Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13943 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Janusz Bardach Kathleen Gleeson
CZŁOWIEK
CZŁOWIEKOWI
WILKIEM
Przeżyłem Gułag
przełożyła
Ewa Elżbieta Nowakowska
Wydawnictwo Literackie
i
Tytuł oryginału
Man Is Wolf to Man. Surviving the Gulag
© Copyright 1997 by Janusz Bardach and Kathleen Gleeson.
Ali rights reserved © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002
Wydanie pierwsze
Redaktor prowadzący Krystyna Zaleska
Redaktor
Alina Doboszewska
Konsultacja
Małgorzata Heitmanowlcz-Brzoza
Redaktor techniczny Bożena Korbul
Opracowanie okładki i stron tytułowych
na podstawie oryginalnego projektu Steve'a Renicka
grupa 99$
Książki Wydawnictwa Literackiego
oraz bezpłatny katalog można zamawiać:
31-147 Kraków, ul. Długa 1
bezpłatna linia informacyjna 0-800 42 10 40
księgarnia internetowa: www.wl.net.pl
e-mail:
[email protected]
tel./fax: (+48-12) 422 46 44
ISBN 83-08-03246-X
Pamięci moich rodziców, Ottylii i Marka Bardachów
J.B.
Przedmowa
Imperium sowieckie za czasów Stalina stanowiło świat, jakiego większość z nas nie potrafi sobie wyobrazić. Nie zdarzało się w historii, by jakiś naród doznał tak masowej zbrodni ludobójstwa. Rzadko, jeśli w ogóle kiedykolwiek to się zdarzyło, jakieś państwo więziło tak wielu obywateli własnych oraz pochodzących z krajów znajdujących się pod jego dominacją. Wiemy, że za życia Stalina ponad dwadzieścia milionów obywateli sowieckich — czyli więcej niż jedna osoba na ośmioro mężczyzn, kobiet i dzieci — zostało rozstrzelanych przez plutony egzekucyjne lub zesłanych na długie lata do Gułagu. Po podziale Europy Wschodniej, którego w 1939 i 1940 roku dokonały między sobą Związek Sowiecki i hitlerowskie Niemcy, setki tysięcy mieszkańców z Polski, Rumunii i krajów nadbałtyckich trafiły do sowieckich cel egzekucyjnych albo do rozsianych na ogromnym obszarze obozów pracy. Po dziś dzień podróżnik może natknąć się na polskie i litewskie nazwiska wyryte na grobach więźniów, od Morza Arktycznego po stepy Kazachstanu.
Dla milionów starszych Rosjan słowo „Kołyma" brzmi niczym telegraficzny skrót — podobnie jak nazwa ,,Auschwitz" określa część większej całości. Przez lata, w czasie których zmieniały się nazwy miejscowe, we wszystkich miastach rosyjskich opowiadano sobie ten sam dowcip:
— Jaka jest najwyższa budowla w Leningradzie?
— Sobór św. Izaaka.
— Nie, Szpalerka (byłe więzienie tajnej policji). A to dlatego, że z jej najwyższego piętra widać całą drogę na Kołymę.
7
Na Nizinie Kołymskiej znajduje się większość złóż rosyjskiego złota. Przez dwie dekady, począwszy od lat trzydziestych XX wieku, zesłano tam ponad dwa miliony więźniów, by wydobywali złoto. Miejsce to szybko obrosło legendą ze względu na swe oddalenie, straszliwe zimno i wysoką śmiertelność. Kołyma położona jest daleko poza zasięgiem linii kolejowych; aby tam dotrzeć, należało przejechać całą Rosję koleją transsyberyjską, a potem przez następny tydzień płynąć statkiem na północ przez lodowate wody Morza Ochockiego. Setki tysięcy niedożywionych więźniów Kołymy zginęło z wycieńczenia, w wypadkach górniczych i od przeraźliwego zimna. Najniższa odnotowana temperatura na tym obszarze wynosiła minus 72°C. Kołyma to najmroźniejszy zamieszkany rejon ziemi.
Niewielu więźniów powróciło z Kołymy na — jak sami mówili — „stały ląd" po śmierci Stalina w 1953 roku. Wśród tych, którym to się udało, znaleźli się pisarze należący do grona najwybitniejszych. Książki napisane przez kilku z nich zostały przełożone na język angielski. Najznakomitsi to autorka pamiętników Eugenia Ginzburg i Warłam Szałamow, poeta i twórca oszczędnych, tnących jak brzytwa opowiadań, którego Aleksander Sołżenicyn nazwał „najsubtelniejszym pisarzem Gułagu". Przez kilka dziesiątków lat mogliśmy się dowiadywać o tym miejscu wyłącznie z ich wspomnień. Długo jeszcze po zlikwidowaniu systemu stalinowskich obozów pracy nie wolno było nikomu z Zachodu pojechać na Kołymę. Później, za rządów Gorbaczowa, otwarto wiele dotychczas zamkniętych drzwi. W 1991 roku spędziłem w Rosji pół roku, badając, wjaki sposób współcześni Rosjanie dochodzą do ładu z okresem stalinowskim. Pod koniec pobytu pojechałem na Kołymę, o której tyle czytałem, i nareszcie mogłem ją zobaczyć.
Chociaż słyszałem często, jak byli więźniowie opisywali Kołymę, nie sądzę, bym wtedy w pełni pojął, czym była naprawdę; stało się to dopiero wówczas, gdy znalazłem się wśród ruin gigantycznego obozu pracy w kopalni zwanej Butugyczag, wciąż pokrytego płatami śniegu, mimo że był już środek czerwca. Nagie, skaliste wzgórza wznosiły się stromo z każdej strony, nadając nagle właściwego znaczenia określeniu, którego więźniowie używali wobec tego miejsca: ciemna strona księżyca. Uwięzienie tutaj równało się nie tylko rozłące z rodziną i przyja-
8
ciółmi, nie tylko dwunastogodzinnej pracy z głodową racją żywności, nie tylko znoszeniu straszliwego zimna; równało się też przebywaniu w miejscu, którego osamotnienia i spustoszenia nie sposób sobie wyobrazić. I nawet tu — skąd nie było ucieczki, bo wokół na setki kilometrów ciągnęły się wyłącznie ośnieżone lasy i zbocza gór — nawet tu przerdzewiały drut kolczasty nadal otaczał łagier, a cele karne w wewnętrznym więzieniu obozowym miały grube kamienne ściany i ciężkie, żelazne kraty w oknach.
W roku 1994 wydałem książkę pod tytułem The Unąuiet Ghost: Russians Remember Stalin, traktującą o mym pobycie w Rosji i wyjeździe na Kołymę. Kilka tygodni po jej opublikowaniu w moim mieszkaniu w San Francisco zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się nie znany mi głos o bez wątpienia słowiańskim akcencie, co dało się poznać po cudownym dźwięcznym „r". Głos ten musiał należeć do energicznego mężczyzny koło pięćdziesiątki, który zagrzmiał: I rrrrread yourrrr booooook] (Przewerrrrrrrtowałem pana ksiąąążkę!)
