7481
Szczegóły |
Tytuł |
7481 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7481 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7481 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7481 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
McIntosh J T - Dziesi�te Podej�cie -
B�ogos�awie�stwo samotno�ci
Ord siedzia� na obrotowym krze�le i spogl�da� na Uk�ad S�oneczny. Wyrazisto��
obrazu, nie zniekszta�conego przez trzystukilometrowy woal ziemskiej atmosfery,
pozwala�a mu, ze stanowiska na orbicie Plutona, widzie� go�ym okiem wszystkie
planety z wyj�tkiem samego Plutona, ukrytego w skupisku jasnych gwiazd, oraz
Merkurego, kt�ry w tej chwili znajdowa� si� po drugiej stronie S�o�ca.
No, ale Ord wiedzia� dok�adnie, gdzie ma patrze�. Ka�dego dnia, przez ponad
dwa tysi�ce dni spogl�da� na Uk�ad S�oneczny. Widzia�, jak Merkury po�piesznie
okr��y� S�o�ce dwadzie�cia pi�� razy, Wenus - bardziej statecznie - dziewi��,
Ziemia wykona�a sze�� owych znajomych kurs�w w Kosmosie, z kt�rych ka�dy r�wna�
si� jednemu rokowi, Mars by� w swej czwartej podr�y, ale Jowisz nie sko�czy�
nawet po�owy jednej.
- To chyba pomaga, gdy mo�na je ogl�da� - rozleg� si� z ty�u delikatny,
weso�y g�os. Nawet kiedy Una m�wi�a najpowa�niejsze rzeczy, jej g�os �mia� si�.
- Gdyby� nie m�g� widzie� planet, zapewne dawno ju� nadawa�by� si� do kaftana
bezpiecze�stwa.
- A sk�d wiadomo, �e ju� si� nie nadaj�? - spyta� Ord. - Ty na pewno tego nie
mo�esz powiedzie�.
Nie obr�ci� si� jeszcze. Odwleka� ten moment, przeci�gaj�c go bez ma�a
ekstatycznie z sekundy na sekund� - niczym nami�tny palacz, kt�ry celowo
wstrzymuje papierosa w ustach, zanim go zapali.
- Uwa�am - odpar�a, dalej ze �miechem w g�osie - �e p�ki potrafisz rozs�dnie
m�wi� o szale�stwie, nie jest jeszcze z tob� tak �le.
Nadszed� �w moment. Nie mo�na by�o tego przeci�ga� w niesko�czono��. Obr�ci�
si� gwa�townie i spojrza� na ni� z nonszalanckim, ironicznym u�miechem. Pozna� w
�yciu wiele pi�knych kobiet, ale chyba �adna z nich nie u�wiadamia�a sobie tak
dobrze swych brak�w, jak Una.
Zawsze mia�a na sobie ow� nieskaziteln� bia�� bluzk�, rozpi�t� przy szyi i
ciasno wepchni�t� w talii do jej ostro zaprasowanych ciemnozielonych spodni.
Mo�e pesymizmem by�o my�le� jak najgorzej o tym, o czym nie mia�o si� poj�cia,
ale Ord z g�ry za�o�y�, i� jedyne partie jej figury mo�liwe do przyj�cia, to
zgrabna talia, dekolt i ten fragment nogi, kt�rego jej codzienny str�j nie
ukrywa�.
W jej czole by�a drobna nieregularno��, kt�r� zr�cznie ukrywa�a opuszczaj�c
kaskad� swych pi�knych, popielatych w�os�w na jedn� stron� twarzy. Jej z�by
wygl�da�y doskonale w subtelnym p�u�miechu; na wi�cej nigdy sobie nie
pozwala�a. W najni�szym miejscu dekoltu jej nieskazitelnej bluzki znajdowa� si�
minimalny �lad wskazuj�cy, i� jej sk�ra nie jest na ca�ej powierzchni g�adka,
ale owemu podejrzeniu nigdy nie dane by�o przerodzi� si� w pewno��.
- Jak d�ugo jeszcze, Colin? - spyta�a Una. - Nie �ledz� czasu tak jak ty.
Gdzie mog� by�, je�li wystartowali w momencie zaniku sygna�u?
- Od tamtego czasu, gdy o to pyta�a�, jeszcze tego nie obliczy�em. - Nie
potrafi� uspokoi� dr�enia g�osu. - Ale mog� by� bardzo blisko.
Skin�a g�ow�; wyczu� w tym ge�cie jaki� cie� �alu.
Ord popatrzy� poza jej plecami na pust� �cian� naprzeciwko okien
obserwacyjnych. Nie odczuwa� ciasnoty.
Stacja kosmiczna po�o�ona pi�� tysi�cy osiemset milion�w kilometr�w od S�o�ca
przeznaczona by�a dla jednego cz�owieka, kt�ry zawsze b�dzie sam, kt�ry sp�dzi
dwa lata we w�asnym towarzystwie za do�� bajeczne wynagrodzenie oficera
dowodz�cego stacj�, gdzie zrobiono wszystko, by by�o tu zacisznie i wygodnie bez
jednoczesnego odstr�czaj�cego wra�enia pustki. Znajdowa�o si� wi�c tu
obserwatorium, maszynownia, pok�j wypoczynkowy, pracownia, sypialnia, �azienka,
magazyny, nawet pok�j go�cinny, w kt�rym znika�a Una, cho� nie dla niej, ani dla
nikogo w jej rodzaju go nie przeznaczono.
Kiedy Ord spogl�da� na pust� �cian�, my�la� o zamieszaniu na Ziemi, jakie
sze�� lat temu spowodowa� zanik sygna�u kierunkowego - jednego z trzech, jakie
umieszczono na orbicie Plutona. Sygna��w nawigacyjnych w Kosmosie by�o do��, by
statki kosmiczne mog�y si� nimi pos�ugiwa�, ale nag�y zanik sygna�u ze Stacji nr
2 z pewno�ci� mia� znaczny wp�yw na wi�kszo�� rejs�w mi�dzyplanetarnych.
Wyd�u�enie lotu na Ksi�yc o pi�� minut, w zale�no�ci od pory; o dwa do trzech
dni w przypadku Wenus czy Marsa przy uwzgl�dnieniu miejsca startu, portu
przeznaczenia oraz dw�ch pozosta�ych sygna��w nawigacyjnych; tygodnie, a nawet
miesi�ce w rejsach do niekt�rych asteroid�w i satelit�w planet zewn�trznych.
Dwie "szprychy" owego ko�a nawigacyjnego pozosta�y, ale zia�a w nim ogromna,
studwudziestostopniowa wyrwa, kt�r� z ledwo�ci� tylko wspomaga�y sygna�y
kierunkowe z port�w przeznaczenia statk�w, nie wzmocnione pot�nym sygna�em
nawigacyjnym.
Taka sytuacja nie by�a nowa. Kiedy� w Uk�adzie S�onecznym ustawi si� tyle
sygna��w nawigacyjnych, �e statki kosmiczne nie b�d� musia�y rozpoznawa� tych, z
kt�rych korzystaj�. Po prostu skieruj� si� tam, dok�d chc� lecie�, i wystartuj�
niczym staro�ytne galeony z wiatrem. Ale jak dot�d przestrze� kosmiczna nie
wype�ni�a si� ruchem mi�dzyplanetarnym do tego stopnia, by zwi�kszanie liczby
sygna��w nawigacyjnych by�o op�acalne.
Kiedy sygna� zawodzi�, to zawodzi� i mija�o ponad sze�� lat, nim mo�na by�o
ponownie uruchomi� - chyba �e awaria nast�powa�a w dogodnej porze, powiedzmy,
kiedy ku stacji lecia� statek z nowym oficerem na zmian� oraz w celu
przeprowadzenia okresowego przegl�du aparatury. Jednak�e historia dowodzi, �e
awarie urz�dze� zbudowanych przez ludzi nast�powa�y bez wyj�tku w najmniej
odpowiednich momentach.
Ord prze�ledzi� w pami�ci ca�y sze�cioletni okres podr�y z Ziemi na stacj�.
Tydzie� przygotowa�. Dwa dni lotu na Ksi�yc. Trzy tygodnie - na Marsa, z
kt�rych mo�na by urwa� pi�� dni, gdyby Stacja nr 2 wysy�a�a sw�j sygna�. Potem
ju� niedobrze. Tylko male�ki Ganimedes wci�� wysy�a� sw�j sygna�, wspomagaj�cy
statek naprawczy w drodze z Marsa. Prawie dziewi�� miesi�cy do Jowisza. Ale
przynajmniej w�wczas statek osi�gnie jaki� rozp�d, by pokona� pozostaj�ce mu do
przebycia p� miliarda kilometr�w... po kt�rych nast�pi d�ugie i �mudne
poszukiwanie owego py�ka w Kosmosie, kt�ry by� stacj� sygna�u.
