5327

Szczegóły
Tytuł 5327
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5327 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5327 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5327 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Eliza Orzeszkowa Hekuba Star� nie by�a jeszcze; nie mia�a wi�cej nad lat czterdzie�ci i w pierwszej m�odo�ci swej �adn� by� musia�a, bo wyra�nie �lady tego pozosta�y w zgrabnym rysunku twarzy jej, niepospolicie pi�knych oczach, w obfito�ci w�os�w, teraz jeszcze do kolan d�ugich i barw� gorej�cego z�ota maj�cych. Ale nie w g�owie by�y jej m�odo�� i pi�kno��; dba�a o nie jak o pi�te ko�o u wozu. Gdy jej kto� z s�siad�w �artem raz powiedzia�: �Pani Teresa, gdyby �adnie ubra�a si� i uczesa�a, a kroczkiem troch� mniej zamaszystym chcia�a chodzi�, toby jeszcze �liczn� kobietk� by� mog�a!�� � zdziwi�a si� zrazu, potem si� rozgniewa�a i s�siada ofukn�a: � Tak�e koncept! Niech�e mi pan Ignacy g�owy g�upstwami nie zawraca, a powie lepiej czy po�yczy mi tego grochu na zasiew, po kt�ry przyjecha�am, czy nie po�yczy, bo je�eli nie, to siadam na bryczk� i jad�! Czasu nie mam! Wiecznie czasu nie mia�a, �pieszy�a, biega�a, o co� stara�a si�, co� pilnego do czynienia mia�a. Co czyni�a? Bo�e wielki! Ani wyliczy�, ani opowiedzie�! Wszystko, co czyni� trzeba by�o maj�c folwarczek malutki, dzieci sze�cioro i m�a kt�ry by� naprz�d hulak� i marnotrawc�, potem pr�niakiem i pieczeniarzem, a potem umar� i j� wdow� pozostawi�. Niekt�rzy na pracowito�� jej fenomenaln�, ruchy energiczne, na oczy b�yszcz�ce, a niekiedy a� gorej�ce, spogl�daj�c mawiali: �Co za temperament!�� I mieli s�uszno��. Niezwyk�o�� temperamentu by�a tym w�a�nie, co losami jej zarz�dza�o. Niegdy� o�mnastoletni�, �adn�, do�� posa�n� i szeroko spokrewnion� b�d�c tak si� by�a w s�siedzie nicponiu zakocha�a, �e perswazje ani wzbraniania �adne nie pomog�y. � Hulaka � m�wiono jej � pr�niak, ba�amut, bankrut! A ona: � Nie ma na �wiecie anio��w. Ka�dy cz�owiek ma wady i on je ma tak�e. Ale ja go z wadami i pomimo wad kocham i nigdy, a� do grobowej deski kocha� nie przestan�! A kiedy matka i najbli�si krewni stanowczo ma��e�stwu temu opiera� si� pr�bowali, o�wiadczy�a, �e w razie stawiania. jej dalszych przeszk�d z domu ucieknie, ani domy�l� si�, jakim sposobem i kiedy ucieknie, z wybranym swoim w jakim ustronnym ko�ci�ku �lub we�mie, a potem matk� i krewnych o przebaczenie poprosi. �e przebacz�, to dla niej w�tpliwo�ci nie ulega, bo j� kochaj� przecie� � i jak jeszcze! A w dodatku szcz�cie jej przeprasza� ich za ni� b�dzie. Bo ona pomimo wszystkich przepowiedni czarnych i kraka� kruczych ani na chwileczk� o przysz�ym szcz�ciu swym nie w�tpi. Znaj�c j� wszyscy wiedzieli, �e to, co m�wi, mo�e pr�n� gro�b� nie by�. Tak �yw� i �mia�� by�a, tak dzielnie matce w gospodarstwie dopomaga�a, tak ochoczo do ka�dej zabawy albo roboty stawa�a, �e kozakiem�dziewczyn� j� nazywali. Mog�a bardzo �atwo uczyni� to, na co inne stworzenie, potulne i nie�mia�e, zdoby� by si� nie potrafi�o. Przy tym zdawa�o si� nawet, �e ten ko�cio�ek ustronny i takie w drodze niezwyk�ej z�o�enie dowodu mi�o�ci wybranemu posiada� dla niej mog�y urok pewien poetyczny czy romantyczny, bo za poezj� w og�le przepada�a i pomimo niezwyk�ej �ywo�ci swej do marzycielstwa mia�a sk�onno��. Du�o za p�noc nieraz w poemacie jakim� zaczyta� si� umia�a albo na pi�knie zachodz�ce s�o�ce, na �adny widoczek le�ny, na ��k� bogato rozkwit�� zapatrzy� si� tak, �e jak ze snu budzi� j� by�o trzeba, a gdy wybrany zasiad� do fortepianu i g�osem bardzo mi�ym �piewa� zaczyna�: �St�j, poczekaj, moja duszko, sk�d drobniuchn� strzy�esz n�k��� albo: �Dwa go��bie wod� pi�y, a dwa j� m�ci�y��, do najciemniejszego w pokoju k�cika usuwa�a si� i po �wie�ej jak jutrznia jej twarzy cichute�ko sp�ywa� zaczyna�y perliste �zy. Matce, krewnym, przyjaci�kom, wszystkim, kt�rzy j� przed z�ym wyborem i losem ostrzegali, mawia�a: � Od ruiny maj�tkowej posagiem swym go wyratuj�, do porz�dnego �ycia przyzwyczai si�, bo mi� kocha. A czy� mo�e by� na �wiecie szcz�cie wi�ksze, wy�sze, jak wyratowa�, uszcz�liwi�, uszlachetni�, udoskonali� cz�owieka kochanego? I gdy to m�wi�a, piwne �renice jej sypa�y z�otymi skrami, a policzki przemienia�y si� z p�atk�w ja�minowych w p�sowe r�e. Nie by�o rady. Pobrali si� i po kr�tkiej przerwie, kt�ra zdawa�a si� urzeczywistnia� marzenia kozaka�dziewczyny, w sercu, w g�owie, w sposobie �ycia jej wybranego wszystko posz�o po dawnemu. Tak jak dawniej pocz�� pr�niaczy�, w karty gra�, na huczne polowania je�dzi�, r�nym paniom i nie paniom g�owy zawraca�, jej posag i resztki maj�tku swego galopem roztrwania�. Uszlachetnienie i udoskonalenie kochanego cz�owieka nie uda�y si�, czy i szcz�cie tak�e? Naturalnie, ale tego domy�la� si� tylko mo�na, bo pani Teresa pomimo prawdom�wno�ci i wielom�wno�ci swej o losie swym i wszystkim, co on jej przyni�s�, jak gr�b czy kamie� milcza�a. By�a� w milczeniu tym ambicja skarg i u�ale� si� nie znosz�ca czy pomimo wszystkiego trwaj�ce kochanie? Jedno i drugie, zapewne, lecz mo�e wi�cej drugie ni� pierwsze. Mo�e pani Teresa nale�a�a do tych natur g��bokich, w kt�re gdy raz kochanie zapadnie, to go ani gorzkie �zy zawodu zala�, ani pal�ce �elazo b�lu wypiec nie s� zdolne. I to tylko wiedzieli wszyscy, �e jak przedtem m�a, tak potem dzieci, gdy na �wiat przychodzi� zacz�y, kocha�a z czu�o�ci� i troskliwo�ci� niezmiern�, entuzjastycznie, bez granic. Inaczej wida� kocha� nie umia�a i taka w�a�nie mi�o�� musia�a by� koniecznym i wierzcho�kowym wykwitem jej natury. Sprowadzi�a te� mi�o�� ta w jej �yciu dalszym nast�pstwo do�� osobliwe. Kiedy ostatecznie maj�tkowo zrujnowani, ona i m�� jej, z trojgiem ju� dzieci, zamieszkali w folwareczku malutkim, jedyn� ju� ich w�asno�� stanowi�cym, p. Teresa wnet obejrza�a si� po niedu�ych kawa�kach pola, ��ki, lasu, po zabudowaniach gospodarskich, po rachunkach dzier�awcy, kt�ry im w ma�ym domku miejsca ust�powa�, i zabra�a si� do pracy. Zrozumia�a, �e wiosczyzna ta, w cich� samotno�� r�wnin poleskich