5327
Szczegóły |
Tytuł |
5327 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5327 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5327 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5327 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eliza Orzeszkowa
Hekuba
Star� nie by�a jeszcze; nie mia�a wi�cej nad lat czterdzie�ci i w pierwszej
m�odo�ci swej
�adn� by� musia�a, bo wyra�nie �lady tego pozosta�y w zgrabnym rysunku twarzy
jej, niepospolicie
pi�knych oczach, w obfito�ci w�os�w, teraz jeszcze do kolan d�ugich i barw�
gorej�cego
z�ota maj�cych.
Ale nie w g�owie by�y jej m�odo�� i pi�kno��; dba�a o nie jak o pi�te ko�o u
wozu. Gdy jej
kto� z s�siad�w �artem raz powiedzia�: �Pani Teresa, gdyby �adnie ubra�a si� i
uczesa�a, a
kroczkiem troch� mniej zamaszystym chcia�a chodzi�, toby jeszcze �liczn�
kobietk� by� mog�a!��
� zdziwi�a si� zrazu, potem si� rozgniewa�a i s�siada ofukn�a:
� Tak�e koncept! Niech�e mi pan Ignacy g�owy g�upstwami nie zawraca, a powie
lepiej
czy po�yczy mi tego grochu na zasiew, po kt�ry przyjecha�am, czy nie po�yczy, bo
je�eli nie,
to siadam na bryczk� i jad�! Czasu nie mam!
Wiecznie czasu nie mia�a, �pieszy�a, biega�a, o co� stara�a si�, co� pilnego do
czynienia
mia�a. Co czyni�a? Bo�e wielki! Ani wyliczy�, ani opowiedzie�! Wszystko, co
czyni� trzeba
by�o maj�c folwarczek malutki, dzieci sze�cioro i m�a kt�ry by� naprz�d hulak�
i marnotrawc�,
potem pr�niakiem i pieczeniarzem, a potem umar� i j� wdow� pozostawi�.
Niekt�rzy na pracowito�� jej fenomenaln�, ruchy energiczne, na oczy b�yszcz�ce,
a niekiedy
a� gorej�ce, spogl�daj�c mawiali: �Co za temperament!�� I mieli s�uszno��.
Niezwyk�o��
temperamentu by�a tym w�a�nie, co losami jej zarz�dza�o.
Niegdy� o�mnastoletni�, �adn�, do�� posa�n� i szeroko spokrewnion� b�d�c tak si�
by�a w
s�siedzie nicponiu zakocha�a, �e perswazje ani wzbraniania �adne nie pomog�y.
� Hulaka � m�wiono jej � pr�niak, ba�amut, bankrut!
A ona:
� Nie ma na �wiecie anio��w. Ka�dy cz�owiek ma wady i on je ma tak�e. Ale ja go
z wadami
i pomimo wad kocham i nigdy, a� do grobowej deski kocha� nie przestan�!
A kiedy matka i najbli�si krewni stanowczo ma��e�stwu temu opiera� si�
pr�bowali,
o�wiadczy�a, �e w razie stawiania. jej dalszych przeszk�d z domu ucieknie, ani
domy�l� si�,
jakim sposobem i kiedy ucieknie, z wybranym swoim w jakim ustronnym ko�ci�ku
�lub
we�mie, a potem matk� i krewnych o przebaczenie poprosi. �e przebacz�, to dla
niej w�tpliwo�ci
nie ulega, bo j� kochaj� przecie� � i jak jeszcze! A w dodatku szcz�cie jej
przeprasza�
ich za ni� b�dzie. Bo ona pomimo wszystkich przepowiedni czarnych i kraka�
kruczych ani
na chwileczk� o przysz�ym szcz�ciu swym nie w�tpi.
Znaj�c j� wszyscy wiedzieli, �e to, co m�wi, mo�e pr�n� gro�b� nie by�. Tak
�yw� i
�mia�� by�a, tak dzielnie matce w gospodarstwie dopomaga�a, tak ochoczo do
ka�dej zabawy
albo roboty stawa�a, �e kozakiem�dziewczyn� j� nazywali. Mog�a bardzo �atwo
uczyni� to,
na co inne stworzenie, potulne i nie�mia�e, zdoby� by si� nie potrafi�o.
Przy tym zdawa�o si� nawet, �e ten ko�cio�ek ustronny i takie w drodze
niezwyk�ej z�o�enie
dowodu mi�o�ci wybranemu posiada� dla niej mog�y urok pewien poetyczny czy
romantyczny,
bo za poezj� w og�le przepada�a i pomimo niezwyk�ej �ywo�ci swej do
marzycielstwa
mia�a sk�onno��. Du�o za p�noc nieraz w poemacie jakim� zaczyta� si� umia�a
albo na
pi�knie zachodz�ce s�o�ce, na �adny widoczek le�ny, na ��k� bogato rozkwit��
zapatrzy� si�
tak, �e jak ze snu budzi� j� by�o trzeba, a gdy wybrany zasiad� do fortepianu i
g�osem bardzo
mi�ym �piewa� zaczyna�: �St�j, poczekaj, moja duszko, sk�d drobniuchn� strzy�esz
n�k���
albo: �Dwa go��bie wod� pi�y, a dwa j� m�ci�y��, do najciemniejszego w pokoju
k�cika usuwa�a
si� i po �wie�ej jak jutrznia jej twarzy cichute�ko sp�ywa� zaczyna�y perliste
�zy.
Matce, krewnym, przyjaci�kom, wszystkim, kt�rzy j� przed z�ym wyborem i losem
ostrzegali, mawia�a:
� Od ruiny maj�tkowej posagiem swym go wyratuj�, do porz�dnego �ycia przyzwyczai
si�, bo mi� kocha. A czy� mo�e by� na �wiecie szcz�cie wi�ksze, wy�sze, jak
wyratowa�,
uszcz�liwi�, uszlachetni�, udoskonali� cz�owieka kochanego?
I gdy to m�wi�a, piwne �renice jej sypa�y z�otymi skrami, a policzki
przemienia�y si� z
p�atk�w ja�minowych w p�sowe r�e.
Nie by�o rady. Pobrali si� i po kr�tkiej przerwie, kt�ra zdawa�a si�
urzeczywistnia� marzenia
kozaka�dziewczyny, w sercu, w g�owie, w sposobie �ycia jej wybranego wszystko
posz�o
po dawnemu. Tak jak dawniej pocz�� pr�niaczy�, w karty gra�, na huczne
polowania
je�dzi�, r�nym paniom i nie paniom g�owy zawraca�, jej posag i resztki maj�tku
swego galopem
roztrwania�.
Uszlachetnienie i udoskonalenie kochanego cz�owieka nie uda�y si�, czy i
szcz�cie tak�e?
Naturalnie, ale tego domy�la� si� tylko mo�na, bo pani Teresa pomimo
prawdom�wno�ci i
wielom�wno�ci swej o losie swym i wszystkim, co on jej przyni�s�, jak gr�b czy
kamie� milcza�a.
By�a� w milczeniu tym ambicja skarg i u�ale� si� nie znosz�ca czy pomimo
wszystkiego
trwaj�ce kochanie? Jedno i drugie, zapewne, lecz mo�e wi�cej drugie ni�
pierwsze.
Mo�e pani Teresa nale�a�a do tych natur g��bokich, w kt�re gdy raz kochanie
zapadnie, to go
ani gorzkie �zy zawodu zala�, ani pal�ce �elazo b�lu wypiec nie s� zdolne.
I to tylko wiedzieli wszyscy, �e jak przedtem m�a, tak potem dzieci, gdy na
�wiat przychodzi�
zacz�y, kocha�a z czu�o�ci� i troskliwo�ci� niezmiern�, entuzjastycznie, bez
granic.
Inaczej wida� kocha� nie umia�a i taka w�a�nie mi�o�� musia�a by� koniecznym i
wierzcho�kowym
wykwitem jej natury.
Sprowadzi�a te� mi�o�� ta w jej �yciu dalszym nast�pstwo do�� osobliwe.
Kiedy ostatecznie maj�tkowo zrujnowani, ona i m�� jej, z trojgiem ju� dzieci,
zamieszkali
w folwareczku malutkim, jedyn� ju� ich w�asno�� stanowi�cym, p. Teresa wnet
obejrza�a si�
po niedu�ych kawa�kach pola, ��ki, lasu, po zabudowaniach gospodarskich, po
rachunkach
dzier�awcy, kt�ry im w ma�ym domku miejsca ust�powa�, i zabra�a si� do pracy.