W sumie jedena�cie miesi�cy przy dzia�aj�cym sygnale; a ponad sze�� lat bez
niego.
W�r�d niewielu rzeczy, kt�re pomog�y Ordowi przetrzyma� dodatkowe pi�� lat
samotno�ci na pok�adzie stacji o miliardy kilometr�w od najbli�szego cz�owieka,
by�a my�l o nagromadzonej pensji, kt�r� odbierze. Oficerowie obs�uguj�cy stacj�
byli niezb�dni i r�ne linie lot�w kosmicznych musia�y przyjmowa�
odpowiedzialno�� za to, co im si� mo�e przydarzy�.
Kiedy wr�ci w ko�cu na Ziemi�, maj�c lat dwadzie�cia dziewi��, b�dzie
urz�dzony na ca�e �ycie.
Una wzruszy�a ramionami.
- No, trudno. Mi�o by�o ci� pozna�. M�wi� szczerze.
- Nie w�tpi�, Una. Ale to dlatego, �e przed tob� by�y inne. Wiele si�
nauczy�em.
- W�a�nie z�ama�e� Zasad� nr 1 - odpar�a lekkim tonem. - Nigdy nie m�w o
"innych". Uwa�aj te�, �eby� nie z�ama� Zasady nr 2.
- Co to za zasada?
- Powiniene� wiedzie�. Chcesz, �ebym ja j� z�ama�a? Brzmi ona: "W
szczeg�lno�ci nie m�w o tych innych, kt�re dopiero b�d�".
Gestem zby�a ten temat; zupe�nie jakby wydar�a go z notatnika, zgniot�a i
wyrzuci�a.
- Zagramy w szachy? - spyta�a. - Dawno nie grali�my.
- Dobrze. Ale nie tutaj. Chod�my do salonu.
Poszed� pierwszy, niby to wskazuj�c drog�; tak jakby ona nie zna�a jej r�wnie
dobrze, jak on. Szybko rozstawi� figury; mia� wszak wieloletni� praktyk�. Una
nie usiad�a naprzeciwko, lecz przycupn�a na skraju sofy. Zawsze stara�a si�
zachowa� nieskaziteln� swoj� wdzi�czn� postaw�.
Dopiero co wypowiedzieli pierwsze, niejasne jeszcze aluzje dotycz�ce czego�,
co narasta�o od d�u�szego czasu. Bez w�tpienia Ord zaczyna� nu�y� si� Un�. Nie
by�a to niczyja wina; je�li za� musia�a by� czyja�, to jego. Partia szach�w
mia�a w sobie co� z po�egnania. Jedna na drog�, je�li mo�na tak powiedzie�.
Una gra�a szybko i zdecydowanie. Jedno, szczeg�lnie po�pieszne posuni�cie,
wywo�a�o zwyk�y komentarz Orda.
- Wola�bym, �eby� wi�cej uwa�a�a - zaprotestowa�. - Kiedy wygrywasz, wychodz�
na g�upca, skoro si� tyle namy�lam. A kiedy ja wygrywam, to ty nic nie tracisz,
bo wychodzi na to, �e si� nie koncentrowa�a�.
Una za�mia�a si�.
- To tylko gra - odpar�a.
Wygra�a pierwsz� parti�.
- Uda�o ci si� - mrukn�� Ord. - Nawet nie zauwa�y�a�, �e wie�a zagra�a
go�cowi.
- Mo�e i nie. Ale widzisz, jak dobrze z tego wysz�am? Wi�c chyba tamto nie
ma znaczenia, prawda?
Zagrali r�wnie� nieuchronn� drug� parti� i r�wnie nieuchronnie wygra� j� Ord.
Jak wszyscy szachi�ci, kt�rzy wygrywaj� partie kiedy i jak chc�, poczu� si�
odpr�ony i zadowolony z siebie.
Ziewn��.
Una wsta�a.
- Poj�am aluzj� - stwierdzi�a.
- Nie, prosz�...
U�miechn�a si� i znikn�a w swoim pokoju.
Ord przez d�u�szy czas patrzy� na zamkni�te drzwi. Przed odlotem na stacj�
ostrzegano go przed solitoz� (�aci�skie solitanus od solus i grecka ko�c�wka),
ale u niego nie przybra�a ona stanu zbyt powa�nego. Nadal by� �wiadom prawdy;
mo�e to o to chodzi�o. W ko�cu po tylu latach sp�dzonych na stacji nadal nie
grozi�o mu niebezpiecze�stwo uwierzenia w to, czego nie ma. Na przyk�ad...
Podni�s� si� i poszed� do maszynowni. W pomieszczeniu tym mo�na by�o, mi�dzy
innymi, zapozna� si� z warunkami panuj�cymi w dowolnym miejscu na stacji. M�g�
usi��� przed wska�nikami, prze��cznikami, licznikami i sprawdzi� wszystko - od
temperatury na zewn�trz do ci�nienia powietrza w najdalszym magazynie.
Widzia�, na przyk�ad, ca�kiem jasno, �e w tej chwili temperatura w pokoju Uny
wynosi�a -110�C. Niew�tpliwie znacznie powy�ej zera absolutnego, ale du�o mniej
ni� powinna wynosi� temperatura w sypialni. Poza tym ci�nienie atmosferyczne
wynosi�o tam nieco ponad 500 hPa.
Jednym s�owem, cho� Ord widzia�, jak Una wchodzi do pokoju i mo�e zobaczy
jeszcze, jak z niego wychodzi, Uny tam nie by�o. Drzwi nigdy si� nie otworzy�y.
Nie by�o �adnej Uny.
�wiadomo�� tego by�a bardzo wa�na. Kiedy�, bardzo dawno, obawia� si�, �e
przyjdzie taki czas, gdy nie zdo�a ju� odr�ni� tego od rzeczywisto�ci. Wci��
jeszcze czasem si� tego ba�.
A jednak, gdyby w tamtym pokoju podni�s� ci�nienie powietrza i temperatur�
do normalnego poziomu, a potem wszed� do �rodka, znalaz�by j� u�pion� w ��ku.
Gdyby jej dotkn��, wyda�aby mu si� rzeczywista. Gdyby uderzy� j� w twarz,
zabola�oby j� to i obudzi�aby si�, oburzona. Gdyby przebi� j� no�em, umar�aby i
musia�by zada� sobie trud wyrzucenia jej cia�a w Kosmos.
Wszystko to by�o realne - dla niego.
Potrafi� jednak dostrzec i uzna� fakty sprawdzalne przez aparatur�. A mimo
to, cho� znu�y� si� ju� Un�, nie m�g� tak po prostu powiedzie� jej, �eby sobie
znikn�a i ju� by jej nie by�o. Nie - skoro stworzy� sobie statek, kt�ry j� tu
przywi�z�, musia� stworzy� nast�pny, kt�ry j� zabierze. Solitoz� nie by�a niczym
nowym; odkryto j� wkr�tce po rozpocz�ciu lot�w kosmicznych. Niestety, nie
odkryto jednocze�nie sposobu jej zwalczania poza zmian� warunk�w, kt�re j�
powodowa�y. Kosmos nie jest po prostu pustk� - jest znacznie bardziej pusty,
pozbawiony horyzontu, niebosk�onu, �agodnego �wiat�a s�onecznego, pod�o�a
zieleni, budynk�w, czasu i ci�g�o�ci historycznej poszczeg�lnych jednostek. A co
najgorsze, pozbawiony jest r�wnie� ludzi.
Pustelnik mo�e z wyboru ucieka� przed cywilizacj�, ale pozostawiony samotnie
na pustej planecie zostaje ogarni�ty psychoz�. Na tym, w skr�cie, polega
solitoz�.
Istnia�y powody, dla kt�rych stacja kosmiczna mia�a swego oficera -
zajmuj�cego si� jej obs�ug� - oraz inne, dla kt�rych by� on sam. Dwoje ludzi nie
wystarczy�o, by uchroni� si� wzajemnie przed solitoz�. Trzeba by�o co najmniej
czterdzie�cioro. Ale budowanie stacji dla czterdziestu os�b by�o nieop�acalne.
Natomiast pozostawienie mniejszej liczby, cho� wi�kszej od jednego, by�o
niebezpieczne dla wszystkich, bowiem cz�owiek ogarni�ty solitoz� zdradza�
sk�onno�ci mordercze.
Naturalne rozwi�zanie polega�o na tym, �e zostawia�o si� jednego cz�owieka,
kt�ry oczywi�cie zapada� na solitoz�, ale zwykle nie robi� sobie nic z�ego i
mo�na go by�o przywr�ci� do stanu normalnego po prostu przenosz�c go po
zako�czeniu zmiany na Ziemi�.
