakie się tam dokonało. Zielone trawniki zostały zryte i zamienione w morze błota, teraz zmarznięte na kość. Dolne części bloków pokrywało graffiti – ogromne, jaskrawe kształty malowane farbami w sprayu. Przedstawiały karykatury francuskich i angielskich żołnierzy z sił rozjemczych oraz nazwy zagranicznych drużyn futbolowych. Na ścianach widniały też hasła polityczne, wyrazy nienawiści do mieszkańców tak zwanej Małpiarni, a nawet kiepskie próbki arabskiego pisma pełnego błędów. Jeden z takich napisów głosił „Bóg jest wielki”, drugi „Śmierć czetnikom”. Wyższe piętra bloków znajdujących się najbliżej linii frontu były częściowo zburzone, podziurawione, okaleczone, jak gdyby jakieś ogromne zwierzę potraktowało je swymi żelaznymi pazurami. Odpadające balkony, ściany ziejące ogromnymi lukami i pokruszony żelbeton groziły, że lada moment zwalą się na chodnik. Tynk i farba odchodziły od murów, odsłaniając połacie surowej cegły. Rosso powoli i cicho wspinał się po schodach bloku dziewiątego. Nie chciał zwracać na siebie uwagi. Miał zwolnić Vasićia, odesłać go swoim yugo z powrotem, aby zebrał resztę ludzi i znalazł doktora Misicia. Przeprowadzą nieformalną sekcję zwłok na miejscu, w mieszkaniu, i zaczną przesłuchiwać sąsiadów. Gdyby Rosso zdołał zgromadzić chociaż sześciu funkcjonariuszy, mogliby odwalić kawał roboty. Przed wojną najmniejszy zespół do pracy nad taką sprawą liczyłby trzydziestu policjantów. Wyłamane drzwi były uchylone. – Vasić? Otworzył je szerzej i zrobił krok naprzód. Musiał pchnąć je barkiem, by wcisnąć się do środka. – Inspektorze? Sięgnął pod kurtkę po pistolet. Jeden rzut oka starczył, by się zorientować, że mieszkanie zostało splądrowane. Sofa leżała do góry dnem i miała zniszczoną tapicerkę. Mały stoliczek z mosiądzu stracił nogi. Dywanik został z jakichś niewyjaśnionych przyczyn pocięty na paski. Obraz zdjęto ze ściany i roztrzaskano tak, że szkło walało się po całej podłodze. Ktoś, najwyraźniej z czystej zemsty, połamał ramę na kilka kawałków. – Vasić! Rosso nie czekał, lecz szybko ruszył korytarzem. Odór się utrzymywał, ale wydawał się stłumiony przez inny zapach. Ostry smród chemikaliów, kwasu karbolowego lub jakiegoś środka czyszczącego o stężeniu technicznym. Wanna była pusta. Ciało kobiety znikło. Woda została spuszczona, a wszystkie kleiste pozostałości zalano jakąś różową cieczą – prawdopodobnie żrącym wybielaczem. Opary poparzyły śluzówkę w nosie Rosso, który odruchowo zasłonił twarz dłonią i cofnął się. Ktokolwiek tu był, nie miał czym spłukać wanny. W kranach nie było wody, a intruzi o tym wiedzieli, więc przynieśli ze sobą puszkę specyfiku. Rosso wszedł do sypialni. Stał tam, dyszał ciężko i drżał. Różowa substancja oblepiła mu buty i cmokała przy każdym kroku. Zniszczy drewnianą podłogę, pomyślał zupełnie bez sensu. Tak, jakby to miało jakieś znaczenie. Komoda została zdemolowana. Szuflady powyciągano, ich zawartość wysypano na podłogę, a sam mebel roztrzaskano. Ubrania wiszące w szafie zostały podarte. Rosso odwrócił się, a odłamki drewna zachrzęściły mu pod butami. Łóżko we wnęce było wywrócone, materac rozpruty i wybebeszony, rama połamana. Większość ludzi zabrałaby ze sobą drewno, pomyślał Rosso. Miało zbyt wielką wartość jako opał, by je tak zostawiać. Zło, które tu się dokonało, nie było bezcelowe. Kimkolwiek był – a raczej byli – sprawcy, poprawił się Rosso, chcieli czegoś i w pośpiechu tego szukali. Stał tam, patrząc na spustoszenie, gdy nagle coś usłyszał. Zamarł w bezruchu. Jego uszu dobiegło dzwonienie, metaliczne brzęknięcie podobne do tego, jakie słychać, gdy ktoś upuści na podłogę łyżeczkę. Poczuł mrowienie na karku. Serce biło mu tak mocno, że w uszach słyszał niemal huk fal napływającej krwi. Jego prawa ręka zacisnęła się na automatycznym pistolecie, a kciuk odnalazł bezpiecznik i odciągnął go, ukazując małą czerwoną kropkę świadczącą o tym, że broń jest gotowa do strzału. W mieszkaniu był ktoś jeszcze. Rosso rzucił się przed siebie na łeb, na szyję. Do kuchni było tylko cztery lub pięć kroków, lecz gdy ruszył w stronę korytarza, usłyszał trzy huki i tuż przed swoją twarzą ujrzał trzy kule, które uderzyły w ścianę i przyprószyły go drobinami farby i tynku. Prawie nie czuł kłucia towarzyszącego wbijaniu się owych drobin w policzki i szyję. Padł na podłogę. Z pistoletem w ręku czołgał się po niej jak wąż, używając do tego przedramion, łokci, bioder i kolan. Swym ciężarem i ubraniem zgarniał cały brud z podłogi. Stękał z wysiłku. Huk wystrzałów był ogłuszający. Pociski, wpadając przez balustradę balkonu, latały po całym mieszkaniu, niektóre rykoszetowały, wydając przy tym dźwięki podobne do brzęczenia owadów, inne wbijały się w ściany lub przelatywały przez duży pokój na korytarz, trafiając kilkanaście centymetrów nad mozolnie posuwającym się Rosso, obsypując go pyłem, kawałkami farby i tynku. Tra-bum, tra-bum, tra-ta-ta-ta-buuuum. Wwwiiiiiiiiiizzzzzggggg. Uderzenia pocisków i huk strzelającej broni rozbrzmiewały niemal równocześnie. Ktokolwiek strzelał, nie znajdował się daleko. Nie było już drogi powrotnej. On mnie widzi, kurwa! Rosso dotarł do kuchni i wpełzł do środka, wykonując gwałtowny ruch do przodu, by jak najszybciej schronić nogi, a dalej czołgał się po wyściółce z noży i widelców, potłuczonych talerzy, cukru, herbaty i soczewicy na podłodze – już miał podciągnąć się, by usiąść, gdy spostrzegł brudną i przerażoną twarz dziecka. Oboje byli zaskoczeni. Dziewczynka szeroko otworzyła usta, jakby do krzyku, kurcząc się i wciskając w kąt. Siedziała oparta plecami o szafkę pod zlewem. Jej kościste ramiona obejmowały podkulone nogi, broda spoczywała na kolanach. Na widok Rosso trzymającego pistolet i rzucającego się niemal wprost na nią jeszcze bardziej się przelękła. Zaczęła skomleć i dygotać. – Już dobrze... dobrze – wykrztusił Rosso. Usiadł podobnie jak dziecko, z podkulonymi nogami, zabezpieczył pistolet i włożył go do kieszeni. Strzały ucichły. Rosso rozejrzał się dokoła. Wyposażenie kuchni było zniszczone, resztki jedzenia, jakie pozostały po kobiecie, leżały porozrzucane po podłodze, jak gdyby ludzie, którzy ją tak potraktowali, nie musieli się martwić o swój kolejny posiłek. Dziewczynka patrzyła na niego, a jej wychudzonym ciałem targały dreszcze. Na nogach miała drewniane chodaki, grube, cerowane skarpety, kilkakrotnie za dużą sukienkę w kwieciste wzory i szary, męski z wyglądu pulower rozpruty w kilku miejscach. Rękawy były tak długie, że zakrywały całe dłonie i zwisały jeszcze luźno. Włosy dziewczynki były krótkie, ciemne i brudne. Przyszło mu na myśl, że pewnie gdy zaczął się ostrzał, właśnie opróżniała szafkę z nieświeżych już produktów. Całkiem jak śmietnikowy szperacz. – Jak masz na imię? – Rosso przemawiał spokojnym głosem, przechylając głowę na bok tak, jak to się robi, gdy się chce uspokoić przestraszonego lub rozdrażnionego psa. Nadal na niego patrzyła, jednak wzrok miała szklany, jak gdyby zogniskowany zbyt blisko, jakby śledczy Rosso stanowił jedynie niewyraźną i groźną plamę w jej polu widzenia. – Mieszkasz tu? W tym bloku? Dziecko tylko zaczęło jeszcze gwałtowniej drżeć. – Szukałaś jedzenia? O to chodziło? Rosso nie był pewien, czy dziewczynka potaknęła, czy nie. Pewnie ma z jedenaście lat, pomyślał. – Mam córkę – oznajmił. – Właściwie przybraną córkę. Wiesz, co to znaczy? Cóż, wszystko jedno. Jest trochę starsza od ciebie. Jestem pewien, że byś ją polubiła. Pomaga ludziom, którzy są ranni. - Czuł, że rozmowa może pomóc. – Jest pielęgniarką – odezwało się dziecko. Dziewczynka przemówiła tak spokojnie, tak normalnie, jakby siedzieli przy stole i zwyczajnie sobie rozmawiali. O to właśnie chodziło Rosso – o pozór normalności. Nieważne, że ktoś przed chwilą chciał ich zabić, że ktoś został zamordowany w łazience, że przepadł gdzieś detektyw inspektor i że siedzieli na kuchennej podłodze usłanej jedzeniem, za które niektórzy gotowi byli zabić, byle tylko napełnić swój brzuch. – Ludzie nazywają mnie Rosso – powiedział. Ktokolwiek nastawał na ich życie, mógł nadal tam być i obserwować. Co gorsza, mógł się przemieszczać, aby zyskać lepszy punkt widzenia. Zawsze człowiek zadawał sobie to samo pytanie: ruszać się z miejsca czy nie? Ponieważ dziewczynka znów się nie odzywała, dodał: – Moja chrześnica ma na imię Tanja. Znasz kogoś o tym imieniu? Jego starania zostały nagrodzone szybkim kiwnięciem głową. Zauważył, że dziecko już się nie trzęsło, ale w spuszczonych oczach wciąż gościło spojrzenie krótkowidza. Mała splotła palce, przyciągając kolana bliżej tułowia. Ręce miała czarne, paznokcie krótkie i brudne. Niemniej jednak były to dłonie dziecka. Brud wprawdzie wżarł się w pory skóry, lecz w tych rączkach i tak było coś niewinnego, coś delikatnego, co kontrastowało z wyglądem włóczęgi. W oddali rozległo się przytłumione bębnienie karabinu. Czy strzelec nadal tam siedział? – Mieszkasz tu? Krótkie przytaknięcie, spuszczone oczy, przelotny błysk wilgotnej gałki ocznej spod ciemnych rzęs. – Z rodziną? Chwila wahania i kolejne krótkie przytaknięcie, po którym broda lekko się uniosła. Rosso wyczuł w tym kłamstwo, a przynajmniej półprawdę. Trrraaaaaaaaach. Przynajmniej trzy serie wpadły przez rozbite kuchenne okno nad ich głowami. Wszystko zdawało się podskakiwać. Na ich głowy i szyje posypał się grad kawałków drewna, tynku i szkła. Dziewczynka zakwiliła. Rosso przysunął się bliżej. Instynkt kazał mu pociągnąć dziecko w dół, zasłonić je własnym ciałem, chowając główkę pod swą pachę. Jej policzek przyciśnięty był do jego klatki piersiowej. Nie opierała się. Wręcz przeciwnie: małymi piąstkami chwyciła go mocno za kurtkę. Z kącików zaciśniętych oczu popłynęły łzy. Dziecko nie mogło opanować drżenia. – Już dobrze – powtarzał – już wszystko w porządku. Naprawdę. No już... – Zapewnienia te kierował zarówno do dziecka, jak i do siebie. – Tu nas nie dosięgną. Jesteś bezpieczna. Oboje jesteśmy bezpieczni. Czuł, że drżenie ustępuje, a jej dłonie przestają zaciskać się na ubraniu. Przesunął się trochę, robiąc więcej miejsca. – W porządku? Uniosła ku niemu twarz. Łzy pozostawiły na jej nie mytych policzkach blade ślady. Uśmiechnął się. – Chwilkę tu poczekamy, aż ten, kto tam jest, się znudzi lub zmęczy i pójdzie sobie szukać innego celu. Nie odpowiadała, tylko siedziała z zaciśniętymi zębami, starając się wytrzymać. Pierwsze dziesięć minut okropnie się dłużyło. Rosso rozważał różne opcje. Gdyby był sam, rzuciłby się pędem do drzwi frontowych. Jeśli dłużej tu zostaną, strzelec – zakładając, że nie jest serbskim snajperem, ale kimś, kto wszedł do budynku – może zapragnąć przyjrzeć im się z bliska. – Noor! Dziewczynka podniosła głowę. Jej twarz się ożywiła, a chude ciało naprężyło. Wyglądała na poruszoną, potem wyraźnie poczuła ulgę, a na koniec troskę o tego, kto się odezwał. Imię rozbrzmiewało z dala, jakby z klatki schodowej. – Ty jesteś Noor? – spytał Rosso. – Tak – wyszeptała dziewczynka. – Noor? – powtórzył męski głos. Usłyszeli kroki. – Tato, tu jestem. Uważaj, tatusiu. – Jesteś cała? Tym razem odpowiedział Rosso, przedstawiając się z nazwiska i wyjaśniając, że zostali zablokowani przez snajpera i lepiej by było, gdyby ojciec Noor nie wchodził. – Hej, to nasz superglina! To ja, Mahmud, komendancie. Ten gość, który czasem kupuje coś od pana na punkcie kontrolnym. Czy mojej córce nic się nie stało? – Jest bezpieczna, Mahmudzie. Masz przy sobie swoją pukawkę? – Jasne. – Możesz podejść do innego okna i osłaniać nas, żebyśmy dotarli do drzwi? Przeprowadzę twoją córkę. W parę minut potem magazynek Mahmuda były już pusty. Przy trzecim głośnym wystrzale z jego broni Rosso chwycił Noor i przytrzymując ją jedną ręką, wypadł z mieszkania na korytarz, wykonując szaleńczy, chaotyczny bieg przez drzwi kuchni, przedpokój, odciągając na bok wyważone drzwi wejściowe. Dziewczynka przylgnęła do ojca, obejmując ramionami grube nogi. – Przepraszam, tatusiu, naprawdę. Mahmud wyglądał na zakłopotanego obecnością Rosso. – Dziecko drogie, nie masz za co przepraszać. Nachylił swą potężną postać, przytulił i pocałował córkę, każąc otrzeć łzy. Następnie spojrzał na Rosso i wyjaśnił, że wysłał ją na poszukiwanie drewna lub pożywienia. Była zaradna, ale zawsze miała sobie za złe, gdy z rzadka zdarzało się jej wrócić z pustymi rękami. – Mieszkacie tu? – Proszę z nami – rzekł Mahmud. – Noor zrobi panu naprawdę porządnej kawy. Lepszej nawet niż ta w Zagrzebiu. Zobaczy pan. Zarzucając swą strzelbę na ramię, wciąż trzymał córkę za rękę. Rosso zauważył, że od czasu, gdy ostatnio go widział, wyposażenie broni wzbogaciło się o celownik optyczny. – To ty dałeś mi karteczkę. – Chyba nie odrzuci pan naszego zaproszenia, komendancie... - Pochylając się do Rosso, krępy żołnierz zniżył głos do szeptu: – Widzimy różne rzeczy. Sporo też słyszymy, szefie. Ale nie będziemy tu chyba o nich rozmawiać, rozumie pan? – Mahmud wskazał głową w stronę schodów. – Chodźmy. Rosso ruszył za nimi. Mahmud i Noor byli ostatnimi żyjącymi członkami rodziny. Matka Noor zmarła podczas feralnej nocnej ucieczki przez góry z Gorażde. Przedzierali się ścieżkami wydeptanymi przez kozice w obawie przed ostrzałem z moździerzy i dział. Zmarła z wycieńczenia, głodu i przeziębienia na rękach swego męża, na śniegu. Wcześniej, podczas oblężenia miasta przez Serbów, na zapalenie wątroby i płuc umarł pięcioletni brat Noor. Mahmud opowiadał, że przed wojną był wykidajłą i bramkarzem w nocnym klubie oraz członkiem jugosłowiańskiej drużyny ciężarowców. Wystarczyło spojrzeć, żeby uwierzyć – Mahmud wyglądał jak szafa. Ojciec i córka mieszkali na strychu pod spadzistym dachem mieszkalnego bloku. Poddasze stanowiło labirynt złożony z surowych, cementowych podłóg, słupków, rur, zbiorników na wodę i krokwi – był to inny świat, który zdawał się sięgać nieba. Na ich życiową przestrzeń składało się kilka desek tworzących równą powierzchnię, a na łóżka – materac z końskiego włosia i tuzin koców mających chronić przed zimnem. Niedaleko stało urządzenie, którego obsługa należała do podstawowych obowiązków Noor – piecyk opalany drewnem, na którym teraz grzała wodę na kawę. Początkowo Rosso pomyślał, że Mahmud musi być kimś w rodzaju dozorcy – dopóki były mistrz dźwigania ciężarów nie pokazał mu swego stanowiska pracy, oddalonego zaledwie o kilka kroków od miejsca, w którym sypiał. Składał się na nie blat na kozłach, ustawiony obok rozkładanej drabiny malarskiej. Na tym prowizorycznym stole stało proste, drewniane krzesło ze zniszczoną skórzaną poduszką, pozwalającą spędzać długie godziny pracy w możliwie najbardziej komfortowych warunkach. Na wysokości barków człowieka siedzącego na krześle jeden ze szczebli drabiny owinięty był płótnem i obwiązany szpagatem. Rosso zdał sobie sprawę, że stoi przed prowizoryczną maszyną do zabijania, urządzeniem do egzekucji – ścinania ludzi za pomocą pocisków. Mahmud rozpoczął demonstrację. Położył strzelbę na stole. Następnie wspiął się na podwyższenie – Rosso pomyślał, że na człowieka jego postury jest zadziwiająco zwinny – i podniósł broń. Usiadł na krześle i oparł ją przed sobą na owiniętym szczeblu. Pochyliwszy się do przodu, umieścił łokcie szczebel niżej, złożył się do broni i spojrzał przez lunetkę. Jego pole rażenia ograniczone było dziurą w murze, z którego usunięto dwie, może trzy cegły. Mahmud miał widok na wąski wycinek zajmowany przez Serbów, zaś z tamtej strony każdy szukający muzułmańskiego snajpera zobaczyłby tylko dziesiątki podobnych dziur, szczelin, okien i innych potencjalnych kryjówek. Ani lufa strzelby, ani błysk wystrzału nie mogły zdradzić jego położenia. Mahmud włożył rękę do kieszeni. Wyciągnąwszy zaciśniętą pięść, otworzył ją i pokazał Rosso trzy łuski. Wyjaśnił, że łuski po pociskach, które dosięgły swych celów, chował do kieszeni, a „pudła” rzucał na podłogę. Po każdym dniu pracy razem z Noor liczył wszystkie łuski i zapisywał liczby w pokaźnej książce razem ze wszystkimi detalami dotyczącymi danego celu. Przypominało to trochę rejestry prowadzone przez chłopów, na których ziemi odbywały się polowania dla zagranicznych gości i miejscowych dygnitarzy partyjnych. Co dwa lub trzy dni Mahmud i Noor przesuwali stół i drabinę w inne miejsce, przestrzegając zasad rotacji stanowisk strzeleckich, rzec by można, aby zmylić przeciwnika i zmniejszyć ryzyko wykrycia. – Noor to ładne imię – powiedział dziewczynce Rosso, gdy podawała mu kawę. – Oznacza „światło” – odparła. – Po arabsku. – Uśmiechnęła się, patrzyła jakby w inną stronę. – Prawie pan nie poznał, co? – Nie poznał? – Że niemal wcale nie widzi. Mahmud wyjaśnił, że katarakta zaczęła się rozwijać na oczach jego córki zaraz po tym, jak zmarła jej matka. Snajper dodał, że jego zdaniem to natura stara się zaoszczędzić dziecku patrzenia na z gruntu zły świat, albo może jest to swego rodzaju ucieczka przed tym, co nie do zniesienia. – Wystarczyłaby prosta operacja – rzekł Rosso. – W Sarajewie wcale nie taka prosta – odparł Mahmud. Mówił, że zrobił co mógł, by nauczyć Noor podstaw pisania i liczenia, ale jej wzrok się pogarszał i uniemożliwiał dalszą naukę. W Sarajewie zresztą i tak nie działała ani jedna szkoła, a on zaczynał dochodzić do wniosku, że najlepiej dla nich obojga byłoby teraz wydostać się z miasta i dotrzeć do któregoś z obozów dla uchodźców gdzieś w Chorwacji albo Słowenii, gdzie jego córka otrzymałaby należytą opiekę medyczną i edukację. – Co chciałabyś robić, gdy dorośniesz? – spytał Rosso. – Chcę być snajperem, jak tata – odparła. – Więc nie widziałaś, co stało się w tamtym mieszkaniu? Noor pokręciła głową. – Ale słyszałam – rzekła. – Słyszałam. Jej twarz spochmurniała. Mówiąc to, usiadła na kolanach ojca i mocno się przytuliła. – Co słyszałaś? – Nie lubi o tym opowiadać. – Wiem, ale ktoś tam zginął. Kobieta. – A więc to sprawa oficjalna, komendancie? Rosso przytaknął. – Zachowałem twój liścik. Przeczytałem go, gdy dotarłem do biura, zaraz tu przyjechałem i obejrzałem ciało. – Nie chcemy żadnych kłopotów. Swoich mamy pod dostatkiem. Nie chcę pakować się w jeszcze większe tarapaty. – Jasne, rozumiem. – Mimo to dzieją się tu złe rzeczy. Jeśli będzie nas pan trzymał od tego z daleka, jeśli dopilnuje pan, żebyśmy nie zostali wciągnięci w to gówno... – Możecie być spokojni. – Nie ujawni pan naszych danych? – Nie, jeśli tego nie chcecie. – Nigdy w życiu. – Wedle życzenia. – I nie wezwie nas pan na świadków? – Możecie odmówić. – Powiedz panu – polecił Mahmud córce. Uczynił to jednak delikatnym tonem. – Powiedz, co słyszałaś. Noor przetarła oczy rękawem swego zniszczonego pulowera. Przyniosła detektywowi drugą filiżankę kawy, a on przyznał, że to najlepsza kawa, jaką pił od dawna; lepsza nawet od tych w Zagrzebiu i Wiedniu, prawdę mówiąc. Trochę nieśmiało Noor zaczęła opowiadać. Szukałam jedzenia i opału. Ludzie czasem dają mi różne rzeczy. Niektórzy z tych, co tu mieszkają, są bardzo mili. Znam ich wszystkich: i dobrych, i złych. Jest taka jedna pani, pani Hadzić, która daje mi mleko w proszku, czasem chleb i kawę, którą pan teraz pije. Jest bogata i bardzo stara. Mieszka na szóstym. Poszłam ją odwiedzić. Jestem ostrożna, wie pan, bo to niebezpieczne. Serbowie strzelają, jak tylko dostrzegą jakiś ruch, choćby kota czy dziecko. Więc chodzę powoli. Daję nura pod oknami. Co kilka kroków zatrzymuję się i słucham. Tata mnie tego nauczył. To było przedwczoraj. Było ciemno, a ja kiepsko widzę, więc szłam korytarzami po omacku. Potrafię wyczuć drzwi, prądy powietrza, a te drzwi były otwarte. Czwarte drzwi od pani Hadzić. Nie wiedziałam, kto tam mieszka. Nikogo stamtąd nie znałam. Myślałam, że mieszkanie stoi puste, no wie pan, że zostawili je ludzie, którzy uciekli. Drzwi były uchylone, tylko trochę, więc się zatrzymałam. Chwilkę nasłuchiwałam, a potem weszłam do środka, do kuchni. Myślałam, że znajdę tam jakieś jedzenie czy coś. Usłyszałam kroki, a potem głosy mężczyzn. Byli źli. Coś nieśli albo ciągnęli. Dużo było krzyku. Chyba byli w mieszkaniu i weszli do dużego pokoju zaraz obok mojej kryjówki. Przestraszyłam się hałasu i schowałam w szafce pod zlewem. Krzyczeli na jakąś kobietę. Ona płakała. Błagała ich, żeby czegoś nie robili. Nie krzywdzili jej. Wrzeszczeli na nią, bo miała coś, czego chcieli. Mówiła, że nic nie wie. Bili ją. Zakryłam sobie uszy, bo to było takie straszne. Ale i tak wszystko słyszałam. Darli się na nią i cały czas bili, a ona krzyczała, żeby przestali. Słyszałam, jak mówili, że ją zabiją, jak nie powie, gdzie to jest. Prosiła ich, żeby tego nie robili. Mówiła, że to nie jej mieszkanie, tylko jej męża. Oskarżali ją, że kradła, podbierała pieniądze. Przezywali ją. Mówili, że pracuje dla policji. Nazwali ją szpiegiem i dalej bili, aż wreszcie wywlekli z pokoju. Myślałam, że mnie znajdą... Noor zaczęła płakać. Szlochała i trzęsła się. – Czekałam tam długo, a kiedy się ściemniło, wróciłam do domu. – A czy przeszukałaś mieszkanie, zanim je opuściłaś? – Nie, bałam się. – Nie weszłaś do łazienki? Noor spojrzała na ojca i na chwilkę zamilkła. – Nie. Rosso zastanawiał się, dlaczego zabrzmiało to jak kłamstwo. – Czy przed wyjściem znalazłaś kobietę? – Nie. – I nie rozpoznałaś twarzy mężczyzn? – Nie. – Noor pokręciła głową. – Pewnie nie zdołałabyś rozpoznać ich głosów. – Jeden z nich znałam – odrzekła Noor. – Czyj? – Jeden z mężczyzn wydawał rozkazy i najwięcej krzyczał. Wydawało się, że to on jest najbardziej zły. – Skąd znałaś jego głos? – Już wcześniej go słyszałam. – Ponownie spojrzała na ojca z niepokojem na twarzy. – Czyj to był głos? Mahmud przytulił Noor do siebie. – W porządku – rzekł do niej cicho. – Odpowiedz. – Luki – odparła dziewczynka. – To był głos Luki. Znów zaczęła się cała trząść. – Był strasznie zły. Krzyczał na nią: „kłamiesz, kłamiesz, kłamiesz”, a tamci ją bili. Rosso wiedział mniej więcej, gdzie mieści się sztab sił zbrojnych Luki – ponad Starym Miastem, na wzgórzach, w jednej z najbogatszych dzielnic, gdzie w nowoczesnych apartamentach i górskich chatach żyli członkowie nowo powstałej klasy kierowniczej i wysoko wykwalifikowani przedstawiciele różnych zawodów z Jugosławii czasów Tito. Gdy znalazł się już w tej dzielnicy, dojazd na miejsce zajął mu nie więcej niż parę minut. Kiedy przemierzył boczne ulice i dotarł do głównej trzypasmowej arterii, jego oczom ukazali się opryszkowie w czarnych, gangsterskich uniformach, grzejący się wokół koksiaka ustawionego na pustej jezdni. Gdy przez otwarte okno swego yugo Rosso pokazał im przepustkę, bez słowa machnęli, by jechał dalej, i znów skupili się wokół ognia. Broń mieli przerzuconą przez ramię, a dłonie w rękawicach trzymali nad żarzącymi się węglami. Piekli kasztany na śniadanie. Rosso przyszło do głowy, że później spróbuje ich trochę kupić i zawieźć Mahmudowi i Noor. Przed białą, nowoczesną willą, zbudowaną nieco niżej niż droga, stał rząd samochodów niemieckich i japońskich z napędem na cztery koła. Patrząc na auta, Rosso myślał, że złym ludziom na wojnie dobrze się wiedzie. Znacznie gorzej wiodło się małej Noor. Tym razem Rosso został przeszukany; zabrano mu pistolet, a jego numer został spisany przez poważnego, młodego człowieka ostrzyżonego na jeża, z wymyślną kaburą pod pachą. Rosso otrzymał kwitek na swoją broń. Mógł się stawiać, zażądać jej zwrotu, ale jaki sens miały takie próby zachowania twarzy? Krótka wymiana zdań przez telefon komórkowy i Rosso został poprowadzony po oblodzonych stopniach, przez bramę z kutego żelaza na brukowany dziedziniec, gdzie machnęła na niego jakaś kobieta. Była bardzo niska, a uśmiechniętą, pulchną twarz okalały ciemne loki. Miała na sobie obowiązkowy czarny kombinezon, który budził dość groźne, a w jej przypadku także dość zmysłowe skojarzenia. Powiodła go po kręconych schodach na zaadaptowane poddasze, gdzie spał Luka. Rosso słyszał stukot maszyn do pisania i ściszone głosy za mijanymi drzwiami. – Pan komendant. Co za niespodzianka. Jeśli Luka czuł jakąkolwiek winę czy wstyd, to w ogóle nie dał tego po sobie poznać. Jego głos brzmiał radośnie, jakby był zadowolony ze spotkania z oficerem policji. Luka siadł na krawędzi swego rozbabranego łóżka, przecierając oczy i wciągając przez głowę bluzę od dresu na piłkarską koszulkę z napisem Manchester United. Powietrze w pokoju było nieświeże. Było już po ósmej, ale zdawało się, że Luka dopiero co się obudził i wygrzebał spod koców. Rosso znał tryb życia ludzi jego pokroju; kilku z nich swego czasu aresztował. Miejscy mafiosi tradycyjnie spędzali całe noce w kawiarniach, handlując whisky i papierosami z przemytu, bronią i amunicją, kradzionymi samochodami, uprawiając hazard, łajdacząc się i wzniecając burdy o strefy wpływów. Od czasu do czasu znajdywało się któregoś z nich w przydrożnym rowie z kulką w czaszce lub plecach za prowadzanie się z niewłaściwą kobietą, znaczone karty lub chybiony interes. Prasa zaklasyfikowałaby takie przypadki jako wojnę gangów. I oto siedział przed nim szef wszystkich mafiosów, gruba ryba, człowiek, za którego wsadzenie i długi wyrok Rosso dałby sobie uciąć rękę. Siedział przed nim nie do końca ubrany, śmiejąc się. – Przepraszam, jeśli obudziłem. – Przeprosiny Rosso nie były pozbawione ironii. – Ależ co pan, komendancie. Nie co dzień mam okazję podejmować oficerów policji, a już na pewno nie tak wysokich rangą jak pan. Pewnie sprowadza pana coś ważnego. Twarz Luki przecinała sina blizna. Skóra była szara i pomarszczona w miejscu, gdzie została przeszczepiona z wnętrza uda przez Misicia i jego kolegów ze szpitala. Szczęka Luki była wybita z zawiasów i zdawała się ruszać na wszystkie strony, gdy gangster mówił. Był na tyle próżny, by starać się ukazywać ładniejszą stronę swej twarzy każdemu, z kim rozmawiał. Doktor Misić był dwukrotnie członkiem zespołu, który operował Lukę, i opowiadał potem Rosso, co się stało, a przynajmniej zdradzał mu szczegóły, które nie pojawiły się w policyjnych aktach. Zdarzyło się to ostatniego lata przed wybuchem wojny w Bośni. W Chorwacji nadal trwały walki. Dubrownik i Karlovac dostawały cięgi od Serbów. Co bardziej dalekowzroczni Bośniacy mówili, że to tylko kwestia czasu, by walki rozpętały się także u nich. Patrioci różnej maści, pobożni muzułmanie i gangsterzy – wśród których był i Luka – szykowali się do wojny. Nieznani napastnicy zatrzymali w pobliżu pałacu prezydenckiego samochód Luki i obrzucili go granatami, z których jeden odbił się od maski, roztrzaskał przednią szybę, zabił żonę Luki na miejscu, a jego twarz rozerwał na strzępy. Według Misicia, który widział rannego gangstera zaraz po przywiezieniu do szpitala, jego usta i policzki zwisały z czaszki jak kawałki surowego mięsa. Córeczka Luki siedziała na tylnej kanapie. Zginęła na miejscu od wybuchu drugiego granatu. Nikt nie był pewien, czy atak miał podłoże polityczne, czy była to po prostu wojna gangów, a może jedno i drugie po trochu. Polityka i gangsterska działalność już wtedy były nierozłączne. Gdy lekarze operowali, na sali byli ludzie Luki z bronią gotową do otwarcia ognia, wygrażający, że zaczną strzelać, jeśli nie uda się uratować życia ich szefa. Patrząc teraz na niego, Rosso zastanawiał się, co takiego widzi w nim Tanja. Miał wymowę i maniery zwykłego ulicznika. Do tego niskie czoło i głęboko osadzone oczy. Do końca życia był skazany na chodzenie o lasce. Na stoliku nocnym, obok zapasowego magazynku i CB radia, leżała sterta komiksów. Luka był dyslektykiem, a w najlepszym razie półanalfabetą. Nie, żeby miało to jakieś znaczenie, gdy był w posiadaniu innych przymiotów. Cechował się na przykład niezwykłą fizyczną odwagą, co do tego nie było wątpliwości. Był bezwzględny i miał zdolności przywódcze. Gdy wybuchła wojna, pomiędzy Rosso a czetnickimi kulami stali tylko ludzie pokroju Luki. Nie byli teraz sami. Trzej uzbrojeni ludzie w czarnych uniformach wypchanych przez zapasową amunicję i granaty siedzieli z rękami na kolanach, czujni i gotowi do działania. Luka odprawił ich w kilku słowach. Wyszli, oglądając się za siebie na gościa. Kobieta o czarnych lokach przyniosła kawę na tacy. Luka zapalił papierosa i zmierzył Rosso wzrokiem, jakby starając się z jego wyglądu i gestów wyczytać intencje. Nalegał, aby policjant usiadł obok niego na łóżku. – Co mogę dla pana zrobić, komendancie? Myśli, że ma mnie w kieszeni, że przyszedłem tylko po to, by uzgodnić cenę. – Czy wie pan o istnieniu grupy sarajewskich Serbów tworzących komitet humanitarny ludzi związanych z medycyną? – Tak, słyszałem o nim. – Czy zna pan doktora Misicia? – Owszem. Był jednym z tych, którzy pomogli mi, gdy parę lat temu byłem ranny. – Czy ten komitet to wyłącznie humanitarna organizacja, czy ma znaczenie polityczne? – Z tego, co mi wiadomo, jedno i drugie. – A co panu wiadomo? – Co to jest, komendancie? Sprawdzian z wiedzy o społeczeństwie? – Prowadzę dochodzenie i potrzebuję pańskiej pomocy. – Czy jestem podejrzany? Czy powinienem wezwać adwokata? Luka nabijał się z Rosso; miał na twarzy tajemniczy uśmieszek. – Czy zna pan kobietę o nazwisku Bukovac? – Nie sądzę. Luka wzruszył ramionami w sposób, który Rosso uznał za przesadny – Jest dentystką i członkinią komitetu. Luka powtórzył swój gest. – Naprawdę jej nie znam. – A wie pan, co to jest Małpiarnia? – Coś mi się obiło o uszy. – Zna pan to miejsce? – Może. To na osiedlu Alipasino Polje. – Czy był pan tam? – Może i byłem. – Czy był tam pan trzy dni temu po południu? – Nie sądzę, ale jest to możliwe. – Na szóstym piętrze? W mieszkaniu zajmowanym przez jedno z małżonków Bukovac? – A to co? Jestem świadkiem w sprawie rozwodowej? – Luka wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Był pan tam czy nie? – Możliwe. Nie pamiętam. – Proszę się zastanowić. – Zastanowiłem się. Nie mogę sobie przypomnieć. To nazwisko nic mi nie mówi. Dlaczego pan pyta? – Bukovac była dentystką. Została zamordowana. Inspektor z mojej komendy, który pilnował miejsca zbrodni, zniknął. Ciała kobiety również nie ma. Nic pan o tym nie wie, prawda? – Nie. To nie trzyma się kupy. – Rzecz miała miejsce w pańskim sektorze. – Teraz ja o coś zapytam, dobrze? – Bardzo proszę. – Dlaczego ta kobieta jest taka ważna? – Z żadnych szczególnych powodów poza tym, że została zamordowana, a ja prowadzę w jej sprawie dochodzenie. – Codziennie mamy masę nowych trupów, komendancie. Morderców każdy widzi. Nie rozumiem, skąd to zamieszanie, no chyba że wciąż próbuje mnie pan wsadzić. – Mam świadka – oznajmił Rosso. – Taak? – Luka wstał, wziął laskę i pozbierał amunicję ze stołu. – Ktoś tam pana widział. – Nie będą podejrzewać niewidomej dziewczynki. – Chyba już wiem, po co pan przyszedł się ze mną zobaczyć. – Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa. – Ludzie codziennie umierają, a pan zawraca sobie głowę jakąś wszawą Serbką. Daj pan spokój. To jakieś bzdury. Luka wyraźnie szykował się do wyjścia, więc Rosso również wstał. – Ma mnie pan za zwykłego gangstera i przemytnika. Tymczasem to ludzie tacy jak ja – jego głos potężniał – bronili tego miasta przed serbskimi łapami, komendancie. Każdego dnia wymagają ode mnie więcej – prezydent i jego ludzie. Teraz chcą, aby wszyscy moi chłopcy poszli na front; nawet pracownicy biurowi i kierowcy. Każdy jeden z nich. Luka nigdy nie przepadał za przesłuchaniami i było to po nim widać. Był spięty i mówił głośno. Krople śliny padały na twarz Rosso. Nawet nie mrugnął ani się nie wytarł. – Dobra, panie glino – głos Luki przycichł. Udało mu się, o dziwo, zapanować nad sobą. – Żąda pan odpowiedzi na tyle pytań. Niech pan jedzie z nami. Pokażę panu. Sam pan się przekona. Luka pchnął drzwi i zaczął wykrzykiwać rozkazy przetykane przekleństwami. Inne drzwi zaczęły się otwierać i zamykać. Jego głos zdawał się elektryzować podwładnych. Luka zaczął niezgrabnie kuśtykać po schodach. Gdy nie pokrzykiwał, mamrotał coś do siebie. Rosso podążał za nim. – Gdzie się wybieramy? – Na front. Gdzieżby indziej? 8 Lew i cielę razem leżeć będą, ale to drugie długo nie pośpi. Woody Allen. Poranek Fletta nie rozpoczął się najlepiej. Stojąc w obłożonym workami z piaskiem wejściu do budynku poczty, który służył jako kwatera sił rozjemczych ONZ, dziennikarz spoglądał ponad parkingiem i częścią miasta leżącą w cieniu niskiego pasma wzgórz ku północnemu zachodowi. Przestępował z nogi na nogę i zacierał ręce, czekając niecierpliwie na swą eskortę składającą się z australijskiego kapitana i czterech gburowatych Ukraińców – żołnierzy, którzy zdawali się traktować swą służbę jak dar niebios, umożliwiający im zamianę wszystkiego, co posiadali, na twardą walutę. Na ONZ-etowskiej odprawie Flett dowiedział się, że w okolicach Stupu – południowo-zachodniego przedmieścia – miały miejsce walki: bośniacka armia usiłowała uszczknąć trochę terytorium zajmowanego przez Serbów w Ilidzy. Serbowie odpowiedzieli atakami na pozycje zajmowane przez ludzi Luki. Australijczyk miał umożliwić Flettowi spojrzenie na całą sprawę z lotu ptaka, ze wzgórz na północnym zachodzie, tworzących cypel wychodzący prosto na Stup. Flett nie mógł się doczekać; będzie miał przed sobą panoramiczny obraz, jak w kinie, co da mu szerszy pogląd do kolejnego artykułu. Dla zagranicznego reportera była to doskonała okazja; będzie mógł zobaczyć akcję, nie narażając się na niebezpieczeństwo. Australijczyk i Ukraińcy spóźniali się. Flett rzucił okiem na pokaźnych rozmiarów rolexa na swej ręce. Była 9:33. Zapamiętał tę godzinę, bo dokładnie w tej chwili usłyszał nieprzyjemny furkot pocisku z działa czołgowego, który przeleciał tuż obok niego i spadł poza polem widzenia ograniczonym przez mur wokół parkingu. Wybuch był bardzo głośny; poniósł się głębokim echem, jak gdyby – tak wyobrażał to sobie Flett – pocisk posiadał rozum i chciał obwieścić całemu miastu satysfakcję, jaką dało mu dokonane zniszczenie. Początkowo Flett nie zdawał sobie sprawy, że to pocisk czołgowy. Wiedział tylko, że spadł blisko, miał płaską trajektorię i wydawał złowieszczy, buczący dźwięk, a wybuch przypominał czołowe zderzenie dwóch rozpędzonych pojazdów. W ciągu minuty nadleciały jeszcze trzy takie pociski. Flett przycupnął za workami z piaskiem okalającymi wejście do budynku. Zwinął się w pozycji embrionalnej i oplótł ciało ramionami, jakby bał się, że rozsypie się na kawałki lub zmarznie. Nienawidził ostrzału artyleryjskiego. A myślał, że właśnie to go spotkało. Nigdy jeszcze nie był tak blisko celu ostrzeliwanego przez czołgi. Mogłem stracić głowę... Chwila ciszy była dostatecznie długa, by przerażenie opuściło świadomą część jego mózgu. Miejsce strachu zajął obraz francuskiego wartownika po drugiej stronie szklanych drzwi. Francuz obserwował go z zaciekawieniem, a Flett wstał. Żołnierz miał broń przewieszoną przez ramię i kciuki zatknięte nonszalancko pod kamizelkę kuloodporną w okolicach pach. Aby pokazać, że wcale się nie boi, i aby uciec przed pokpiwającym wzrokiem Francuza, Flett wyszedł na otwartą przestrzeń. Wiedział, że nie jest to rozsądne. Wyczuwał to przez zasłonę strachu, tak jak niedowidzący mimo krótkowzroczności potrafią wyczuć zbliżające się zagrożenie. Lecz było już za późno. Flett nie zamierzał dać po sobie poznać, że się boi, zwłaszcza Francuzom. Zobaczył piąty pocisk w locie: niewyraźny kształt o twardym, czarnym środku przeleciał z prawa na lewo i uderzył w górną część metalowych schodów przeciwpożarowych, biegnących przez trzy piętra z boku budynku jakieś trzydzieści metrów dalej. Nie było eksplozji. Dał się słyszeć tylko zgrzyt i pocisk zaczął spadać. Staczał się po schodach, na każdym stopniu wydając przeraźliwe, metaliczne brzęknięcie, od którego bolały uszy, jakby ktoś walił żelazną kulą w wielki gong. Właściwie to skakał ze schodka na schodek, spadając na nie to jednym końcem, to drugim, powoli, jakby sennie. Brzdęk, brzdęk, brzdęk. Z każdym brzdęknięciem Flett oczekiwał wybuchu. Rzucił się na ziemię, zapominając o nonszalancji, o którą tak się starał. Zdawało się, że mijają wieki. Brzdęk, brzdęk. Flett poczuł w boku ostry ból. Dostałem. To już koniec. Wszystko widzę tak wyraźnie, zwyczajnie, ale przecież gdzieś dostałem. Stał nad nim Australijczyk. Poczęstował go w bok całkiem potężnym kopniakiem wojskowego buta, który już dawno zapomniał, co to pasta do obuwia. – Niezły strzał – stwierdził żołnierz tonem zwykłej rozmowy. - Przeciwpancerny. A tak przy okazji, jestem kapitan Heart. Flett nie skomentował kopniaka, choć żywił podejrzenie, że wszyscy Australijczycy nie mogli doczekać się sposobności, aby dokopać reporterowi – zwłaszcza amerykańskiemu – leżącemu na ziemi i nieprzytomnemu ze strachu. – Mam nadzieję, że zabrałeś swoje harcerskie porcięta, no i spinki do jazdy na rowerze, co? – spytał Heart. – Coś mi się mocno zdaje, że mogą ci się przydać... Luka wgramolił się niezdarnie na przednie siedzenie mercedesa, wtykając pomiędzy idealnie wyprofilowane fotele swoją laskę. Nalegał, by komendant siadł obok. Nadeszła kolejna z jego wielbicielek i podała przez okno zawiniątko w brązowym papierze. Podnosząc szybę, Luka odwinął paczkę, która kryła dużą kanapkę. Przełamał ją na pół i machnął przed nosem Rosso. Śledczy pokręcił głową. – Jedz pan – rozkazał Luka, wymachując kanapką tak gwałtownie, iż Rosso bał się, że cała zawartość wyląduje na jego nogach i skórzanych siedzeniach samochodu. Rosso przyjął swoją część. Usta Luki były już pełne, a jego żuchwa poruszała się jednocześnie w kilku kierunkach. Na kanapkę składały się szynka parmeńska z bazylią, oliwa z oliwek, suszone na słońcu pomidory i bułka. Rosso musiał przesłuchać Lukę, ale nie miał ochoty jechać na front. Jednak nie mógł się od tego wymigać; nie teraz. W tej chwili takie posunięcie oznaczałoby całkowitą utratę twarzy. Sam prawie nie mógł w to uwierzyć, że oto siedział obok mordercy, przemytnika i zajadał jego kanapkę. Zło potrafi być tak banalne. Do okna Luki, które za naciśnięciem guziczka śmigało w górę i w dół, podchodzili różni ludzie. Luka rozmawiał z nimi, mając pełne usta. Jego wybite z zawiasów szczęki skakały na wszystkie strony w procesie żucia i połykania pożywienia. Rosso miał wrażenie, że obserwuje jakąś olbrzymią jaszczurkę pochłaniającą swą zdobycz. Luka wydawał rozkazy, zadawał pytania, nielicznym dziękował, chwalił, kpił, a raz nawet groził. Żucie nie ustawało. Wreszcie wyrzucił papier zmięty w kulkę na ulicę. Gdy zapalał silnik samochodu, odwrócił się do Rosso i spojrzał na niego. – Nie jest pan tu z powodu nieżyjącej kobiety. – Co ma pan na myśli? – Wiem, po co pan przyszedł. Chodzi o Tanję. Nie pochwala pan naszego związku. Sama mi to powiedziała. Więc postanowił się pan rozejrzeć. Zobaczyć na własne oczy, jakiego to zbira przez te wszystkie lata starał się wsadzić za kratki. Śledczego nagle uderzyła ironia całej sytuacji, tak iż nie mógł się powstrzymać: odchylił głowę do tyłu i parsknął śmiechem. Luka potrzebował jego aprobaty. Nawet wśród gangsterów zdarzają się tradycjonaliści. Zamiast grozić, że mnie zabije, myślał Rosso, chce mojego błogosławieństwa. – To prawda: nie pochwalam waszej przyjaźni. Prawdą jest też, że przed wojną było prowadzone przeciwko panu dochodzenie. Podobnie prawdziwy jest fakt, że nie mogliśmy nic panu udowodnić, ale to bynajmniej nie przez nasze zaniedbanie. Myli się pan natomiast co do powodu mojej wizyty. Jestem tu w sprawie Bukovac. – W sprawie Serbki – rzekł Luka z szyderczym uśmiechem. – W sprawie morderstwa. – A kogo to, kurwa, interesuje, komendancie? Pańskiego drogiego podatnika? On ma inne rzeczy na głowie. Czy Vasić nie powiedział już czegoś podobnego? – Bukovac też płaciła podatki. Luka skierował swój wielgachny samochód na ulicę. Jednym okiem zerkał w lusterko wsteczne, a małym palcem lewej ręki wydłubywał kawałki szynki spomiędzy zębów. W odróżnieniu od yugo należącego do Rosso, mercedes Luki miał łańcuchy na wszystkich oponach. Serbowie byli blisko. Drzewa tam w górze wyglądały zwykle jak jednolita masa nie wiadomo czego, złowieszcza, niewyraźna plama zarośli. Teraz czubek każdego drzewa wydawał się sterczeć wyraźnie. Można było policzyć każdą gałąź, zaobserwować i zmierzyć każdą zsuwającą się śnieżną czapę. Mieli karabiny maszynowe wyposażone w celowniki optyczne. Na pewno widzieli lśniący, bankierski samochód i rozpoznali go jako należący do Luki. Rosso czuł mrowienie strachu podobne do ćmiącego bólu zęba, znajomy dyskomfort, który nie był jednak tak silny, by nie można było wyprzeć go ze świadomości. Ból zęba. Właśnie. Zupełnie o tym zapomniał. Teraz pamięć mu wróciła. Bukovać stała przed jego biurkiem, tłumacząc, że jest dentystką, że doskonale zadba o jego uzębienie, za darmo. Nie przestawała mówić. Wymachiwała gorączkowo rękami. Rosso przywołał Anila i polecił mu zająć się sprawą. Wymamrotał parę słów przeprosin i zostawił ich. Później tego samego popołudnia znów ją widział, jak siedziała na ławce obok biurka Anila, paliła papierosa i wciąż gadała – tym razem do nikogo konkretnego. Wziął Anila na stronę i nakazał spróbować jak najlepiej ją wykorzystać, choć zapowiadało się na ciężką robotę. Kobieta najwyraźniej nie panowała nad sobą i byłby z niej marny świadek. Nie mogła przestać gadać. To oblężenie tak działało na ludzi. Nic nie można było na to poradzić. Ale to właśnie kogoś takiego szukamy, powiedział wtedy. Ona zastawi dla nas wnyki. Daj jej tylko dużo sznura, nakazał Anilowi Rosso. Rób to, co tylko uznasz za stosowne. Masz zgodę na wszystko. Sytuacja musiała mieć miejsce może ze trzy miesiące temu. Rosso starał się skoncentrować na drodze przed nimi. Usłana była złomem i innego rodzaju śmieciem sterczącym z lodu – kołpakami, stertami łusek po nabojach, lampami ulicznymi zgiętymi jak szpilki do włosów (zastanawiał się, jak, do diabła, jest to możliwe, że tak się powyginały), torami tramwajowymi poskręcanymi od żaru płonących wagonów jak wąsy Salvadora Dali, częściami garderoby, dachówkami i kawałami tynku odłupanymi ze ścian budynków. Znajdowali się na ohydnie otwartej przestrzeni, pozbawieni schronienia. W miejscach, gdzie nie było lodu, a śnieg z jakichś przyczyn nie leżał, widać było charakterystyczne ślady po wybuchach spadających pionowo pocisków moździerzowych, detonowanych zdalnie, pozostawiających charakterystyczne kratery w kształcie niewielkiej gwiazdy, okolone wianuszkiem śladów po rozgrzanych do czerwoności odłamkach, które rozprysły się chmarą na zewnątrz i wbiły w nawierzchnię. Wzór, jaki tworzyły bomby, wyglądał delikatnie, niegroźnie, lecz tylko z pozoru. W rzeczywistości twarda nawierzchnia szosy sprawiała, że obszar rażenia pocisków znacznie się powiększał, a deszcz ostrych jak brzytwa, rozpalonych odłamków sięgał dalej. Luka wyglądał na opanowanego, nawet zrelaksowanego. Był bezwstydny jak Flett w swym buncie przeciw zagrożeniu. Prowadził samochód samym środkiem Alei Snajperów, zaś auto zdawało się pomrukiwać i mlaskać z zadowolenia, prując naprzód, gdy tylko Luka nacisnął na pedał gazu, jakby lubiło prędkość. Jeszcze nie. Poczekaj. Wielki samochód drżał. Luka przyspieszył, mijając zrujnowany budynek redakcji gazety. Został tak brutalnie zbombardowany, że jego wysokie, futurystyczne wieże przypominały teraz Rosso fotografie morskiego karambolu, rozbitych i na wpół zatopionych okrętów w Pearl Harbour. 