Zrozumia�a, �e wiosczyzna ta, w cich� samotno�� r�wnin poleskich rzucona,
stanowi�a
warsztat jedyny, na kt�rym wyprz��� i wytka� trzeba by�o byt tych, kt�rych
kocha�a, �e ten
domek pod s�omian� strzech�, pomi�dzy stare lipy i grusze wtulony, musi sta� si�
opok� dla
st�p drobnych, dla d�ugiej przysz�o�ci jej dzieci i �e ona jedna tka� na
warsztacie, opok�
przed skruszeniem si� uchowa� potrafi. Pomocnika, tym bardziej wyr�czyciela, nie
mia�a,
nie! Wi�c do warsztatu i opoki zabra�a si� sama �wawo, energicznie i rozpocz�o
si� dla niej
�ycie twarde, szorstkie, jak w�r sieczk� wype�nione drobiazgami, kt�re tak jak
�d�b�a sieczki
by�y dla dotkni�cia ostre i k�uj�ce, dla oczu szpetne i przykre.
On, licznych i mniej albo wi�cej maj�tnych krewnych maj�c, je�dzi� od dworu od
dworu,
tu tygodnie, tam miesi�ce bawi�c si� i bawi�c, dla obyczaj�w g�adkich i humoru
weso�ego
wsz�dzie mile witany i widziany, zawsze jeszcze paniom podobaj�cy si� i
przypodobaj�cy,
�adnie �piewaj�cy, na polowaniach umiej�cy strzela� celnie, a potem o nich
naj�mieszniejsze
anegdoty opowiada�.
Do domu zagl�da� kiedy niekiedy, w zgrabnych ramionach dzieci czas jaki�
pohu�ta�, �on�
pieszczotami i czu�o�ciami osypa�, a potem poziewa� z nudy, wyci�ga� si� w ca�ej
d�ugo�ci
na sprz�tach, nad nieszcz�ciami swymi biada� zaczyna�, a� po nied�ugim czasie
nast�powa�a
pora humoru piekielnego, pos�pno�ci grobowej, fukania na wszystko i wszystkich,
czasem
nawet gr�b rych�ej, a bodaj nawet samob�jczej �mierci, a� na koniec, d�u�ej ju�
�ycia w tej
norze, w tej dziurze, w tym czy��cu ziemskim wytrzyma� nie mog�c, odje�d�a�
znowu, aby
po tygodniach lub miesi�cach powr�ci� na dnie nied�ugie. I zdarzy�o si�, �e
nigdy ju� nie
powr�ci�. W domu daleko mieszkaj�cych krewnych srodze na polowaniu przezi�biwszy
si� �
umar�. Pani Teresa za� d�ugo po nim z twarz� od p�aczu spuchni�t� chodzi�a.
Patrz�cy w�w-
czas na ni� mawiali pomi�dzy sob�: �Ma te� kogo tak d�ugo i wiele op�akiwa�!��
Ona jednak
p�aka�a d�ugo i wiele. Tak� ju� by�a...
Zreszt� jak przedtem, tak i w dalszym ci�gu chodzi�a po polach, dozorowa�a
robotnik�w,
str�owa�a nad ork�, m��ck�, zasiewem, sianokosem; �niwem, dogl�da�a inwentarza,
z pomoc�
paru dziewek ogrody uprawia�a, nierzadko w�asnor�cznie gotowa�a straw�, a w
d�ugie
noce zimowe szy�a odzie� dla siebie i dzieci. O pierwszych brzaskach dziennych,
na mr�z,
deszcz, �nie�yc�, wichur� czy na rajskie od ros �wie�ych i �wita� b��kitnych
poranki letnie,
pierwsza wychodzi�a z domu, aby nieliczn� czelad� budzi�, wraz z ni� roboty
dzienne rozpoczyna�.
Opr�cz tego cz�sto do s�siednich wsi i miasteczek je�dzi�a, wszystko, co trzeba
by�o,
sprzedaj�c, kupuj�c, braki r�ne zape�niaj�c, stratom zapobiegaj�c, o mn�stwo
drobin tego
twardego bytu dobijaj�c si� z trudem, z targiem, z trosk�, od kt�rych nieraz
poty perliste na
czo�o jej wyst�powa�y. W dodatku zupe�nie ju� nie wiadomo jakim sposobem czy
jakim cudem
zdo�a�a �r�d tego wszystkich trzech syn�w z kolei do szk� przygotowa� i wys�a�,
c�rk�
jako tako wyedukowa� i dwoje dzieci najm�odszych, drobnych jeszcze, dogl�da�...
C� dziwnego, �e od lat wielu ju� w spos�b taki �yj�c straci�a form�. By�o to
wyra�enie
jednego z s�siad�w, kt�ry patrz�c raz na ni� przez pok�j id�c�, z cicha rzek� do
obecnych:
� Pani Teresa zupe�nie straci�a form�...
I prawdziwym to by�o do tego stopnia, �e gdy sz�a, to z pewnego oddalenia trudno
by�o
powiedzie� na pewno, czy to kobieta albo m�czyzn� idzie, albo z bliska znowu,
ka�dy nic o
niej nie wiedz�cy d�ugo namy�la� by si� musia� przed zadecydowaniem, do jakiego
stanu
spo�ecznego i poziomu cywilizacyjnego niewiasta ta nale�y.
Nie by�a wcale oty��, a jednak w pasie, ramionach i ca�ej sobie by�a grub�.
Pochodzi�o to
ze zgrubienia czy rozrostu musku��w, kt�re wci��. mocowa�y si� z ch�odem,
gor�cem i fizycznym
trudem, a nadawa�o jej poz�r bry�owaty, ci�ki, dziwnie znowu sprzeczaj�cy si� z
�ywo�ci� i energi� ruch�w. Po dawnych ja�minach i r�ach jej. twarzy �ladu ju�
nie pozosta�o
i ogorza��, zgrubia�� sk�r� powleczona twarz ta zachowa�a tylko pi�kny zarys ust
i
czo�a, a tak�e te du�e, w niepospolicie pi�kn� opraw� uj�te oczy, kt�rych piwne
�renice teraz
jeszcze umia�y w chwilach wzruszenia czy zamy�lenia sypa� z�otymi skrami lub
�wieci� jak
gwiazdy.
Ale do tego stracenia przez pani� Teres� formy wi�cej jeszcze od zgrubia�o�ci
musku��w i
twarzy. przyczynia�o si� ubranie. By��e to by� dla wytwornych i strojnych
s�siadek sk�ad
dziw�w nad dziwami w tym ubraniu, kt�re nigdy nic wiedzie� nie chcia�o o modzie
i elegancji,
a wiedzia�o tylko o tanio�ci i wiecznym braki czasu! Wi�c sp�dnice jakie� zbyt
kr�tkie, a
co gorsza, z jednej strony d�u�sze, z drugiej kr�tsze, kaftany jakie� �le
skrojone i z pierwotn�
prostot� uszyte, buty grube i stukaj�ce; chustka na g�owie zamiast kapelusza. I
tylko w�osy...
Do tych pani Teresa s�abo�� snad� mia�a, bo zawsze l�ni�ce i w g�adki warkocz
zaplecione
zwija�y si� z ty�u jej g�owy na kszta�t ogromnego w�a, kt�ry by mia� barw�
mieni�cej si� w
blasku s�o�ca �uski kasztana.
Zapracowa�a si� pani Teresa, zaniedba�a sam� siebie i �straci�a form꒒, lecz
nie zdawa�o
si� to jej martwi� ani zawstydza�, ani zra�a� do bywania kiedy niekiedy w domach
s�siedzkich,
do brania udzia�u w licznych nawet zebraniach towarzyskich. By� w niej poci�g do
�ycia
towarzyskiego; weso�� pomi�dzy lud�mi bywa�a, m�wn�. Gdy z bryczuszki, w dwa
ma�e
koniki zaprz�onej, przed domem s�siad�w wysiad�szy krokiem swoim zamaszystym i
stukaj�cym,
w sukni z jednej strony kr�tszej, z drugiej d�u�szej, do pi�knego, wykwintnego,
ludnego salonu wchodzi�a, na ustach mia�a u�miech szeroki, kt�ry rz�d z�b�w jak
per�y bia�ych
ods�ania�, a na powitanie r�ce obecnych tak mocno w stwardnia�ych od pracy
d�oniach
�ciska�a, �e niekt�rzy a� z b�lu sykali. Na kanapie albo jakim paradnym fotelu
j� posadzi�
zupe�nym by�o niepodobie�stwem.
Wykr�ca�a si� od zaprosin, zawierusza�a si� pomi�dzy towarzystwem, gdzie to tu,
to �wdzie
s�ycha� by�o, jak ca�owa�a si� z paniami, �artowa�a z pan�w, o r�nych rzeczach
i spra-
wach rozprawia�a g�osem przyzwyczajonym do przemawiania w polu, w ogrodach, w
stodole,
wi�c zbyt dono�nym i niekiedy wpadaj�cym w tony tak grube, �e trudno by�o z dala
zrozumie�,
czy to jest m�skie albo niewie�cie m�wienie.