By�o to bardzo proste i dawa�o dobre wyniki. Oczywi�cie oficerowie stacji
musieli otrzymywa� odpowiednie wynagrodzenie za dwa lata szale�stwa. Solitoz�
rzadko by�a ca�kowicie przyjemna lub ca�kowicie nieprzyjemna. Przybiera�a r�ne
formy, ale zawsze zdarza�y si� blaski i cienie. �aden oficer nigdy nie by�
�wiadom tego, na co si� godzi podpisuj�c kontrakt, bowiem nikomu nie pozwolono
na dwukrotne obcowanie z solitoz�.
Orda jednak bardziej zajmowa� problem Uny. Wiedzia�, oczywi�cie, �e nie
wymy�li �adnego rozwi�zania, by to jako� za�atwi�. Jego osobista solitoza nie
dzia�a�a w ten spos�b. Z pewno�ci�, gdzie� tam w jego umy�le jaka� decyzja
zosta�a podj�ta. Ale jego �wiadomo�� nic o niej nie wiedzia�a. Musia� czeka� na
to, co si� stanie. Tym niemniej, skoro znu�y� si� Un�, og�lne zarysy tego planu
by�y mu znane.
W�o�ywszy skafander Ord wyszed� na zewn�trz. Pi�dziesi�t lat temu przyby�y
tu dziesi�tki statk�w, wiedzione sygna�em ze stacji, kt�r� na kursie utrzymywa�o
sze�� transportowc�w. Ka�dy statek ci�gn�� lub pcha� od�am skalny, kt�rego nikt
nie potrzebowa�, bowiem stacja, kiedy b�dzie uko�czona, musi opiera� si� na
jakiej� masie. Stopniowo powsta�a planeta - bardzo ma�a planeta, wystarczaj�ca
jednak, by s�u�y� za baz� dla stacji i umo�liwi� jej pod��enie po orbicie
Plutona przy minimalnym wydatkowaniu energii. Stacja na samym Plutonie ju�
dzia�a�a, a Stacja nr 3 powstawa�a jednocze�nie z Drug�.
Odbijaj�c si� �agodnie od ska� mrocznej, pozbawionej atmosfery planetki,
kt�ra mia�a zaledwie tak� mas�, by utrzyma� niewielki statek kosmiczny, Ord
zatrzyma� si� przy male�kim patrolowcu, kt�rym przylecia�a Una. By� on ani
mniej, ani bardziej rzeczywisty ni� ona. Ord zapomnia� ju� szczeg��w opowie�ci
Uny, kt�r� t�umaczy�a swoje przybycie. Pomys�, �e jakakolwiek dziewczyna mog�aby
przyby� sama na jak�kolwiek stacj� kosmiczn�, w dowolnym statku, by� tak
absurdalny, �e Ord nie mia� na to �adnego rozs�dnego wyja�nienia. Una, podobnie
jak inne, po prostu zjawi�a si�. Mia�a jak�� histori�, kt�r� chcia�a
opowiedzie�, ale przerwa� jej. To by�o najlepsze wyj�cie.
Statek, jak widzia�, nie sprawia� wra�enia uszkodzonego. By to sprawdzi�,
wskoczy� na kad�ub. Zdawa�o mu si�, �e na nim stan��, gdy zawis� prawie cztery
metry nad powierzchni� planetki.
Leniwie szuka� w g�owie jakiego� wyja�nienia. Mo�e zobaczy� gdzie� iglic�
skaln� i zrobi� z niej statek kosmiczny? Mo�e jego oczy zmy�li�y czterometrow�
wysoko��? Nigdy z bliska nie przygl�da� si� statkowi i teraz te� nie zamierza�;
wymaga�oby to od niego du�ej dozy nu��cego wysi�ku umys�owego. �wiadomo�� nie
powie mu, �e stwarza sobie wszystko, co widzi, ale w�a�nie tak b�dzie.
Wr�ci� do wn�trza stacji i wszed� do pozbawionej powietrza maszynowni, by
jeszcze raz przyjrze� si� wysy�aj�cej sygna� nawigacyjny aparaturze. Nie by�a to
�adna powa�na awaria. Sam by j� naprawi� w kilka godzin, gdyby mia� odpowiednie
narz�dzia i sze�cioro r�k. A wi�kszo�� oficer�w ze stacji kosmicznych nawet tego
nie mog�a o sobie powiedzie�.
Na tym polega�a w�a�nie trudno�� w przypadkach takich prac, jakie wykonywa�
Ord: obs�uga stacji musia�a by� do�wiadczona, ale jak mo�na by�o to osi�gn��,
skoro nigdy przedtem z tak� prac� si� nie spotka�?
Po raz ostatni obrzuci� wzrokiem maszynowni� i wyszed�.
My�la� nawet, by wr�ci� do statku Uny, znale�� tam jaki� defekt i naprawi�
go, aby mog�a odlecie�. Ale tym samym ust�pi�by wobec w�asnej solitozy, a wola�
zachowa� tyle r�wnowagi umys�u, ile b�dzie mo�na.
Kiedy�, mimowolnie, stwarza� sobie towarzystwo m�czyzn, ale to nie
wychodzi�o. Nigdy nie potrafi� wzbudzi� w sobie tyle zainteresowania ich
wygl�dem zewn�trznym, by m�czy�ni ci wygl�dali jak ludzie z krwi i ko�ci. M�g�
z nimi rozmawia� i to z przyjemno�ci�, ale wygl�dali jak duchy, kt�rymi wszak
byli. Kobiety nigdy nie zdawa�y mu si� duchami.
Kiedy� ba� si�, �e nadejdzie czas, gdy naprawd� w nie uwierzy. I oczywi�cie,
cz�sto si� tak�e zastanawia� nad tym, co to b�dzie, gdy faktycznie kto� przyleci
na stacj�, a jemu si� b�dzie wydawa�, �e to kolejna halucynacja. Nie mia� si�
jednak czego obawia�, skoro w dalszym ci�gu z �atwo�ci� m�g� sobie udowodni�, �e
na stacji nie ma nikogo poza nim.
Zdj�� skafander i starannie umy� si� i ogoli�; dawno ju� postanowi�, �e
nale�y starannie przestrzega� normalnych zwyczaj�w ludzkiej egzystencji. Mimo �e
na stacji by�o ciep�o i odzie� by�a w�a�ciwie niepotrzebna, ubiera� si�
starannie, a do snu wk�ada� pi�am�.
By� kiedy� czas - czas Suzy i Margo - kiedy pozornie �ycie na stacji toczy�o
si� w taki spos�b, jakiego mo�na by si� spodziewa� po cz�owieku samotnym. Odkry�
jednak, ca�kiem zwyczajnie i po prostu, �e jest z tym zbyt wiele komplikacji.
Una natomiast przechyli�a si� troch� za bardzo w drug� stron�. Ich wsp�lne
�ycie, Ord pomy�la� kwa�no, nie obrazi�oby dobrego smaku, gdyby je opisa� w
ksi��ce dla ch�opc�w i dziewcz�t z epoki wiktoria�skiej, z wyj�tkiem mo�e tego,
�e nie strofowa� jej za palenie papieros�w.
Spa� dwana�cie godzin. Raz si� obudzi�, na wp� przekonany, �e co� us�ysza�,
ale chcia�o mu si� spa�, nie zamierza� si� rusza� i wsp�pracowa� ze sw�
neuroz�.
Dopiero kiedy by� ju� na nogach od dobrych paru godzin, zacz�� si�
zastanawia�, dlaczego Una nie pojawi�a si� jeszcze. Mo�e zachorowa�a. Mo�e, cho�
sam tego nie chcia�, jego pod�wiadomo�� postanowi�a u�mierci� j� na d�ugo i
skutecznie.
Westchn��, wszed� do maszynowni i podwy�szy� temperatur� i ci�nienie
powietrza w pokoju Uny do normalnego poziomu. Potem wszed� do �rodka.
Nie by�o jej tu, cho� pozosta� jeszcze zapach jej perfum. Wyszed� do
obserwatorium, by poszuka� jej statku. R�wnie� go nie by�o.
Poczu� lekki niesmak, ale nie obarcza� siebie win�. �atwiej i przyjemniej
by�o wini� Un�. Mog�a si� chocia� po�egna�. W ka�dym razie lubi� j�. Gdyby
gdzie� istnia�a prawdziwa Una, z ch�ci� by j� pozna�. Znu�y�a go g��wnie
dlatego, �e nie sta�a si� postaci� prawdziw�, wiarygodn�. Zawsze post�powa�a
zgodnie ze swoim charakterem, podczas gdy prawdziwym ludziom cz�sto zdarzaj� si�
odst�pstwa.