rzucona, stanowi�a warsztat jedyny, na kt�rym wyprz��� i wytka� trzeba by�o byt tych, kt�rych kocha�a, �e ten domek pod s�omian� strzech�, pomi�dzy stare lipy i grusze wtulony, musi sta� si� opok� dla st�p drobnych, dla d�ugiej przysz�o�ci jej dzieci i �e ona jedna tka� na warsztacie, opok� przed skruszeniem si� uchowa� potrafi. Pomocnika, tym bardziej wyr�czyciela, nie mia�a, nie! Wi�c do warsztatu i opoki zabra�a si� sama �wawo, energicznie i rozpocz�o si� dla niej �ycie twarde, szorstkie, jak w�r sieczk� wype�nione drobiazgami, kt�re tak jak �d�b�a sieczki by�y dla dotkni�cia ostre i k�uj�ce, dla oczu szpetne i przykre. On, licznych i mniej albo wi�cej maj�tnych krewnych maj�c, je�dzi� od dworu od dworu, tu tygodnie, tam miesi�ce bawi�c si� i bawi�c, dla obyczaj�w g�adkich i humoru weso�ego wsz�dzie mile witany i widziany, zawsze jeszcze paniom podobaj�cy si� i przypodobaj�cy, �adnie �piewaj�cy, na polowaniach umiej�cy strzela� celnie, a potem o nich naj�mieszniejsze anegdoty opowiada�. Do domu zagl�da� kiedy niekiedy, w zgrabnych ramionach dzieci czas jaki� pohu�ta�, �on� pieszczotami i czu�o�ciami osypa�, a potem poziewa� z nudy, wyci�ga� si� w ca�ej d�ugo�ci na sprz�tach, nad nieszcz�ciami swymi biada� zaczyna�, a� po nied�ugim czasie nast�powa�a pora humoru piekielnego, pos�pno�ci grobowej, fukania na wszystko i wszystkich, czasem nawet gr�b rych�ej, a bodaj nawet samob�jczej �mierci, a� na koniec, d�u�ej ju� �ycia w tej norze, w tej dziurze, w tym czy��cu ziemskim wytrzyma� nie mog�c, odje�d�a� znowu, aby po tygodniach lub miesi�cach powr�ci� na dnie nied�ugie. I zdarzy�o si�, �e nigdy ju� nie powr�ci�. W domu daleko mieszkaj�cych krewnych srodze na polowaniu przezi�biwszy si� � umar�. Pani Teresa za� d�ugo po nim z twarz� od p�aczu spuchni�t� chodzi�a. Patrz�cy w�w- czas na ni� mawiali pomi�dzy sob�: �Ma te� kogo tak d�ugo i wiele op�akiwa�!�� Ona jednak p�aka�a d�ugo i wiele. Tak� ju� by�a... Zreszt� jak przedtem, tak i w dalszym ci�gu chodzi�a po polach, dozorowa�a robotnik�w, str�owa�a nad ork�, m��ck�, zasiewem, sianokosem; �niwem, dogl�da�a inwentarza, z pomoc� paru dziewek ogrody uprawia�a, nierzadko w�asnor�cznie gotowa�a straw�, a w d�ugie noce zimowe szy�a odzie� dla siebie i dzieci. O pierwszych brzaskach dziennych, na mr�z, deszcz, �nie�yc�, wichur� czy na rajskie od ros �wie�ych i �wita� b��kitnych poranki letnie, pierwsza wychodzi�a z domu, aby nieliczn� czelad� budzi�, wraz z ni� roboty dzienne rozpoczyna�. Opr�cz tego cz�sto do s�siednich wsi i miasteczek je�dzi�a, wszystko, co trzeba by�o, sprzedaj�c, kupuj�c, braki r�ne zape�niaj�c, stratom zapobiegaj�c, o mn�stwo drobin tego twardego bytu dobijaj�c si� z trudem, z targiem, z trosk�, od kt�rych nieraz poty perliste na czo�o jej wyst�powa�y. W dodatku zupe�nie ju� nie wiadomo jakim sposobem czy jakim cudem zdo�a�a �r�d tego wszystkich trzech syn�w z kolei do szk� przygotowa� i wys�a�, c�rk� jako tako wyedukowa� i dwoje dzieci najm�odszych, drobnych jeszcze, dogl�da�... C� dziwnego, �e od lat wielu ju� w spos�b taki �yj�c straci�a form�. By�o to wyra�enie jednego z s�siad�w, kt�ry patrz�c raz na ni� przez pok�j id�c�, z cicha rzek� do obecnych: � Pani Teresa zupe�nie straci�a form�... I prawdziwym to by�o do tego stopnia, �e gdy sz�a, to z pewnego oddalenia trudno by�o powiedzie� na pewno, czy to kobieta albo m�czyzn� idzie, albo z bliska znowu, ka�dy nic o niej nie wiedz�cy d�ugo namy�la� by si� musia� przed zadecydowaniem, do jakiego stanu spo�ecznego i poziomu cywilizacyjnego niewiasta ta nale�y. Nie by�a wcale oty��, a jednak w pasie, ramionach i ca�ej sobie by�a grub�. Pochodzi�o to ze zgrubienia czy rozrostu musku��w, kt�re wci��. mocowa�y si� z ch�odem, gor�cem i fizycznym trudem, a nadawa�o jej poz�r bry�owaty, ci�ki, dziwnie znowu sprzeczaj�cy si� z �ywo�ci� i energi� ruch�w. Po dawnych ja�minach i r�ach jej. twarzy �ladu ju� nie pozosta�o i ogorza��, zgrubia�� sk�r� powleczona twarz ta zachowa�a tylko pi�kny zarys ust i czo�a, a tak�e te du�e, w niepospolicie pi�kn� opraw� uj�te oczy, kt�rych piwne �renice teraz jeszcze umia�y w chwilach wzruszenia czy zamy�lenia sypa� z�otymi skrami lub �wieci� jak gwiazdy. Ale do tego stracenia przez pani� Teres� formy wi�cej jeszcze od zgrubia�o�ci musku��w i twarzy. przyczynia�o si� ubranie. By��e to by� dla wytwornych i strojnych s�siadek sk�ad dziw�w nad dziwami w tym ubraniu, kt�re nigdy nic wiedzie� nie chcia�o o modzie i elegancji, a wiedzia�o tylko o tanio�ci i wiecznym braki czasu! Wi�c sp�dnice jakie� zbyt kr�tkie, a co gorsza, z jednej strony d�u�sze, z drugiej kr�tsze, kaftany jakie� �le skrojone i z pierwotn� prostot� uszyte, buty grube i stukaj�ce; chustka na g�owie zamiast kapelusza. I tylko w�osy... Do tych pani Teresa s�abo�� snad� mia�a, bo zawsze l�ni�ce i w g�adki warkocz zaplecione zwija�y si� z ty�u jej g�owy na kszta�t ogromnego w�a, kt�ry by mia� barw� mieni�cej si� w blasku s�o�ca �uski kasztana. Zapracowa�a si� pani Teresa, zaniedba�a sam� siebie i �straci�a form꒒, lecz nie zdawa�o si� to jej martwi� ani zawstydza�, ani zra�a� do bywania kiedy niekiedy w domach s�siedzkich, do brania udzia�u w licznych nawet zebraniach towarzyskich. By� w niej poci�g do �ycia towarzyskiego; weso�� pomi�dzy lud�mi bywa�a, m�wn�. Gdy z bryczuszki, w dwa ma�e koniki zaprz�onej, przed domem s�siad�w wysiad�szy krokiem swoim zamaszystym i stukaj�cym, w sukni z jednej strony kr�tszej, z drugiej d�u�szej, do pi�knego, wykwintnego, ludnego salonu wchodzi�a, na ustach mia�a u�miech szeroki, kt�ry rz�d z�b�w jak per�y bia�ych ods�ania�, a na powitanie r�ce obecnych tak mocno w stwardnia�ych od pracy d�oniach �ciska�a, �e niekt�rzy a� z b�lu sykali. Na kanapie albo jakim paradnym fotelu j� posadzi� zupe�nym by�o niepodobie�stwem. Wykr�ca�a si� od zaprosin, zawierusza�a si� pomi�dzy towarzystwem, gdzie to tu, to �wdzie s�ycha� by�o, jak ca�owa�a si� z paniami, �artowa�a z pan�w, o r�nych rzeczach i spra- wach rozprawia�a g�osem przyzwyczajonym do przemawiania w polu, w