Właściciel głosu, jak dowiedziałem się ze zdumieniem, nie miał pięćdziesięciu lat, lecz siedemdziesiąt pięć. Nie dzwonił z Rosji ani z Europy Wschodniej, lecz z Iowa. I spędził pięć lat w obozach pracy na Kołymie. Gawędziliśmy przez chwilę; był zachwycony, że odnalazł Amerykanina, który wiedział, gdzie jest Kołyma, i opowiedział mi o książce na temat własnych doświadczeń, którą zaczął pisać. Życzyłem mu wszystkiego dobrego i wyjaśniłem, że zamierzam pisać również o innych sprawach; powiedziałem też grzecznie, że byłoby miło, gdyby nasze drogi kiedyś się skrzyżowały.
— Tak! — odparł. — Bo pan przyjedzie do Iowa!
Później przekonałem się, że Janusz Bardach to wulkan energii: kiedy wyraża jakieś życzenie, zaraz upewnia się, że zostanie ono spełnione. Parę miesięcy później znalazłem się na pokładzie samolotu do Iowa, a potem jeszcze kilka razy latałem tam w odwiedziny. W czasie tych podróży oraz kilku wizyt, jakie Janusz wraz z żoną Phyllis złożył mi w San Francisco, przyglądałem się, jak ta niezwykła książka przybiera realne kształty. Odczuwam wielką satysfakcję, widząc ją teraz wydrukowaną. Doprawdy, wydaje się zbędne cokolwiek dodawać do historii człowieka, którego zmuszono, by wykopał swój własny grób,
9
który przeżył transport przez Syberię w wagonie bydlęcym i przetrwał zimy w obozach pracy, gdy temperatura spadała do 56 stopni poniżej zera, który dzięki swemu rozumowi i odwadze zdołał przeżyć, choć tylu wokół niego umierało, i który powrócił do świata, gdzie jego żona, rodzice i siostra zginęli w Holokauście. Ta książka przemawia własnym głosem.
Historia ta jest emocjonująca i niesamowita, jednak to, co zdarzyło się w życiu Janusza Bardacha po tym wszystkim, co opisał na kartach tej książki, uważam za jeszcze bardziej poruszające. Po cudownym uwolnieniu z obozu na Kołymie, w 1946 roku wyruszył do Moskwy, gdzie zamieszkał ze swym bratem, dyplomatą w ambasadzie polskiej. Został w Związku Sowieckim i studiował tam, by zająć się w przyszłości chirurgią plastyczną i odtwórczą. W 1954 roku zakończył staż chirurgiczny i wrócił do Polski, do kraju, w którym się wychował. Założył później Klinikę Chirurgii Plastycznej przy Akademii Medycznej w Lodzi.
W roku 1972 Janusz Bardach wyjechał do Stanów Zjednoczonych na zaproszenie University of Iowa, gdzie objął kierownictwo Kliniki Chirurgii Plastycznej i Rekonstrukcyjnej Głowy i Szyi wydziału medycznego tej uczelni. W wieku pięćdziesięciu dwóch lat rozpoczął nowe życie w nowym kraju, posługując się językiem, który też był dla niego prawie nowy. Dzisiaj jednak, gdy, idąc z nim ulicą w Iowa, widzi się, jak wita się wylewnie z wieloma ludźmi w kilku językach, można by pomyśleć, że mieszkał tu przez całe życie.
Książka, którą zaczną Państwo teraz czytać, nie jest pierwszą, jaką Janusz napisał lub której był współautorem. To już dwunasta. Inne — pierwsza w języku rosyjskim, następnych sześć po polsku, a reszta po angielsku — poświęcone są chirurgii plastycznej i odtwórczej. Janusz Bardach to ceniony w świecie specjalista w zakresie wrodzonych zniekształceń twarzy. Operował, uczył i wykładał w ponad dwudziestu krajach. Jeśli ktoś z Państwa spotka osobę, która urodziła się z zajęczą wargą, rozszczepionym podniebieniem lub nosem i poddano ją operacji w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat, jest bardzo prawdopodobne, że użyto jednej z metod Bardacha.
Niewielu z tych pacjentów wie, że człowiek, którego odkryciom zawdzięczają nową twarz, przeżył niegdyś pięć lat udręki,
10
uwięziony pośród przypominającego cmentarz, zamarzniętego księżycowego pejzażu Kołymy. Mieć zdolność przetrwania tego co pozbawiło życia lub załamało psychicznie miliony ludzi to prawdziwe bohaterstwo. Ale nabrać sił z takich doświadczeń i poświęcić życie opiece nad innymi — to istny cud.
Adam Hochschild
wiecko-nicmiecka linia demarkacyjna 28 IX 1939
Droga Janusza
Bardacha z Włodzimierza Wołyńskiego do Ostroga w 1939 roku
Droga Janusza Bardacha przez Związek Sowiecki, październik 1941 - marzec 1942
Szpital Centralny na 23. km
40 80 120 160 kil<mielrv
Morze Ochocku1
Kołyma
Prolog
Białoruska linia frontu
Lipiec 1941
Dół, który rozkazano mi kopać, dokładnie odpowiadał rozmiarami trumnie. Oficer sowiecki starannie to obmyślił. Zmierzył mnie patykiem, nakreślił linie na leśnym podłożu i kazał kopać. Chciał się upewnić, że zmieszczę się w środku.
Gdy ciąłem splątane bluszcze i wyrąbywałem korzenie, oficer uważnie śledził moje ruchy, a jego zaniepokojenie rosło. Wyglądał na mojego rówieśnika. Miał gładką twarz, rumianą w bladym świetle, a jasne jak len włosy wymykały się spod czapki.
— Szybciej! — Szturchnął mnie kijem między żebra. — Nie mamy na to całej nocy!
Wyszarpałem gorączkowo resztki kamieni i roślin, po czym wbiłem łopatę w miękką czarną ziemię. Tłusta gleba przykleiła mi się do butów i łopaty, którą uderzałem w ziemię. Wyobraziłem sobie, jak zamachnę się nią na głowę oficera; zastanawiałem się, czy zdążę zadać mu cios, zanim on wystrzeli z pistoletu. On chyba jednak przejrzał te myśli i wycelował broń prosto w moją twarz. Wbijałem łopatę w grunt jeszcze szybciej i zacieklej, uważając, by kąty powstającego dołu były proste, a ściany pionowe, wedle rozkazów oficera.
W miarę jak dół wokół mnie powiększał się, widziałem samego siebie leżącego twarzą do ziemi, związanego i zakrwawionego, z czaszką przeszytą pociskiem. Wyobraziłem sobie przygniatające mnie błoto, mrówki i robactwo jedzące moje ciało Nie chciałem umierać. Nie zasługiwałem na potajemne rozstrzelanie
Zapadał zmrok. Dół był głęboki po pas.
— Rzuć tam łopatę — nakazał oficer.
15
Zza drzew ukazał
Cisnąłem łopatę niedaleko od dołu. — Sienią, potrzebuję cię na chwilkę, się żołnierz. — Pomóż mi go związać.