10:40. Przed nimi znajdował się najtrudniejszy odcinek. Policjant wmawiał sobie, że Serbowie nie zaczną strzelać przed zażyciem przedpołudniowej dawki rakii – wódki ze śliwek, która chroniła przed przeziębieniem i śmiercią. Przy odrobinie szczęścia, myślał Rosso, uda im się dojechać tam, gdzie zmierzają, i wrócić przed jedenastą, zanim dobrze już wstawieni czetnicy zaczną pociągać za spusty swych karabinów. Zastanawiał się, czy Luka po prostu obserwował, jak Bukovac umierała, czy też trochę jej pomógł. Może nawet odegrał w tym znaczącą rolę. W ich stronę zmierzały dwie karetki, ślizgając się na lodzie od krawężnika do krawężnika, dwa stare citroeny kombi oddalone o sto merów jeden od drugiego, z dawno rozwalonym zawieszeniem, pomalowanymi na biało oknami i czerwonymi krzyżami. Biel karoserii pokrywało szare błoto. Luka nawet na nie nie spojrzał. Skupił się na poturbowanej, czterotonowej ciężarówce przed nimi. Tylną klapę miała zamkniętą, a plandekę dobrze umocowaną. Był to stary, radziecki ził, pomalowany na niebiesko i telepiący się z łomotem naprzód. Gdy Luka wyprzedzał ciężarówkę, jej kierowca kiwnął ręką. Luka jakby skinął głową. Po chwili ził został daleko w tyle. Ojcze nasz, któryś jest w niebie... Była to jedyna modlitwa, jaką pamiętał Rosso; nauczył się jej jeszcze w dzieciństwie od swojej matki. Tak jak ekstrakt z sałaty, który zawsze pomagał mu na chore gardło, sprawiała, że czuł się lepiej. Jako dziecko nie wiedział, jak wygląda sałata ani co to jest ekstrakt. Były to dla niego magiczne słowa. Teraz też nie wiedział, co dokładnie znaczą słowa Modlitwy Pańskiej, ale brzmiały jak zaklęcie, symbol dobra, pozwalały się odnaleźć, były ostatnią deską ratunku, niczym więcej jak tylko przesądem, jak błękitny kamień noszony na szyi albo zawieszony nad drzwiami, który ma chronić przed urokiem. Uwagę Rosso zwróciło jakieś poruszenie po lewej stronie. Na dziedzińcu okazałego budynku – jakiejś placówki rządowej – uwijały się dziesiątki żołnierzy regularnej armii. Wielu z nich trzymało w rękach bochenki chleba. – Kto to jest? Luka nawet nie spojrzał w tamtą stronę. – Ósma i siedemnasta brygada. – Co oni robią? – Odbierają swoje racje przed wymarszem. – Wymarszem? Dokąd? Luka spojrzał na policjanta, ale nic nie powiedział. Żołnierzy było więcej – dziesiątki ich wymaszerowywały z miasta. Nawet nie obejrzeli się za mijającym ich pędem Luką. Byli podzieleni na grupy lub oddziały idące gęsiego przy zachowaniu sporych odstępów. W ich skład wchodzili weterani, starsi mężczyźni z bronią przerzuconą przez ramię, opasani amunicją, ze śpiworami przytroczonymi do pasów lub zarzuconymi na barki, z granatami w płóciennych chlebakach niesionych wysoko na plecach. Mimo obciążenia maszerowali pewnym, sprężystym krokiem kogoś, kto wie, że ma przed sobą długą drogę, lecz jest jednocześnie świadom, że jest na tyle sprawny, by zrobić wszystko, czego się od niego zażąda. Nie byli to żołnierze w odwrocie. Zbyt byli spokojni i pewni siebie. Od czasu do czasu mercedes mijał konny wóz obładowany materacami, kocami, kociołkami i okrągłymi płytami oporowymi moździerzy. – Armia w drodze – odezwał się Rosso. – Coś w tym stylu. – Proszę mi powiedzieć, dlaczego pan ją zabił. Luka nie odpowiedział. O 10:37 Fletta poproszono, aby wdrapał się do ukraińskiego pojazdu opancerzonego przez klapę w burcie, którą zaprojektowano chyba z myślą o krasnoludkach. Otwór był niedorzecznie mały, a dziennikarz wysoki i dobrze zbudowany. Musiał ścierpieć upokorzenie bycia ciągniętym z jednej strony, a wpychanym z drugiej przez oddział pryszczatych Ukraińców, którzy dopiero niedawno zaczęli się golić i których całe zajście niepomiernie śmieszyło. Przez cały czas kapitan Heart siedział na dachu BTR-60, popalając fajkę i stukając brudnym buciorem w mocowanie karabinu maszynowego, by zasygnalizować swe zniecierpliwienie, a jednocześnie przyglądając się temu, co działo się na dole. Kapitan Heart nie uśmiechał się ani nie pomagał: starał się dać odczuć Flettowi, że przechodzi okres próbny, że według niego nie zalicza się jeszcze do grupy określanej mianem rasy ludzkiej. Heart po prostu mierzył Fletta wzrokiem, wyrażającym coś bliskiego pogardy, i dyskretnie pokazywał, gdzie powinien się dostać cywil, zamiast do podłużnego transportera opancerzonego na olbrzymich, gumowych kołach i przedzie jak dziób łodzi. W tym był cały problem – Flett był cywilem, przekleństwem dla zawodowego żołnierza. Flett był wdzięczny, że w pobliżu nie ma kamer telewizyjnych gotowych nagrać upokarzający początek patrolu. Gdy wreszcie wgramolił się do środka i pozbierał sprzęt – magnetofon, przenośny komputer, aparat automatyczny – przycupnął niezgrabnie na małym, pokrytym skórą, rozkładanym krzesełku (skóra była okropnie porozrywana, przez co resztki gąbki walały się po całym wnętrzu) rozglądając się dokoła. Jeden z Ukraińców, który nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat, obsługiwał karabin maszynowy DhSK kaliber 12,7 milimetra, siedząc w czymś w rodzaju obręczy przypominającej sprzęt kulturystyczny w siłowni z tą jednak różnicą, że ustrojstwo nie było błyszczące, ale obdrapane, pokryte smarem i brudem. Nastolatek obracał działo za pomocą dźwigni i zerkał w wizjer. Duże, ciężkie kule były umocowane w metalowej taśmie, która otaczała strzelca jak stalowa kurtyna, opadając pętlą w dół do transportera. Inny Ukrainiec wcisnął sobie na głowę parę starych słuchawek i kręcił gałkami odrapanego radia, z którego zielona farba zeszła prawie zupełnie. Wyglądało jak eksponat z muzeum drugiej wojny światowej. Heart owinął sobie twarz szalikiem i w teatralnym geście wyciągnął przed siebie ramię, jakby dowodził szwadronem kawalerii. BTR-60 z rzężeniem posłusznie potoczył się naprzód, trzęsąc się gwałtownie przy akompaniamencie zgrzytów ze skrzyni biegów i w chmurach błękitnych spalin. Heart, który miał już na głowie swój hełm, z powrotem włożył do ust fajkę, przeciskając ją pomiędzy zwojami szalika. Obie nogi dyndały mu w otwartym włazie. Ukraiński kapral zaproponował Flettowi papierosa, którego połowę stanowiła tekturowa rurka, plująca wiórkami czarnego tytoniu. Flett pokręcił głową. Po obu stronach pojazdu znajdowały się otwory strzelnicze zbyt małe dla kogokolwiek, kto chciałby przyjrzeć się czemuś po drodze. Flett wiedział, że były tam po to, by piechota mogła się bronić bez konieczności wychodzenia z pojazdu, jednak pole ostrzału musiało być bardzo ograniczone. Zawsze lepiej coś robić, pomyślał, niż zwyczajnie czekać na atak. Flett wiedział, że nawet gdyby do nich strzelano, nic by nie słyszał ani nie widział, co było trochę pocieszające. Strzały z broni małego kalibru zostałyby zagłuszone przez ryk i jęk silnika oraz serię z ich własnego karabinu maszynowego, zaś jeśliby zostali trafieni przez coś większego, nawet nie zdążyłby się zorientować. Przed mercedesem pojawił się czarny dym. Był gęsty, kłębił się, strzelając gwałtownie w górę, jakby gdzieś płonęło ogromne ognisko z opon samochodowych. – Wjeżdżamy tam – oświadczył Luka. Miał na myśli zakład przemysłowy w Stupie, skupisko całkiem nowych magazynów i fabryk starannie ogrodzonych, opasanych chodnikami i wyposażonych w zatoczki załadunkowe wysypane niebieskoszarym żwirem. – Przemkniemy jak strzała – powiedział. Tak też się stało. Gdy tylko zjechali z ulicy, Rosso wyraźnie usłyszał trzask pocisków, trzech w jednej serii. Za chwilę czterech. Kilka pojedynczych wystrzałów w równych odstępach czasu, zupełnie jakby strzelec starał się podążać za mercedesem, obracając się z wymierzoną bronią jak myśliwy celujący w lecącą kaczkę. Cmok, cmok, cmok. Wszystkie leciały z lewej strony, ale za wysoko. Mercedes dał nura w dół zbocza, popędził pod wiaduktem i z piskiem opon wynurzył się po drugiej stronie. Rosso już się nie bał. Adrenalina powodowała wzmożoną czujność zmysłów, sprawiając, że doznania były czystsze, żywsze, a wszystko dokoła, łącznie z samochodem, zdawało się poruszać w zwolnionym tempie. Luka skręcił w coś, co wyglądało jak brama fabryki. Nie było tam nikogo, tylko na workach z piaskiem powiewała zatknięta bośniacka flaga. Miejsce wyglądało na wyludnione. Ktokolwiek stanowił jego załogę, albo ze strachu leżał płaściutko na ziemi, albo był już martwy. Koła zabuksowały na żwirze, kiedy Luka nadepnął mocniej na gaz i skręcił w prawo, wirażując na kamieniach, po czym ostro zahamował. Rosso otworzył drzwi po swojej stronie, ale zaraz zamknął je z powodu gorąca. Fala ogrzanego powietrza uderzyła w niego, mierzwiąc mu włosy i poruszając ubraniem. Miał wrażenie, że znalazł się przed gigantyczną suszarką do włosów. Czuł się, jakby w okamgnieniu się opalił, aż musiał dotknąć dłonią twarzy, by sprawdzić, czy brwi nadal są na swoim miejscu. Źródłem gorąca była ściana ognia, oddalona nie więcej niż o kilkanaście kroków. Wiła się, zasysając powietrze wokół siebie i podskakując coraz wyżej, jakby usiłowała sięgnąć po upragniony tlen. Luka wysiadł po swojej stronie. Rosso podążył za nim, pełznąc po siedzeniu, niezdarnie przeciskając nogi pod kierownicą i myśląc, że zostawianie samochodu tak blisko płonącego magazynu nie jest zbyt rozsądne. Jednak trzaski, jakie słyszał, nie pochodziły ze zwykłego ognia, ale z ognia karabinów, więc się nie odzywał. Luka kuśtykał. Rosso starał się go trzymać, nie wybiegając naprzód. Nie wiedział dlaczego, ale i tak go wyprzedził. Po prawej stronie, pomiędzy nimi a ogniem z czyśćca rodem klęczeli w rzędzie strażacy. Kierowali swe węże na kłębowisko dymu, iskier, unoszącego się popiołu, poskręcanego metalu i wszystkiego, co znajdowało się w magazynie. Strażacy pracowali w parach – jeden ściskał końcówkę węża, a drugi próbował panować nad nabrzmiałym płóciennym hydrantem, który pod wpływem ciśnienia wody wił się nieustannie i skręcał. Płomienie wznosiły się ku błękitnemu niebu na wysokość sześciu metrów, najwyraźniej nie robiąc sobie wiele z wysiłków strażaków. Rosso przyszło do głowy, że morderstwo Bukovac było jedynie czynnością wstępną zaaranżowaną w celu pozbycia się dowodów i usunięcia potencjalnie wrogiego świadka. Czy on miał być następny? Na polu walki, pod ostrzałem, Luka z łatwością mógł zainscenizować wypadek. Szczątki ofiary strawiłby pożar. Rosso zauważył, że klęczy w kałuży obok koła wielkiego, czerwonego wozu strażackiego. Ogromnie pragnął pozostać przy życiu. Potrzebna była tylko chwilka, by domyślić się, dlaczego wszyscy kulili się przy ziemi. W jego stronę sypał się z obu stron grad pocisków – to w niczym nie przypominało żadnego pola golfowego, które znał, i wydawało mu się niezwykle osobiste. Kule świszczały i rozrywały się nad jego głową, wybijały dziury w blasze falistej, z której zbudowany był drugi, jeszcze nie płonący magazyn, odbijały się od ziemi, od strażackiej ciężarówki i mijały go, wirując jak szalone, z jękiem. Rosso poczuł, że ma nogi z waty, a jego jądra zabolały, jakby chciały się skurczyć i schować w mosznie. Gdyby tylko mogły. 9 Jeśli człowiek choć raz pozwoli sobie na morderstwo, to kradzież wkrótce wyda mu się niczym; po kradzieży przychodzi kolej na pijaństwo i nieprzestrzeganie szabatu, a wreszcie na nieuprzejmość i opieszałość. Thomas De Quincey Dwa magazyny były jak dotąd nietknięte przez ogień, ale całe roje iskier niesione rześką bryzą nie wróżyły dobrze zgromadzonym przez Lukę artykułom luksusowym. Temperatura pożaru była ogromna. Bez zmiany kierunku wiatru pozostałe dwa budynki w ciągu kilku minut także musiały stanąć w płomieniach. Luka był tego świadomy. Mimo że odgłosy walki rozbrzmiewały coraz głośniej, zgromadził pod pierwszym magazynem kilkoro swoich ludzi, którzy usunęli za pomocą siekiery kłódkę i w zapamiętaniu mocowali się z rozsuwanymi drzwiami. Rosso zdawało się, że znalazł się w środku potyczki o drogę dojazdową do Sarajewa. Serie pocisków smugowych lub fosforowych mogły zmienić to miejsce w huragan ognia; nie było specjalnego powodu przypuszczać, że został tu zwabiony specjalnie. Gdy ostrzał osłabł, Rosso zbliżył się do ludzi Luki. Biegł zgięty wpół, jak w obłąkaniu przebierając nogami. Wszyscy przemieścili się do drugiego magazynu i przykucnęli jak ludzie kryjący się przed deszczem, szukając schronienia za cienkimi ścianami z blachy falistej, jakby rzeczywiście mogły osłonić ich przed nawałnicą nieregularnego ognia. Luka i jego żołnierze starali się jak mogli, by ocalić jak najwięcej skrzynek i pudeł wypełniających wnętrze sześćdziesięciometrowej długości pomieszczenia. Rosso czuł się jak w cyrkowym namiocie, a przebywanie w pomieszczeniu dało mu fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Budynki miały kształt półwalca z falistej blachy pomalowanej na jasnoszaro i w najwyższym miejscu sięgały jakichś sześciu metrów. Wyglądały jak ogromne beczki przecięte wzdłuż na pół i położone na płaskiej ściance. W środku traciło na sile wrażenie konieczności pośpiechu spowodowane zarówno ostrzałem, jak i pożarem magazynów. Dziwne, miękkie światło i tłumiąca dźwięk zawartość magazynu zdawały się izolować od niebezpieczeństwa. Rosso poczuł nagłą potrzebę znalezienia sobie wygodnego legowiska, by zwinąć się w kłębek i zasnąć, lecz Luka kuśtykał tu i tam, wykrzykując rozkazy, klnąc i mamrocząc coś pod nosem. Tu ułożone w równe stosy spoczywało zagrabione bogactwo miasta, a przynajmniej jakaś jego część. Wąski kanion dzielił dwa strome zbocza wzniesione po obu stronach z pudeł i skrzynek aż po sam dach. Po chwili pojawił się mały wózek widłowy, który znacznie usprawnił ratowanie whisky, papierosów i skradzionych racji żywnościowych ONZ. Luka i jego załoga znów wyszli na zewnątrz, by załadować starego ziła taką ilością kontrabandy, jaką był w stanie pomieścić. Rosso pomagał. Nie był pozbawiony świadomości, że to, co robił, było niedorzeczne. Nie mógł jednak postąpić inaczej: bezczynne przyglądanie się, szukanie schronienia i obserwowanie zajścia z względnie bezpiecznego terenu poza polem obstrzału lub zza ciężarówki straży pożarnej mogło jedynie sprowokować wrogość. Miałby przeciwko sobie pięć osób, a każda z nich posiadała broń. Zastanawiał się, czy Luka dostrzega ironię całej sytuacji – a może właśnie to było powodem zaproszenia Rosso, by mu towarzyszył? Jeśli nie miał na celu pozbycia się wścibskiego policjanta, to może chodziło mu o wmieszanie go w swoje sprawki, poniżenie, zademonstrowanie na żywo pewnych faktów z życia i polityki. Jednym z takich faktów z życia był ten, że za pojedyncze opakowanie papierosów można było kupić od Serbów dwudziestominutową przerwę w ostrzale, zawieszenie broni potrzebne do wymiany więźniów lub zebrania poległych. Na tym opierała się – przynajmniej w jakiejś części – potęga Luki. Na ciężarówce zmieściła się zaledwie odrobina towaru. Jeśli chcieliby ocalić całą zawartość obu magazynów, trzeba by było wykonać kilka kursów. Przy tym Rosso doszedł do wniosku, że kierowca ciężarówki nie ma zbyt wielkich szans na przeżycie. Podobnie jak obsługujący wózek widłowy. Ten ostatni musiał siedzieć wysoko, wystawiając się na strzały znacznie bardziej niż pozostali, i krążyć pomiędzy magazynem a ciężarówką. Podczas jednego z kursów spojrzenia Rosso i kierowcy wózka spotkały się. Był to obcokrajowiec, żołnierz, z którym Rosso rozmawiał krótko przed Małpiarnią. Nawet jeżeli obcięty na jeża młody chłopak z kolczykiem w uchu poznał Rosso, to nie dał tego po sobie poznać. Jeden ze strażaków przywlókł się do policjanta i Luki. Nie spiesząc się nigdzie, spoglądał przed siebie i marszczył brwi jakby w głębokiej zadumie. Pasek od wielkiego strażackiego hełmu miał zapięty tuż pod brodą. Terkotanie broni automatycznej, wybuchy pocisków moździerzowych i granatów zdawały się nie robić na nim wrażenia. – Wycofujemy się – krzyknął do ucha Luki, starając się pokonać huk płomieni, strzały i okrzyki strażaków. Luka obrócił się do niego, gotów wybuchnąć gniewem, z którego słynął. – Za dziesięć minut skończy nam się woda. Nie ma sensu dłużej tu zostawać. Strażak był już niemłody, prawdopodobnie ściągnięty z emerytury. Miał ogorzałą twarz i ciągle zassane usta, jakby wyjął sobie sztuczną szczękę z obawy przed połknięciem w wypadku postrzału. – A co z tym majdanem? – Luka wskazał dwa magazyny. Strażak wzruszył ramionami. – Możemy pomóc powynosić rzeczy. Ale jak ostrzał się wzmoże, zostanie pan z tym sam. Nie czekając na odpowiedź, poczłapał niezgrabnie w swych buciorach do kolegów. W jego kroku było coś, co dawało do zrozumienia, że ma gdzieś Lukę i nie zamierza narażać życia swojego i ludzi dla ratowania fajek i gorzały. Ciężarówka zaczęła się poruszać, skręcając okropnie powoli. Luka pokuśtykał krzywo do magazynu i wziął kilka paczek papierosów. Obcokrajowiec zrobił to samo, rozbijając pierwszą lepszą skrzynkę i biorąc tyle, ile zdołał. Ktoś wepchnął Rosso butelkę. Wziął niezgrabnie do rąk najpierw jedną, potem drugą. – Dobra – krzyknął Luka do ucha Rosso. – Jedziemy. Pocisk z moździerza rozerwał się dobre sto pięćdziesiąt metrów od nich w pobliżu bramy, przez którą mieli przejechać. Uderzył w żwirowy podjazd – twardy grunt – posypany kamyczkami. Rozbłysło białe światło. Rosso poczuł detonację pod stopami; drgania przeniosły się wyżej, do goleni. Nastąpił huk – głośny, metaliczny łoskot – a po nim fala uderzeniowa i w powietrze wzniósł się powoli kłąb dymu, rozszerzając się na boki i rozpływając leniwie, bo czasu na zabijanie było pod dostatkiem. Był ciężki i ciemny. Otwierał się jak kwiat, wielki i szpetny. Dach nad ich głowami załomotał, ściany zadźwięczały od tego, co pocisk wyrzucił w ich stronę. Buta Rosso dosięgnął mały, skręcony kawałek drutu. Spojrzał w dół i zobaczył, jak tam leży – jeszcze rozgrzany do czerwoności, syczący w mokrym błocie. Kolejny pocisk uderzył pięćdziesiąt metrów dalej, podobnie do gigantycznej stopy, wykopując ziemię i kamienie, rozrzucając je wokoło. Spadł poza polem widzenia, ale wystarczająco blisko, by zabić. Jaki to kaliber: 60 milimetrów, 81? Jesteśmy w potrzasku, pomyślał Rosso. Kulił się jak wszyscy inni: zgiął się w pasie i głowę wyciągnął ku przodowi, jakby zmagał się z burzą. Ależ to głupie. Mogę zarobić z tyłu, w sam zadek. W obie nogi. Ale choć bardzo się starał, Rosso odkrył, że nie jest w stanie się wyprostować. Następny trafi prosto w nich. Dokładnie tutaj. Odliczał sekundy od błysku do huku, jak robią to ludzie, by dowiedzieć się, jak daleko jest burza. Raz, dwa, trzy, cztery... To się stanie, jak doliczę do jedenastu. Ogłuszające detonacje pocisków moździerzowych zachęciły do działania broń mniejszego kalibru: kule mijały ich pędem z wyciem i świstem, lecz przeważnie zbyt wysoko, by zrobić jakąś krzywdę. To zadziwiające, ile trzeba zużyć środków wybuchowych i stali, by zabić jednego człowieka. Całe tony. Śledczy nie doliczył do jedenastu. Rzucili się biegiem do samochodu, kurczowo ściskając łup. Rosso, tuląc dwie litrowe butelki dwunastoletniej whisky, podzielił sobie drogę na trzy etapy: pierwszy – sprint od wejścia do ciężarówki; drugi – bieg dokoła niej i wreszcie najdłuższy odcinek do samochodu. Jak w baseballu. Pierwsza baza, druga i domowa. Okrążył samochód, ślizgając się na lodowej brei, czując, jak chrzęści i ugina się pod jego stopami, widząc rozbryzgujące się na boki błoto, którego kropelki padały mu na twarz. Otworzył szeroko drzwi samochodu, nabrał powietrza w płuca przez rozdziawione usta i dysząc, rzucił się do środka. Dopiero teraz poczuł, że jest zlany potem, a w rękach wciąż ściska butelki whisky. Luka wgramolił się na fotel kierowcy, obiema rękami wciągając chorą nogę. Rosso pomógł mu z laską. Na tylnej kanapie siedział Niemiec. Świetnie. Facet ze spluwą za moimi plecami. Luka zapalił silnik. – To jest Landser – oznajmił. – Landser, to śledczy komendant Rosso. – Proszę mi powiedzieć – Rosso zagadnął, odwracając się do Niemca – czy zna pan kobietę o nazwisku Bukovac? Landser nie odpowiedział. Luka spojrzał na Rosso. – Mamy jeden mały interes do zrobienia – rzekł. Rosso pomyślał o szczątkach kobiety w wannie. Oto, za co umarłaś – za imperium Luki. A tu mamy twoich zabójców. Coś wielkiego i wyszczerbionego zabębniło na masce samochodu. Rosso instynktownie się przeżegnał. Widok był wspaniały. Po kolejnej chwili zmagań, którym towarzyszyły salwy chrapliwego śmiechu Ukraińców, Flett zdołał wygramolić się z transportera zaparkowanego na trawiastym zboczu tuż przy górskiej chacie na samym szczycie wzgórza. Pierwsze, co przyszło mu do głowy, to to, że przed wojną musiał tu być znakomity narciarski stok. Chata zdawała się balansować na samej krawędzi wzgórza, spoglądając na miasto, na jego połyskujące pięknie w porannym słońcu dachy. Nic dziwnego, że w 1984 roku olimpiada zimowa została zorganizowana właśnie w Sarajewie. To było wymarzone miejsce. Miasto leżało w niecce i przypominało kapę rzuconą niedbale na głęboki hamak. Stanowiło naturalny amfiteatr. Doskonałe miejsce do zabijania. Pagórek był pokryty zieloną trawą. Tylko w zacienionych, osłoniętych miejscach zalegał śnieg i lód – biały nalot w cieniu głazów i pni. Rosły tu winne krzewy i drzewa figowe. Flett czuł się odurzony żywymi kolorami zimy i pięknem okolicy. Jego oczy nie były przyzwyczajone do swobodnego rozglądania się. Czuł się wyzwolony z ponurych ulic Sarajewa. Weszli do chaty. Pobielone ściany pokoju dziennego nadal były udekorowane krucyfiksem i obrazkiem świętego z wyciągniętą do błogosławieństwa dłonią i aureolą wokół głowy. Kiedyś był to dom rodziny bośniackich Chorwatów, od dawna opuszczony przez mieszkańców – wyczyszczony, jak ujął to Heart, co oznaczało, że ludzie zostali zamordowani lub wywiezieni do obozów dla uchodźców. Ta okolica znajdowała się wcześniej w rękach Serbów, potem Muzułmanów, znów Serbów, a wreszcie chorwackich oddziałów paramilitarnych. Aktualnie był to posterunek obserwatorów ONZ – buty, pudełka po żywności, mapy, skrzynki po piwie i sprzęt radiowy tworzyły sterty w kątach i zawalały schody prowadzące na balkon na pierwszym piętrze. Heart zaprowadził tam Fletta. Dokładnie pod nimi, na południowo-zachodnich krańcach miasta toczyła się walka – małe gejzery dymu i kurzu wznosiły się po wybuchach pocisków moździerzowych i artyleryjskich w Stupie. Teren tamten był płaski, upstrzony fabrykami i magazynami, oddzielonymi od siebie nieużytkami, sadami jabłoni, kanałami i wąskimi drogami. Kapitan Heart nieśmiało wyjaśnił Flettowi różnicę pomiędzy wybuchami pocisków z moździerzy i dział: pierwsze spadają pionowo, gęsty dym podnosi się równomiernie ku górze, tworząc przysadziste grzyby – pole rażenia jest okrągłe; drugie są wystrzeliwane do przodu, ukośnie, a dym i odłamki lecą przed siebie, jakby ktoś zamiatał brudną podłogę – ich pole rażenia tworzy wąski równoramienny trójkąt. Dzięki Bogu, że jestem tu na górze, a nie tam. Zabłąkana kula świsnęła koło nich. Heart machnął na nią ręką, jakby się oganiał od natrętnego szerszenia. Flett nie potrafił stwierdzić, czy Heart umyślnie silił się na tak powolne, hipnotyczne gesty, czy po prostu zbyt często i od zbyt dawna był narażony na niebezpieczeństwo, by się tym przejmować. – Cholera, patrz. Ludzie Luki znowu atakują. – Heart wskazał na prawo. Flett widział tylko maleńkie, świetlne punkciki, błyski wystrzałów z broni ręcznej i dryfujący deszcz odłamków. W pełnym słońcu wszystko działo się powoli jak w angielskim krykiecie: tak spokojnie, daleko, niegroźnie, dźwięki były stłumione, a obraz spowolniony. Flett nie widział żadnego schematu, żadnego frontu, nie potrafił odróżnić przyjaciół od wrogów. Bez sensu. – To wszystko na nic – skomentował kapitan. – Co masz na myśli? – Mam na myśli to – odparł kapitan Heart, akcentując mocno słowo „to”, jakby chciał zaznaczyć, że rozmawia z kimś o żenująco niskim ilorazie inteligencji albo z kimś godnym pogardy do tego stopnia, że nie ma sensu się dla niego wysilać. – Mam na myśli to, że Bośniacy mają ludzi, ale nie mają siły ognia. Serbowie na odwrót – mają broń, ale z ludźmi krucho. To wszystko na nic, ponieważ – tu akcent na „ponieważ” – Bośniacy muszą przegrać, jeśli wystawią ludzi przeciwko takiej ilości broni. Dodatkowo, jak sam widzisz, nie mają pojęcia, jak rozwinąć porządny atak. Nie mają pojęcia o prowadzeniu ognia i ruchach wojsk. Ich taktyka jest do kitu. Kapitan Heart odpalał papierosa od papierosa. Jego palce miały żółte plamy. Flett odwrócił wzrok od błysków broni automatycznej, od małych jak mrówki postaci przemykających tu i tam, od kłębów dymu i kurzu, ciemnoczerwonych wybuchów pocisków armatnich i skierował go tam, gdzie z jakiegoś magazynu strzelały płomienie, a czarny, kłębiący się dym wznosił się ku błękitnemu niebu, gdzie łączył się z tysiącami innych smug dymu i pyłu i tworzył nad miastem rozprzestrzeniającą się chmurę. Przypominało to zabawę żołnierzykami. Nagle rzucił mu się w oczy szary, elegancki samochód wyjeżdżający pędem z dzielnicy przemysłowej i miasta. Mercedes Luki. Szalony skurczybyk. Flettowi zdawało się, że gdyby rzucił kamień, trafiłby w samochód i ostrzegł. Nie rób tego. Jedziesz w środek samego piekła. – Kurwa – zaklął kapitan Heart, zaciągając się mocno papierosem. – Luka stracił w ostatnich dniach kilkudziesięciu ludzi. I po co? Nic się nie zmieniło, nie posunęli się nawet o pieprzony cal. Zyskują kilka metrów rano, a wieczorem je tracą. Niech to cholera weźmie. Seria z karabinu maszynowego, której pociski spadły kilkadziesiąt centymetrów od nich, nie wywarła widocznego wrażenia na Hearcie. Flett wzdrygnął się. Nic nie mógł na to poradzić. – Masz ochotę na piwko, koleś? – zaproponował Heart. Zmniejszenie bezpośredniego zagrożenia, mimo że chwilowe, przyniosło głębokie poczucie spokoju. Rosso czuł się pogodzony ze wszystkim, co miało nastąpić. Co miał na myśli Luka, mówiąc „mały interes”? Rosso oparł się wygodnie w fotelu i patrzył na niebo, na wzgórza, domy z zapadniętymi dachami i osmalonymi, pozbawionymi okien ścianami. Takie miejsca stanowiły kryjówki snajperów, lecz ta myśl nie zaniepokoiła Rosso. Czuł się jak ktoś, kto właśnie wykonał forsowne ćwiczenie, rozkoszował się tym miłym odrętwieniem ciała wywoływanym przez endorfiny, gdy maleje wysiłek. Gdyby tylko dane mi było umrzeć od razu, pomyślał; szybko, tak by nie było czasu na jęk bólu czy zrobienie z siebie głupka wijącego się jak zwierzę i tarzającego we własnej krwi. Nie jak Bukovac. Bez bicia, duszenia i topienia we krwi i własnym gównie. A gdyby tak przyniesiono mnie na jednych z tych pokrwawionych, płóciennych noszy do szpitala, gdzie podniósłbym wzrok i zobaczył nad sobą Misicia w masce i rękawiczkach, spoglądającego na mnie ze skalpelem w ręku, gotowego do zrobienia pierwszego cięcia? Jesteśmy sumą naszych członków, a nasze członki nie należą do nas. Mam nogi mego ojca, płasko zakończone palce u stóp matki, po prababce ze strony matki odziedziczyłem szczupłe dłonie, a po dziadku dość bulwiasty nos. Nie mam nic swojego. Dostało mi się też to i owo od innych ludzi: strzępy myśli, szpik kostny, tkanki i cała reszta. Nie powinienem bać się oddać ich pod nóż Misicia. Te kawałki żyją razem ze mną. Jeśli umierają, to i ja, będący ich sumą, umieram z powodu mechanicznego urazu, patologicznego genu. Są we mnie elementy, jakieś zespoły komórek, napawające mnie lękiem – żebym tylko nie stał się taki jak mój ojciec. On jest we mnie, tego jestem pewien. Nie ma dnia, żebym go w sobie nie rozpoznał. To, co sprawiło, że był tym, kim był, może sprawić, że ja też kimś takim się stanę, jeśli temu nie zapobiegnę. Śmierć nie jest taka zła. W życiu zdarzają się gorsze rzeczy. Luka zatrzymał samochód, wjeżdżając na krawężnik, i tym wyrwał Rosso z zamyślenia. Silnik pracował na jałowym biegu, a oczy gangstera utkwione były w lusterku wstecznym. Rosso spostrzegł, że w którymś momencie musieli zjechać z głównej drogi, ale pogrążony w zadumie, nie wiedział gdzie. Nie musieli długo czekać. Minęła może minuta, nie więcej, gdy ciężarówka wypakowana papierosami i whisky minęła ich, zwolniła i zatrzymała się jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. Stali na skraju osady, jednej z tych, które z czasem mogło pochłonąć rozrastające się miasto. Po prawej stronie rosły trzy dęby rozłupane przez kule. Tuż przed nimi, na rogu, stał samotny dom, częściowo osłonięty przez drzewa owocowe – był pozbawiony dachu. Z budynku została tylko skorupa. Brama – wbudowana w ogrodzenie i ligustrowy żywopłot – kiwała się na popsutych zawiasach jak pijak. Landser otworzył swoje drzwi i wysiadł. Zatrzymał się na chwilę, by zapalić papierosa, którego gryzący dym napłynął do samochodu. Luka się wyprostował, zacisnął ręce na kierownicy i czekał. Było tu za cicho, za spokojnie. Nie dało się ujrzeć ani usłyszeć zwierząt domowych, żadnych kur dziobiących ziemię, żadnego schnącego prania, nawet żaden kot nie wygrzewał się na słońcu. Na drucie telefonicznym biegnącym w poprzek drogi zwisała smutno porwana i ubłocona chorwacka flaga. Kabel nie wyglądał na zwykłą linię telefoniczną, bo nie był przytwierdzony do żadnego słupa. Była to naziemna linia wojskowego telefonu łącząca jakieś dowództwo z linią frontu. Podmuchy wiatru huśtały drutem, poszturchiwały samochód, marszczyły wodę tam, gdzie przejeżdżające pojazdy rozkruszyły lód na kałużach w dziurach drogi. Niebo ciemniało; pojawiały się na nim małe obłoczki walczące o prawo zakrycia słońca. Odgłosy walki brzmiały teraz nieustannie, jak jeden przeciągły grzmot, jedno bębnienie. Od czasu do czasu coś zadudniło lub huknęło głucho, jakby stłumione przez echo. Zza zniszczonego żywopłotu przed domem wychynął żołnierz, dobrze przyjrzał się mercedesowi i ciężarówce, po czym zniknął. Po chwili pojawił się w towarzystwie dwóch innych. W źle dopasowanych cywilnych ubraniach, wojskowych kurtkach i spodniach wyglądali jak chłopi. Gdy zbliżyli się do ciężarówki, Rosso zdołał rozpoznać ich plakietki z literami „HV” i biało-czerwona szachownicą – obywatelska armia Chorwatów z Bośni. Jeden z ludzi miał jakiś pistolet automatyczny albo lekki karabin maszynowy z długim tłumikiem w kształcie rury. Drugi miał obrzyna, którego kołysał w zgięciu łokciowym jak dumny ojciec dziecko. Były to spluwy do roboty z bliska. Do czyszczenia. Do mordowania. Do zemsty. Do wzniecania waśni i ich podtrzymywania. Do ucieleśniania mitów o bałkańskiej nienawiści. Kierowca ziła i dwóch ludzi Luki, którzy siedzieli z tyłu ciężarówki, podnieśli brezent i opuścili tylną klapę. Chorwaci weszli na górę. Sprawdzali przewożone towary. Nie spieszyli się, a chłopcy Luki zapalili papierosy i z uśmiechem gawędzili z Chorwatami. Znają się, pomyślał Rosso. Takie wycieczki musiały odbywać się całkiem regularnie. Jakby na dowód tego ktoś wyciągnął butelkę. Starzy kumple. Flaszka wędrowała od ust do ust, wycierana rękawem przed podaniem następnemu w kolejce. Luka przemówił, nie odwracając się: – Teraz widzi pan, panie władzo, jak to jest. Musimy kupować sobie broń, amunicję – od Chorwatów. I od Serbów. – Za żywność ONZ. – Czasem kupujemy żywność, czasem amunicję. A co pan by kupił, panie władzo? Żarcie czy naboje? – Jedno i drugie. – A jak na jedno i drugie nie starcza? Co wtedy? Spluwa czy masło? Luka trzymał obie ręce na kierownicy, lekko bębniąc po niej palcami. Oczy miał nadal utkwione w Chorwatach i ciężarówce. – Nie odpowiada pan, bo odpowiedź nie istnieje. Jest pan człowiekiem zasad, człowiekiem prawa. Pan strzeże prawa i dba, by było ono przestrzegane. Tacy jak pan starają się, aby tacy jak ja pozostali na marginesie i żeby wielcy bonzowie mogli sobie napchać kieszenie. Mam rację? – Tak bym tego nie ujął. – Jasne, że nie. Luka zdjął prawą rękę z kierownicy, wyciągnął ją tak, iż znalazła się tuż przy twarzy Rosso, i stulił dłoń w miseczkę. – Teraz wszyscy ci szykowni kolesie, którzy płacą panu pensję, jedzą mi z ręki. To ja ich żywię. Ja daję im broń i naboje. Prezydent i jego ludzie mnie potrzebują. Chcą moich chłopców. Co dzień proszą o więcej moich żołnierzy. Z każdym dniem coraz więcej ich ginie. Tak, wszyscy ci pańscy ludzie prawa i władzy, wszyscy bonzowie zwracają się do mnie. Do mnie! Luka opanował się. – Proszę mi powiedzieć, panie władzo, czy jeśli dla tego miasta kradnę, oszukuję i zabijam, to jestem łotrem czy bohaterem? Czy jeśli okradam ludzi, by kupić pociski do dział, to jestem kryminalistą? Jeśli okradam ONZ, aby utrzymać miasto przy życiu, to czy jestem złodziejem? Patrzyłby