Ale u siebie w domu, w Leszczynce swojej, gdy nikt obcy na ni� nie patrza�,
miewa�a cz�sto
czo�o zmartwione, a oczy pe�ne zadumy czy t�sknoty. Nieraz gdy w gor�ce �niwa po
dniu
na skwarze s�onecznym sp�dzonym z pola do domu powraca�a krok jej zamaszysto��
sw�
utraca� i powolnym stawa� si�, zm�czonym, a wzrok ku g�rze podniesiony b��ka�
si� po ob�okach
przez letni przedwieczerz malowanych i z�oconych. Zbacza�a nieraz z drogi wprost
do
ma�ego dworku prowadz�cej wchodzi�a na ��czk� przydro�n� i tam w�r�d mietlic
rozczochranych
i koniczyn kwitn�cych siada�a.
Rozczochrane mietlice, koniczyny wysokie, gronami bia�ych pere� obwieszone,
szczawie
o pot�nych, czerwonych kitach ogarnia�y j� i zas�ania�y a� po szyj�, tak �e nad
t� topiel� puszyst�
i r�nobarwn� wida� by�o tylko jej g�ow� z bujnym, ognistym warkoczem i z twarz�
od znoju wilgotn�. Lekkie wiatry przedwieczorne muska�y wtedy t� twarz uznojon�,
a przed
oczyma od zm�czenia przygas�ymi powstawa�a nad niedalekim lasem zorza wieczorna,
z�ota
i r�owa. I patrza�y wtedy oczy te na zawieszaj�c� si� pomi�dzy niebem i ziemi�
zas�on�
�wietln�, patrza�y, podziwia�y, modli�y si�, wielbi�y, a� poczyna�y nabiera� od
niej blasku, a�
powraca�y do nich si�a i rado�� �ycia, a� marz�ce, smutne, rozmodlone,
zachwycone nad g�stwin�
mietlic, koniczyn i szczawi�w � �wieci�y jak gwiazdy.
Zdarza�o si� r�wnie�, �e w noce zimowe, za domem bia�e od �niegu, w domu ciche
od
powszechnego u�pienia, ogarnia�y j� zadumy do fal gorzkich, pos�pnie szemrz�cych
podobne.
Dzieci w przyleg�ym pokoju spa�y spokojnie; a ona w izdebce swojej u jedynego
jej okna
przy, �wietle ma�ej lampy odzie� ich naprawia�a. Wysoki stos bia�ych p��cien
wznosi� si�
przed ni� na stole, wiatr za oknami szumia�, czasem ga��� wiatrem poruszona
sucho i twardo
w szyb� zastuka�a lub �wierszcz odezwa� si� pod piecem.
Z g�ow� pod �wiat�em lampy pochylon� szy�a; lecz nieraz ig�a wysuwa�a si� z jej
palc�w i
czo�o na d�o� opada�o. Z czo�em i oczyma zakrytymi d�oni� siadywa�a nieruchomo i
tylko
czasem, jakby czemu� dziwuj�c si� bezdennie lub nad czym� bole�nie biadaj�c,
g�ow� powoli
wstrz�sa�a lub w obie strony ko�ysa�a. Dziwowa�a si� tak losowi w�asnemu?
Biada�a� nad
omy�k� w dniach kwitn�cej m�odo�ci pope�nion�?
Niekiedy tak�e w�r�d takiej zadumy nocnej z ust jej wychodzi� poczyna�y nuty
piosenki
starej: �Dwa go��bie wod� pi�y...�� Nigdy wi�cej nad ten pocz�tek piosenki nie
zanuci�a,
opami�tywa�a si� zaraz, milk�a... By�o� to echo od wiosny �ycia w t� noc zimow�
przywiane,
echo i odb�ysk mi�o�ci jedynej w �yciu, zawiedzionej, zdeptanej?...
Ale w s�siednim pokoju jedno z dzieci niespokojnie poruszy�o si� na pos�aniu,
drugie
w�r�d snu krzykn�o.
Pani Teresa, w mgnieniu oka na nogach, bieg�a ku sypialni dzieci�cej, a gdy po
chwili,
przekonawszy si�, �e nic z�ego nie zasz�o, powraca�a, oczy jej, usta, twarz ca�a
ja�nia�y od
b�ogiego u�miechu.
� Robaki moje, kwiatki, brylanty, pociechy, skarby moje!
W�r�d licznych jej znajomych byli tacy, w kt�rych budzi�a, szacunek lub podziw,
i tacy,
kt�rych bawi�a albo nudzi�a, kt�rzy te� j� po trochu wy�miewali. Do��
powszechnie zreszt�
przyczepiano do niej nazw� Virago. �ycie za� inn� jeszcze nazw� obdarzy� j�
mia�o...
II
Tej wiosny syn najstarszy pani Teresy, dwudziestoletni student od paru lat w
dalekiej stolicy
przebywaj�cy, razem ze skowronkami do Leszczynki zlecia� i ju� z powrotem nie
lecia�.
Gdyby pani Teresa do powrotu go namawia�a, nie us�ucha�by pewnie, ale ona nie
czyni�a tego
i raz go tylko oburkliwie, kr�tko zapyta�a:
� C� b�dzie, Julek? Nie pojedziesz?
� Nie, matuchno � odpowiedzia�. � Nie pojad�...
Czo�o jej zbieg�o si� w dwie grube zmarszczki i przez chwil� sta�a ze wzrokiem w
ziemi�
wbitym, pos�pna i zgn�biona. Potem jednak g�ow� podnios�a i spokojnym g�osem ju�
rzek�a:
� Ano! C� robi�? Kiedy inaczej by� nie mo�e...
� Nie mo�e, matuchno!
� Ja to i sama wiem. A kiedy inaczej by� nie mo�e, to i basta!
Do gospodarstwa odesz�a. Ale kiedy z p�kiem kluczy w r�ku sz�a przez ma�y
dziedziniec
do �wirna, w kt�rym r�ne zapasy �ywno�ciowe si� mie�ci�y, krok jej ci�szy i
powolniejszy
by� ni� zwykle.
B�g jeden tylko wiedzia�, z jakimi trudno�ciami, przeszkodami, troskami zdo�a�a
ona syna
tego do szk� przygotowa�, w szko�ach utrzyma�, do sto�ecznego uniwersytetu
wys�a�. Par�
razy kto� z krewnych dopom�g� nieco, i oto za lat trzy Julek sko�czonym medykiem
zostanie,
a jakim b�dzie medykiem i jakim cz�owiekiem, to ju� ona jedna tylko wiedzie�
mog�a,
kt�ra go najlepiej ze wszystkich ludzi zna�a i tyle ju� dziw�w o jego
zdolno�ciach, o jego duszy,
o jego przysz�o�ci wyroi�a. W rojeniach tych zreszt� wcale nie wszystko by�o
urojeniem
i powszechne zdanie w okolicy panowa�o, �e pani Teresie syn najstarszy dobrze
si� uda�. W
zimie, kt�ra t� wiosn� poprzedzi�a, s�siedzi cz�sto s�yszeli j� mawiaj�c�:
� Oho! Niech no tylko Julek nauki sko�czy, i na w�asnych nogach stanie, to ja
ju� o przysz�o��
Janka, Olka, Bro�ci i Ludwinki spokojn� b�d�. Cho�bym i oczy zamkn�a, cho�by na
Leszczynk� nieurodzaje i inne kl�ski spad�y, on zgin�� im nie da!
� A dlaczeg� to pani � kto� raz zauwa�y� � wszystkie dzieci wymieniaj�c o
pannie Inie
zapomina?
Na to pytanie rado�� na twarzy jej zgas�a i oczy niespokojnie zaczyna�y migota�.
� Inka! no, c� Inka! o�mna�cie lat ko�czy, ju� doros�a...
� Za m�� rych�o j� pani wyda, co?
� Mo�e... pewnie... na to przecie� rosn� dziewcz�ta...
� Patrze� tylko, jak ch�opiec jaki� porwie j� od pani!... Jak�e, takie
�liczno�ci...
� A pewnie, �e �liczna jest! co prawda, to prawda! � rozpromienia�a si� znowu
pani Teresa,
lecz wnet z nowym zaniepokojeniem oczu i czo�a dodawa�a:
� Tylko �e ta �liczno�� tak samo nam, kobietom, nieszcz�cie jak szcz�cie
sprowadza�
mo�e. At! W r�ku Boga los ludzki! Jak B�g da!...
Zna� by�o, �e wspomnienie o �licznej Ince niepok�j w niej budzi�o, ale dlaczego,
nikomu
o tym nie m�wi�a. W�a�ciwie dziewczynie tej, za kt�r� gdy tylko si� gdziekolwiek
ukaza�a,
panowie jak s�oneczniki za s�o�cem si� obracali, na imi� by�o: Michalina, ale
ona imi� to
zbyt ladajakim znajduj�c, gdy tylko doros�a, zacz�a wsz�dzie, gdzie tylko
mog�a, nazywa�
si� i podpisywa�: Ina. Dla dogodzenia jej wszyscy tak samo nazywa� j� zacz�li,
bo dogadza�
jej ka�dy czu� potrzeb�, mus niemal. Nie by�a� �liczn�?
