14060
Szczegóły |
Tytuł |
14060 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14060 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14060 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14060 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Władimir Grigoriew
Kolega
Przełożyła Katarzyna Witwicka
Terkocze budzik. Otwieram oczy pełen nadziei, że zegarek śpieszy się przynajmniej o godzinę.
Niestety – na drugim budziku też jest siódma.
Ten drugi sprawiłem sobie, gdy zrozumiałem wreszcie, ze jeden mnie nie obudzi. A było
przecież już i tak, że zdawało się, i trzy nie dadzą rady...
Bezpośrednio po przebudzeniu czułem się nawet dość rześki. Ale po chwili znowu morzył
mnie sen, wstawałem z przymusem, ociężały, znużony, marząc jedynie o tym, by jak najprędzej
znaleźć się z powrotem w łóżku. No, cóż! Praca naukowa coraz mniej czasu pozostawiała na
odpoczynek.
I naprawdę, wcale nie trawiła mnie jakaś żądza sławy, wcale nie śniły mi się po nocach laury
wielkiego uczonego. Śniło mi się zupełnie co innego. W moich snach – nawet dozorcy, zamiatając
ulice, mruczeli formuły i wzory.
Trudno, jeśli chce się dotrzymać kroku tytanom nauki – nie można pracować mniej od nich.
A wielcy uczeni sypiają mało, och jak mało! Z tego wniosek, że wszystkiemu winni wielcy
uczeni...
Właśnie ów trzeci budzik zmusił mnie wreszcie do zastanowienia się nad całą sprawą.
– Czyż ty – mówiłem sobie – człowiek dorosły, autor tylu odkryć naukowych, wynalazca, nie
potrafisz znaleźć rady na ów poniżający, niegodny, a niekiedy wręcz haniebny stan, jakim jest sen?
We śnie może cię przecież przejechać samochód, może cię pobić banda rozwydrzonych
chuliganów... We śnie mogą cię na zbity łeb wyrzucić z dziesiątego piętra, mogą ci napluć w twarz
– a ty co? Zbudzisz się, umyjesz, i jakby nigdy nic. Nawet nie ma do kogo iść na skargę!
Myśli te coraz częściej nie dawały mi spokoju, ale tak naprawdę zabrałem się do tego dopiero
wówczas, gdy parę razy zbudziłem się w ubraniu. Tego już było za wiele. Należało działać...
Oczywiście, o tym, by samemu udało się znaleźć sposób całkowicie uwalniający od potrzeby
snu – nie było nawet co marzyć.
Wszystkie metody takie jak elektrosen, grawitacjosen, radiosen, platfostopsen – wcześniej czy
później doprowadzą do zamierzonego wyniku. Niezliczone zastępy naukowców, którzy
w nowoczesnych laboratoriach opracowują niezmordowanie te systemy, wierzą niezbicie, że za
jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat wysiłki ich zostaną uwieńczone powodzeniem.
W porównaniu z wiecznością to, naturalnie, zaledwie chwilka. Dla mnie jednak ta chwilka to
najlepsza część mego twórczego życia. Skoro więc natura nie zatroszczyła się, by zaopatrzyć mnie
w kogoś, kto by za mnie bawił się, odpoczywał, jadł i spał – to w takiego, kto by za mnie
przynajmniej spał, powinienem zaopatrzyć się sam.
Należało po prostu znaleźć sobie biologicznego zastępcę, nic więcej. Niech ktoś śpi zamiast
mnie, zaś rezultaty procesów dokonujących się w tym pogrążonym we śnie mózgu będą
przejmowane przez specjalny odbiornik – jak taśma magnetofonu przejmuje melodie z płyt.
Następnie specjalny transformator będzie je w oczyszczonej formie przekazywał mnie, a mój
wypoczęty mózg będzie działał sprawnie.
Co prawda, znalezienie człowieka, który zgodziłby się spać za siebie i za mnie, nie było
łatwym zadaniem. Krąg moich znajomych składał się wyłącznie z ludzi nauki, ludzi miłych
i roztargnionych, których jednak cała łagodność i ustępliwość zamieniały się w granit, gdy tylko
chodziło o sen. Mnie potrzebny był człowiek nieco innego, można by rzec, pokroju. Krótko
mówiąc taki, któremu byłoby wszystko jedno czy śpi, czy robi cokolwiek innego.