ogrodach, w stodole, wi�c zbyt dono�nym i niekiedy wpadaj�cym w tony tak grube, �e trudno by�o z dala zrozumie�, czy to jest m�skie albo niewie�cie m�wienie. Ale u siebie w domu, w Leszczynce swojej, gdy nikt obcy na ni� nie patrza�, miewa�a cz�sto czo�o zmartwione, a oczy pe�ne zadumy czy t�sknoty. Nieraz gdy w gor�ce �niwa po dniu na skwarze s�onecznym sp�dzonym z pola do domu powraca�a krok jej zamaszysto�� sw� utraca� i powolnym stawa� si�, zm�czonym, a wzrok ku g�rze podniesiony b��ka� si� po ob�okach przez letni przedwieczerz malowanych i z�oconych. Zbacza�a nieraz z drogi wprost do ma�ego dworku prowadz�cej wchodzi�a na ��czk� przydro�n� i tam w�r�d mietlic rozczochranych i koniczyn kwitn�cych siada�a. Rozczochrane mietlice, koniczyny wysokie, gronami bia�ych pere� obwieszone, szczawie o pot�nych, czerwonych kitach ogarnia�y j� i zas�ania�y a� po szyj�, tak �e nad t� topiel� puszyst� i r�nobarwn� wida� by�o tylko jej g�ow� z bujnym, ognistym warkoczem i z twarz� od znoju wilgotn�. Lekkie wiatry przedwieczorne muska�y wtedy t� twarz uznojon�, a przed oczyma od zm�czenia przygas�ymi powstawa�a nad niedalekim lasem zorza wieczorna, z�ota i r�owa. I patrza�y wtedy oczy te na zawieszaj�c� si� pomi�dzy niebem i ziemi� zas�on� �wietln�, patrza�y, podziwia�y, modli�y si�, wielbi�y, a� poczyna�y nabiera� od niej blasku, a� powraca�y do nich si�a i rado�� �ycia, a� marz�ce, smutne, rozmodlone, zachwycone nad g�stwin� mietlic, koniczyn i szczawi�w � �wieci�y jak gwiazdy. Zdarza�o si� r�wnie�, �e w noce zimowe, za domem bia�e od �niegu, w domu ciche od powszechnego u�pienia, ogarnia�y j� zadumy do fal gorzkich, pos�pnie szemrz�cych podobne. Dzieci w przyleg�ym pokoju spa�y spokojnie; a ona w izdebce swojej u jedynego jej okna przy, �wietle ma�ej lampy odzie� ich naprawia�a. Wysoki stos bia�ych p��cien wznosi� si� przed ni� na stole, wiatr za oknami szumia�, czasem ga��� wiatrem poruszona sucho i twardo w szyb� zastuka�a lub �wierszcz odezwa� si� pod piecem. Z g�ow� pod �wiat�em lampy pochylon� szy�a; lecz nieraz ig�a wysuwa�a si� z jej palc�w i czo�o na d�o� opada�o. Z czo�em i oczyma zakrytymi d�oni� siadywa�a nieruchomo i tylko czasem, jakby czemu� dziwuj�c si� bezdennie lub nad czym� bole�nie biadaj�c, g�ow� powoli wstrz�sa�a lub w obie strony ko�ysa�a. Dziwowa�a si� tak losowi w�asnemu? Biada�a� nad omy�k� w dniach kwitn�cej m�odo�ci pope�nion�? Niekiedy tak�e w�r�d takiej zadumy nocnej z ust jej wychodzi� poczyna�y nuty piosenki starej: �Dwa go��bie wod� pi�y...�� Nigdy wi�cej nad ten pocz�tek piosenki nie zanuci�a, opami�tywa�a si� zaraz, milk�a... By�o� to echo od wiosny �ycia w t� noc zimow� przywiane, echo i odb�ysk mi�o�ci jedynej w �yciu, zawiedzionej, zdeptanej?... Ale w s�siednim pokoju jedno z dzieci niespokojnie poruszy�o si� na pos�aniu, drugie w�r�d snu krzykn�o. Pani Teresa, w mgnieniu oka na nogach, bieg�a ku sypialni dzieci�cej, a gdy po chwili, przekonawszy si�, �e nic z�ego nie zasz�o, powraca�a, oczy jej, usta, twarz ca�a ja�nia�y od b�ogiego u�miechu. � Robaki moje, kwiatki, brylanty, pociechy, skarby moje! W�r�d licznych jej znajomych byli tacy, w kt�rych budzi�a, szacunek lub podziw, i tacy, kt�rych bawi�a albo nudzi�a, kt�rzy te� j� po trochu wy�miewali. Do�� powszechnie zreszt� przyczepiano do niej nazw� Virago. �ycie za� inn� jeszcze nazw� obdarzy� j� mia�o... II Tej wiosny syn najstarszy pani Teresy, dwudziestoletni student od paru lat w dalekiej stolicy przebywaj�cy, razem ze skowronkami do Leszczynki zlecia� i ju� z powrotem nie lecia�. Gdyby pani Teresa do powrotu go namawia�a, nie us�ucha�by pewnie, ale ona nie czyni�a tego i raz go tylko oburkliwie, kr�tko zapyta�a: � C� b�dzie, Julek? Nie pojedziesz? � Nie, matuchno � odpowiedzia�. � Nie pojad�... Czo�o jej zbieg�o si� w dwie grube zmarszczki i przez chwil� sta�a ze wzrokiem w ziemi� wbitym, pos�pna i zgn�biona. Potem jednak g�ow� podnios�a i spokojnym g�osem ju� rzek�a: � Ano! C� robi�? Kiedy inaczej by� nie mo�e... � Nie mo�e, matuchno! � Ja to i sama wiem. A kiedy inaczej by� nie mo�e, to i basta! Do gospodarstwa odesz�a. Ale kiedy z p�kiem kluczy w r�ku sz�a przez ma�y dziedziniec do �wirna, w kt�rym r�ne zapasy �ywno�ciowe si� mie�ci�y, krok jej ci�szy i powolniejszy by� ni� zwykle. B�g jeden tylko wiedzia�, z jakimi trudno�ciami, przeszkodami, troskami zdo�a�a ona syna tego do szk� przygotowa�, w szko�ach utrzyma�, do sto�ecznego uniwersytetu wys�a�. Par� razy kto� z krewnych dopom�g� nieco, i oto za lat trzy Julek sko�czonym medykiem zostanie, a jakim b�dzie medykiem i jakim cz�owiekiem, to ju� ona jedna tylko wiedzie� mog�a, kt�ra go najlepiej ze wszystkich ludzi zna�a i tyle ju� dziw�w o jego zdolno�ciach, o jego duszy, o jego przysz�o�ci wyroi�a. W rojeniach tych zreszt� wcale nie wszystko by�o urojeniem i powszechne zdanie w okolicy panowa�o, �e pani Teresie syn najstarszy dobrze si� uda�. W zimie, kt�ra t� wiosn� poprzedzi�a, s�siedzi cz�sto s�yszeli j� mawiaj�c�: � Oho! Niech no tylko Julek nauki sko�czy, i na w�asnych nogach stanie, to ja ju� o przysz�o�� Janka, Olka, Bro�ci i Ludwinki spokojn� b�d�. Cho�bym i oczy zamkn�a, cho�by na Leszczynk� nieurodzaje i inne kl�ski spad�y, on zgin�� im nie da! � A dlaczeg� to pani � kto� raz zauwa�y� � wszystkie dzieci wymieniaj�c o pannie Inie zapomina? Na to pytanie rado�� na twarzy jej zgas�a i oczy niespokojnie zaczyna�y migota�. � Inka! no, c� Inka! o�mna�cie lat ko�czy, ju� doros�a... � Za m�� rych�o j� pani wyda, co? � Mo�e... pewnie... na to przecie� rosn� dziewcz�ta... � Patrze� tylko, jak ch�opiec jaki� porwie j� od pani!... Jak�e, takie �liczno�ci... � A pewnie, �e �liczna jest! co prawda, to prawda! � rozpromienia�a si� znowu pani Teresa, lecz wnet z nowym zaniepokojeniem oczu i czo�a dodawa�a: � Tylko �e ta �liczno�� tak samo nam, kobietom, nieszcz�cie jak szcz�cie sprowadza� mo�e. At! W r�ku Boga los ludzki! Jak B�g da!... Zna� by�o, �e wspomnienie o �licznej Ince niepok�j w niej budzi�o, ale dlaczego, nikomu o tym nie m�wi�a. W�a�ciwie dziewczynie