7448
Szczegóły |
Tytuł |
7448 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7448 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7448 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7448 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Mas�aw - J�zef Ignacy Kraszewski.
Cykl Powie�ci Historycznych Obejmuj�cych Dzieje Polski.
Powie�� z XI wieku.
Skanowa�, opracowa� i b��dy poprawi� Roman Walisiak.
Redaguje Komitet pod przewodnictwem Profesora Doktora WINCENTEGO DANKA oraz pod przewodnictwem honorowym Profesora Doktora JULIANA KRZY�ANOWSKIEGO.
Cz�� czwarta.
Ludowa Sp�dzielnia Wydawnicza, Warszawa 1966.
Czcigodnemu dziejopisowi naszemu TEODOROWI MORAWSKIEMU, w dow�d najg��bszego szacunku - przesy�a Autor.
Tom pierwszy.
Rozdzia� 1.
Smutny by� wiecz�r jesienny; s�o�ce zakryte, kt�rego sp�owia�e blaski zza chmur gdzieniegdzie przegl�da�y, ju� si� ku zachodowi k�oni�o.
Ca�e niebios sklepienia okrywa�y szare, podarte, k��bi�ce si� nad widnokr�giem, w ciemn�, jednostajn� zas�on� zbite ob�oki.
W powietrzu oczyma by�o mo�na dojrze� g�r� goni�cy wicher, kt�ry kiedy niekiedy tylko z chmur spada� na
ziemi�, sun�� si� po niej, uginaj�c drzew wierzcho�ki, ob�amuj�c ga��zie i ucieka� zn�w gdzie� w g�rne szlaki.
Ziemia obleczona �a�ob�, szara, z zielono�ci odarta, wydawa�a si� zmar��, u�pion�, gdy ponad ni� p�dem lecia�y z zachodu poszarpane dziwnie, postrz�pione, rozp�ywaj�ce si� i zlewaj�ce ob�oki, przybieraj�ce barwy r�ne, jakby je to gniew rumieni�, to z�o�� sinymi czyni�a.
Tam, gdzie czu� by�o s�o�ce, gorza�y ��tawe �uny, gdzie na chwil� obna�y�o si� niebo, ja�nia�o jak�� barw� zielonaw�.
Szare chmury wszystkie zdawa�y si� spieszy� na wsch�d, by tam stan�� jak wojsko do boju, jedn� gro�n�, czarn� �aw�.
Do�em nieweso�y te� krajobraz przedstawia� si� oku.
Niska, b�otnista dolina le�a�a w�r�d las�w, kt�re j� czarnymi obejmowa�y �cianami.
Gdzieniegdzie na niej sta�o osamotnione, na p� zesch�e czy zgorza�e drzewo prastare, z ga��mi obna�onymi i jakby w rozpaczy podniesionymi do g�ry.
Reszt� li�ci po��k�ych oberwa�y z nich wichry jesienne.
W�r�d b�ota wi�a si� droga, na kt�rej �wie�e �lady wypisa�y jakie� straszne dzieje wczorajsze, niestarte jeszcze niczym i nie sp�ukane, nie osch�e i nie zaros�e.
Czyta� by�o mo�na z tej drogi jak z ksi�gi, co si� tu wczoraj, dzi� mo�e dzia� musia�o.
Przesz�a po niej burza straszliwa; wydeptana by�a, wygnieciona, wybita, jakby ni� mnogi lud i stada przesz�y, ko�a j� pory�y, dr�gi porozrzyna�y, tu i owdzie le�a�y drzewa, woz�w po�amanych szcz�ty, podarte szmaty krwawe, porwane szaty, potargane powrozy.
Zna� by�o na niej resztki wielkiego obozowiska czy olbrzymiej gromad w�dr�wki.
Na �liskiej powierzchni gdzieniegdzie bosych n�g �lady si� wycisn�y, dzieci�ce obok starych, zwierz�ce obok ludzkich, owdzie le��cego cia�a znami�, kt�re pad�o i wlok�o si�, pasami por�c ziemi�.
W�r�d ka�u� b�ota by�y i czarne zastyg�ej posoki plamy.
Wojny to zdawa�y si� by� �lady nielitosne, co po sobie �mier� i spustoszenie zostawi�y.
Na stratowanym go�ci�cu szcz�tkami �ycia karmi�o si� ptastwo, dzi�bi�c rozsypane ziarna, pij�c mo�e krew rozlan�.
W dali, na pag�rku wida� by�o mury ogorza�e, ni�ej stercz�ce w dolinie belki czarne, powywracane budowy, szcz�tki jakiej� ludzkiej osady, w kt�rej nie by�o cz�owieka.
Ponad t� pustyni� g�uche panowa�o milczenie, z wiatrem tylko kiedy niekiedy jakby z�o�liwe dolatywa�o ps�w wycie.
Stado kruk�w i kawek zwija�o si� w powietrzu, to przypadaj�c do ziemi, to podnosz�c si� z wrzaskiem i kr���c nad opustoszon� dolin�, Ptacy obejmowali tu panowanie, a zwierz z las�w pogl�da�, rych�o m�g� przyj�� za nimi, po cz�owieku zagarn�� dziedzictwo.
Nad b�otem lata�y z krzykiem bolesnym strwo�one czajki.
Jedno �ycie si� tu sko�czy�o, zaczyna� mia�o drugie.
Wpatrzywszy si� w miejsce, gdzie osad� zniszczon� znaczy�y mury rozbite, jeszcze ponad ni� dostrzec by�o mo�na nie znaczne prawie pasemka dymu, unosz�cego si� z pogorzeliska; na pr�no usi�uj�c si� wzbi� do g�ry, podni�s�szy si� nieco, opada�y ci�ko i roz�ciela�y si� po ziemi.
W powietrzu czu� by�o zgorzelizn� trupi�.
Na �cie�ynie, wiod�cej do najbli�szego cypla lasu, ukaza� si� je�dziec na koniu.