pan spokojnie, jak pańska ukochana Tanja umiera z głodu, czy zacząłby pan kraść, żeby ją nakarmić? Widział nas pan dzisiaj tam i widzi tu, teraz, przed sobą. Za kradziony towar kupujemy amunicję. Niech pan sam spojrzy i powie mi, czy nie jestem dość dobry dla pańskiej Tanji? – Ona nie jest moją Tanją. – Ach nie? Luka miał teraz okrutną minę, jego nastrój znowu się zmienił. Chciał dźgnąć Rosso w bok łokciem, lecz komendant był zbyt szybki. – Niech mi pan nie mówi, że pański stary fiut nie staje, jak pan na nią patrzy. Hę? Bez kitu. Rosso wpatrywał się przed siebie. – Ona pochodzi z Bjijeljiny, tak? Rosso nie odpowiadał. – Pański stary był w SS, nie? Rosso czuł, że krew napływa mu do twarzy. – W siódmej dywizji górskiej. Rosso w żaden sposób nie potwierdził. – W czterdziestym trzecim roku siódma tam właśnie stacjonowała, mam rację? – A jeśli tak, to co? Rosso myślał, że Luka ma rację: siódma była tam w czterdziestym trzecim. Większość szybko przeszła na stronę partyzantów. Jego ojciec nie. – Proszę mi wybaczyć, nie mam pańskiego wykształcenia – w głosie Luki pobrzmiewał sarkazm – ale jeśli można, mam pewną teorię. Zżera pana poczucie winy. Ktoś taki jak pan mógłby być bardzo pomocny. Ale pan jest, cholera, zbyt zajęty próbami pogrzebania przeszłości. Cały czas spędza pan na niesieniu swego pieprzonego krzyża na Kalwarię. Wie pan co? Wszyscy mają to w dupie, bo są zajęci ratowaniem własnej skóry, podczas gdy pan nie widzi dalej niż czubek własnego nosa. Proszę mi powiedzieć, w co pan wierzy? W Boga? – Wyrzucił z siebie to słowo, jakby to było przekleństwo. – Czy w Partię? – Dlaczego zamordował pan dentystkę? Rosso odwrócił wzrok od Luki i patrzył w stronę mężczyzn przy ciężarówce, którzy załadowywali ją teraz amunicją w długich, drewnianych skrzynkach z uchwytami ze sznurka dla dwóch ludzi. – W co pan wierzy? – naciskał Luka. – Wierzę w pracę i w dom, do którego można potem wrócić, nie bojąc się własnego sąsiada, który też nie będzie miał powodów, żeby bać się mnie. Rosso pomyślał, że nie ujął tego najlepiej. Nie znał odpowiednich słów. Chciał powiedzieć, że wierzy w brak tyranii, w wolność, która pozwala pogmatwać sobie życie bez potrzeby pytania kogokolwiek o pozwolenie. – Gdzie jest Vasić? – zażądał odpowiedzi Rosso. – Nie znam żadnego Vasićia. – Detektyw inspektor Vasić. Oficer, którego zostawiłem w mieszkaniu, gdzie zamordowano kobietę. – A sprawdzał pan u niego domu? – Nie. – Pewnie jest tam teraz ze swoją żoną. Założę się, że miał dość siedzenia w ciemnym, zimnym mieszkaniu na linii frontu w towarzystwie trupa, i poszedł do domu. – Co zrobiliście z ciałem? Luka nie odpowiedział. – Zakopaliście w nocy, utopiliście pod mostem? Landser szedł z powrotem w stronę samochodu. – On tam był – powiedział Rosso, wskazując palcem zbliżającego się oprycha. – Pański człowiek tam był. Odprawił nas za pierwszym razem. To on wykonał mokrą robotę? On zabił? Luka milczał. – Coście z nią zrobili? Luka jedynie pokręcił głową. Landser oparł się o mercedesa i dalej palił, kładąc karabin na dach samochodu z lufą skierowaną w stronę ciężarówki i stojącego dalej domu. – Teraz najtrudniejszy moment – rzekł Luka. – Jak ich coś podkusi, to właśnie w tej chwili wykonają ruch. Rosso zdał sobie sprawę, że Niemiec ubezpieczał pozostałych, gotów użyć swego heckler&kocha, gdyby tylko dostrzegł jakieś oznaki kłopotów. – O Chorwatach z Hercegowiny można powiedzieć wiele rzeczy – ciągnął Luka – ale nie to, że są głupi. Widzą, że żołnierze opuszczają miasto. Słuchają w radiu, jak Europejczycy kłócą się z Amerykanami. Wiedzą, że NATO i ONZ się nie zgadzają. Zdają sobie sprawę, że niemal wszyscy moi ludzie walczą na froncie. Więc co robią? Windują ceny. A jak nie możemy zapłacić? Rozwalają nas i zabierają towar, chwytają, co się da, zanim wkroczą tu serbskie Jasie. – Luka zachichotał, jakby kontemplacja własnego wywodu sprawiła mu przyjemność. - Sam bym tak zrobił – dodał cicho. Dotknął kluczyka w stacyjce, jakby chciał się upewnić, że będzie mógł szybko się wycofać, jeśli wydarzenia potoczą się w niepożądanym kierunku. Załadunek dobiegał końca. Landser wsiadł do samochodu i podał Luce skrawek papieru. Luka pokazał go Rosso. Stało tam czarno na białym: cała dzisiejsza transakcja spisana na kartce ze szkolnego zeszytu w linie. Artykuły wojenne były spisane w równej kolumnie: 17 000 szt. amunicji 7,62 mm, 11 000 szt. pocisków smugowych w taśmach, 1 300 szt. 9 mm naboi do pistoletu, 360 szt. 20 mm pocisków przeciwlotniczych, 34 pociski do granatnika, 17 60 mm pocisków moździerzowych, 43 granaty rozpryskowe, 13 chińskich min przeciwczołgowych, 35 kg przemysłowych materiałów wybuchowych, 220 m lontu, zapalniki elektryczne, spłonki. – Widzi pan? – Luka wciąż trzymał skrawek papieru przed oczami Rosso. – Dokąd teraz? Luka obrócił się do Landsera i mrugnął. – Jeśli nie ma pan nic pilnego do roboty, komendancie, to wykonamy teraz parę dostaw. Jeżeli oczywiście nie ma pan nic przeciwko. – W głosie Luki brzmiała kpina. – Czy mam wybór? – Bystry ten nasz pan glina, co? – Jasne, szefie. – Landser uśmiechnął się szeroko, choć bez rozbawienia, ciągle patrząc na drogę przed nimi. – Myślę, że będzie się panu podobać – powiedział Luka. 10 Jedno zabójstwo czyni mordercą, milion – bohaterem. Beilby Porteous, Śmierć Okopy i stanowiska ogniowe ciągnęły się zygzakiem wzdłuż rzędu jabłonek, przecinając sad. Drzewa były w większości ogołocone, gałęzie zszarzałe, pnie czarne i obślizgłe, a ich korzenie sterczały spod miękkiej, mokrej i nierównej ziemi. Trawa leżała zbita śniegiem i deszczem, śliska w dotyku. Uszu Rosso sporadycznie dobiegały odgłosy wystrzałów: podwójny trzask kałasznikowa, potężny huk granatnika, werbel lekkiego karabinu maszynowego, strzelającego krótkimi seriami brzmiącymi jak darcie materiału, tylko że odgłosy broni były głośniejsze i urywane. Brrrp, brrp, brrrp. Landser, nie zwracając się do nikogo konkretnego, stwierdził, że walki toczą się czterysta metrów przed nimi, po prawej. Na godzinie drugiej. Patrząc tam, widziało się niskie budynki i coś czerwonego wiszącego na sznurkach do bielizny. Krwista czerwień, czerwień Serbów przeciwko zieleni Muzułmanów i czerni Chorwatów. Pasma białego śniegu, czarne kikuty. Porozdzierane drzewa, spalona ziemia, buty zapadające się w błoto. Kapanie wody z topniejącego śniegu. Gdzieniegdzie prześwity słabego, rozmytego światła słonecznego. Więc tak wygląda pole walki, pomyślał Rosso. Tak to wygląda – i dla nas, i dla nich. Rosso zdał sobie sprawę, że trzaski gałązek ponad ich głowami były spowodowane przez pociski. Leciały w ich stronę, jednak zbyt wysoko, by wyrządzić krzywdę. Rozejrzał się dokoła, szukając kryjówki. Grunt nie wyglądał zachęcająco. Wydawał się zbyt mokry, by człowiek mógł przylgnąć do niego z radością, a nawet gdyby to zrobił, był za płaski, by dać schronienie – nic gorszego nie mogło go spotkać. Nie miałbym nic przeciwko wilgoci, jeśli tylko dzięki temu mógłbym zostać przy życiu, pomyślał. Śmiercionośna kraina: krótkie, mordercze gonitwy, przerażona piechota nacierająca na przyczajonego wroga leżącego na ziemi, równie przerażonego. Żywopłoty w zaledwie kilkumetrowych odstępach. Można było usłyszeć oddech człowieka leżącego za najbliższym krzakiem, zdezorientowanego, nie wiadomo: przyjaciela czy wroga, zastanawiającego się nad tym samym z palcem na spuście, czekającego, aż kaszlniesz lub kichniesz, by podnieść się z błota na kolana i szybko wpakować w ciebie kilka kulek, nim zdążysz zrobić mu to samo. Dorosłe dzieci bawiące się w chowanego. Pif-paf, nie żyjesz. Tu jednak niektórzy nigdy już potem nie wstają. Przedzierasz się z trudem, by minąć flankę przeciwnika, a tu okazuje się, że flanki nie ma, wszędzie jest to samo. Ten kraj to morderca. Za każdy zdobyty krzak trzeba słono płacić, a tak łatwo można go stracić. Nie ma frontu ani tyłów. Jest tylko mord. Policjant pomyślał o małej Noor, o szarawej katarakcie tworzącej się na jej oczach, o łatanej odzieży, nie mytych włosach związanych z tyłu starą wstążką. O Mahmudzie. O silnym, odważnym, śmiałym Mahmudzie. O Vasićiu wygrywającym z anoreksją, ale przegrywającym z życiem. O Sabinie chwiejącej się niebezpiecznie, chichoczącej, pijanej, z twarzą pokrytą nieudolnym makijażem. O Tanji, śmiałej, zbuntowanej, której twarz postarzyło przedwcześnie doświadczenie śmierci. O Misiciu, tak dostojnym w chirurgicznym fartuchu. O dentystce, doktor Bukovac, czy raczej o tym, co po niej zostało. Czyją pochowali? Spalili jej zwłoki? Zostawili na polu minowym? To, co go tu przywiodło, zdało się nagle tak odległe. Luka skierował mercedesa z wąskiej drogi na podjazd do, jak się zdawało, małego gospodarstwa. Po jednej stronie bitej dróżki stało drewniane ogrodzenie, a po drugiej niski żywopłot. Trawa, która latem sięgałaby pewnie pasa, pełna dzikich kwiatów, motyli i koników polnych, leżała teraz ubita w mieszaninie śniegu i błota. Nie było tu praktycznie żadnego naturalnego schronienia poza białą chatką, całkiem nowoczesną, ze ścianami pokrytymi stiukami i z wzorzystym brukiem przed wejściem, oraz nie dokończonym domkiem na polu za płotem – budyneczkiem, na który składały się trzy ściany z pustaków na podmurówce z regiel i cementu, nie otynkowane i pokryte falistą blachą. Luka wygramolił się zza kierownicy; klnąc jak szewc, odrzucił pomoc zaoferowaną przez Niemca. Kuśtykał teraz szybko, a jego głowa i ramiona podskakiwały, gdy ciągnąc swą niesprawną nogę, podchodził do domku na polu, uderzając przy tym wściekle laską o ziemię, jakby chciał ją wychłostać. Jakże on nienawidził swojej ułomności. Gdy był już przy domku, oparł się o cementową podmurówkę, odstawił laskę i skręcił papierosa. Poprawił sobie szalik pod szyją. Po wyjściu z samochodu zdawało się, że temperatura na zewnątrz jest niższa niż w rzeczywistości. Podjechała ciężarówka i wszyscy z wyjątkiem Luki i komendanta zaczęli rozładowywać amunicję, układając niektóre z długich skrzyń w nie dokończonym domku. Przeważnie były to naboje do broni ręcznej i pociski do granatnika. W pewnym momencie Luka powiedział „dość” i ludzie wskoczyli z powrotem na samochód, który szybko wycofał i ruszył drogą do następnego punktu. Twarz kierowcy za brudną szybą była spocona, gdy wściekle zmieniał biegi, starając się jak najszybciej umknąć. To był tak zwany „front”. Tak zwany, jak wyjaśnił Luka, bo to, co zajmowali jego ludzie, było wąskim pasem ziemi otoczonym z dwóch stron przez nieprzyjaciela, oddalonym nie więcej niż o kilkaset metrów od jedynej drogi dojazdowej do Sarajewa. Nie był to prawdziwy front. Wszystkie pozostałe drogi były w rękach Serbów, a ta w różnych miejscach była obsadzona siłami chorwackimi i muzułmańskimi albo kombinacją obu. Nie była idealna, nie była otwarta ani swobodnie przejezdna, ale stanowiła arterię, którą płynęły życiodajne soki, i Serbom bardzo zależało, aby ten stan zmienić, zacieśnić pętlę wokół miasta jeszcze choćby o cal. Gdy Luka mówił, jakby spod ziemi wyrosła przed nimi kobieta. Najwyraźniej była żoną gospodarza albo samą gospodynią. Miała na sobie fartuch w jaskrawe słoneczniki i niosła coś, co wyglądało jak kosz pełen owoców. Bez strachu przeszła przez pole do domku, nie zważając na trzaski i huki przed sobą pośród drzew jej sadu. Chciała przywitać się z Luką. Pewnie widziała samochód i rozpoznała niezgrabną postać, która z pośpiechem z niego wysiadła. Kobieta była w średnim wieku, krępa, obuta w gumowce, a na ramionach miała starą baranicę. Gdy się uśmiechała, wyglądała na ucieleśnienie wiejskiej witalności. Mówiła szybko z miejscowym akcentem, niewyraźnie, kalecząc samogłoski. Wcisnęła Luce kosz, uśmiechnęła się i dygnęła w sposób, który wyrażał najwyższy szacunek. Podziękowała mu za uratowanie jej rodziny z rąk nieprzyjaciela. To wielki zaszczyt gościć go w swoim domu. Czy zje z nimi? Może choć wypije kawę? Jeden z jej synów był w armii. Na północy, opowiadała. Córka pracowała w szpitalu miejskim jako pielęgniarka. W sumie miała aż sześcioro dzieci. Jej twarz była okrągła, oczy jasne, włosy uczesane z przedziałkiem i splecione w podpięte do góry warkocze. Luka zachowywał się nader uprzejmie: czy pozwoli odprowadzić się do domu? Zaśmiała się, pokręciła głową, nieśmiało dotknęła jego dłoni i sama skierowała się w stronę domostwa. Rosso wstrzymał oddech. Proszę, Boże, niech jej tylko nie trafią. Weszła po schodkach i znikła we wnętrzu. – Matko Boska – wymamrotał Rosso i odwracając się, zobaczył, że Landser mu się przygląda. Niemiec palił spokojnie, a jego beznamiętne, niebieskie oczy nie miały żadnego wyrazu. Wreszcie rzucili się na owoce. Luka kroił i dzielił. Rosso, wbrew sobie, też się do nich przyłączył. – To – rzekł Luka z ustami pełnymi jabłka, kierując dla podkreślenia wagi swych słów ostrze scyzoryka w stronę Rosso – to jest mój świat. Nie pański. Tutaj pan musi postępować według moich zasad. Rosso nic nie odpowiedział. „Luka jest OK” – tak będzie brzmiało epitafium na jego grobie. – Tutaj pańska odznaka i pistolet gówno znaczą. Gówno. Nie uchronią przed kulką. Serbów pan nie obchodzisz. Moi ludzie też na pana leją. Niby dlaczego miałoby być inaczej? Kim pan dla nich jesteś? Ot, symbolem władzy, która już dawno została zdyskredytowana. Pieprzone życie. Gdzie był wasz ukochany prezydent, gdy wybuchła wojna? Mówił o pokoju. „Zaufajcie nam”, mówił rząd. Luka wepchnął sobie do ust kolejną porcję jabłka; jego szczęka wznosiła się i opadała, marszcząc skórę policzków. Na dnie koszyka leżał chleb i ser. Rosso zaczął się ślinić. Nie mógł się opanować. Luka podzielił bochenek na trzy równe kawałki. Potem zabrał się do sera. – Bierzcie – rozkazał. Rosso jadł pospiesznie. Zresztą wszyscy pochłaniali jadło z wilczym apetytem, wypychając policzki i pracując szczękami bez słowa – nawyk ludzi, którzy nigdy nie są pewni, kiedy zostaną zmuszeni do przerwania posiłku i kiedy będzie następny. Gdy skończyli, Luka znów zamachał nożem przed oczyma Rosso, lecz tym razem jego głos brzmiał dość przyjaźnie. – To wszystko jest bardzo proste, panie policjancie. Niech sam pan zada sobie pytanie: co zmusi Zachód do pomocy Bośni? – Nic – odrzekł Rosso. – Nie ma tu ropy, złota, uranu. Nie można nic zyskać ani stracić. – Mam nadzieję, że pan się myli, panie glino. Jest tylko jedna rzecz, na której zależy dziennikarzom, pismakom i ludziom z telewizji: Sarajewo. Dlatego tu są, rozumie pan? Nie obchodzi ich Gorażde, bo nie wiedzą gdzie to jest, jak tam dojechać, gdyby to było możliwe – a nie jest. Nawet nie potrafią poprawnie wymówić tej nazwy. To samo tyczy się setek innych miast. Nie potrafią zdobyć ich zdjęć. – Złożył nóż, chowając ostrze w drewnianą rękojeść, i wsunął do kieszeni. - Ale każdy słyszał o Sarajewie. Wszyscy wiedzą o arcyksięciu i strzale, który zapoczątkował pierwszą wojnę światową, o olimpiadzie zimowej w 1984 roku. Siedząc w miękkich fotelach w swych salonach oglądali w telewizji zdjęcia martwych dzieci leżących na ulicy, nie? Mam rację? Rosso pokiwał głową. – To nasza karta atutowa – Sarajewo. Więc rząd, w swej nieskończonej mądrości, wymyślił, że użyje go jako przynęty. Przez wyprowadzenie regularnych żołnierzy z miasta i zorganizowanie jakiejś gówno wartej ofensywy na północy chce zwabić tu Serbów i sprowokować do sięgnięcia po miasto. Zapraszają ich, żeby tu z nami zatańczyli, nie, Landser? Niemiec nie zareagował. Wpatrywał się przed siebie; papieros wypalił mu się prawie cały – żar dotykał niemal ust. – To zupełnie tak jak z ptakiem powłóczącym skrzydłem, który udaje rannego, by odciągnąć drapieżnika od gniazda – wyjaśnił Luka. – Rozumie pan, panie policjancie? Zostaliśmy tylko my. Ja jestem taką właśnie przynętą. On też – wskazał na Landsera. – I pan, mój przyjacielu. – Luka uśmiechnął się szeroko. – Niezłe, co? – Dlaczego pan mi to wszystko mówi? Luka wzruszył ramionami. – Chcę, żeby pan wiedział, mógł docenić to, co się dzieje. Żeby pan skończył tę swoją zabawę, zapomniał o tej kobiecie. Zapomniał o swej wojnie z przestępczością. Zapomniał o swojej pieprzonej robocie. Słyszy mnie pan? – Słyszę. – No to wspaniale, świetnie, panie policjancie. Teraz tylko czekamy na mróz, który utwardzi ziemię. Wtedy czetnicy wykonają swój ruch. Jak tylko ziemia zamarznie, aby mogły po niej przejechać ich pieprzone czołgi. – Właśnie – wtrącił Landser. – Może pan dla mnie pracować – powiedział Luka. Chwycił Rosso za ramię, przytrzymał, potrząsnął, wbijając głęboko palce. – Moglibyśmy wykorzystać niektóre z pańskich talentów. Wszyscy moi ludzie są na froncie. Na pewno pan się nam przyda. Mam rację, co, Landser? – Jasne, szefie – odparł Landser. Nie wydawało się, aby był do końca przekonany. Rosso natomiast milczał. Posuwali się naprzód ostrożnie, krótkimi skokami, rzucając się właściwie od drzewa do żywopłotu, od żywopłotu do ogrodzenia, od ogrodzenia do pierwszego dołu w ziemi. Był pusty, tak jak i następny, i jak cały wąski, głęboki na metr okop. Kopane w pośpiechu rowy i umocnienia układały się w nieregularną linię przypominającą strużkę krwi pomiędzy drzewami. Ostrzał słabł tylko po to, by wzmóc się na nowo. W chwilach ciszy słychać było miarowe kapanie wody z drzew. Gdzie się wszyscy podziali? Te żałosne, wilgotne nory nosiły wszelkie ślady bytności żołnierzy – ohydne atrybuty frontowego życia: zużyte naboje, wyrzucona rękawica, pety, rozdarty but, mały czajniczek i smród odchodów ludzi, którzy załatwiali się tam, gdzie mogli przykucnąć, zamiast ryzykować życie dla przyzwoitości. Przyzwoitość – jak wszystko inne – okazała się mało ważna, gdy chodziło o przetrwanie. Luka go oświecił: – To były nasze pozycje. Nieuniknioną konkluzją było, że żołnierze posunęli się naprzód. Naprzód! Rosso poczuł przypływ euforii. A więc można wydrzeć wrogowi kawałek ziemi, ruszyć przed siebie. Nigdy nie wierzył w doniesienia o zwycięstwach w sarajewskim radio. Teraz przestraszył się, że zostanie wśród drzew, więc przyspieszył, by dogonić pozostałych, lecz zaraz wpadł na plecy Landsera. – Co jest? – Widzi pan ten dom? – wyszeptał Landser. Kiwnął głową, brodą wskazując kierunek. Ostrożnie załadował broń, płaską dłonią odciągając suwadło, a Rosso stał na tyle blisko, by zobaczyć nowy, lśniący pocisk wślizgujący się z łatwością do komory. Dom stał po prawej stronie niedaleko drogi. To tam komendant widział wcześniej sznur do bielizny i czerwoną koszulę albo szmatę, czy cokolwiek to było, tylko że teraz znajdowali się po jego drugiej stronie, schowani za białym murem, przesłoniętym przez pnie i gałęzie jabłonek. Dom był oddalony o jakieś dwieście kroków, ocenił Rosso. To pewnie sąsiedzi tej kobiety, której jabłka przed chwilą pałaszowali. – Tam – odezwał się Landser ściszonym głosem – snajper na dachu i na piętrze. Ktoś taki jak Mahmud, pomyślał Rosso. Jakaś pokrzywdzona istota z okropną przeszłością. Ktoś, kto prowadził rejestr, robiąc nacięcie, gdy uda mu się trafić. Ktoś, kto ma rodzinę i dzieci. Mimo że Rosso się starał, nie potrafił wykrzesać z siebie nienawiści. Nienawiść uszła z niego już dawno. Landser się odwrócił i uśmiechnął do Rosso. Policjant poczuł ulgę, że nie tylko jego twarz błyszczy od potu po wioskowej gonitwie. Rosso niemal potknął się o pierwsze ciało. Leżało oparte o wystające korzenie jednego z drzew. Potem zobaczył drugie i kolejne; wszystkie w szarych mundurach przemoczonych topniejącym śniegiem i błotem. Nie było widać dużo krwi. Albo wsiąknęła w ziemię, albo chłód powstrzymał jej wypływ. Ciała prawie nie wyglądały na ludzkie. Zdawały się raczej częścią ziemi, przyrody, naturalnej kolei rzeczy, jak te grzyby w lasach, które w jakimś sensie, pomyślał Rosso, przypominały. Naliczył ich siedem: siedem brył, wybrzuszeń, głazów. – Czetnicy – wymamrotał Niemiec. Landser nie był blady, spięty czy zaniepokojony. Wręcz przeciwnie – był wesół. Miał wyraz twarzy dobrze bawiącego się młodziaka. Znajdował się w polu rażenia snajpera i stał otoczony zwłokami kilku ludzi, ale wcale nie robiło to na nim wrażenia. Miał dziewiętnaście, może dwadzieścia lat. Dla młodych moralność jest pojęciem abstrakcyjnym. Landser przeżywał właśnie przygodę, mając mleko pod nosem, myślał, że śmierć przytrafia się innym. Cała gra polega na ryzyku, lecz to inni umierają w niej i przegrywają. Ludzie, którzy giną, giną na skutek błędu i sami są sobie winni. Ja nie popełniam błędów, a więc nie umrę. Błędne rozumowanie, ale tak właśnie myślą ludzie podobni Landserowi, dumał Rosso, dopóki im się coś nie przydarzy. Patrzą wtedy zdziwieni, nie wierząc, że życie z nich ucieka. To niemożliwe, mówią sobie, to tylko taka gra. Jeden z ludzi dostał w tył głowy. Na jego twarzy nie było widać żadnych śladów, ale cerę miał dziwnie bezbarwną, prawie przezroczystą, podobną do wosku. Oczy, nadal lekko otwarte, były wywrócone, przez co wydawały się białe i puste. Zdawały się błyszczeć, sprawiając wrażenie, że mrugają. Rosso przyglądał się, wstrzymując oddech, jakby w każdej chwili wargi mogły nabrać barw, oczy się otworzyć, usta uśmiechnąć. To tylko gra, chłopaki. Głupia myśl. Policjant zauważył wtedy, że mózg Serba wypłynął, bo tył czaszki został równo ścięty i leżał obok na ziemi, prawie nietknięty, nadal ze skórą i włosami. Rosso pomyślał o orzechu kokosowym rozbitym o kamień. Albo Serb nie miał na głowie hełmu w czasie uderzenia, albo ten, który miał, nie wart był w ogóle noszenia. Wypływającą z czaszki szarą i różową materię trącał łapką i lizał, zanurzając języczek w lepkiej cieczy, mały kotek. Zwierzę podniosło wzrok, gdy trzej mężczyźni podeszli bliżej. Czmychnęło, jakby to była zabawa. Pewnie mieszkało w domostwie, a wcześniej żywiło się resztkami jedzenia od mężczyzn broniących się w okopach. Rosso miał ochotę kopnąć zwierzę, zabić je, ale poczuł wyrzuty sumienia: tak jak wszystkie żywe istoty w Sarajewie, kocię było głodne. Ciała spuchły nieco mimo chłodu. Zdawało się, że leżą w grupach, jakby zmarli zebrali się przed śmiercią razem dla towarzystwa. Prawdę mówiąc, jest to naturalna reakcja, że ludzie pod obstrzałem gromadzą się w grupy – reakcja, która często bywa fatalna w skutkach. Żadnej z armii walczących w Bośni nie było stać na szkolenie, dzięki któremu żołnierze zachowywaliby należyte odstępy, zwłaszcza w czasie odwrotu. Potem, gdy temperatura się podniesie, zwłoki spuchną potwornie, nabrzmiałe ciała wypełnią mundury i powypychają kieszenie tak, że wypadną z nich banknoty, chusteczki do nosa i listy od kochanek, przydając jeszcze obrzydliwości rozkładowi tego, co było kiedyś ciałem człowieka, ojca, syna, brata, kochanka... Już teraz szczątki zaczęły mieszać się z ziemią, której część stanowiły. Płyny ustrojowe wypływały z ciała, wsiąkały w mokrą glebę i roztopiony śnieg. Z błota powstałeś, w błoto się obrócisz. Jesteśmy niczym więcej jak plugawą cieczą na dwóch nogach, pomyślał śledczy Rosso. Żywi nie znaczymy wiele, a martwi – gnijemy. Żadna inna żywa istota nie sieje takiego zniszczenia za życia i nie cuchnie aż tak po śmierci. Luka stawał się coraz bardziej uważny. Jego oczy przeczesywały teren na przedzie. Szukał min przeciwpiechotnych, tych małych, plastikowych, które były w stanie pozbawić nogi w sposób, który Misić nazywał natychmiastową amputacją – po prostu urywały kończynę, ukręcały ją, łamiąc kości i pozostawiając na wierzchu dyndające nerwy, naczynia krwionośne i skórę. Do świadomości komendanta coraz wyraźniej docierały odgłosy własnych kroków: skrzypienie na śniegu, chrzęst na pokrytych lodem kałużach, ciapanie na oleistym błocie. Ostrzał to wzmagał się, to słabł, jak deszcz, a ponad jego dudnieniem Rosso usłyszał warkot samolotu transportowego Hercules odlatującego z Sarajewa. Pilot wznosił maszynę stromo w górę, starając się jak najszybciej zyskać wysokość i bezpieczeństwo, by poczuć ulgę, że najgorsze ma już za sobą i wraca do domu na stek z jajkami, na piwo, gorącą kąpiel, do łóżka z czystą pościelą, do bezpieczeństwa i tłumu gotowego uwierzyć przechwałkom kolejnego świadka wojny w obcym kraju. Rosso pozwolił, aby gangster i jego niemiecki pomagier prowadzili. Było to rozsądne, bo oni wiedzieli lepiej, co robią, znacznie lepiej od niego, ale i samolubne, bo zwyczajnie się bał. Zawsze się bał. Był to naturalny stan ducha żołnierzy w czasie walki, ale sarajewska ludność cywilna musiała się nauczyć z nim żyć nie tylko w krótkich wybuchach walk, ale przez cały czas, bezustannie. Wszyscy byli tu bojownikami i nie było tyłów, na które można by się wycofać. Serbowie dysponujący możliwością ataków ze znacznej odległości odpowiadali na działania armii Bośni niszczeniem celów cywilnych. Każdy wywalczony metr tego sadu zostanie okupiony salwą pocisków, które spadną na bazar, na ulicę, skupisko domów czy osiedle bloków. Żony, siostry, córki własną krwią płaciły za każde frontowe zwycięstwo ojców, braci i mężów. Takie było serbskie równanie: spróbujcie nam się opierać, a wybijemy wasze rodziny, zrównamy z ziemią domy, zagłodzimy was. Jak ból, tak i strach był przeważnie do zniesienia, ale zdarzały się chwile – teraz była jedna z nich – gdy przerażenie Rosso, jego pragnienie życia i świadomość niebezpieczeństwa stawały się tak dotkliwe, że potrzebny był świadomy wysiłek, by utrzymać demony w jego umyśle pod kontrolą. Chciało mu się ziewać i sikać. Było mu niedobrze. Chciał rzygać i srać jednocześnie, jakby w ten sposób jego organizm próbował pozbyć się całego niepotrzebnego balastu. Idź naprzód, mówił sobie. Nic nie trwa wiecznie. Rosso stawiał stopy ostrożnie w śladach zostawianych przez Niemca. Widział zbyt wiele stóp i całych nóg urwanych przez miny, by pozwolić sobie na nieuwagę. Kapitan Heart wyjaśniał Flettowi, gdzie byli Serbowie: sześćset metrów za nimi, mieli swoje linie po przeciwległej stronie wzgórza. Tego ranka swym ukraińskim transporterem przekroczyli serbskie linie, a Flett nic nie widział, siedząc zamknięty w metalowej tubce pasty do zębów na kółkach. Siły rządowe, kontynuował Australijczyk, były okopane czterysta metrów przed nimi, tuż za wierzchołkiem, gdzie stali, na stromym zboczu. Rządowi próbowali wcześniej wedrzeć się na górę, ale silny serbski ostrzał zmusił ich do odwrotu. Serbowie zeszli z góry, aby na dobre odeprzeć atak, ale Muzułmanie się utrzymali. Wynikało z tego, że drzewka figowe i mały chorwacki domek z balkonem, na którym stali, trzymając w rękach puszki z piwem, leżał dokładnie pomiędzy walczącymi stronami na skrawku ziemi niczyjej. Tylko postrzępionej błękitnej fladze zawdzięczali, że któraś ze stron nie zrównała chatki z ziemią. Zapewne obiekt był w polu widzenia żołnierzy obu armii. To dlatego, myślał sobie Flett, kule tak wyły i świszczały im nad głowami. Próbują nas dorwać ot tak, dla sportu. W trakcie spożywania drugiej i trzeciej puszki piwa liczba przelatujących obok nich pocisków wyraźnie wzrosła. Właśnie wtedy, gdy słuchał kapitana, bacznie obserwując trawiaste zbocze, i przykładał do ust trzecią puszkę piwa – ustami dotykał zimnego metalu i wysysał pianę, podziwiając potyczkę rozgrywającą się u podnóża góry – świat przestał istnieć. Nie tylko się rozpadł, ale i otworzył pod samymi stopami Fletta. Zdawało się, że balkon, na którym stał reporter, nagle się zapadł. Amerykanin upuścił piwo, czy może raczej uwolnił je z uścisku, bo ono mimo to wcale nie zamierzało zmienić położenia. Prawdę mówiąc, piwo cały czas dotrzymywało mu towarzystwa: razem frunęli w przestworzach. Flettowi zdawało się, że przyjął pozycję horyzontalną, a stopy znalazły się tam, gdzie wcześniej była głowa. Nie było się czego przytrzymać. W miejscu poręczy była teraz pustka. Zdawało się, że spada w nieskończoność. Widział błękitne niebo, czuł na twarzy wcale przyjemny promień słońca, ale to, co zaskoczyło go najbardziej, to widok chmury dachówek, które oderwały się od dachu i wyrzucone w górę jak liście, zaczynały sypać się na reportera. Czuł, że spadają razem. Piwo wypłynęło z puszki szeroką strugą, która zdawała się nie mieć końca. Nie bał się. Wcale. Miał wrażenie, że patrzy na to wszystko z boku. Na jego ustach pojawił się uśmieszek zakłopotania, a na twarzy miejsce zdziwienia zajęła skrucha. Przyszło mu do głowy, że wszystko to z powodu jakiegoś szczególnie silnego trzęsienia ziemi, takiego, które nie mieści się na skali służącej do mierzenia podobnych zjawisk. W jego uszach brzmiał huk. Powietrze od niego drżało i buczało. Dźwięk ten przypominał szum pędzącej rzeki, choć składał się z serii pojedynczych uderzeń połączonych razem w odgłos tak okropny, że Flett odruchowo zakrył uszy rękoma. Hałas trząsł światem i pobudzał do drgania zęby, głowa od niego pękała. Otworzył usta, łapiąc powietrze. Na Boga, dość już! Nadal płynął w powietrzu, spadał. Dachówki pękały jak rzutki na strzelnicy. Wybuchały. Czuł ich odłamki, skorupy uderzające o ubranie, wbijające się w materiał. Flett zderzał się z innymi obiektami. Miał orientację poziomą i spadał z groteskowo małą – tak mu się przynajmniej zdawało – prędkością, lądując na hałdzie sprzętu wojskowego, który z kolei uniósł się w powietrze i jak fala opadł z powrotem; zwaliły się na niego buty, butelki, magazynki, naboje, maski przeciwgazowe i płaszcze. Gdy wszystko dobiegło końca, w uszach Fletta nadal dzwoniło i buczało. Leżał na plecach, a na nim spoczywały jakieś rzeczy: puszka z pasztetem, herbatniki i czekolada, paski zielonego płótna ze sprzączkami i kieszonkami, koszulki i wielkie kostki szarego mydła. Jego głowa znajdowała się w kałuży piwa, które sączył – ile to? – jakąś sekundę albo dwie temu. A zdawało się, że minął wiek. 11 Prawda prędzej czy później ujrzy światło dnia, zabójstwo długo się nie ukryje. William Shakespeare, Kupiec wenecki Usłyszał swe imię. Flett wstał niepewnie na nogi. Dotknął ciepłej, wilgotnej plamy, spojrzał na palce, podniósł je do nosa i powąchał. To było piwo, nie krew. Spływało mu po szyi na tors. Wyciągnął drugą rękę, dotykając palcami białych, zimnych ścian i starając się odzyskać równowagę przed podniesieniem jednej stopy i ostrożnym postawieniem jej przed drugą. Z zadowoleniem stwierdził, że stąpa po pewnym gruncie. Na zewnątrz, przed domem wołał go kapitan Heart, przez cały czas patrząc na dach, a właściwie na to, co po nim zostało, jak zatroskany gospodarz po burzy. – Chybili o metr albo dwa – powiedział Heart. Flett potrzebował chwili, aby odzyskać jasność umysłu i zdać sobie sprawę z tego, o czym mówił kapitan. Spojrzał na dach. Krokwie były w większości nietknięte, ale dachówki, które je pokrywały, znikły. Leżały wkoło jak dywan z ceramicznej stłuczki. Heart wyjaśnił, że Serbowie wypuszczali salwę za salwą z całej baterii wyrzutni niekierowanych pocisków rakietowych Orkan, które ustawili nieopodal, w dole za domem, gdy obserwatorzy pili pierwsze piwo, przyglądając się, jak ołowiane żołnierzyki wykrwawiają się na śmierć w dolinie poniżej. Ukraińcy uruchomili już BTR-60, z którego unosiła się w nieruchome powietrze popołudnia strużka niebieskich spalin. Cienie szybko się wydłużały, w miarę jak słońce zbliżało się do horyzontu. Sarajewo leżało już w zupełnym półmroku. Flett miał na sobie ciepłą bieliznę, grube narciarskie skarpety, dwie koszule, sweter, kamizelkę kuloodporną, kurtkę oraz rękawiczki, a mimo to czuł chłód przenikający ubranie. – Czas wracać – stwierdził Heart, zapalając kolejnego papierosa. Jeśli nawet był poruszony zajściem, to nie dał tego po sobie poznać. Flett posłusznie podążył za żołnierzem. Ukraińcy śmiali się do niego szeroko w oczekiwaniu na kolejny gościnny występ komika. Ale Flett oparł tylko stopę na grubej oponie i nie bacząc na łomotanie we własnej głowie, podciągnął się do góry, by usiąść na dachu pojazdu za Heartem. Kiedy już znalazł się na miejscu, zorientował się, że nie będzie mu wygodnie: pełno tam było klapek, ostrych krawędzi i wypukłości. Dodatkowo, gdy zaczną zjeżdżać z góry, da mu się we znaki dokuczliwe zimno. Flett wolał jednak chłód i niewygodę od poniżającego zamknięcia w tej blaszance. Przypomniał sobie, że jest reporterem, a to zobowiązuje go do obserwacji, a nie ukrywania się w wątpliwej jakości rosyjskiej konserwie. Naciągnął kaptur i zacisnął sznurki kurtki wokół pasa. Hałasując przy zmianie biegów, BTR-60 wycofał powoli i zawrócił. Nie przejechali stu metrów, gdy Heart dał mu znak i Flett zobaczył broń, która przysporzyła mu tyle stresu. Wyrzutnie rakiet jak organowe piszczałki zamontowane na ciężarówkach stały na otwartym polu przykryte brezentem. Było ich około tuzina i wszystkie celowały w górę, w stronę szczytu wzgórza, gdzie stał dom. Samochody zaparkowane równo w szeregu wyglądały jak rekwizyty z rosyjskiego filmu propagandowego. Nie widać było żadnego ruchu. Załogi prawdopodobnie ukryły się wśród drzew lub w kabinach i szykowały się do snu. Flett postawił kołnierz, twarz ukrył w kurtce. Już i tak z zimna nie czuł policzków. Rosso zobaczył, jak wszyscy zamarli, gdy rozpoczął się ostrzał. Na krótką chwilę zastygli jak postacie na negatywie filmu: błyski eksplozji utrwalały kontury sylwetek i twarzy na ciemnym tle. Zaczęło się od artylerii: działa zahuczały na południowym wschodzie, pociski przelatywały nad nimi łukiem jak stado kaczek i nawet odgłos, jaki wydawały, przypominał policjantowi uderzenia skrzydeł. Potem nastąpiła seria wybuchów, gdy bomby spadły na miasto, na dachy, na ściany, na bruk. Po działach przyszła kolej na lecące z histerycznym rykiem rakiety, na dziesiątki pocisków, lecących jeden za drugim, a każdy z nich ryczał ponuro, jakby gdzieś w pobliżu kaszlał jakiś gigant. Migotanie tych pocisków i widowiskowe fajerwerki nie ustawały, zlewały się ze sobą jak błyśnięcia światła na starych kronikach filmowych lub blask stroboskopowych lamp w dyskotece. Światło padało na żegnającego się Chorwata, muzułmanina wykonującego swe religijne czynności i mruczącego pod nosem imię Proroka. Pokój z nimi. Luka stał blisko Rosso. – Celują w Stare Miasto – powiedział. Taka była cena za te parę metrów błota i kilka jabłonek zdobytych tego ranka. Krwawa zapłata. Żołnierze siedzieli cicho w swych okopach i bunkrach, czekając i dusząc w sobie ból: walnijcie w nas, na Boga. My jesteśmy żołnierzami – zróbcie z nami, co tylko chcecie, zabijcie, okaleczcie, ale zostawcie w spokoju nasze rodziny. Żołnierze woleliby, żeby miasto było oddalone o tysiąc mil. Byłoby znacznie lepiej, gdyby znajdowało się poza zasięgiem wzroku i słuchu, poza świadomością. Tymczasem zostali przymusowymi świadkami jego agonii, co czyniło frontową służbę nieskończenie gorszą. Chęć, by opuścić posterunek, gnać do domu i upewnić się, że wszyscy bliscy są cali i zdrowi, musiała być niemal nieodparta. Zresztą o to właśnie chodziło Serbom. Swą robotę rozpoczęły teraz moździerze. Serbskie załogi były dobrze wyszkolone: strzelały raz dalej, raz bliżej, zabawiając się z obrońcami, grając im na nerwach, starając się trafić w okopy i bunkry. Eksplozje oddalały się i powracały. Człowiek miał ochotę postradać zmysły, oberwać sobie uszy, byle tylko nie słyszeć tych odgłosów śmierci igrającej z nim samym i jego towarzyszami. Przed moździerzem, jeśli ma dość duży kaliber, nie ma ucieczki. Rosso czuł wokół rosnące napięcie. Spojrzenia ludzi w ciemnościach zdradzały to, jak się czuli: niewidzące oczy, przygryzione wargi świadczące o niepokonanej furii żywych istot zamkniętych w klatce i drażnionych przez sadystycznych dozorców ponad wszelką wytrzymałość. Rosso czuł się podobnie i to budziło w nim lęk: wściekłość była niesłychanie głęboka, niezmiernie mocna, długo destylowana i dojrzewająca w brudzie, głodzie, bezsenności, bólu i poczuciu straty – i jak w przypadku doskonałej whisky, produkt końcowy w niczym nie przypominał podstawowych składników, miał bowiem przyjemny, piekący smak nienawiści. Wszyscy obecni często i obficie pili z pełnego jej kielicha. To w niej miały swe źródło masowe mordy, myślał Rosso. Była jak zakaźna choroba, dla zarażonych często fatalna w skutkach. Luka trącił Rosso. Dziwna to była chwila na odwrót. Gdyby Luka postanowił, że zostają tam na noc, to mimo że byłoby niewygodnie, Rosso przystałby na takie rozwiązanie. Cały dzień odgrywał rolę biernego obserwatora, pasażera i widza, członka zniewolonej publiczności śledzącej prymitywny Weltanschauung w wykonaniu Luki, był potulnym, bezsilnym członkiem jego świty, a teraz miał porzucić względne bezpieczeństwo bunkra dla wieczornej mgiełki na zewnątrz, dla potężnych wybuchów, od których trzęsła się ziemia, dla olśniewających błysków światła, podobnych do letniej burzy z piorunami. W jednej chwili byli w ciemnościach i cieple wielu nie mytych ciał upchniętych razem, a w następnej już na wpół pełzli, na wpół biegli do samochodu. Zimno było przejmujące. Wybuchy prawie nie ustawały, a huk ogłuszał. Który to był dzień od jego powrotu – drugi? Rosso nie był pewien. Czas znaczył tu coś zupełnie innego, mierzony był od błysku wystrzału do huku wybuchu, od papierosa do papierosa, od posiłku do posiłku. Czas był tym, co działo się przed ucieczką w sen, a potem przed gehenną przebudzenia. Według zegarka była dopiero druga po południu. Nad mercedesem widniała czerwona łuna: ogień pożerający kolejne domy odbijał się w podbrzuszu nisko płynącej chmury. Jego blask rozświetlał także ich twarze w samochodzie: bliznę na policzku Luki i jego zwichniętą szczękę, jego ciemne, błyszczące oczy utkwione w drodze przed pojazdem, pucułowatego, młodego Niemca, wtykającego głowę pomiędzy eleganckie fotele, nadal pachnące nowością i skórą, z bronią w ręku i złotym kolczykiem, mrugającym w odbitym świetle pożogi konającego powoli miasta. Godzinę potem Flett był znów w swym zatęchłym pokoju hotelowym i zmagał się z artykułem, jaki redaktor działu zagranicznego chciał umieścić w dolnej części pierwszej strony gazety. Facet żądał trzech tysięcy słów, a nieczęsto – mimo jego sławy – oferowano Flettowi pierwszą stronę, choćby i poniżej zgięcia. To musi być coś ekstra, pomyślał sobie. W waszyngtońskiej redakcji pełno było ludzi, którzy czekali tylko na potknięcie kogoś takiego jak Flett. Aspirantów do tytułu bohatera mieli tam pod dostatkiem. Zadanie nie było łatwe, ale bardzo pomocna okazała się szkocka. Serbowie walczyli z Muzułmanami i Chorwatami. Chorwaci z Serbami i Muzułmanami. Muzułmanie z Serbami, Chorwatami i sobą nawzajem. Regularna chorwacka armia walczyła u boku Chorwatów z Bośni przeciwko armii Bośni zdominowanej przez Muzułmanów, z którą byli formalnie sprzymierzeni przeciwko Serbom. Flett siedział na stołku przed toaletką w hotelowym pokoju i gapił się w zielony monitor swego laptopa. Nad mebelkiem było przybite do ściany lustro z pęknięciem w kształcie gwiazdy. Starał się nie patrzeć na swoje odbicie, pozałamywane i spękane, przez co doskonale odzwierciedlało jego psychiczny stan. Nagle odczuł potrzebę towarzystwa. Byli też Chorwaci, Muzułmanie i Serbowie nielojalni wobec nikogo oprócz samych siebie. Powstała cała kasta dorabiających się na wojnie, w których interesie leżało, by to barbarzyństwo trwało jak najdłużej. Co to wszystko mogło znaczyć? Może ujrzy wszystko wyraźniej po paru drinkach i małym posiłku. Może wtedy będzie w stanie wyjaśnić cały ten bałkański burdel tak, że zechce o tym przeczytać nawet zwykły mleczarz z jakiegoś zadupia w Kansas. Tak, trzeba mu było towarzystwa, najlepiej damskiego. Paradoks pierwszy: pomoc humanitarna pomagała zwalczać głód, ale dzięki niej wojna toczyła się dalej. Paradoks drugi: Serbowie nękali siły ONZ, a jednocześnie to oni, a nie Muzułmanie, chcieli, by siły rozjemcze pozostały w Bośni. Paradoks trzeci: Muzułmanie podpisali plan podziału Bośni, którego w żadnym wypadku nie mieli zamiaru zaakceptować. Flett potarł skronie. Za dużo sprzeczności. Pociągnął z opróżnionej do połowy butelki stojącej obok komputera. To nawet nie była prawdziwa wojna. Podczas prawdziwej wojny cały przemysł jest zmobilizowany tak, by Stany Zjednoczone mogły popisać się swą potęgą za granicą i stuknąć jakiegoś żałosnego dupka inaczej piszącego, inaczej wyglądającego czy innego pod jakimś jeszcze względem, narażając przy tym podatnika na jak najmniejsze koszty. Walka toczy się o ceny towarów, rynki zbytu i głosy wyborców. I taka wojna ma sens. Czymże jest polityka międzynarodowa jeśli nie piractwem opartym na regułach ustalonych przez samych piratów? Flett pociągnął następny łyk, wypłukał nim zęby, połknął, czując, jak rozgrzewający płyn spływa do żołądka. To było średniowiecze. Tu wrogowie znali się doskonale. Łączyła ich niemal intymna zażyłość, przez co sprawa przybierała osobisty wymiar. Najchętniej używano białej broni. Walka toczyła się pomiędzy domami, ulicami, wioskami. Dawni towarzysze biesiad podrzynali sobie gardła, gwałcili sobie nawzajem żony i córki. Wszystko w imię historycznej sprawiedliwości i religii. Zwycięzca zgarniał wszystko. Przegrani kuśtykali ku zachodzącemu słońcu, by pielęgnować żądzę zemsty, aż nadejdzie ich kolej. Serbowie czekali sześćset lat. Flett zaczął stukać w klawiaturę. Serbowie, uważani przez ogół za agresora, mają się za ofiary. Muzułmanie, postrzegani jako ofiary agresji, mają nadzieję na ostateczne zwycięstwo. Światło nagle zgasło. Detonacje po chwili przypomniały dziennikarzowi tłuczenie butelek o chodnik – ich trzaskanie, pękanie, rozpad na kawałki. Tylko wybuchy najbliżej hotelu miały postać wielkich, ognistych kwiatów. Flettowi piszczało w uszach od huku eksplozji. Stolik drżał. Korespondent rozciągnął się na podłodze. Przeczołgał się po dywanie do łóżka. Chichocząc pod nosem, wyjął spod niego kamizelkę kuloodporną, włożył ją przez głowę i zapiął klapy na rzepy, aby ceramiczne płytki dobrze przylegały do ciała. Następnie hełm. Spod kamizelki wyciągnął klapę w kształcie języka, nazywaną przez dziennikarzy „podręcznym strażnikiem krocza”. Jaja i głowa. Najważniejsze części ciała. Czasu na pisanie było pod dostatkiem. To, czego teraz potrzebował, to chwila relaksu. Miasto za oknami skwierczało, jarzyło się setkami pożarów. Wciąż siedząc na podłodze, opróżnił butelkę. Jeśli będzie miał szczęście, zdąży do baru „Ragusa”; no i zawsze jeszcze pozostawał „Bubbles”, jedyny nocny klub w mieście. Wiele można by mówić o każdej wojnie, zwłaszcza o wojnie kogoś innego. Przede wszystkim nie trzeba było martwić się o rachunki, płacenie czynszu. A zapłatę za drinki zawsze można było włożyć w koszty. Od razu poczuł się lepiej. Rosso opuścił żaluzje – czy też to, co z nich zostało – po swojej stronie biura. O okna po przeciwnej stronie nie musiał się martwić, bo większość z nich i tak była powybijana. Tu, na piętrze, człowiek czuł się jak w chmurze sztucznych ogni lub w statku kosmicznym przelatującym przez pas ognistych meteorów: czerwony pocisk smugowy przeleciał poziomo po jego stronie budynku tak blisko, że prawie można by się wychylić i go złapać. Mignął też zielony, lecący w przeciwnym kierunku po drugiej stronie biura. W najniższej szufladzie swego paskudnego, blaszanego biurka znalazł pół butelki burbona. Rozparł się wygodnie w swym obrotowym fotelu, nogi w ubłoconych butach położył na biurku – chrzanić papierkową robotę – i oglądał nocne widowisko, podziwiał, jak wnętrze biura ożywa w czerwonym i zielonym blasku pojedynczych kul i eksplozji pocisków artyleryjskich oświetlających pokój powoli bladoczerwonym światłem, które równie wolno ustępowało miejsca ciemności. Popijał niespiesznie, kontrolując się. Alkohol szybko uderzył do głowy. Podobało mu się to, jak go rozluźnił, przynosząc ulgę w bólu i utrapieniach; czuł, jak do jego umysłu zakrada się i otula go cudowna mgiełka nieświadomości. Doświadczenie nauczyło go jednak zachowywać równowagę na granicy pomiędzy upojeniem a trzeźwością; pił nie za wiele, ale i nie za mało, by nie pozwolić rzeczywistości na ponowne wżarcie się w jego myśli jak kwas. Unosił się na tej fali otępiały, nieustraszony, wolny. Podczas wyjątkowo spektakularnej wymiany ognia ponad dachami zdał sobie sprawę z obecności postaci siedzącej obok niego tak blisko, że gdyby nie głuche dudnienie, wybuchy i trzaski w ciemności za oknami, słyszałby jej oddech. W pierwszej chwili nie uwierzył zmysłom, myśląc, że widzi odbicie kształtów, jakie przez nagłe zmiany oświetlenia pozostały w jego oczach. Nie, nie. Jesteś pijany. Niemal roześmiał się na głos. Kolejny łyk. Znów ten sam obraz. Poczuł chłód na plecach i mrowienie na karku. Jego dłoń opadła, aby pochwycić pistolet, którego nie było w kaburze. – Mogę? Tylko tyle powiedziała. Po prostu „Mogę?” tonem zwykłej rozmowy – lekko, delikatnie, tak by było wiadomo, że nie oczekuje żadnej odpowiedzi ani przyzwolenia. Jednocześnie ostrożnie wzięła butelkę z jego ręki, nie dbając o jej obtarcie, przechyliła i odstawiła na miejsce. Taka właśnie była: spokojna, delikatna, kobieca. Niewielu wiedziało o kolczudze uporu, która się za tym kryła. Rosso był zdumiony. Nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Nie mógł się zdecydować, czy się podnieść, czy pozostać na miejscu. – Musimy porozmawiać – rzekła po chwili lub dwóch z taką stanowczością, jakby chciała powiedzieć: wiem, że mnie unikasz, ale musisz spojrzeć prawdzie w oczy. Rosso nie znosił tego protekcjonalnego tonu. Wziął butelkę. Była niemal pusta, a on chciał utrzymać ten swój miły stan oderwania od rzeczywistości tak długo, jak to tylko możliwe. Trzeźwe myślenie było ostatnią rzeczą, na jaką Rosso miał ochotę. Czy nie wolno mi urżnąć się trochę w samotności? Blask wystrzałów ukazał ją teraz wyraźniej. Tanja musiała siedzieć tu, czekając, Bóg raczy wiedzieć jak długo. Gdy on mamrotał coś do siebie i pił, ona przyglądała mu się i słuchała. Zauważył, że siedzi mocno wyprostowana. Wąska talia i delikatne V jej pleców tworzyły jedną płaszczyznę, starannie zaplecione i upięte włosy odsłaniały łabędzią szyję. Ubrana była w jakiś luźny, wzorzysty sweter, bezrękawnik i spodnie narciarskie z gumką zakładaną pod stopę. Jej blada w błyskającym świetle twarz była zwrócona ku niemu. Ręce trzymała na jego biurku, palce spoczywały leniwie na berecie, a wzrok na Rosso. Patrzyła na niego poważnie, czujnie. – Też bym tego chciał – usłyszał siebie. – Ostatnio prawie nie rozmawiamy. Brzmienie własnego głosu zaskoczyło go. Był niski, stłumiony, jakby śledczy miał strasznie ściśnięte gardło albo jakby był bardzo przeziębiony. Rosso był jednak zdrów. Ponownie pociągnął z butelki, zakręcił ją i położył na kolanach. Był pewien, że napiła się whisky nie dlatego, że czuła taką chęć czy potrzebę, ale dlatego, że nie chciała, by sam wypił jej za wiele. A może zwyczajnie czuła smród alkoholu i pomyślała, że jeśli sama się napije, to jego odór nie będzie jej tak przeszkadzał. Takie postępowanie było dla Tanji charakterystyczne. – Tak, powinniśmy pogadać – powiedział, kiwając głową. Jezu, jestem bardziej pijany, niż mi się zdawało. Myśl ta przeniosła go momentalnie do sadu jabłkowego i zaczęło mu się kręcić w głowie. Przysunął krzesło i siadł wyprostowany. – Wszystko w porządku? – spytała. – Jasne. To znaczy, jasne, że nie. – Biedny tatuś – rzekła cicho. – Nic mi nie jest, naprawdę. Jestem tylko zmęczony. Cholera jasna. Jak dalej będzie tak do mnie mówić, zaszlocham się na śmierć. Weź się w garść. Otrząśnij się. – Na pewno? – Na pewno. – Mówił teraz szorstko, po męsku, z lekką irytacją. – A co u ciebie? – Wszystko w porządku. Wciąż miała ten miękki, spokojny głos, taki, którego się słucha z rozkoszą, chce się w nim utonąć, zupełnie mu się poddać. Wielka kula żółtego ognia przeleciała tuż obok bezszelestnie. Na moment oświetliła jasnym, osobliwym blaskiem całe piętro. Dziwne, pomyślał Rosso, nie słychać wybuchu. To pewnie flara. Powracający mrok zdawał się tym bardziej nieprzenikniony. Zupełnie jej teraz nie widział. – Już od dawna chciałam z tobą pomówić – wyznała Tanja – ale po prostu... W tej samej chwili Rosso zdał sobie sprawę, że źle wszystko pojmował. Że w ogóle jej nie rozumiał. To ona była bardziej niespokojna od niego. Bała się. Bała się tego, co miała do powiedzenia. Może nawet bała się jego samego. Ich ręce spoczywały blisko siebie na biurku. Czubki ich palców dzieliły może dwa centymetry. Przykrył jej dłonie swoimi. Nie wzdrygnęła się ani nie wyrwała. Zdawało się, że mijają minuty, gdy siedzieli naprzeciwko siebie bez ruchu, bez słowa. Miał wrażenie, że nawet prawie nie oddychają. – Próbowałam... – zaczęła i umilkła, nie wiedząc, co dalej. Odwróciła swe dłonie i zamknęła w nich jego. – Co próbowałaś? – Przedwczoraj. Nie, to było wczoraj. Zabrałeś mnie i tę kobietę do szpitala. Podwiozłeś nas. Wtedy właśnie chciałam ci powiedzieć. – Ta kobieta... czy ona przeżyła? Tanja wzruszyła ramionami. Nie był to gest obojętności; miał wyrazić jedynie to, że każdy robi co może, ale nie zawsze się udaje. – Tak, a przynajmniej tak mi się wydaje. Nie była ciężko ranna. – Próbowałaś mnie ostrzec, czy tak? – Tak. Sztywna poza ustąpiła. Ramiona jej opadły, pochyliła się i zabierając szybko ręce, oparła łokcie na stercie papierów na biurku i ukryła twarz w dłoniach. Trwała tak przez parę chwil, po czym znów się wyprostowała. Rosso mógł się jedynie domyślać, jaki miała wyraz twarzy. – Mogę się jeszcze napić? – Oczywiście. – Rosso wyciągnął butelkę. – Naprawdę nie masz nic przeciwko? – Nie, skądże. Śmiało. Jednak wcale nie był tym zachwycony. Patrzył, jak whisky się kończy. Ku swemu niezadowoleniu poczuł, że jest w stanie całkiem jasno myśleć. Właściwie był zupełnie trzeźwy. – Lepiej? – Tak, dziękuję. Obserwował, jak światło tańczy na jej twarzy. Pomylił się co do alkoholu. Piła, bo jej się to podobało. – Byłeś dziś z Luką – rzekła Tanja. – Nie ująłbym tego w ten sposób. – Wiesz, co mam na myśli. – Próbowałem go przesłuchać. Pokazał mi swoją dziuplę z kradzionymi rzeczami. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale pomagałem mu ładować je na ciężarówkę. Mnie samemu nie mieści się to w głowie. Potem pojechaliśmy na front. Jego zdolności przywódcze zrobiły na mnie wrażenie, i o to pewnie chodziło w całej tej zabawie. Zafundował mi wspaniałą wycieczkę dydaktyczną. I pokaz na żywo. Nawet zaproponował mi pracę. – Przyjąłeś propozycję? – A jak sądzisz? – To najlepsza rzecz, jaką mógłbyś zrobić. Dla siebie. Dla Sabiny. Dla nas. Wiem jednak, że mu odmówiłeś. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Nie wiem, od czego zacząć. – Od początku. Spróbuj od początku. Spróbowała. Zaczęła od przypomnienia Rosso, jak znalazł ją na korytarzu hotelu dla uchodźców. Siedziała w kucki w przejściu, żebrała o cokolwiek, odpędzała od siebie niechciane towarzystwo różnorakich mężczyzn: uchodźców, nawet policjantów, żołnierzy ONZ i chłopców dwa razy młodszych od siebie. Rosso zabrał ją do domu, Sabina ją nakarmiła i położyli ją spać. Taki był początek. Nadal dręczyły ją koszmary o tym „czymś”, co do niej przychodziło, o ciemności zbliżającej się z ogromną prędkością, o leju, który chciał ją wciągnąć. Nigdy nie potrafiła znaleźć słów, aby to „coś” opisać. Budziła się z krzykiem, we łzach i nie mogła nic wytłumaczyć ani opisać. Zawsze wiedziała dzień wcześniej, że to się przydarzy. Patrzyła na swe ręce i wiedziała, że coś im się stanie. Podnosiła je do twarzy i w świetle dziennym przyglądała się, jak puchną i znów maleją, i znowu puchną, i wiedziała, że tej samej nocy odwiedzi ją Strach, „coś” do niej przyjdzie, choćby nie wiadomo jak starała się nie zasnąć. Tulili ją, karmili wszystkim, co mieli, choć nie było tego wiele. Ubierali ją najlepiej, jak mogli. Wystarczyło to, by wyciągnąć ją z tunelu rozpaczy i nienawiści do samej siebie (nienawiści zrodzonej z faktu, że żyła, podczas gdy cała jej rodzina zginęła) i ukazać światło dnia. Zobaczyła wtedy, co dzieje się z Sabiną, z miastem. Próbowała wstąpić do wojska, ale ją odrzucono. Próbowała w szpitalach. To Luka podpowiedział jej, by została sanitariuszką. Zabierał ją do miasta, osobiście podwoził samochodem, przychodził pod drzwi z bukietem kwiatów i głupim uśmieszkiem na ustach, podczas gdy jego ochroniarze podśmiewali się na korytarzu, a sąsiedzi Rosso i Sabiny zaczynali na nich patrzeć z coraz większym szacunkiem. Zabierał ją na kręgle i do ostatniego kina w mieście, dopóki go nie zamknięto. Towarzyszyła mu w jego nocnym życiu, w kafejkach dla przemytników, kręciła się wokół niego, gdy pił i grał w karty. Lubił chwalić się nią przed swoimi kompanami. Mówił o niej, że ma klasę, cokolwiek to dla niego znaczyło. Stanowiła dla niego po prostu „artykuł z klasą”. Tymczasem ona miała oczy i uszy szeroko otwarte i wszystko relacjonowała Rosso. Sabina i Rosso kłócili się z powodu tej znajomości, często i głośno. – Dlaczego? – zapytał teraz Rosso. – Dlaczego? Cóż to za pytanie po tych wszystkich latach? – Kochałaś go. I pewnie nadal kochasz. – Och, ależ jesteś niemądry – powiedziała łagodnie i tkliwie. – A co, nie? – Czy ty wiesz cokolwiek o kobietach? – Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie. – Nie, nie kocham go. – On całkiem zwariował na twoim punkcie. – Wiem. Chce się ze mną ożenić. Myślałam, że może dziś poprosi cię o zgodę. – Więc jeśli go nie kochałaś – to znaczy, nie kochasz – dlaczego nadal się z nim zadajesz? Mam nadzieję, że nie dlatego, iż ja muszę mieć na niego oko. – Mówią, że kobiety zostały stworzone do miłości, ale w ilu małżeństwach, w ilu związkach miłość jest podstawą? Tylko w nielicznych. Większość kobiet zadowala się minimum, mężczyzną, który nie bije, utrzymuje dom, zarabia na chleb, jest miły, zabawny, delikatny, mężczyzną, z którego może być dumna, może go podziwiać. Powodów, dla których ludzie żyją razem, są tysiące. Miłość to tylko jeden z nich. – To chyba bardzo dobry powód. – Oczywiście. Najlepszy. A może i najgorszy. – Jesteś cyniczna. Tanja wzruszyła ramionami. – Nie, jestem realistką. Wy, mężczyźni, jesteście takimi romantykami, chłopcami, którzy wyrośli duzi, ale wciąż karmią się dziecięcymi iluzjami. Nadal wspinacie się na drzewa i bawicie zabawkami, tylko że wasze zabawy często kończą się śmiercią, a zabawką jest życie innych ludzi. – Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. – Czy to przesłuchanie, komendancie? Rosso pokręcił głową. Czuł się tak, jakby oboje płynęli, rzuceni na rozszalałe morze w jakiejś dziwnej, upiornej łodzi bez kapitana i załogi. Światła igrające na suficie, ścianach i nich samych sprawiały wrażenie ruchu, kolebania się, skakania po grzbietach fal. – Skoro go nie kochasz... – Potrzebuję opieki – przerwała mu. – Wszystkie kobiety jej potrzebują. Ja też. Luka był pociągający ze względu na możliwość zapewnienia bezpieczeństwa. Wykorzystałam to, znalazłam schronienie. Teraz wydaje mi się, że to ty potrzebujesz opieki. Gdyby nie uczucia, jakie do mnie żywi, wystąpiłby przeciw tobie. To ja cię ochraniam. On od tygodni wie wszystko o twoim dochodzeniu. – Co dokładnie wie? – Wie, że Ministerstwo Spraw Wewnętrznych – innymi słowy, ty i twój departament – stoi po jego stronie. – A oprócz tego? – Uważa, że obecne ruchy wojsk nie są tylko pozorne. – A ty jak sądzisz? Nie odpowiedziała. Rosso skłonił głowę i spojrzał na swe ręce. Vasić zadbał o to, by Luka dowiedział się wszystkiego na temat śledztwa. To, co stało się z Bukovac, było błędem Luki, może fatalnym, w który zamieszany był również Vasić. Rosso czekał, aż przygaśnie salwa armatnia – jasny jak wyładowania atmosferyczne błysk i donośny grzmot. – Nie zapytasz mnie, czy z nim spałam? Spojrzał na nią. Jej twarz znowu tonęła w ciemnościach. – Czy nie o to właśnie chodzi? – dodała. – Chcesz powiedzieć, że jestem zazdrosny? – A nie jesteś? Nie odpowiedział. Jej głos brzmiał lekko i słodko. Czy mógł się obrazić? Nie czuł w tej chwili niczego poza pragnieniem, by opleść ją ramionami. Jego żądza była tak silna, że aż poczuł pieczenie, ból wywołany ukłuciem pożądania tak ostrym, że prawie zajęczał na głos. – A Branston Flett? – Branston? – W jej głosie brzmiało zdziwienie. – Tak, Branston. Czy to nie ty byłaś z nim zeszłej nocy? W tym jego cholernym samochodzie. Przed naszym blokiem. – Zaczynał się sam na siebie złościć. – Wychodziliśmy razem, ale nie zeszłej nocy. – Też dla opieki? – Po co ten sarkazm? – Z nim też spałaś, by zyskać poczucie bezpieczeństwa? – Takie zachowanie ci nie przystoi. – Nie przystoi? Mnie? – Zdumiało go to, jak wielką ulgę poczuł, że to nie ona była z Flettem. – Czy ty nic nie wiesz? Nie zauważyłeś? Przez cały ten czas, przez te dwa lata, gdy żyliśmy pod jednym dachem, tylko ciebie kochałam. Gdyby nie Sabina... – Przestań, na Boga! – Nie przestanę! Nie teraz. Chciałeś wiedzieć. Oto cała prawda, którą chciałeś znać. Głupcze. Ty też mnie kochałeś. Widziałam to. Nazywałam cię „ojcem” i „tatusiem”, bo wiedziałam, że jeśli nie będę tego robić, to... Rosso zakrył uszy dłońmi, ale nie po to, by nie słyszeć dudnienia artylerii na zewnątrz. Do tego był przyzwyczajony. Wystarczyło tylko pomyśleć o polu golfowym. – Dopiero teraz, gdy Sabina odeszła, już nie muszę tego robić. – Co powiedziałaś? – Rosso nagle się wyprostował. – Powiedziałam, że Sabina odeszła. Wyjechała dzisiaj. Przyszłam ci to powiedzieć, ale zaczęliśmy od czegoś innego. Nie chciałam, żeby tak się stało. Miałam ci powiedzieć prosto z mostu. Strasznie mi przykro. Ja... Rosso stał nad nią z zaciśniętymi pięściami, sztywny, zgrzytając zębami, nie będąc pewnym, czy chce uderzyć siedzącą przed nim kobietę, czy wybiec na zewnątrz, w ciemną noc. – Mów. – Wycedził. – Mów prędko. Tanja powiedziała, że Mouhabarat – tajna policja – reprezentowana przez oficera i dwóch uzbrojonych ludzi przyszła rano do mieszkania po tym, jak Rosso ruszył w stronę Nowego Miasta. Pewnie czekali, aż wyjedzie. Tanji nie było w domu – spędziła noc w szpitalu wojskowym. Dodała, że równie dobrze mogła to być robota Luki. To on mógł ich do tego namówić. Całkiem możliwe, że siedzą u niego w kieszeni – wielu im podobnych siedziało. Sabina otworzyła drzwi, dopiero gdy się wylegitymowali. Powiedzieli, że rekwirują mieszkanie na rozkaz rządu. Czyj dokładnie, jakiego ministra – nie wiedziała. Na nakazie było jej nazwisko – serbskie nazwisko. Oficer powiedział, że w dwóch pokojach pomieszczą dwie rodziny muzułmańskie i że musi się wynosić. Sabina z początku się stawiała, wspominając, że jej mąż jest wysokim rangą oficerem policji (tu tajniak szyderczo się uśmiechnął). Potem próbowała odwołać się do humanitaryzmu. Powiedziała im, że tu już mieszka muzułmański uchodźca i że nie mają gdzie pójść. Wszystko na próżno. Na drzwiach przybili oficjalną informację, żeby wszyscy widzieli, i policjanci wyszli, mówiąc, że państwo Rosso muszą się wyprowadzić w ciągu dwudziestu czterech godzin albo zostaną aresztowani pod zarzutem utrudniania czynności służbowych w czasie wojny. Rosso usiadł ciężko i patrzył oszołomiony. Sabina nie zwlekała, opowiadała dalej Tanja. Napisała liścik, włożyła go do koperty, zaadresowała do Rosso i zostawiła na łóżku. Potem ubrała się w najlepszą sukienkę zimową, jaka jej została (miała do wyboru dwie), spakowała małą walizkę i przebrnęła trzy kilometry w śniegu, by dotrzeć do kwatery Luki, gdzie cierpliwie czekała, aż się z nią zobaczy. Pożyczył jej trzysta pięćdziesiąt marek – taka była czarnorynkowa cena biletu na autobus Czerwonego Krzyża, jeden z wielu składających się na konwój humanitarny, którego wyjazd był wielokrotnie opóźniany, a który miał w końcu opuścić miasto tego właśnie dnia. Tanja zamilkła i spojrzała na zegarek, po czym stwierdziła, że teraz Sabina powinna być już bezpieczna na terytorium okupowanym przez Serbów. Może w Brćku lub nawet Banja Luce. Rosso wstał, odpychając fotel. – Byłem dziś rano u Luki. Wiedziałbym, gdyby moja żona tam była. Coś by mi powiedział. Nie wspomniał o tym przez cały dzień. Tanja spojrzała na niego, wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. Taki gest mógł oznaczać wszystko: współczucie, miłość, prawdę. Oczywiście, że Luka wiedział. Prawdopodobnie akurat dał Sabinie pieniądze albo kazał jej zaczekać w innym pokoju tak, aby mąż i żona się nie spotkali. To do niego podobne. Może właśnie dlatego zaprosił policjanta, by towarzyszył mu na froncie – chciał usunąć go z drogi, dać Sabinie czas na dołączenie do konwoju. Wiedział, że Rosso nadal posiadał wpływy, dzięki którym mógł anulować nakaz. – Dlaczego? – zapytał. – Powiedz mi, Tanju, dlaczego? Tanja odwróciła głowę. Płakała. Oboje płakali. – Bo nie chcę za niego wyjść. On myśli, że to ty powstrzymujesz mnie przed małżeństwem, więc chce cię osłabić, sprawić, byś się poddał. Wszyscy inni już to zrobili, więc czemu nie ty? Nie zamorduje cię, bo wtedy ja bym go nie chciała znać. Zresztą, zabicie cię miałoby więcej konsekwencji. Twoi ludzie są lojalni. W mieście wybuchłaby kolejna wojna. O to właśnie mnie pytał: co sprawia, że Rosso jest taki wyjątkowy? Luka może mieć każdą kobietę, którą chce, oprócz mnie. Trzyma każdego policjanta – praktycznie wszystkich – w kieszeni, ale on chce ciebie. Jeśli będzie miał ciebie, to będzie miał i mnie. Tak to widzi. – I dlatego wywozi moją żonę z miasta. – Myśli, że przez to zmiękniesz. Tanja pociągnęła nosem i wytarła go w rękaw jak dziecko. – Może i ma rację. – Nie, nie ma. Nie będzie miał ciebie. Nigdy. – W jej głosie brzmiał gniew i rozgoryczenie. – A ty? Poddasz się? – Nie, dopóki my będziemy mieli siebie – odparła Tanja. – Na pewno nie teraz. Bo przecież chyba mamy siebie, prawda? Rosso utkwił w niej wzrok. Nie mógł wydusić słowa. Ogarnęło go dziwne wrażenie, że unosi się pod sufitem. Zdawało mu się, że patrzy na Tanję z góry, jakby znajdowała się na dnie jakiegoś szybu. Jak to się stało, zastanawiał się, że Tanja wie o pieniądzach, które Luka dał Sabinie. To pytanie było jak kubeł zimnej wody. Znów stanął mocno na ziemi. – Nienawidzisz mnie, co? – spytała zniżonym głosem. Jej twarz zdawała się pękać, rozrywać, w miarę jak opanowywały ją emocje. Jej ciało stawało się sztywne. Może z jego oczu, ust wyczytała nie wypowiedziane podejrzenie. – Wszystko to moja wina. Myślisz, że namówiłam go do tego, że to ja chciałam się pozbyć Sabiny? To nieprawda, ale nie mogę mieć ci za złe, że mnie nienawidzisz. Wydała z siebie ryk, tak głośny i tak zwierzęcy, że Rosso cofnął się zdziwiony. Skowyt był dziki i zupełnie nie pasował do Tanji, którą znał. – To moja wina – powtarzała. – Jak mogłam myśleć, że będzie inaczej? Zyskałam cię i straciłam w tej samej chwili. To moja wina. Boże, przebacz mi. To moja wina... 12 Większość kobiet w rzeczywistości jest starsza, niż sugeruje to powloką makijażu. Mac Beerbohm, W obronie kosmetyków. Rosso nie pamiętał, kiedy ostatnio potrzebował kobiety, kiedy odczuwał tę uporczywą żądzę. Nie to, żeby miał ochotę na jakąś konkretną osobę; czuł zwyczajną chuć na myśl o rodzaju żeńskim w ogóle. W przeszłości, w czasie pokoju podniecenie i wywołane nim fantazje erotyczne zdarzały mu się często: co godzinę, co pół godziny, czasem co parę minut, a niekiedy nękały go bez ustanku przez parę godzin, w dzień i w nocy. Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Zakładał, że każdy człowiek, a przynajmniej każdy mężczyzna jest pod tym względem podobny. Od czasu, gdy nie bez trudu przeobraził się z chłopca w mężczyznę, każda wolna sekunda, każdy bezczynny moment był wypełniony myślami o tym, co przed lub po, lub w trakcie spółkowania, w którym brały udział tysiące wyimaginowanych partnerek lub tysiące wersji tej samej kobiety w każdym możliwym miejscu: w basenie, w budce telefonicznej, na korytarzu, na klatce schodowej, przy poręczy, na balkonie, w wannie, w sypialni, na dachu, drewnianej podłodze, dywanie, stole, krześle, w samochodzie. W okresie przedpokwitaniowym sylwetka, linia i każde załamanie ubioru było tak samo ważne, jeśli nie ważniejsze niż to, co je wypełniało. Same kobiety natomiast reprezentowały typ sportsmenek hojnie obdarzonych przez naturę, o zdrowej cerze, pięknym uzębieniu i wąskich taliach. Zwykle były blondynkami. W tym czasie istniały jedynie jako migawka w umyśle młokosa, zawsze ukryte w cieniu, tylko na poły ludzkie, w najlepszym wypadku dwuwymiarowe, przypominające roboty, zwykle uległe, czasem dominujące i niezmiennie pozbawione osobowości. Wraz z wejściem w wiek męski to się zaczęło zmieniać. Miejsce tamtych zajęły kobiety młode, stare, mężatki, samotne lub rozwiedzione, blade lub o smagłej cerze, grube, chude, niskie, wysokie, wytworne; nieokrzesane, płaskie i o wydatnych kształtach, nagie, skąpo ubrane, w bieliźnie lub bez. Gest, spojrzenie, zapach, wiotka dłoń lub piękna szyja wystarczyły, by uruchomić mechanizm. Jako młody człowiek Rosso spożył sporo energii i czasu na realizację niektórych wyobrażeń. Sukcesy, jakie odnosił, podsycały znów fantazję. Odkrył, że chęć zadowolenia drugiej strony działała jak siła napędowa. Tak jak to z młodymi mężczyznami bywa, czuł wielką zazdrość na widok kobiet, których nie znał i nie mógł mieć. Świadomość, że istnieją młode przedstawicielki płci przeciwnej, których nigdy nie pozna – nie pozna w sensie cielesnym – dręczyła go aż do osiągnięcia względnej stabilności i pewności siebie tuż przed trzydziestką. Rosso zawsze wydawało się to dziwne, że Kościół Rzymskokatolicki uważał kobiety za pasywne, bezwładne, a męską chuć postrzegał jako zagrożenie, coś, co należało stłumić i ukrócić. Koran natomiast, mimo wszystkich represji i bezmyślnego okrucieństwa, które dokonywały się teraz w jego imię, miał uznanie dla żeńskiej seksualności, zachęcał do jej spełnienia, jednak starał się ograniczać kobiecą swobodę i apetyt, jakby to panie, a nie panowie stanowili zagrożenie dla właściwego porządku rzeczy. Oba światopoglądy zdawały się lustrzanymi odbiciami dla siebie nawzajem. Jakże inaczej miały się sprawy teraz, przynajmniej dla niego. Zarówno lubieżne myśli, jak i instynktowne pragnienia opuściły Rosso, gdy tylko zbliżył się do wieku średniego i gdy stało się jasne, że wybuchnie wojna. Nieustanny głód i strach, pragnienie snu, ucieczki, brak higieny, życie w brudzie, przepocone, nie zmieniane przez wiele dni ubrania, poczucie braku własnej wartości, wyczerpujący wysiłek skierowany na zaakceptowanie zaistniałej sytuacji sprawiały, że żądza przetrwania niepodzielnie królowała nad innymi. I nic dziwnego, że ocierając się o śmierć na każdym kroku, tak wielu ludzi opierało swe życie jedynie na poczuciu winy, że jeszcze nie zginęli. Doszło do tego, że zwykły akt seksualny odarty z jakichkolwiek pozorów miłości, czułości, delikatności i wszystkich tych innych przejawów ucywilizowania, stał się zwyczajnie jeszcze jednym ciężkim obowiązkiem, wymagającym zbyt wiele wysiłku. Nawet pobudzająca siła wyobraźni traciła moc w konfrontacji z przerażeniem. Aż do tego wieczoru zdawało mu się, że osiągnął już taki stan, iż nie będzie wiedział, jak zacząć od nowa. Tylko największe niebezpieczeństwo zdawało się pobudzać na krótko krążenie życiodajnych soków, chęć prokreacji. Jednak chemia, czy cokolwiek innego, co sprawia, że mężczyźni zachowują się tak, a nie inaczej, spowodowała, że tego wieczoru nagły impuls przebiegł wszystkie członki, eksplodował w mózgu, rozpalił do czerwoności synapsy i rozgrzał skórę. Jego energia koncentrowała się wyraźnie na ciemnej postaci siedzącej przed nim w biurze, karmiąc się szelestem jej ubrania, krótką migawką ust, podbródka, długich palców, krągłości ud oświetlonych nagłym blaskiem. Rozbłyski światła wpadającego do pomieszczenia przez pozostałości żaluzji malowały kolorowe prążki na jej twarzy, na wypukłości piersi: oto przedmiot jego skrytego pożądania uwięziony za kratami, oto kobieta-zebra wijąca się w świetle setki płonących domów. Rozsądek Rosso bezskutecznie walczył z przyprawiającymi o zawrót głowy wyobrażeniami, że bierze ją tu i teraz. Whisky też odegrała swą rolę w upadku ostatniego bastionu narzuconej samemu sobie wstrzemięźliwości. Było to swego rodzaju zwycięstwo, takie jednak, przed którym się wzbraniał. Ból towarzyszył mu przez całą drogę do domu, a nawet gdy wchodził po schodach. Był z nim, gdy otwierał drzwi, wchodził do mieszkania i kroczył w ciemności (znał je tak doskonale, że prawie nie potrzebował światła). Wywoływał u niego złość, oburzenie nawet, choć nie wiedział na co. Na jego własną naturę? Na Tanję? Był tak silny, że Rosso ledwie mógł chodzić. Moja przybrana córka. Jakie to ma znaczenie? Bóg to tylko okrutny żart, kłamstwo ostateczne. Pożądanie wygasło zupełnie i równie szybko jak się rozpaliło w chwili, gdy spojrzał na kopertę. Jak na rzecz przypominającą o ślubach małżeńskich wyglądała całkiem niepozornie – ot, mały, prostokątny kawałek papieru makulaturowego z jego imieniem, leżący na łóżku tak, jak go rzucono. Rozerwał kopertę jak popadło, nie mogąc sobie poradzić z zaklejonym skrzydełkiem. Przyczyna jego chwilowego szaleństwa postępowała za nim. Tanja stała w wejściu, cicha, z rękami skrzyżowanymi na piersiach w obronnym geście, gdy on pochylał się nad łóżkiem i podnosił list. Usunęła się na bok, gdy wychodził z sypialni. Żadne z nich się nie odzywało. Czuł na sobie jej spojrzenie. Wyszedł na balkon. Łuny pożarów odbijały się od chmur, dając dość światła, by mógł odczytać napisaną w pośpiechu pochyłymi literami wiadomość. Podniósł kartkę wysoko do oczu. ?Najdroższy! Wybacz mi. Nie było czasu na rozpamiętywanie. Obawiam się, że kiedyś możemy tego pożałować, ale chcę, abyś wiedział, że bardzo Cię kocham niezależnie od tego, co stało się w przeszłości i co jeszcze nas czeka. Kochaliśmy się od samego początku na przekór wszystkiemu i wszystkim. Na przekór Twojej rodzinie i mojej. Z czasem nasze uczucie rosło w siłę. Było mocne przynajmniej do czasu, gdy Cię zawiodłam. Tak mi przykro i wstyd. Byłam słaba. To, co robię, będzie najlepsze dla nas obojga. Będę bezpieczna. A Ty będziesz miał mniej kłopotów na głowie. Byłam dla Ciebie ciężarem. Nie zaprzeczaj. To prawda. Sama niszczyłam to, co do mnie czułeś. Myślę nawet, że trochę mnie nienawidziłeś. Nie protestuj – taka jest prawda. Wiedziałam, że w końcu do tego dojdzie. Tak to się musiało skończyć. Kiedyś może się okazać, że oddano nam przysługę. Teraz musisz się tylko ze wszystkich sił starać przetrwać. Nie będę Cię osądzała. Po prostu przeżyj. Nie żyw nienawiści. Nie szukaj zemsty. Dług wobec Luki jest wyłącznie mój. Ty nie jesteś mu nic winien. Kiedy znów się spotkamy, BĘDĘ lepsza. Kocham Cię. Wszystko to minie. Pamiętaj też, że Tanja nic nie może na to poradzić. Nie miej do niej pretensji. Jeśli już musisz kogoś obwiniać, wiń mnie. Twoja kochająca na zawsze Sabina Rosso przeczytał list powtórnie i wcisnął do kieszeni kurtki. Odgrywasz przeklętą bohaterkę, świętą. Poczuł, jak wzbiera w nim irracjonalny gniew na list, na rękę, która go napisała, i natychmiast zawstydził się z tego powodu. Cholera. To nie jest postępowanie godne ciebie. Ani jej. Wyjął pomiętą wiadomość i przeczytał po raz trzeci, jakby w ten sposób chciał odkryć coś nowego, innego, a potem znów schował kartkę do kieszeni. Miał ochotę postać tam chwilę, pozbierać się. Potrzebował czasu, by się z tym oswoić, przemyśleć, uświadomić sobie to, co i jak zrobiła, jak musiała się czuć, ale było zbyt zimno. Trząsł się od chłodu, nie miał już żadnej obrony przed zimnem, ani odrobiny tłuszczu pozostałego z wyprawy do Zagrzebia. Sabina jest już pewnie w Metkoviciu lub jeszcze dalej. W każdym razie jest bezpieczna. Rosso wszedł do pokoju, gdzie, jak wiedział, czekała Tanja. Znalazł ją siedzącą po jego stronie łóżka – w ciszy i bezruchu charakterystycznym dla czuwających. Odzyskała już władzę nad sobą, spokój, który okazał się nęcący, enigmatyczny, jakby nic się nie wydarzyło. Uważnie usiadł obok, nie dotykając jej, starając się, by nie wyjść na obojętnego ani na zbyt spoufalonego. Zdał sobie sprawę, że biorą udział w grze, może w rytuale lub w konkursie, których reguł nie potrafił zgłębić. Wyczuł, że cokolwiek to było i gdziekolwiek miało ich zaprowadzić, Tanja – z nieznanych mu powodów – była o wiele lepszym graczem. Nie chciał ranić jej uczuć przez unikanie fizycznego kontaktu ani dotykać jej z obawy, że rozpali na nowo swoją żądzę. Był pewien, że ona o tym wszystkim wie i jak szachista zdążyła już zaplanować następne posunięcia. Co Sabina miała na myśli, mówiąc, że Tanja nic nie może na to poradzić, że nie powinien mieć do niej pretensji? O co? Pod pewnymi względami banalny sentymentalizm listu świadczył o przebiegłości autorki: biorąc winę na siebie, grając rolę skruszonego grzesznika, obrzucając się oskarżeniami, Sabina sprawiła, że Rosso poczuł się jej dłużnikiem. Udało jej się zasiać w jego umyśle ziarno niepewności co do Tanji, a także poczucie winy. Wkrótce to ziarno wykiełkuje. Czy było to umyślne? Oczywiście. Dlaczego zawsze starał się postępować tak, jak należy, nawet kiedy już sam nie wiedział, co to właściwie znaczy? Problem rozwiązał się sam, a właściwie został przesłonięty przez inne. Tanja miała mu jeszcze dużo do powiedzenia. Wyjazd Sabiny miał być najgorszą wiadomością, którą usłyszał Rosso po powrocie z frontu, ale na pewno nie jedyną. Misić i dwóch innych członków komitetu Lojalnych Serbów – czyli jedyni, jacy pozostali – zostali aresztowani przez wojsko tego samego ranka, prawdopodobnie w tym samym czasie, gdy tajniacy szli do mieszkania Rosso. O miejscu pobytu doktora nikt nie wiedział, rzekła. (Dla Rosso nie było to niespodzianką i myślał sobie, że nocą doktor będzie przenoszony z miejsca na miejsce i trzymany w różnych barakach.) Nakazy aresztowania zostały najwyraźniej podpisane przez samego ministra obrony, kontynuowała. Tanja powiedziała, że o aresztowaniach usłyszała od załamanych pielęgniarek z oddziału położniczego w szpitalu, gdzie zwykle wyłudzała opatrunki i inne medykamenty. W końcu powiedziała też, że Luka zwierzył się poprzedniego wieczora – co właśnie było powodem zawoalowanego ostrzeżenia danego Rosso, gdy ten przywiózł ją i ofiarę snajpera pod szpital – że to, co zostało z sarajewskiej policji, ma zostać rozwiązane o północy następnego dnia – to jest za trochę ponad dwadzieścia cztery godziny. Rosso spojrzał na zegarek. Funkcjonariusze mieli być wcieleni do wojska lub żandarmerii wojskowej. Ci, którzy okażą się zbyt starzy, mieli wstąpić do oddziałów obrony cywilnej, zajmujących się przeważnie pogrzebami, zbieraniem zmarłych na wózki i taczki i zeskrobywaniem ich wnętrzności łopatami ze ścian. Członkowie prezydenckiej rady wojennej oznajmili Luce, że miastu rozpaczliwie brakuje żołnierzy (najlepsi zostali wysłani, aby wzmocnić trzeci i piąty korpus) i że chcą, aby przekazał im każdego człowieka nadającego się do walki, jakiego uda mu się znaleźć. W zasadzie oznaczało to stan wojenny. Czy Luka się zgodził? Tanja powiedziała, że tak. Rosso położył się, zamknął oczy i dziwił się, jak łatwo udało się wciągnąć Lukę w zastawioną na niego pułapkę, w której za przynętę służyło jego poczucie własnej wartości. Podczas gdy Tanja jeszcze mówiła, Rosso przykrył się pościelą, próbując ochronić się przed zimnym, nocnym powietrzem. Flett zatrzymał się na kilka głębszych po drodze do garażu; po dwóch drinkach w barze hotelowym wypił jeszcze dwa „strzemienne”, jak mawiali jego koledzy. Był już nieźle wstawiony, gdy ze śmiechem, zataczając się, pokonywał spiralne schody prowadzące na podziemny parking. Z pewną trudnością (wgniótł drzwi auta włoskiego dziennikarza i stłukł lusterko boczne jednego z land roverów należących do BBC) manewrował swym ukochanym, opancerzonym wozem, aby w końcu wyjechać krętym podjazdem na ulicę. Koledzy uznali, że jest wariatem, skoro wybiera się w tym momencie na zewnątrz, i nie omieszkali mu tego powiedzieć. Fakt ten jedynie zmotywował go silniej do wykonania swej misji – dodania odrobiny