Żołnierz wskoczył do dołu i wykręcił mi ręce do tyłu tak silnie, że niemal wyrwał je ze stawów. Związał mi nadgarstki i nogi w kostkach, kazał uklęknąć i wepchnął w błoto. Miałem mętlik w głowie. Jakiej to zbrodni się dopuściłem? Mój batalion dywizji pancernej osłaniał inne oddziały, gdy te wycofywały się, a ja przez przypadek przewróciłem mój czołg w czasie przeprawy przez rzekę. Ale to był błąd, a nie przestępstwo; naprawiłem czołg i byłem gotów walczyć. Jako polski Żyd, nienawidziłem hitlerowców. Rok wcześniej Niemcy napadli na moją ojczyznę, a miasto rodzinne w ostatniej chwili uratował Związek Sowiecki. Pół roku później objął mnie pobór do Armii Czerwonej.
Teraz hitlerowcy byli wszędzie — w powietrzu, na drogach, w lasach; nacierali na sowieckie miasta czołgami, ciężarówkami i motocyklami. Byłem prawie pewny, że zajęli moje rodzinne miasto. Przed oczami stanęli mi rodzice, siostra i młoda żona, siedzący na sofie przy ogniu palącym się w kominku w jadalni; było to ulubione miejsce mojej matki. Ujrzałem przed sobą Taubcię o przerażonym i pytającym spojrzeniu zielonych oczu; dwa tygodnie temu minęła nasza pierwsza rocznica. W moich przywidzeniach pojawiła się matka, ściskająca Taubcię dokładnie tak samo, jak wówczas, gdy wstępowałem do Armii Czerwonej, i mój ojciec, spacerujący tam i z powrotem po swym gabinecie, próbujący znaleźć jakiś sposób na zapewnienie rodzinie bezpieczeństwa. Czy jeszcze żyli? Czy ukrywali się? Przebywali w getcie?
Przycisnąłem czoło do miękkiej ziemi. Z każdym wdechem wciągałem w płuca zapachy lasu, wonie, które tak dobrze poznałem jako dziecko, gdy uganiałem się za grzybami. To moje ostatnie tchnienia, pomyślałem. Czekałem na strzał, czekałem, aż poczuję zimną lufę przystawioną do czaszki, kulę, która przewierci mózg. Nie współczułem sobie, tylko swoim bliskim, że nigdy nie odnajdą mego grobu. Czekałem i czekałem — ale
trwała cisza.
Minęła noc i nawet najmniejszy odblask księżyca czy gwiazd nie rozjaśnił mojego czarnego kokonu. Noc i ziemia, sen i śmierć zlały się w jedno. Czułem, że już mi wszystko jedno.
Rozdział pierwszy
Wrzesień 1939
Pierwszego września wczesnym rankiem wyrwał mnie ze snu przejmujący, wysoki gwizd, który trwał kilka sekund, po czym przeszedł w odległy łoskot wybuchu. Nigdy przedtem nie słyszałem takiego dźwięku, więc zerwałem się na równe nogi.
Sen i przerażenie rozluźniały z wolna swój kurczowy uścisk i mogłem zebrać myśli. Poprzedniego wieczoru siedziałem do późna z rodziną, z moją dziewczyną Taubcią, oraz przyjaciółmi, rozmawiając i słuchając radia. Ojciec zamknął swój gabinet dentystyczny wczesnym popołudniem i zjawił się, blady i zdenerwowany, by powiedzieć nam, że napaści ze strony faszystów nie da się uniknąć. Słyszał od jednego z pacjentów, że marszałek Rydz-Śmigły ogłosił mobilizację.
Całe popołudnie kręciliśmy gałką radia, nasłuchując na przemian Radia Warszawa, stacji francuskich, Radia Kijów i Moskwa; śledziliśmy w ten sposób przebieg negocjacji między polskim i niemieckim rządem. Około siódmej wieczór przyszli nasi bliscy przyjaciele. Często gościli u nas, a każdy z nich przynosił jakąś nową informację o napiętej sytuacji politycznej. Gdy jedliśmy kolację, wrażenia z doniesień radiowych przerodziły się w zaciekłą dyskusję o tym, co zrobimy, gdy uderzą hitlerowcy.
Konflikt z Niemcami nasilił się w lecie 1939 roku, osiągając szczyt w sierpniu, kiedy to Niemcy postawili Polsce ultimatum: albo odda im Gdańsk (po niemiecku: Danzig) wraz z całym korytarzem gdańskim, albo zostanie zaatakowana. Już od średniowiecza Polska i Niemcy toczyły spory o korytarz gdański,
17
czyli terytorium polskie ciągnące się wzdłuż Wisły, oddzielające Prusy Wschodnie od Niemiec. Po pierwszej wojnie światowej, na mocy traktatu wersalskiego, nadano Gdańskowi status Wolnego Miasta. Zgromadzenie Ludowe, czyli Volkstag, opanowali jednak Niemcy, którzy po dojściu Hitlera do władzy odnosili się do Polski z rosnącą wrogością. W 1938 roku Hitler zażądał, by Gdańsk wraz z korytarzem został przekazany Niemcom, dzięki czemu zjednoczyłyby się one z Prusami Wschodnimi.
Stojąc w obliczu zagrożenia ze strony Hitlera i jego coraz bardziej wrogich zamiarów, rząd polski 25 sierpnia 1939 roku zawarł układ sojuszniczy z Anglią w nadziei, że porozumienie to, podobnie jak takie samo zawarte przed wielu laty z Francją, zapobiegnie napaści na Polskę. Rząd polski był jednak zdecydowanie antykomunistyczny, nie podjął więc żadnych starań, by podpisać jakikolwiek pakt ze Związkiem Sowieckim*. Pod koniec sierpnia Niemcy rozmieścili swe siły zbrojne na granicy z Polską. W odpowiedzi rząd polski, działając w tajemnicy, zebrał 700 tysięcy wojska, lecz nie ogłosił powszechnej mobilizacji, nie chcąc wywołać niepokoju w społeczeństwie ani sprowokować Niemców do rozpętania wojny.
Perspektywa zajęcia Polski przez Niemców budziła szczególny niepokój w Żydach, choć wygłaszano różne poglądy na temat prawdopodobieństwa takiego biegu wydarzeń. Wielu naszych przyjaciół sądziło, że nigdy nie dojdzie do najazdu Hitlera na Polskę, bo to oznaczałoby również wojnę z Francją i Anglią. Inni myśleli, że jeśli Hitler zaatakuje, to będzie prześladował jedynie zamożnych Żydów, zostawiając resztę w spokoju. Te pełne nadziei scenariusze nie brały pod uwagę faktu, że prześladowanie Żydów już trwało. Od połowy lat trzydziestych ideologia faszystowska przeniknęła przez granicę i zadomowiła się w codziennym życiu. Studenci żydowscy byli zmuszani do zajmowania miejsc po lewej stronie sali wykładowej, często też bito ich i kaleczono szkłem lub żyletkami. Niektórych zrzucano z balkonów i okien na piętrze. Policja i miejscowe władze nie interweniowały, nie aresztowano ani nie osądzano winowajców.
* Brak porozumienia z ZSRR wynikał przede wszystkim z obawy, że udzielenie pomocy przez wojska sowieckie zakończy się utratą części terytorium RP (wszystkie przypisy pochodzą od red.).