Zosta� jeszcze w obserwatorium i rozejrza� si� po niebie, szukaj�c statku.
U�miechn�� si� na my�l o tym, �e to, co zobaczy na niebie oczekuj�c kolejnej
dziewczyny z fantastyczn� opowie�ci� o tym, jak to zagubi�a si� w Kosmosie, mo�e
okaza� si� autentycznym statkiem naprawczym.
Cieszy� si�, �e jego solitoza nie przybra�a takiej formy jak u Bensona.
Benson zatraci� poczucie czasu. W wyobra�ni czeka� miliony lat na zmian�, cho�
jego dy�ur trwa� tylko normalne dwa lata. Bensonowi to nie przeszkadza�o.
Zdawa�o mu si�, �e sta� si� tytanem umys�u. Okaza�o si�, �e faktycznie jego
aktywny wsp�czynnik inteligencji wzr�s� o jakie� pi�tna�cie punkt�w. Spad�
potem o jedena�cie, ale z pewno�ci� Benson nie mia� powodu �a�owa� swoich dw�ch
lat samotno�ci. Tym niemniej Ord by� zadowolony, �e jemu si� co� takiego nie
przytrafi�o.
Tak jak si� spodziewa�, zobaczy� statek schodz�cy do l�dowania. Nie m�g� by�
to statek ze zmiennikiem, bo by� zbyt ma�y. M�wi�c szczerze, zbyt ma�y na to, by
pokona� ca�� drog� z Ziemi bez pomocy sygna�u nawigacyjnego.
Ord zn�w wpad� w sw�j diabelski m�yn. Nawet je�li jego pod�wiadomo�� spapra�a
ostatnie chwile z Un�, powetowa�a sobie to w czasie pierwszych godzin z tym
nowym przybyszem. Ma�y stateczek mia� trudno�ci z l�dowaniem, dok�adnie takie,
jakie cz�sto przydarzaj� si� kobietom. Zszed� na powierzchni� planetki d�ug�,
pi�ciogodzinn� spiral�, w czasie kt�rej Ord niemal do ko�ci obgryz� sobie
paznokcie. Poza tym nie by� to w og�le statek o nap�dzie rakietowym. By� mo�e
tym razem dziewczyna - bo b�dzie to oczywi�cie dziewczyna - znajdzie wyja�nienie
tych nieprawdopodobie�stw, kt�re przewy�szy wszystkie poprzednie wyt�umaczenia.
A ju� z pewno�ci� trzyma�a go w niepewno�ci.
W ko�cu jednak statek wyl�dowa� i Ord, ju� w skafandrze, po�pieszy� w jego
kierunku. Kiedy dotar� na miejsce, we w�azie pojawi�a si� posta�, kt�rej twarz,
widoczna przez szyb� he�mu, wcale go nie zaskoczy�a.
Dziewczyna skin�a w stron� statku, ale nie zrozumia�. Pokaza� na budynek
stacji. Potrz�sn�a g�ow� wewn�trz ogromnego he�mu, ponownie wskazuj�c na
statek. Zdziwi� si�. To by�o co� nowego.
Nagle, by wyja�ni�, o co jej chodzi, pochyli�a si� i unios�a brzeg statku, po
czym spojrza�a na Orda. W ko�cu zrozumia�. Ba�a si�, �e pozostawienie statku w
tym miejscu mo�e by� niebezpieczne. My�la�a, �e m�g�by oderwa� si� od
powierzchni planetki.
Roze�mia� si� i stara� si� zapewni� j� gestami, �e statkowi nic nie grozi.
Oczywi�cie, �e nawet lekki wietrzyk wystarczy�by, aby zerwa� s�abe nici si�y
ci��enia na planetce. Ale na tym sztucznie utworzonym male�stwie, na kt�rym nie
by�o atmosfery, nic nie grozi�o. Zademonstrowa� jej to wchodz�c pod statek i
wypychaj�c go w g�r�. Pojazd poszybowa� wolno w g�r� i przez chwil� Ord niemal
podziela� strach dziewczyny, i�, statek nie wr�ci. Ale potem si�a ci��enia
pochwyci�a go i �agodnie opad� na powierzchni�. Jasne by�o, �e rozerwanie wi�z�w
grawitacji tej ma�ej planetki wymaga�o jednak znacznej si�y.
Dziewczyna obr�ci�a si�, gotowa wej�� za Ordem do wn�trza stacji.
Ord zamkn�� �luz� i zacz�� zdejmowa� skafander. Dziewczynie jednak nadal
czego� brakowa�o. Rozejrza�a si� dooko�a, szukaj�c wska�nik�w, by upewni� si�,
�e ci�nienie wewn�trz �luzy jest ju� wystarczaj�ce. Ord z powa�n� min� pokaza�
jej tarcze wska�nik�w. Dziewczyna zdj�a he�m i wzi�a powolny, ostro�ny oddech.
- Pan to na pewno Baker - powiedzia�a.
By� to kolejny wstrz�s. Baker by� poprzednim oficerem na stacji i Ord nieomal
zapomnia� ju� jego nazwiska; dopiero wymienione przez dziewczyn�, wr�ci�o do
pami�ci. Przez chwil� Ord zastanawia� si� g�upio, czy dziewczyna nie pochodzi z
kt�rej� halucynacji Bakera sprzed siedmiu lat. Ale solitoza Bakera nie
przybiera�a takich form.
- Nie, Ord - odrzek� - Colin Ord.
- Zanim przejdziemy dalej - powiedzia�a - chcia�abym zapyta�, jak si� objawia
pa�ska solitoza?
To r�wnie� by�o co� nowego.
- Po prostu widz� co�, czego nie ma - odrzek� Ord przezornie.
- A pan wie, �e tego nie ma?
- Czasami.
- Czy pan uwa�a, �e ja tu jestem?
Ord u�miechn�� si�.
- Nawet si� nad tym nie zastanawiam.
Nagle w d�oni dziewczyny pojawi� si� wycelowany w niego pistolet.
- Jednej rzeczy mo�e by� pan pewien - powiedzia�a. - Ten pistolet jest
tutaj. Nie chcia�abym zachowywa� si� niegrzecznie, ale uwa�am, �e powinni�my si�
dobrze zrozumie�. Nie jestem podarkiem od Pana Boga dla samotnych oficer�w
stacji kosmicznych, a za ka�dym razem, gdy zrobi pan co�, co mo�e wskazywa�, �e
uwa�a pan inaczej, pojawi si� ten przedmiot i mo�e zrobi� kuku. Czy to jasne?
- Ca�kowicie. Ja powiedzia�em, jak si� nazywam. A pani?
- Elsa Catterline. Oczywi�cie chce pan wiedzie�, sk�d si� tu wzi�am.
- Niespecjalnie.
Przyjrza�a si� mu uwa�nie, ale nie przerwa�a zdejmowania he�mu i skafandra.
Otd nie ruszy� si�, by jej pom�c. Zawsze istnia�a mo�liwo��, �e jest to naprawd�
gro�na sytuacja.
- Jednak panu powiem - m�wi�a dalej. - Zabi�am cz�owieka... jak i dlaczego,
to nie ma znaczenia. Mia�am dost�p do statku do�wiadczalnego. To ten, kt�rym
przylecia�am. My�la�am, �e je�eli znikn� na jakie� dwa lata...
- Niech si� pani nie wysila - powiedzia� Ord. - O nic nie pyta�em.
- Wiem. Zastanawiam si� dlaczego.
Wygra�a swoj� bitw� ze skafandrem i wysz�a ze �luzy. Oczy Orda rozszerzy�y
si�. Dziewczyna by�a pi�kna, bardzo pi�kna, ale spodziewa� si� tego. Nie
spodziewa� si� za� tego, �e mia�a na sobie str�j spotykany dot�d w podobnych
okoliczno�ciach jedynie na ok�adkach magazyn�w SF: bia�e nylonowe szorty i co�,
co mo�na by�o okre�li� jako mini-biustonosz.
Kiedy� nie zdziwi�by si� ani troch�, ale od wielu lat post�powa� bardzo
ostro�nie i rozwa�nie. Pr�bowa� nieograniczonego seksu, potem jednak, we w�asnym
interesie, zacz�� go dawkowa�. Dawno ju� �adna z jego dziewczyn nie by�a taka
kobieca i tak ostentacyjnie to okazywa�a.
M�wi�c szczerze, po raz pierwszy powa�nie wzi�� pod uwag� mo�liwo��, �e
dziewczyna istnieje naprawd�. Realni ludzie wygl�dali czasem du�o dziwaczniej
ni� owoce najdzikszej wyobra�ni.
- Zastanawiam si� - zacz��.