Znalazłem go wprost na ulicy. Ściślej mówiąc, w barze. Siedział sobie przy stoliku samotnie,
a w dłoni trzymał kolebiący się kufel z napojem, który według wszelkiego prawdopodobieństwa
był alkoholem.
– Nauka połamała sobie na mnie zęby. Leczyli, leczyli i nic z tego nie wyszło – powiedział,
gdy przysiadłem się do niego. – Od alkoholizmu niby leczyli... – dodał po chwili milczenia,
kiwając głową i pokazując w uśmiechu złoty ząb.
– Kochany – powiedziałem, jak mogłem najprzymilniej – skoro nauka panu nie pomogła, to
może pan by pomógł nauce?
– Jak ona mnie nie pomogła, to i ja jej nie będę – wybełkotał.
– A może by tak, złociutki, spróbować jeszcze raz, jeden razik tylko?
– Nie, kochasiu, na te pigułki już mnie nie nabierzecie. Łyka człowiek i łyka, a potem znów
zbacza z właściwej drogi...
Temu młodemu jeszcze człowiekowi, który z powodu nałogowego alkoholizmu był już
niezdolny do pracy – długo musiałem tłumaczyć, o co mi chodzi. Ale wreszcie – czegóż to nie
dokona prawdziwie logiczne rozumowanie! – ranek następnego dnia zastał go śpiącego w moim
mieszkaniu.
Gdy się zbudził, przede wszystkim poprosił soku z kiszonych ogórków, po czym rozejrzał się
po pokoju, zapalił i wcale nie zdawał się być zdziwiony, jak i dlaczego tu się znalazł.
Najwidoczniej nie pierwszyzną było dla niego budzić się gdzieś poza własnym domem.
– Głowa boli? – zapytałem.
– Boli. Zdałoby się pospać jeszcze trochę, ale teraz już nie zasnę, znam siebie dobrze.
– Ależ to nic prostszego – powiedziałem i włączyłem aparat, stojący sobie niewinnie w kącie
pokoju.
Jasne, że przyszły mój współpracownik nie pamiętał już ani słowa z naszej rozmowy
poprzedniego wieczora. Z zapałem więc zacząłem wykładać mu wszystko od nowa. Przy pomocy
wykresów dowodziłem, jak Wzrośnie krzywa odkryć naukowych, objaśniałem działanie moich
ostatnich wynalazków – różnych latających, pełzających, pływających, biegających
i licząco-rozumujących maszyn, oraz nie działającego na razie modelu przyszłego, ulepszonego
wynalazku, jednocześnie latająco-pełzająco-pływająco-biegająco-licząco-rozumującego.
Opowiedziałem również, jaką korzyść przyniesie wprowadzenie wszystkich tych wynalazków
i obiecałem, że jako współkonstruktor i współtwórca, otrzyma po jednym egzemplarzu każdego
aparatu.
Wykresy, formuły i schematy nie wywarły prawie żadnego wrażenia na człowieku z baru. Ale
gdy do pokoju wbiegły moje maszynki i zaczęły tańczyć, latać, fikać koziołki, piszczeć, włazić
nam na kolana – zaczął mięknąć.
– I wszystko to pan zrobił sam? – spytał ze zdumieniem, ostrożnie zdejmując sobie z ramienia
robota-diablika, który zdążył go już przyczesać i spryskać mu włosy wodą kolońską.
– Kolego – tak, tak właśnie zwróciłem się do niego: było wszak jasne, że bitwa wygrana. –
Kolego, nie takie jeszcze dziwy powstaną, gdy razem weźmiemy się do dzieła. Krzywa natężenia
podsko...
– Zgoda – przerwał mi i od razu poprosił o włączenie aparatu: mimo wszystko, bardzo chciało
mu się spać.
Czyż trzeba opowiadać, jak ruszyły teraz z kopyta moje prace! Inni wracali do domów nieco
zmęczeni i, czekając na kolację, czytali sobie gazety – a ja pracowałem! Inni szli do kina, na
stadiony, do kawiarni, by dać nieco wypocząć umysłowi – a ja tego nie potrzebowałem. Umysł
miałem świeży jak noworodek i wciąż pracowałem. O północy inni przewracali się z boku na bok
w swych łóżkach, liczyli do tysiąca, by przestać myśleć i zasnąć – ja zaś z niewymowną rozkoszą
obliczałem milionowe cyfry, machałem arytmometrem, wywijałem suwakiem logarytmicznym!