«- 18
W 1936 roku, nękany przez polskich kolegów, musiałem przenieść się ze szkoły państwowej do prywatnego gimnazjum żydowskiego. Bojkot, który znalazł szerokie poparcie w moim mieście rodzinnym, Włodzimierzu Wołyńskim, doprowadził do zamknięcia wielu sklepów i firm, których właścicielami byli Ży dzi. W 1937 roku poproszono mego ojca, by udowodnił ważność swego rosyjskiego dyplomu oraz prawo wykonywania zawodu dentysty, tego zaś nie podważano nigdy, odkąd ojciec rozpoczął praktykę w Polsce w 1921 roku. Polskie władze wielokrotnie domagały się dokumentacji ze szkoły dentystycznej w Charkowie, choć nie działała ona od czasu rewolucji październikowej.
Mój ojciec był pierwszą osobą w rodzinie i wśród przyjaciół, która zdała sobie sprawę, co może się stać, jeśli Hitler uderzy. W lecie 1939 roku zamiary Hitlera stały się jasne, a ojciec z tryskającego energią i entuzjazmem optymisty przeistoczył się w samotnego, pogrążonego w rozmyślaniach człowieka.
31 sierpnia Radio Warszawa nie dostarczało zbyt wielu informacji o nadciągającej napaści, nadawało za to pompatycz-ne marsze wojskowe, przeplatane oficjalnymi komunikatami rządu, który ogłaszał, że Polska nie ugnie się pod niemieckim ultimatum i nie odda ani centymetra ziemi oraz że Francja i Anglia poprą Polskę w razie wybuchu wojny. Ale my wiedzieliśmy, jaka jest potęga militarna Niemiec i że Hitler z pewnością zagarnie Gdańsk łącznie z korytarzem. Gdy zjawili się u nas zatroskani przyjaciele i gdy tłoczyliśmy się przed nowym odbiornikiem Philipsa, który sprawili sobie rodzice, istniały dla nas tylko trzy pytania: ile jeszcze polskiej ziemi zapragnie Hitler, jak Polska się obroni i jak my sami się obronimy?
Mój ojciec odpalał jednego papierosa od drugiego, po czym wstał nagle i podszedł do okna. Trzęsły mu się ręce. Nigdy nie widziałem go w takim stanie.
— To, co mówią w radiu, to czcza propaganda — powiedział, wypuszczając kłęby dymu. — Rząd wie, że nie powstrzymamy Hitlera, a boję się pomyśleć, co się z nami stanie, wiedząc, co już dzieje się z Żydami w Niemczech.
Słowa płynęły z jego ust jak rozżarzona gęsta lawa. Wiedzieliśmy o obozach koncentracyjnych i Kristcdlnacht, czyli nocy
19
kryształowej; był to zainicjowany przez Hitlera pogrom, którego dokonano 9 listopada 1938 roku w Austrii i Niemczech. Dewastowano domy i sklepy żydowskie, spalono synagogi i zabito prawie stu Żydów. Czytaliśmy i słyszeliśmy o tym, jak prześladowano Żydów w Niemczech, a ich dzieci wypędzano ze szkół publicznych. Nawet spacer ulicą stał się tam niebezpieczny. Ojciec spoglądał to w tył, to przed siebie, raz na naszą grupę, raz na ciemną spokojną ulicę przed domem. W szyby okienne stukał deszcz. Niekiedy przez opustoszałą ulicę przejeżdżał samochód, rozpryskując kałuże. Matka zaproponowała, byśmy posłuchali polskiej sekcji BBC; powoli i sztywno pochyliła się nad radioodbiornikiem, szukając stacji. Przyćmione światło z kryształowego żyrandola rzucało ciepły odblask na jej zmęczoną, bladą twarz. Trzy miesiące wcześniej stwierdzono u niej raka okrężnicy i poddano poważnej operacji; jej ostrzyżone na pazia włosy posiwiały, a ja czułem ból, widząc ją tak chorą. Ojciec, łysy i krzepki, stał nadal przy oknie, bawiąc się czarnymi wąsami. Nie miał w zwyczaju milczeć. Uwielbiał snuć opowieści, udzielać porad, grać w karty i gawędzić o nowych przedsięwzięciach handlowych. Miał mnóstwo przyjaciół, a nasz dom zawsze był pełen ludzi. Matka przyciągała osoby innego pokroju, interesujące się polityką i sztuką. Chociaż ojcu brakowało intelektualnego szlifu mojej matki, był powszechnie znany, lubiany i cieszył się szacunkiem. Nigdy przedtem nie widziałem u niego takiej rozpaczy, a to napawało mnie lękiem. Szloma Malski, wysoki, smukły student prawa, który przyjechał z wizytą z Pragi, przypomniał wszystkim, że w 1938 roku Niemcy anektowały przecież, nie napotykając oporu, czeskie ziemie sudeckie, zachodnią część Czechosłowacji.
— Tego samego trzeba się spodziewać i tutaj — rzucił szorstko. — Hitlerowcy są świetnie zorganizowani, mają nowoczesne czołgi i samoloty. Polska nie może się z nimi równać. A propaganda i pomysły Hitlera znajdują podatny grunt w Polsce. Jeśli hitlerowcy uderzą, znajdziemy się w śmiertelnym
niebezpieczeństwie.
— Nie sądzę — przerwał mu pan Bristiger. Ten starannie ubrany erudyta, kawaler, gościł u nas codziennie od lat. Siedział tam, gdzie zwykle, obok matki, i odchylił się do tyłu na krześle, nie poddając się niepokojom i obawom. — W Polsce żyje
największa społeczność żydowska w Europie, a gminy żydowskie są tu potężne, zwłaszcza w Warszawie, Łodzi i Krakowie. Stanowią ogromną siłę. Mamy w Polsce trzy i pół miliona Żydów, podczas gdy w Niemczech mieszka tylko pół miliona. Nie wierzę, żeby w połowie XX wieku można było wytępić trzy i pół miliona ludzi jak mrówki.
— Nie zgadzam się — powiedział drżącym głosem mój garbaty kuzyn Lenia. Jego inteligencja i delikatny sposób mówienia sprawiały, że moja matka darzyła go szczególną życzliwością. — Mieszkam w Warszawie i wiem, jak Polacy dręczą Żydów. Odmówiono mi obsługi w restauracji. W salach wykładowych muszę, wraz z innymi Żydami, siedzieć po lewej stronie w getcie ławkowym. Moich przyjaciół pocięto żyletkami. Nie było jeszcze w historii Polski takiej wrogości wobec Żydów. Jeśli hitlerowcy uderzą, zagrożony będzie każdy Żyd w Warszawie. Nie ma czegoś takiego jak „ogromna siła żydowska".
— Zgadzam się z Lenią — zauważyła ze spokojem matka, rozładowując nieco napięcie. Choć w jej zielonoszarych oczach krył się smutek i przygnębienie, mówiła wyraźnie, trafnie i logicznie o ostatnich wydarzeniach. Tak jak w przyjaźni, również w rozmowie unikała powierzchowności. — Wiem, że panuje tu silny antysemityzm, lecz nie wierzę, by większość Polaków była antysemitami. Wielu polskich przyjaciół powiedziało mi, że w razie potrzeby możemy liczyć na ich pomoc. Wiem, że część naszych przyjaciół zamierza wyjechać z miasta, gdy hitlerowcy zaatakują, ale myślę, że my nie musimy.