Dzie� by� kwietniowy, bardzo pogodny i ciep�y. Wiosny tej kwiecie� przyszed� na
�wiat
takim, jakim zazwyczaj maj przychodzi. Przedwczesne upa�y dopieka� zaczyna�y i
wszystko
przedwcze�nie rozzielenia�o si�, rozkwita�o W Leszczynce szare �ciany ma�ego
domu oblewa�
blask s�o�ca, na strzech�, mchem b��kitnawym poplamion�, lipy k�ad�y pe�ne
listowia
ga��zie, przed kilku ma�ymi oknami kwit�o na grz�dach troch� narcyz�w i piwonii.
Na ma-
�ym dziedzi�cu, budowelkami gospodarskimi otoczonym, i w znacznie wi�kszym
ogrodzie
owocowym i warzywnym panowa�a cisza, kt�r� nape�nia� niezmierny, radosny gwar
ptactwa.
Mn�stwo tego pierzastego drobiazgu gnie�dzi�o si� tu w grubych drzewach i
metalicznym
szczebiotem jak winem musuj�cym nape�nia�o czar� kryszta�ow� czystego powietrza.
Julka ani Inki nie by�o w domu. On teraz cz�sto puszcza� si� na wyprawy po
s�siedztwie i
ca�ym powiecie, j� s�siadki na do�� d�ugo zabra�y, aby im w jakich� pilnych
zbiorowych robotach
pomaga�a. Pani Teresa sz�a z ogrodu warzywnego, gdzie kilka kobiet wiejskich
jak��
zielenin� na zagonach rozsadza�o, a dwie kilkoletnie dziewczynki, w kr�tkich
sukienczynach,
wysoko nagie ich no��ta odkrywaj�cych, krok w krok za ni� w�r�d agrestowych
krzak�w
drepta�y. Niezwykle namy�lona pani Teresa zdawa�a si� nie s�ysze� dw�ch cienkich
g�osik�w,
kt�re tu� za ni�, to po kolei, to razem, wo�a�y:
� Mamciu! Mamusiu! Matuchno! Mamciu!
My�la�a. Jak on teraz, ten Julek, cz�sto wyje�d�a z domu, jak si� pomi�dzy
rozmaitymi
lud�mi po wsiach i po miasteczkach kr�ci, a gdy powraca, jaki mu czasem �ar pali
si� w
oczach. Zawsze mia� takie oczy b�yszcz�ce, ale teraz to tak zupe�nie jakby kto
�aru w nie nasypa�...
Nic nigdy o tym, gdzie by� i co robi�, nie m�wi nawet przed matk�. Tak i powinno
by�; ona do niego o to �adnej pretensji nie ma, ale sama domy�la�a si�, �e
snad�, ju�, ju�...
pora nadchodzi... Oj, ci�ka pora... Tak si� boi, tak si� okropnie boi...
Mamciu! Mamusiu! Matuchno!
Nie s�yszy. Westchn�a g�o�no.
Za ojczyzn�, za wolno��, prosta to rzecz i naturalna. Ona to dobrze rozumie: Ona
tak samo
my�li i czuje jak Julek. Czy chcia�aby, aby on my�la� i czu� inaczej? Nie! bro�
Bo�e! za tch�rza
i za ga�gana mia�aby go, gdyby tak by�o. Wola�aby do grobu go po�o�y� ni�eli
widzie�
tch�rzem i ga�ganem. Ju� dawno powiedzia�a sobie, �e inaczej by� nie mo�e i �
basta! Ale na
sercu ma taki ci�ar, taki okropny ci�ar.
� Mamciu! Mamusiu! Mameczko!
Nie s�yszy. Idzie coraz powolniej i g�owa jej sztywn�, mu�linow� chust� przed
upa�em
os�oni�ta, coraz ni�ej na pier� opada.
Co z tego b�dzie? Co b�dzie? Zamiar wielki i �wi�ty, tak, �wi�ty! ale skutek
jaki? Powiadaj�,
�e je�eli nikt nie pomo�e... ale to jest g�upie gadanie. Pom�c to pomog�, bo
albo� to ludzie
na �wiecie z kamienia s�, albo z b�ota, aby widz�c tak� spraw� �wi�t�, takie
m�cze�skie
targanie si� nie uj�li si�, nie ratowali? W Bogu nadzieja, �e tak b�dzie, jak
m�odzi Konieccy
onegdaj m�wili. Interwencja nast�pi i wszystko dobrze p�jdzie.
Ale tymczasem...kule... A gdyby jedna z nich... w Julka... O, nie daj Bo�e! O,
nie pozw�l!
Pod Twoj� opiek� i obron� uciekamy si�, �wi�ta Bo�a Rodzicielko!...
� Mamo! Matuchno! Mamo!
Na koniec us�ysza�a, a raczej uczu�a czepiaj�ce si� sukni jej cztery �apki.
� Czego chcecie?!
Dwie drobne twarze rumiane; pyzate podnosi�y, si� ku niej i jedna ze �miechem,
druga z
nad�saniem rzek�y:
��� Je�� chce si�!
Splasn�a d�o�mi i krzykn�la:
� A prawda! To� wy dzi� nic jeszcze nie jad�y! To� ja o was zapomnia�am! A
biednie�kie
wy moje, mile�kie... g�odne... Chod�cie pr�dzej, chod�cie do domu, chod�cie...
Ra�nie ju�, szerokim krokiem i�� zacz�a, a przed ni� dwa male�stwa szybko po
zielonej
trawie bosymi stopkami przebiera�y, wkr�tce te� przez boczne drzwi domu do ma�ej
sionki
wbieg�y. Ale pani� Teres�, wej�� tam za nimi maj�c�, w progu ogarn�y i prawie
nad ziemi�
unios�y m�skie jakie� ramiona i nim opami�ta� si� zdo�a�a, po sionce j�
okr�ciwszy, do
przyleg�ego pokoju walcowym krokiem wci�gn�y. Przy tym g�os m�odzie�czy, weso�y
wo�a�:
Dzie� dobry. mamci! Dzie� dobry matuchnie! Jak matuchna ma si�?
I kr�c�c si� z ni� jeszcze po sieni, �mia� si�:
� Cha, cha, cha!
A ona zdyszana i z twarz� w ogniu krzycza�a:
� Pu��, Julek! Ach, ty swawolniku, wariacie, nicponiu! Pu��, m�wi�, bo tchu ju�
nie z�api�...
I tak samo jak on �mia�a si�:
� Cha, cha, cha!
A� gdy wypu�ci� j� z obj��, ku drzwiom od kuchni skoczy�a i krzykn�a:
� Tele�ukowa! Daj male�kim �niadanie!
I wnet do syna powr�ci�a z ustami pe�nymi zapyta�:
� No, jak�e masz si�? Tydzie� ci� w domu nie by�o. Daleko je�dzi�e�? Sk�d teraz
przyjecha�e�?
Co si� tam na szerokim �wiecie dzieje?
On j� kilka razy w obie r�ce poca�owa�, po czym, na starej kanapce usiad�szy, z
min� uroczy�cie
nastrojon� m�wi� pocz��:
� Uczynki mi�osierne co do cia�a: g�odnego nakarmi�, spragnionego napoi�... a
dopiero
gdy si� tego dokona, przyjd� tamte, co do duszy: nie wiedz�cego uwiadomi�,
pytaj�cemu odpowiedzie�..:
� No, no, ju� rozumiem! Zaraz nakarmi� i napoj�! Oj, ty, swawolniku ma�y!
I ju� ku drzwiom od kuchni �pieszy�a, ale gdy oko�o niego sz�a, za r�k� j�
pochwyci� i z
oczami ku niej podniesionymi, g�osem zni�onym rzek�:
� A potem p�jdziemy do pokoju mamy na rozmow� powa�n�. Mam do powiedzenia mamie
co� bardzo wa�nego...
Ona zblad�a na twarzy i oczy jej zm�ci�y si�; jak gdy kto kamie� na wod� rzuci.
� Co� wa�nego... � powt�rzy�a szeptem.
Ale wnet uspokoi�a si�.
� Dobrze, pom�wimy, tylko ci do zjedzenia cokolwiek przynios�.
Sam pozostawszy Julek z kanapki si� zerwa� i ma�y pok�j szybko wzd�u� i wszerz
przebiega�
zacz��, drobnego w�sika podkr�caj�c, z g�ow� pochylon�, zamy�lony. Jednak pomimo
zamy�lenia spod drobnego w�sika �adnym tenorem zanuci�: �Cicho, cicho, kto�
nadchodzi,
serce m�wi...�� I urwa�. Ton�a piosenka m�odzie�cza w falach my�li szumnie i
t�umnie tocz�cych
si� przez g�ow�.