Wysun�� si� z wolna zza ga��zi, sta� i patrza� d�ugo, rozs�uchiwa� bacznie, nim si� dalej posun�� o�mieli�.
Oko jego rozgl�da�o si� po okolicy, w�r�d kt�rej �ywej nie wida� by�o duszy, g�osu, ni cienia cz�owieka.
Je�dziec �w z ciemn� brod� potargan�, lat �rednich m�czyzna, by�, jakby �wie�o wyrwa� si� z boju i ocala� z walki, pot�uczony ca�y i krwawy.
Pancerz mia� poszarpany od cios�w, co go ugodzi�y i na kawa�y na nim porozcina�y.
Szmaty jego wisia�y ze�, obna�aj�c gdzieniegdzie pokaleczone cia�o krwawe.
Reszta pogi�tego he�mu ledwie si� trzyma�a na g�owie, bujnym, ciemnym w�osem okrytej, strzaskanego miecza g�ownia wisia�a mu u pasa; w r�ku mia� kawa� w��czni z�amanej, w kilku miejscach zbroja i spod niej przezieraj�ca odzie� jak rdz� brunatn�, zasch�� krwi� by�a zbroczona.
Ko� pod nim posieczon i poraniony by� tak�e, szed�, nakuliwaj�c, z g�ow� zwieszon�, a gdy m�g� stan��, wnet �eb spuszcza�, szukaj�c pod nogami wysch�ej trawy w ka�u�ach wody.
Pomimo tej n�dzy dzisiejszej, na wojaku i jego wierzchowcu zna� by�o dawne, lepsze czasy.
Twarz biednego, wypad�ego zbiega rysy mia�a szlachetne i dumne, oko zamglone by�o smutkiem nie niewie�cim, lecz m�n�, rycersk� niedol�.
Po szarpane suknie i zbroje niegdy by�y kosztowne i pi�kne.
Westchn�wszy, gdy z konia obejrza� okolic�, zsiad� z niego w�drowiec, poklepa� biedne zwierz� po szyi, uzd� wzi�� w r�k� i podpieraj�c si� dzid�, powolnym krokiem i�� pocz�� ku pogorzelisku.
Ranny w nog�, z posieczon� piersi�, rozbit� g�ow�, wlec si� musia� powoli i cz�sto odpoczywa�.
Zda�o si� czasami, �e zachwiawszy si�, padnie, �e mu ochota odejdzie dalej si� tak ci�gn��, aby n�dzny �ywot ocali�, stawa�, opiera� si� na koniu, dysza� i znowu tak wl�k� si� ku pogorzelisku.
Ko�, te� kulej�c i napadaj�c , szed� pos�uszny, a raczej dawa� mu si� ci�gn��, skubi�c z g�odu resztki traw, gdy je znajdowa� po drodze.
Tak �cie�k� t� od las�w, znan� mu pewnie, zbli�a� si� wojak �w ku kopcowi naprz�d, grodzisku otoczonemu wa�ami, na kt�rym spalonego zamczyska wida� by�o sczernia�e �ciany.
Spustoszenie straszliwe jakie�, nieludzkie, przesz�o t�dy nie dawno jeszcze, nie zostawiwszy po sobie nic, nad kup� w�gli i gruzu.
Na okopach poopalane, po�amane stercza�y gdzieniegdzie ostroko�y, brama strzaskana, na p� zgorza�a le�a�a w b�oto wci�ni�ta na ziemi.
Krokiem powolnym przybysz wsun�� si� w �rodek okop�w.
Miejsce to musia�o mu by� dobrze znane, szuka� po nim oczyma w gruzach przesz�o�ci, kt�r� pami�ta�.
�adna budowa nie osta�a si� ca�� na grodzisku; gdzieniegdzie kamiennych mur�w grubych stercza�y �ciany na p� poobalane, opar�szy si� zniszczeniu.
Obok ziemia nawet by�a po ryta, jakby w niej czego� szukano.
Rozbitych naczy� skorupy, rozsypanych bodni klepki, ko�y, belki, wyle�ana s�oma starta i pomi�ta, poogryzane ko�ci bia�e plac prawie ca�y zalega�y.
Na boku le�a�y �cierwa koni, kt�rych �ebra ju� na p� obna�y�y kruki.
Sp�oszone, podnios�y si� wrzeszcz�c i wnet obsiad�y znowu sw� pastw� .
Wszed�szy do �rodka, wzrokiem ponurym przejrza� doko�a wszystko cz�ek nieznany, konia postawi� u wnij�cia, a sam krokiem powolnym pocz�� przez �omy, zalegaj�ce grodzisko, wdziera� si� w g��b jego.
Szuka� miejsc jakich�, �lad�w, jakby z nich odgadn�� chcia� dzieje tego zniszczenia.
Lecz gruzy je przysypa�y, zwaliska zatar�y.
Spodziewa� si� mo�e znale�� trupy, a tych tu wida� nie by�o.
Kilka razy, rozpatruj�c si�, schyli� ku ziemi, si�gn�� r�k� po �achman jaki�, doby� opalony szmat spod drzewa i rzuci� go z odraz� i gniewem.
Min�wszy kup� rumowisk, szed� pod mur dalej, ale i tu to� samo znalaz� bez�adne zniszczenie.
U muru tylko jakby osypana i zapad�a ziemia czarn� obna�y�a pieczar�, w kt�rej g��biach nic wida� nie by�o.
Z ciemno�ci gdzieniegdzie stercza�y po�amanych belek ko�ce.
Zajrza� tu przybysz, r�k� si� os�oniwszy, zginaj�c z trudno�ci�, patrza� d�ugo i wsta� namarszczony.
W�a�nie mia� to cmentarzysko opu�ci�, gdy podra�niony s�uch jego, w�r�d tej ciszy g�uchej, pochwyci� jakby szmer jaki�, niby ostro�nego chodu ludzkiego echo.
Strzyma� si�, spogl�daj�c ku wnij�ciu.
Tu nic wida� nie by�o, ko� tylko pas� si� chciwie na wa�ach znalezion� odrobin� zieleni.