- Nie ma potrzeby - warkn�a.
- My�la�em tylko - kontynuowa� swobodnie - �e b�dzie pani ci�ko z tym
pistoletem, kiedy ju� zm�czy si� pani trzymaniem go. To ci�ka bro�. Chce pani
mo�e pas z kabur�?
Zaczerwieni�a si� ze z�o�ci. Wygl�da�a jak dzieciak o �agodnym usposobieniu,
kt�ry jednak nie zawaha�by si� przed zabiciem cz�owieka. Jej nos, oczy i usta
znajdowa�y si� dok�adnie tam, gdzie sama by je umie�ci�a, by osi�gn�� najlepszy
wynik, gdyby to od niej zale�a�o. Wszystko w niej by�o doskonale rozmieszczone,
jakby stworzone do skuteczno�ci. Nie skuteczno�ci w sterowaniu statkiem
kosmicznym czy pos�ugiwaniu si� broni�, ale w tym, �e zawsze dostawa�a to, co
chcia�a. Powi�kszaj�cy si� spis rzeczy interesuj�cych Orda w Elsie Catterline
zawiera� r�wnie� i to, �e nie by�a tak� dziewczyn�, jakie zwykle go
interesowa�y.
- A ten pistolet, je�li mog� co� powiedzie� - rzek� - to g�upi pomys�. Co
chce pani z nim osi�gn��? Ile czasu up�ynie, zanim go pani odbior�? Mo�e dwie
godziny, dop�ki nie stanie si� pani nieostro�na. A i tak m�g�bym poczeka� na
jeszcze lepsz� okazj�. Pr�dzej czy p�niej musi pani p�j�� spa�. Czy zdo�a pani
zamkn�� jakiekolwiek drzwi w mojej stacji i mie� pewno��, �e ja si� tam nie
dostan�? Nie b�d� trzyma� pani w niepewno�ci: to niemo�liwe. - Wzruszy�
ramionami. - Ale niech pani pr�buje.
Niespodziewanie odrzuci�a pistolet i u�miechn�a si� do niego.
- Nie jestem g�upia - powiedzia�a. - To by�o na czas, p�ki nie upewni�am si�,
�e nie jest pan niebezpieczny. My�l�, �e jako� si� u�o�y, panie Ord.
Skin�� ch�odno g�ow�. Wszystko ju� pasowa�o.
- Rozumiem - powiedzia�.
Niestety, i tego wszystkiego nie wynika�o jeszcze, czy dziewczyna jest
prawdziwa, czy nie. Mo�liwo��, �e jest jedynie nast�pczyni� Uny, by�a tak
oczywista, �e nie warto si� by�o nad ni� zatrzymywa�. Ale pozostawa�a jeszcze
druga ewentualno�� - ma�o prawdopodobna, ale jednak - �e dziewczyna taka
w�a�nie, za jak� si� podawa�a, mog�a wybra� stacj� kosmiczn� za kryj�wk�, a
tak�e zachowywa� si� tak, jak si� zachowywa�a, teraz i w przysz�o�ci.
Nagle poczu� si� znu�ony ca�� t� spraw�. Zachcia�o mu si� Ziemi. T�sknota za
ni� ca�y czas gdzie� tam doskwiera�a, ale teraz wybuch�a pe�n� moc�, tak jak
zwykle co kilka miesi�cy. Wordsworthowi dobrze by�o wypisywa� o owym wewn�trznym
oku, kt�re jest b�ogos�awie�stwem samotno�ci. Niechby sam si� tutaj znalaz� jako
oficer stacji kosmicznej.
Ord po��da� wok� siebie obecno�ci ludzi, kt�ra trzyma�aby go przy zdrowych
zmys�ach. Potrzebowa� znowu umie�ci� kobiety na swoim miejscu. Chcia� mie�
mo�liwo�� zapomnie� na kilka godzin, nawet na kilka dni, �e istnieje co�
takiego, jak kobieta.
Zaledwie dwadzie�cia cztery godziny temu gratulowa� sobie, �e nie da� si�
solitozie. A teraz nie wiedzia�, czy Elsa jest prawdziwa, czy te� nie. Obie
mo�liwo�ci by�y jednak r�wnie z�e. Je�li by�a prawdziwa, powinien by� si�
domy�li� tego od razu. Je�li za� to kolejna zjawa, te� powinien si� by�
domy�li�.
- Id� popatrze� na pani statek - powiedzia�.
My�la�, �e si� sprzeciwi, ale ona tylko wzruszy�a ramionami.
- M�g� pan wi�c zosta� w skafandrze - odpowiedzia�a.
Dwadzie�cia minut p�niej by� ju� wewn�trz niewielkiego stateczku. Nie bada�
jego wn�trza; na ogl�dziny przyjdzie czas, gdy ustali co� innego. W statku
pali�o si� �wiat�o i by�o powietrze. Licznik wskazywa� 980 hPa.
Znalaz� zapalniczk� i zacz�� niezgrabnie manipulowa� ni� swymi p�sztywnymi
r�kawicami. Zjawi� si� p�omie�. To jednak niczego nie dowodzi�o. Je�li w
rzeczywisto�ci nie by�o �adnej zapalniczki, a on j� widzia�, m�g� r�wnie�
widzie� jej p�omie� w pr�ni.
Skafander Orda mia� zaw�r do badania ci�nienia atmosferycznego. Otworzy� go.
Strza�ka na male�kiej skali szybko wskaza�a 980 hPa. Pytanie jednak, czy
rzeczywi�cie otworzy� zaw�r? Spr�bowa� raz jeszcze, skupiony, upewniaj�c si�, �e
faktycznie trzyma kurek zaworu. Potrzebowa� tylko p� obrotu. Powoli, prawie
bole�nie przekr�ci� kurek. Widzia�, jak si� obraca. W ciasnym wn�trzu kabiny
unosi� si� jeszcze dym papierosowy. Patrzy�, jak dym przedostaje si� do kasetki
zaworu na biodrze. Wskaz�wka znowu zatrzyma�a si� na 980 hPa.
Poczu� pot na czole. Staraj�c si� oszuka� siebie samego, znale�� si� o jeden
krok przed swym w�asnym umys�em, wyskoczy� na zewn�trz i ponownie otworzy�
zaw�r. Wmawia� sobie, �e tylko go sprawdza. Spojrza� na tarcz�.
Ci�nienie 0.
Uni�s� ci�kie ramiona i niczym lunatyk ponownie wszed� do �luzy statku. Ca�y
czas trzymaj�c ramiona wyprostowane ponownie wszed� do sterowni. Dopiero wtedy
spojrza� w d�.
Strza�ka, nie poruszona, w dalszym ci�gu wskazywa�a zero. W statku nie by�o
powietrza. Nie by�o statku. Teraz, kiedy ju� to wiedzia�, m�g� do woli otwiera�
i zamyka� zaw�r.
Elsa nie by�a ani troch� bardziej prawdziwa ni� Una.
Po tym wszystkim znacznie �atwiej mu przychodzi�o sprawdzanie raz po raz.
Wkr�tce m�g� ju� przechodzi� przez �ciany statku, kt�rym przylecia�a. �atwiej
by�o go przetestowa� ni� Els�. Ona pozostanie realna do ko�ca, ale statek by�
jedynie drobnym elementem z�udzenia.
W czasie minionej godziny mia� kilka rzeczywi�cie fatalnych chwil. Stawa�o
si� coraz ja�niejsze, �e traci� ostatnie mo�liwo�ci oporu w swej walce o zdrowy
rozs�dek podczas szale�stwa. Znowu wygra� bitw�, ale by� mo�e ju� po raz
ostatni. Nast�pnym razem mo�e mu si� nie uda� udowodni� iluzoryczno�ci zjawiska.
A i to, po tym wszystkim, mo�e nie wystarczy� do ustalenia rzeczywisto�ci.
Elsa by�a sko�czona. Zbyt rzeczywista, a jednocze�nie za ma�o rzeczywista. Po
co w og�le kaza� Unie odej��?
Docz�apa� z powrotem do stacji i zdj�� skafander. Znalaz� Els� w salonie,
przycupni�t� w kucki i wygl�daj�c� jak dziewczyna z ok�adki.
- Wyno� si� - rzuci� bez ogr�dek. - Pope�ni�a� b��d przychodz�c tutaj.
Przykro mi.
B�yskawicznym ruchem rzuci�a si� w kierunku broni. Zd��y� na czas spi�� si�,
przypominaj�c sobie ca�y czas o tym, czego si� dowiedzia�, i kiedy wystrzeli�a
do niego, nie poczu� nic.
Wyszczerzy� do niej z�by w u�miechu.