– A przecież był taki czas, był, a jakże – mówiłem do siebie z triumfem – gdy przeklinałeś swą
nienasyconą żądzę tworzenia. Głowa ci pękała, serce wypisywało na ełektrokardiogramach
prawdziwe es-floresy, włosy ci wyłaziły jak ze starej szczotki do butów. I wtedy mogłeś liczyć
jedynie na doktorów, któż bowiem inny mógł ci pomóc? A doktorzy powtarzali w kółko: świeże
powietrze, owoce, lekkie wina i jak najmniej, możliwie jak najmniej pracy.
Dobre sobie! Mniej pracy! Cha! Cha! – i zaśmiewałem się teraz do rozpuku, bez obawy, że
zbudzę mego towarzysza. Spał jak zabity.
Wskaźnik sprawności aparatu nie przekraczał pięćdziesięciu jeden procent, wobec czego mój
wspólnik musiał spać za mnie nie osiem, lecz szesnaście godzin. Do tego dochodziło jeszcze osiem
godzin snu konieczne dla niego samego. Czyli – okrągła doba.
Czasami, gdy osiągałem w pracy jakiś nowy, niezwykły wynik, budziłem go. Za każdym
razem słuchał moich objaśnień z większym zainteresowaniem, starał się nawet pojąć szczegóły.
Stopniowo coraz bardziej przejęty był tym, że staje się współtwórcą ważnego i potrzebnego dzieła.
O ile za pierwszym swym przebudzeniem machnął tylko ręką i burknął:
– A dobra, co mi tam! Rób pan swoje dalej – to po upływie miesiąca z przyjemnością już
wertował wykresy, kręcił gałkami zmontowanych częściowo modeli i, zaglądając mi przez ramię,
przyglądał się, jak zapełniam zeszyty gęstym maczkiem formuł i równań. Wzrok jego stawał się
bystry i pojętny. A nieraz bywał skupiony i zamyślony, z owym odcieniem głębokiej powagi
właściwej ludziom o analitycznym umyśle w chwili formułowania nieoczekiwanych i szerokich
uogólnień.
Oto co znaczy nieprzerywany sen – cieszyłem się w duchu, a głośno mówiłem:
– Jestem pewien, kolego, że w przyszłości uda mi się przygotować was do technikum. Co tam,
do technikum! Myślę, że poradzimy sobie nawet z programem samej politechniki!
Oczywiście, poniosło mnie i dlatego napomknąłem o tej politechnice, ale o technikum
mówiłem zupełnie poważnie. Logika i wrodzona spostrzegawczość nie zawodziły mnie nigdy.
Z górą dwa miesiące minęły jak w zamroczeniu, jakby w stanie nieważkości. W moim
instytucie, gdy składałem codzienne sprawozdania z dokonanej pracy, wszyscy tylko wzruszali
ramionami.
– Kiedy on ma na to czas? – dobiegało z rzędów konferencyjnej sali.
– Przez tydzień gotów namachać wyliczeń i wykresów do nowej dysertacji – mówiono
w palarniach. – Pcha się prosto na członka akademii.
– Nie poznaję pana – powiedział dyrektor, uśmiechając się chytrze. – I w kinie teraz pan bywa,
i na pracę społeczną znajduje pan czas, i na choinkę wybrał się pan z dziećmi, i częściej od innych
bywa pan z pracownikami na wycieczkach narciarskich... A co za postępy w pracy! Szkoda gadać!
Coś w tym musi być...
– Właśnie, panie dyrektorze, cały sęk w tych narciarskich wycieczkach. Świeże powietrze!
Cuda działa! Niech pan zawsze słucha doktorów, drogi panie dyrektorze – odparłem, również
uśmiechając się chytrze.
Uważałem, że za wcześnie jeszcze na ogłaszanie mojej metody. Gdy będę już miał parę
miesięcy doświadczeń i obserwacji nad samym sobą, gdy wszystko będzie oczywiste – wtedy!
Oczywiście, zdarzały się mi chwile wahań: a może by już teraz opowiedzieć o wszystkim? I tak
przecież wszystko jest jasne...
Aż tu nagle okazało się, ze wcale nie wszystko jest takie jasne.
Mianowicie, pewnego pięknego dnia ani jedna nowa linijka nie przybyła do moich równań.