tej, za kt�r� gdy tylko si� gdziekolwiek ukaza�a, panowie jak s�oneczniki za s�o�cem si� obracali, na imi� by�o: Michalina, ale ona imi� to zbyt ladajakim znajduj�c, gdy tylko doros�a, zacz�a wsz�dzie, gdzie tylko mog�a, nazywa� si� i podpisywa�: Ina. Dla dogodzenia jej wszyscy tak samo nazywa� j� zacz�li, bo dogadza� jej ka�dy czu� potrzeb�, mus niemal. Nie by�a� �liczn�? Dzie� by� kwietniowy, bardzo pogodny i ciep�y. Wiosny tej kwiecie� przyszed� na �wiat takim, jakim zazwyczaj maj przychodzi. Przedwczesne upa�y dopieka� zaczyna�y i wszystko przedwcze�nie rozzielenia�o si�, rozkwita�o W Leszczynce szare �ciany ma�ego domu oblewa� blask s�o�ca, na strzech�, mchem b��kitnawym poplamion�, lipy k�ad�y pe�ne listowia ga��zie, przed kilku ma�ymi oknami kwit�o na grz�dach troch� narcyz�w i piwonii. Na ma- �ym dziedzi�cu, budowelkami gospodarskimi otoczonym, i w znacznie wi�kszym ogrodzie owocowym i warzywnym panowa�a cisza, kt�r� nape�nia� niezmierny, radosny gwar ptactwa. Mn�stwo tego pierzastego drobiazgu gnie�dzi�o si� tu w grubych drzewach i metalicznym szczebiotem jak winem musuj�cym nape�nia�o czar� kryszta�ow� czystego powietrza. Julka ani Inki nie by�o w domu. On teraz cz�sto puszcza� si� na wyprawy po s�siedztwie i ca�ym powiecie, j� s�siadki na do�� d�ugo zabra�y, aby im w jakich� pilnych zbiorowych robotach pomaga�a. Pani Teresa sz�a z ogrodu warzywnego, gdzie kilka kobiet wiejskich jak�� zielenin� na zagonach rozsadza�o, a dwie kilkoletnie dziewczynki, w kr�tkich sukienczynach, wysoko nagie ich no��ta odkrywaj�cych, krok w krok za ni� w�r�d agrestowych krzak�w drepta�y. Niezwykle namy�lona pani Teresa zdawa�a si� nie s�ysze� dw�ch cienkich g�osik�w, kt�re tu� za ni�, to po kolei, to razem, wo�a�y: � Mamciu! Mamusiu! Matuchno! Mamciu! My�la�a. Jak on teraz, ten Julek, cz�sto wyje�d�a z domu, jak si� pomi�dzy rozmaitymi lud�mi po wsiach i po miasteczkach kr�ci, a gdy powraca, jaki mu czasem �ar pali si� w oczach. Zawsze mia� takie oczy b�yszcz�ce, ale teraz to tak zupe�nie jakby kto �aru w nie nasypa�... Nic nigdy o tym, gdzie by� i co robi�, nie m�wi nawet przed matk�. Tak i powinno by�; ona do niego o to �adnej pretensji nie ma, ale sama domy�la�a si�, �e snad�, ju�, ju�... pora nadchodzi... Oj, ci�ka pora... Tak si� boi, tak si� okropnie boi... Mamciu! Mamusiu! Matuchno! Nie s�yszy. Westchn�a g�o�no. Za ojczyzn�, za wolno��, prosta to rzecz i naturalna. Ona to dobrze rozumie: Ona tak samo my�li i czuje jak Julek. Czy chcia�aby, aby on my�la� i czu� inaczej? Nie! bro� Bo�e! za tch�rza i za ga�gana mia�aby go, gdyby tak by�o. Wola�aby do grobu go po�o�y� ni�eli widzie� tch�rzem i ga�ganem. Ju� dawno powiedzia�a sobie, �e inaczej by� nie mo�e i � basta! Ale na sercu ma taki ci�ar, taki okropny ci�ar. � Mamciu! Mamusiu! Mameczko! Nie s�yszy. Idzie coraz powolniej i g�owa jej sztywn�, mu�linow� chust� przed upa�em os�oni�ta, coraz ni�ej na pier� opada. Co z tego b�dzie? Co b�dzie? Zamiar wielki i �wi�ty, tak, �wi�ty! ale skutek jaki? Powiadaj�, �e je�eli nikt nie pomo�e... ale to jest g�upie gadanie. Pom�c to pomog�, bo albo� to ludzie na �wiecie z kamienia s�, albo z b�ota, aby widz�c tak� spraw� �wi�t�, takie m�cze�skie targanie si� nie uj�li si�, nie ratowali? W Bogu nadzieja, �e tak b�dzie, jak m�odzi Konieccy onegdaj m�wili. Interwencja nast�pi i wszystko dobrze p�jdzie. Ale tymczasem...kule... A gdyby jedna z nich... w Julka... O, nie daj Bo�e! O, nie pozw�l! Pod Twoj� opiek� i obron� uciekamy si�, �wi�ta Bo�a Rodzicielko!... � Mamo! Matuchno! Mamo! Na koniec us�ysza�a, a raczej uczu�a czepiaj�ce si� sukni jej cztery �apki. � Czego chcecie?! Dwie drobne twarze rumiane; pyzate podnosi�y, si� ku niej i jedna ze �miechem, druga z nad�saniem rzek�y: ��� Je�� chce si�! Splasn�a d�o�mi i krzykn�la: � A prawda! To� wy dzi� nic jeszcze nie jad�y! To� ja o was zapomnia�am! A biednie�kie wy moje, mile�kie... g�odne... Chod�cie pr�dzej, chod�cie do domu, chod�cie... Ra�nie ju�, szerokim krokiem i�� zacz�a, a przed ni� dwa male�stwa szybko po zielonej trawie bosymi stopkami przebiera�y, wkr�tce te� przez boczne drzwi domu do ma�ej sionki wbieg�y. Ale pani� Teres�, wej�� tam za nimi maj�c�, w progu ogarn�y i prawie nad ziemi� unios�y m�skie jakie� ramiona i nim opami�ta� si� zdo�a�a, po sionce j� okr�ciwszy, do przyleg�ego pokoju walcowym krokiem wci�gn�y. Przy tym g�os m�odzie�czy, weso�y wo�a�: Dzie� dobry. mamci! Dzie� dobry matuchnie! Jak matuchna ma si�? I kr�c�c si� z ni� jeszcze po sieni, �mia� si�: � Cha, cha, cha! A ona zdyszana i z twarz� w ogniu krzycza�a: � Pu��, Julek! Ach, ty swawolniku, wariacie, nicponiu! Pu��, m�wi�, bo tchu ju� nie z�api�... I tak samo jak on �mia�a si�: � Cha, cha, cha! A� gdy wypu�ci� j� z obj��, ku drzwiom od kuchni skoczy�a i krzykn�a: � Tele�ukowa! Daj male�kim �niadanie! I wnet do syna powr�ci�a z ustami pe�nymi zapyta�: � No, jak�e masz si�? Tydzie� ci� w domu nie by�o. Daleko je�dzi�e�? Sk�d teraz przyjecha�e�? Co si� tam na szerokim �wiecie dzieje? On j� kilka razy w obie r�ce poca�owa�, po czym, na starej kanapce usiad�szy, z min� uroczy�cie nastrojon� m�wi� pocz��: � Uczynki mi�osierne co do cia�a: g�odnego nakarmi�, spragnionego napoi�... a dopiero gdy si� tego dokona, przyjd� tamte, co do duszy: nie wiedz�cego uwiadomi�, pytaj�cemu odpowiedzie�..: � No, no, ju� rozumiem! Zaraz nakarmi� i napoj�! Oj, ty, swawolniku ma�y! I ju� ku drzwiom od kuchni �pieszy�a, ale gdy oko�o niego sz�a, za r�k� j� pochwyci� i z oczami ku niej podniesionymi, g�osem zni�onym rzek�: � A potem p�jdziemy do pokoju mamy na rozmow� powa�n�. Mam do powiedzenia mamie co� bardzo wa�nego... Ona zblad�a na twarzy i oczy jej zm�ci�y si�; jak gdy kto kamie� na wod� rzuci. � Co� wa�nego... � powt�rzy�a szeptem. Ale wnet uspokoi�a si�. � Dobrze, pom�wimy, tylko ci do zjedzenia cokolwiek przynios�. Sam pozostawszy Julek z kanapki si� zerwa� i ma�y pok�j szybko wzd�u� i wszerz przebiega� zacz��, drobnego w�sika podkr�caj�c, z g�ow� pochylon�, zamy�lony. Jednak pomimo zamy�lenia spod drobnego w�sika �adnym tenorem zanuci�: �Cicho, cicho, kto� nadchodzi, serce m�wi...