- M�j instynkt samozachowawczy jest zbyt silny - rzek�. - Nie mog� sobie
pozwoli� na to, by mnie zastrzelono, cokolwiek by si� zdarzy�o.
Ruszy� do przodu. Walczy�a z nim o pistolet. Ugryz�a go w d�o�, a� zabola�o.
Ale pistolet jej odebra�.
- Je�li do mnie strzelisz, nic si� nie stanie - zwr�ci� jej uwag�. - Ale
je�li ja strzel� do ciebie, umrzesz. Wiesz o tym?
Skin�a pos�pnie g�ow�; wsta�a, w�o�y�a skafander i wysz�a.
Jej statek wystartowa� po dwudziestu minutach. Ord nawet nie popatrzy� za
nim.
Wci�� trzyma� w r�ku pistolet. Rzuci� go do szuflady. Pozostanie tam, p�ki o
nim nie zapomni. Wtedy bro� zniknie.
Od tej chwili, postanowi�, nie b�dzie rozejmu z solitoz�. Nie b�dzie wi�cej
�adnej Elsy, Susy czy Margo. Kiedy os�abnie, ponownie przywo�a Un� albo jeszcze
raz spr�buje m�skiego towarzystwa.
Przez wiele dni wydawa�o mu si�, �e wygrywa t� walk�. Spa� dobrze i trwa� w
samotno�ci. Sp�dza� wiele czasu w obserwatorium, ale ani razu nie zobaczy�
statku.
Problem polega� na tym, �e walka by�a prowadzona nie na �wiadomym poziomie
jego umys�u. Nie b�dzie ostrze�enia, kiedy zobaczy statek, nie podj�wszy
uprzednio �adnej �wiadomej decyzji. Potem b�dzie zbyt p�no na to, by wmawia�
sobie, �e nie ma �adnego statku.
Nadlecia� w ko�cu. Zobaczy� wyra�nie poruszaj�cy si� male�ki punkcik �wiat�a.
Jak tylko go ujrza�, wyszed� z obserwatorium i stoczy� ze sob� walk�. M�g�
przekona� ow� drug� cz�� swego umys�u, �e to nieprawda, a kiedy wr�ci�by do
obserwatorium, to rzeczywi�cie by�aby nieprawda - poruszaj�cy si� punkcik
�wiat�a zginie. Bywa�o ju� tak.
Ale solitoza by�a chorob� progresywn�, my�la� t�po stoj�c cztery godziny
p�niej w obserwatorium i wci�� widz�c statek. Je�li nie capnie ci� w ci�gu
roku, to za dwa lata. Albo cztery czy sze��. Una, inteligentna i opanowana, by�a
ostatnim bastionem obrony umys�u pod nieustannym ogniem. Owszem, ona te� by�a
cz�ci� choroby, ale wci�� jeszcze �ci�le kontrolowanej. Kiedy pozwoli� jej
odej��, oznacza�o to poddanie si�.
Tym razem statek objawi� si� jako szalupa ratunkowa z wi�kszej jednostki. To
nic nowego. Susy przylecia�a w czym� takim, podobnie jak p�niej Dorothy, z tego
samego urojonego statku.
Ord sta� i patrzy�, jak szalupa l�duje, koncentruj�c si� na tym do tego
stopnia, �e w�osy zal�ni�y mu potem. Nie stara� si� odp�dzi� statku ze swojej
wyobra�ni; to by�oby niemo�liwe. Jedynie budowa� w sobie mocne, wi���ce
postanowienie, aby w tym i wszystkich nast�pnych przypadkach odr�nia� prawd� od
k�amstwa. Nie odp�dzi nowego go�cia, tak jak odp�dzi� Els�, kiedy odkry�, �e
jest ona kolejnym fantomem. Ale musi wiedzie�. Do chwili przybycia Elsy wiedzia�
zawsze. Nie mo�e tego straci�, cokolwiek innego by postrada�.
Ujrza�, jak odziana w skafander posta� wychodzi z szalupy, a potem zszed� do
�luzy powietrznej i czeka�.
Bez w�tpienia jestem nieuleczalnym romantykiem, pomy�la� czekaj�c. Solitoza
m�wi�a ludziom wiele o ich naturze. Mia� mn�stwo sposobno�ci do realizmu, jako
przeciwie�stwa romantyzmu, ale nigdy ich nie wykorzysta�.
Drzwi �luzy otworzy�y si�. Przez chwil� twarz za szyb� he�mu by�a w cieniu,
�le widoczna. Potem stopniowo sta�a si� wyra�niejsza, niczym obraz z rzutnika po
ustawieniu ostro�ci.
Ord westchn�� z ulg�. Jeszcze nie udowodni� przed sob�, �e nowa dziewczyna
jest kolejn� zjaw�, ale mo�liwo�� taka wci�� istnia�a. Kiedy twarz Elsy pokaza�a
mu si� od razu wyra�nie niczym jego w�asna w lusterku, sk�d mia� wtedy wiedzie�?
Dziewczyna otworzy�a szyb� he�mu.
- Colin Ord? - spyta�a energicznym tonem. - Jestem dr Lynn z Linii
Kosmicznych "Cztery Gwiazdy". Marilyn Lynn. - U�miechn�a si�; by� to u�miech
przyjazny, o�mielaj�cy. Zawodowy u�miech nale��cy do rytua�u zachowania si�
dobrego lekarza, m�czyzny czy kobiety, m�odego czy starego. - Troch� mi si�
imi� rymuje z nazwiskiem - doda�a - ale ju� si� do tego przyzwyczai�am.
- Bardzo �adnie - odrzek�. - Pierwsze s�owa drugiego rozbitka na bezludnej
wyspie. Opowie mi pani reszt� swej historii od razu, czy b�dzie si� pani
wstydzi�?
Zmarszczy�a brwi - "okie�znanie nowego pacjenta".
- Nic panu nie powiem - odezwa�a si� - p�ki nie b�d� wiedzia�a o panu czego�
wi�cej.
- Doskonale! - odpar� Ord. - Ton g�osu, modulacja i wymowa na w�a�ciwym
poziomie. Wszystko pasuje.
Z dalsz� ulg� spostrzeg�, �e dziewczyna jest w typie Uny. Oczywi�cie pi�kna,
ale nie ol�niewaj�ca. A kiedy zdj�a skafander, zobaczy�, �e dziewczyna ma na
sobie tunik� i spodnie, co by�o rozs�dne. Wygl�da�a inteligentnie. Nie by�a zbyt
m�oda - mia�a przynajmniej tyle lat, co on. Mo�e wi�c nadal by� panem swej
wyobra�ni.
Ona te� mu si� przyjrza�a, okiem lekarza stawiaj�cego diagnoz�.
- Niech si� pani nie trudzi - powiedzia� do niej. - Ze mn� jest tak, �e widz�
co�, czego nie ma. Szczeg�lnie ludzi.
Skin�a g�ow�. - Rozumiem. Wi�c pan nie wierzy, �e tu jestem?
- Hm... powiedzmy, �e ja pani� najpierw o co� zapytam - odrzek� sceptycznie.
- Czy pani na moim miejscu uwierzy�aby w co� takiego? - Przypomnia� sobie
fragment absurdalnego wiersza - chyba z Kr�la Lira - i zacytowa�: - Co by�
zrobi�, b�d�c mn�, by udowodni� mi, �e jeste� sob�?
- A czy pan wie, �e nie jestem prawdziwa? - spyta�a.
- Nie. To przychodzi z czasem. Przynajmniej dot�d tak by�o.
- To znaczy, �e zawsze m�g� pan udowodni� sobie, �e pa�scy... go�cie s�
jedynie wytworami fantazji?
- Nie bez trudno�ci - przyzna�.
- Ciekawe. Wygl�da to na przypadek solitozy kontrolowanej. Nigdy o czym�
takim nie s�ysza�am.
Ord za�mia� si� cynicznie.
- Tak jest, niech pani podbudowuje moje ego. Zawsze do tego dochodzi.
Dziewczyna skin�a d�oni� w kierunku zdj�tego skafandra.
- A tego te� pan nie potrafi zidentyfikowa�, czy jest prawdziwy?
- Nie od razu. W ko�cu jednak tak... mam nadzieje.
Zaprowadzi� j� do salonu. Rozejrza�a si� dooko�a i skin�a g�ow�. Wygl�da�a
na zadowolon�.
- Wszystko uporz�dkowane i posprz�tane. Nie ma pan poj�cia, jak� przyjemno��
sprawi�o mi poznanie pana, panie Ord.
- To jeszcze nie czyni pani realn� - odrzek� nieuprzejmie. - Wszystkie tak
m�wi�.
Spojrza�a na� zaskoczona.
- A niby dlaczego mia�oby mi zale�e� na tym, by uwa�a� mnie pan za realn�? -
spyta�a.