blasku do żyjącej legendy. Sytuacja, którą zastał na ulicy, nie wyglądała szczególnie obiecująco. Ostrzał zdążył ustać, a budynki miasta majaczyły nad nim, ciemne i groźne. Były porozdzielane niczym ściany ogromnego wąwozu białymi alejkami pokrytymi śniegiem. Ledwo mógł poznać to miejsce. Jedyną oznaką życia – czy raczej śmierci – były nieregularne wystrzały pocisków smugowych – świecące serie przecinające łukiem ciemne, nocne niebo – i poświata płonących domów. Nie widział nigdzie tablic z nazwami ulic, a jeśli nawet gdzieś były, to światło było zbyt nikłe, by Flett mógł z nich cokolwiek wyczytać. Nie miał odwagi włączyć samochodowych reflektorów. Przez jakiś czas szukał baru „Ragusa”, ale po czterdziestominutowym, bezowocnym kręceniu się po mieście zrezygnował. Nierzadko jego potężny pojazd wjeżdżał na chodnik, gwałtownie zarzucając tyłem na oblodzonej nawierzchni. Śnieg był tak głęboki, a ulice tak oblodzone, że zamroczony pismak nie wiedział, gdzie kończy się asfalt, a zaczyna krawężnik. Tylko jakaś instynktowna znajomość zakamarków Sarajewa, tych należących do półświatka, oraz siła woli pozwoliły Flettowi, niczym zabłąkanemu gołębiowi powracającemu do domu, znaleźć nocny klub. Gdy tylko taki lokal pojawił się w polu widzenia, Flett pomyślał, że jest bezpieczny. Ostatecznie był obywatelem Stanów Zjednoczonych. Miał znajomości i przyjaciół w otoczeniu prezydenta Bośni. Nikt nie odważyłby się z nim zadzierać. Na zewnątrz nie było żadnego neonu ani innego znaku, który rzuciłby się Flettowi w oczy: tylko drzwi i spora grupa młodzieży zebrana na zewnątrz na pokrytym błotem bruku – przemarznięte mizeraki, zwabione jak ćmy z lodowatych, słabo oświetlonych domów do pochodni, obiecującej godzinę lub dwie ucieczki w zapomnienie. Lokal o nazwie „Bubbles” stanowił podziemny kompleks, kilka piwnic połączonych korytarzami o ścianach wyłożonych lustrami. Pomieszczenia były wypełnione dwudziestoparolatkami tłoczącymi się wokół baru, mimo że niewielu z nich miało dość pieniędzy, by kupić choćby sok. Dym papierosowy był tak gęsty, że wycisnąłby łzy z oczu nawet najzacieklejszego palacza. Przy wejściu stały dziewczęta wyglądające na dwunasto – czy czternastolatki, oparte plecami o brudne, żółte ściany; plotkowały ze sobą o niczym, obserwując uważnie wchodzących, oceniając grubość ich portfeli, ich atrakcyjność, paląc przy tym papierosy, na które ledwo było je stać. Miały pucułowate, młode buźki wysmarowane makijażem mającym dodać im lat. Czekały, aż ktoś zagadnie je i postawi colę albo zażąda czegoś więcej za paczkę papierosów lub tabliczkę czekolady. Wszystko to były pozbawione dzieciństwa dzieci. Potencjalnymi ofiarami tych żałosnych stworzeń byli młokosi w mundurach, przysposobieni do wojny opryszkowie szastający na prawo i lewo pieniędzmi – mężczyźni o dziecięcych twarzach i włosach ściętych na jeża, z bronią na ramieniu, którzy nie rozpoznaliby linii frontu, nawet gdyby na niej stanęli, i których rodzice zrobiliby wszystko, by ich dzieci się tam nie znalazły. Flettowi odpowiadało to, czym to miejsce w istocie było, swego rodzaju targowiskiem. Było obskurne, zepsute przez pieniądze, ale na tym polegał jego powab. Flett jadł już z niejednego takiego garnka: znał Patpong w Bangkoku, Ermitę w Manili i kluby na londyńskim West Endzie. Jeśli chodzi o Sarajewo, to tutaj moralność, życie rodzinne i cała reszta sypały się, stały na głowie przez oblężenie. Efekty procesów zepsucia i rozkładu były namacalne i fascynowały Fletta. Mówił sobie, że oto z pierwotnej substancji rodzi się nowy ład. Jego misją było te narodziny uwiecznić. Ruszył na rekonesans, nurkując w tłumie i używając łokci do torowania sobie drogi w rozkołysanej, parującej ciżbie. Parkiet był zatłoczony tak, jak pozostałe części lokalu: pośrodku, pod lampami stroboskopowymi tańczyły nieśmiało ściśnięte kobiety obserwowane uważnie przez wianuszek mężczyzn po bokach. Flett przebił się do baru i zajął miejsce, wywalczywszy dla siebie skrawek blatu z tworzywa sztucznego. Za plecami dwóch barmanów mógł oglądać falujące morze twarzy. Ledwo zdążył wypić trzy tutejsze piwa, gdy po półgodzinie znalazł Nadię – czy to może ona go znalazła? Była z koleżanką, agresywną i drapieżną, o twarzy ni starej, ni młodej pod czupryną niesfornych czarnych loków i ustach ziejących szkarłatem niczym rana. Flett znał serbsko-chorwacki na tyle dobrze, by domyślić się, że jest tematem ich zaciekłej dyskusji. Zdawało się, że kłócą się o prawo własności. To mu się podobało. Podniecało go. Nadia twierdziła, że to ona ma prawo do Amerykanina. Przyjaciółka w końcu dała za wygraną i odrzuciwszy do tyłu głowę, znikła w falującej masie ludzkiej. Muzyka ogłuszała. Flett zamówił i zapłacił za trzy wódki z colą, a Nadia z uśmiechem wzruszyła ramionami i wychyliła oba drinki – swój i przyjaciółki – wlewając je sobie do gardła jeden za drugim jak wodę. – Ty idzie – krzyknęła do ucha Flettowi. Była ubrana stosownie do swojej misji: miała na sobie ciemne body bez pleców i z głębokim dekoltem z przodu, zakończone bardzo krótkimi spodenkami, które opinały jej pośladki. Pod to założyła czarne pończochy, a na stopy ciężkie, czarno-białe buty na grubej podeszwie w stylu modnym wśród nastolatków zachodniej Europy. Jej włosy pachniały truskawkami, jak tamtej nocy w samochodzie. – Dokąd? – zapytał Flett. Musiał przyłożyć usta do jej ucha, obejmując ją prawym ramieniem. – Do mnie. Ty zostać ze mną, nie? Zaczęli przepychać się w stronę wyjścia. Nadia prowadziła, rzucając czasem Flettowi spojrzenia, jakby chciała się upewnić, że nie upadł ani się nie wymknął. Choć prawdę mówiąc, Flett nie bardzo miał się gdzie wymknąć – od czasu jego przybycia tłum znacznie zgęstniał i gdyby nie szczupła postać torująca drogę pięściami i kopniakami, ugrzęźliby w ciżbie. Strach pomyśleć, co narobiłby tu pocisk moździerzowy, kaliber 160 milimetrów. I co stałoby się wtedy z nim. Gdy byli już na zewnątrz, na chłodnym, świeżym powietrzu, Nadia narzuciła na ramiona kurtkę ze sztucznego futerka. – My iść pieszo, o tak, tak – rzekła Nadia, jednocześnie ciągnąc go i podtrzymując w pozycji pionowej. – A co z godziną policyjną? – Pieprzyć godzinę policyjną. To nie problem. Mieszkanie bardzo blisko. Ty idzie. Flett nie był do końca pewien, czy jego towarzyszka była profesjonalistką, czy po prostu pełną zapału amatorką. Z profesjonalistką byłoby bezpieczniej. Zaczął raptem martwić się – lekko zdezorientowany i bez przekonania – o bezpieczny seks. Nie miał przy sobie prezerwatyw. Zostały w hotelu ukryte w walizce, by nie wpadły w ręce kogoś niepowołanego, na przykład pokojówki. Tak myśląc, przypomniał sobie Rosso i jego wykład, którego wysłuchał poprzedniego wieczoru, nim śledczy zerwał się na równe nogi, blady, rozdygotany i wybiegł z hotelowej restauracji, jakby gonił go sam diabeł. Flett pośliznął się na lodzie, śmiejąc się jak idiota. Z ciemności wyskoczyło na nich kocisko. Nadia trzymała go teraz mocniej. – Ty być grzeczny – zakomenderowała. Nie był pewien, o co jej chodzi. Wcale nie miał zamiaru być grzeczny. Jego pożądanie tej dziwnej kobiety stawało się z minuty na minutę silniejsze. Przytrzymywali się nawzajem. Do jego trudności spowodowanych stanem upojenia dołączyły problemy Nadii z utrzymaniem równowagi na wysokich obcasach na wyjątkowo oblodzonym fragmencie drogi. Flett śmiał się coraz głośniej, a ona klęła po serbsko-chorwacku. Lgnęli do siebie, młócąc ramionami, by nie upaść. Flett pohukiwał dziko, a Nadia przeklinała. Najwyraźniej jego. Wyglądali jak ludzie biorący udział w wyścigu w dół urwistego zbocza. Pędzili teraz w ciemność, by w jednej chwili zamrzeć w bezruchu. Zatrzymał ich blask światła, tak silny, że oszołomił oboje. Flett podniósł wolną rękę, by zasłonić oczy. Doszedł do wniosku, że to snop światła z jakiejś latarki. Potem zdało mu się, że to raczej zapalone reflektory mijającego ich samochodu. Wrażenie było podobne do patrzenia w słońce. Blask zdawał się wypalać oczy. Flett skulił się pod nim, lecz biały promień przykuł ich do miejsca, jakby byli owadami nadzianymi na szpilki kolekcjonera. Usłyszał krzyk. Czy to na mnie krzyczą? – pytał sam siebie z niedowierzaniem. W następnej chwili został bez ceregieli pchnięty pod ścianę. Przed nim, dookoła, słychać było kroki, które przybliżały się i oddalały. Na śniegu zachrzęściło więcej butów. – Puszczaj mnie, ty gnoju – darła się dziewczyna. – Wy matkojebcy, faszyści. – Jestem Amerykaninem – rzekł Flett swym najbardziej autorytarnym tonem. – Nominari! Prasa! Przestał się garbić i stanął prosto, by podnieść swój autorytet. Nagle poczuł, że ma rześki umysł i prawie zupełnie wytrzeźwiał. Szperał po kieszeniach w poszukiwaniu dziennikarskiej karty akredytacyjnej, którą zawsze miał przy sobie, nie mógł sobie tylko przypomnieć, do której kieszeni ją wsunął, gdy wychodził z hotelu. Nikt nie był zainteresowany dokumentem. Ręka, która go poszukiwała, została wykręcona do tyłu tak, że Flett zwrócił się twarzą w stronę, z której przyszedł. Wszystko stało się w okamgnieniu. Ramię zostało następnie podciągnięte wysoko, do połowy pleców, tak że aby uniknąć bólu, musiał stanąć na palcach. Ktoś złapał go za krótką, gęstą czuprynę i rozbił nos o to, co było pewnie ceglaną ścianą, szorstką i twardą. Flett usłyszał chrupnięcie chrząstki w zetknięciu nosa z murem. Jego uwaga była już jednak skupiona na innym dźwięku – bardzo charakterystycznym, metalicznym trzasku i szczęku odbezpieczanego kałasznikowa. Krew spływała mu do ust. Jej smak był ciepły, słony, znajomy. – Kutasy! – wrzeszczała Nadia. – Alfonsy, pojebańce! Flett wyraźnie usłyszał uderzenie – krótki odgłos klepnięcia i szamotaninę. Na chwilę Nadia zamilkła, po czym usłyszał jej mruknięcie: – Chuje!? Ręce Fletta zostały podniesione nad głowę i oparte o szorstką powierzchnię cegieł. Poczuł, jak z jego nadgarstka zsuwany jest zegarek. Wart trzy tysiące dolców rolex, wodoodporny do głębokości stu metrów, z perłową bransoletką. Co prawda Flett nigdy nie był na głębokości nawet dziesięciu metrów, o stu już nie wspominając. Nawet nie próbował się opierać. Niech to szlag. Kimkolwiek byli napastnicy, przeszukiwali go, wywracając kieszenie i wyrzucając wszystko, co znaleźli, a co ich nie interesowało, ciskali w błoto na ulicy. Weźcie sobie te dolce, chłopaki. Karty też możecie zabrać – i tak na niewiele się wam przydadzą w Sarajewie. Tylko zostawcie mi legitymację prasową i mój śliczny, skórzany portfel. Czuł ręce przesuwające się po jego udach i w dół nóg. Jeśli zabiorą mi buty, myślał, będę wiedział, że już po mnie. Zdjęcie obuwia zawsze oznaczało, że nie ujdzie się z życiem, choć przecież mogli to zrobić także po zastrzeleniu. Zastanawiał się nad tym głębiej, gdy był przeszukiwany. Jeśli zastrzeli się człowieka w butach, to istnieje niebezpieczeństwo, że ubrudzą się krwią. Poza tym trudniej będzie je zdjąć. Koniec końców, myślał, ja osobiście najpierw zdjąłbym gościowi buty i WTEDY go zastrzelił. Dobrze, że założył tego ranka czystą bieliznę. Do diabła, nie chciałby, żeby jakiś debilowaty stażysta z departamentu stanu wysyłał jego szczątki w drogę do konsulatu w Zagrzebiu w brudnych gaciach i lepiej, żeby jego mamcia i tatko nie otrzymali ciała swego syna w takim opakowaniu. Flett nigdy nie był religijny, ale teraz próbował się modlić. – Boże – mamrotał niepewnie i z zażenowaniem wypowiadając słowa – wyciągnij mnie z tego, a już nigdy nie pójdę do tego klubu. Nigdy nie poderwę dziewczyny, nigdy się nie upiję i rzucę opisywanie tej zasranej wojny. Panie, obiecuję... Flett nie mógł spać z powodu zimna. Kręcił się, zapadał w drzemkę, nagle budził się, zacierał ręce i masował nogi, zasypiał i znów się budził. Miał całą celę dla siebie – prawdopodobnie zawdzięczał to statusowi zagranicznego dziennikarza. Starał się wyprostować i oprzeć o ścianę, siedząc w kącie na jedynym meblu w pomieszczeniu – stołku na trzech nogach. Na tyle zdały się jego wpływy. Nie miał koca ani materaca; zabrali mu pasek i sznurówki. Gapił się i gapił, ale nic nie mógł zobaczyć. Po chwili zaczął odróżniać jakieś okienko, nie większe od kratki ściekowej, wykute wysoko przy suficie w bardzo grubym murze i zabezpieczone podwójną kratą. Sączyło się z niego blade, rozproszone światło księżyca – ledwie tyle, by uświadomić więźniowi swą obecność. Nie mógł nawet dostrzec własnych rąk. Ciemność zdawała się dusić jak koc narzucony na głowę. Poruszał się po celi po omacku, mierząc ją tiptopami, szurając nogami jak starzec. Od tylnej ściany do stalowych drzwi zmieściło się pięć jego stóp, a w poprzek cztery. Ciasnota jak w szafie, zimne, nieruchome powietrze. W jednym z rogów stało wiadro – znalazł je, prawie się o nie przewracając – a po przeciwnej stronie stołek. Wiadro cuchnęło, a kamienna podłoga była mokra. Mury były zimne jak lód i chłód zdawał się z nich sączyć do ramienia, którym Flett akurat się o nie opierał. Zastanawiał się, czy są też szczury. Nikt nie wie, że tu jestem. Nikt. Wytężał słuch, by wychwycić jakiś dźwięk. Czy to mu się przesłyszało? Nieregularne, nikłe kapanie lub bulgot. Krew na jego twarzy zastygła, tworząc skorupę, którą z braku lepszego zajęcia zaczął zeskrobywać. Nos miał spuchnięty i obolały. Termin oddania artykułu na pierwszą stronę pewnie już minął. W redakcji go przeklną, ale czy pofatygują się, żeby zadzwonić? Flett stracił poczucie czasu. Może siedział tam parę minut, a może wiele godzin. Aby uchronić się przed zamarznięciem, podskakiwał, a potem zaczął szukać dziur w otaczającym go murze. Przykładał ucho do zimnego kamienia czy cokolwiek to było, co biegło od podłogi do niewidocznego sufitu, i słuchał. Od czasu do czasu zdawało mu się, że słyszy kap, kap; dźwięk jednak był zbyt słaby, zbyt nieregularny, aby być tego pewnym. Przeważnie do ucha wrzeszczała mu cisza. Czy cisza może doprowadzić do głuchoty? Próbował śpiewać. Z początku cicho i nieśmiało. Doszedł jednak do wniosku, że jeśli nie słyszy swoich sąsiadów, to i oni go nie słyszą. Zaczął od hymnu Stanów Zjednoczonych. Potem przeszedł do tematów filmowych, piosenek tradycyjnych i religijnych, by wreszcie za Mickiem Jaggerem ryknąć „I Can’t Get No Satisfaction”. Znudzony monotonnym brzmieniem swego własnego głosu, próbował biegać w miejscu, ale głowa go za bardzo bolała i miał mdłości po alkoholu. Posuwał się wzdłuż ścian, badając je palcami, analizując i nasłuchując. To nadzwyczajne, jak szybko trzeźwieje człowiek w niebezpieczeństwie. Nic. Chyba przyjdzie mi tu umrzeć. Obudził go dźwięk klucza wkładanego do zamka – skrobanie po metalu, gdy klucz szukał otworu, potem krótkie zgrzytnięcie, gdy obracał się w zamku. Z odgłosów wynikało, że ten, kto próbował się tu dostać, robił to w pośpiechu. Drzwi otworzyły się w na korytarz. Flett poderwał się z miejsca zbyt szybko i zakręciło mu się w głowie. Ku własnemu zdumieniu nie odczuł żadnego uniesienia z powodu odzyskania wolności. W głowie mu pulsowało, jakby ktoś walił młotem, w ustach miał smak gąbki, a nogi zdrętwiały mu z zimna. Gdy doszedł do drzwi, chciał wyciągnąć w górę ramiona, by zmusić krew do krążenia, ale poczuł, że zwymiotuje, jeśli nie przestanie się ruszać. Strażnik czekał, gapiąc się na cudzoziemca. Flett zbladł, słysząc kroki na kamiennej posadzce. Inny strażnik, paląc papierosa, bez słowa oddał mu pas, sznurówki, legitymację prasową, nawet karty kredytowe i gotówkę. Zegarka nie było. Skacowany reporter podpisał jakiś dokument zwolnienia i przy wtórze łomotu zamków i przesuwanych sztab wyszedł na zewnątrz, na szare światło poranka, prześladowany przez śmiech strażników, gdy oparł się o mur więzienia, by nie upaść. Nadia już tam była. Czekała na chodniku, rysując z nudów wysokim obcasem po lodzie. W pierwszej chwili jej nie rozpoznał. Nigdy dotąd nie widział jej w świetle dziennym. Szesnastka, a wygląda, jakby miała lat sześćdziesiąt, pomyślał. Jej makijaż był jak groteskowa maska, która zsunęła się z twarzy, tusz do rzęs i pomadka się rozmazały. Nadal miała na sobie kombinezon we wzór pantery czy czegoś podobnego. Pończochy były porozrywane i ukazywały blade uda. Piwne oczy dokładnie go zbadały, tak jak rzeźnik ocenia cielaka do zarżnięcia. Najwyraźniej ona też została zatrzymana na noc. Flett próbował się uśmiechać. „Cześć”, przywitał się jego umysł, lecz z suchych warg nie dobyło się żadne zrozumiałe słowo. Boże, czuję się jak ekshumowane zwłoki. Śmierć może jednak przyniosłaby błogosławioną ulgę. – My iść, tak? – Zabrzmiało to bardziej jak rozkaz niż pytanie. – Iść? – Czuł się jak idiota. – Do mnie. Teraz. Tak, Blanston? Zbliżyła się i chwyciła go za ramię obiema rękami, jakby obawiała się, że może się jej wymknąć. Tymczasem on pragnął jedynie się położyć. – Nie – zaoponował. – Spać. Flettowi zdawało się, że jeśli wypowie jeszcze jedno słowo, jego mózg wyskoczy z czaszki albo wyleje się uszami. Chwiał się na nogach, jakby miał połamane palce. Muszę być ostrożny. – Żaden problem. Spać. Uśmiechała się zachęcająco. Najwyraźniej myślała, że Flett chce się w ten sposób usprawiedliwić, bo nie sprawdzi się jako mężczyzna. – Nie. Mam dużo pracy. Pisania. – Poruszał palcami, jakby pisał na maszynie. – Wracam do hotelu, okej? – Do mnie – nalegała. Nawet oczy go bolały. – Nie. Nie teraz. Dotknął palcami miejsca, gdzie kiedyś nosił zegarek. Także to odczuł jako pulsujący ból w czaszce. Nadia puściła jego ramię i stała bez ruchu. Przez chwilę myślał, że dała za wygraną i będzie mógł odejść. – Naprawdę muszę iść – powtórzył, próbując się uśmiechnąć. Tyle że nie wyszedł z tego uśmiech, a jedynie szyderczy grymas. - Przepraszam – dodał nieprzekonująco. – Może kiedy indziej, co? Splunęła wtedy. Jemu pod nogi. Odcharknęła ślinę z głębi gardła, gdzie w ciągu nocy gromadziła się mieszanina wódy, papierosowego dymu i Bóg wie czego jeszcze, i z całej siły wypuściła z ust strumień flegmy wprost pod jego stopy, tak że część wylądowała na butach. Fletta skręciło na ten widok. – Pieprzony pedał! Dziennikarz rozejrzał się z zażenowaniem, nie mogąc się poruszyć ze zdziwienia. W pobliżu nie było nikogo, kto by mógł ich zobaczyć czy usłyszeć. Flett był jednak przerażony myślą, że któryś z jego kolegów mógłby ujrzeć go stojącego pod więzieniem z tą diablicą. Chciał uciec i wyrzucić to wszystko z pamięci. Wcisnął ręce do kieszeni i wyciągnął pomięte banknoty. – Spójrz... – zaczął, wzruszając ramionami. Przynajmniej będzie wiedział, czy brała za to pieniądze. – Zobacz... Oczywiście spojrzała i zobaczyła. Gdy wysunął w jej stronę dłoń z pieniędzmi, machając, aby je wzięła, ona postąpiła szybko krok do przodu, stanęła bardzo blisko, odgięła się do tyłu i biorąc szeroki zamach, wymierzyła cios. Odczuł ten policzek jak porażenie prądem, które odrzuciło mu głowę do tyłu i nadało skórze barwę szkarłatu. Jakby go ktoś oparzył. Podniósł rękę do twarzy i dotknął. Kolana się pod nim ugięły. Chciało mu się rzygać, wzburzone fale kwasu wdzierały się do gardła. Budynki po obu stronach ulicy zdawały się kołysać to w jedną stronę, to w drugą. Zupełnie jakby cierpiał na chorobę morską. Nadia poszła sobie, trzymając głowę wysoko i stukając obcasami na mokrym chodniku. Kilka dziesięciomarkowych banknotów trzepotało w kałuży. Chciał je podnieść, ale nie mógł się dostatecznie nisko pochylić, bo chodnik zdawał się rosnąć, wychodzić mu na spotkanie. Nos znowu zaczął krwawić. Czuł w ustach smak krwi. Pomyślał sobie, że powinien wiedzieć, iż pełne zapału amatorki mają swoją dumę. Dzień trzeci 13 I walczyć będzie brat przeciw bratu. Księga Izajasza 19, 2. Rosso otworzył oczy, które szczypały w popielatym świetle przedświtu. Nie miał ochoty jednak znowu zasnąć. Wręcz przeciwnie – umysł miał jasny i czujny. Głęboki i najwyraźniej pozbawiony koszmarów sen w przedziwny sposób uwolnił go od myśli o kłopotach i uspokoił. Czuł się jak ktoś, kto bierze pigułkę na ból zęba – dyskomfort znika i pozostaje po nim tylko nikłe wspomnienie. Jeśli w nocy trwał ostrzał, to nie był dostatecznie głośny ani bliski, aby go obudzić. Palące pożądanie Tanji, wyrzuty sumienia z powodu Sabiny, podejrzenia, że chcą, aby wyszedł na durnia, wszystkie te burzliwe odczucia zdawały się należeć do kogoś innego. Rosso przekręcił się na plecy. Wiem, co muszę zrobić. Wyciągnął rękę, czując, jak w miarę oddalania się od ciała palce natrafiają na coraz zimniejszą pościel. Obok nie było nikogo. Rosso był jedyną osobą zajmującą łóżko. Tanja pewnie poszła do szpitala. Ogarnęła go radość z samotności, charakterystyczna dla osób żyjących w pojedynkę. Wyprostował nogi, powiększając swe terytorium. Czuł się absolutnie szczęśliwy, jak wariat. Nie muszę sam przed sobą tłumaczyć własnych uczuć. Rosso miał na tyle odwagi, by zaryzykować kąpiel. Przycięte dwulitrowe butelki po coli, sklecone razem, łączyły rynnę biegnącą nad balkonem z dużą prążkowaną beczką. Z kuchni wziął żółte, plastikowe wiaderko i ustawił je pod kranem z boku zbiornika. Na nieświeże ubrania narzucił wełniany szlafrok w kratę. Na bosych nogach miał buty ze skóry popękanej od ciągłego noszenia, od śniegu i wilgoci. Woda z kranika kapała dość niechętnie. Beczka była pełna - I mieściła w sobie pewnie ze trzydzieści litrów wody z roztopionego śniegu, ale większość jej była zamarznięta. Będzie musiał poczekać. Gdy w końcu, powłócząc nogami, Rosso wniósł do środka trzy czwarte wiaderka wody, słońce już wstawało, podświetlając niebo na wschodzie i zmieniając jego kolor na grafitowy błękit. Ostatni komplet czystej bielizny i skarpet; przycisnął ubrania do twarzy, czując zapach mydła i dymu z palonego drewna, po czym położył je na podłodze obok ręcznika. Czy będzie żył wystarczająco długo, aby potrzebować następnej zmiany? Dysząc z wysiłku, postawił wiadro obok wanny. Na jej brzegu położył kostkę mydła i duży plastikowy kubek. Rozebrał się szybko, wszedł do wanny i kucnął. Emalia w dotyku była zimna jak lód. Starał się nie zwracać uwagi na chłód przenikający stopy. Kucając, uważał, aby trzymać przyrodzenie z dala od lodowatej armatury. Wokół znajdowały się akcesoria domatora z epoki pokoju, błahego materializmu i rutyny: ręczniki, trzy szczoteczki do zębów w żółtym kubku, mydelniczka w króliki, butelki z szamponem i odżywką do włosów z Austrii, mniejsze butelki z tajemniczymi kosmetykami i perfumami kobiet, błękitny wełniany dywanik i szczotka do kąpieli stojąca sztywno w uchwycie. Tak zginęła Bukovac. W wannie takiej jak ta, w otoczeniu błahostek codziennego życia. Stękając, uniósł wiadro i postawił naprzeciw siebie. Nabrał wody w kubek i wylał sobie na plecy, wstrzymując oddech; zaczerpnął znowu i polewał z furią ramiona, szyję, piersi, pachy. Wstał, zmoczył ręce, wziął mydło i zaczął się nim nacierać, zwracając szczególną uwagę na szyję, podbrzusze, pachwiny i stopy. Pracował gorączkowo, dysząc, gdy zimna woda spływała po jego ciele. W końcu zmoczył i namydlił głowę. Zużył połowę wody. Resztę przeznaczył na spłukanie mydlin. Głowa mu pękała od zimna. Ostrożnie wyszedł z wanny, wziął ręcznik i szybko się nim wytarł. Jego skóra poczerwieniała od chłodu i tarcia; na nogach i piersiach miał gęsią skórkę, która rozszerzała się na całe ciało jak wysypka towarzysząca odrze. Na dole, na dnie wanny szara strużka brudu zmierzała do odpływu. Całą noc spędził w miejscu, które było mu domem dłużej, niż chciałby pamiętać, a jedyną rzeczą, o której mógł teraz myśleć, było sponiewierane ciało heroinistki. Było jak za dawnych czasów; no, prawie. Zniszczone meble zostały przesunięte na koniec pokoju detektywów, a reszta biurek i krzeseł ustawiona w równe szeregi zwrócone przodem do kąta, w którym siedział Rosso. Jednak to raczej gwar rozmów, widok kręcących się ludzi, unosząca się mgiełka dymu papierosowego, jednorazowe kubki, w których – jak można było sądzić po słodkawym zapachu unoszącym się w pomieszczeniu – znajdowała się raczej śliwowica i brandy niż kawa, wybuchy śmiechu, szelest kartek w notesach, beztroskie przeklinanie, broń w kaburach, krótko mówiąc, typowy dla dochodzeniówki rozgardiasz przywołał w pamięci Rosso lepsze czasy. I zupełnie jak w tamtych lepszych dniach gwar ucichł, gdy komendant wkroczył, przeszedł do swego biurka i oparł się pośladkami o jego krawędź. Czekał chwilę, aż wszyscy się do niego odwrócą, powychodzą z zakamarków, odłożą na bok plotki, pozbierają swe rzeczy, schowają butelki, poszturchując się nawzajem, pożyczą coś do pisania i wyciągną z kieszeni notesy. Jest szef – uwaga! Patrzyli na niego, widząc starannie uczesane, mokre włosy, prawie ogolony zarost, kawałki ligniny w miejscach, gdzie zaciął się tępą żyletką, dostrzegając czystą koszulę. Czekał cierpliwie, ze spokojem na twarzy, patrzył ponad ich głowami, widząc tylko to, co sam chciał zobaczyć, aż zaległa absolutna cisza. Kto będzie odpowiadał na telefony? Wybuch śmiechu. Odbieranie setek telefonów podczas każdego poważniejszego śledztwa było najmniej lubianym zajęciem w każdym zespole. – Pytam poważnie. Ponieważ telefony nie działają albo działają sporadycznie, trzeba więc będzie sporo się nachodzić i zużyć mnóstwo papieru. Zlata? Vladimir? – Rosso podniósł wzrok. Para siedziała razem po prawej. Byli już po odprawie i wiedzieli, czego się spodziewać. Gadatliwa Zlata i skrupulatny Vlad byli dobraną parą. Ona myślała nieco chaotycznie, a on metodycznie. – Będziecie prowadzić rejestr zdarzeń i pomagać kolegom z notatkami i raportami. Oboje równocześnie skinęli głową. Rosso zastanawiał się, czy zdają sobie sprawę z tego, jak za parę godzin będą zasypani robotą. Jeśli tak, to nie dali tego po sobie poznać. Komendant wstał, włożył ręce do kieszeni spodni i pokonał te parę kroków dzielących go od ściany i tablicy pod zegarami. Poruszał się powoli, rozkoszując się rosnącym napięciem, świadomy, że wszyscy śledzą go wzrokiem, jak przystało na przywódcę. Rosso wziął flamaster i szybkimi ruchami – jakby wycinał coś nożem – napisał na tablicy wielkimi, drukowanymi, krwistoczerwonymi literami nazwisko ofiary: Zeljka Bukovac. – To wam się spodoba – zapewnił. Zawiesił głos, chcąc wywrzeć większe wrażenie, i popatrzył na półokrąg twarzy. Wiedział, że brak ludzi, samochodów, telefonów i czasu trzeba będzie nadrobić ciężką pracą, a to, jak ciężko będą pracować, będzie zależało od tego, jak mu się uda ich poprowadzić. Patrząc teraz na nich, zdawał sobie sprawę, że w najlepszym wypadku ma osiem godzin, zanim zaczną słabnąć z czystego wycieńczenia organizmu. Cztery godziny pracy w tym mieście równały się trzem lub czterem dniom roboty w czasach pokoju. Osiem godzin będzie się więc równało tygodniowi, bez snu i na lichym wikcie. Teraz postara się ich poprowadzić. Potem zacznie ich ochrzaniać, zmuszać, grozić i tyranizować, aż zupełnie się od niego odwrócą. Niezależnie od tego, co wszyscy myśleli o tym, co proponował, co narzucał, sprawa była niemal beznadziejna. – To ofiara morderstwa – ogłosił. Pod spodem napisał imię Dusan. – To imię jej eks-męża. – Mówił pewnie, ze swadą, jak magik, który zapowiada kolejne sztuczki. Znów stanął przodem do policjantów. – Bukovac – dentystka serbskiego pochodzenia, znaleziona martwa, prawdopodobnie utonęła w wannie w mieszkaniu na Nowym Mieście. – Tu dało się słyszeć stłumiony śmiech, wymamrotane przekleństwo, szepty podekscytowanych ludzi. – Czas zgonu: do czterdziestu ośmiu godzin przed znalezieniem zwłok. Rosso odłożył pisak. Nadeszła chwila prawdy. – Nie mamy raportu z autopsji. Nie mamy nawet zwłok. W pokoju panowała absolutna cisza. Wszystkie oczy były w nim utkwione w oczekiwaniu na załamanie głosu, oznakę strachu. – Nie znamy miejsca pobytu Dusana. Ludzie zaczęli się kręcić. Wiedział, że zdaje im się, iż to ważny ślad, oczywisty trop, od którego należy zacząć przesłuchania, coś, w co można wbić zęby. Czy wiedzą, czy domyślili się, że funkcjonariusz, który przyjął zgłoszenie, zwiał z posterunku? – Denatka była członkinią komitetu złożonego z ludzi, których nazywano – a może sami się tak nazywali – Lojalnymi Serbami. Trzej inni członkowie komitetu są prawdopodobnie – zaakcentował mocno to słowo – przetrzymywani przez żandarmerię wojskową. Nie wiemy, gdzie się znajdują. Ktoś zachichotał, ale Rosso nie widział kto. – Mieszkanie znajduje się w bloku noszącym niechlubne miano Małpiarni. Jestem pewien, że przynajmniej część z was wie, gdzie to jest i dlaczego tak się nazywa. Muszę również dodać, że miejsce to znajduje się pod jurysdykcją tak zwanych sił specjalnych i raczej nie powinniśmy liczyć na ich chęć do współpracy. Kątem oka dostrzegł, jak Salco i Taher wymieniają spojrzenia. – Bukovac była naszą wtyczką. Była też narkomanką. Rosso zamilkł na chwilę, żeby informacje wsiąkły dobrze w umysły policjantów. Niektórzy z nich skrzętnie notowali. – Rozegrała się walka. Osobiście uważam, że ofiara zmarła w wyniku uduszenia, ale to tylko hipoteza. Na ciele miała sińce i było mnóstwo krwi. Prawdopodobnie sprawcy – ktokolwiek to był – wrócili po coś na miejsce zbrodni, coś, czego nie udało im się znaleźć. Mieszkanie zostało splądrowane, a zwłoki usunięte. – Sprawcy? – Rosso nie poznał tego głosu. – Tak, sprawcy. Nie była to robota w pojedynkę. – A jacyś świadkowie? – Tym razem zabrzmiał chrypiący głos Murada, młodego, niedawno przyjętego detektywa. – Jeden. – Czy on lub ona – ten świadek – będzie w stanie rozpoznać morderców? Murad był bardzo ambitny. Korzystając z państwowego stypendium, spędził sporo czasu na studiowaniu patologii i traktatów o umyśle przestępcy. Teoretyk. Nie zaznał jeszcze okrucieństw wojny. – Myślę, że tak. – A to mieszkanie, czy ona tam przebywała na stałe? – zapytał ponownie Murad. – Nie, nie sądzę. – Tylko się tam pieprzyła. – Tego głosu Rosso nie poznał. – Raczej próbowała się schronić – wtrącił Anil, pokazując Rosso uniesione brwi, jakby chciał rzec: „A czego się pan spodziewał?”. – Ale nie było to najbezpieczniejsze schronienie, co? Ludzie odwracali głowy i wyciągali szyje, by zobaczyć przemawiającego cynika. Rosso wyprostował się nad biurkiem, o które się opierał. – Mamy mało czasu. Podszedł do nich teraz, obrócił się i przeszedł wzdłuż rzędu biurek, żeby mogli mu się przyjrzeć z bliska i poczuć jego pewność siebie. – Mało, znaczy ile? – Głos należał do Anila. Podniósł do góry pozbawioną czterech palców dłoń, przez co wyglądał jak zgłaszający się uczeń w klasie. – Do północy. – A potem? – Tym razem pytał Boris. Rosso spojrzał na partnera Anila i nieznacznie się uśmiechnął, nic nie odpowiedział, tylko patrzył kulawemu Borisowi w oczy, aż ten odwrócił wzrok. Wtedy Rosso wrócił na swoje miejsce i stanął w rozkroku z rękami na biodrach. – Czy są jeszcze jakieś pytania, zanim zabierzemy się do roboty? Wszyscy milczeli, nie mogąc się już doczekać, żeby zacząć. – Kilka uwag technicznych. Mamy trzy samochody i każdy z nich ma pełen bak. Rezerwy są skromne, więc nic nie marnujcie. Samir, gdzie jesteś? Ach, widzę cię. Będziesz odpowiedzialny za transport. Samir miał wrzód na żołądku i ciągłą biegunkę. Nie powinien w ogóle pracować, ale cieszył się w komendzie pewnym autorytetem i posiadał dość rozsądku, aby zapobiec walce o pojazdy. Ludzie zaczęli zbierać swoje rzeczy. – Och, prawie zapomniałem. Mam też dobrą wiadomość. – Rosso musiał podnieść głos, by go usłyszeli w ogólnym harmidrze. – Dzięki uprzejmości kuchni w Holiday Inn dostaniemy jeść. – Rozległa się radosna wrzawa. – Nie będzie tego wiele. Gulasz na obiad, gulasz na kolację i gulasz na śniadanie. – Ze szczurów czy z królików, szefie? – krzyknął Anil. – A jaka to różnica? Dziś wszystkie są tej samej wielkości. Rozmowa z ludźmi, wykonywanie obowiązków było jak występ na scenie. Być może ostatni, najważniejszy w karierze Rosso. Tym razem bez gaży, świateł i rekwizytów. Ton jego głosu, gestykulacja, sposób poruszania się, wszystko to wysyłało nieprzerwany strumień informacji do mężczyzn i kobiet zebranych w półkolu. A byli to najbardziej cyniczni z krytyków; rozpoznaliby każdy fałszywy ruch, gest wskazujący na niepewność, załamanie się głosu spowodowane zbytnim usiłowaniem zapanowania nad emocjami, udawaną poufałość i uciekanie się do formalności, które dawno już straciły wagę. Byli studentami ludzkiej natury, pobierającymi nauki na bezwzględnych ulicach tego miasta. Musiał ich rozluźnić, pozbawić nerwowości ich śmiech, sprawić, by czuli się potrzebni i chciani, zjednoczyć i wciągnąć do gry jako zespół. Możemy coś odmienić. Jesteśmy po właściwej stronie. Przez cały czas, gdy mówił, wykonywał obliczenia: dodawał, dzielił, pewne liczby przegrupowywał, patrzył w przeszłość i kojarzył twarze ze sprawami, oddzielał myślicieli od ludzi czynu, guzdrały od tych w gorącej wodzie kąpanych, dusze towarzystwa od niereformowalnych indywidualistów, sceptyków od idealistów, lubiących pracę fizyczną od intelektualistów. Dobierał w pary ich twarze wraz z tym, jak pamięć podsuwała mu sprawozdania z ich służby i akta spraw w zakurzonych tekach na podłodze jego biura. Dziewiętnastu funkcjonariuszy, szesnaście godzin i trzy samochody. Sześciu się nie pokazało. Siedmiu, licząc Vasićia. Potężnie blefował, a oni musieli ten blef kupić. Plan był następujący: Zlata i Vladimir będą prowadzić dokumentację śledztwa; dwaj najpotężniejsi patrolowi, Davor i Munir, chcący awansować na detektywów, staną w drzwiach uzbrojeni w kałasznikowy i granatniki – wyglądają groźnie i robią wrażenie. Delikatny, blady Samir zajmuje się transportem; niepohamowani Anil i Boris, Taher i Salco, Zoran i Vejlko stworzą trzy zespoły sprawdzające cmentarze w poszukiwaniu zwłok kobiety. Zostało jeszcze siedmioro. Fatima i Ratimir odwiedzą klinikę. Ante i Nenad archiwum – jeśli jeszcze istnieje. Drina i Andrej – Serbowie, detektywi, zajmą się swoimi pobratymcami, którzy mogliby coś wiedzieć. Wślizną się do Małpiarni nie uzbrojeni i niezauważeni, nie przyciągając niczyjej uwagi, nie przyznając się, że są z policji. On – Rosso – odwiedzi Mahmuda i małą Noor. Spotkają się wszyscy podczas lunchu i przegrupują; rozdzieli wówczas na nowo zadania i osobiście przeprowadzi aresztowanie. Zaplanował wszystko dokładnie i nie zdradzi swego planu, dopóki nie będzie to konieczne. Nikomu nie wierzył, nikomu nie mógł ufać. – Szefie? Rosso podniósł wzrok znad papierów. – Ja i Boris... – zaczął Anil, wzruszając nerwowo chudymi ramionami i przestępując z nogi na nogę. Czy to możliwe, że miał wyrzuty sumienia z powodu narkotyków i imprezy poprzedniego ranka? Gdy Rosso podniósł wzrok, spojrzał mu prosto w twarz, Anil jakby się skrzywił. Boris, jego partner, nie starał się nawet wcisnąć do biura, ale obserwował wszystko przez szklane przepierzenie. – Ja i Boris – powtórzył, odchrząknąwszy – pojechaliśmy do Vasićia, tak jak pan kazał. – Tak? – Nikogo tam nie było. – I? – Pytaliśmy sąsiadów. Anil rzucił Borisowi spojrzenie przez ramię, jakby szukając u niego pomocy. Boris jednak nie próbował się zbliżyć. Został na swoim miejscu. – No, dalej. – Powiedzieli, że on i jego żona wyjechali wczoraj rano, dość wcześnie. Razem wyszli z domu – mają małą willę, no, wie pan, piętrówkę – wsiedli do samochodu i zostali wywiezieni. Sąsiedzi nie pamiętali dokładnie, o której to się stało, ale widzieli, jak się wynosili. Mieli walizkę i torby. Było coś między szóstą a siódmą. – Powiedzieli, gdzie jadą? – Nie, szefie. – Co jeszcze wiecie? Anil wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. – No, już. Mów. – Oni uważają – ci sąsiedzi – że wyjazd miał coś wspólnego z Luką. – Rozumiem. Ilu było tych sąsiadów? – Dwóch. Dwa oddzielne adresy. – Macie ich zeznania? – Tak. – I co powiedzieli o Luce? Znów to szybkie spojrzenie przez ramię na Borisa. – Że to on pomógł im wydostać się z miasta. – Anil znowu wzruszył ramionami. – Jakieś szczegóły? Coś w związku z tym samochodem? – Nie znamy rejestracji. Ale rozejrzeliśmy się trochę. – Włamaliście się? – Znaleźliśmy otwarte okno. – Jasne. I co? – Chyba nie zabrali wiele, ale się spieszyli. Porozwalane ciuchy, pełna walizka zostawiona przy drzwiach, jedzenie na stole. Tak to wyglądało – jakby ich coś goniło. – Czy ludzie mówili coś o związkach Vasićia z Luką? Anil pokręcił głową. – Jesteś pewien? – Gadali to co zwykle o gliniarzach siedzących u Luki w kieszeni. O tych, co nie muszą się martwić o żarcie – my niby też. No, wie pan, tego typu rzeczy. – Chyba nie wiem, ale mimo wszystko dzięki. Wspominaliście komuś o tej wyprawie? – Nie, szefie. Mówił pan, żeby siedzieć cicho. – Niech tak zostanie. Pilnuj swojego partnera, żeby też trzymał gębę na kłódkę. Nie chcę osłabiać w ludziach ducha. – Nie ma sprawy. Ale szefie... – Tak? – Niech pan sobie tego nie bierze do serca. Z niego zawsze był kiepski glina. Wszyscy to wiedzieliśmy. Rosso postanowił nie odpowiadać. – Jedziecie teraz na cmentarz, tak? – Tak. – Wiecie, czego szukać? O co pytać? – Jasne. – Tylko nie dajcie się zastrzelić. Anil ruszył już z Borisem przez pokój detektywów, chrzęszcząc butami na pokrywającym wykładzinę potłuczonym szkle, gdy Rosso zawołał ich z powrotem. Odczekał, aż obaj wejdą do jego biura. – Dzisiaj żadnych imprez, jasne? – Jasne, szefie – odrzekł Boris, spoglądając na Anila. – Koniec z tym ohydnym zielskiem. To samo z piciem, słyszycie? – Tak jest, szefie. Nie ma sprawy. – Mam nadzieję. To dla waszego dobra. Polegam na was. Ta sprawa jest zbyt poważna, by ją spieprzyć. Rozumiecie? – Rozumiemy – odparł Boris, stojąc krzywo na swej protezie. – Rozumiemy – potwierdził Anil. Podniósł prawą rękę, by zasalutować – jednym swym palcem: kciukiem. Rosso czuł, że zrobił wszystko, co w jego mocy. Na razie. – Przywiozłem paliwo – oznajmił Flett, zamykając drzwi od strony pasażera. Yugo wyraźnie siadło pod ciężarem dziennikarza. – Mam trzy kanistry. Przepraszam za spóźnienie i nieobecność na odprawie. – W porządku – odparł Rosso. – Dzięki za dodatkową benzynę. Od tego może