I ani jedna nowa gałka do żadnego modelu. Po prostu nie chciało mi się tego dnia pracować. Na
drugi i trzeci dzień powtórzyło się to samo. To już było czymś wręcz zaskakującym. Należało
sprawdzić, czy w aparacie coś się nie popsuło. Ale nie, działał, jak zwykle, bez zarzutu. Może więc
byłem chory? Ale termometr wskazywał temperaturę trzydzieści sześć i sześć.
Ulegając jakiejś nieznanej sile, wstałem od biurka wyszedłem na ulicę. Koło mnie, niby
w przyśpieszonym filmie, przemykali przechodnie, przepływały reklamy i witryny sklepów.
W pewnej chwili stwierdziłem, że jestem w dużej sali i siedzę przy stoliku. Kelner dolewał, a ja
piłem jeden kufel za drugim. A więc taki obrót wzięły sprawy! Sam nie wiem, jak kiedy nogi
zaniosły mnie do domu. Ale gdy wszedłem do gabinetu i zobaczyłem, co się tam dzieje,
wytrzeźwiałem od razu. Mój wspólnik siedział przy biurku i pisał, pisał w moich zeszytach!
– Co pan tam pisze? – zapytałem, a ton mego głosu nie przejawiał wielkiego zadowolenia.
– Kolego – usłyszałem w odpowiedzi – w waszych notatkach są błędy. Z początku wszystko
było jak należy, ale w ostatnich dniach zaczęliście się mylić.
– Niech pan pokaże! – zawołałem.
– Wszystko już poprawione, kolego – nie dopuszczając mnie do słowa ciągnął wspólnik
z leciutkim uśmiechem. – Proszę, popatrzcie sami.
Na ułamek chwili zwykła jasność znowu ogarnęła mój umysł. Istotnie, wspólnik miał rację:
błędy rzeczywiście były poprawione.
Siedziałem za biurkiem, naprzeciwko mnie siedział on i, jak przez gęstą mgłę, słyszałem jego
głos:
– Nie omyliliście się, nazywając mnie wówczas kolegą... Jak widzicie, teraz już nie gorzej od
was wyznaję się we wszystkich tych schematach, wykresach, obliczeniach i konstrukcjach.
Prawdopodobnie aparat wasz przekazał mi właściwości i wiadomości waszego mózgu. On też,
przerabiając procesy naszych hamulców, przekazał wam niektóre z moich cech. Niestety, nie te
najlepsze.– Czy się nam to podoba, czy nie, fakt pozostaje faktem. Tym niemniej, praca nie
powinna na tym ucierpieć. Wyjście jest jedno: teraz wy powinniście spać, a ja będę pracował poty,
póki znów nie powrócimy do stanu, jaki był na początku.
Mój Boże, on nawet zdania układał zupełnie tak samo, jak ja! Mógłbym się spierać z każdym,
ale przecież nie z własną swoją logiką!
Teraz więc, jak marynarze na wachcie, zastępowaliśmy kolejno jeden drugiego. Praca
rzeczywiście wrzała. Czego nie mogłem zrozumieć ja – rozumiał on; pomylił się on – ja błąd
wykrywałem i poprawiałem. W specjalnie trudnych przypadkach wyłączaliśmy aparat
i pracowaliśmy razem.
Jedno wszakże nie dawało mi spokoju: mianowicie, że w udziale przypadała mi zaledwie
połowa rozkoszy, jaką daje kipiąca tempem praca. Rzecz jasna, niewiele się namyślając, mogłem
po prostu zlikwidować aparat. Ale kto mógł przewidzieć na pewno, ile by czasu potrzeba, żeby
podświadomość moja uwolniła się całkowicie od owych przejętych nieszczęsnych właściwości?
Nie, nie chciałem już więcej niespodzianek i podczas jednej ze swych zmian tak wyregulowałem
aparat, by procesy zachodziły szybciej i jak najprędzej przywiodły nas wreszcie do pierwotnego
stanu, który już odtąd nie ulegałby zmianom. Montaż okazał się skomplikowany, kłopotliwy i zajął
prawie cały okres mojej rześkości. Ale za to zasnąłem zadowolony i uspokojony.
A jakże! Mój wspólnik, jak się okazało, był nie w ciemię bity i wyprowadzić w pole się nie dał.