Ogarnął mnie lęk. Uprzytomniłem sobie, że moja matka, kobieta stanowcza, podjęła już decyzję, by pozostać w domu, gdyby faszyści zajęli miasto. Nie byłem do końca przekonany
0 jej słuszności. Zawsze podziwiałem matkę, ale nigdy nie byliśmy blisko. Faworyzowała mojego starszego brata Julka, przypominającego wyglądem i umysłowością jej starszego brata Marcela, którego ubóstwiała; był profesorem neurologii w Odessie. Zostawiony nieco na uboczu, poza jej uwagą, rozwijałem własne zainteresowania i przyjaźnie, z których nie wszystkie spotykały się z jej aprobatą. Była intelektualistką — zawsze zajęta lekturą, słuchaniem muzyki czy analizowaniem polityki
1 sztuki. Wychowała się w bardzo uzdolnionej rodzinie w Odessie i wniosła do naszego domu podziw dla wielkich poetów,
21
" 20
artystów, pisarzy i uczonych. Jej wuj, dwaj bracia i trzej kuzyni osiągnęli profesurę na uniwersytetach w Odessie, Moskwie i Paryżu, ona zaś uzyskała dyplom z lingwistyki i mówiła płynnie czterema językami. Nasz pokój gościnny służył jako salon dla jej przyjaciół z kręgów artystycznych i intelektualnych. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę nie była szczęśliwa we Włodzimierzu Wołyńskim. Choć nigdy nie słyszałem, by narzekała na prowincjonalność tego miejsca, brakowało jej środowisk intelektualnych i rytmu wielkomiejskiego życia, podróżowała więc często do Warszawy, Lwowa, Krakowa, Pragi, by zwiedzać wystawy, chodzić na koncerty i przedstawienia. Jako ateistka mająca sentyment do socjalizmu popierała lewicujące polskie podziemie i pisma literackie o takim profilu, zaszczepiła też we mnie poczucie sprawiedliwości społecznej i podziw dla
Związku Sowieckiego.
Doktor Ojcer, bliski przyjaciel rodziny, kręcił głową, słuchając pana Bristigera i mojej matki. Przeniósł się niedawno z Warszawy i był działaczem Bundu, żydowskiej partii lewicowej. Miał prywatny gabinet ginekologiczny, lecz nie z własnego wyboru: jako Żyd nie mógł dostać posady w warszawskich szpitalach. — Sytuacja Żydów w Polsce jest beznadziejna — powiedział. — To bez znaczenia, czy Polska odda korytarz gdański, czy nawet cały Śląsk, Hitler i tak się tym nie nasyci. Planuje podbicie świata i zagładę Żydów. Właśnie tutaj, w Polsce, ma największe skupisko ludności żydowskiej i nie spocznie, dopóki nie zabije nas wszystkich. Są tylko dwa rozwiązania: emigracja jak najszybciej gdzieś na Zachód albo szukanie schronienia w Związku Sowieckim. Jako że stąd jest blisko, ja zamierzam wyjechać do Związku Sowieckiego.
Rozmowa ta ożywiła lęki, które narastały we mnie od wielu tygodni. Dyskutowaliśmy o tych sprawach z przyjaciółmi, ale nie mogłem się zdecydować, jak postąpić, gdy hitlerowcy napadną na Polskę. To pytanie budziło mnie w niejedną noc i prześladowało w dzień, nawet wtedy, gdy próbowałem rozweselić się w towarzystwie Taubci i naszych bliskich przyjaciół.
Gdy przechodziłem tamtego wieczoru obok domu Taubci, czułem przerażenie tak silne, jak nigdy dotąd — ciemnością, ludźmi na ulicy i niebezpieczeństwem, o którym wiedziałem, że szybko się zbliża, choć nie umiałem go określić.
* 22
Owej nocy zapadłem w głęboki sen bez marzeń tylko po to, by wyrwał mnie z niego przenikliwy gwizd, zakończony łoskotem wybuchu.
Zegarek na mojej szafce nocnej wskazywał 6.30 rano. Słyszałem, jak rodzice rozmawiali ściszonymi, choć ostrymi głosami, gdy poszli do jadalni włączyć radio. Zanim trzeci i czwarty z kolei wybuch wprawił w drżenie cały budynek, byłem już ubrany i biegłem w dół po schodach, mijając ojca.
— Zaraz wracam. Idę sprawdzić, czy z Taubcią wszystko w porządku.
— Nie! Nigdzie nie chodź! Hitlerowcy bombardują całe miasto!
Ojciec, w piżamie, stał u szczytu schodów; wydawał się zagubiony i niepewny, co ma robić. Wybiegłem za bramę. Sąsiedzi wbiegali do budynków i wybiegali z nich, wciąż w nocnych strojach, obejmowali się i płakali. Zbierali gruz i gapili się na płonące domy. Minąłem ich w pośpiechu, gnając bez zatrzymywania do Taubci.
Poznałem Taubcię trzy lata wcześniej, gdy przeniosłem się do gimnazjum żydowskiego. Mimo że była ode mnie dwa lata młodsza, pomogła mi wyrosnąć z dziecinnych pasji w rodzaju hodowania i kradzieży gołębi, jeżdżenia konno i gry w bakarata. Urzekła mnie bez reszty swą pełną uśmiechniętą buzią, długimi jasnymi włosami i zielonymi oczami. Bardzo się zakochałem i spędzałem z nią każdą wolną chwilę. Pod moim wpływem została ateistka i członkinią podziemnej organizacji antyfaszystowskiej, do której i ja należałem. Uwielbiała moją matkę i zwierzała się jej szczerzej niż własnym rodzicom, ortodoksyjnym Żydom, którzy z początku bardzo sprzeciwiali się naszej przyjaźni. Przez kilka miesięcy zabraniali jej spotykać się ze mną, lecz Taubcia trwała w uporze, więc ostatecznie ustąpili. Nastrój oczekiwania na atak hitlerowski wzmocnił naszą miłość. Z nadchodzącym niebezpieczeństwem radziliśmy sobie w ten sposób, iż zamiast obawiać się najgorszego, smakowaliśmy cenne godziny i dni spędzane razem, planując wspólną przyszłość, jak gdyby naszym przeznaczeniem było wolne i bezpieczne życie.
Bomby nie trafiły w dom Taubci. Jej matka siedziała w jadalni, płacząc z twarzą ukrytą w dłoniach, ojciec zaś pochylał głowę w modlitwie. Po krótkiej chwili bombardowanie ustało,
23
i choć wiedzieliśmy, że mogą je wznowić w każdym momencie, poszliśmy z Taubcią do nas, objęci, rozmawiając o tym, że trzeba wyruszyć w stronę granicy sowieckiej.
Przed domem czekał na nas przyjaciel Władek Cukierman, siostrzeniec naszej sąsiadki. Choć mieszkał w Warszawie, przyjeżdżał odwiedzać ciotkę każdego lata i w czasie takich wakacji bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Obaj podziwialiśmy Związek Sowiecki i pragnęliśmy walczyć o sprawiedliwość społeczną. W 1936 roku snuliśmy plany wstąpienia do Brygad Międzynarodowych; chcieliśmy walczyć przeciwko Franco i jego skrajnie prawicowej Gwardii Narodowej. Moi rodzice sprzeciwili się, więc nigdy nie wyjechaliśmy, nadal jednak marzyliśmy o tym, aż do końca walk w Hiszpanii. Myśleliśmy również o emigracji do Francji, Palestyny lub Ameryki Południowej, jak uczyniło wielu naszych przyjaciół, i o życiu w komunie, ale straszliwa rzeczywistość wokół nas zdruzgotała te mrzonki. Obaj staraliśmy się o przyjęcie na polskie uniwersytety, lecz odrzucono nas, gdyż byliśmy Żydami; gdy wybuchła wojna, nadal zastanawialiśmy się, co uczynić ze swoim życiem.