Swawolnikiem by� od dzieci�stwa najmniejszego a� dot�d, ale ma�ym to nie by�
bynajmniej.
Wzrost wprawdzie mierny mia�, ale barki szerokie, w stosunku do wzrostu nawet za
szerokie,
co troch� kr�pym go czyni�o; jednak z kszta�t�w i ruch�w bi�a mu taka rze�ko�� i
�ywo��,
�e zgrabnym si� wydawa�, a przede wszystkim za doskona�e upostaciowanie zdrowia
i
si�y m�g� uchodzi�. Po matce wzi�� czupryn� g�st�, �adny wykr�j czo�a i pi�kne,
piwne,
b�yszcz�ce oczy, lecz na razowym chlebie macierzy�skim policzki mu nieco zanadto
spulchnia�y,
tak �e okr�g�e i rumiane, przypomina�y pyzatych anio��w na obrazach niekiedy
malowanych.
Z twarzy tej ogie� m�odo�ci gor�cej, nami�tnej a� tryska� si� zdawa�.
Nie tak wygl�da�, gdy w zimie minionej ca�e szeregi nocy sp�dza� w trupiarni,
gdzie blady
od bezsenno�ci z ciekawo�ci� nami�tn� bada� na cia�ach, kt�re �mier� rozk�ada�a,
tajemnice
ludzkiego �ycia. Ale teraz nie zna� by�o na nim ani tych nocy pracowitych i
ponurych ani
innych wra�liwych, kt�re w izbie studenckiej, w ob�okach tytoniowego dymu
sp�dza� na nami�tnych
sporach i rozprawach z t�umem koleg�w. Teraz wszystkie prace, wszystkie
przedmioty
spor�w i rozpraw, wszystkie d��enia i zamiary jak drobne �wieczniki pogasa�y
przed
blaskiem jednej my�li, jednej nadziei, jednego zamiaru i celu.
Wnet po wczesnym i kr�tkim obiedzie rzek� do matki:
� Mo�e do mamy pokoju na rozmow� p�jdziemy, bo tam b�bny najmniej przeszkadza�
b�d�...
� Jakie tam b�bny! Janek i Olek zaraz znowu do wioski albo do lasu polec�...
� S� jeszcze dwa mniejsze b�benki...
� No, te robaki... nic jeszcze nie rozumiej�! Ale id� do mego pokoju, a ja tylko
Tele�ukowej
co� powiem i tam przyjd�...
Niebawem wchodzi�a do tego pokoju, kt�ry by� w�a�ciwie izdebk� w�sk�, o jednym,
na
ogr�d wychodz�cym oknie, a tu� za ni� wysoki pr�g przest�pi�y Bro�cia i
Ludwinka. Dwa
te� cienkie g�osiki zadzwoni�y:
� Matuchno! Mamusiu! Mamciu!
� Czego chcecie?
Z oczyma na matk� podniesionymi chwil� milcza�y, a potem najspokojniej i
najpowa�niej
w �wiecie odpowiedzia�y:
� Niczego!
Z matk� i przy matce by� chcia�y tylko, a przy tym lubi�y niezmiernie t�
izdebk�, do kt�rej
wst�p bez niej, z powodu rachunk�w st� do pisania okrywaj�cych, by� im
wzbroniony.
Mog�y sobie z tych papier�w zabawki powykrawa� lub na wiatr je pu�ci�.
� No, kiedy niczego, to id�cie st�d sobie! Do Tele�ukowej id�cie!...
Z zadartymi g��wkami uczepi�y si� czworgiem r�cz�t sp�dnicy matczynej i Bro�cia,
brunetka
�niada, �a�o�nie, a Ludwinka, lnianow�osa .i r�owa, z gniewnym tupaniem n�ek,
jednog�o�nie
zawo�a�y:
� Nieeeeee!
Julek pochyli� si� i w mgnieniu oka jedn� na jedno rami�, drug� na drugie
pochwyciwszy,
znad ziemi je podni�s�.
� E! Niech robaczki troch� sobie przy Tele�ukowej pope�zaj�! Tu niepotrzebne!
�miej�c si� z izdebki je wynosi�, a one �mia�y si� tak�e g�o�no i nagie, d�ugie,
ogorza�e ich
no��ta ko�ysa�y si� w powietrzu, z ramion braterskich zwisaj�c.
Pani Teresa tymczasem stan�a przy otwartym oknie, za kt�rym r�s� wysoki i g�sty
krzak
bzu ju� rozkwita� poczynaj�cego. Krzak ten tak zas�ania� okna, �e nic przeze�
wida� nie by�o
opr�cz kawa�ka b��kitu niebieskiego za najwy�szymi szybkami.
Kiedy Julek powracaj�c drzwi za sob� zamkn��, izdebka zdawa�a si� by� szczelnie
przed
wszelkim okiem i uchem ludzkim ukryt�.
� C�, co mi masz do powiedzenia? � rzuci�a si� ku synowi pani Teresa.
Poblad�� twarz i zm�cone �renice jej widz�c, uspokaja� j� pocz��:
� Nie to, nie to jeszcze, co mama my�li. I to przyjdzie, naturalnie, ale nie
teraz jeszcze. Teraz
co� innego, ale tak�e wa�nego.
I tu, u otwartego okna stoj�c, pocz�� m�wi� do�� g�o�no, bo i po c� mia�by
szepta�, skoro
nikogo w pobli�u nie by�o i nikt pods�uchiwa� ani my�la�.
Czy tylko nikt? Co� jednak za krzakiem bzowym zaszele�ci�o i co� ciemnego w�r�d
g�sto
spl�tanych ga��zi zaszarza�o Ale pani Teresa i Julek uwagi �adnej na to nie
zwr�cili. Ma�o�
to skrzyde� ptasich za oknami trzepoce, a by�o� im w tej chwili do przygl�dania
si� grom
barw i �wiate� w krzakach?
Tymczasem po drugiej stronie bzowego krzaku dwie postacie ch�opi�ce, jedna
niedoros�a,
a druga wcale jeszcze dziecinna, w postawach wypr�onych i ze skamienia�ymi od
wyt�onej
uwagi twarzami pods�uchiwa�y.
Tak samo jak Bro�cia i Ludwinka, Janek i Olek poszli jeden w matk�, drugi w
ojca. W�osy
ciemne i z�ote, jednostajnie kr�tko przystrzy�one, oczy piwne i b��kitne,
jednostajnie w tej
chwili od ciekawo�ci nami�tnej rozb�ys�e, cery jednostajnie przez wiosenne
wiatry i upa�y
opalone. Tylko �e starszy wysmuk�y by� i wydawa� si� spr�ystym. gibkim, a z
twarzy bladawej
wra�liwym i zapalczywym; m�odszemu za� kr�po�� czy przysadzisto�� kszta�t�w
��czy�a
si� z rumianno�ci�, powlekaj�c� pyzate, zupe�nie jeszcze dziecinne policzki.
Zreszt� lat
niespe�na pi�tna�cie i trzyna�cie, stare jakie�, ju� za kr�tkie i za ciasne
mundurki szkolne,
stopy bose, �lady �wie�ej w�dr�wki po drogach piaszczystych i pod�o�ach le�nych
na sobie
maj�ce.
Z kilkugodzinnej w�dr�wki po wsi ch�opskiej i lesie powr�ciwszy, zaraz
spostrzegli, �e
pomi�dzy matk� i Julkiem co� jest, jaki� sekret, niepok�j. Przy stole obiadowym
matka mniej
ni� zwykle m�wi�a, nawet ich za niezgrabne jedzenie gdera� zapomnia�a, a Julek
zamy�la� si�
cz�sto i ani razu z nich nie za�artowa�. Oni od dawna ju� czego� domy�lali si�,
co� w powietrzu
czuli, o czym� z zas�yszanych rozm�w pomi�dzy starszymi wiedzieli: W szko�ach
jeszcze,
tam w mie�cie, sk�d na �wi�teczne wakacje do domu przyjechali, wiele ju� o tym,
co ma
sta� si�, pomi�dzy kolegami mowy by�o. A dlaczego po przej�ciu wakacji
�wi�tecznych matka
do miasta i szko�y wr�ci� im nie pozwoli�a? Oho! S�yszeli dobrze, jak raz do
Julka powiedzia�a:
�W czasach takich kto wie, co z dzie�mi sta� si� mo�e. Niech lepiej w domu
zostan���.
Julek zauwa�y�, �e rok czasu w szkole strac�, a ona odpowiedzia�a: �Niech lepiej
rok
strac�, a �ywi i cali zostan�!�� Ot, co zasz�o! Aby �ywi i cali zostali! Inni to
maj� prawo rozporz�dza�
si� swoim �yciem i swoj� ca�o�ci�, a oni niech przy fartuszku maminym siedz� i
ha�b� cho�by okrywaj� si�, zdrajcami kraju zostaj�, byleby... Bo zdrajc� kraju
jest i ha�b�
okrywa si� ten, kt�ry teraz... A sk�d�e pewno��, �e Julek �ywy i ca�y zostanie?