Posun�� si� wi�c, krocz�c znowu przez belki i rumowiska ku miejscu, gdzie by�y wrota zamkowe, gdy w tej�e chwili ukaza�a si� w nich ludzka posta�.
Cz�owiek ten wchodzi�, wsuwa� si� raczej ostro�nie, wstrzyma� na widok konia i sta� wyl�k�y, oczyma wodz�c na wszystkie strony.
Z daleka postrzeg�szy z ruin wychodz�cego zbrojnego m�czyzn� naprzeciw sobie, w pierwszej chwili rzuci� si� by� do ucieczki, lecz za drugim ku niemu spojrzeniem, w r�ce plasn�wszy, zatrzyma� si� i, krok�w par� podbieg�szy, pad� przed nim na kolana.
To niespodziane w�r�d ruin zjawisko by�o jakby do nich podobne; podstarza�y ju� m�czyzna, z g�ow� odkryt�, w�osami rozrzuconymi, nie mia� na sobie nic opr�cz na cia�o nagie narzuconej, zdartej, po�atanej siermi�gi.
Nogi jego okrywa�y spodnie z p��tna grubego, poobwi�zywane sznurami u do�u, kt�re sk�rznie podarte utrzymywa�y.
Twarz wyn�dznia�a, ��ta, z oczyma bladymi, miejscami w�osem poros�a, podobniejszym go czyni�a do trupa wstaj�cego z grobu ni� do �ywego stworzenia.
Pad�szy na kolana, za�amane r�ce podni�s� do g�ry.
Wy �ywi!
krzykn��.
Wojak, nie odpowiadaj�c nic, r�k� wskaza� na wisz�c� kawa�ami porozdzieranymi zbroj�, na poszarpane i poranione cia�o.
�ywem!
rzek� g�osem bez d�wi�ku.
�ywem, ale po co �ywot, gdy wszyscy moi pogin�li, gdy nam tylko gr�b zosta�!
I powi�d� oczyma doko�a.
Kl�cz�cy wstawa� powoli i m�wi� ochryp�y, dr��cy: Ja czwarty dzie� tu�am si� po lesie, traw� gryz�em, li�cie ssa�em, grzyby suche jad�em i kor�, ledwie dusza w ciele.
Dzi�kuj Bogu i za to, zamrucza� uzbrojony.
Ja te� nie wiem, czy �yj�...
nie wiem, jak �yj�...
a na co dzi� �ycie si� zda�o?
W milczeniu ten, kt�ry powsta� z ziemi, przysun�� si� i w r�k� poca�owa� m�wi�cego.
Stali oba, nie mog�c znale�� s�owa.
Jak�e�cie ocaleli?
spyta� potem cicho.
Chcieli�my si� tam, za Szrod�, opiera� gar�ci Czech�w?
Kupka nas by�a niewielka, ale m�na.
Padli wszyscy i mnie za zabitego rzucono na pobojowisku, dopiero noc mnie ocuci�a.
Ko� uszed�, a potem sam wr�ci�, gdziem le�a�, jego oddech poczu�em nad sob�, gdym oczy otworzy�.
Tu�a�em si� i ja po lasach, opr�cz wody nic nie maj�c; tu zdechn�� przyjdzie!
Tu zdycha�!
Zamilk�, opu�ciwszy g�ow�.
Gdzie� ludzie?
Trup�w nie ma?
Gdzie Gdeczanie wasi?
spyta� po chwili.
Gdy Czechy nadci�ga�y, jam by� w lesie, pocz�� drugi.
Wr�ci�em, aby patrze� na pogorzelisko; nie by�o ju� wraca� po co.
Wszystk� ludno��, cho� o mir i �ask� prosi�a, poprowadzili, pognali ze sob� wszystkich, nie zosta� nikt pr�cz tych, co padli.
Miasto z�upione, domy z�upione.
Popatrza� ku dolinie i j�kn�� bole�nie.
A wasi?
Wasi, mi�o�ciwy panie?
zapyta� cicho.
Nie mam ja ju� nikogo, nikogo, odpar� pierwszy ponuro.
To m�wi�c, wzi�� konia za uzd� i z wolna z grodziska schodzi� zacz��.
Za nim wl�k� si� cz�ek w odartej siermi�dze.
U st�p zamku jednym zgliszczem szerokim le�a�a wielka osada.
Na czarnym pogorzelisku sta�y gdzieniegdzie �urawie studzien, resztki �cian, kt�rych ogie� nie dojad�, s�upy od bram, ko�y od p�ot�w, wysokie koz�y szop zwalonych.
W po�rodku murowanego ko�ci�ka z g�az�w wzniesione boki stercza�y tylko, dach spalony run��.
Zbli�yli si� ku niemu, stan�li.
W g��bi wida� by�o o�tarza resztk� ogorza�� i poobalane wielkie �wieczniki drewniane.
Wnij�cie do grob�w pod ko�cio�em sta�o w po�rodku rozdarte.
I tam zna� �up�w szukano.
Nie ocala�o nic.
Na jednej �cianie wisia� tylko krucyfiks czarny, a na nim wp�spalony Chrystus jedn� r�k� trzyma� si� jeszcze.
Ptastwo, kt�re si� tu ju� na sen nocny tuli�o, s�ysz�c szelest, zerwa�o si�, pierzchn�o, pocz�o ko�owa� z wrzaskiem i pada� na �cian wierzchy.
Ostatnie promienie s�o�ca, przedar�szy si� przez chmury �wiat�em pomara�czowym, jakby �un� po�arn� nagle obla�y ten, obraz spustoszenia.
Z trwog� przybyli rozgl�dali si� doko�a.
�lady �ycia jeszcze gdzieniegdzie by�y widoczne.
Pod �cianami chat wala� si� statek gospodarski, rozbite wiadra, rzucone k�dziele, zapomniane dzieci kolebki, kamienie od �arn wywr�conych.
Wojak i zbiedzony cz�ek w siermi�dze, postawszy przed ko�cio�em, wyszli dalej ku spalonej osadzie.