Władek, Taubcia i ja słuchaliśmy najnowszego komunikatu polskich sił zbrojnych; „O świcie armia niemiecka przekroczyła granicę polską w kilku miejscach i posuwa się teraz na wschód w stronę Warszawy. Wojsko polskie, odparło atak na wszystkich frontach". Niemal co minutę komunikaty przerywano szyfrowanymi wiadomościami; ,,TD zbliża się", ,,TK 41 i 42 przeszły", „TP 75 i 78 zbliżają się". Mimo tajemniczości tych zwrotów nikt nie miał wątpliwości, że naprawdę toczy się wojna; przeraziły mnie one równie mocno jak bomby, które
zrzucono na nas rano.
Władek i ja wiedzieliśmy, że źle uzbrojona polska armia, złożona głównie z piechoty i kawalerii, nie może się równać z nowoczesnymi czołgami i siłami powietrznymi Niemiec. Obaj jednak czuliśmy, że powinniśmy bronić siebie i naszych rodzin, zgodnie więc postanowiliśmy zgłosić się na ochotnika do wojska. Razem z naszym przyjacielem Chaimem Ochsem stanęliśmy po południu przed komisją poborową. Wysoki, dobrze zbudowany kapitan w świeżym, zielonym mundurze poprosił, żebyśmy wypełnili parę formularzy. Jego krótko przystrzyżone jasne włosy wyglądały jak parodniowy szczeciniasty zarost;
24
skórę, od kołnierzyka aż do czoła, pokrywała mocna opalenizna. Kapitan powoli pocierał swą kanciastą brodę, jakby poważnie rozpatrywał nasze podania, po czym podniósł wzrok i zmierzył nas groźnie.
— Jesteście Żydami — to dlaczego tak chętnie chcecie bronić Polski? Dlaczego nie pojedziecie walczyć do Palestyny?
Trzej niżsi rangą oficerowie zaśmiali się. Jeden z nich za-szczebiotał:
— Warn, Żydom, to potrzeba zakrzywionych karabinów, żebyście strzelali zza rogu — w ten sposób nie musielibyście widzieć wroga!
— Słuchajcie — powiedział kapitan — mamy wystarczającą ilość dobrych polskich żołnierzy, którzy obronią nasz kraj. Wezwiemy was, gdy będziemy potrzebować, ale teraz możecie iść do domu i ukryć się ze swoimi rodzinami.
Osłupiali i upokorzeni, nie rozmawialiśmy wiele po drodze do domu. Jako że bardziej niż kiedykolwiek poczułem się narażony na niebezpieczeństwo i przejęty strachem, zacząłem zastanawiać się, w jaki sposób mamy się obronić przed hitlerowcami i czy możemy oczekiwać jakiejś pomocy ze strony naszych rodaków. Chociaż dorastałem w zlaicyzowanej rodzinie, w otoczeniu kultury polskiej, w miarę upływu czasu stawałem się coraz bardziej świadomy swego żydostwa. W szkole wyczuwałem, że moi koledzy nie w pełni mnie akceptują; czułem się obco. Niektórzy obrzucali mnie wyzwiskami, co uzmysławiało mi, iż będąc Żydem, nie mogę wieść szczęśliwego życia wśród Polaków. W polskich domach witano mnie jako „przemiłego żydowskiego młodzieńca", mój ojciec bowiem cieszył się popularnością jako miejscowy dentysta, jednak etykietka przynależności etnicznej nie pozwalała mi na zażyłość z tymi ludźmi i przeszkadzała w kontaktach towarzyskich, zwłaszcza z dziewczętami. Dopiero gdy w wieku szesnastu lat przeniosłem się do żydowskiego gimnazjum, poczułem^ że żyję w zgodzie z samym sobą i moimi rówieśnikami.
Odmowa przyjęcia do polskiej armii, choć zgłosiliśmy się na ochotnika, przypomniała nam w bolesny sposób, że Żydów wciąż odbierano jako obcych. Mogliśmy tylko bezradnie przyglądać się z boku, jak hitlerowcy atakują nasze miasto. Przez następne dni Niemcy zrzucali bomby wczesnym rankiem lub po
25
południu. Wszyscy w napięciu i przerażeniu ciągle wyczekiwali przeraźliwego wycia syren przeciwlotniczych. We Włodzimierzu Wołyńskim stacjonowały trzy duże jednostki wojskowe — dwa pułki piechoty i jeden pułk artylerii, a ich koszary stanowiły nieustanny cel bombardowań. Domy obracały się w ruinę, ginęli cywile, ulice zaś ulegały strasznym zniszczeniom.
W miarę jak czołgi i oddziały lądowe Hitlera posuwały się w głąb kraju, tłumy uciekinierów żydowskich opuszczały zachodnie i środkowe regiony Polski i zaczęły przybywać do Włodzimierza Wołyńskiego. Większość z nich pochodziła z Warszawy i Łodzi. Niektórzy zatrzymywali się zaledwie na jeden dzień, po czym wyruszali w kierunku granicy z Rumunią lub Związkiem Sowieckim; inni zostawali dłużej, znajdując zakwaterowanie u miejscowych rodzin żydowskich. Moi rodzice przyjęli kilku uchodźców; przenieśliśmy się z moją siostrą Rachelą do sypialni rodziców, by goście mogli spać w pozostałych pomieszczeniach. Najpierw zajęto sypialnie, potem dwie kanapy w poczekalni gabinetu ojca, a w końcu dwa perskie dywaniki w jadalni.
Miejscem, w którym zbieraliśmy się w tych dniach — moja rodzina, przyjaciele i uciekinierzy, którzy zatrzymali się u nas — stała się jadalnia. Słuchając wciąż nowych doniesień o posuwaniu się naprzód wojsk hitlerowskich oraz o spodziewanej ofensywie ze strony Francji i Anglii, dyskutowaliśmy, co robić dalej. Wielu uciekinierów musiało dojść do ładu z brutalną rzeczywistością: oto domy, które zostawili, już nie istniały, życie, które prowadzili zaledwie tydzień wcześniej, obróciło się wniwecz. Trudy podróży po rozdartym wojną kraju, w którym nie mieli gdzie się zatrzymać, czym jechać ani za co kupić jedzenia, sprawiły, iż wielu z nich wracało. Mój ojciec, przekonany, że powrót do okupowanego przez Niemców kraju to samobójstwo, zachęcał ich, by się nie poddawali, i proponował wielu pomoc
finansową.