wiele zależeć. – Miałem trochę problemów. – Słyszałem. – Tak? – No tak. To żandarmeria zamknęła pana w więzieniu dla cywili, nie pamięta pan? – Nie mam pojęcia, gdzie byłem ani kto mnie tam wsadził. Zabrali mi rolexa. Głos Fletta zdradzał poczucie krzywdy. Odwrócił się do okna, nagle interesując się widokiem. Rosso zdał sobie sprawę, że czuje się zażenowany. – W sprawie zegarka chyba nie będę mógł pomóc. Flettowi nie zależało na wspominaniu jego ostatnich wyczynów, więc zmienił temat. Miał szczęście, że uszedł z życiem. Rosso nie chciał się gapić, ale nie mógł nie zauważyć, że nos Fletta był mocno spuchnięty, a na policzku pod lewym okiem dojrzewała piękna śliwa. Twarz miał szarą, prawdopodobnie z powodu kaca. – No więc co to za historia? – To już zależy od pana. – Chodzi mi o to, co to za sprawa, co się dzieje. – Prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa. – No i co – odrzekł Flett bez zainteresowania. – To pieprzone miejsce jest pełne trupów. Cóż takiego niezwykłego jest w tym waszym? Sprzedanie blefu Flettowi było bodaj najważniejszym punktem schematu Rosso. Reporter był rozdrażniony, bolała go głowa, jego duma i nos ucierpiały w wyniku niechlubnych przygód minionej nocy. Rosso zmodyfikował swój plan, decydując się nie mówić Flettowi wszystkiego naraz. Zamiast tego zdradzi mu tylko tyle, by wzbudzić jego zainteresowanie, by mógł poskładać do kupy to, co dla niego wybierze. Skręcali w Aleję Snajperów. – Dlaczego jedziemy pana samochodem? – Flett zmarszczył brwi. – Pański za bardzo zwraca na siebie uwagę. – Ci kolesie tam, na wzgórzach, nie są głupi. – Nie mówię o nich – odrzekł Rosso, rzucając spojrzenie w stronę lasu i serbskich pozycji ogniowych. – Mam na myśli miejsce, do którego jedziemy... Opowiedział Flettowi o zwłokach, o tym, jak zostały znalezione w wannie, jak znikły, co się stało z mieszkaniem, opowiedział o członkostwie kobiety w serbskim komitecie, o nie potwierdzonym jak na razie przez żandarmerię zatrzymaniu Misicia i jego kolegów. Nie wspominał o Vasićiu, zniknięciu Sabiny i o „pożyczce” w twardej walucie, za pomocą której Luka umożliwił jej wyjazd. Nie napomknął o swej przejażdżce z Luką do magazynów, a potem na linię frontu w Ilidzy i Stupie. Postanowił również przemilczeć ostrzeżenie swej pasierbicy, że siły policyjne za kilka godzin zostaną formalnie rozwiązane. Był to oczywiście podstęp. Na pewno doszło do zawarcia jakiejś umowy. Rosso nie był pewien, ale to właśnie zakładał. Minister spraw wewnętrznych odpowiedzialny za przestrzeganie prawa i porządek, bezpośredni zwierzchnik Rosso, chciał, by oprychy Luki zniknęły z ulic. Minister obrony, odpowiedzialny za ochronę granic topniejącego terytorium niepodległej Bośni, miał swoje powody, żeby zrobić z Luką porządek: chodziło o to, że żołnierze rządowej armii nie mogli znieść jawnego dorabiania się na wojnie i bezkarności w stolicy. Wojsko miało również chrapkę na zasoby Luki, na jego ludzi i sprzęt. Jak inaczej można było wytłumaczyć te taktyczne zagrywki, nawoływania, aby ludzie Luki zajęli pozycje na froncie, i zapewnienia – bez których Luka odmówiłby współpracy – że cywilna policja zostanie rozwiązana i włączona do wojsk rządowych. O tych sprawach Rosso nie powiedział Flettowi ani słowa. Luka był żądny władzy. Widział otwierające się przed nim szerokie perspektywy. Chciał legalizacji swych poczynań. Żądał najlepszego miejsca przy korycie. Chciał podejmować decyzje. Jego błędem było morderstwo Bukovac. – Więc naprawdę chce go pan dorwać? – Kogo? – Lukę. Chce pan podciąć skrzydła człowiekowi uważanemu przez wielu za osobę, która w 1992 roku właściwie uratowała Sarajewo? Naprawdę uważa pan, że ujdzie to panu płazem? – Czym stanie się to miasto, jeśli tego nie zrobimy? Flett umilkł na chwilę. – Życie panu zbrzydło, komendancie? – Ani trochę. – On ma wielu przyjaciół. Wymienili spojrzenia. Flett otulał się z zimna ramionami, wciśnięty w siedzenie pasażera, a śledczy, pochylony do przodu, pewnie dzierżył kierownicę, koncentrując się na drodze. Rosso zobaczył w oczach Fletta ten sam wyraz, który widział, gdy ten pełzł kiedyś po podłodze jego biura – błysk paniki, nierozumne spojrzenie przerażonego zwierzęcia wpychanego do rzeźni. – Czy pan zwariował jak wszyscy? – Nie ma się czego bać, Branstonie. Jest pan obserwatorem. Wykonuje pan swoją pracę. Niczego więcej od pana nie wymagam. Rosso wiedział, że kłamie: wymagał o wiele więcej. – Sądziłem, że jest pan rozsądny. Dlaczego pan to robi? Flett zdążył już otworzyć swój notes i wyjąć długopis. Zacisnął zęby. Niektórzy ludzie zachowują się w ten sposób, by zatuszować strach: wściekają się. Mimo wszystko pragnął opisać tę historię, dokładnie tak, jak przewidział to Rosso. Śledczy Rosso dogłębnie przemyślał swą odpowiedź. Lubił Fletta. Znów doświadczył współczucia, tego triumfalnego „dla mnie to jeszcze bardziej bolesne niż dla ciebie” znanego mu z przesłuchań; osiągnął punkt, w którym detektyw ostatecznie łamie podejrzanego i delikatnie podsuwa mu pod nos przepisane na maszynie zeznania, niemal z czułością zaciska jego skostniałe palce na długopisie i wskazuje, gdzie należy złożyć podpis. Zawsze było tak samo, te same kojące słowa. Proszę bardzo. Nie utrudniaj sobie życia. Podpisz, a my przyniesiemy ci gorący posiłek. Podpisz, a zobaczysz swoje dzieci. Podpisz, to położysz się spać. Podpisz, a dostaniesz koc. Zabierasz im to, czego najbardziej potrzebują, a potem oddajesz w zamian za ustępstwa. Teraz, gdy Rosso miał już Fletta, musiał robić wszystko, by go nie stracić. – Branston, jest pan Amerykaninem – rzekł w końcu. – Wie pan o praworządności więcej ode mnie. To będzie piękny dzień, myślała Tanja. Jeden z tych, kiedy to czuć majestatyczność zimy. Wielu ludzi, którzy teraz spoglądali w niebo, nie dożyje cieplejszej pory roku, od której wciąż dzieliło ich kilka miesięcy. Lecz nawet oni oderwali się teraz od swych ponurych zajęć, by popatrzeć na wielkie, puszyste chmury gnane wiatrem ponad górami. Jednak tym, co uczyniło ten dzień specjalnym dla sarajewian wyglądających ostrożnie przez okna i drzwi, była wielka cisza. Temperatura spadła znacznie poniżej zera, ale miał to być jeden z tych dni, kiedy matki wyrzucają sobie, że nie pozwoliły dzieciom bawić się przed wejściem do niezliczonych piwnic i garaży zamienionych na schrony. Ktoś kiedyś powiedział lub napisał – Tanja za żadne skarby nie mogła sobie przypomnieć, kto to był – że śmierć człowieka to wydarzenie bardziej znaczące dla tych, których po sobie zostawia, niż dla niego samego. Jakże prawdziwe było to zdanie w Sarajewie, gdzie pochówek zmarłych był dla żywych operacją ryzykowną do tego stopnia, że zwłoki grzebało się, gdzie popadło: w ogródkach domów, w błotnistych zaułkach, na zachwaszczonym skrawku ziemi, gdzie kiedyś stał sklepik. Tanja znała wiele takich miejsc. Groby były płytkie, wykopane naprędce w rozmokłej, zimnej glebie, by zmniejszyć niebezpieczeństwo epidemii. W pierwszych dniach wojny zwłoki pozostawiano na ulicach, by gniły tam, gdzie leżały, z powodu wszechobecności snajperów. Ciała były częściowo zjadane przez watahy psów, zdziczałych i oszalałych z głodu i od huku wybuchów, wyrzuconych przez właścicieli z domów z powodu braku pożywienia. Nawet teraz zimno, deszcz i lód przesuwały, kurczyły lub zmywały warstwę ziemi, ukazując smutne szczątki i pozostawiając w sąsiedztwie każdej anonimowej mogiły odór rozkładu. Tanja wdrapywała się na wzgórze w stronę cmentarza Pod Lwem, aby pełnić swoje obowiązki sanitariuszki. Wyprzedziła dziesiątki żałobników, w większości ubranych na czarno, wlokących się tą samą drogą. Nikt się nie odzywał. Mówienie kosztowało zbyt wiele wysiłku. Cmentarz został swego czasu założony na łagodnym zboczu, porośniętym trawą, osłoniętym częściowo gałęźmi dębowego zagajnika na południowo-wschodnim krańcu miasta. W czasie pokoju trudno było wymarzyć sobie lepsze miejsce wiecznego spoczynku. Teraz jednak większość wzgórza została zajęta przez umarłych, przez milczącą, podziemną armię, nieustannie paradującą, wytrwale posuwającą się naprzód, szereg za szeregiem, aż pokonała wysokie ogrodzenie, przeskoczyła na drugą stronę ulicy i brnęła dalej, by zająć stadion piłkarski, jako że kostucha co dzień zbierała swoje żniwo, domagając się coraz więcej przestrzeni dla swych zimnych, skostniałych żołnierzy, rozkładających się pod grubą warstwą gliny. Nierówna to była walka. Żaden sport. Zwycięzca był zawsze ten sam – śmierć. Tam, gdzie przez bramę na szczycie weszła Tanja, leżeli muzułmańscy męczennicy – niech spoczywają w pokoju; równe rzędy drewnianych tablic w kształcie trumny zamiast nagrobków nosiły nazwiska zmarłych, daty urodzenia i śmierci. Emeryci, wdowy, nastoletnie narzeczone i maleńkie kopczyki znaczące miejsca pochówku niemowląt; byli tam wszyscy. Całe rodziny leżały razem (jeżeli można tak powiedzieć o spoczynku w dziurach głębokich na dwa metry i na pół metra szerokich). Po prawej stronie, gdy Tanja spojrzała w dół zbocza, stały prawosławne krzyże. Rząd za rzędem leżeli tam Serbowie, tworząc swoiste kompanie i dywizje złożone z mieszkańców poszczególnych domostw, ulic, dzielnic – wszyscy trafili tam za sprawą członków swej własnej tak zwanej wspólnoty etnicznej. Trochę wyżej, bliżej dziewczyny, niemal u jej stóp wyrastały czarne, surowe krzyże katolików – miejscowych Chorwatów, tłoczących się w ostatniej, śmiertelnej szarży. Ponad tym wszystkim utrzymywał się słodkawo-kwaśny zapach. Wzgórze było całkowicie odkryte, pozbawione jakiejkolwiek osłony. Trawa, każdy jej skrawek, była zajmowana przez groby. Dęby i kasztanowce już dawno temu zostały roztrzaskane przez artylerię i ostatecznie wyrwane z korzeniami, ustępując miejsca nowo dodanym do listy ofiar. Tanja czuła się nago. Instynktownie chciała spróbować się skulić za cokołem, na którym spoczywał lew, wiekowa, bezkształtna bryła, bryła nie przypominająca żadnego zwierzęcia. Zamiast tego wcisnęła się pomiędzy żałobników, odczuwając rodzaj ulgi, że znów znalazła się wśród żywych, że otoczyły ją oddychające wciąż ciała. Grabarze, podstarzali, ogorzali mężczyźni, o skórze ciemnej, jakby była wyprawiona, w czapkach na głowach, z podwiniętymi rękawami cmokali bezzębnymi dziąsłami, wymachując szybko łopatami na długich trzonkach i poganiając ulemów – muzułmańskich duchownych – aby szybko kończyli swe modły. Tłum żywych przykucnął w marznącym błocie. Przysiadłszy na stopach pomiędzy kopcami grobów, ludzie składali ręce, błagając Boga, by wzniósł dusze zmarłych do nieba. Poruszali ustami. Krótki jęk modlitwy przemykał jak podmuch wiatru nad ciałami na drewnianych noszach, spowitymi w białe całuny z bawełny cieniutkiej jak gaza, gdy podawano je szybko ponad głowami żałobników i niezdarnie wpychano do dołów. Grabarze natychmiast zabrali się do rzucania ziemi na zwłoki – a było ich osiem sztuk. Przesuwali się od jednego dołu do drugiego, szuflując miarowo i szybko. Bóg jest wielki, mamrotał tłum, choć Tanja nie miała najmniejszego pojęcia, skąd wzięło się w nich to przekonanie. Powyżej, na wzgórzu, jakaś kobieta rzuciła się na świeży chorwacki grób pomiędzy więdnące kwiaty, wykrzykując imię swej córki. Blady na twarzy mąż zmarłej drżał, patrząc pustym wzrokiem. Ojciec dziewczyny płakał, zanosząc się od szlochu, który trząsł poszarzałymi policzkami. Tanja odwróciła wzrok. Widok płaczącego dorosłego mężczyzny zawsze był okropny. Mówiła sobie, że to tylko jej praca i że emocje lepiej odłożyć na bok, gdy nadleciał pierwszy pocisk. Grzechotał jak kamienie w puszce, nim spadł na ziemię. Wybuch przewrócił Tanję. W jednej sekundzie stała, a w drugiej już leżała na ziemi. Upadła na bok w błoto, ale zaraz zaczęła się podnosić, myśląc o rannych: trzeba jak najszybciej zatamować upływ krwi bandażami Misicia, utrzymać oddech. Coś trafiło ją nisko po prawej stronie, zabolało jak mocny cios pięścią, obróciło ją i wycisnęło jęk z piersi. Znów leżała, tym razem na twarzy. Była zła, poirytowana. Całkiem, jakby spóźniła się na autobus, potknęła na chodniku lub nie zdołała zamówić stolika w ulubionej restauracji. To było żenujące. W ustach miała ziemię, a jej język krwawił. Jeśli opadły ją jakieś emocje, to przypominały one te, które targają człowiekiem, gdy ktoś mu zrobi na złość. Wypluła brud z ust i wytarła brodę rękawem. Cholera! Czuła się tak, jakby potrącił ją samochód. Zdołała przekręcić się na plecy i szukała rany. Dostałam, kurwa mać. Cokolwiek to było, rozerwało jej ubranie. Nie było jednak bólu ani tryskającej krwi. Ogarnęło ją napędzane adrenaliną dobre samopoczucie. Jest dobrze. Nic mi się nie stało. Chciało jej się śmiać – jestem poobijana, ale żyję... Tanja usiłowała się podnieść. Usłyszała jakieś przeciągłe mruczenie, zwierzęcy jęk. Starała się zidentyfikować jego źródło, ale okazało się, że dźwięk ją otacza. Tłumek, w którym zatopiła się, szukając pociechy i ochrony, leżał wokół niej, a dziwny, piskliwy odgłos przypominający pocieranie szkła o skórę składał się, jak sobie uświadomiła, z tysiąca skomleń, jęków oraz okrzyków bólu i strachu. Potrzebowali jej. Musiała się do nich dostać. Przecież po to tu w ogóle przyszła. Pomocy. Pomocy. Powtarzała w kółko jakaś kobieta. Minęła chwila – pewnie parę sekund, które zdawały się wiecznością – nim zdała sobie sprawę, że to jej własne słowa. Zamknij się, nakazała sobie. Cichuteńki głos wydobywający się z jej ust zamilkł. Głupia jesteś. Nie potrzebujesz pomocy. Wstawaj. Zmagała się ze sobą, chcąc odzyskać kontrolę nad swym oddechem i drżącymi kończynami. Przed oczyma miała jakby chmurę, jakby mgłę. Potrząsnęła głową, by lepiej widzieć. Ujrzała dwóch mężczyzn taszczących po błocie kobietę. Trzymali ją za ręce i nogi, jej głowa zwisała, a usta były otwarte. Wyglądali jak kłusownicy niosący wypatroszonego jelenia. Wszystko jak w niemym, czarno-białym filmie, nie do końca prawdziwe. Nieprawdopodobne. Nastąpił drugi wybuch. Tanja bardziej go poczuła niż usłyszała. Sprawił, że zęby zagrzechotały jej w nasadach. Moździerz, pomyślała. Cholernie blisko. Czuła dym ładunku wybuchowego. Eksplozja wyrwała olbrzymi słup ziemi. Patrzyła, jak kawałki materii lecą w górę, kręcą się i niespiesznie wracają na dół. Jakie to ładne, myślała, dopóki nie zdała sobie sprawy, że to szczątki ludzkie. Fragmenty osób, które już raz umarły i zostały pochowane. I strzępy żałobników, którzy zaraz mieli połączyć się ze swymi ukochanymi w ziemi. Już martwi i dopiero umierający. Dopiero teraz dostrzegła krew na swoich narciarskich spodniach. Obie nogi błyszczały od niej, były ciepłe i mokre. Boże, ależ tego jest. To musi być krew kogoś innego. Na pewno. Nie czuła bólu. Cóż, pomyślała Tanja, przynajmniej nie będę musiała daleko podróżować na cmentarz. Ktoś się nad nią pochylił, zbliżył swoją twarz i coś mówił. Próbowała się uśmiechnąć. Chciała wiedzieć, dlaczego gaśnie światło. Nieznajomy wciąż do niej przemawiał, ale nie rozumiała słów. Widziała, jak poruszają się jego wargi. Wyglądał w każdym razie przyjaźnie. Ich twarze niemal się dotykały. Czy ona go zna? W jego obliczu było coś swojskiego, ale ta myśl jakoś jej umknęła – nie zdołała jej zatrzymać. Czy to właśnie tak się wszystko kończy? W ten sposób? Tak szybko? Proszę, błagam, jeszcze nie. Czy to tętnica? Trzeba zatamować krwawienie. Dlaczego nie słyszała jego słów? Twarz Tanji wykręcił grymas bólu i przerażenia, ale już nie była tego świadoma. 14 Od fanatyzmu do barbarzyństwa jest tylko jeden krok. Denis Diderot Wysoko, niemal pośród chmur, ponad polem bitwy Noor zwróciła się do swego ojca i zakrywając usta ręką, szeptała mu do ucha. Mahmud wymamrotał odpowiedź, choć wiedział, że goście mogą poczuć się urażeni. Co chwila dziecko wychylało się i odwracając twarz w kierunku Fletta, zdawało mu się bacznie przyglądać. Dziennikarz nie był pewien, ile dziewczynka widzi. Może dostrzega tylko jego rozmyte kontury, choć siedzą oddaleni zaledwie o kilkadziesiąt centymetrów. – Co oni mówią? – spytał Flett śledczego. Reporter i policjant siedzieli obok siebie na wygodnej betonowej belce biegnącej nad podłogą. Przemyślni gospodarze rozścielili na niej rozłożone kartonowe pudła, by chronić pośladki gości przed zimnem, a ich ubrania przed szorstką powierzchnią siedziska. Mahmud i jego córka siedzieli na czymś podobnym po przeciwnej stronie. Prymitywne meble przywiodły Flettowi na myśl obozowisko, a wrażenie przebywania w namiocie było tym silniejsze, że drewniane krokwie i dachówki wspinały się stromo nad ich głowami, tworząc spadzisty dach. Tu i tam, gdzie pokrycie było zerwane przez kule, można było dojrzeć niebo, zaś przez dziury do ciemnego pomieszczenia wpadały snopy mglistego światła. – Mówią o panu – odpowiedział śledczy. – Noor jest ciekawa. Pyta, czy jest pan sławny jak gwiazda filmowa albo piłkarze, o których słyszała, i dlaczego wszyscy cudzoziemcy w Sarajewie wyglądają na bogatych. Mahmud tłumaczy jej, że we własnym kraju nie jest pan bogaty, ale tu sprawia pan takie wrażenie, bo wojna zrobiła ze wszystkich porządnych Bośniaków nędzarzy, i że wasi pracodawcy dają wam, cudzoziemcom, wszystko, abyście mogli wykonywać wasze zadanie. Noor pyta, czy jest pan dobry, czy zły, a Mahmud odpowiada, że nie wie, ale chyba musi być w panu coś dobrego, skoro pan tu przyszedł. Rosso uśmiechnął się szeroko. Szyja i uszy Fletta zaróżowiły się z zakłopotania. – Teraz Noor pyta, czy jest pan żonaty. Chce wiedzieć, czy krwawi pan jak inni ludzie, czy umrze pan, kiedy zostanie trafiony. – Kiedy? Nie Jeśli”, tylko „kiedy”? Tak zapytała? – Bez wątpienia. Mahmud mówi, że nie jest pan inny niż wszyscy, tylko pancerny samochód, kamizelka kuloodporna i hełm zapewniają panu lepszą ochronę. Nie wie, czy jest pan żonaty, ale domyśla się, że nie, inaczej by tu pana nie było. Żona by pana nie puściła. – Nie lubię, gdy się o mnie rozmawia. – No to ma pan pecha. Ludzie gadają o panu bez ustanku. Jest pan tu jak przybysz z innej planety: zdrowy, z nieograniczonymi zasobami gotówki, spożywający co dzień gorący posiłek. Ma pan wpływy. Może się stąd wydostać, kiedy tylko zechce. Może gdyby nauczył się pan porządnie serbsko-chorwackiego, to nie robiliby tego przy panu, ale nie ma mowy, żeby przestali to robić w ogóle. Zresztą Mahmud dość łaskawie wyraża się na temat pańskiej nikczemnej natury, nie sądzi pan? – Nie podoba mi się to. – Niech pan nie będzie takim fiutem i choć raz spróbuje zrobić coś dla tych ludzi. Przynajmniej raz w swoim krótkim, bydlęcym życiu niech im pan zapewni trochę rozrywki. – Wielkie dzięki. – Cała przyjemność po mojej stronie. – Czy mogę podać imię dziewczynki w moim artykule? – Nie. – A mogę wspomnieć, że jest niewidząca? – Nie ma mowy. – No to co mam zrobić? – Na początek, napisze pan, że to facet. W średnim wieku. Proszę nadać tej wymyślonej postaci jakieś imię i zawód i, na Boga, sprawić, żeby to brzmiało wiarygodnie. – Przecież to kłamstwo. – Jasne. Chce pan napisać prawdę? No to najpierw będzie pan musiał trochę nakłamać. Pańskim obowiązkiem jest chronić tych ludzi. – Nie jestem pewien, czy mogę to zrobić. – Może pan. Inaczej pana zamknę, wyrzucę klucz i przez jakiś czas nie napisze pan tego ani żadnego innego artykułu. Co to tak często mi pan powtarza? Że reporter jest tylko tak dobry, jak jego ostatni temat? Kiedy ostatnio opisał pan jakiś temat, Branston? Na pewno nie zeszłej nocy. Tym razem to Mahmud chciał wiedzieć, o czym gadają. Rosso wyjaśnił, a Mahmud zachichotał na myśl, że Rosso wsadzi sławnego reportera za kratki. Musieli chwilkę poczekać, aż ojciec wyjaśni to pokrótce dziewczynce. Noor opuściła swe siedzisko, podeszła do Fletta i niepewnie go dotknęła. Najpierw pomacała barki, a potem dokładnie zbadała twarz, przesuwając po niej palce, okrążając oczy i usta. Siedział zdumiony uwagą, jaką mu poświęcała. Dziecięca intuicja, pomyślał Rosso, podpowiedziała dziewczynce, że reportera można zdobyć dotykiem niewinności. Bił od niej wykalkulowany czar, bardzo kobiecy i niezwykle skuteczny. – Nie widzę cię dokładnie – rzekła Noor do Fletta po serbsko-chorwacku – ale wiem, że nie skrzywdziłbyś nas. Nie skrzywdzisz mnie i mego taty, prawda? Rosso przetłumaczył, a Flett poprosił dziwnie łamiącym się głosem, by odpowiedział ojcu i córce, że nie zrobi nic, co mogłoby narazić ich na niebezpieczeństwo większe od tego, na które już się narazili, w ogóle z nim rozmawiając. Noor spytała następnie, co stało się twarzy Fletta, że jest taka opuchnięta, ale ku uciesze Mahmuda Rosso nie przetłumaczył na angielski pytania córki ani komentarza ojca. – Noc na mieście, co? – ryknął Mahmud, trzęsąc się od śmiechu, który wywołał u Fletta niechęć. Z powodów, które Rosso nie do końca rozumiał, Flett chciał zrobić na dziewięciolatce i jej ojcu dobre wrażenie. Śledczy zabrał Fletta do bloku szóstego na osiedlu Alipasino Polje. Był on mniej odsłonięty niż inne wieżowce i nie znajdował się pod tak ścisłą obserwacją ludzi Luki. Czy oni też wiedzieli, że budynki są połączone przejściami na poddaszach, tam gdzie Mahmud prowadził swą prywatną wojnę jako snajper? Pewnie tak, ale trzeba było spróbować. Dostali się na najwyższą kondygnację, gdzie spotkał ich Mahmud i poprowadził krętą drogą korytarzami z pustaków, ponad dziesiątkami rur, obok zbiorników na wodę i kominów, w dół i w górę po drabinach, aż w końcu brudni i spragnieni dotarli do bloku dziewiątego, z którego rozciągał się widok na pozycje Serbów. Amerykański reporter mógł teraz powiedzieć, że był w, czy raczej na bloku zwanym Małpiarnią, gdzie zamordowano dentystkę. Noor, stojąc z dumą przy swoim piecyku, parzyła gościom kawę – wyżebraną, pożyczoną lub skradzioną – i opowiadała Amerykaninowi swą historię, którą on notował, podczas gdy Mahmud obserwował, a Rosso tłumaczył. – Jest jeszcze jedna sprawa – rzekł Mahmud. – Tak? – Rosso niecierpliwił się. Chciał już wrócić na komendę i co chwila spoglądał na zegarek. – Przedtem o tym nie wspominaliśmy – kontynuował Mahmud, zerkając na Noor – nie byliśmy do końca pewni. Myśleliśmy... – zaczął bezradnie. – W porządku – zapewnił Rosso. – Naprawdę, nie ma sprawy. – Chodzi o to, co Noor znalazła w mieszkaniu. Czekali, aż Mahmud wyciągnie dwie rzeczy z kryjówki w maszynowni nad jednym z szybów windy. Nikt się tam nie kręcił, bo nie było prądu, aby zasilić urządzenie. Niepotrzebna była obsługa. Jeden z przedmiotów zawinięty był w czarną folię i powiązany szeroką gumą. Noor szła za Mahmudem, niosąc drugą rzecz – starą puszkę, zardzewiałą i pozbawioną wieczka, podobną do tych z mlekiem w proszku, rozprowadzanych przez ONZ, z tym że rysunek czerwonej krowy na żółtym polu już dawno się wytarł. Dziewczynka ściskała ją oburącz tak, jakby jej zawartość była bezcenna. – Gdzie to znalazłaś, Noor? – Paczka była za ubikacją. Za zbiornikiem... – Ma na myśli rezerwuar – wtrącił Mahmud. – To było przylepione z tyłu taśmą. – Czemu tam zajrzałaś? – Rosso ciągnął dziewczynkę za język. – Ludzie często chowają tam różne rzeczy – wyjaśniła bez skrępowania. Teraz Mahmud wyglądał na zmieszanego, jakby dziewczynka przyznała, że kradnie cenne rzeczy z opuszczonych domów, a on powiedział jej, poinstruował, gdzie należy szukać kryjówek. – Wróciłaś tam? Noor przytaknęła. Flett pomyślał, że Mahmud to taki Fagin [nikczemny Żyd z powieści Oliver Twist Karola Dickensa, przyuczający młodych chłopców do kieszonkowych kradzieży.] Sarajewa. Snajper podał Rosso zakurzoną paczkę i wszyscy wrócili na miejsca. – No – powiedział Mahmud, kiwając głową – niech pan otworzy. W środku był kolejny worek, tym razem z przeźroczystego celofanu. Pakunek miał wagę dwóch kilogramów i konsystencję cukru – był taki sam w dotyku, lecz zabarwiony na jasnobrązowo. Rosso odwrócił paczkę i potrząsnął ręką, jakby oceniając wagę. – Brązowy cukier – stwierdził Mahmud – przynajmniej tak myśleliśmy, gdyśmy to zobaczyli. Noor uważała to za nie lada zdobycz. Z początku ja też. Dlatego to przyniosła. – Czy to było tak zawinięte? – dociekał Rosso. – Oczywiście. – Co stało się potem? – No, odciąłem rożek, polizałem palec... – I? – Flett nie mógł usiedzieć na miejscu. – Cóż – ciągnął Mahmud – tego cukru raczej nie wsypuje się do herbaty. Na ulicy w Sarajewie dostałoby się za niego jakieś sześć tysięcy marek. Naprawdę, nie mieliśmy pojęcia. – Siarczan morfiny – orzekł Rosso. – Tak. Proszę posłuchać, gdybyśmy wiedzieli... – Dobrze, że Noor nie próbowała tego jeść – rzucił Rosso delikatnie. Flett wyciągnął dłoń i policjant ostrożnie podał mu paczkę. Reporter zważył ją w ręku, powąchał i oddał z powrotem. – To produkt przedostatniego etapu w produkcji heroiny z opium – wyjaśnił Rosso. – Już w takiej postaci można to rozprowadzać. Zawiera jakieś dziewięć procent czystej heroiny. To już i tak dość sporo. Do uzyskania małych, białych kryształków, które dealerzy w Berlinie czy Londynie podzielą na działki, jest tylko mały krok. Każdy, kto liznął chemii na poziomie szkoły średniej, potrafi to zrobić. – Czy chce pan powiedzieć, że na tym polega jeden z lewych interesów Luki? – Trafił pan w dziesiątkę, Branston – rzekł Rosso. – Jakie jest ostateczne miejsce przeznaczenia? – Europa Zachodnia: Zurych, Amsterdam, Bruksela. – Jasna cholera. – Niech pan sam pomyśli: taki towar w Wiedniu lub Hamburgu chodzi po jakieś trzysta dolców za uncję albo cztery osiemset za funt. – Wychodzi dziesięć i pół patola dolarów za kilogram – wtrącił Flett. – Te dwa kilogramy zostaną kilkakrotnie podzielone – trzymam teraz wartość stu tysięcy dolarów, a może i więcej. Mahmud gwizdnął. – Za coś takiego warto nawet zabić – burknął Flett. – Na pewno tego szukali w mieszkaniu – odgadł Mahmud – ale Noor była szybsza. – Objął ramieniem jej wątłe ciało i przytulił. - Moja dzielna dziewczynka. Może i dzielna, a już z pewnością po prostu niemądra, pomyślał Rosso. Te oprychy pozbawiłyby ją życia nawet za małą część tego, co było w paczce. Zwyczajnie miała szczęście. – Łazienkowa fabryka – tak to nazywają – rzekł Rosso. – Wystarczy do tego tylko wanna, kilka rurek i pojemników, gaza i trochę czystej wody. Deszczówka nadaje się świetnie. Podejrzewam, że Luka ma w mieście kilka takich wytwórni. Prawdopodobnie przenosił je z miejsca na miejsce, a może nawet miał jedną lub dwie przewoźne fabryki w ciężarówkach, tak by mógł je przemieszczać tam, gdzie akurat jest woda. Praktycznie nie sposób ich wytropić. – A puszka? – spytał Flett. Noor przyniosła pojemnik mężczyznom. Zajrzeli do środka. Był pełen strzykawek i igieł, w większości połamanych lub popękanych. – Znajdujemy je na klatkach schodowych – wyjaśnił Mahmud. – Przeważnie w bloku dziewiątym i na zewnątrz, na ziemi. Zwykle to dzieciaki szprycują się w nocy. Zbieramy strzykawki i igły, bo to niebezpieczne, jak walają się dokoła. Rosso potrząsnął puszką i odstawił ją na posadzkę. Noor usiadła na kolanach ojca i przytuliła się do niego. – Teraz już wiecie, dlaczego chcemy mówić – rzekł Mahmud. - Oni uzależniają nasze dzieci. Aby stać je było na nałóg, muszą się sprzedawać żołnierzom z ONZ – to kolejny interes Luki. Flett obracał paczkę w rękach, szukając nacięcia, które zrobił Mahmud. – Cholera, on ma rację – przyznał Flett. – Mogę spróbować? Rosso spojrzał na reportera. – Tylko w celach badawczych – dodał szybko Flett. – Muszę być pewien, że to prawdziwy towar... – Może mi pan wierzyć na słowo – rzekł Rosso. – To żadna podróba. Z hotelowej kuchni kelnerzy wynieśli dwa wielkie, aluminiowe kotły z lunchem, a trzej posterunkowi pomogli im dźwignąć je na półciężarówkę zaparkowaną tyłem do drzwi. Umundurowani policjanci byli tam głównie po to, by chronić jedzenie swych kolegów przed tłumem żebraków, wariatów i całej zbieraniny ludzi oszołomionych przez wybuchy, którzy gromadzili się zwyczajowo pod hotelem w porach posiłków w nadziei na wygrzebanie odpadków z pojemników na śmieci. Kotły zostały następnie bez większych problemów przewiezione do komisariatu – na dół, do ciemnego podziemnego garażu, który pełnił też funkcję schronu. Rosso wysyłał swych ludzi na dół w czteroosobowych grupach, aby pobrali jedzenie serwowane w czymkolwiek się dało: plastikowych kubkach, na poobijanych talerzach, w wojskowych menażkach, a nawet w kolorowym wazonie. Zlata przyniosła porcję dla Rosso – ktoś znalazł dla niego porcelanową miskę na zupę i blaszaną łyżkę. Każdy dostał po pół bochenka dość czerstwego chleba i dwa małe, pomarszczone jabłka. Całkiem niezła wyżerka. Praca zupełnie ustała i oficerowie zbierali się w małe grupki, aby jeść w towarzystwie; niektórzy przysiadali na schodach, inni stali na korytarzu albo przy uprzątniętych wcześniej biurkach. Niewiele rozmawiano. Wszyscy byli zbyt pochłonięci jedzeniem. Zawiniątko z gazety zawierające sól i pieprz było ostrożnie podawane z rąk do rąk. Flett trzymał się z dala od centrum zainteresowania i odmawiał jedzenia. Mahmud i jego córka przypomnieli mu, że w przeciwieństwie do tych ludzi codziennie jada dwa posiłki wzbogacone o wszystkie smakołyki przysyłane regularnie, co dwa tygodnie, przez jego wydawców. Nie chciał wyjść na zachłannego. Poza tym wciąż podle się czuł po wydarzeniach minionej nocy. Obserwował tylko, jak policjanci wycierają talerze do czysta chlebem, pochłaniają jabłka razem z ogryzkami i błyskają oczami, czując zapach kawy. Pomógł Samirowi i Zlacie ją roznieść. Filiżanek nie starczyło dla wszystkich, więc ci, którzy już skończyli, płukali naczynia i oddawali innym. Flett był zadowolony, że gdy chodził wśród ludzi, nikt nie pytał go o powód wyglądu twarzy i nosa. Jedynie Anil rzucił mu chytre, wymowne spojrzenie, kiedy podawał mu filiżankę. Tylko jeden incydent zakłócił atmosferę świętowania. Zaraz po tym, jak przyniesiono jedzenie i pierwsi detektywi już pałaszowali gęsty sos z rozgotowanymi ziemniakami, rozległ się odgłos detonacji – krótkie dudnienie, potem kolejne, na pozór równie nieszkodliwe i zwyczajne jak odległy grzmot wiosennej burzy. Zdawało się, że dobiegają z północnego krańca miasta. Nikt nic nie powiedział. Jakieś pół minuty później usłyszeli dźwięk syren i klaksonów na ulicy – zawodzenie, które stawało się coraz głośniejsze, potem słabło, w miarę jak ambulanse się oddalały. Po kilku minutach dźwięk powrócił razem z karetkami zmierzającymi do miejskich szpitali. Flett zauważył, że Rosso przestał jeść, uniósł brodę, zamrugał oczami, jakby chciał przez ściany i podziurawione dachy dojrzeć, co się stało. Wszyscy zamarli w bezruchu i czekali, czekali, a kiedy wybuchy się nie powtórzyły, stukot i pobrzękiwanie sztućców wznowiły się, zaś napięcie ustąpiło, jakby nic się nie stało. Przynajmniej nam, zdawały się mówić ich twarze. Nie tutaj. Jeszcze nie teraz. Kiedy bałagan po posiłku został uprzątnięty, Rosso znów stanął przed swymi ludźmi. Flett przycupnął w odległym kącie, oparł się o ścianę, podciągnął kolana i czekał z gotowym notesem i magnetofonem. Wszyscy oprócz niego i Rosso palili zawzięcie. Nie posiadający papierosów wyłudzali je od tych, którzy je mieli. Zapałki błyskały płomieniem i wędrowały wokoło, głowy się pochylały, a ponad nimi, pod popękanymi panelami na suficie i plątaniną kabli, unosił się niebieski dym. Myśl o tym, że komuś mogło przyjść do głowy, iż palenie szkodzi zdrowiu, wydawała się śmieszna. Jedyne zagrożenie dla życia i zdrowia czyhało tam, na zewnątrz; mogli za nie podziękować czetnikom. – Obiecałem wam raport o przebiegu śledztwa – zaczął Rosso. - Po pierwsze, zdaje się, że znaleźliśmy zwłoki tej Bukovac. Zostaną zabezpieczone po otrzymaniu pozwolenia władz dziś po południu. Ciało nie zostało pochowane, lecz zwyczajnie porzucone na pustej parceli. Ktoś próbował je spalić, ale nie miał dość benzyny lub został spłoszony i musiał szybko się ewakuować. Rosso odepchnął się od biurka. Jego ruch miał na celu zwrócenie na siebie uwagi. Mając pełne żołądki o tak wczesnej porze, wielu chętnie by się przespało. – Zlokalizowaliśmy także czterysta litrów bezwodnika kwasu octowego – środka używanego do oczyszczania opium. Najważniejszą rzeczą jest jednak to, że mamy zeznania naszego świadka. Oświadczenie zostało zapisane na papierze i taśmie magnetofonowej w obecności niezależnych świadków. Na te słowa trzy lub cztery głowy zwróciły się w stronę Fletta. – Co więcej, w miejscu zbrodni znaleziono narkotyki warte kilkanaście tysięcy marek... – Co teraz? – pytał znów młody Murad. – Właśnie do tego zmierzałem. Wszyscy odwaliliście kawał dobrej roboty. Jestem z was dumny. Pod każdym względem było to absolutnie profesjonalne dochodzenie. Dobra robota. Rosso podszedł do pierwszego szeregu funkcjonariuszy: Samira, Nenada, Andreja, Zlaty, Borisa i Anila, odwrócił się i powoli wrócił na swoje miejsce. Słuchali go. Nie było słychać żadnego chrapania. – Dzięki wam jesteśmy na tropie. Dotarliśmy prawdopodobnie do krytycznego etapu. – Rosso zastanawiał się, ilu z nich wiedziało lub przeczuwało, jaki będzie następny krok. – Wszyscy otrzymają nowe zadania – kontynuował. – Niektórzy zostaną poproszeni, by odpoczęli, by powrócić do pracy wieczorem. Dlatego też nie liczcie, że załapiecie jakieś dodatkowe punkty, wałęsając się tu bez celu. Jeśli proszę was, byście odpoczęli, to dlatego, że pewnie popracujecie dzisiaj dłużej w nocy. A teraz prześpijcie się. Słyszycie? Zaszurali nogami, mamrocząc coś jeden do drugiego. Rosso uznał to za swego rodzaju przytaknięcie. – Samir i Anil znają nowy podział zadań. Proszę, byście się z nimi nie spierali. Jeśli coś wam się nie spodoba, przyjdźcie do mnie. To wszystko, panie i panowie. Powodzenia. Przez całą drogę w samochodzie Rosso prawie nie rozmawiali. Prowadził Boris, Rosso siedział obok. Anil i Flett ściśnięci, z kolanami pod brodą, jakoś zdołali pomieścić się na tylnym siedzeniu. Było to możliwe tylko wtedy, gdy jeden się opierał, a drugi pochylał do przodu. Flett był jedyną osobą nie uzbrojoną w pistolet i kałasznikowa, ale kamizelka kuloodporna z ciężkimi, ceramicznymi płytkami powodowała, że wyglądał i poruszał się jak średniowieczny rycerz. Zmieniającemu baterie w magnetofonie reporterowi zdawało się, że Rosso nuci coś sobie, gdy pędzili Aleją Snajperów, a potem w lewo, na wschód. Reszta kompanów milczała, co wytrącało go z równowagi. Znów miał to uczucie, że jego życie spoczywa w rękach innych i zależy w znacznej mierze od ślepej fortuny i przypadku. Nie lubił przymusu i utraty kontroli nad swym losem. Powoli się do tego przyzwyczajał, ale wcale nie zmieniało to faktu, że tego nie lubił. Wszyscy chyba zakładali, że jest tu na stałe, że uczestniczy w akcji, bo sam tego chce, a on nie miał odwagi się wycofać. Myślał sobie, że powinien porozmawiać z Rosso wcześniej, nim opuścili komisariat, gdy oficerowie ładowali broń, wrzucali zapasowe magazynki do kieszeni, brali granaty, wkładali na siebie prowizoryczne kamizelki kuloodporne i te „zdobyte” od wojsk rozjemczych ONZ. Kilku nawet uścisnęło sobie dłonie. Anil i Boris, ubrani w polowe mundury bośniackiej armii, uściskali się, klepiąc głośno jeden drugiego po plecach. Flett widział w tym wszystkim jakąś przerażającą zapowiedź końca. Luka dotarł do rezydencji prezydenta w porze, którą większość ludzi uznałaby za porę lunchu, tyle że w Sarajewie niewiele osób mogło powiedzieć, że jedli już coś przypominającego posiłek tego dnia. Ów wysoki, młody mężczyzna był widziany, jak niezdarnie wysiadał z mercedesa i kuśtykał sam po schodach, pokrzykując coś przez ramię, opierając się o laskę, aż zniknął we wnętrzu. Drzwi szeroko otworzyli mu dwaj członkowie gwardii prezydenckiej. Luka był jak zwykle strasznie czymś pochłonięty i obcesowy, jego ruchy zdradzały zniecierpliwienie, prawie jakby sam wymierzał sobie karę za pomocą laski, na której dźwigał swą koślawą sylwetkę naprzód. Strażnicy – rosłe chłopy z ogolonymi głowami – skinęli Luce, gdy dotarł do ostatniego stopnia. Nic im na to nie odpowiedział. Nie musieli go witać – nie nosił munduru – więc poświęcił im jedynie przelotne spojrzenie. Nie byli jego chłopcami, a poza tym nie znosił, gdy ktoś wyświadczał mu przysługi – nawet tak małe, jak otwarcie drzwi. Gdy już minął strażników, oni sami wycofali się do budynku, zamykając za sobą drzwi. Minął mniej więcej kwadrans. Temperatura wyczuwalnie rosła, niebo zdawało się obniżać i napierać na wzgórza okalające miasto. Ochroniarz towarzyszący Luce wysiadł z mercedesa, przeciągnął się, potupał, aby poprawić krążenie w nogach, pochuchał w dłonie i podszedł do czarnego opla – samochodu eskorty. Coś krzyknął, tylne drzwi się otworzyły, dołączył do siedzących w środku mężczyzn – było ich teraz w sumie czterech – i drzwi za nim zamknięto. Rozpoczęło się długie czekanie. Byli do niego przyzwyczajeni, a w zimowy wieczór w Sarajewie mogły się przytrafić gorsze rzeczy niż siedzenie w ogrzewanym samochodzie ze skórzaną tapicerką, granie w karty, gadanie o polityce lub kobietach, albo o jednym i drugim. Radio mieli włączone, nastawione na włoską stację muzyczną. Jakieś dwadzieścia minut po tym, jak Luka wszedł do siedziby prezydenta, drewniane drzwi znów się otworzyły, co sprawiło, że czterej mężczyźni w oplu wyprostowali się, lecz zaraz się rozluźnili, bo zobaczyli, że z budynku wychodzą bośniaccy żołnierze, a nie jak się obawiali, ich własny przywódca, wymachujący wściekle swą laską. Jeden z żołnierzy, trzymając ręce na biodrach, wciągnął głośno powietrze i popatrzył w niebo, zanim sztywnym krokiem zszedł po schodach i ruszył w stronę opla. Jego towarzysze obserwowali, jak powoli odchodzi w pierwszych płatkach śniegu, które nagły podmuch wiatru zmiótł i rozrzucił. Wnętrze opla było duszne od dymu papierosowego i ciepła ciał. Siedzący w nim zwrócili uwagę na zbliżającego się mundurowego, ale spod beretu nie było dokładnie widać twarzy. Żołnierz zatrzymał się, zastukał mocno w szybę, po czym się wyprostował, odstąpił od samochodu i odwrócił tyłem, czekając