Nadchodzi�a noc, trzeba by�o szuka� schronienia.
Mi�o�ciwy panie, w�adyko Lasoto, j�cz�cym g�osem ozwa� si� siermi�ny, id�cy za nim, gdyby chleba cho� okruszyna, mo�e bym si� nabra� i sza�as gdzie skleci�.
Na koniu, kt�rego wi�d� za sob� Lasota, wisia�y pr�ne sakwy.
Zwr�ci� si� ku nim wojak i doby� z nich szcz�tek czego� sple�nia�ego, czarnego, roz�ama� i da� prosz�cemu.
Z chciwo�ci� niezmiern� obur�cz porwa� zg�odnia�y ten pokarm, zaiskrzy�y mu si� do� oczy, pocz�� gry�� ze zwierz�cym �akomstwem, zapomniawszy o wszystkim.
Lasota szed� dalej, nie patrz�c na�, szukaj�c znu�onymi oczyma przytu�ku, ale chaty drewniane, cha�upy z p�ot�w i chrustu, klocien ogie� pozjada� do szcz�tu, nie ocala�o z nich nic nad w�g�y, gro��ce upadkiem, ledwie od wiatru mog�ce os�oni�.
Nierych�o dopiero, chleb spo�ywszy do pr�szyny, siermi�ny pogoni� za b��dz�cym po pogorzelisku Lasot�.
Po drodze zagl�da� do studzien, chc�c wod� ugasi� pragnienie, nie by�o jej czym zaczerpn��.
Lasota znalaz� wreszcie w g��bi gdzie� reszt� dachu, zwieszon� nad n�dznymi �cianami dwoma.
Tu konia w bliski ogr�d pu�ciwszy, sam zwali� si� na ziemi�; szed�, jakby ju� tylko miejsca szuka�, gdzie by skona�, w obu d�oniach twarz zanurzy�, oczy zas�oni� i pozosta� nieruchomy.
Tymczasem zesch�y chleb, kropla wody od�ywi�y nieco wyg�odzonego, kt�ry troch� si� i przytomno�ci odzyska�.
By� to jeden z osadnik�w tego zburzonego, a niedawno jeszcze znacznego i do g��wnych dzielnic kr�lewskich nale��cego grodu, Gdecza, kt�ry naje�d�cy Czechy z�upili, ludno�� z niego ca�� uprowadziwszy.
Cz�ek ten zwa� si� D�bie�.
Lasota mia� posiad�o�ci rozleg�e pod Szrod�, cz�sto w mie�cie i na zamku przebywa�.
D�bie� ko�odziej wys�ugiwa� mu si� we dworze, znali si� z dawna.
Mo�nego w�adyk� i biednego rzemie�lnika wojna i n�dza zr�wna�y teraz.
Lasot�w grodek by� spustoszony, on sam nie mia� gdzie przytuli� g�owy, D�bcowi zosta�o tylko pogorzelisko jego chaty.
Ku niej si� skierowa�, przedzieraj�c przez poobalane domostwa, spodziewaj�c si� mo�e znale�� co� ocalonego.
Doszed�szy do miejsca, kt�re trudno pozna� by�o, stan�� wryty.
Nie by�o nic opr�cz wielkiej w�gla kupy.
Mrok pada�.
Przem�g�szy si�, D�bie� otar� oczy i wszed� na swe zgliszcza, poczynaj�c si� w nich rozgl�da�.
Kijem podniesionym z ziemi z wolna rozgarnia� popio�y i �u�le, szuka� czego�.
Pod chat� by� w ziemi wilgotnej wygrzebany loszek, w kt�rym co� czasem sk�adano.
Pomy�la�, czy w nim co nie ocala�o.
Co?
Sam nie wiedzia�.
Gar�� m�ki mo�e, suszonego mi�sa resztka, krup troch�, cho�by sple�nia�ego chleba okrawek.
Grzebi�c si�, natrafi� w istocie na nie zgorza�e drzwi loszku, ukl�k�, i r�kami je oczy�ciwszy z ziemi, pocz�� z wielkim wysileniem odwala�.
Os�ab�emu sz�o ci�ko; dysza�, k�ad� si� na ziemi i wstawa�, a� ko�kiem podwa�ywszy, podnie�� mu si� drzwi uda�o.
Kryj�wka zdawa�a si� nie tkni�ta, nikt tam w ubogiej chacie �upu si� nie spodziewa�.
G�odny D�bie�, spu�ciwszy si�, z okrzykiem rado�ci postrzeg� tu spi�arni� sw� ubog� nienaruszon�.
Z niespokojnym po�piechem pocz�� w niej gospodarzy�, wyrzucaj�c co raz co� wynalezionego, co dawniej pogardzone by�o, a dzi� dro�sze nad z�oto.
Wkr�tce jednak na powr�t si� wydoby� z jamy, zabra� �ywno�� lich� i pospieszy� szuka� z ni� tego, co przed chwil� kawa�kiem chleba obdarzy�.
Znalaz� go pod �cian�, na p� u�pionego ze znu�enia, wp�zamar�ego z g�odu.
Noc coraz ciemniejsza zapada�a.
Panie mi�o�ciwy!
odezwa� si� D�bie� przypadaj�c.
Mam straw�!
Znalaz�em j� w jamie mojej.
Wida� j� tam ukry� chcieli!
Rozpal� ognia troch�...
je��, je�� b�dziemy, je��!
Powtarza� ten wyraz, jakby w nim by�a wybawienia na dzieja.
Lasota z wolna podni�s� g�ow�.
Ogie� rozpali�, mrukn��, ogie�!
Aby �ci�gn�� nim licho!
Ani mi si� wa�!
Nikogo tu ju� ogie� nie �ci�gnie, westchn�� D�bie�.
Patrzaj�e, panie mi�y, i tak gdzieniegdzie w�gle si� jeszcze �arz�, dym czerwony si� kurzy.
Zb�jc� bezbo�ni, Czechy od ci�gn�y, pusto doko�a, �ycie ratowa� trzeba.