Większość uchodźców mieszkała u nas zaledwie przez parę dni, co wystarczyło na odpoczynek, kąpiel i przygotowanie do ostatniego etapu podróży do granicy sowieckiej. Kilku zamożniejszych, przestraszonych antykapitalistyczną retoryką Związku Sowieckiego, wybrało ucieczkę w stronę granicy z Rumunią, choć była ona dwa razy dalej niż rosyjska. Gdy rano mijałem ich w przedpokoju, a wieczorem słuchałem ich opo-
26
wieści, zastanawiałem się, dokąd my pójdziemy, jeśli również będziemy musieli uciekać, i czy znajdzie się ktoś, kto nas przyjmie.
Komunikaty z linii frontu coraz bardziej nas niepokoiły. Osamotniona Polska broniła się dzielnie; Anglia i Francja, mimo wypowiedzenia wojny Niemcom, nie przysłały żadnych oddziałów. Do dziewiątego września Warszawa została okrążona przez wroga; zaczęło się jej oblężenie. Wojska lądowe Niemiec przedarły się w wielu miejscach przez Wisłę, Bug i San i parły naprzód szybciej, niż armia polska była w stanie się cofać. Dziesiątego września marszałek Rydz-Śmigły usiłował skoordynować działania coraz bardziej pogrążonych w chaosie oddziałów na terenach położonych na wschód od Wisły, ale tego samego dnia 3. Armia niemiecka przełamała obronę na Bugu. Polska armia prędko uległa rozbiciu, co doprowadziło marszałka Rydza-Śmigłego do odwrotu w kierunku granicy rumuńskiej. Hitlerowcy byli już nad Bugiem, tylko dwanaście kilometrów od Włodzimierza Wołyńskiego.
Pewnego popołudnia, gdy siedzieliśmy przy obiedzie, zaproponowałem, żebyśmy wyjechali do Związku Sowieckiego i zatrzymali się u krewnych w Kijowie lub Odessie. Omawialiśmy szczegóły; ile czasu zajmie nam dotarcie do tych miast i jaka trasa będzie najlepsza, nie podjęliśmy jednak decyzji. Parę dni później, gdy dowiedzieliśmy się, że Niemcy przekroczyli Bug i zbliżają się już do przedmieść, ojciec poprosił mnie, byśmy wyszli się przejść po naszym podwórku.
Zachodziło słońce. Lekki jesienny wietrzyk muskał policzki i rozwiewał mi włosy. Przez chwilę spacerowaliśmy w milczeniu, po czym usiedliśmy na ławce w ciemnej gęstwinie sadu za domem. Ojciec objął mnie ramieniem i przygarnął do siebie. W jego pełnych wyrazu brązowych oczach widać było smutek i troskę.
— Twoja matka jest chora — zaczął — a moi rodzice bardzo starzy. Żadne z nich nie przetrzyma trudów podróży. Nie ma pociągów i choć mogę załatwić konie i powóz, to jazda do granicy z Sowietami zajmie kilka dni. Na drogach jest niebezpiecznie, tylu dezerterów z polskiej armii i bandytów ukraińskich. Ani nie mogę zostawić ich tu samych, ani zabrać ze sobą. Kiedy wkroczą Niemcy, ty będziesz najbardziej zagrożony z racji
27
młodego wieku i znanej działalności lewicowej. Chcę, żebyś jutro rano wyruszył w stronę granicy sowieckiej. Jestem pewien, że Sowieci otworzą ją dla uciekinierów żydowskich.
Ojciec powtarzał to, co naczelne dowództwo armii polskiej zarządziło parę dni wcześniej — że wszyscy mężczyźni między osiemnastym a pięćdziesiątym piątym rokiem życia mają opuścić miasta i udać się w kierunku granic ze Związkiem Sowieckim i Rumunią. Słyszałem te zarządzenia, lecz lekceważyłem je, zachowując się tak, jakby mnie nie dotyczyły. Uważałem, że rodzina musi trzymać się razem, więc prośba ojca, bym wyjechał, wprawiła mnie w osłupienie.
— Tatusiu, jak mogę cię zostawić samego ze wszystkim na głowie? Nie chcę jechać sam.
— Janusz, posłuchaj. Musisz wyjechać. Gdyby cię złapali, to byłoby bardzo niebezpieczne dla ciebie i dla całej rodziny.
Ścisnęło mnie w gardle i usiłowałem się nie rozpłakać. Nigdy nie czułem takiej więzi z ojcem jak wtedy. Siedzieliśmy przez chwilę, obejmując się.
— Pomówmy o tym jutro rano — powiedziałem. — Może wpadniemy na jakiś inny pomysł.
Szerzyły się pogłoski, że hitlerowskie czołgi zbliżały się do miasta od zachodu i południa. Dziesiątego i jedenastego września miejscowa policja i władze cywilne opuściły miasto w obawie przed schwytaniem przez hitlerowców, a także wytropieniem przez tych, których w przeszłości ścigano na mocy prawa. Komendant policji, który grywał w karty z moim ojcem, przyszedł się pożegnać i zachęcał nas, byśmy natychmiast wyjechali. Był ubrany po cywilnemu i pamiętam, wstrząsnął mną widok jego i innych policjantów, próbujących nerwowo wmieszać się w tłum zwyczajnych obywateli.
Nagły wyjazd miejscowych notabli wywołał rodzaj anarchii w mieście. Nie tracili czasu faszyzujący nacjonaliści ukraińscy, którzy zorganizowali milicję plądrującą sklepy i domy żydowskie. W odpowiedzi zorganizowaliśmy wraz z moimi przyjaciółmi i członkami żydowskiego klubu sportowego „Amatorzy" grupę obronną. Strach przed napadem, rabunkiem, pobiciem i morderstwem był tak obezwładniający, że nie sposób było spokojnie wyjść na ulicę czy odprężyć się. Sprzeczne doniesienia o położeniu armii niemieckiej tylko wzmagały ogólny chaos.
28
Dwunastego września po południu członkowie „piątej kolumny' ', czyli obywatele polscy narodowości niemieckiej, którzy skrycie współpracowali z Niemcami, wystroili się w mundury niemieckie i przechadzali po ulicy Farnej. Rozpoznałem braci Schoenów, Bubiego i Rudiego, moich przyjaciół z czasów dziecięcych, synów miejscowego pastora. Nie spojrzeli na mnie, gdy się mijaliśmy, a ja biegiem wróciłem do domu. Nasza bliska przyjaźń, która rozpoczęła się w szkole powszechnej, uległa znacznemu ochłodzeniu po tym, jak bracia spędzili wakacje w Niemczech. W jednej z naszych ostatnich rozmów, niemal dwa lata wcześniej, Bubi rzekł, że powinienem wyjechać z rodziną z Polski, bo Żydom stanie się coś złego.
Kiedy wróciłem do domu, zastałem matkę siedzącą samotnie w jadalni. Wzięła mnie za rękę i powiedziała:
— Nie ma już o czym dyskutować. Musisz natychmiast wyjechać. Nie wierzę, by mieli zrobić krzywdę kobietom czy starcom. Przeżyjemy i znów będziemy razem, ale ty musisz opuścić miasto jeszcze dziś wieczór.
Czułem, jak serce mi się kraje, lecz wiedziałem, że ma rację. Mówiono, że hitlerowcy otoczyli już miasto i zajmą je rano. Jeśli miałem uciekać, to od razu. Poszedłem pożegnać się z Taubcią i zostałem u niej aż do zmroku. Ona też namawiała mnie do wyjazdu. Rzewnie płakaliśmy w swych objęciach. Poprosiłem, by mi towarzyszyła, ale nie chciała zostawiać rodziców.