�� I urwa�. Ton�a piosenka m�odzie�cza w falach my�li szumnie i t�umnie tocz�cych si� przez g�ow�. Swawolnikiem by� od dzieci�stwa najmniejszego a� dot�d, ale ma�ym to nie by� bynajmniej. Wzrost wprawdzie mierny mia�, ale barki szerokie, w stosunku do wzrostu nawet za szerokie, co troch� kr�pym go czyni�o; jednak z kszta�t�w i ruch�w bi�a mu taka rze�ko�� i �ywo��, �e zgrabnym si� wydawa�, a przede wszystkim za doskona�e upostaciowanie zdrowia i si�y m�g� uchodzi�. Po matce wzi�� czupryn� g�st�, �adny wykr�j czo�a i pi�kne, piwne, b�yszcz�ce oczy, lecz na razowym chlebie macierzy�skim policzki mu nieco zanadto spulchnia�y, tak �e okr�g�e i rumiane, przypomina�y pyzatych anio��w na obrazach niekiedy malowanych. Z twarzy tej ogie� m�odo�ci gor�cej, nami�tnej a� tryska� si� zdawa�. Nie tak wygl�da�, gdy w zimie minionej ca�e szeregi nocy sp�dza� w trupiarni, gdzie blady od bezsenno�ci z ciekawo�ci� nami�tn� bada� na cia�ach, kt�re �mier� rozk�ada�a, tajemnice ludzkiego �ycia. Ale teraz nie zna� by�o na nim ani tych nocy pracowitych i ponurych ani innych wra�liwych, kt�re w izbie studenckiej, w ob�okach tytoniowego dymu sp�dza� na nami�tnych sporach i rozprawach z t�umem koleg�w. Teraz wszystkie prace, wszystkie przedmioty spor�w i rozpraw, wszystkie d��enia i zamiary jak drobne �wieczniki pogasa�y przed blaskiem jednej my�li, jednej nadziei, jednego zamiaru i celu. Wnet po wczesnym i kr�tkim obiedzie rzek� do matki: � Mo�e do mamy pokoju na rozmow� p�jdziemy, bo tam b�bny najmniej przeszkadza� b�d�... � Jakie tam b�bny! Janek i Olek zaraz znowu do wioski albo do lasu polec�... � S� jeszcze dwa mniejsze b�benki... � No, te robaki... nic jeszcze nie rozumiej�! Ale id� do mego pokoju, a ja tylko Tele�ukowej co� powiem i tam przyjd�... Niebawem wchodzi�a do tego pokoju, kt�ry by� w�a�ciwie izdebk� w�sk�, o jednym, na ogr�d wychodz�cym oknie, a tu� za ni� wysoki pr�g przest�pi�y Bro�cia i Ludwinka. Dwa te� cienkie g�osiki zadzwoni�y: � Matuchno! Mamusiu! Mamciu! � Czego chcecie? Z oczyma na matk� podniesionymi chwil� milcza�y, a potem najspokojniej i najpowa�niej w �wiecie odpowiedzia�y: � Niczego! Z matk� i przy matce by� chcia�y tylko, a przy tym lubi�y niezmiernie t� izdebk�, do kt�rej wst�p bez niej, z powodu rachunk�w st� do pisania okrywaj�cych, by� im wzbroniony. Mog�y sobie z tych papier�w zabawki powykrawa� lub na wiatr je pu�ci�. � No, kiedy niczego, to id�cie st�d sobie! Do Tele�ukowej id�cie!... Z zadartymi g��wkami uczepi�y si� czworgiem r�cz�t sp�dnicy matczynej i Bro�cia, brunetka �niada, �a�o�nie, a Ludwinka, lnianow�osa .i r�owa, z gniewnym tupaniem n�ek, jednog�o�nie zawo�a�y: � Nieeeeee! Julek pochyli� si� i w mgnieniu oka jedn� na jedno rami�, drug� na drugie pochwyciwszy, znad ziemi je podni�s�. � E! Niech robaczki troch� sobie przy Tele�ukowej pope�zaj�! Tu niepotrzebne! �miej�c si� z izdebki je wynosi�, a one �mia�y si� tak�e g�o�no i nagie, d�ugie, ogorza�e ich no��ta ko�ysa�y si� w powietrzu, z ramion braterskich zwisaj�c. Pani Teresa tymczasem stan�a przy otwartym oknie, za kt�rym r�s� wysoki i g�sty krzak bzu ju� rozkwita� poczynaj�cego. Krzak ten tak zas�ania� okna, �e nic przeze� wida� nie by�o opr�cz kawa�ka b��kitu niebieskiego za najwy�szymi szybkami. Kiedy Julek powracaj�c drzwi za sob� zamkn��, izdebka zdawa�a si� by� szczelnie przed wszelkim okiem i uchem ludzkim ukryt�. � C�, co mi masz do powiedzenia? � rzuci�a si� ku synowi pani Teresa. Poblad�� twarz i zm�cone �renice jej widz�c, uspokaja� j� pocz��: � Nie to, nie to jeszcze, co mama my�li. I to przyjdzie, naturalnie, ale nie teraz jeszcze. Teraz co� innego, ale tak�e wa�nego. I tu, u otwartego okna stoj�c, pocz�� m�wi� do�� g�o�no, bo i po c� mia�by szepta�, skoro nikogo w pobli�u nie by�o i nikt pods�uchiwa� ani my�la�. Czy tylko nikt? Co� jednak za krzakiem bzowym zaszele�ci�o i co� ciemnego w�r�d g�sto spl�tanych ga��zi zaszarza�o Ale pani Teresa i Julek uwagi �adnej na to nie zwr�cili. Ma�o� to skrzyde� ptasich za oknami trzepoce, a by�o� im w tej chwili do przygl�dania si� grom barw i �wiate� w krzakach? Tymczasem po drugiej stronie bzowego krzaku dwie postacie ch�opi�ce, jedna niedoros�a, a druga wcale jeszcze dziecinna, w postawach wypr�onych i ze skamienia�ymi od wyt�onej uwagi twarzami pods�uchiwa�y. Tak samo jak Bro�cia i Ludwinka, Janek i Olek poszli jeden w matk�, drugi w ojca. W�osy ciemne i z�ote, jednostajnie kr�tko przystrzy�one, oczy piwne i b��kitne, jednostajnie w tej chwili od ciekawo�ci nami�tnej rozb�ys�e, cery jednostajnie przez wiosenne wiatry i upa�y opalone. Tylko �e starszy wysmuk�y by� i wydawa� si� spr�ystym. gibkim, a z twarzy bladawej wra�liwym i zapalczywym; m�odszemu za� kr�po�� czy przysadzisto�� kszta�t�w ��czy�a si� z rumianno�ci�, powlekaj�c� pyzate, zupe�nie jeszcze dziecinne policzki. Zreszt� lat niespe�na pi�tna�cie i trzyna�cie, stare jakie�, ju� za kr�tkie i za ciasne mundurki szkolne, stopy bose, �lady �wie�ej w�dr�wki po drogach piaszczystych i pod�o�ach le�nych na sobie maj�ce. Z kilkugodzinnej w�dr�wki po wsi ch�opskiej i lesie powr�ciwszy, zaraz spostrzegli, �e pomi�dzy matk� i Julkiem co� jest, jaki� sekret, niepok�j. Przy stole obiadowym matka mniej ni� zwykle m�wi�a, nawet ich za niezgrabne jedzenie gdera� zapomnia�a, a Julek zamy�la� si� cz�sto i ani razu z nich nie za�artowa�. Oni od dawna ju� czego� domy�lali si�, co� w powietrzu czuli, o czym� z zas�yszanych rozm�w pomi�dzy starszymi wiedzieli: W szko�ach jeszcze, tam w mie�cie, sk�d na �wi�teczne wakacje do domu przyjechali, wiele ju� o tym, co ma sta� si�, pomi�dzy kolegami mowy by�o. A dlaczego po przej�ciu wakacji �wi�tecznych matka do miasta i szko�y wr�ci� im nie pozwoli�a? Oho! S�yszeli dobrze, jak raz do Julka powiedzia�a: �W czasach takich kto wie, co z dzie�mi sta� si� mo�e. Niech lepiej w domu zostan���. Julek zauwa�y�, �e rok czasu w szkole strac�, a ona odpowiedzia�a: �Niech lepiej rok strac�, a �ywi i cali zostan�!