G�odem zemrzemy.
Lasota, znowu twarz w d�onie zanurzywszy, nic nie odpowiedzia�.
Pragnienie wi�cej ni� g��d go pali�o, a by�o zarazem g�odem i gor�czk�.
Nie zwa�aj�c na zakaz, ko�odziej pocz�� ogie� przysposabia�.
O g�ownie nie dogorza�e na zgliszczach �atwo by�o.
Z chaty swej wyni�s� garnek jaki�, kt�ry znalaz� w lochu rzucony.
Mia� ju� pocz�� gotowa�, gdy Lasota wody zawo�a�.
Tym wi�c czerepem, jedynym jaki mieli, i wici�, znalezion� na pogorzelisku, pobieg� D�bie� zaczerpn�� u studni.
Gdy wod� przyni�s� Lasocie, pochwyciwszy garnek w d�onie dr��ce, stary wypi� go do kropli.
Ko�odziej poszed� zaczerpn�� znowu i zabiera� si� do uwarzenia wieczerzy, gdy wicher zad�� i przyni�s� z sob� wyra�ny t�tent koni.
Porwa� si�, cho� os�ab�y, Lasota, wo�aj�c o zgaszenie ogniska, i natychmiast zalano je co pr�dzej.
G�sty mrok by�, kt�ry pochmurne niebo zwi�ksza�o.
Tylko w miejscu, gdzie zasz�o s�o�ce, jarzy�y si� jeszcze niebiosa i ku nim patrz�c, postrzegli tu skryci zbiegowie, na go�ci�cu, kt�ry przez �rodek osady prowadzi�, cienie dwu konnych ludzi jad�cych powoli.
Jak czarne dwa widma malowali si� im na zorzy zachodniej i cho� z dala, dobrze ich rozezna� by�o mo�na.
Lasota i D�bie� z ciekawo�ci� i niepokojem im si� przypatrywali.
Nie potrzebowa� d�ugiego czasu Lasota, aby w nich pozna�, domy�le� si� raczej, takich jak on sam by�, zbieg�w, tu�aj�cych si�, uchodz�cych noc� przed czeskimi mordami i �upie��.
Ludzie byli or�ni, bo nad g�owami ich stercza�y dzidy, kt�re w r�kach trzymali, a konie pod nimi by�y ros�e.
Na g�owach wiewa�y he�m�w czuby.
Lecz mo�na� by�o zar�czy�, �e to nie Czesi jeszcze w�r�d tego spustoszenia kr��yli za jak�� zdobycz�?
Stan�li jezdni naprzeciw spalonego ko�cio�a.
Wiatr silniejszy usta� by� nieco i s�ycha� by�o rozmawiaj�cych z sob�.
Lasota bacznie ucha nadstawia�, dochodzi�y go wyrazy urywane: - Psie syny!
Zwierz�ta dzikie!
Szata�skie plemi�!
Po tych przekle�stwach, swoich by�o si� mo�na domy�le�.
Lasota z�o�y� d�onie w tr�b� i cho� os�ab�ym g�osem hukn�� ku nim.
Na ten odg�os konni zrazu rzucili si� do ucieczki, potem wnet stan�li, rozgl�daj�c doko�a.
Swoi!
zawo�a� Lasota.
Bywajcie tu!
Bywaj!
Bywaj!
D�bie�, kt�ry wprz�dy jeszcze pozna� w nich swoich, wsta� z ziemi i pospieszy� na spotkanie.
W gromadzie zawsze bezpieczniej wszystkim by�o.
Na widok z mroku wychodz�cej mary tej jezdni stan�li w gotowo�ci do obrony lub ucieczki, ale ko�odziej, zbli�ywszy si�, pozna� s�siad�w i pocz�� wo�a� po nazwiskach.
Byli to dwaj bracia Doliwowie, ziemianie od Szrody, o miedz� od Lasoty osiedli.
Wszebor i Mszczuj Doliwowie r�wnie b��kaniem si� o g�odzie znu�eni byli od dni kilku; dworce ich z ogniem posz�y.
Z koni pozsiadawszy, zwr�cili si� ku miejscu przez D�bca im wskazanemu.
Ko�odziej szed� uradowany przodem, wo�aj�c: To nasi z Doliwian, mi�o�ciwy panie, Wszebor i Mszczuj.
D�wign�� si� nieco, na �okciu spieraj�c, Lasota.
Zn�w ognia nieci� spieszy� ko�odziej.
Nie by�o powitania, bo czym�e si� pozdrawia� mieli?
Chyba ocalonym �ywotem n�dznym, z kt�rym nie wiedzieli, co pocz��.
Patrzali na si� tylko smutnymi oczyma.
Gdy ogie� b�ysn�� �ywiej, starszy z Doliw�w, widz�c zbroj� podart� i krwawe znamiona a twarz Lasoty wyn�dznia��, nie m�g� si� wstrzyma� od przekle�stwa na wrog�w.
Ot, na co nam zesz�o!
krzykn��.
Ot, co si� z na sz� ziemi� sta�o!
Przekl�ty dzie� i godzina, gdy nam Mieszko i Ryksa zapanowali.
D�bie� im konie poodbiera�, puszczaj�c sp�tane w bliskie ogrody, gdzie si� cho� n�dznie po�ywi� mog�y.
Posiadali na ziemi.
Z kolei narzekanie ze wszystkich si� ust wyrywa�o.
Z Poznania, pocz�� Mszczuj, jeno gruzy te� stoj�.
Czego Niemka Ryksa K nie uwioz�a, to Czesi zabrali!
Posz�a ona precz do swoich, do Niemc�w za ni� i syn Ka�mirz uchodzi� musia�.
Pana nie mamy, otworem stoj� rubie�e, kraj bezpa�ski �upi, kto chce.
Z�upili te� Czesi Gniezno, obdarli ko�ci�, wywie�li skarby drogie, pognali w �ykach braci naszych jak byd�o.