Jednak zamierza
czyni� to, co mu serce czyni� rozkazuje, ku czemu ci�gnie go przyk�ad wszystkich
bohater�w rzymskich i polskich, a mama na to zgadza si�... Dlaczeg� to jemu
wolno, a im
nie? Wzgl�dem starszego brata co� na kszta�t zazdro�ci uczuli i od dawna ju�
kroki jego �ledzi�,
rozmowom przys�uchiwa� si� zacz�li. Ale na pods�uchiwanie zdobywali si� dzi� po
raz
pierwszy. Jak�e mo�na by�o nie zdoby� si�, skoro tu� za progiem stoj�c niechc�cy
us�yszeli
byli, jak Julek m�wi: �Do mamy pokoju na rozmow� p�jdziemy, bo tam b�bny
najmniej
przeszkadza� nam b�d�!�� Na te s�owa w starszym a� co� zagotowa�o si�, zawrza�o.
.,S�yszysz, Olek? � B�bny!�� A Olkowi �zy zakr�ci�y si� w b��kitnych oczach.
Cicho jak myszy
ma�y dom doko�a obiegli, na �awce pod krzakiem bzu przysiedli i w stron� okna do
izdebki
matczynej s�uch wyt�yli. Janek wypr�y� si�, jak struna ku matczynemu oknu ca�y
wygi�ty, r�k� kurczowo brzeg �awki �ciska�. Olek za� zgarbi� si�, napuszy� i
rumiane policzki
tak wyd��, jak gdy czasem na rozkaz matki ogie� w samowarze rozdmuchiwa�.
S�uchali. Jakkolwiek Julek nie zni�a� bardzo g�osu, jednak pomimo woli mo�e
zni�a� go
nieco, wi�c wszystkiego, co m�wi�, s�ysze� nie mogli i w s�uch im wpada�y czasem
zdania
nieca�e, czasem wyrazy oderwane:
�Dzi� po zachodzie s�o�ca... wprost do D�bowego Rogu... tu nie zajad�...��
A potem zapytanie matki: �Wiele tam tego b�dzie?��
I odpowied� Julka:
�Szabel.., rewolwer�w... kos...��
Jankiem od st�p do g�owy dreszcz wstrz�sn��. Jedn� r�k� �ciskaj�c brzeg �awki,
drug�
brata za kolano pochwyci�.
� S�yszysz, Olek? s�yszysz?
Ten dr�e� zacz�� jak w febrze.
� Aha! szab... szab... szab... le...
� Ciiii�ho!
Matka m�wi�a znowu:
� Motyki do kopania ziemi wzi�� trzeba...
A Julek:
� Ja z Tele�ukiem. Czy on w domu?
� Pewnie... powiem mu...
Chwila milczenia, po czym znowu Julek m�wi:
� Tylko z ch�opcami... �eby nie wiedzieli...
� E! Tak�e! g�upstwo! B�azenki te, co oni...
� Niech mama tak:.. niech mama tak nie... oni i bardzo nawet... spostrzegam....
� Nie mo�e by�! Swawole im jeszcze w g�owie i Janek w ksi��kach ca�y...
� No, no! Tak si� mamie... materia� palny...
� Spa� im i�� ka��... dla twojej spokojno�ci... Tu drzwiczki z izdebki matki do
pokoju
dziecinnego prowadz�ce przeci�gle zaskrzypia�y i jednocze�nie dwa cienkie
g�osiki rozleg�y
si� tak dono�nie, a� za oknem s�ycha� by�o:
� Mamciu! Matuchno! Mamo!
� Ot, ju� tam i wjecha�y ma�e � sarkn�� Janek. � Wszystkiemu koniec b�dzie.
Zmykajmy!
Chy�kiem zerwawszy si� z �awki, w pobliskiej g�stwinie drzew i krzak�w znikn�li.
Tam,
za g�st� zas�on� z zieleni na ziemi siedz�c, d�ugo, zawzi�cie pomi�dzy sob�
szeptali. Nad ich
g�owami, blisko ku sobie pochylonymi, i czo�ami w srogich namys�ach, jak u
starych ludzi
zmarszczonymi, m�oda zielono�� li�ci powiewa�a i na zab�j �piewa�y ptaki.
Pani Teresa z izdebki swojej wypad�a, dwa �robaczki�� za drobne r�ce nie
prowadz�c, ale
ci�gn�c.
� Niech dzieci grzeczne b�d�... bo do k�ta i�� ka�� i krzes�ami pozastawiam!
Prosz� mi
zaraz gdziekolwiek spokojnie usi��� i ksi��eczk� z pie�niami czyta�, a za, mn�
teraz nie �azi�...
bo przep�dz�... do k�t�w...
Wiedzia�y �robaczki��, czy jak je Julek nazywa�, �b�benki", �e gdy matka takim
tonem
przemawia�a, �art�w nie ma. Cichutko wi�c wysun�y si� z domu i na wschodach
ma�ego
ganku do drewnianego s�upka przytulone, nad ksi��czyn� drobne g�owy pochyli�y
tak, �e a�
prawie zetkn�y si� z sob� ich ogorza�e czo�a i zmi�sza�y si� w�osy lniane i
brunatne.
Ksi��czyna, w ok�adce zszarza�ej i zmi�tej, antykiem by�a, starym dokumentem
rodowym,
w kt�ry z rozkosz� wczytywa�y si� niegdy� oczy pani Teresy, gdy by�a dzieckiem,
potem
Julka w tej�e porze �ycia, potem Janka i Olka. Spada�a w dziedzictwie z matki na
dzieci, z
dzieci starszych na m�odsze, by�a pierwszym drukiem, kt�re oczy ich poznawa�y,
pierwsz�
opowie�ci�, kt�ra im do krwi i m�zgu zatliwa�a iskr� przysz�ego p�omienia. Teraz
na kolanach
Bro�ci otwarta, po��k�ymi kartkami odbija�a na tle sp�owia�ej sukienczyny z
r�owego
perkalu.
Bro�cia nie bez pewnej jeszcze trudno�ci czyta� zacz�a:
� Mieczy�s�aw Stary...
� Nie chc� Miecislawa... � przerwa�o jej kapry�ne sarkni�cie Ludwinki...
Cierpliwie starszy �robaczek�� kilka kartek przerzuci� i zacz��:
��� W�adys�aw Ja...
Ale m�odszy przerwa� znowu:
� Nie chc� Wladislawa...
� No to czego chcesz?
Porwa�a Ludwinka ksi��czyn� z kolan siostry i na swoich j� roz�o�ywszy, z
wyd�tymi. od
wysi�ku wargami przez chwil� karty przewraca�a. Po czym zacz�a z wielkim trudem
i j�kaniem:
� L�e�1�e�s�i�ek � Lesiek.
� Daj !
� �Przez dworak�w opuszczona Helena w stroju niedba�ym...��
Du�y ptak furkn�� spod niebieskiego dachu i nad g�owami dzieci przemkn�wszy,
lotem
strzelistym pomkn�� w dal.
� Jask�ka!
Nie wiedzie� czego porwa�y si� i nie wiedzie� czego na ca�e gardzio�ka �miej�c
si� pobieg�y
w t� sam� stron�, w kt�r� jask�ka ulecia�a.
A pani Teresy pierwszy raz w �yciu zapewne zdawa�a si� o samym istnieniu
najm�odszych
swych dzieci zapomnie�. W ko�cu dziedzi�ca, pomi�dzy szarymi �cianami stod�ki i
�wirna,
z ch�opem barczystym i ros�ym, w siw� siermi�g� ubranym rozmawia�a. By� tak
ros�ym, �e
aby w twarz mu patrze�, g�ow� wysoko podnosi� musia�a, wi�c z wysoko podniesion�
g�ow�,
z r�koma zwyk�ym sobie ruchem na k��bach opartymi, m�wi�a o czym� d�ugo, cicho,
a oczy
jej w cieniu szarej stod�ki jak iskry b�yszcza�y.
Ch�op d�ugiej jej mowy wys�ucha� milcz�c, z twarz� nad jej g�ow� pochylon�. Na
twarzy
jego grubej, w grube fa�dy pogi�tej, g�stym w�osem siwiejacym z do�u poros�ej,
nie odbija�o
si� wra�enie �adne. Nieruchoma, zaspana jakby czy leniwa, podobn� by�a do rze�by
z grubego
kamienia, kt�ry barw� sw� chleb razowy przypomina�. Jednak z bliska patrz�c
mo�na
by�o dostrzec, �e z tej niemej, ciemnej twarzy ch�opa oczy spogl�da�y na
podniesion� ku
niemu g�ow� pani Teresy mi�kko jako� i przychylnie, a zarazem nieco z ironi�.