�� Ot, co zasz�o! Aby �ywi i cali zostali! Inni to maj� prawo rozporz�dza� si� swoim �yciem i swoj� ca�o�ci�, a oni niech przy fartuszku maminym siedz� i ha�b� cho�by okrywaj� si�, zdrajcami kraju zostaj�, byleby... Bo zdrajc� kraju jest i ha�b� okrywa si� ten, kt�ry teraz... A sk�d�e pewno��, �e Julek �ywy i ca�y zostanie? Jednak zamierza czyni� to, co mu serce czyni� rozkazuje, ku czemu ci�gnie go przyk�ad wszystkich bohater�w rzymskich i polskich, a mama na to zgadza si�... Dlaczeg� to jemu wolno, a im nie? Wzgl�dem starszego brata co� na kszta�t zazdro�ci uczuli i od dawna ju� kroki jego �ledzi�, rozmowom przys�uchiwa� si� zacz�li. Ale na pods�uchiwanie zdobywali si� dzi� po raz pierwszy. Jak�e mo�na by�o nie zdoby� si�, skoro tu� za progiem stoj�c niechc�cy us�yszeli byli, jak Julek m�wi: �Do mamy pokoju na rozmow� p�jdziemy, bo tam b�bny najmniej przeszkadza� nam b�d�!�� Na te s�owa w starszym a� co� zagotowa�o si�, zawrza�o. .,S�yszysz, Olek? � B�bny!�� A Olkowi �zy zakr�ci�y si� w b��kitnych oczach. Cicho jak myszy ma�y dom doko�a obiegli, na �awce pod krzakiem bzu przysiedli i w stron� okna do izdebki matczynej s�uch wyt�yli. Janek wypr�y� si�, jak struna ku matczynemu oknu ca�y wygi�ty, r�k� kurczowo brzeg �awki �ciska�. Olek za� zgarbi� si�, napuszy� i rumiane policzki tak wyd��, jak gdy czasem na rozkaz matki ogie� w samowarze rozdmuchiwa�. S�uchali. Jakkolwiek Julek nie zni�a� bardzo g�osu, jednak pomimo woli mo�e zni�a� go nieco, wi�c wszystkiego, co m�wi�, s�ysze� nie mogli i w s�uch im wpada�y czasem zdania nieca�e, czasem wyrazy oderwane: �Dzi� po zachodzie s�o�ca... wprost do D�bowego Rogu... tu nie zajad�...�� A potem zapytanie matki: �Wiele tam tego b�dzie?�� I odpowied� Julka: �Szabel.., rewolwer�w... kos...�� Jankiem od st�p do g�owy dreszcz wstrz�sn��. Jedn� r�k� �ciskaj�c brzeg �awki, drug� brata za kolano pochwyci�. � S�yszysz, Olek? s�yszysz? Ten dr�e� zacz�� jak w febrze. � Aha! szab... szab... szab... le... � Ciiii�ho! Matka m�wi�a znowu: � Motyki do kopania ziemi wzi�� trzeba... A Julek: � Ja z Tele�ukiem. Czy on w domu? � Pewnie... powiem mu... Chwila milczenia, po czym znowu Julek m�wi: � Tylko z ch�opcami... �eby nie wiedzieli... � E! Tak�e! g�upstwo! B�azenki te, co oni... � Niech mama tak:.. niech mama tak nie... oni i bardzo nawet... spostrzegam.... � Nie mo�e by�! Swawole im jeszcze w g�owie i Janek w ksi��kach ca�y... � No, no! Tak si� mamie... materia� palny... � Spa� im i�� ka��... dla twojej spokojno�ci... Tu drzwiczki z izdebki matki do pokoju dziecinnego prowadz�ce przeci�gle zaskrzypia�y i jednocze�nie dwa cienkie g�osiki rozleg�y si� tak dono�nie, a� za oknem s�ycha� by�o: � Mamciu! Matuchno! Mamo! � Ot, ju� tam i wjecha�y ma�e � sarkn�� Janek. � Wszystkiemu koniec b�dzie. Zmykajmy! Chy�kiem zerwawszy si� z �awki, w pobliskiej g�stwinie drzew i krzak�w znikn�li. Tam, za g�st� zas�on� z zieleni na ziemi siedz�c, d�ugo, zawzi�cie pomi�dzy sob� szeptali. Nad ich g�owami, blisko ku sobie pochylonymi, i czo�ami w srogich namys�ach, jak u starych ludzi zmarszczonymi, m�oda zielono�� li�ci powiewa�a i na zab�j �piewa�y ptaki. Pani Teresa z izdebki swojej wypad�a, dwa �robaczki�� za drobne r�ce nie prowadz�c, ale ci�gn�c. � Niech dzieci grzeczne b�d�... bo do k�ta i�� ka�� i krzes�ami pozastawiam! Prosz� mi zaraz gdziekolwiek spokojnie usi��� i ksi��eczk� z pie�niami czyta�, a za, mn� teraz nie �azi�... bo przep�dz�... do k�t�w... Wiedzia�y �robaczki��, czy jak je Julek nazywa�, �b�benki", �e gdy matka takim tonem przemawia�a, �art�w nie ma. Cichutko wi�c wysun�y si� z domu i na wschodach ma�ego ganku do drewnianego s�upka przytulone, nad ksi��czyn� drobne g�owy pochyli�y tak, �e a� prawie zetkn�y si� z sob� ich ogorza�e czo�a i zmi�sza�y si� w�osy lniane i brunatne. Ksi��czyna, w ok�adce zszarza�ej i zmi�tej, antykiem by�a, starym dokumentem rodowym, w kt�ry z rozkosz� wczytywa�y si� niegdy� oczy pani Teresy, gdy by�a dzieckiem, potem Julka w tej�e porze �ycia, potem Janka i Olka. Spada�a w dziedzictwie z matki na dzieci, z dzieci starszych na m�odsze, by�a pierwszym drukiem, kt�re oczy ich poznawa�y, pierwsz� opowie�ci�, kt�ra im do krwi i m�zgu zatliwa�a iskr� przysz�ego p�omienia. Teraz na kolanach Bro�ci otwarta, po��k�ymi kartkami odbija�a na tle sp�owia�ej sukienczyny z r�owego perkalu. Bro�cia nie bez pewnej jeszcze trudno�ci czyta� zacz�a: � Mieczy�s�aw Stary... � Nie chc� Miecislawa... � przerwa�o jej kapry�ne sarkni�cie Ludwinki... Cierpliwie starszy �robaczek�� kilka kartek przerzuci� i zacz��: ��� W�adys�aw Ja... Ale m�odszy przerwa� znowu: � Nie chc� Wladislawa... � No to czego chcesz? Porwa�a Ludwinka ksi��czyn� z kolan siostry i na swoich j� roz�o�ywszy, z wyd�tymi. od wysi�ku wargami przez chwil� karty przewraca�a. Po czym zacz�a z wielkim trudem i j�kaniem: � L�e�1�e�s�i�ek � Lesiek. � Daj ! � �Przez dworak�w opuszczona Helena w stroju niedba�ym...�� Du�y ptak furkn�� spod niebieskiego dachu i nad g�owami dzieci przemkn�wszy, lotem strzelistym pomkn�� w dal. � Jask�ka! Nie wiedzie� czego porwa�y si� i nie wiedzie� czego na ca�e gardzio�ka �miej�c si� pobieg�y w t� sam� stron�, w kt�r� jask�ka ulecia�a. A pani Teresy pierwszy raz w �yciu zapewne zdawa�a si� o samym istnieniu najm�odszych swych dzieci zapomnie�. W ko�cu dziedzi�ca, pomi�dzy szarymi �cianami stod�ki i �wirna, z ch�opem barczystym i ros�ym, w siw� siermi�g� ubranym rozmawia�a. By� tak ros�ym, �e aby w twarz mu patrze�, g�ow� wysoko podnosi� musia�a, wi�c z wysoko podniesion� g�ow�, z r�koma zwyk�ym sobie ruchem na k��bach opartymi, m�wi�a o czym� d�ugo, cicho, a oczy jej w cieniu szarej stod�ki jak iskry b�yszcza�y. Ch�op d�ugiej jej mowy wys�ucha� milcz�c, z twarz� nad jej g�ow� pochylon�. Na twarzy jego grubej, w grube fa�dy pogi�tej, g�stym w�osem siwiejacym z do�u poros�ej, nie odbija�o si� wra�enie �adne. Nieruchoma, zaspana jakby czy leniwa, podobn� by�a do rze�by z grubego kamienia, kt�ry barw� sw� chleb razowy przypomina�. Jednak z bliska patrz�c