Popalone sio�a, gdzie spojrze� pustynia!
Sczez�o marnie Boles�awowe kr�lestwo, doda� Wszebor, rycerstwo nasze przepad�o, wojuje, kto chce, bo�my bezpa�scy.
G�owy nie ma!
Tylko umiera� nam, aby ju� oczy nie widzia�y ko�ca, do�o�y� Lasota.
Czechy Czechami, Niemcy Niemcami, rzek� Mszczuj.
W�asny lud burzy ko�cio�y, poga�stwo wraca, �ycie nasze na w�osku.
Kupy si� w��cz� i wo�aj� stare: �ado!
, a kt�rego z w�adyk�w napadn�, na krzy� go przybijaj� z ur�gowiskiem.
Co poczyna�?
Umiera�?
mrukn�� Lasota.
Wtem Mszczuj g�ow� potrz�s�.
Kto ma si�y, za Wis�� ci�gnie do Mas�awa , tam m�wi� pok�j jeszcze, on jeden si�� ma.
Co czyni�?
Do si�y si� garn�� chyba?
A nie, to �ycie potracim, m�wi� Wszebor.
My te� sami nie wiemy; chybaby si� do niego przekrada�, aby �ywot ocali�.
Do Mas�awa?
przerwa� s�abym g�osem Lasota.
Co ci si� �ni?
Cz�ek ten niepoczciwy, przechera, wszystkich naszych nieszcz�� przyczyn�.
Mszczuj ramionami d�wign��.
Prawda to!
Ano dzi� b�dzie dobry kto b�d�, byle �ycie zbawi�.
Lepiej umiera�, mrukn�� stary.
Gwarzyli tak urywanymi wyrazy, gdy D�bie� przerwa� rozmow� pytaj�c, czy nie byli g�odni.
A kt� dzi� nieg�odny!
zawo�a� Mszczuj.
Co mam, tym si� podziel�, rzek� ko�odziej.
Niewiele tego jest, byle dusz� w ciele utrzyma�.
Pocz�� tedy mi�so w�dzone i krupy uwarzone na skorupkach, kt�re w gruzach poznajdywa�, rozk�ada� przed nimi.
Lichy to by� posi�ek, ale si� zda� g�odnym najsmaczniejsz� w �wiecie potraw�.
Dzi�kowali mu niezmiernymi wdzi�czno�ci wyrazy.
Niech ci B�g p�aci!
wo�ali.
Zap�a�cie wy mnie sami, odpar� D�bie�.
Siedzie� tu nie b�dziecie, powleczecie si� gdziekolwiek b�d�, pozw�lcie mi z sob�, bo tu zgin�.
Jutro do dnia pewnie ruszycie w lasy, dajcie� mi si� wlec za wami.
Wezm�, co mam �ywno�ci, podzielimy si�.
Kt� z nas wie, co pocznie jutro?
zawo�a� Lasota.
W lasy trzeba i za Wis��, doda� Mszczuj, innej dla nas rady nie ma.
Mas�aw przyjmuje wszystkich.
Ani m�wcie o tym, a sromajcie si� my�li, przerwa� stary Lasota.
Mas�aw?
A kt� tego ch�opiego syna nie zna� na Mieszkowym dworze?
Nie wiedzie� sk�d i jak od chlew�w si� doby� ten parszywiec, li��c nogi, pochlebstwem dobi� si� podczaszostwa, Mieszkowi potem �ycie skr�ci�, kr�low� pani� wygna� zmowami swymi, Ka�mirza pana swego wyp�dzi�.
To jego sprawy!
Pewnie tak, odrzek� Mszczuj.
Ja go te� ni kocham, ni broni�; psubrat jest, ano kto dzi� panem?
Przy kim si�a?
Albo trzeba gard�o da�, lub i�� mu s�u�y�!
A tak, wtr�ci� si� z dala D�bie�, s�u�y� ju� komu b�d�, niech cho� rudy pies panuje, byle�my bezpa�skimi nie byli.
Umilkli wszyscy, pospuszczawszy g�owy.
Lasota, orze�wiawszy nieco, podni�s� si� sycz�c, aby cia�o pobite, rany i odzie� potargan� opatrze�.
Zna� w nim by�o m�a, kt�ry niejedno ju� przebolawszy w �yciu, cierpie� si� nauczy�; ch�odno, �mia�o, prawie nie j�kn�wszy, pocz�� si� rozdziewa� z przywrza�ej do poranionego cia�a zbroi i kaftana.
Krew, kt�ra by�a przysch�a, pu�ci�a si� znowu z ran, wi�c bielizn� dr�c zak�ada� ni� posieczone i pok�ute cia�o, a drudzy na� z podziwem patrzali.
By� to znak przecie, �e do �ycia chcia� powr�ci� i o jakim� my�la� ratunku.
Czekali wszyscy milcz�c, a� stary doko�czy, bo si� im trzeba by�o naradzi� wsp�lnie, co dalej czyni� mieli, gdzie si� schroni�, dok�d uchodzi�.
Nie by�o na�wczas w kraju k�ta prawie, kt�rego by na jazdy Czech�w, Pomorc�w, Prusak�w nie spustoszy�y lub sam lud, do poga�stwa wracaj�cy, nie zakrwawi� i nie zniszczy�.
Mo�niejszym szczeg�lnie, kt�rzy byli wszyscy za Mieszka Pierwszego i Boles�awa chrze�cija�stwo przyj�li, duchowie�stwu wszelkiemu, rycerstwu najwi�ksze grozi�o niebezpiecze�stwo.
Nie osta� si� jeden ko�ci�, �aden klasztor ca�ym przed napa�ci�, �aden cmentarz nie splugawionym.
Legli od zb�jeckich r�k kap�ani niemal wszyscy, a wielkie dzie�o nawr�cenia, z pomoc� chrze�cija�skich narod�w dokonane, obalone zosta�o.
Na r�k� to by�o po cz�ci Niemcom, odzyskuj�cym przez to prawo nawracania mieczem, zawojowywania i pochwycenia znowu zwierzchnictwa nad Ko�cio�em odbudowanym.