S�owa podzia�a�y niczym fizyczne uderzenie. Ord nie mia� poj�cia dlaczego,
ale to w niczym nie os�abia�o skutk�w.
- No w�a�nie - powiedzia� powoli. - Dlaczego?
- Niech mi pan opowie o innych - zaproponowa�a.
Tak jak ka�dy dobry lekarz, sprawia�a wra�enie, �e motywem jej pyta� by�o
zainteresowanie osobiste, nie za� zawodowe. Praktykuj�cy lekarz, zamy�li� si�
Ord, by� przede wszystkim artyst�, a nie uczonym.
Opowiedzia� jej. Nieco skr�ci� sw� opowie��, ale przekaza� wszystko wiernie,
a szczeg�lnie dok�adnie w przypadku Uny i Elsy, ostatnich, kt�re go odwiedzi�y.
- Una jest ciekawa - rzek�a Marilyn. - Jedyna, kt�ra wiedzia�a wszystko, to
co pan wie. Nie pozwoli�a panu o tym m�wi�, ale jednak wiedzia�a.
Machinalnie Ord zacz�� przygotowywa� kaw�. Marilyn przygl�da�a mu si�.
- Kiedy b�dzie pan pewien, czy jestem realna, czy nie? - spyta�a jakby od
niechcenia.
- Nie wiem. Mo�e za pi�� minut, mo�e te� i wiele godzin nie wystarczy. Ja...
- Prosz� mi nie m�wi�, jak pan to robi - wtr�ci�a szybko. - Jeszcze nie.
Niech pan to najpierw zrobi. Czy ja w tym bior� udzia�? To znaczy, nie b�dzie
pan chyba strzela� do mnie, �eby zobaczy�, czy zgin�, albo co� w tym rodzaju?
U�miechn�� si�.
- Nic podobnego. Gdybym do pani strzeli�, umar�aby pani jak czarownica w
�redniowieczu; gin�y, je�li nimi by�y, ale gin�y te�, je�li by�y niewinne.
- Pa�ski umys� nie utraci� swej sprawno�ci.
- To zrozumia�e. Nigdy nie s�ysza�em, �eby solitoza wp�ywa�a ujemnie na
inteligencj�. A pani s�ysza�a?
Zachowa�a znacz�ce milczenie. Uni�s� brwi.
- To znaczy, �e to si� cz�sto zdarza? Albo zawsze?
- Nie zawsze. Cz�sto. To przecie� oczywiste, prawda? Niezr�wnowa�ony umys�
musi funkcjonowa� gorzej ni� normalny.
- A Benson by� tym wyj�tkiem, kt�ry potwierdza regu��?
Skin�a g�ow�. Wiedzia�a wi�c, kto to jest Benson. Ale i to, podobnie jak
reszta, niczego nie dowodzi�o.
Wyci�gn�a przed siebie d�o� z fili�ank�.
- Czy to te� nale�y do pr�by? - spyta�a. - Sprawdza pan, czy by�o wi�cej
kawy, ni� pan normalnie sam pija?
- Nie, to na nic. Bardzo �atwo by�oby mi zrobi� tylko po�ow� tego, co
przygotowa�bym w wyobra�ni; wyj�� jedn� fili�ank� my�l�c, �e bior� dwie; wzi��
nieistniej�c� szklank� od nieistniej�cej dziewczyny, o w ten spos�b. - Wzi�� jej
szklank�. - Nape�ni� j� niczym i odda�, a potem...
S�owa zamar�y mu w ustach, bo ujrza� co� dziwnego w jej twarzy. Przera�enie,
smutek czy zrozumienie - nie wiedzia�.
- Co si� sta�o? - zapyta�.
- Nie wiem. Chyba czego� nie zrozumia�am.
- Czego�, co powiedzia�em? - ci�gn��. - No wi�c, �atwo zrobi� tylko po�ow�
tego, co przygotowa�bym w wyobra�ni, oczywi�cie. I wyj�� jedn� fili�ank� my�l�c,
�e bior� dwie. Nieistniej�ca szklanka, nieistniej�ca dziewczyna... chyba nie o
to chodzi, �e nazwa�em pani� nieistniej�c�, bo ju� o tym m�wili�my. No i
oczywi�cie, skoro nie ma fili�anki, to cz�� mojego umys�u musi bardzo uwa�a�,
�eby nie nala� do niej prawdziwej kawy...
Zmarszczy� czo�o.
- Znowu to samo. Tym razem stara�a si� pani tego nie okazywa�, ale
dostrzeg�em s�aby cie� na pani twarzy. Co�, co m�wi�, przera�a pani� albo
unieszcz�liwia, albo po prostu zaciekawia. Chyba nie daj� pani urojonej kawy,
co? Mnie si� ona wydaje realna.
Ju� si� ca�kowicie opanowa�a. Za�mia�a si�.
- Nie, to nie to. Daje mi pan prawdziw� kaw�, co oznacza, �e cz�� pa�skiego
umys�u ju� jest przekonana, �e jestem realna. Ale pan tej cz�ci nie wierzy i
nie tyka jej.
- A mo�e chodzi o to, �e robi� co�, o czym nie wiem?
Potrz�sn�a g�ow�.
- Skoro ju� pan musi o tym my�le�... no wi�c by�o to co� w pana wypowiedzi. I
wie pan, �e pan to powiedzia�. I nie jest to straszne, przera�aj�ce, a nie ma
te� �adnego powodu, dla kt�rego mia�oby mnie to zasmuca�. To po prostu co�, o
czym nie wiedzia�am.
- Nic mi pani wi�cej nie powie?
- Czy pa�skie fantomy zawsze robi� to, co im pan ka�e? - odpowiedzia�a
pytaniem.
- Nie; wie pani przecie�.
Odstawi�a fili�ank�.
- Pozmywam - powiedzia�a lekko. - Czy to b�dzie dow�d?
- Czasem, jak na inteligentn� dziewczyn� jest pani niezwykle g�upia -
powiedzia� ponuro. - Przecie� kiedy u�ywa�bym naczy� nast�pnym razem, m�g�bym
sobie wyobrazi�, �e s� czyste, prawda?
- Oczywi�cie. - Jej oczy, br�zowe, g��boko osadzone pod w�skimi brwiami -
pod��y�y za nim, gdy uni�s� si� nagle. - Dok�d pan idzie?
- Sprawdzi�, czy jest pani realna.
- Do mojego statku. Prosz� bardzo.
Ord wszed� do �luzy i w�o�y� skafander. My�la� przez chwil� o tym, co takiego
m�g� powiedzie�, �e wywo�a�o to �w dziwny wyraz na twarzy Marilyn. Ale jasne
by�o, �e nigdy bez jej pomocy nie domy�li si� tego. Musia�o to by� co� tak
prostego, tak bez w�tpienia prawdziwego... zreszt� w ko�cu i tak mu powie.
Niewa�ne.
Nic z tego, co si� dot�d zdarzy�o, ani z tego, co powiedzia�a dot�d, nie
pomaga�o w rozwi�zaniu najwa�niejszego problemu bie��cej chwili. Mo�e do
wszystkich argument�w przeciwko temu, �e Marilyn jest prawdziwa, nale�a�o
doliczy� i ten, �e gdyby by�a, utrzymywa�aby, �e tak jest. Ale czy rzeczywi�cie?
By�a lekarzem, zapewne psychiatr�. Zna�a solitoz�.
Ka�dy lekarz, powiedzia� sobie zdecydowanie Ord, kt�ry spotka kogokolwiek
dotkni�tego solitoz�, z pewno�ci� b�dzie z nim igra�, nic mu nie m�wi�c, nie
zaprzeczaj�c ani nie twierdz�c niczego.
A to, zdawa� sobie niejasno spraw�, mia�o istotne znaczenie. Nie wiedzia�
jednak dok�adnie dlaczego.
Test, kt�ry okaza� si� skuteczny w przypadku statku Elsy, by� r�wnie dobry,
jak ka�dy inny. Mo�e nie zadzia�a� po raz drugi, ale Ord postanowi� zrobi�
wszystko, by zadzia�a�.
Otworzy� zaw�r w skafandrze upewniaj�c si�, �e licznik wskazuje ci�nienie
atmosferyczne r�wne zeru. Potem zwar� obie d�onie i napr�y�, usi�uj�c je
rozerwa�. Otwieraj�c �luz� trzyma� d�onie zwarte kciukami. Po kilku chwilach
sta� w sterowni - jedynym pomieszczeniu ma�ego stateczku, a d�onie mia� nadal
z��czone.
Wskaz�wka pokaza�a 1055 hPa. Ogarn�o go t�pe uczucie pora�ki.