Po powrocie do domu zacząłem pakowanie ubrań do plecaka. Do pokoju wszedł ojciec. Choć wyglądał na zasmuconego, uśmiechnął się, poklepał mnie po ramieniu i pocieszył, że wkrótce znów będziemy razem. Kazał mi uważać na siebie i zadzwonić, gdy tylko będą działać telefony. Kiedy skończyłem się pakować, przytulił mnie.
— Wiem, że dasz sobie radę. Zawsze w ciebie wierzyłem i jestem z ciebie dumny. Rozumiem, że nie chcesz nas opuścić, ale tak jest lepiej i dla ciebie, i dla nas; nie powinieneś zostawać w domu.
Z trudem wstrzymywałem łzy, gdy tak ściskaliśmy się i obejmowali. Dał mi dwadzieścia złotych monet, dwa pierścionki, trochę polskich pieniędzy i specjalny pasek, w którym chowało się te kosztowności. Matka spakowała mi coś do jedzenia, zabrałem nóż myśliwski i niewielki rewolwer, w który zaopa-
29
trzyłem się, gdy zaczęto mnie prześladować fizycznie. Poszedłem po Władka; o 2.30 nad ranem wsiedliśmy na mój mały motocykl i pojechaliśmy na ulicę Kowelską, którą wyjeżdżało się z miasta. Noc była ciemna jak smoła — niebo zachmurzone, a lampy uliczne wygaszone, by zapobiec nocnym bombardowaniom, jednak główna arteria miasta była zatłoczona jak w południe. Rzesze uciekinierów, pieszych, w powozach i na furmankach opanowały całą drogę i chodniki. Wszyscy zmierzali na wschód. Nie można było przecisnąć się przez gęstą ciżbę, więc zsiedliśmy z motocykla i prowadziliśmy go. Między pieszymi i wozami kluczyli rowerzyści, wyprzedzając wolniejszych podróżnych. Władek i ja spieszyliśmy się, by wydostać się z miasta; mieliśmy nadzieję, że tłum przerzedzi się, gdy znajdziemy się na terenach wiejskich. Przednie koło motocykla i jego kierownica potrącały ludzi idących przed nami i obok nas, aż dwóch rozgniewanych mężczyzn zepchnęło mnie na podwórko przed jakimś domem. Upadłem na motocykl i chwilę trwało, zanim się pozbierałem. Władek próbował mnie uspokoić; burzyła się we mnie krew i kończyła się moja cierpliwość.
Woźnice powozów i furmanek zacinali konie i krzyczeli, by ludzie schodzili im z drogi. Piesi uchodźcy poruszali się tak szybko, jak tylko byli w stanie, lecz ich torby, tobołki i walizy wciąż wplątywały się w koła wozów i rowerów. Kobiety niosły w ramionach maleńkie dzieci lub prowadziły za rękę nieco starsze, szarpiąc je, by nie wchodziły pod końskie kopyta. Para koni, spłoszona przez biegnących przed nimi uciekinierów, stanęła dęba i zarżała, przebierając kopytami w powietrzu. Stanęły jak wryte, po czym zeszły na bok drogi; woźnica smagał je raz po raz batem i klął. Konie przewróciły kilka osób, znalazły jakieś przejście w ścisku i pogalopowały naprzód, a tłum rozstępował się w zadziwiającym tempie. Z tyłu jakaś kobieta i jej mąż szukali córki, z którą zostali rozdzieleni.
— Hannela! Hannela! — wołała kobieta, przedzierając się przez tłum. Nie widać było bruku, a rwący prąd tłumu porwał ich ze sobą; oddalali się od miejsca, w którym ją zgubili.
Dołączyliśmy z Władkiem znów do środka tłumu, prowadząc motocykl między sobą, by nie chwiał się na boki. Konie i powozy posuwały się raźno, spychając tych, co nie nadążali, na pobocza i do rowów. Rodzice szli z dziećmi przytroczonymi
30
paskami do pleców, mężczyźni ciągnęli wózki z maleństwami i starszymi ludźmi, starcy pchali taczki z całym swym dobytkiem. Niedołężni kuśtykali o laskach. Podróżowali bez obciążeń, przyciskając do siebie pojedynczy tobołek lub plecak. Uciekinierzy, którzy przebyli najdłuższą drogę, byli najbrudniejsi i najbardziej wyczerpani, często też porzucali bagaże na poboczu drogi. Ocierali pot z czoła, potrząsali ramionami i dołączali do tłumu, nawet nie jęknąwszy.
Gdy dotarliśmy na obrzeża miasta, niebo zaczęło się rozjaśniać. Zapuściliśmy motor i skręciliśmy na drogę, która prowadziła do Kowla, oddalonego o pięćdziesiąt kilometrów. Zamierzaliśmy dotrzeć do Ostroga przy granicy sowieckiej, jadąc przez Kowel, Równe i Zdołbunow.
W miarę upływu czasu fale uciekinierów stawały się mniej liczne. Wielu z nich siadało na krawężnikach, rozprostowując nogi lub zdejmując buty i skarpetki, by opatrzyć bąble. Niektórzy spędzili noc w rowie i szykowali się do dalszej drogi. Minęliśmy kilka opuszczonych samochodów, którym zabrakło benzyny. Niektóre były ogołocone z wielu części. Do innych zaprzęgnięto konie. Mając niewiele bagażu i motocykl, czuliśmy, jak lekko i łatwo możemy się poruszać.
Gdy przejechaliśmy już ponad połowę drogi do Kowla, w monotonne buczenie silnika motocykla wdarł się gwizd spadających bomb. Władek wrzasnął mi do ucha:
— Zjedźmy z drogi!
Pojechałem przez rów do pobliskiego lasku. Schowaliśmy motocykl w zaroślach, sami kucnęliśmy wśród krzewów i zakryliśmy głowy rękami. Wszyscy uciekli z drogi i rozpierzchli się między drzewami lub ukryli w rowach. Samoloty latały równolegle do drogi i miotały serie z karabinów maszynowych, krążyły i znowu robiły to samo. Nigdy jeszcze nie czułem się tak bezradny. Przez ostatnie dwanaście dni, gdy słyszałem huk bomb, miałem zawsze nieodparte wrażenie, że każda z nich mnie trafi, bez względu na to, gdzie się schowam. Teraz, gdy prawie nie mieliśmy schronienia, wydawało mi się, że bomby wybuchają wewnątrz mej głowy. Tętniło mi w skroniach. Nigdy tak się nie bałem. Sama myśl o możliwym kalectwie przerażała mnie bardziej niż perspektywa śmierci i modliłem się, by moje życie zakończyło się w momencie, gdy mnie trafią. Leżałem z twarzą w kurzu i zakrywałem
31
uszy, gdy terkot karabinów maszynowych przybliżał się. Ostrzał prowadzono w poprzek drogi i rowów, wyszukując uchodźców. Poczułem, że moje życie na pewno skończy się lada chwila.
Po kolejnych dwóch rundach hałas silników ucichł gdzieś w oddali. Szybko uruchomiliśmy motocykl i skie