Ru� te� i W�gry korzysta�y z uroszcze� Bezpryma, z dogodnej chwili, aby kraje zawojowane przez Boles�awa oderwa� od Polski.
Czeski Brzecis�aw my�la� ju� o zagarni�ciu ca�ego pa�stwa i po��czeniu go z koron� swoj�.
Pocz�� to wielkie dzie�o od z�upienia Krakowa, Gniezna, Poznania i uczynienia pustki z ziem, nad kt�rymi chcia� panowa�.
Gdy rany swe obwi�zawszy, Lasota leg� znowu na ziemi, a D�bie� siad� na uboczu, oba Doliwowie, spojrzawszy na siebie, pierwsz� wznowili rozmow�.
C� my�licie?
ozwa� si� Mszczuj.
Co czyni� mamy?
M�wcie!
Starszego pos�uchamy radzi.
Lasota podni�s� g�ow�, jakby si� chcia� przekona�, �e mowa do niego by�a zwr�con�.
Pytacie mnie, rzek�.
Wiem�e ja sam, co czyni�?
Wiem jeno, czego nie uczyni�.
Za Wis�� do Mas�awa nie p�jd�, srom to i ha�ba parobczakowi si� k�ania�, gdy si� na maszczonym kr�lom s�u�y�o.
My�my wszyscy stali przy panach naszych, stali przy Mieszkowej wdowie, potem przy Ka�mirzu, mamy� i�� do tego, co nam ich odebra�?
A gdyby�my i poszli do�, chyba a�eby mu zanie�� g�owy nasze, bo �ywi� nas nie b�dzie.
Zamilkli Doliwowie.
Nie wiem, czy znacie Mas�awa, jak ja go znam, doda� Lasota.
Patrza�em, ja na�, jak r�s� na dworze z pachol�cia przy psiarni, potem r�czniki i dzbanki nosi�, soko�y hu�ta�, mi�d nalewa�, a do ucha i �ask si� wkrada� powoli i tak do �a�cucha na szyi, do pasa rycerskiego doszed�, na powiernika i radc�.
Dopiero go duma zd�a niepoczciwa.
Po �mierci Mieszka kr�low� chcia� zaw�adn��, bodaj si� z ni� �eni� i kr�lowa�, a Ka�mirza si� pozby�.
Rozumna pani odepchn�a go, otaczaj�c si� swoimi ku obronie.
Zacz�li na ni� krzycze�, �e kraju i nas zna� nie chce, a prze�ladowali j� tak, �e skarby wielkie zabrawszy, uchodzi� do swoich nad Ren musia�a.
Zosta� Ka�mirz, nad kt�rym Mas�aw chcia� rozci�gn�� opiek�, aby go zgubi�; musia� i ten ucieka� od niego.
Pozby� si� go pr�dko.
My�my bezpa�scy jako stado bez pasterza zostali, a wilk si� nam str�czy miasto niego.
Kraj obcy ludzie �upi� i dr�.
Czyje� to sprawy, je�li nie jego!
My�my si� precz od zdrajcy ust�pili, uczyni� si� poganinem, aby sobie czer� pozyska�.
Pogan te�, ile ich jest, Prusak�w i Pomorc�w ma z sob�.
C� my tam przy nim i z nim, ludzie chrzczeni i Chrystusa wyznaj�cy, czyni� b�dziemy?
Cia�a nie ocalemy, a dusze potracim!
M�wi� tak, a Doliwowie milczeli.
Albo� to prawda, co g�osz�, rzek� powoli Mszczuj, �e si� poganinem uczyni�?
Chyba na oko; nie wierz�, by nim by�.
Wtem D�bie�, kt�ry z dala siedz�c, przys�uchiwa� si�, zawo�a�:
O, mi�o�ciwy panie!
To jawna rzecz, �e z pogany trzyma.
Stare stanice pochowane z ziemi i las�w dobyto; postawiono zn�w kamienie i s�upy, jak dawniej bywa�o.
Wszystkie dawne �wi�tki obchodz� o bia�ym dniu.
Ksi�dza �adnego nie �ywi�, a kt�rego gdzie dopadli, stracono.
Mas�aw m�wi, �e z ksi�mi przysz�a niewola .
Z�y Mas�aw, przerwa� Wszebor, a gdzie� i jak si� schroni� i ratowa�?
W Czechach te� p�ta i �yka ka�dego czekaj�, na Ru� daleko, a i tam kto wie, jaka by�aby go�cina?
B��dzi� po lasach i z g�odu mrze�, to� lepiej si� od razu obwiesi� na ga��zi!
Dogasa� ogie�, przy kt�rym siedzieli; D�bie�, kilka g�owni zebrawszy, dorzuci� i znowu go od�ywi�.
Co czyni�?
Co czyni�?
powtarzali stroskani.
Mas�awa ja znam ze dworu dobrze, odezwa� si� Mszczuj po przestanku, zrazu my si� dru�yli.
Cz�ek �mia�y do w�ciek�o�ci, zuchwa�y do szale�stwa, a roi mu si� we �bie panowanie, bo mu za m�odu wr�ka jaka� przepowiada�a, �e dojdzie wysoko.
I to pewna, �e �adnego by z nas nie oszcz�dzi�, byle mu si� to na co zda�o; a co mu z tego przyj dzie, gdy nas pogubi.
M�wili jeszcze, gdy szelest si� s�ysze� da� w ciemno�ciach.
Nic wida� nie by�o o trzy kroki; przestraszeni ruszyli si� wszyscy opr�cz Lasoty, nas�uchuj�c bacznie, czy si� konie puszczone na pasz� nie ruszy�y, zwierza ul�k�szy, i trwogi tej nie nabawi�y.
Wtem p�omi�, kt�re si� podnios�o, o�wiecaj�c szerzej pogorzelisko, ukaza�o za w�g�em stoj�c� posta� ludzk�.