Koncentrowa� si� ca�� si�� woli, upewniaj�c si�, �e zaw�r jest rzeczywi�cie
otwarty, a on nigdy nie mia� sposobno�ci, by go zamkn��. Spr�bowa� raz jeszcze,
otwieraj�c i zamykaj�c go.
Powinien si� spodziewa�, �e nowy plan zadzia�a tylko raz. My�la� staraj�c si�
uspokoi�.
Solitoza nie nale�a�a do psychoz samob�jczych tak przynajmniej s�ysza�.
Czyta� o tym w ksi��kach. Jednym z drobniejszych fakt�w �wiadcz�cych o tym by�
przypadek Elsy, kt�ra strzeli�a do niego, on nie poczu� nic, cho� wygl�da�o to
wszystko doskonale realnie. Mog�o go bole�, tak jak wtedy, gdy Elsa go ugryz�a,
ale nigdy nic powa�nego.
Zacz�� wali� pi�ci� w �cian� sterowni. W miejscu, gdzie wyl�dowa� statek,
nie by�o �adnej iglicy skalnej tej wysoko�ci. Wi�c albo tu by�a �ciana, albo
nic.
Jego r�kawica zosta�a tak zaprojektowana, by chroni� przed pr�ni�, ale w
�rodku nie mia�a �adnego zabezpieczenia przed uderzeniami. D�o� wi�c bola�a go
coraz bardziej.
Z ponurym zaci�ciem t�uk� w �cian�, a� w ko�cu nie m�g� ju� wytrzyma� b�lu.
A wi�c by�a tu �ciana. I by� te� statek. Podni�s� zdrow� r�k� do szyby he�mu.
Zawaha� si�, pomy�la� jednak, �e solitoza nie wywo�uje sk�onno�ci samob�jczych.
Otworzy� szyb�. Dotkn�� nosa, oczu, podbr�dka. Uszczypn�� si� w policzek.
Szyba he�mu by�a otwarta, a on m�g� oddycha�.
Pozostawa�y wi�c dwie mo�liwo�ci. Albo Marilyn i wszystko z ni� zwi�zane by�o
realne, albo przekroczy� ju� pr�g szale�stwa, wpad� ca�kowicie w obj�cia
solitozy, do tego stopnia, �e nie m�g� ju� by� nawet pewien, czy rzeczywi�cie
znajduje si� teraz poza stacj�.
A je�li Marilyn by�a realna...
Poczu� bezsilno��, gdy zdradliwa my�l odebra�a mu hart ducha. Got�w by�
uwierzy� w Marilyn, ale jednej rzeczy nie m�g� przeoczy�. Na solitoz� zapadali
wszyscy. Mo�na by�o z ni� walczy�, ale nie mo�na si� by�o jej oprze�. A jednak
Marilyn ona nie dotkn�a. Ka�dy, nawet on, potrafi� rozpozna� chorego na
solitoz�.
Nie potrafi� powiedzie�, czy ona istnieje obiektywnie, czy te� w jego
wyobra�ni - jak wi�c m�g� stwierdzi�, czy istnieje sama stacja, Ziemia,
Galaktyka? Jaka by�a zasadnicza r�nica mi�dzy Un� a jego matk� i siostr�? Czy
wszyscy s� wytworami jego umys�u?
Nawet samo �ycie mo�e by� jego wytworem. Materia mo�e by� jedynie poj�ciem. O
n istnia�. "My�l�, wi�c jestem". To m�g� przyj��. Ale czy cokolwiek jeszcze?
Gwa�townie przywo�a� siebie do normalnego stanu, ograniczaj�c my�li do
Marilyn. Ona istnia�a, a poniewa� przyby�a w statku, w kt�rym on m�g� otworzy�
szyb� he�mu, istnia�a bardziej ni� Una.
Trzymaj�c si� z determinacj� tej my�li zamkn�� he�m i powl�k� si� do stacji.
Zdawa�o mu si�, �e to bardzo daleko. Za wiele z siebie da�. Wysi�ek psychiczny
mo�e by� nawet bardziej wyczerpuj�cy ni� fizyczny. Jakakolwiek by�a prawda,
walczy� zbyt silnie, by si� do niej zbli�y� albo od niej uciec.
Wszed� przez �luz� do wn�trza stacji, a gdy ju� by� bezpieczny w �rodku,
upad� na twarz.
Dwadzie�cia cztery godziny p�niej wiedzia�, �e udowodni� istnienie Marilyn
ponad wszelk� w�tpliwo��. By� bowiem, chory, a ona si� nim zaj�a.
- Udowodni� pan to, co pan chcia� - rzek�a do niego, kiedy min�o najgorsze.
- Czy warto by�o?
- Warto - odpar� siadaj�c na ��ku. - Nic dziwnego, �e powsta�y ca�e szko�y
filozoficzne oparte na podej�ciu do rzeczywisto�ci. Jest to najwa�niejsza sprawa
dla cz�owieka.
Potrz�sn�a z u�miechem g�ow�.
- Tylko dla pana - odrzek�a. - Solitoza naturalnie wp�ywa na to, co ma
najwi�ksze znaczenie dla ka�dego. Ale nie musimy o tym m�wi�.
Czu� w niej ciep�o i dobro�, kt�rych �aden z jego fantom�w nie potrafi� nigdy
okaza�, bowiem wszystkie by�y odbiciem jego samego. Sam je uczyni� tym, czym
by�y.
- Jak si� pani uda�o unikn�� solitozy? - zapyta�.
Znowu si� u�miechn�a.
- W spos�b jedyny z mo�liwych. Na Lwicy, statku ratunkowym, znajduje si�
pi��dziesi�t os�b. Ta liczba jest znacznie powy�ej punktu krytycznego. Up�ynie
jeszcze wiele czasu, nim b�dzie mo�na du�ym statkiem wyl�dowa� na takiej
male�kiej planetce, ale przez ca�y czas ich manewr�w utrzymuj� mnie w r�wnowadze
psychicznej przez to, �e s� tam. Ja wiem, �e tam s�. A kiedy pan to przyjmie, od
razu pa�ski stan si� poprawi.
Ord odpr�y� si�. D�ugie skomplikowane wyja�nienia nigdy nie by�y
zadowalaj�ce. W to za� wyja�nienie mo�na by�o uwierzy� natychmiast.
- To jeszcze troch� potrwa - powiedzia�. - Mnie to nie przeszkadza.
Znowu ujrza� ten sam cie� przemykaj�cy przez jej twarz.
- Powiedz mi - poprosi� cicho.
- Sp�jrz na mnie.
Spojrza�. Jej uroda by�a przekonuj�ca i spokojna. Wci�� jeszcze mia�a na
sobie tunik� i spodnie. Zobaczy� nawet, z lekkim �alem, �e cho� nie mia�a
obr�czki, na jej palcu widnia� bia�y �lad.
- Tak? - ponagli� j�.
- Nie zdawa�am sobie z tego sprawy, dop�ki nie zacz��e� m�wi� o
nieistniej�cej dziewczynie - powiedzia�a cicho. - Widzisz, ja by�am realna, ale
nie twoje wyobra�enie o moim wygl�dzie. Nie, nie ma w tym nic strasznego. Prawie
wszystko wygl�da tak, jak my�la�e�. Oczywiste jest, �e do chorego wysy�a si�
najpierw lekarza. Ja jestem lekarzem i kiedy� by�am dziewczyn�, ale...
czterdzie�ci lat temu. A ty musia�e� zrobi� mnie m�od� i pi�kn�.
Ordowi uda�o si� roze�mia�.
- Czy to wszystko? A ja my�la�em...
Stara lekarka nie s�ysza�a go. Nie my�la�a o swej odwadze, kiedy zdecydowa�a
si� polecie� do niego sama. Wszyscy lekarze ryzykuj�.
- Przyjemnie by�o znowu mie� dwadzie�cia kilka lat - powiedzia�a zamy�lona. -
Widzia�am jak na mnie patrzysz i... prawie... znowu by�am m�oda. Lubi� ci�.
Gdyby to nie by�o tak kompletnie bezsensowne, zakocha�abym si� w tobie.
- Tw�j stan b�dzie si� poprawia� - m�wi�a dalej - gdy ja b�d� si� w twoich
oczach starza�a. W ten spos�b poznasz, jak post�puje leczenie. Kiedy ujrzysz
mnie tak�, jaka jestem naprawd�, b�dziesz ju� zupe�nie zdr�w.
Po�o�y� �agodnie d�o� na jej ramieniu. My�la� o jej odwadze - �e przylecia�a
przed statkiem ratowniczym, sama, bo uzna�a, �e uda jej si� pom�c cz�owiekowi,
kt�ry nie m�g� by� przy zdrowych zmys�ach.
- My�l� - powi