mo�na by�o dostrzec, �e z tej niemej, ciemnej twarzy ch�opa oczy spogl�da�y na podniesion� ku niemu g�ow� pani Teresy mi�kko jako� i przychylnie, a zarazem nieco z ironi�. Rzecz dziwna! pod krzaczastymi, obwis�ymi brwiami siwe oczy ch�opa b�yska�y iskr� ironii. Po d�ugim, milcz�cym s�uchaniu, bez �adnego poruszenia w postawie, tak samo cicho, jak ona m�wi�a, a przy tym powoli, senliwie jako� czy leniwie przem�wi�: � Ej pani! Szczo z toho bude? czy wy to tylko rozumnie i dobrze robicie? Czy z tego biedy wielkiej dla was nie b�dzie? Czy wy dzieci swoich... Nie pozwoli�a mu doko�czy�, ale porywczo szepta� zacz�a: � Tele�uk tego nie rozumie! Ja to Tele�ukowi kiedykolwiek wyt�umacz�! Tak ju� sta�o si� i inaczej by� nie mo�e, a kiedy inaczej by� nie mo�e � to i basta! Ja Tele�ukowi jak przyjacielowi wszystko powiedzia�am i jak przyjaciela prosz�... ale kiedy Tele�uk nie chce, to i nie trzeba....to my sami... Ju� unios�a si� obraz� czy ambicj�, ca�a rumie�cem obla�a si� i ruch do odej�cia uczyni�a, ale ch�op poufale za r�kaw sukni j� uj��. � Zaczekajcie, pani! Ot, wy zawsze taka pr�dka! Jak do dobroci, tak i do z�o�ci pr�dka! Po ustach jakby z ciemnego kamienia wyrzni�tych u�miech mu si� prze�lizn�� pob�a�liwy i wnet znikn��. Znikn�a te� z oczu iskra ironiczna. � Co ja sobie my�l�, to my�l�, ale zrobi�, jak ka�ecie... Ja wszystko zrobi�, co ka�ecie.., ja wasz poddany... Pani Teresa a� �achn�a si�, a� krzykn�a: � G�upi Tele�uk jest ze swoim podda�stwem! Najpierw to, �e nie ma ju� podda�stwa, a potem, czy � kiedy jeszcze by�o � ja Tele�uka za poddanego uwa�a�am czy za przyjaciela? a? Niech Tele�uk ze��e, �e za paddanego... a? On r�k� wzgardliwie machn��. � Et, z bab� gada�, wod� mle�. Czy ja o takim podda�stwie gada�? Ja w podda�stwo do was poszed� wtedy, kiedy�cie wy r�kami w�asnymi z �ony i dzieci moich zaraz� srog� �cierali... Pani Teresa �a�o�nym ruchem r�ce roz�o�y�a. � C�, kiedy nie uda�o si�! � Z �on� uda�o si�... z nimi nie... ale ja od tego czasu wasz s�uga, wasz pies... Czego tylko ode mnie chcecie, to zrobi�... b�d�cie spokojni... co sobie my�l�, to my�l�, ale zrobi�... � Niech Tele�uk nic sobie nie my�li, dop�ki ja nie wyt�umacz�. Kiedykolwiek wszystko opowiem i wyt�umacz�. Ale tylko... Z nogi na nog� przest�powa�a, my�l� jak�� zaniepokojona. � Niech tylko Tele�uk nikomu o tym nie m�wi, nikomu a nikomu... Ch�op ze wzgardliwo�ci� niewypowiedzian� ramionami wzruszy�. � Ot, pani niby to, a kiedy baba, to taki i durna! Odwr�ci� si� i ju� odchodzi�, silny, ros�y, z pochylon� kamienn� twarz�. Ona, z r�kami opartymi o biodra, �miej�c si�, za nim patrza�a. Wr�ci� jeszcze. � A ko�y� to bude? � kr�tko zapyta�. � Gdy tylko �ciemnieje... � Gdzie te cztery wielkie d�by? � Aha. Ja tam ju� b�d�. � W Dubowym Rohu? � Aha! Dzie� dobiega� do ko�ca, s�o�ce zasz�o, zorza wieczorna zagas�a, na bezmiesi�cznym niebie �wieci�y gwiazdy. Nieszerok� drog�, po�r�d pola do bliskiego lasu prowadz�c� dwoje ludzi sz�o szybkim krokiem i zamienia�o si� nielicznymi s�owy. � Czy by�e� w Lublinie? � By�em... a jak�e! Tam my cz�sto... � Inka tam jest? � A jest. � Widzia�e� j�? � Naturalnie; jak�e m�g�bym nie widzie�! Ona przecie� zawsze mi�dzy r�wie�nicami jak lilia mi�dzy... jak�e tam... niech b�dzie mi�dzy... trawami. � Tak�e brednie! Powiedzia�by� lepiej, co ona tam robi? � C� Inka mo�e robi�? Ka�dego, kto si� na oczy jej nawinie, kokietuje! � Julek! � No i c� takiego? Albo� mama sama o tym nie wie? Zreszt� one tam wszystkie konfederatki dla nas szyj�, koszule jedwabne i r�ne tam r�no�ci opr�cz tego �piewaj� sobie, szczebiocz�. Kobieta westchn�a g�o�no. � Julek... � Co, mamo? � �eby� ty ze mn� o siostrze cho� raz na serio porozmawia�! � Kiedy bo, moja mamo, o Ince trudno jest m�wi� serio. � G�upstwo! Dlaczeg� to? � Bo w niej samej niczego serio nie ma. Dziewczyna pusta, w pi�kno�ci swej, jak nasza szlachta okoliczna m�wi, zadufana i w Leszczynce nudzi si� piekielnie, a jak w �wiat wyleci, to sobie fruwa. Psychologia nietrudna i nieosobliwa. � Aha! ale bieda osobliwa mo�e by�... � Jaka tam bieda! Za m�� p�jdzie � i ju�. Umilkli. Z obu stron drogi, w zbo�u ju� dobrze podros�ym przebiega�y ciche szelesty, szmery, mo�e chody glist i kret�w albo podloty ptak�w nad �wie�o uwite gniazda. Las by� ju� blisko; w ciemnej �cianie jego co� �wirkn�o, gwizdn�o i na chwil� umilk�o, a� po zmroku gwia�dzistym, nad polem cicho szemrz�cym rozleg� si� g�o�ny, d�wi�czny, przeczy�cie srebrny tryl. Rozleg� si�, p� minuty trwa� i umilk�. Julek podni�s� g�ow�. � S�owik! � szepn�� i w szepcie tym jak w �wierciadle ludzkiego serca odbi�a si� tajemniczo�� wieczoru, gwiazd, ciemnego lasu i s�owiczego trelu. � Wcze�nie w tym roku s�owik... � zacz�a pani Teresa i nie doko�czy�a. � Oj, ten rok! ten rok! ten rok! S�owa te, jak z podmuchem wiatru, wysz�y z jej piersi z ci�kim, trz�s�cym si� westchnieniem. A w tej�e chwili, w lesie znowu, lecz w dalszej g��bi, w. innej stronie, zabrzmia� taki sam jak przedtem tryl srebrem dzwoni�cy, przez oddalenie od tamtego cichszy, i tak jak tamten umilk�, a bujne runie po obu stronach drogi i u brzeg�w ich majacz�ce w zmroku drobne twarze kwiat�w zdawa�y si� w nieruchomo�ci s�ucha�, czeka�. � S�yszysz, Julek? Ten drugi to w�a�nie tam za�piewa�... � W D�bowym Rogu? � Gdzie te cztery najstarsze d�by rosn�... �� Mama i w ciemno�ciach d�by te rozpozna? � Oj, oj! Ile razy ja tam by�am. Ile ja tam... Mia�a ju� powiedzie� � przep�aka�am! Ale wstrzyma�a si�, umilk�a. Zawsze wstyd jaki� czy hardo�� niepokonana wstrzymywa�y j� od g�o�nego wspomnienia o przelanych kiedykolwiek �zach. Wi�c milcz�c sz�a dalej i tylko my�la�a o tym, ile razy w dnie letnie albo i jesienne bieg�a t� drog�, wpada�a do tego lasu i ku owym d�bom d��y�a, aby w g�stym cieniu ich listowia ukry� dol� swoj� i z nich wyciekaj�ce �zy. �Dwa go��bie wod� pi�y...