Rzecz dziwna!
pod krzaczastymi, obwis�ymi brwiami siwe oczy ch�opa b�yska�y iskr� ironii. Po
d�ugim,
milcz�cym s�uchaniu, bez �adnego poruszenia w postawie, tak samo cicho, jak ona
m�wi�a, a
przy tym powoli, senliwie jako� czy leniwie przem�wi�:
� Ej pani! Szczo z toho bude? czy wy to tylko rozumnie i dobrze robicie? Czy z
tego biedy
wielkiej dla was nie b�dzie? Czy wy dzieci swoich...
Nie pozwoli�a mu doko�czy�, ale porywczo szepta� zacz�a:
� Tele�uk tego nie rozumie! Ja to Tele�ukowi kiedykolwiek wyt�umacz�! Tak ju�
sta�o si�
i inaczej by� nie mo�e, a kiedy inaczej by� nie mo�e � to i basta! Ja Tele�ukowi
jak przyjacielowi
wszystko powiedzia�am i jak przyjaciela prosz�... ale kiedy Tele�uk nie chce, to
i nie
trzeba....to my sami...
Ju� unios�a si� obraz� czy ambicj�, ca�a rumie�cem obla�a si� i ruch do odej�cia
uczyni�a,
ale ch�op poufale za r�kaw sukni j� uj��.
� Zaczekajcie, pani! Ot, wy zawsze taka pr�dka! Jak do dobroci, tak i do z�o�ci
pr�dka!
Po ustach jakby z ciemnego kamienia wyrzni�tych u�miech mu si� prze�lizn��
pob�a�liwy
i wnet znikn��. Znikn�a te� z oczu iskra ironiczna.
� Co ja sobie my�l�, to my�l�, ale zrobi�, jak ka�ecie... Ja wszystko zrobi�, co
ka�ecie.., ja
wasz poddany...
Pani Teresa a� �achn�a si�, a� krzykn�a:
� G�upi Tele�uk jest ze swoim podda�stwem! Najpierw to, �e nie ma ju�
podda�stwa, a
potem, czy � kiedy jeszcze by�o � ja Tele�uka za poddanego uwa�a�am czy za
przyjaciela? a?
Niech Tele�uk ze��e, �e za paddanego... a?
On r�k� wzgardliwie machn��.
� Et, z bab� gada�, wod� mle�. Czy ja o takim podda�stwie gada�? Ja w podda�stwo
do
was poszed� wtedy, kiedy�cie wy r�kami w�asnymi z �ony i dzieci moich zaraz�
srog� �cierali...
Pani Teresa �a�o�nym ruchem r�ce roz�o�y�a.
� C�, kiedy nie uda�o si�!
� Z �on� uda�o si�... z nimi nie... ale ja od tego czasu wasz s�uga, wasz
pies... Czego tylko
ode mnie chcecie, to zrobi�... b�d�cie spokojni... co sobie my�l�, to my�l�, ale
zrobi�...
� Niech Tele�uk nic sobie nie my�li, dop�ki ja nie wyt�umacz�. Kiedykolwiek
wszystko
opowiem i wyt�umacz�. Ale tylko...
Z nogi na nog� przest�powa�a, my�l� jak�� zaniepokojona.
� Niech tylko Tele�uk nikomu o tym nie m�wi, nikomu a nikomu...
Ch�op ze wzgardliwo�ci� niewypowiedzian� ramionami wzruszy�.
� Ot, pani niby to, a kiedy baba, to taki i durna!
Odwr�ci� si� i ju� odchodzi�, silny, ros�y, z pochylon� kamienn� twarz�. Ona, z
r�kami
opartymi o biodra, �miej�c si�, za nim patrza�a. Wr�ci� jeszcze.
� A ko�y� to bude? � kr�tko zapyta�.
� Gdy tylko �ciemnieje...
� Gdzie te cztery wielkie d�by?
� Aha. Ja tam ju� b�d�.
� W Dubowym Rohu?
� Aha!
Dzie� dobiega� do ko�ca, s�o�ce zasz�o, zorza wieczorna zagas�a, na
bezmiesi�cznym niebie
�wieci�y gwiazdy.
Nieszerok� drog�, po�r�d pola do bliskiego lasu prowadz�c� dwoje ludzi sz�o
szybkim
krokiem i zamienia�o si� nielicznymi s�owy.
� Czy by�e� w Lublinie?
� By�em... a jak�e! Tam my cz�sto...
� Inka tam jest?
� A jest.
� Widzia�e� j�?
� Naturalnie; jak�e m�g�bym nie widzie�! Ona przecie� zawsze mi�dzy r�wie�nicami
jak
lilia mi�dzy... jak�e tam... niech b�dzie mi�dzy... trawami.
� Tak�e brednie! Powiedzia�by� lepiej, co ona tam robi?
� C� Inka mo�e robi�? Ka�dego, kto si� na oczy jej nawinie, kokietuje!
� Julek!
� No i c� takiego? Albo� mama sama o tym nie wie? Zreszt� one tam wszystkie
konfederatki
dla nas szyj�, koszule jedwabne i r�ne tam r�no�ci opr�cz tego �piewaj� sobie,
szczebiocz�.
Kobieta westchn�a g�o�no.
� Julek...
� Co, mamo?
� �eby� ty ze mn� o siostrze cho� raz na serio porozmawia�!
� Kiedy bo, moja mamo, o Ince trudno jest m�wi� serio.
� G�upstwo! Dlaczeg� to?
� Bo w niej samej niczego serio nie ma. Dziewczyna pusta, w pi�kno�ci swej, jak
nasza
szlachta okoliczna m�wi, zadufana i w Leszczynce nudzi si� piekielnie, a jak w
�wiat wyleci,
to sobie fruwa. Psychologia nietrudna i nieosobliwa.
� Aha! ale bieda osobliwa mo�e by�...
� Jaka tam bieda! Za m�� p�jdzie � i ju�.
Umilkli. Z obu stron drogi, w zbo�u ju� dobrze podros�ym przebiega�y ciche
szelesty,
szmery, mo�e chody glist i kret�w albo podloty ptak�w nad �wie�o uwite gniazda.
Las by�
ju� blisko; w ciemnej �cianie jego co� �wirkn�o, gwizdn�o i na chwil� umilk�o,
a� po zmroku
gwia�dzistym, nad polem cicho szemrz�cym rozleg� si� g�o�ny, d�wi�czny,
przeczy�cie
srebrny tryl. Rozleg� si�, p� minuty trwa� i umilk�.
Julek podni�s� g�ow�.
� S�owik! � szepn�� i w szepcie tym jak w �wierciadle ludzkiego serca odbi�a si�
tajemniczo��
wieczoru, gwiazd, ciemnego lasu i s�owiczego trelu.
� Wcze�nie w tym roku s�owik... � zacz�a pani Teresa i nie doko�czy�a.
� Oj, ten rok! ten rok! ten rok!
S�owa te, jak z podmuchem wiatru, wysz�y z jej piersi z ci�kim, trz�s�cym si�
westchnieniem.
A w tej�e chwili, w lesie znowu, lecz w dalszej g��bi, w. innej stronie,
zabrzmia� taki sam
jak przedtem tryl srebrem dzwoni�cy, przez oddalenie od tamtego cichszy, i tak
jak tamten
umilk�, a bujne runie po obu stronach drogi i u brzeg�w ich majacz�ce w zmroku
drobne twarze
kwiat�w zdawa�y si� w nieruchomo�ci s�ucha�, czeka�.
� S�yszysz, Julek? Ten drugi to w�a�nie tam za�piewa�...
� W D�bowym Rogu?
� Gdzie te cztery najstarsze d�by rosn�...
�� Mama i w ciemno�ciach d�by te rozpozna?
� Oj, oj! Ile razy ja tam by�am. Ile ja tam... Mia�a ju� powiedzie� �
przep�aka�am! Ale
wstrzyma�a si�, umilk�a. Zawsze wstyd jaki� czy hardo�� niepokonana wstrzymywa�y
j� od
g�o�nego wspomnienia o przelanych kiedykolwiek �zach. Wi�c milcz�c sz�a dalej i
tylko my�la�a
o tym, ile razy w dnie letnie albo i jesienne bieg�a t� drog�, wpada�a do tego
lasu i ku
owym d�bom d��y�a, aby w g�stym cieniu ich listowia ukry� dol� swoj� i z nich
wyciekaj�ce
�zy. �Dwa go��bie wod� pi�y...�� M�j Bo�e! ile� razy, gdy piosenka ta g�osem
kochanym
�piewana przebrzmia�a dla niej, wci�� jednak brzmi�c dla innych, jeden z go��bi
wi� si� z
b�lu i p�aczu na mchach szmaragdowych, u pot�nych st�p czterech najstarszych w
tym lesie
d�b�w!