Wszystko zauważył i z kolei cały swój czas pracy strawił na przestawianie aparatu z powrotem.
No i zaczęły się zmagania gigantów! On swoje i ja swoje! A wszystko milczkiem, skrycie,
jakby nigdy nic. Przestaliśmy się witać, nie dzieliliśmy się już spostrzeżeniami. A że możliwości
nasze były zupełnie wyrównane, więc końca tego, jak nie było widać, tak nie było.
Zasadnicza praca, oczywiście, leżała odłogiem. Żadnemu z nas nie było to teraz w głowie,
ogarnął nas hazard: kto kogo?!
Uległem pierwszy. Poddałem się, czy po prostu w głowie mi się rozjaśniło – nie wiem.
Zebrałem śrubki i sprężynki na wpół porozkręcanego aparatu-pośrednika i obudziłem kolegę.
Zbudził się niezadowolony, jakby nawet zły.
– Zdaje się, że nie spałem jeszcze tyle, ile mi się należy – powiedział chłodno, przekręcając się
na drugi bok. – Niechże pan robi swoje, na litość boską, a ja sam wiem, co do mnie należy.
Milczałem chwilę, zbierając myśli, a wreszcie zacząłem mówić możliwie najbardziej
przekonywająco, tak by ani jedno słowo nie poszło na marne:
– Ani panu, ani mnie nie może odpowiadać sytuacja, jaka się obecnie wytworzyła. Jako
człowiek nauki powinien pan to przecież zrozumieć...
– Tak, tak, tak! – przerwał poruszony. – Człowiek nauki! I niczym innym być nie chcę! Niech
mi pan nie wmawia...
– Nic nie wmawiam! – rozzłościłem się wreszcie. – Ani nie wmawiam, ani nie jestem dumny!
Chociaż owszem, jestem dumny, że stworzyłem pana. Przecież dowiedliśmy, że byle kto, pierwszy
lepszy dureń, może się zmienić zupełnie, jeśli tylko tego zapragnie. Z każdym mózgiem można
sobie teraz poradzić, do każdego nalać rozumu!
Szczery, wzburzony ton moich słów podziałał zdaje się na wspólnika. Stał obok aparatu rześki,
sprężysty, a ja mówiłem i mówiłem.
– Więc myśli pan – zapytał – ze w zasadzie istnieje możliwość rozstania się z panem... że
mogę żyć na własną rękę jako uczony?
– Bez wątpienia – powiedziałem z przekonaniem. – Od razu teraz siądźmy i opracujmy to
założenie bodaj w ogólnych zarysach...
Wszystko to zdarzyło się już bardzo dawno temu. Miałem dość czasu, by całą sprawę
rozważyć i ocenić, nim zdecydowałem się opowiedzieć o niej. Niektórzy nazwą ten eksperyment,
w najlepszym razie, fantastycznym... Mój pierwszy współpracownik wciąż jest rześki i pełen
zapału, uczeni chętnie czytują jego rozprawy, a on od czasu do czasu udziela wywiadu
dziennikarzom. I on, i ja śmiało patrzymy w przyszłość. Aparat-pośrednik, który przerobiliśmy
gruntownie, zaopatrzył go w tak pokaźny zapas umysłowej energii, wystarczy mu jej na dwa życia.
A jednocześnie – zostałem całkowicie oczyszczony z niepożądanych naleciałości.
Omyłki popełnione w przeszłości zostały wzięte pod uwagę i wszyscy następni moi wspólnicy
przeszli przez aparat bez żadnych zakłóceń, bez psychologicznych dramatów. Odchodzili ode
mnie pełni twórczych idei, śmiałych pomysłów. Jedni wstąpili na studia techniczne, inni poszli
wyłącznie drogą naukową, a nawet jakimś cudem zaplątał się do tego towarzystwa jeden skrzypek.
Doktorzy nauk, erudyci, wszyscy posiadają głęboką wiedzę, gdy więc spotykamy się na ulicy –
„witamy się, przystajemy i długo rozprawiamy o najnowszych naukowych osiągnięciach. Czasem
zaś po prostu zbieramy się całą paczką – ot, sami swoi. A wtedy – czegoż to się nie można
nasłuchać! Każdy zaś z nich lubi ogromnie historię mego pierwszego eksperymentu. Więc na ich
prośbę wyciągam stary budzik i mówię:
– Wszystko zaczęło się przez niego: źle mnie budził...