�� M�j Bo�e! ile� razy, gdy piosenka ta g�osem kochanym �piewana przebrzmia�a dla niej, wci�� jednak brzmi�c dla innych, jeden z go��bi wi� si� z b�lu i p�aczu na mchach szmaragdowych, u pot�nych st�p czterech najstarszych w tym lesie d�b�w! Teraz sz�a ku temu miejscu ucieczek swych od oczu i uszu ludzkich z my�l� ukrycia w nich czego� innego ni� �zy i szlochania. Weszli do lasu i gdy szybko szli naprz�d, omijaj�c pnie drzew i g�ste sploty ga��zi przed sob� rozchylaj�c, ogarnia�y ich miejscami ciemno�ci grube, a miejscami, tam gdzie rozst�powa�y si� nieco drzewa, zmroki przezroczyste, z lekka przez gwiazdy roz�wietlone i u do�u, przy samej ziemi, usiane drobnymi twarzami, kt�re zdawa�y si� patrze� na te gwiazdy. By�y to anemony obficie i bujnie rozkwit�e, te narcyzy le�ne, kt�re nocami nawet odrzynaj� si� od ciemno�ci biel� �nie�yst�. Dwa s�owiki to tu, to tam odezwa�y si� z kolei, ale kr�tkimi nutami, kt�re wnet milk�y. Jakby pr�bowa�y tylko swych instrument�w muzycznych, jakby je nastraja�y... Wtem przed dwojgiem ludzi przez las id�cych stan�a grubsza, g�stsza, wy�sza ni� gdziekolwiek indziej ciemno�� i z ciemno�ci tej gruby, st�umiony szept zawo�a�: � Pani! pani! To� to tu!... � Tele�uk? Tak, tak! to tutaj! A turkotu nie s�ysza�e� jeszcze? Czy od strony Dziatkowicz turkotu nie s�ycha�? I stan�a jak wryta; o par� krok�w od niej stan�� te� jak wryty Julek. W ciemno�ci za� ozwa� si� ten sam co wprz�dy gruby szept: � Ot i jad�! S�uchali. W dalekiej jeszcze g��bi lasu toczy� si� turkot powolny, ko�a jakie� z g�uchymi stukami uderzy�y o wystaj�ce nad ziemi� korzenie drzew czy o wystaj�ce nad mchami le�nymi kamienie. S�uchali i w turkot ten powolny, a coraz bli�szy, wyra�niejszy ws�uchani, nie us�yszeli kilku szelest�w, kt�re ozwa�y si� w pobli�u. K�dy� w pobli�u w zaro�li leszczynowej z�ama�a si� z g�uchym trzaskiem ga��� nadeptana czyj�� stop�, zaraz potem kto� bardzo ostro�nie, jednak nie bez szelestu prze�lizn�� si� w�r�d leszczyn i gdyby oczy dwojga nieruchomych ludzi nie by�y wyt�one w stron�, od kt�rej zbli�a� si� turkot, mog�yby dostrzec dwie ma�e postacie, dwa raczej ma�e cienie, kt�re wy�lizn�wszy si� spomi�dzy leszczyn, szybkim jak my�l ruchem zanurzy�y si� w padaj�c� od drzew pot�nych ciemno��. Jednocze�nie Julek na spotkanie turkotu zupe�nie ju� niedalekiego poskoczy� i po lesie rozesz�o si� trzykrotnie powt�rzone, kr�tkie lecz przenikliwe gwizdni�cie. U st�p grubej, wysokiej ciemno�ci, kt�ra przestrze� pomi�dzy czterema pot�nymi d�bami zawart� nape�nia�a, zatrzyma� si� w�z dwukonny, wysoko czym� na�adowany i kto� wysmuk�y, zgrabny, spr�ystym ruchem m�odzie�czym z niego zeskoczywszy, w mgnieniu oka przed pani� Teres� si� znalaz�. � Pan Gustaw � szepn�a � pan sam? � Naturalnie, �e sam. To najbezpieczniej. Takiego Tele�uka, jak pani, nie mam. W r�k� j� na powitanie poca�owa�. � Julek, do roboty! a! i Tele�uk jest! Tym lepiej! We trzech pr�dzej p�jdzie! We trzech! Zapewne! Bez pani Teresy rachowa� m�odzieniec z wozem na�adowanym przyby�y. Jeszcze tego �wiat nie widzia�, �eby ona, gdy robota piln� by�a, sama lub wesp� z innymi do niej si� nie zabra�a. � Tele�uk! Ile rydli przynios�e�? � Cztery, pani. � Ot, sprytny! Wzi�� jeden i dla mnie. Ch�op spokojnie odpowiedzia�: � Wiadomo. I d�wign�� z wozu grub� wi� przedmiot�w jakich�, szczelnie w co� owini�tych, kt�re gdy w silnych ramionach je podnosi�, metalicznie i ostro szcz�kn�y. Niedaleko stamt�d za grubym pniem d�bowym jaki� ma�y cie�, przysiad�szy do ziemi, zaszepta�: � S�yszysz, Olek? A zza s�siedniego pnia szept inny, jak li�� na wietrze drgaj�cy, odpowiedzia�: � Sza... sza... szab... le!... By�o to tak, jakby dwa ma�e robaki po ostrych ko�czynach traw przepe�za�y i nie mogli tego us�ysze� ludzie krz�taj�cy si� oko�o wozu, tym bardziej �e w tej�e chwili k�dy� blisko, jak zdr�j z podziemia, wytrysn�� z ciemno�ci rozg�o�ny pe�ny ju� teraz �piew s�owika. Cztery stare, najstarsze w lesie d�by splata�y w g�rze li�ciaste ga��zie i by�a to jakby kaplica nape�niona ciemno�ci�, ze stropem gdzieniegdzie uc�tkowanym z�otymi oczyma gwiazd. Unosi�a si� nad t� ciemn� kaplic� nieprzerwana pie�� s�owicza, a na pod�o�u jej porusza�y si� sylwety czworga ludzi i kiedy niekiedy pobrz�kiwa� metal. Pobrz�kiwania te, to d�u�sze, to kr�tsze, to mniej, to wi�cej ostre, zdawa�y si� towarzyszy� s�owiczej pie�ni, tak jak akordy instrumentu muzycznego towarzysz� ludzkiemu �piewowi. Czasem jeszcze wydawa� si� to mog�o rozmow� ton�w podniebieskich, czystych, wolnych, wzlotnych, z przyziemnymi, ostrymi, gro�nymi zgrzytami. Oku we wn�trze tej kaplicy patrz�cemu trzeba by�o tylko oswoi� si� z ciemno�ci�, aby rozpozna� robot� poruszaj�cych si� w niej ludzi. Wykopywali do�y, pogr��ali w nie przedmioty z wozu zdejmowane i nakrywali je warstwami ziemi pe�nej zi� i mchu. Wida� by�o szerokie chwilami rozmachy ramion pani Teresy i silnie w jej r�kach uderzaj�ce o ziemi� narz�dzie pracy. Pracowali w milczeniu, czasem tylko kilku s�owami przerywanym. � Niech mama odpocznie! � Tak�e gadanie! Na tamtym �wiecie wszyscy wieczny odpoczynek mie� b�dziemy! A potem szept przyby�ego z wozem m�odzie�ca: � Oj, zm�czy�em si�! I odpowied� pani Teresy: � Tak�e dziw! R�czki do roboty nie przyzwyczajone! Potem, pracy nie przerywaj�c, troch� zdyszanym g�osem m�wi�a: � A ja powiem, �e nie szkodzi�oby panom, oj, nie szkodzi�oby dobrze sobie czasem pomacha� siekier� czy tam kos� albo nad p�ugiem obla� si� takim potem, �eby z nim razem wszystkie g�upstwa, a to i grzechy z ko�ci i duszy powychodzi�y... Dwa m�odzie�cze g�osy za�mia�y si�, a ona w odpowied� �miechowi temu sarkn�a: � Nie ma czego �mia� si�: prawd� m�wi�! �ela�co rydla g��boko w ziemi� pogr��aj�c doda�a: � Nie do Julka to m�wi�... on od dzieci�stwa do roboty nawyk�... � Do mnie pani to m�wi? � A pewnie! Ma�o� to grzeszk�w: polowanka, baliki, koniki, pieski, zawracanie g��wek dziewcz�tom... No, czy nie by�o? Niech pan Gustaw sam powie... ma�o� to tego by�o?... On po kr�tkim odpoczynku znowu do kopania ziemi si� zabieraj�c odpowiedzia�: � Ju� nie b�dzie. Nie �art ani �al, ani smutek, lecz uroczysta powaga w odpowiedzi tej brzmia�a. Czu� w niej by�o pot�ny wiew czasu, kt�ry w daleko�� niezmierzon� odni�s� od ludzi baliki, koniki, pie