Teraz sz�a ku temu miejscu ucieczek swych od oczu i uszu ludzkich z my�l�
ukrycia w
nich czego� innego ni� �zy i szlochania.
Weszli do lasu i gdy szybko szli naprz�d, omijaj�c pnie drzew i g�ste sploty
ga��zi przed
sob� rozchylaj�c, ogarnia�y ich miejscami ciemno�ci grube, a miejscami, tam
gdzie rozst�powa�y
si� nieco drzewa, zmroki przezroczyste, z lekka przez gwiazdy roz�wietlone i u
do�u,
przy samej ziemi, usiane drobnymi twarzami, kt�re zdawa�y si� patrze� na te
gwiazdy. By�y
to anemony obficie i bujnie rozkwit�e, te narcyzy le�ne, kt�re nocami nawet
odrzynaj� si� od
ciemno�ci biel� �nie�yst�. Dwa s�owiki to tu, to tam odezwa�y si� z kolei, ale
kr�tkimi nutami,
kt�re wnet milk�y. Jakby pr�bowa�y tylko swych instrument�w muzycznych, jakby je
nastraja�y...
Wtem przed dwojgiem ludzi przez las id�cych stan�a grubsza, g�stsza, wy�sza ni�
gdziekolwiek
indziej ciemno�� i z ciemno�ci tej gruby, st�umiony szept zawo�a�:
� Pani! pani! To� to tu!...
� Tele�uk? Tak, tak! to tutaj! A turkotu nie s�ysza�e� jeszcze? Czy od strony
Dziatkowicz
turkotu nie s�ycha�?
I stan�a jak wryta; o par� krok�w od niej stan�� te� jak wryty Julek. W
ciemno�ci za�
ozwa� si� ten sam co wprz�dy gruby szept:
� Ot i jad�!
S�uchali. W dalekiej jeszcze g��bi lasu toczy� si� turkot powolny, ko�a jakie� z
g�uchymi
stukami uderzy�y o wystaj�ce nad ziemi� korzenie drzew czy o wystaj�ce nad
mchami le�nymi
kamienie.
S�uchali i w turkot ten powolny, a coraz bli�szy, wyra�niejszy ws�uchani, nie
us�yszeli
kilku szelest�w, kt�re ozwa�y si� w pobli�u.
K�dy� w pobli�u w zaro�li leszczynowej z�ama�a si� z g�uchym trzaskiem ga���
nadeptana
czyj�� stop�, zaraz potem kto� bardzo ostro�nie, jednak nie bez szelestu
prze�lizn�� si� w�r�d
leszczyn i gdyby oczy dwojga nieruchomych ludzi nie by�y wyt�one w stron�, od
kt�rej
zbli�a� si� turkot, mog�yby dostrzec dwie ma�e postacie, dwa raczej ma�e cienie,
kt�re wy�lizn�wszy
si� spomi�dzy leszczyn, szybkim jak my�l ruchem zanurzy�y si� w padaj�c� od
drzew pot�nych ciemno��.
Jednocze�nie Julek na spotkanie turkotu zupe�nie ju� niedalekiego poskoczy� i po
lesie rozesz�o
si� trzykrotnie powt�rzone, kr�tkie lecz przenikliwe gwizdni�cie.
U st�p grubej, wysokiej ciemno�ci, kt�ra przestrze� pomi�dzy czterema pot�nymi
d�bami
zawart� nape�nia�a, zatrzyma� si� w�z dwukonny, wysoko czym� na�adowany i kto�
wysmuk�y,
zgrabny, spr�ystym ruchem m�odzie�czym z niego zeskoczywszy, w mgnieniu oka
przed pani� Teres� si� znalaz�.
� Pan Gustaw � szepn�a � pan sam?
� Naturalnie, �e sam. To najbezpieczniej. Takiego Tele�uka, jak pani, nie mam.
W r�k� j� na powitanie poca�owa�.
� Julek, do roboty! a! i Tele�uk jest! Tym lepiej! We trzech pr�dzej p�jdzie!
We trzech! Zapewne! Bez pani Teresy rachowa� m�odzieniec z wozem na�adowanym
przyby�y. Jeszcze tego �wiat nie widzia�, �eby ona, gdy robota piln� by�a, sama
lub wesp� z
innymi do niej si� nie zabra�a.
� Tele�uk! Ile rydli przynios�e�?
� Cztery, pani.
� Ot, sprytny! Wzi�� jeden i dla mnie.
Ch�op spokojnie odpowiedzia�:
� Wiadomo.
I d�wign�� z wozu grub� wi� przedmiot�w jakich�, szczelnie w co� owini�tych,
kt�re gdy
w silnych ramionach je podnosi�, metalicznie i ostro szcz�kn�y.
Niedaleko stamt�d za grubym pniem d�bowym jaki� ma�y cie�, przysiad�szy do
ziemi, zaszepta�:
� S�yszysz, Olek?
A zza s�siedniego pnia szept inny, jak li�� na wietrze drgaj�cy, odpowiedzia�:
� Sza... sza... szab... le!...
By�o to tak, jakby dwa ma�e robaki po ostrych ko�czynach traw przepe�za�y i nie
mogli
tego us�ysze� ludzie krz�taj�cy si� oko�o wozu, tym bardziej �e w tej�e chwili
k�dy� blisko,
jak zdr�j z podziemia, wytrysn�� z ciemno�ci rozg�o�ny pe�ny ju� teraz �piew
s�owika.
Cztery stare, najstarsze w lesie d�by splata�y w g�rze li�ciaste ga��zie i by�a
to jakby kaplica
nape�niona ciemno�ci�, ze stropem gdzieniegdzie uc�tkowanym z�otymi oczyma
gwiazd. Unosi�a si� nad t� ciemn� kaplic� nieprzerwana pie�� s�owicza, a na
pod�o�u jej porusza�y
si� sylwety czworga ludzi i kiedy niekiedy pobrz�kiwa� metal. Pobrz�kiwania te,
to
d�u�sze, to kr�tsze, to mniej, to wi�cej ostre, zdawa�y si� towarzyszy�
s�owiczej pie�ni, tak
jak akordy instrumentu muzycznego towarzysz� ludzkiemu �piewowi. Czasem jeszcze
wydawa�
si� to mog�o rozmow� ton�w podniebieskich, czystych, wolnych, wzlotnych, z
przyziemnymi,
ostrymi, gro�nymi zgrzytami.
Oku we wn�trze tej kaplicy patrz�cemu trzeba by�o tylko oswoi� si� z ciemno�ci�,
aby
rozpozna� robot� poruszaj�cych si� w niej ludzi. Wykopywali do�y, pogr��ali w
nie przedmioty
z wozu zdejmowane i nakrywali je warstwami ziemi pe�nej zi� i mchu. Wida� by�o
szerokie chwilami rozmachy ramion pani Teresy i silnie w jej r�kach uderzaj�ce o
ziemi� narz�dzie
pracy.
Pracowali w milczeniu, czasem tylko kilku s�owami przerywanym.
� Niech mama odpocznie!
� Tak�e gadanie! Na tamtym �wiecie wszyscy wieczny odpoczynek mie� b�dziemy!
A potem szept przyby�ego z wozem m�odzie�ca:
� Oj, zm�czy�em si�!
I odpowied� pani Teresy:
� Tak�e dziw! R�czki do roboty nie przyzwyczajone!
Potem, pracy nie przerywaj�c, troch� zdyszanym g�osem m�wi�a:
� A ja powiem, �e nie szkodzi�oby panom, oj, nie szkodzi�oby dobrze sobie czasem
pomacha�
siekier� czy tam kos� albo nad p�ugiem obla� si� takim potem, �eby z nim razem
wszystkie g�upstwa, a to i grzechy z ko�ci i duszy powychodzi�y...
Dwa m�odzie�cze g�osy za�mia�y si�, a ona w odpowied� �miechowi temu sarkn�a:
� Nie ma czego �mia� si�: prawd� m�wi�!
�ela�co rydla g��boko w ziemi� pogr��aj�c doda�a:
� Nie do Julka to m�wi�... on od dzieci�stwa do roboty nawyk�...
� Do mnie pani to m�wi?
� A pewnie! Ma�o� to grzeszk�w: polowanka, baliki, koniki, pieski, zawracanie
g��wek
dziewcz�tom... No, czy nie by�o? Niech pan Gustaw sam powie... ma�o� to tego
by�o?...
On po kr�tkim odpoczynku znowu do kopania ziemi si� zabieraj�c odpowiedzia�:
� Ju� nie b�dzie.
Nie �art ani �al, ani smutek, lecz uroczysta powaga w odpowiedzi tej brzmia�a.
Czu� w
niej by�o pot�ny wiew czasu, kt�ry w daleko�� niezmierzon� odni�s� od ludzi
baliki, koniki,
pie