na otwarcie okna. Jego ruchy zdradzały nieśmiałość, pistolet tkwił w zapiętej kaburze. Sprawiał wrażenie, jakby nigdy się nigdzie nie spieszył i nie było w jego postawie niczego, co mogłoby świadczyć, iż może stanowić jakieś zagrożenie. Gdy okno się otwierało, żołnierz znów się odwrócił i pochylił. Myśleli, że chce papierosa albo będzie próbował wykorzystać swój autorytet i każe im zaparkować z dala od siedziby po drugiej stronie ulicy. Prezydenccy służbiści zawsze tak robili, popisywali się i pokazywali ludziom Luki, kto tu rządzi. Ten żołnierz wyglądał jednak całkiem przyjaźnie. – Cześć, chłopaki – rzucił, patrząc na całą czwórkę i leżącą na siedzeniach broń. – Jak się dziś mamy? Zanim ktokolwiek zdołał odpowiedzieć, żołnierz wepchnął rękę do środka, tak że zaciśnięta pięść zatrzymała się o cal od nosa kierowcy. W dłoni trzymał granat. Pomiędzy palcami widać było błyszczący, metalicznie szary, jajowaty kształt i czerwone litery. Drugą ręką – lewą – wrzucił przez okno wprost na kolana kierowcy zawleczkę wyciągniętą najpewniej z trzymanego granatu. Kierowca się nie poruszył. Gest wrzucenia zawleczki niósł jasną informację – żołnierz musiał tylko otworzyć dłoń, aby upuścić uzbrojony granat na podłogę samochodu lub na kolana kierowcy. Wówczas nastąpiłaby eksplozja. Wszyscy wiedzieli, co to był za rodzaj amunicji i czego potrafił dokonać. Był to nowoczesny granat odłamkowy. Nie taki, jakich używano w czasie drugiej wojny światowej, rozrywający się na trzydzieści sześć kawałków. Tamten typ znajdował się na wyposażeniu piechoty całego świata od dziesięcioleci i nadal był często używany na Bałkanach, miał jednak sporo wad. Po pierwsze, rzadko rozrywał się tak, jak powinien. Najbardziej śmiercionośna była jego podstawa, a nie ponacinana, metalowa obudowa, która robiła większe wrażenie niż rzeczywiste szkody. Ten, z którym mieli tu do czynienia, był pomysłowym wynalazkiem, bronią zupełnie innego rodzaju. Granat w środku miał ściśniętą sprężynę ze stali nierdzewnej, nawiniętą wokół rdzenia z materiału wybuchowego o ogromnej mocy, oraz tysiące maleńkich, ostrych jak żyletka wiórków. Gdy eksplodował, sprężyna zamieniała się w chmurę drobnych stalowych igiełek. Broń miała raczej okaleczać niż zabijać. Jej skuteczność opierała się na cynicznej, lecz pragmatycznie uzasadnionej regule, że do przeniesienia jednego rannego człowieka w bezpieczne miejsce potrzeba dwóch zdrowych. W ten sposób z pola walki eliminowało się trzy osoby. Zmarły zaś mógł sobie leżeć tam, gdzie upadł. Była to sprytna i okrutna broń, a w zamkniętej przestrzeni opla wydawało się jasne, że zginęliby wszyscy czterej, poszatkowani na kawałki. W żaden sposób nie dałoby się zatrzymać krwotoku, ranni nie zdołaliby się wyczołgać ani uciec przed wybuchem. Pamiętali długo potem, że żołnierz – o ile rzeczywiście nim był – mówił głosem spokojnym, pewnym, był nawet rozluźniony i cały czas się uśmiechał. – Cztery sekundy, chłopaki, i będziecie mieli nowe dziury w dupach. Żołnierz był w randze sierżanta i mówił jak sierżant albo jak surowy ojciec. Potrząsnął ręką, aby upewnić ich, że granat wyposażony jest w czterosekundowy zapalnik. Cztery sekundy to za mało, by cokolwiek zrobić. Siedem sekund – to byłoby już coś. W takim czasie przerażony człowiek może odbiec całkiem daleko. Aby posłać ich wszystkich do diabła, nieznajomy w mundurze musiał jedynie rozluźnić palce i upuścić granat. Potem mógł odejść, pewien, że pancerna powłoka samochodu ochroni go przed gradem metalowych ostrzy. – Nie chcemy rozróby – zapewnił. – Potrzebujemy tylko samochodu. Nikt nie musi cierpieć. Róbcie, co wam każę, a zaraz będziecie w domu. Każdy człowiek patrzący w oczy śmierci chce wierzyć w takie kłamstwo. Dwaj kompani żołnierza podeszli do wozu. Jeden stanął przed maską, frontem do przedniej szyby. Na piersiach trzymał kałasznikowa. Drugi zajął miejsce z boku, z tyłu mercedesa i celował z biodra w tylną szybę. Śnieg padał już gęsto i szybko, biały puch omiatał samochód, osiadając na dachu i krawędzi przedniej szyby. Leżał również na ramionach żołnierza i w zagięciu ręki trzymającej granat. Wojak zdmuchnął go sobie z twarzy, ale nawet nie mrugnął i ani na sekundę nie przestał się uśmiechać. – Ty. – Wzrok żołnierza utkwiony był w twarzy młodziaka w przeciwległym kącie samochodu. – Pokaż rączki. Powolutku. Dobrze. Połóż je na zagłówku przed tobą. O, tak. A teraz ty. Dobry chłopiec. – Oczy patrzące przez okienko przeniosły się na przednie siedzenia. – Wy obaj, ręce na deskę. Powoli. Właśnie tak. Wyprostujcie ramiona. Dwaj pozostali ludzie w wojskowych mundurach otworzyli drzwi, przykładając lufy do szyj najbliżej siedzących ludzi Luki. – Wysiadka, wy dwaj. Trzymajcie ręce tak, żebyśmy je widzieli. Teraz na kolana. O, tak. I na ziemię. Rozsunąć nogi. No, już! Żołnierze za pomocą kopniaków porozsuwali nogi swych jeńców i przeszukali ich. Rosso mierzył czas całej operacji. Gdy wszyscy czterej ludzie Luki leżeli rozciągnięci na ziemi, komendant westchnął i chyba się rozluźnił. Zaryzykował, zakładając – jak się okazało, słusznie – że gdy Luka przyjedzie do siedziby prezydenta na nadzwyczajne zebranie ministerialnej rady wojennej, będzie zbyt przejęty, by zwrócić uwagę na to, iż przed budynkiem nie ma żadnych innych samochodów, a miejsce gwardii zajęli policjanci. Samochody i zwykła świta kierowców i ochroniarzy została na rozkaz Rosso usunięta z pola widzenia, a pasażerowie byli kierowani na tył budynku. Istniało ryzyko, że wybuchnie strzelanina właśnie wtedy, gdy ważne osobistości będą przyjeżdżać lub opuszczać siedzibę władz. – Trzydzieści osiem sekund – powiedział Rosso. – Nieźle – stwierdził Anil. – Wcześniej robiliśmy to w dwadzieścia dwie – odrzekł Rosso. – Tam to były ćwiczenia, szefie, a tu mamy rzeczywistość. Zadanie wykonali ludzie Anila – to on ich wyszkolił. – Co dalej? – zapytał Flett. – Przeszukamy pojazdy – powiedział Rosso cicho. – Włóżcie broń do bagażnika, a tych chłopców po sprawdzeniu tożsamości puśćcie do domu. – Wypuścić ich? – Oczywiście. Chyba że znajdziemy coś podejrzanego w samochodach. Inaczej nie mamy podstaw, by ich zatrzymywać. To jeszcze dzieciaki. – Wszystkim powiedzą. – No i co z tego. I tak za godzinę lub dwie będzie o tym trąbić całe miasto. – Luka ma przyjaciół u dworu – zauważył Flett. – Powiedzą, że sam pan przywiózł narkotyki do Sarajewa, podłożył je w mieszkaniu, gdzie znaleziono kobietę, że wrobił pan Lukę, a z Vasićia zrobił kozła ofiarnego. Rosso milczał. Anil miał telefon komórkowy. Przyłożył go do ucha i coś powiedział. – Teraz pora na nasz występ – orzekł Rosso, otwierając przednie drzwi pasażera i wychodząc z samochodu. Anil też wyszedł, gramoląc się przez przednie siedzenie za plecami Borisa. – A co ze mną? – Flett wpadł w popłoch. – Może pan zostać tutaj i obserwować z Borisem. Zabierze później pana razem z innymi. Albo może iść pan z nami i poznać Lukę. Rosso już odchodził z Anilem brukowaną uliczką w stronę małego parku naprzeciw prezydenckiej siedziby, by przejść przez jezdnię i dołączyć do pozostałych policjantów w ich wojskowych mundurach polowych. – No to jak? – zapytał Boris. – Co byś chciał robić, Americano, hę? Zimno mi się robi. Idziesz czy zostajesz, dla mnie bez różnicy. Tyko zamknij te pieprzone drzwi. Szybko. Flett się wahał. Nie mógł przecież tego przegapić. Miał okazję zobaczyć twarz Luki, zanotować jego reakcję. Zastanawiał się, czy go skują, czy będzie się opierał i czy go stłuką dla czystej przyjemności. Do diabła, to zbyt interesujące. Niech się dzieje, co chce. Przepchnął się obok Borisa i pobiegł, ślizgając się na mokrym bruku; śnieg łaskotał go w twarz. – Pieprzony, zagraniczny wariat. – Boris odprowadzał Fletta śmiechem. – Chyba nie chcesz zginąć, co? Rosso siadł za kierownicą mercedesa. Obok niego, na siedzeniu pasażera leżał AK-47. Anil i Flett usiedli z tyłu. „Żołnierze” po przeszukaniu kierowcy Luki i goryli odprowadzili całą czwórkę do parku po drugiej stronie ulicy i kazali kucnąć pod drzewami, tyłem do siedziby władz. Murad i Nenad przejęli opla. Nie pozostało nic innego, jak czekać na pojawienie się Luki. – A co, jeśli wyjdzie tyłem? – zapytał Flett. – Nie wyjdzie – burknął Rosso. – Zamknięte. Już się o to zatroszczyliśmy. Patrzył na ślady stóp, znaki przepychanki wokół samochodów. Miejsce wyglądało jak małe pole bitwy. Miał nadzieję, że Luka nie pojawi się, zanim śnieg nie przysypie śladów. – Jak działa ten narkotykowy interes? – zaciekawił się Flett. Ukradkiem włączył magnetofon. – Towar trafia tutaj z portu w Splicie – wyjaśnił Rosso, nie spuszczając wzroku z rezydencji. – Od lat jest to ważny punkt przemytu narkotyków. W czasach Tito był najważniejszy w Europie. Dlatego tylu tam uzależnionych; policja podaje około siedemnastu tysięcy. I dlatego na wybrzeżu tak kwitnie przestępczość. Zaraziliśmy swoich własnych ludzi. – Był pan tam w zeszłym tygodniu, co? – Tak. – Więc nie był pan w odwiedzinach u matki? – Byłem. Jednocześnie wymieniałem informacje z policją chorwacką na wybrzeżu. Mają sporo do powiedzenia na temat Luki. – I co robi Luka z tym brązowym proszkiem? – Odsprzedaje dalej. – Komu? – Serbom. – Serbom! – Spławia towar w górę Dunaju. – Ale z kim właściwie handluje? – Z ludźmi takimi jak on sam, tylko po przeciwnej stronie. – Gdzie odbiera te narkotyki? – W gospodarstwie rybnym. – Ma pan na myśli hodowlę pstrąga między Vitezem i Gornjim Vakufem? – Tak. – I szajkę, którą nazywają Gangiem Rybiej Głowy? – Tak. – Czy oni są Serbami? – Są tym, kim chcą. Serbami, Muzułmanami, Chorwatami. To się nazywa wojenna ekonomia. – W jaki sposób towar trafia do kraju? – Tak samo jak papierosy. Chorwacja podpisała układ z Bośnią, na podstawie którego cło płaci się tylko przy wjeździe do Chorwacji. Towar przyjeżdża więc w kontenerze z Latakii lub Karaczi i idzie prosto do magazynu w Splicie, a potem jest przewożony bez zbędnych formalności do innego, tuż za granicą Bośni. Prosta droga... Zadzwonił telefon Anila. – Szefie – odezwał się sierżant. – On już idzie. Rosso przysunął do siebie kałasznikowa. Anil położył swą okaleczoną dłoń na klamce, gotów w każdej chwili wyskoczyć. Duże, drewniane drzwi rzeczywiście się otworzyły i dwaj gwardziści prezydenta – ludzie Rosso przebrani w mundury – znowu się ukazali. Za nimi można było dostrzec pochyloną sylwetkę Luki; wyszedł, kuśtykając, na zewnątrz i zaczął ostrożnie pokonywać ośnieżone schody. Wpierw opierał laskę, spuszczał sztywną nogę, a potem przenosił na nią ciężar ciała. Proces był powolny. – Wcale nas nie widzi – wymamrotał Anil. – Czy jego ludzie nie przyjdą mu na ratunek? – spytał Flett. Nikt nie odpowiedział na jego pytanie. Rosso pochylał się do przodu. Nie liczył na pogodę, ale śnieg bez wątpienia okazał się pomocny. Z pozycji zbliżającego się Luki samochody musiały wyglądać jak zaspy, a siedzący w nich ludzie byli niewidoczni. Komendant otworzył drzwi na parę centymetrów. Anil postąpił tak samo, starając się sprawić takie wrażenie, jak gdyby goryle Luki nagle zorientowali się, że oto zbliża się ich wódz. – Teraz – dał znak Rosso. Obaj, Rosso i Anil, wyskoczyli z samochodu, stając prosto. W jednej chwili Anil zaszedł Lukę od tyłu, a Rosso z boku. Laska gangstera poszybowała, kopnięta; Flett widział, jak kręci się na śnieżnym dywanie. Luka został podniesiony i przyciśnięty do maski samochodu. Anil przytknął mu broń do ucha, tak że jego zdeformowana twarz została wciśnięta w śnieg przykrywający szary lakier samochodu. Ręce Luki spięto z tyłu. Kajdanki zatrzasnęły się na nadgarstkach, a ze swego miejsca Flett zobaczył w oczach gangstera błysk zdziwienia. A może był to ból? Inne ręce, należące do Rosso, szybko przeszukiwały więźnia. Z kabury po wewnętrznej stronie marynarki wyciągnął automatyczną berettę i rzucił na tylne siedzenie samochodu. Upadła obok Fletta. Za nią poleciał scyzoryk, a po chwili Rosso, kucając, zza skórzanego paska na sztywnej nodze Luki wyjął jeszcze małokalibrowy pistolet. Wyglądało na to, że wiedzą, gdzie i czego szukać. Dwaj policjanci na wpół nieśli, na wpół powlekli Lukę do otwartych drzwi i wcisnęli go na przednie siedzenie pasażera. Anil położył swą rękę – tę, której brakowało czterech palców – na głowie Luki, aby więzień się nie uderzył. Flettowi prawie zrobiło się szkoda gangstera i jego żal pewnie jeszcze by się pogłębił, gdyby nie fakt, że siedział w takiej bliskości bandziora. W jego osobie pojawiło się coś żałosnego, jakby status więźnia go zmniejszył. Flettowi zdawało się, że dosłownie się skurczył. Wydawało się wręcz, że ubranie przestało na niego pasować. Rosso zostawił na moment więźnia pod opieką Anila, a sam z poślizgiem okrążył samochód i zajął miejsce za kierownicą, obrócił się w stronę Luki i obserwował go. Anil zatrzasnął drzwi po stronie schwytanego i wśliznął się szybko na tył. Flett ustąpił mu miejsca, przesuwając się za fotel kierowcy, zajmowany przez Rosso. Luka po raz pierwszy się odezwał. – Wy chuje złamane?– warknął. Rosso odczytał aresztantowi jego prawa. Flett nie mógł spamiętać kilkunastu słów, choć dokładnie nagrał rytualną kwestię Rosso: „...za morderstwo z premedytacją dokonane na dentystce Zejlce Bukovac...” Anil przesunął się do przodu i przytknął Luce do szyi, tuż za lewym uchem, lufę jego własnego pistoletu. Twarz sierżanta wyrażała wściekłość i koncentrację. Flett widział włosy sklejone potem na czole policjanta. Sierżant trzymał pistolet w lewej ręce, pomagając sobie tym, co pozostało z prawej. Palec miał na spuście. Powoli – nerwowemu Flettowi zdawało się, że wręcz rozpaczliwie wolno – Rosso zawrócił mercedesa, za którym podążył opel. Świeży śnieg chrupał i skrzypiał pod kołami. Gdy oba samochody wjechały w Aleję Marszałka Tito, Flett odwrócił się, by spojrzeć przez boczną szybę na ludzi Luki gramolących się z parku, wybiegających spośród drzew, nie oglądających się do tyłu, patrzących tylko prosto przed siebie. Bez wątpienia nie wierzyli, że mają tyle szczęścia, by wyjść z opresji żywcem, i nawet teraz czekali na kulkę w plecy. Tak załatwiało się sprawy w ich świecie, który Rosso właśnie starał się zburzyć, nim ten pochłonąłby wszystko. 15 Taki los jest do kitu, daję słowo. Ocean of Love Świece: woskowe niedopałki topniejące na popękanych spodeczkach wypełnionych petami; ogarki pływające w małych talerzykach; czerwone, bożonarodzeniowe świece nadal wyglądające świątecznie w pustych butelkach po piwie i wódce; kościelne gromnice, równie okrągłe jak nieobecny w mieście biskup, zabrane z zakrystii zbombardowanej katedry; jednym słowem świece wszelkiego rodzaju płonęły, ociekając woskiem, wypełniając biuro detektywów blaskiem i rzucając ogromne, rozedrgane cienie na sufit i ściany. Było późne popołudnie i w tej części miasta robiło się już zupełnie ciemno. Było również cicho, jeśli nie liczyć szeptu śniegu uderzającego o to, co pozostało z okien, sporadycznego pomrukiwania i parskania policjantów drzemiących z bronią u pasa, naoliwioną i błyszczącą w ruchomym, drżącym świetle. Buty, materace, koce, stosy starych gazet, ubrań – małe kupki osobistych rzeczy wyznaczały terytorium zajmowane przez każdego mężczyznę lub kobietę szukających odpoczynku, prywatności, ciepła. Zjedli, zobaczyli wprowadzanego do piwnicy aresztanta, popatrzyli, jak zakładają mu kajdany na nogi i przykuwają do ściany celi, którą nazywali Ciupą, udzielając przy tym paru rad pierwszym czterem funkcjonariuszom, którzy mieli trzymać straż. Potem wypili kilka toastów za udany dzień, pogadali zachrypłymi głosami i udali się na poszukiwanie kawałka suchej podłogi z dala od okien i ścian zewnętrznych, zatopieni we własnych myślach i w końcu w niespokojnym śnie aż do zmiany warty. Jeśli chodzi o niezwykłego więźnia na dole, to stanowczo zażądał on zwrotu swojej laski, na co otrzymał równie stanowczą odpowiedź, że na stryczku nie będzie mu potrzebna. Na te słowa Luka zaklął, przysiągł zemstę i ucichł, siadając na poplamionym materacu z końskiego włosia plecami do wartowników. Z pogardą ignorował podawane pożywienie i wodę, aż wreszcie usnął twarzą do ściany. Jeden nadgarstek miał przykuty do krat. Nogi w kajdanach wystawały spod szarego, wojskowego koca. Na górze Rosso chodził niespokojnie, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, i śliniąc palce, gasił większość świec – na dłużej starczą. Kto wie? Może jeszcze się przydadzą. Ostrożnie przeszedł nad śpiącymi, aż w końcu trafił do swego biura i rzucił się na fotel. Anil usiadł naprzeciwko, pochylając do przodu krzesło, głowę składając na rękach, a ręce na blacie. Stało pomiędzy nimi pół butelki maraskino – wiśniowej brandy. Była dopiero piąta po południu, ale przez grobową atmosferę i całe to szaleństwo mijającego dnia zdawało się, że jest północ. Pośród sterty papierów stało nowe ustrojstwo. Nie tyle nowe, co w tym pomieszczeniu obce – drewniana skrzynka z otwieranym wiekiem, zawierająca coś, co wyglądało jak zwykły telefon, tylko że było zielone i miało sterczącą z boku korbkę oraz gruby kabel. Był to wojskowy telefon zainstalowany godzinę temu przez łącznościowców bośniackiej armii i podłączony, jak utrzymywali, do wojskowej centrali ulokowanej w tym, co pozostało z głównego dworca miasta. – I co teraz? – wymamrotał Anil, zakrywając usta rękawem kurtki. – Czekamy – odparł Rosso. – Na co? – Na rozkazy. – Pieprzyć je. Nie dam z siebie zrobić żołnierza. Już raz mieli okazję zrobić ze mnie bohatera. – Świetnie się dziś spisałeś, sierżancie. – Tak? Anil podniósł głowę z biurka. Odsunął krzesło i sięgnął do kieszonki na piersi. Potem zapłonęła zapałka i ukazała twarz sierżanta: szerokie kości policzkowe, spłaszczony nos, potargane włosy. Anil mocno zaciągnął się papierosem i wydmuchnął chmurę dymu pod sufit. Gdy zgasił zapałkę, znów zniknął w ciemności. – Zapali pan, szefie? – Nie, dzięki. Rosso słyszał, jak Anil wlewa sobie do kubka brandy. – No i jak, Anil. Nie żałujesz, nie masz wątpliwości? Dobrze znałeś Lukę. Byliście jednymi z pierwszych, którzy chwycili za broń. Nie było ci choć trochę przykro, gdy go zamykaliśmy? – Nie, szefie. To krwiopijca. W dziewięćdziesiątym drugim nie bronił miasta, tylko swojej strefy wpływów i interesów. Zjadał nas żywcem od wewnątrz. Powinniśmy byli się z nim rozprawić dwa, trzy lata temu. Skrzynka na biurku zagrała dwukrotnie wysokim świergotem. – Rosso. Zaczekał chwilę, aż telefonista połączył go z gabinetem ministra. – Komendancie? – Panie ministrze? – Czy nasz wspólny znajomy jest bezpieczny? – Jak najbardziej, panie ministrze. – Oni nie puszczą nam tego płazem, Rosso. – Oni? – Jego ludzie. – Roulement się udał, panie ministrze. Zamknęliśmy jego kwaterę główną. Wszyscy chłopcy zostali wysłani na front. Nie będą sprawiać problemów. Do rana dostaną się pod rozkazy armii. – Znalazł pan ofiarę morderstwa? – To, co z niej zostało. – Grała w pańskiej drużynie, jak się zdaje. – Była wtyczką. Informatorką. – Znał ją pan? – Nie osobiście. Raz ją spotkałem, na początku. – Miała jakieś akta? – Przed podjęciem współpracy z nami – nie. Sprzedawała małe dawki, aby zarobić na własny nałóg. Namierzyli ją ludzie Luki. Moi funkcjonariusze zachęcali ją do kontynuowania tych układów w zamian za nietykalność. – Nie miała wyboru, prawda? – Standardowa procedura. – To był wyrok śmierci, Rosso. – Taka już jest praca policjanta, panie ministrze. Luka dowiedział się, że ona tworzy listę leków potrzebnych miejskim szpitalom, przekazywaną przez serbski komitet Narodom Zjednoczonym. Potrzebował chemikaliów do oczyszczania dużych ilości heroiny przeznaczonej na rynek europejski. Jego interes się rozrastał. Można powiedzieć, że chodziło tu o pewne współdziałanie. – I pan na nie przystał. – Ci z ONZ nie chcieli się mieszać. Czuli, że sprawa śmierdzi. To my zapełniliśmy dziurę, zapewniliśmy środki, potrzebne odczynniki. – Coś poszło nie tak? – Luka myślał, że ona mu podbiera towar. – A robiła to? – Chyba zrobiła się ambitna, owszem. – Więc ją zabił. Był na miejscu zbrodni? – Tak. – Macie świadka? – Dziś złożył zeznania. – O czymś jeszcze powinienem wiedzieć? – Znaleźliśmy heroinę w melinie, gdzie Bukovac miała laboratorium i zaopatrywała lokalnych ćpunów. – Sprawa jest solidnie opracowana, ale nie postawiłbym żadnych pieniędzy, że trafi do sądu teraz, gdy trwa wojna... – Mam pytanie, panie ministrze. – Śmiało. – Misić i jego serbscy koledzy – co z nimi? – Aresztowaliśmy ich dla ochrony. Nie chciałem, by doszło do odwetów na doktorze i jego prawosławnych kolegach, zanim Luka nie został usunięty. Zdaje się, że zwolniono ich tego popołudnia. – A co z moimi ludźmi? – Właśnie nad tym debatujemy, Rosso. Nawet jeśli wojsko przejmie kontrolę nad przestrzeganiem prawa, to nie widzę powodu, dla którego nie moglibyście działać dalej. Będę bronił was dzielnie, możecie być pewni. – Hvala. – Dziękuję. – Nema na cemu. – Nie ma za co. Rosso odłożył słuchawkę i zamknął pudełko. Anil wydał jednoznaczny werdykt – głośne beknięcie. – Niech się pan napije, komendancie. Wygląda na to, że dobrze to panu zrobi. – Rzeczywiście, Anil. – Nie wspomniał pan o Vasićiu. – Zachowajmy tę sprawę we własnym gronie, dobrze? – Zdradził tę kobietę... Anil napełnił kubki; unieśli je, spojrzeli na siebie ponad ich krawędziami i wychylili. Ciecz paliła Rosso w gardle i dalej, do samego żołądka. Anil znów nalał i rytuał się powtórzył. Gorzałka była całkiem niezła. Po trzecim, myślał Rosso, nic mnie już nie będzie obchodzić. Cudowne znieczulenie, uśmierzająca wszystko mgła już wkradała się do umysłu. – Dobrze znałeś tę Bukovac? – spytał Rosso. – Była w porządku, dopóki nie wpadła w nałóg. Życzliwa dusza. Odważna. Leczyła mi zęby. Nigdy nic za to nie chciała. Wielu ludzi leczyła za darmo. Uratowała zęby setkom dzieciaków. Jak nie dorwała się do morfiny, to nie było żadnych znieczuleń. Niech pan sobie tylko wyobrazi. Używała ręcznych narzędzi i pracowała przy świecach na kuchennym krześle. Miała taką swoją technikę: opierała krzesło o ścianę, a potem chwytała ramieniem za głowę, żeby nie można się było wyrwać. Dzieciom w cięższych przypadkach dawała kruszoną kredę jako placebo albo pół aspiriny, jeśli miały szczęście. – Bolało? – Jak cholera – przyznał Anil. – I trzeba było co jakiś czas przychodzić znowu, bo nie było materiałów na plomby. Za siedemdziesiąt pięć marek można było kupić tylko tymczasowe wypełnienia. Chciałbym wiedzieć, kto ma tyle kasy. Wie pan co? Myślę, że kupowała je za pieniądze z heroiny, które zarobiła na boku. To trochę dziwne, nie? Pomagać ludziom się uzależnić, karmić ich nałóg po to, by móc kupić jakieś pieprzone plomby. Zabili ją, bo leczyła zęby dzieciakom. – Anil się roześmiał i pokręcił głową, nie mogąc się nadziwić ludzkiej naturze. Murad wetknął zza drzwi głowę i ramiona. – Mogę na słówko, sierżancie? Anil przeprosił i dwaj policjanci stanęli przy schodach. Było zbyt ciemno, by móc ich dojrzeć. Rosso rozparł się w fotelu, przeciągnął i zamknął oczy... – Szefie? Anil był z powrotem. Pochylał się nad biurkiem, patrząc zmartwionym wzrokiem. Widać też było sylwetki innych funkcjonariuszy, to zbierających się w grupy, to na powrót się rozdzielających. Sierżant trzymał kawałek papieru. Podał go Rosso i przysunął bliżej świecę. Aby odczytać wiadomość, komendant musiał trzymać papier blisko płomienia. Rozpoznał charakter pisma Misicia. Drogi Komendancie! Dziś rano nas wypuszczono. Przywieźli nas do szpitala, gdy dowiedzieli się o ostrzale cmentarza. Do tej pory, do obiadu, mamy już czternastu zabitych i dwudziestu trzech rannych. Obawiam się, że niektórzy z nich nie przeżyją. Kolejny zły dzień. Już słyszę, jak Pan mówi, że bywało gorzej. Oczywiście ma Pan rację. Jeśli chodzi o nas, to żołnierze traktowali nas całkiem nieźle. Ale nie o tym chciałem pisać. Dopiero teraz znalazłem chwilkę, aby przekazać tę wiadomość. Próbowałem dzwonić. Bez skutku. Wiem, że jest Pan zajęty. Tak mi powiedziano. Mam nadzieję, że list dotrze prędko. Chodzi o Tanję. Jest bezpieczna. Jej stan jest stabilny. Została ranna i musiałem ją operować. Proszę przyjechać do szpitala jak najszybciej. Przykro mi, ale złych wiadomości jest więcej. Pański dobry przyjaciel Misić – Podziękujcie temu, kto przyniósł ten list – powiedział Rosso do nikogo konkretnego. – Szefie... Rosso wstał i obszedł biurko dookoła, stąpając ostrożnie ponad wielkimi butami Anila. Minął drzwi i zobaczył, jak grupa funkcjonariuszy – zaledwie cień, ciemniejszy na tle innych cieni w biurze – rozstąpiła się, gdy się zbliżał i palcami próbował namacać przejścia pomiędzy stolikami. Zmierzał w kierunku bladego prostokąta światła. Czuł na sobie ich spojrzenia. Wiedzieli. – Szefie... Minął ich, nie wziął palta ani kamizelki ochronnej. Miał nadzieję, że jest zbyt ciemno, by było widać jego twarz. Cholera. To tylko zmęczenie, pomyślał sobie, i alkohol. Co złego jeszcze może się zdarzyć? Ona będzie żyła. Czy Misić tak nie napisał? Będzie żyła. Dostała jeszcze jedną szansę, czyż nie? Znacznie więcej niż większość w tym mieście. Głupia suka. Nie ostrzegałem jej? Wyobraził sobie Bukovac i to, co po niej zostało w wannie, jej ślady po igłach. Rosso zamknął oczy, ale obraz zakrwawionej wanny w Małpiarni pozostał. Tym razem Bukovac miała twarz Tanji. Gdy wyszedł na ulicę, zatrzymał się, przetarł twarz rękawem i ruszył w dół. Zdawało mu się, że słyszy za sobą kroki, że ktoś go woła. Do szpitala nie jest daleko, pomyślał. I zaczął biec. Flett zdawał sobie sprawę, że artykuł jest dobry, jeden z najlepszych, jakie napisał. Zastępca redaktora działu spraw zagranicznych zadzwonił na telefon satelitarny w parę minut po przesłaniu pliku do Waszyngtonu – jego brookliński akcent poszybował w górę, odbił się od satelity geostacjonarnego nad południowym Atlantykiem, spadł do słuchawki Fletta i nadal bulgotał wylewnie fałszywą troską o jego zdrowie. Flett wiedział, że pożerała go zazdrość. Podobnie zresztą jak ich wszystkich. Ten gnój niczego tak nie pragnie jak tego, bym coś spieprzył. Artykuł pójdzie na pierwszą stronę, bez wątpienia, powiedział, i to pewnie od samej góry, dopóki nie znajdzie się nic, co zepchnie go w późniejszych wydaniach. Flett wiedział, że redaktor stanie na głowie, by coś takiego znaleźć. O, tak. Ale i tak najważniejsze było wydanie poranne, myślał Flett, te dwieście trzydzieści cztery tysiące egzemplarzy, które trafiają na ulice skoro świt. A czy nie mógłby napisać jakiegoś dodatku, spytał redaktor, czegoś barwnego, może wywiadu z handlarzem narkotyków lub czegoś tworzącego jakby wątek równoległy z tą narkotykową aferą. Po telefonie Flett palcem na mapie o skali 1:50 000 śledził trasę biegnącą bocznymi drogami: na serbskim posterunku policji w Ilidzy straci dwadzieścia minut albo więcej, jeśli będzie musiał pić z funkcjonariuszami w niebieskich mundurach, gdy ci będą sprawdzać paszport; do zakrętu w Visoko, niedaleko obozu kanadyjskiego batalionu, dojedzie przy odrobinie szczęścia w godzinę; do Kakanja, elektrowni węglowej i francuskiego garnizonu w kolejne dwadzieścia minut; jakieś pół godziny do zakrętu w lewo, za mostem, gdzie kiedyś znajdował się bośniacki punkt kontrolny przed Zenicą, i w końcu najgorsze czterdzieści minut – prosta droga przez płaską, urodzajną dolinę Lasva do Vitezu, gdzie stacjonują Brytyjczycy. Dwie i pół godziny, a już było prawie ciemno. Powiedzieliby, że chyba zwariował, skoro chce jechać sam w nocy. Resztę trasy przemyślał w drodze do samochodu, gramoląc się po schodach w dół z torbą i laptopem. Z Vitezu wyruszyłby rankiem i w kwadrans dojechałby do skrzyżowania w Travniku; tam skręciłby w lewo, na zachód, do Gornjego Vakufu. Ten odcinek będzie na pewno najgorszy: polna droga przecinająca wzgórza z wysokim nasypem po prawej i rzeką, którą widać wśród drzew, po lewej. Po obu stronach gęste zarośla. Cała armia mogłaby się tam schować, i pewnie tak było. Droga była strasznie wyboista. W lecie drzewa wzdłuż niej były szare od kurzu podnoszonego przez kursujące nieustannie z wybrzeża konwoje ONZ z pomocą humanitarną. W zimie jezdnia była grząska od częstych przejazdów załadowanych ciężarówek. Miejsce nadawało się doskonale do urządzania zasadzek. Na gospodarstwo rybne składało się tylko beznadziejne skupisko zniszczonych budynków. Sztuczne stawy były pełne pstrągów, których nikt nie łapał, bo nikt nie odważył się podejść na tyle blisko. Trzeba by zostawić samochód na poboczu i przedzierać się wśród drzew i zarośli do brzegu rzeki. Okolica była doskonała dla degeneratów handlujących wszystkim, co popadnie: od paliwa po papierosy, narkotyki i ludzi. Po opadach śniegu stan dróg będzie pewnie okropny. Jeśli mu się poszczęści, wróci do Vitezu w porze lunchu następnego dnia, a do Sarajewa wieczorem. Będzie miał dużo czasu na pisanie. W Ilidzy Serbowie zabrali mu paszport i przeszukali samochód. Tak, jak przypuszczał, nalegali, by się z nimi napił i zapalił. Policjanci z oddziałów paramilitarnych posadzili go w swym bunkrze przy prowizorycznym palniku gazowym (poprowadzili sobie rurę od gazociągu – wiele osób się w ten sposób ogrzewało) i napełnili szklankę rakiją. Siedząc tam całkiem wygodnie, uśmiechając się do swych serbskich gospodarzy, Flett poczuł bardziej niż usłyszał dudnienie dział. Wyszli na zewnątrz, żeby popatrzeć. Nocne niebo błyskało na czerwono, a ziemia drżała. Flett uparł się, że musi już jechać. Martwił się, że właśnie rozpoczął się atak, ten potężny, na który wszyscy czekali, a on go przegapi. Nie może być niczego pewien, dopóki nie dotrze do Vitezu i nie pogada z żołnierzami ONZ. – Chcesz teraz wracać do Sarajewa, Americano? – spytał jeden z Serbów, gdy Flett włączył silnik. Flett pokręcił głową, a Serbowie się roześmiali. Rosso miał wrażenie, że cała armia, artyleria, wszystkie moździerze i wyrzutnie rakietowe czekały na moment, gdy wyjdzie na ośnieżoną ulicę i rozpocznie chaotyczny bieg w dół wzgórza. Droga zakręcała łukiem w prawo, gdzie zbiegała się z dwiema mniejszymi, potem przecinała mały placyk na zboczu, który z kolei zakończony był kilkoma zaułkami prowadzącymi do bazaru Baśćarśija będącego teraz strefą ruchu pieszego (choć niewielu było pieszych, którzy odważyli się z niej korzystać). Z początku po prawej stronie policjanta znajdowały się domy i sklepy, a po lewej stary muzułmański cmentarz ze Steckami bądź rzeźbionymi kamieniami bogomilskimi sterczącymi ponad śniegiem jak upiorni strażnicy będący świadkami jego wędrówki. Dokładnie na wprost Rosso i ponad nim majaczył blady, majestatyczny kontur góry Trebevic, gdzie las odznaczał się czernią od bieli nagich skał i osypisk. Zbocze góry wyrastało ponad dachami za mostem i ginęło w nisko idącej, czarnej chmurze. Jeśli ci na górze mieli noktowizory – a wszyscy mówili, że Serbowie są w nie wyposażeni – pewnie obserwowali niezdarny bieg Rosso przez Carsiję i sprzeczali się, kto ma strzelić. Rosso się nie zatrzymywał. Nie było już odwrotu. Najpierw policjant zdał sobie sprawę z kul, które świstały obok niego, nadlatywały z przodu, przeważnie na wysokości kolan i ud. Były jak szarańcza. Nie widział ich w ciemności, za to doskonale słyszał – ziip, ziip, ziip, ziiii, po czym dobiegał odległy łoskot broni. Teraz to już na pewno strzelają do mnie. Bam, barn, barn. Coraz bliżej. Wstrzeliwali się. Prawdopodobnie walili z Mrakusy i Bistrika na odległym, zajętym przez Serbów brzegu rzeki. Trzymał się jak najbliżej ścian. Chciał biec szybciej, ale ślizgał się i potykał na nierównym bruku. Nad głową przeleciał mu pocisk smugowy. A więc jeszcze i to, podstępna broń wyrzucająca z siebie zabójcze świetliki ze stali. W następnej chwili bardzo blisko, niemal u swego boku Rosso usłyszał wystrzały z moździerza – musiał stać gdzieś za sąsiednią ścianą, na czyimś podwórku lub w ogródku. Był tak blisko, że dało się słyszeć, jak mechanizm uderza o podstawy pocisków, gdy je wpuszczał jeden po drugim do lufy: następowało metaliczne brzęknięcie, a dopiero po nim głuchy odgłos podobny do wystrzału korka od szampana. Rosso dotarł na brzeg małego placyku, ośnieżonej plamy odznaczającej się w ciemnościach. Sklepy i domy po prawej stronie stawały się coraz rzadsze, a nasyp i mur cmentarza po lewej został z tyłu. Tylko niewzruszony, posępny masyw Trebevicia wznosił się nad nim jak ściana, przytłaczając swymi rozmiarami. Rosso zdawał sobie sprawę, że na tle śniegu jest doskonale widoczny. Nie pozostawało nic innego, jak posuwać się naprzód. Nie mógł już zawrócić. Nie mógł też pozostać tam, gdzie stał. Gdyby poszedł dalej, przeciąłby plac, docierając do mostu i serbskich pozycji na drugim brzegu. Po jego prawej stronie inna uliczka łączyła się ze skwerem, nad którym wisiała sieć przewodów trakcyjnych, a pośrodku stał malowniczy budyneczek mieszczący kasy biletowe i poczekalnię w tureckim stylu, tworzące czarny prostokąt na tle bieli. Rosso rzucił się w jego kierunku, wkraczając w otwartą przestrzeń w tumanie śniegu. Nogi miał zimne i mokre, buty nasiąknięte od śniegu. Jego celem było przeciąć plac i zniknąć w labiryncie zaułków starej dzielnicy, a dalej biec zygzakiem od domu do domu, by w końcu dotrzeć do szpitala. Najpierw zobaczył, a potem usłyszał wybuchy pocisków moździerzowych po drugiej stronie miasta – pulsujący, pomarańczowy blask i głuche tąpnięcia w miarowych odstępach w okolicy Bostarici. Gdy dobiegł do budki pośrodku placu, niebo zapłonęło serią różnokształtnych błysków artylerii, które oświetliły nie tylko granie Trebevicia, ale wszystkie wzgórza wokół miasta. Góry były podświetlone od tyłu, jako że większość artylerii serbskiej ulokowana została na przeciwległych stokach. Gdy czetnicy otworzyli ogień, niebo zadrgało jak od wyładowań elektrycznych, niebieskich i złotych, tańczących i migoczących jak zorza polarna. Przez ułamek sekundy panowała cisza, a potem nad głową Rosso rozległ się dziwny pisk, pomruk i trzepot zapowiadający pociski zbliżające się do celu z różnych kierunków, pod różnymi kątami i po różnych trajektoriach – balistyczna wolna amerykanka. Komendant instynktownie się pochylił i klęknął na jedno kolano, gdy świat wokół niego jakby podskoczył, eksplodując serią spazmów. Już po chwili biegł jednak dalej, wdychając powietrze przez otwarte usta, czując w nozdrzach zapach spalenizny. Fragmenty budynków latały wokół, skwierczały w śniegu. Odłamki i kurz osiadały na ubraniu. Znów zaczęło padać, ale tym razem to pogoda była na łasce wojny, a nie odwrotnie. Rosso porzucił wszelką ostrożność i próby szukania schronienia. Po co to robić? Ulice zamieniły się w rzeki ognia bulgoczące pod nocnym niebem, cegły i tynk spadały w dół, okna i drzwi ożywały od migocących języków płomieni. Gdy ślizgając się, przebiegł ukosem przez Aleję Marszałka Tito, ujrzał przed sobą olbrzymi dom towarowy w przedśmiertnych drgawkach. Chyba dostał kilkoma rakietami lub pociskami jednocześnie. Ogromna, przewalająca się fala ognia do złudzenia przypominająca ciecz przez to, w jaki sposób kłębiła się przy ścianach i dachu, wystrzeliła na zewnątrz. Rosso poczuł na plecach gorący powiew, kiedy powietrze zostało zassane przez szalejące piekło. Wielkie, stalowe filary i belki, stanowiące konstrukcję budowli, rozbłyskały jak zapałki rozświetlające nocne niebo. W deszczu iskier cały budynek zapadł się, piętra pospadały na siebie, a żar wybuchu przypalił Rosso twarz. Teraz był już blisko. Piął się naprzód, niekiedy na czworakach, tanecznym krokiem szaleńca pokonywał skrzyżowania oświetlone przez detonacje tak jasno, jakby to był dzień. To musi być Hrgica, pomyślał. Otaczały go ogrody, jednorodzinne domki stojące z dala od ulicy. Artyleria nieustannie zmieniała cele, przesuwając po mieście kurtynę zniszczenia. Zobaczył przed sobą mały domek, skromną parterówkę w alpejskim stylu z ogrodzonym podwórkiem. Przed domkiem mężczyzna zupełnie podobny do Rosso podrywał akurat z ziemi chłopca, sądząc z wyglądu, siedmio-, ośmioletniego. Pewnie odgarniali śnieg albo uszczelniali ramy okienne. Rzucili się na ziemię i czekali, aż piekło przejdzie bokiem, ale gdy nie przechodziło, postanowili uciekać. Mężczyzna trzymał chłopca przy sobie, obejmując go prawą ręką jak piłkę, i biegł do drzwi. Na progu stała kobieta z wyciągniętymi ramionami. Zdawała się błagać ich, by się pospieszyli, choć Rosso nie słyszał jej słów zagłuszanych przez ryk płomieni i huk wybuchów. Dobiegli do niej, mężczyzna razem z chłopcem. Rosso wydawało się, że słyszy ich głosy: – Szybciej, kochani! – Mamusiu! Stali tak na schodach, przez chwilę razem, złączeni. Kobieta wciągała ich do środka, obejmując jednym ramieniem mężczyznę, drugim chłopca, gdy dosięgły ich pociski, rozbijając dom, unosząc go z posad i ciskając na ziemię tak, jak fala uderza o skałę, spryskując ją pianą, z tym że ta fala była jasnym płomieniem, a piana pióropuszem fosforowych płomieni. Rosso patrzył i patrzył, ale dom zupełnie zniknął, tak jak i jego mieszkańcy. Komendant też wzleciał w powietrze, machając opętańczo rękami i nogami. Jak pchnięty potężną dłonią, przefrunął jakieś dwieście metrów wzdłuż drogi, po czym spadł. I tam właśnie znalazła go załoga ambulansu: na czworakach, kręcącego głową na prawo i lewo, płaczącego i mamroczącego do siebie niecałe sześćdziesiąt metrów od bram szpitala. Osmalone ubrania wisiały na nim w strzępach. Miał opalone włosy na jednej połowie głowy, na twarzy, ramionach i kolanach małe rany i zadrapania, ale poza tym nic mu się nie stało. Asfalt wokół Rosso był roztopiony i utworzył małe jeziorko, tak iż pierwszą rzeczą, jaką usłyszał od sanitariuszy, którzy go przynieśli – a wraz z nim dwie ciężko poparzone kobiety i stopę dziecka jeszcze w tenisówce, którą znaleźli na jakimś okiennym parapecie – było stwierdzenie, że to cud, iż w nim nie utkwił jak mucha na lepie. Inni nie mieli tyle szczęścia i spłonęli jak pochodnie, gdy dopadł ich huragan ognia. Rosso bardzo starał się omijać wzrokiem kikut, który pozostał w miejsce lewej nogi Tanji. Był starannie opatrzony, biała elastyczna tkanina fachowo okrywała koniec kończyny jak dobrze owiniętą paczuszkę. Zamiast wstążek czy sznurków całość spinała wielka, srebrna agrafka. Nie było widać żadnej krwi. Misić bardzo się przyłożył do tej pracy. Rosso nie mógł jednak się powstrzymać przed patrzeniem tam, gdzie urywała się noga, nad kolanem. Musiał na siłę odwracać wzrok. Pomyślał, że wygląda trochę jak jagnię owinięte w muślin. Misić mówił, że jest nadzieja na uratowanie drugiej kończyny. Paplał w sposób charakterystyczny dla lekarzy przy łóżku chorego. Rosso widział, że chirurg jest skrajnie wyczerpany. Jego tępe spojrzenie, nie skupione na niczym konkretnym, świadczyło o głębokim przemęczeniu. Największym zagrożeniem była gangrena, kontynuował doktor, jakby mówił o pogodzie. Warunki, w jakich przebiegała operacja... Cóż, on, Rosso wiedział, jak to się odbywa, widział już wcześniej. Nie trzeba wyjaśniać, mówił Misić. Nie było prześwietlenia, a więc... Tu Misić przerwał na chwilę. Głównie jednak chodziło o gangrenę. To najgroźniejszy zabójca, dodał doktor. Zaraz po czetnikach, chronicznej biegunce i pękniętych wrzodach. He, he, he. Misić starał się rozluźnić atmosferę. Rosso spojrzał na twarz Tanji – była blada, bez krzty koloru, biała jak poduszka. Uśmiechnęła się, ale nie starczyło jej sił, by podnieść głowę. Wziął jej bezwładną rękę i poczuł lekkie szarpnięcie. – Chodź bliżej, bliżej – powiedziała. Pochylił się nad nią. – Czy Serbowie próbują zdobyć miasto? – Nie sądzę. To zwykła kara za to, że jesteśmy tym, kim jesteśmy. Mają broń, ale nie mają ludzi. My mamy ludzi, ale nie mamy broni. Chcą więc zniszczyć to, czego nie mogą dostać. – Czy nie mówiłam, że wy, mężczyźni, jesteście jak niebezpieczne dzieci? – Mówiłaś. – A co z ludźmi Luki? – Na froncie, wcieleni do rządowej armii. – A więc te ruchy wojsk to była tylko sztuczka, żeby wyciągnąć ludzi Luki na front. Dobrze się spisałeś. – Nieoczekiwana zmiana miejsc – przyznał Rosso. – Ty też masz w tym swój udział. Ale nie mów już. Odpoczywaj – dodał. – Powiedz, że Sarajewo wciąż żyje – prosiła. – Powiedz mi, że to nie koniec, że nie jest to cena, jaką płacimy za oddanie jednego gangstera w ręce sprawiedliwości. – To nawet nie jest początek końca – zapewnił Rosso. – Obiecaj mi jedno, a potem zasnę. – Co takiego? – Że przestaniesz nienawidzić... – Ja nie nienawidzę – odparł Rosso, zdumiony. – Nie czetników, twego ojca. – On od lat nie żyje. – Nienawidziłeś go za życia, a teraz nienawidzisz siebie za to, że jesteś jego synem. Pogódź się z sobą. Życie jest zbyt krótkie. Proszę. Zrobisz to? Rosso przytaknął. – Dwie rzeczy. Obiecaj mi dwie rzeczy. – A jaka jest ta druga? – Że mnie pocałujesz. Tak delikatnie. W usta. Tak zrobił. Jej oddech był suchy i czuć w nim było środek dezynfekujący. Gdy się podnosił, chwyciła go za ramię. – Mam wyrzuty sumienia z powodu Branstona – wyznała. - Umawialiśmy się, ale nie byłam dla niego miła. Dobry był z niego kumpel... Chciałam mu wyjaśnić. – Nie kochałaś go? – Nie. – A potem się zaczęło... – rzekł Rosso. – Dowiedział się, że spotykam się z Luką. Kumple mu powiedzieli. Na początku im nie wierzył. Potem pokazali mu nasze zdjęcie z wyspy Hvar. – A Luka dowiedział się, że spotykasz się z Flettem. – Tak. – Nie mogłaś powiedzieć Branstonowi, że spotykasz się z Luką, bo to było częścią misji, którą ci zleciłem, a Luce nie mogłaś się przyznać do znajomości z Branstonem, bo stanowił dla ciebie dobrą ochronę. Skinęła głową. – Co było dalej? – Ludzie Luki zaczęli obserwować Branstona. Przestraszył się. Przeszukali jego pokój. Wystawali pod hotelem i łazili za nim. – Mów dalej. – W końcu wysadzili mu samochód. Luka był zazdrosny jak wariat. – Flett był przerażony, to prawda. Nigdy mi jednak nie mówił o samochodzie. – Jasne, że nie. Zaczął pić, zadawać się z... – Dziwkami – dopowiedział Rosso. – Przepraszam – powiedziała – to moja wina. – Nie. Doskonale poradziłaś sobie z Luką. – Znałeś tę kobietę? – Tanja ściskała palce Rosso, tak że prawie go bolały. – Nie. – A ja tak. Znałam ją. Leczyła mi zęby. Uścisk Tanji się rozluźnił. Jej ciemne oczy były ledwie otwarte. – Wyjdę z tego – wyszeptała. – Naprawdę. Tak mi przykro, muszę zasnąć. Muszę spać. I usnęła z uśmiechem na ustach, albo tylko tak się Rosso zdawało. Przez cały czas ostrzał nie ustawał. Hałas nie był tak uciążliwy jak drgania ścian i podłóg, które powodował, przypominając słabe trzęsienie ziemi, serię tąpnięć. Wszystko, co leżało luzem, nie było przykręcone, podskakiwało, przesuwało się, przewracało i grzechotało. Szklanki z wodą spadały na ziemię i rozbijały się, baseny wysypywały się z szafek, łyżki tańczyły na podłodze, a łóżka skrzypiały i drżały. Wszystko razem przypominało inwazję złośliwych duchów albo burzę na morzu. Sanitariusze chodzili na ugiętych nogach jak żeglarze na stateczku pokonującym wysokie fale, wyciągając ręce, aby przytrzymać się rozedrganych, żółtych ścian. Misić mówił dalej, siedząc na skraju łóżka Tanji, i z jakichś przyczyn wpatrywał się w mroczny korytarz, omijając wzrokiem Rosso. Pacjenci, których nie operowano, leżeli „na waleta” w ciemnych przejściach, krzyczeli, jęczeli, niektórzy skamleli – szczególnie dzieci wołające rodziców, bojące się ciemności, bólu i okropnego huku dział. Stanowili morze kończyn, nieustannie falujące pod białymi całunami. Tu było bezpieczniej, z dala od zewnętrznych ścian, twierdził Misić. Lżej rannych układano na podłodze, bo nie było dość łóżek i noszy. W wilgotnym powietrzu unosił się odór krwi i uryny. Tanja miała szczęście, przyznał Misić. O, tak. Znaleźli ją, gdy wlokła się z cmentarza drogą Kralja Tomislava, z jedną nogą ledwie trzymającą się ciała. Ściskała ją mocno, jakby miała nadzieję, że ją jej przyszyją. Cóż, gdyby byli w Paryżu lub Londynie, to pewnie by spróbowali. Ale nie tutaj. Nie było czasu. Cała była we krwi. Wrzucili ją na ciężarówkę razem z innymi, samymi beznadziejnymi przypadkami, ale ona co rusz unosiła głowę i mamrotała nazwisko doktora: Misić, Misić. I znów opadała we własną krew. Gdy dojechali do szpitala, uznano ją za zmarłą. Kiedy Misić przyszedł ją obejrzeć, powiedzieli mu, że wykrwawiła się na śmierć. Pochylił się, przyłożył dwa palce do szyi. Nie miała pulsu. Przysiągłby, że nie oddychała. Ponieważ jednak była jedną z pierwszych pacjentek, a sanitariusz wcześniej ciągnął go za rękaw, mówiąc, że właśnie przywieziono kogoś, kto powtarzał jego nazwisko, Misić wyszedł aż na dziedziniec. Rozpoznał ją, dopiero gdy była zabierana z samochodu. Pomógł ją zanieść prosto na salę operacyjną. Reanimował ją i zrobił potężną transfuzję. Boże, jak oni potrzebowali krwi. Wróciła. Głowę miała całą pociętą – były w niej dosłownie dziesiątki kawałków metalu. Gdyby przywieziono ją dwie minuty później z resztą rannych, zostałaby ułożona wygodnie na podłodze, dostałaby zastrzyk na uśmierzenie bólu i czekała na śmierć. Rozumie pan, powiedział śledczemu. No jasne, że tak. Odwrotna kolejność przyjęć – najpierw najlżej ranni. Nie mogłem jej początkowo rozpoznać z powodu krwi. Westchnął. Tak, komendancie, kilka minut dłużej i pozwoliłbym jej umrzeć. No, nie do końca tak, bo praktycznie już nie żyła. Pozostawiłbym sprawy ich własnemu biegowi. Nie miałbym wyboru. Wzruszył ramionami. Tak wielu ludziom pozwolił dziś umrzeć. Co do nogi dziewczyny, Misić czekał z amputacją tak długo, jak to możliwe. Ale nie było już rady, powiedział do Rosso, nadal gapiąc się w przejście. Nie było rady. Musiałem to zrobić. Chciałem uratować tę nogę, przynajmniej jakąś część, Boże... Rosso zdał sobie nagle sprawę, że Misić płacze – łzy spływały mu po policzkach. Nie było rady, powtarzał doktor. Pańska Tanja potrzebuje dobrej opieki. Za granicą. Jeśli tu zostanie, straci drugą nogę. Doktor zdjął okulary, wytarł je rękawem fartucha, którego przednia część była sztywna jak karton od zakrzepłej krwi. Nie było rady. Te słowa zdawały się dudnić w głowie komendanta. Nie było rady. Nie było rady... Dzień czwarty 16 Ostatni akt jest krwawy, jakkolwiek piękna nie byłaby reszta sztuki. Sypią ci piach na głowę i tak kończy się wszystko na zawsze. Blaise Pascal, Myśli. Transporter opancerzony, brzydki pojazd na sześciu kołach, który przypominał Rosso karalucha (mimo że był pomalowany na biało i miał na antenie radiowej proporzec francuskiego pułku piechoty) wiózł go z powrotem tą samą drogą, którą przyjechał parę dni wcześniej. Szybko wzdłuż Alei Snajperów, potem obok żółtego, podziurawionego frontonu hotelu, slalomem przez dym i pomiędzy gruzem po nocnych zajściach, podskoczył na torach tramwajowych, mijając dymiącą kupę popiołu – tego, co pozostało po punkcie kontrolnym Mahmuda – by dotrzeć wreszcie do budynku francuskiej kwatery. Wszystko wyglądało jak film przewijany od końca; było niemal zabawne. Przypominało również karty zdarzeń w grze Monopol. Co tam na nich było? „Idziesz do więzienia”, „Nie przechodzisz przez START”, „Tracisz dwieście dolarów”. Dwaj francuscy żołnierze, którzy zabrali Rosso tego ranka, byli cierpliwi, wręcz znudzeni, gdy Nenad, sumienny okularnik Nenad obudził go, bynajmniej nie delikatnie. – Nacelnik! Szefie! Szturchnął go mocno. – Nacelnik! Rosso wytoczył się spod koców na podłodze biura, usiadł i jęknął. Czuł się ścierpnięty na całym ciele. Spojrzał na zegarek – jedenasta rano. Dwie godziny snu w ciągu doby. Jako zawodowi żołnierze – poznał to po ogolonych głowach, wypłowiałych i zszarganych od wielokrotnego prania, zielonych mundurach, obojętnym spojrzeniu, nonszalancji i braku pośpiechu – byli przyzwyczajeni do czekania. Żołnierka to w końcu nauka czekania przerywana krótkimi epizodami intensywnego wysiłku fizycznego. Obie rzeczy należy robić bez dyskusji, bez odwoływania się do rozsądku czy sprawiedliwości. Ojciec Rosso zrozumiałby ten dziwny stan fizycznej gotowości połączonej z biernością. Gdy Rosso z trudem wstał, przytrzymując się biurka, i obwieścił, że jest gotowy, otrzymał kamizelkę ochronną. Taki był regulamin. Dlaczego dali ją Rosso? Bo został wezwany przez generała. Dalsze pytania jego kolegów policjantów zostały skwitowane wzruszeniem ramion Francuzów i propozycją papierosa. – Jak się pan pospieszy – powiedział jeden z żołnierzy do Rosso – to przynajmniej dostanie pan porządne śniadanie. Przed wyjściem Rosso zszedł jeszcze do piwnicy, by sprawdzić, jak się miewa więzień. Luka był ponury i siedział cicho. Na widok komendanta uśmiechnął się szyderczo. Jego oczy i ułożenie warg wyrażały wrogość. Strażnicy powiedzieli, że zjadł, napił się, wypił kubek słabej kawy i przyjął papierosa. Nawet burknął „dzięki”. Parę minut później śledczy gramolił się już z tyłu panharda i wchodził po schodach, mijając worki z piaskiem i francuskich żołnierzy piechoty morskiej stojących na straży u szczytu schodów, by wreszcie przejść przez mocne, przeszklone drzwi do kwatery. Voila! Śniadanko – jajka, rogaliki, gorąca kawa. Stał w ogonku, oszołomiony widokiem i zapachem. Obserwował, jak inni z przodu kolejki się obsługują. Jak odrażający musi wydawać się nasz świat przyjezdnym, myślał Rosso. Pewnie uważają, że jesteśmy zwierzętami taplającymi się we własnym gnoju. Pewnie trudno im pojąć, jak szybko wojna, bieda i głód mogą zdegradować człowieka dwudziestego wieku, przyzwyczajonego do magnetowidów, zmywarek, samochodów i wakacji za granicą, do poziomu neandertalczyka żyjącego w brudnej jaskini, gotowego rozwalić bliźniemu czaszkę za miskę fasoli. – Teraz lepiej? Postać w ciemnym, natowskim mundurze bojowym wśliznęła się na ławkę naprzeciwko Rosso – rudy olbrzym o błękitnych oczach, trzymający w rękach całych w piegach kubek kawy. Śledczy odczytał ten gest jako symptom niesamowitego zadowolenia z życia i na chwilę poczuł niezrozumiałą wściekłość na mundur. – Jestem major... – Rosso. Rosso nie był w stanie zrozumieć nazwiska. Brzmiało zbyt obco i niezrozumiale. Powinien był wstać, podać rękę, ale nie co dzień udawało się w Sarajewie tak dobrze zjeść. Chwilę wcześniej – gdy nagarniał jajka, kiełbaski, pomidory, kubek z kawą, gorące bułeczki i pojemniczki z masłem i dżemem, plastikowy nóż i widelec, saszetki z solą i cukrem na tacę – poczuł, jak potwornie jest głodny. Jak potwornie głodni byli oni wszyscy, przez cały czas czując niezaspokojone łaknienie. Nieporadnie starał się okiełznać bałagan na tacy, zdecydować, co zjeść najpierw i jak podzielić stos pożywienia, rozłożyć plastikowe i styropianowe kubki i wieczka. Przewracał wszystko, wylewał na stół i podłogę, jakby ktoś mógłby mu to wszystko zabrać albo zażądać zapłaty, której nie mógł uiścić. W końcu wepchnął do ust ostatni kęs rogalika, zaczął ocierać z palców resztki dżemu papierową serwetką, lecz zaraz zniecierpliwiony udawaniem dobrych manier przy stole, wyrzucił ją, a palce oblizał. – Proszę wybaczyć. Ale ja... Zabrzmiałoby to nieszczerze. Wcale nie było mu głupio. I wcale nie był im wdzięczny. Jeśli żywił jakieś uczucia, to był urażony sposobem życia tych turystów. – Nie ma sprawy, komendancie. Gdy Rosso zbierał okruchy z talerza i dopijał kawę, major wyjaśniał, że jest oficerem łącznikowym. Znaczyło to, że zajmował się kontaktami z miejscowymi siłami zbrojnymi, w jego przypadku z bośniackimi Serbami w rejonie Sarajewa. Rosso miał spotkać się z dowódcą sił ONZ, a on, major, miał go najpierw wprowadzić w sytuację. Rosso odpowiedział chrapliwie, że jeśli ma być szczery, to bardziej w tej chwili interesuje go jeszcze jeden kubek kawy. Bez obrazy, ma się rozumieć. Nie ma sprawy – padło w odpowiedzi. – Czy zna pan człowieka o nazwisku Branston Flett? – To stacjonujący tutaj amerykański dziennikarz – odpowiedział Rosso. – Zna pan go osobiście czy tylko o nim słyszał? – I jedno, i drugie. Można nawet powiedzieć, że jesteśmy przyjaciółmi. Podzielamy niechęć i obawę przed przemocą. – Czy wie pan, gdzie Flett obecnie przebywa? – Widziałem go wczoraj. Opuścił moje biuro i wybierał się do hotelu, aby napisać artykuł dla swojej gazety. Dlaczego pan pyta? – Został porwany – wyjaśnił major. – Wzięto go jako zakładnika... Na postać generała składało się małe ciało i duża głowa. Miał pociągłą twarz i ogromne uszy. Jego epolety były przyozdobione skrzyżowanymi buławami i czymś w rodzaju korony. – Jak to dobrze, że pan przyszedł – rzekł generał, wstając z fotela i okrążając biurko, aby uścisnąć rękę Rosso. Dobrze? A cóż to ma znaczyć? Śledczy zmarszczył brwi. – Komendant Rosso, czy tak? Proszę usiąść. Pewnie nie odmówi pan filiżanki kawy lub herbaty, mam rację? Rozumiem, że jest pan już po śniadaniu. Nie było najgorsze, prawda? Ja osobiście przepadam szczególnie za świeżymi owocami, a pan? Zadawał następne pytanie, nim Rosso zdążył odpowiedzieć na poprzednie. Śledczy miał wrażenie, że wylewne powitanie i pytania, na które nikt nie wymagał odpowiedzi, stanowiły jedynie zasłonę dymną dla bezsensowności funkcji generała i dla przychylności, jaką okazywali jemu podobni oficerowie ONZ zorganizowanym, umundurowanym Serbom i ich pozornemu wojskowemu formalizmowi. – Słyszałem, że pańska matka jest Brytyjką, czy tak? Pytanie było zadane z wielką poufałością. Generał pochylał się do przodu, jakby on i Rosso szyli ubrania u tego samego najlepszego krawca w Londynie. Rosso niemo potaknął. – Jest pan prawie jednym z nas, nieprawdaż? – stwierdził major z promiennym uśmiechem. Akurat, cholera jasna. Czy wiedzą też o ojcu? – Jak dał pan sobie radę wczoraj? Rosso otworzył usta, ale generał przeszedł już do bezpieczniejszych tematów. – Radio podaje, że zginęło osiem osób. To niewiele, jeśli wziąć pod uwagę intensywność ataku. Pewnie każdemu udało się gdzieś schronić. Jak pan myśli, co ich sprowokowało? – No cóż... – Prawdę mówiąc, my tutaj jesteśmy w bardzo ciężkiej sytuacji, komendancie. Pewnie trudno będzie ją panu zrozumieć. Codziennie widzi pan wokół siebie cierpienie. Koszmar. A my możemy tylko obserwować i pisać raporty. I to właśnie robimy. Nadal czekamy na nowe uprawnienia, a tymczasem zdaje się, że wszyscy debatują nad tym, kto ma pokryć koszty naszej tu obecności. Uśmiechnął się do Rosso, jakby powiedział dowcip, z którego mogliby się pośmiać. Śledczy zaprzestał prób udzielania odpowiedzi na pytania, czując, jak śniadanie i monolog generała powoli go usypiają. Przybyły major postawił przed nim kubek z kawą – dla Rosso już trzeci tego ranka. – Czy teraz pokazać komendantowi Rosso nagranie wideo? – Dobry pomysł – zgodził się generał. – Przejdźmy do rzeczy. Major włożył kasetę do stojącego w kącie magnetowidu. To był Flett, bez wątpienia, siedział nienaturalnie prosto, jakby ktoś dźgał go w plecy. Nie było dźwięku. Porywacze nie ufali zakładnikowi na tyle, by pozwolić mu się wypowiedzieć. Flett trzymał wczorajszy numer sarajewskiej gazety Oslobodenje, uśmiechał się niewyraźnie i krzywo. Zamrugał. Jedną ręką odgarnął sobie włosy z twarzy. Usta zakładnika się poruszyły. Nagranie wykonano na ośmiomilimetrowej taśmie i kolory były trochę nienaturalne, zwłaszcza czerwień koszulki Amerykanina. To, co widzieli, było pewnie jedną z kilku kopii. W Waszyngtonie niewątpliwie oglądano w tej chwili inną. Rosso stwierdził, że Flett wygląda na zmęczonego, ale nie można było dopatrzyć się widocznych śladów złego traktowania. Ekran zgasł. Rosso poprosił o powtórne odtworzenie taśmy. – Jest jeszcze oświadczenie, panie komendancie. Rosso przeczytał napisaną na maszynie deklarację. Była krótka. W zamian za Fletta porywacze żądali natychmiastowego uwolnienia Luki. Termin wyznaczono na południe następnego dnia. Do tego mglista groźba: „Cała odpowiedzialność za to, co spotka Amerykanina, spoczywa na zbrodniarzu wojennym Rosso, uważanym za policjanta, który podłożył dowody, sfabrykował oskarżenie i doprowadził do śmierci policyjnej informatorki, pani Bukovac”. Major zwrócił się do Rosso. – Byliśmy w hotelu i przejrzeliśmy jego rzeczy – powiedział. – Trzeba było zostawić to nam – odrzekł Rosso. – To sprawa cywilna. Major popatrzył z zakłopotaniem i spojrzał na generała w poszukiwaniu wsparcia, ale ten kontemplował właśnie widok za oknem. – Nie ma mowy o uwolnieniu Luki – zastrzegł Rosso. A więc teraz jestem zbrodniarzem wojennym, nie tylko synem jednego z nich. – Ależ oczywiście – rzucił generał – tylko że w Waszyngtonie robi się dość gorąco. – Mam nadzieję, iż rozumie pan, że zmartwienia Waszyngtonu, a konkretnie życie Amerykanina, są dla naszej walki raczej mało istotne – stwierdził Rosso, ważąc słowa. – Wy ani nas nie bronicie, ani nie pozwalacie się bronić. Nie bądźcie więc zdziwieni, że nie podzielamy waszego oburzenia spowodowanego tym, że jeden z obcokrajowców stał się ofiarą tej walki. Zresztą on wcale nie jest ofiarą. Jeszcze nie. – Ależ oczywiście, przyjacielu. – Generał posłał Rosso promienny uśmiech, ale daleko mu było do dobrego humoru. – Muszę przyznać, że pański minister reprezentował do pewnego stopnia podobne stanowisko. Major wyciągnął kawałek papieru teleksowego z różowym paskiem po jednej stronie. – Artykuł Fletta ukazał się dziś rano na pierwszej stronie jego gazety. „Superglina z Sarajewa sprząta szefa mafii”. Jest w nim pańskie nazwisko. Chce pan przeczytać? Rosso pokręcił tylko głową. – Najwyraźniej zeszłej nocy Flett ruszył w stronę Vitezu. Ludziom ze swojej gazety zameldował, że znajduje się niedaleko gospodarstwa rybackiego w drodze do Gornjego Vakufu. Jednak nie zobaczył go żaden z naszych patroli. A mieli się rozglądać... – Co z jego samochodem? Major pokręcił głową. – A to nagranie? – Zostało dziś rano przyniesione do naszej kwatery w Kiseljaku. Ktoś podszedł do duńskiego wartownika na służbie przy bramie głównej. Zostało powielone i natychmiast dostarczone nam. – Kto go złapał? – Element wywrotowy. – To jest ONZ-etowskie określenie zastępcze dla Serbów i ich działań, na które nie chcecie i nie możecie nic poradzić i do których oni się nie przyznają. Major wpatrywał się w blat biurka generała, jakby go nagle coś w nim zafascynowało. – Sądzimy, że zastosowali to, co Francuzi nazywają faux barrage – powiedział generał radośnie – fałszywy punkt kontrolny, może nawet dwa. To nic nowego. Człowiek zatrzymuje się na pierwszym, oni sprawdzają dokumenty, patrzą, czy nie ma eskorty lub broni, a potem przez radio przekazują na drugi punkt numery rejestracyjne i gdy podróżujący otworzy drzwi lub opuści szybę, już go mają. – Tylko separatyści są tak dobrze zorganizowani – stwierdził Rosso. Nie spodziewał się odpowiedzi.?– Czego ode mnie oczekujecie? Oficerowie wymienili spojrzenia. – Pomyśleliśmy, że będzie pan wiedział, jak się do tego zabrać – powiedział generał. – Podobnego zdania jest pański minister. Ten człowiek był pana przyjacielem, nieprawdaż? – Skąd to przekonanie, że go na mnie wymienią? Generał, odpowiadając, nie patrzył na Rosso. – Luka był im potrzebny tylko wtedy, gdy prowadził tu swoje interesy – powiedział. – Jego sukcesy były ich sukcesami. Czy będzie siedział w więzieniu, czy opuści miasto, nie robi im różnicy. Tak czy owak, jest dla nich bezużyteczny. Sądzę, że chodzi o zachowanie twarzy. Honoru złodzieja. Jeśli chodzi o Fletta, to teraz już pewnie zdają sobie sprawę, że zostaną przyciśnięci, i to porządnie, dopóki go nie oddadzą. Nawet ich serbscy szefowie w Belgradzie nie chcą mieć na karku Waszyngtonu. Pański przyjaciel Flett to gorący towar; zbyt gorący. Generał podszedł do okna. Rosso znał odpowiedź. Chciał ją tylko usłyszeć od nich. Wojskowi odrobili swoją pracę domową – zasięgnęli języka. W tym samym budynku, parę schodów w górę lub w dół, mieli bośniackiego Serba – oficera łącznikowego. – Będą starali się przehandlować pana za kilku swoich ludzi zatrzymanych za przestępstwa lub jeńców wojennych – orzekł generał. – Będą zawiedzeni, że Chorwat z Sarajewa wart jest tak niewielu Serbów. – Zdaje się, że nazwisko Rosso jest w tych stronach znane. Pański ojciec... – Generał zawahał się, usiłując znaleźć sposób na uniknięcie niezręczności, ale nic mu z tego nie wyszło. – No, dajmy pańskiemu ojcu spokój – powiedział w końcu. – To już przeszłość. Jest pan wysokim rangą oficerem policji. Pojmanie takiej osobistości jest sprawą prestiżu. Może oddadzą pana władzom serbskim, chcąc zaskarbić sobie zaufanie, zdobyć autorytet. Czyż nie tego chcą wszyscy bandyci – akceptacji? Na pewno zdają sobie sprawę z tego, o co mnie proszą. Dla ONZ stanowię – a raczej Flett stanowi – jedynie problem administracyjny. Wymyślili więc najlepszy, jak im się wydaje, sposób, by go rozwiązać, by zamknąć akta. Ja zrobiłbym tak samo. Życie w Serbii i na terenach Bośni pozostających pod serbską okupacją nie mogłoby się toczyć bez czarnego rynku, myślał Rosso. Fabryki stały, gospodarstwa rolne leżały odłogiem, sześćdziesiąt procent siły roboczej było bez pracy. Narkotyki stanowiły jedyny opłacalny interes dla każdego, kto potrzebował twardej waluty na przemycane paliwo. Kto potrzebował mnóstwa gotówki na mnóstwo paliwa do czołgów, samolotów i ciężarówek, do ogrzewania i gotowania. Aresztowanie Luki wiele ich kosztowało. Generał i jego doradca patrzyli na Rosso i czekali na jego odpowiedź. – Czy macie tu gorącą wodę? – spytał Rosso. – Chciałbym się porządnie umyć, może i wziąć prysznic, gdy będę się zastanawiał. Jakieś czyste ubrania też by mi się przydały... Anil wiózł komendanta. Rosso nie zażyczył sobie żadnej eskorty wojskowej, ani jednego człowieka; prawdę mówiąc, nalegał, by nikogo takiego nie było, a Anil zgłosił się na ochotnika jako kierowca. Lokalne zawieszenie broni wynegocjowane przez rudego olbrzyma – oficera łącznikowego ONZ – miało zacząć się o czternastej i trwać pół godziny. Wymiana miała nastąpić na jednym z mostów na rzece Miljaćka na południe od dawnej dzielnicy tureckiej. Wybrali jasny, słoneczny dzień. Dobry na narty, zauważył Anil. Doskonała pogoda, przyznał Rosso. Nagle zaczęli się siebie wstydzić, więc kontynuowali pogaduszki o niczym, gdy yugo podskakiwało na bruku ulicy Saraci, mijając zniszczoną kopułę meczetu Baśćarśija, by przemierzyć powoli opuszczoną ulicę Asciluk, na której leżały ledwo przysypane śniegiem sterty gruzu pozostałe po ostrzale artyleryjskim. Posuwali się wzdłuż rzeki. W ich polu widzenia nikt się nie pojawił; żaden samochód ani nawet pojedynczy przechodzień. Anil jechał teraz tak powoli, jakby szedł pieszo. Rosso wskazał na wysokie mury – ukrywały ruiny niegdyś okazałego ratusza w stylu pseudomauretańskim, który zachował ów styl, dopóki czetnicy nie zrównali go z ziemią. – Zatrzymaj się. – Pan wybrał to miejsce czy oni? – Oni – odparł Rosso. Anil coś burknął. Było stąd zaledwie kilka metrów do miejsca, gdzie arcyksiążę Ferdynand dostał kulkę w trakcie wizytacji miasta w 1914 roku. Już wcześniej próbowano rzucić bombę w kierunku jego kawalkady. Zmieniono trasę przejazdu, ale samochód prowadzący pomylił zakręty i para książęca dostała się w pole rażenia rewolweru zamachowca, co przyspieszyło mobilizację armii i rozpętało pierwszą wojnę światową. Okolica nie wyglądała na szczególnie groźną, była jednak prawdopodobnie jednym z najbardziej odsłoniętych i niebezpiecznych punktów w mieście. Rosso wiedział, że w miejscu, gdzie zabito arcyksięcia, znajdowała się tablica pamiątkowa. Jako młody chłopak stawał tam, starając się wyobrazić sobie zajście: stawiał się w pozycji ofiary i zamachowca, próbując przywołać wydarzenie z martwych kart książki do historii. Teraz miejsce to było bardzo blisko, tuż za rogiem, parę kroków w stronę rzeki. Nim zdążył to pomyśleć, już się tam znalazł. 14:10 – jeszcze pięć minut. Siedzieli obok siebie, czekając przy włączonym silniku. Anil palił chciwie. – Nie musi pan tego robić – rzekł, marszcząc brwi. – Możemy zawrócić. Nikt nie powie panu złego słowa ani nic złego nie pomyśli. Nie jesteśmy Amerykanom nic dłużni. – Wyglądał na spiętego, rozeźlonego. – Nie robię tego dla Amerykanów, Anil. – A dla kogo? – Dla siebie. Jutro rano, gdy do samolotu Czerwonego Krzyża wezmą rannych, Tanja będzie wśród nich. Mahmud i jego córeczka, Noor, też. Chciałbym, abyś był tam z kilkoma chłopakami i dopilnował, żeby dotrzymali obietnicy. – Robi pan to dla nich? – Dla nich i Branstona. To ja go w to wpakowałem. – Dla Fletta? Sukinsyn sam się władował – warknął Anil. Nie mógł dłużej powstrzymać furii. – Cholerny dzieciak chce dostać pieprzonego Pulitzera, tylko że pan nie będzie mógł mu klaskać na ceremonii wręczenia nagrody. Rosso był cierpliwy. – Jest jednym z naszych świadków, Anil. Może potwierdzić zeznanie Noor. Bez niego nie przeprowadzimy procesu. Słowa dziewczynki nie wystarczą w sądzie, przecież wiesz. – Mamy jeszcze Bukovac – to, co z niej zostało. Mamy też ministra. Czy już panu mówiłem? Znaleźliśmy nawet odcisk palca Luki w mieszkaniu. – Minister wolał to załatwić innymi metodami. – Tb znaczy, chciał użyć siły, żeby załatwić Lukę? – Uważałem, że będzie przy tym za dużo bałaganu. W międzyczasie kazał mi gromadzić dowody na udział Luki w interesach narkotykowych. Dopilnował też, żeby zimowe ruchy wojsk wyglądały na tyle widowiskowo, by Luka podzielił się swoimi ludźmi i osłabił swą osobistą eskortę. Wtedy chciał wziąć wszystko szturmem. Gdy zamordowano Bukovac, dał mi parę dni więcej. Niespodziewana premia. – Zginęła więc w dobrej sprawie. – Zginęła w przerażeniu i bólu. I to myśmy jej to zgotowali. – I tak nie można jej było ufać. – Moja żona jest alkoholiczką, Anil. Jaka jest różnica pomiędzy alkoholikiem a ćpunem? Obie stały się ofiarami, jednak nic nie zdołało złamać ducha mojej żony i nie mam powodu przypuszczać, by przytrafiło się to dentystce. Prawie cały czas była głodna, nieustannie przerażona, a towar stanowił taką pokusę. Ona się uzależniła, a my to wykorzystaliśmy. Obwiniam się za to, co spotkało je obie. – Nie zabiliśmy informatorki. Zrobił to Luka. A te skurwysyny... – Anil z twarzą jak gradowa chmura wskazał głową na drugą stronę rzeki. Rosso zwrócił się do Anila: – Czas iść. Gdy wysiądę z samochodu, zawróć natychmiast i jedź prosto. Nie czekaj. Jeśli będziesz zwlekał, tylko pogorszysz moją sytuację. Tam jest wiele osób, którym zależy, żeby to się nie udało. Trzy minuty. – Przykro mi z powodu pańskiej córki... – Przybranej córki – poprawił go Rosso. – Pańskiej przybranej córki. Nieźle się spisała, zbliżając się do Luki. – Nie zrobiła tego dla nas. – Co pan ma na myśli? – Zrobiła to, by chronić mnie i moją żonę. – Dlatego pana nie załatwił? Rosso przytaknął. – Grała podwójną rolę. Zabawne jest to, Anil, że to jedyna rzecz, jaką Luka próbował załatwić normalnie. To go ostatecznie zgubiło – to, że chciał się zachować należycie wobec Tanji. Anil nie pojmował, nie chciał zrozumieć. Nie teraz. Przyjął funkcję szofera, aby odwieść Rosso od zrealizowania tego zamiaru, ale teraz nie był pewny swego. Odzyskanie Fletta było niezbędne, żeby oskarżyć Lukę o morderstwo. Przyszłość Noor, Tanji i być może Sabiny zależała od powodzenia wymiany. Rosso wiedział od dawna, że z tym Anil nie mógł się nie zgodzić. Transakcja musiała zostać zrealizowana. – Ach, prawie zapomniałem – rzekł Anil. Zagrał swoją najmocniejszą kartą, wiedząc, że i tak będzie za słaba. – Znaleźliśmy Vasićia, a właściwie udało się to ludziom z ONZ. To, co z niego zostało. W Bacici, przy drodze do Stupu. Zna pan ten most. Dostał kulkę w tył głowy w rowie na poboczu. Jego żona też. – Skąd wiadomo, że to oni? – Grubas. A ilu jest grubasów w tym mieście? I tyrolski kapelusik. No i w kieszeni wciąż miał policyjną odznakę. – Biedak. Pewnie powiedzieli mu, że na lotnisko pojadą inną drogą. – Niech pan spojrzy na to z drugiej strony. Teraz ludzie Luki nie mają u nas żadnej wtyki. Musiał być jedynym atutem Luki i przestał się dla niego liczyć. – To jedna strona medalu – odrzekł Rosso. – Jedyna – podjął Anil z tryumfem w głosie. – Niech pan posłucha, mam tu butelczynę. Może wypije pan jednego na drogę... Anil robił, co mógł. – Nie, dzięki. – Jest pan pewien? – Tak. Dwie minuty. Rosso wysiadł, zamknął drzwi i pochylił się tak, że twarz miał na poziomie uchylonego okna. – Dobrze się z tobą pracowało, inspektorze – powiedział. – Inspektorze? – Minister zapytał, kto najlepiej nadaje się do tej roboty. Mojej roboty. Tylko przestań palić to zielsko. Jeśli kiedykolwiek wcielą was do armii, dzięki temu posunięciu z miejsca zrobią cię oficerem. Rosso nie czekał na odpowiedź. Odwrócił się i poszedł w stronę rogu ulicy. Usłyszał, jak Anil wrzuca wsteczny bieg i rusza powoli przy ryku silnika. Rosso nie miał przed sobą długiej drogi i był częściowo osłonięty murem, choć ten był w wielu miejscach przerwany. Myśl o golfowych piłeczkach. Problem polegał na tym, że był dziś jedynym zielonym źdźbłem na całym polu i wszyscy o nim wiedzieli. Minuta. Z hotelu Eurasia zostało niewiele, jednak czekał na niego nastoletni żołnierz bośniackiej armii w futrzanej rosyjskiej czapie z nausznikami na głowie. Kiwnął na niego przez ogromną dziurę w tylnej ścianie, a następnie poprowadził przez ociekające wodą, zniszczone wnętrze – kiedyś był tu jakiś nocny klub albo restauracja, sądząc po lustrach z przyciemnianego szkła na ścianach i suficie – dalej po schodach na górę, korytarzem, znów po schodach do drzwi, za którymi mieściło się kolejne wnętrze, korytarz. Wszędzie pod nogami zalegało błoto i puste łuski po nabojach. Przeszedłszy przez trzecie drzwi, Rosso znalazł się w czymś, co przypominało obszerną spiżarnię, po której szalały przeciągi i z której widać było skrzyżowanie przed mostem Princip. Przebywali tam dwaj inni żołnierze. Jeden z nich siedział w brązowym fotelu samochodowym wciśniętym w kąt i otoczonym workami z piaskiem. Siedział wprawdzie tyłem, lecz obserwował most, skrzyżowanie i plac targowy zajęty przez rebeliantów w szeregu luster. Żołnierz wstał z fotela i pokazał Rosso, by zajął jego miejsce. Bez słowa zaproponował papierosa. Rosso pokręcił głową, uśmiechnął się i usiadł. Dziura w murze była zatkana workami z piaskiem, w które ktoś wetknął lusterko przymocowane do rurki tak, aby wystawało na zewnątrz i ukazywało pod pewnym kątem chodnik. Siedząc w fotelu i spoglądając w odbicie w innym, dużym lustrze, które wyglądało jak wzięte z czyjejś garderoby, Rosso widział wszystko jak na dłoni bez narażania się na ogień wroga. – Jak to daleko? – Dwadzieścia metrów do mostu, tam gdzie widać poręcze. Potem trzydzieści pięć przez sam most i pewnie ze dwadzieścia, zanim pan dotrze na miejsce. Żołnierze przyglądali mu się wyczekująco. – No to do dzieła – rzekł Rosso, wstając z fotela. Poprowadzili go do bocznych drzwi. Nigdy nie czuł się tak daleki od bohaterstwa. – Będziemy pana obserwować. Powiemy, jak dojść do mostu, a potem będzie pan musiał radzić sobie sam. Niech pan idzie powoli, ale równym tempem. Żadnego biegu. Żadnych przystanków. Wszyscy się denerwują. Gdy zobaczy pan tego drugiego, niech pan się nie zatrzymuje na żadne pogaduszki, tylko idzie dalej. Jemu powiedzą to samo. Nic dobrego wam z tego nie przyjdzie, że zatrzymacie się na papierosa i pogawędkę, jasne? My tu wszystko widzimy i słyszymy. Oni też. Żołnierz starszy stopniem dotknął rękawa Rosso. – Niech pan posłucha, na tym moście odbywa się dużo wymian więźniów i członków rodzin. Chodzą cały czas. W większości wypadków się udaje. Słyszy się tylko o tych, w których coś wzięło w łeb. Niech pan pamięta, że ma pan mnóstwo czasu. Niech się pan tam nie denerwuje. – Dzięki. Widzieli, że się boi. Wszyscy pewnie tak wyglądają przed przejściem. Biedactwa. 14:15 – już czas. Wyszedł niezdarnie, prawie skręcając sobie kolano, bo chodnik znajdował się trochę niżej niż próg. Śnieg był sypki i stopa zapadła się o kilkanaście centymetrów – od ostatnich opadów nikt tędy nie przechodził. – Nie ma pan białej flagi? – spytał jeden z żołnierzy. – Nie – odparł. – To niech pan zdejmie koszulę. – Co? – Zdejmij pan tę pieprzoną koszulę. Rosso zrzucił kurtkę, ściągnął sweter, rozpiął koszulę, zdjął podkoszulek. Podkoszulek wystarczy. Był biały, dzisiejszego poranka jeszcze czysty. O Boże. Czy już zawalił sprawę? Włożył wszystko z powrotem na siebie. Zegarek pokazywał 14:16. – Teraz trzeba to podnieść do góry. No dalej, ręka do góry. Wyszedł na środek szosy, trzymając w lewej ręce bawełniany podkoszulek. Ruszył przed siebie. Po obu stronach rosły buki i wiązy. Przez ich gałęzie prześwitywało błękitne niebo. Wszystko było tak piękne: biały śnieg dokoła, a przed nim szum wody. Pragnął zatrzymać się i odpocząć. Usiąść na moście i patrzeć, jak woda płynie, udawać, że wojna niczego nie zniszczyła. Dotarł do poręczy i zauważył, że droga nieznacznie się wznosi, gdy wchodził na most. W tym samym momencie ujrzał kogoś nadchodzącego z przeciwnego kierunku – najpierw widać było tylko głowę i ramiona, potem całą postać. To Flett. Także niósł prowizoryczną flagę, zrobioną z poszwy przywiązanej jednym węzłem do kija. Amerykanin dźwigał też torbę, a przez ramię miał przerzucony prostokątny pokrowiec laptopa. 14:17. Rosso rozbolało ramię. Przełożył koszulkę do prawej ręki. Obaj mężczyźni minęli się niemal na środku mostu. Żaden nie obrócił się bardziej, niż tego wymagało jedno spojrzenie. Nie odważyli się. Każdy patrzył przed siebie, idąc sztywno jak na pogrzebie. Na pogrzebie Rosso. Żaden się nie odezwał. Urządzą mi pokazowy proces, skazanie i wyrok – sprawa jest przesądzona. Będą sądzić nazwisko Rosso. Nie mnie. Miał wzrok utkwiony wysoko. Patrzył na stoki wzgórz przed sobą, na zmarznięte jodły, domy pokryte śniegiem na tle jasnego, niesamowicie błękitnego nieba. Powietrze było tak rześkie i zimne, szczypało w policzki. To piękne, tak sobie wyjść, pomyślał. Tutaj niedaleko przy jednej z budek zwykłem się zatrzymywać na cevapcici – wołowinę pieczoną nad ogniem. Gdy byliśmy młodzi, mieliśmy wilcze apetyty. Nigdy nie było nam dość. Cały czas jedliśmy. 14:18. Zostało dwanaście minut. A może będzie tylko kulka, pomyślał. Bez ceremonii. Rzucą na kolana w śniegu przemiękającym zaraz przez cienki materiał. Tak jak się stało z Vasićiem. Zimna lufa przytknięta za uchem i krótkie spojrzenie serbskiego generała z papierosem w ustach, obserwującego wszystko z ogrzewanego samochodu. Na pewno będzie chciał zobaczyć śmierć jednego z Rosso. Przestań. Przynajmniej jedno zawieszenie broni nie zostało zerwane, pomyślał. Moje. To jest moje życie. Mogę je oddać. Nie powiedzą mi jak, gdzie ani kiedy. To ostatnia, jedyna rzecz, którą muszę oddać. Zobaczył przed sobą ciemne na tle śniegu kontury ludzi czekających na niego. Ręce trzymali w kieszeniach i opierali się o futrynę. Nie wyglądali inaczej niż wszyscy: chudzi, nie ogoleni, przygarbieni, z karabinami przewieszonymi przez ramię i papierosami w ustach. Mieli chłopskie dłonie i nie wyglądali na zawołanych żołnierzy. Czekali bez zainteresowania. Mieli to gdzieś, czy zginie tam i w tym momencie. Poczuł przypływ strachu. Ogarnął go chłód, jakby połknął kawałek lodu. Cały czas się bał, od samego początku, ale zadrżał dopiero na widok wroga z krwi i kości. Patrz w górę, mówił sobie. Nie spoglądaj na swój pluton egzekucyjny. Jeśli masz umrzeć, to równie dobrze możesz to zrobić, patrząc na miasto, a nie w ich twarze. Ono jedno zostanie, gdy wszyscy – my i oni – odejdziemy. Cóż takiego mówi Biblia o grzechach ojców? Rosso nie pamiętał dokładnie, lecz miał właśnie przerwać łańcuch dziedziczenia, tu i teraz. W jego przypadku nie będzie siedmiu pokoleń potomków jego ojca. Wraz z nim nastanie kres, koniec i kropka, jak powiedziałby Flett. Ostatnim dźwiękiem w uszach Rosso, gdy dotarł na koniec mostu i wkroczył na plac, było miarowe, niespieszne skrzypienie jego własnych butów, wbijających się w powłokę nieskalanego puchu. Przypominało mu to krojenie świeżego chleba, jeszcze ciepłego po wyjęciu z pieca. Pomyślał, że nigdy nie trafiłby się lepszy dzień na taki spacer.