Cz�owiek stary r�k� wychud�� opiera� si� o kawa� �ciany, a do�� na� by�o wejrze�, aby si� pozby� obawy i pozna� w nim nieszcz�liw� ofiar�, co si� gdzie� z gruz�w tych, g�os ludzki zas�yszawszy, doby�a.
M�czyzna by� w podesz�ym wieku, wyn�dznia�y, twarzy bladej, w podartym i powalanym przyodziewku czarnym, z g�ow� nisko postrzy�on�, na d�ugiej, chudej, ko�cistej szyi stercz�c�.
Wiek ju� go by� przy garbi�, a wycie�czenie ledwie mu si� na nogach utrzyma� dozwala�o.
Zesch�e wargi otwarte mia�, oczy os�upia�e, resztka �ycia ju� w nim tylko tla�a.
Spogl�da� po siedz�cych, jakby znajomych mi�dzy nimi szukaj�c twarzy, a z piersi zna� trudno mu by�o doby� g�osu.
Wtem porwa� si� z ziemi Mszczuj i podbieg� ku niemu wo�aj�c:
Wy� to jeste�cie, ojcze Janie?
Wy?!
Starzec g�ow� potrz�s�; spragnionemu, wyg�odzonemu m�wi� by�o trudno, a zbli�y� si� te� nie m�g� i �ciany trzyma�, by nie pa��, dr��c ca�y.
Doliwa, podbieg�szy, r�k� mu poda� i przywi�d� ku ogniowi.
Znany to by� wszystkim proboszcz miejscowy.
Trzy dni ju� w grobach pod ko�ci�kiem schroniony, uszed�szy oka �upie�c�w, �y� okruszynami chleba i kroplami wody, co po murach �cieka�a.
Zas�yszawszy ludzkie g�osy, poznawszy swoich, wydoby� si� si� ostatkiem z zak�tka, w kt�rym si� na �mier� gotowa�.
Z ca�ego mienia jedno najdro�sze ocali�, ksi��k�, kt�r� w r�kach trzyma� i do piersi j� przyciska�.
D�bie� po�pieszy� te� na ratunek staremu.
Posadzono go przy ognisku; ko�odziej przyni�s� mu wody, Lasota odda� sw�j chleb sczerstwia�y.
Ze �zami w oczach ojciec Jan Opatrzno�ci i im dzi�kowa�, ale d�ugo, pr�cz urywanych wyraz�w, nic z niego doby� nie by�o mo�na.
G�os straci� z przera�enia i bole�ci, nie nad sob� p�acz�c, ale nad losem ko�cio�a i owieczek.
Po d�ugim spoczynku, gdy go woda i strawa do �ycia przywr�ci�a, pocz�� jakby w gor�czce m�wi� coraz silniejszym g�osem.
Patrza�em na upadek nasz, m�wi�, a gdybym wiek �y�, z ocz�w mi nie zejdzie widok ten straszny.
Spadli jako burza na nas �upie�cy za grzechy nasze.
Miasto si� broni� nie mog�o; z okolicy t�umy si� zbieg�y na gr�d, r�k by�o nad to, or�a ma�o a strachu wi�cej nad wszystko.
Opr�cz wojewody naszego i �upana przyci�gn�li ludzie ze Szrody, zbiegli si� z grodk�w okolicznych.
By�o wi�cej, ni� si� po mie�ci� mog�o, dusili si� w okopach.
Jam przy ko�ciele zosta�, nie godzi�o mi si� go opuszcza�.
W�o�y�em kom��, stu�� i kap�, wzi��em krzy� w r�ce; chrze�cijanie przecie byli, cho� wrogi!
Broni� si� nie my�la� nikt, opiera� si� nie mogli�my, wys�ano starszyzn� Prokopa z r�d�k� z�ot� przeciw nim, z podda�stwem i pokor�.
Nie pomog�o czo�em bicie.
Lud wszystek pop�dzili w niewol�, miasto zniszczono i z�upiono.
S�dny by� dzie� gniewu pa�skiego.
Mnie na progu ko�cio�a za w�osy porwa�a dzicz, rzuci�a na ziemi� tratuj�c nogami.
B�g chcia�, by ta kupa, skarb�w szukaj�c, pad�a do zakrystii i skarbca, a jam si� mia� czas schroni� do grob�w i skry� mi�dzy p�yty kamienne, kt�re tam stoj�.
Przyszli i tam zb�je, chodzili ko�o mnie.
ocierali si� niemal, czeka�em tylko chwili, gdy mnie porw� i na �mier� poci�gn�; B�g ich za�lepi�.
Poobalawszy trumny, powywlekawszy trupy, wyszli, zostawuj�c mnie.
S�ysza�em nad g�ow� moj� p�on�cy ko�ci�, jak pada�y belki, jak run�� dach, kt�rego krokwie spalone na p� przez otwarte drzwi grobowe a� do n�g moich si� stacza�y.
Jak ocala�em, na co B�g chcia� mi �ycie przed�u�y�, albo wiem?
doda� starzec.
Rzek� i pomy�lawszy chwil�, ci�gn�� dalej: Je�li mi na co �ycie by�o dozwolone, chyba abym wys�ucha� narzekania wasze i przyni�s� pociech�.
Znad mogi�y, nad kt�r� stoj�, widz� moje oczy jasno.
Nie trw�cie si�, �e upad�y krzy�e i wr�ci�o poga�stwo, ani my�lcie Mas�awowi bi� pok�ony.
Przejdzie dopust bo�y jako wicher i burza, po�amawszy ga��zie, a pni nie obali...
i zazieleni� si� z wiosn�.
Ale wam nie p�aka� i narzeka� ani r�ce �ama� trzeba i pada� na ziemi�, ale si� gromadzi� i sta� murem a broni�.
Niewiasty p�acz�, m�owie walcz�.
B�g dzielnym po mo�e, gdy serca podnios� ku niemu.
Czy� wszystko nasze wygin�o rycerstwo, co z Boles�awem szerokie ziemie podbija�o?
Czy ju� tylko czer� zosta�a, kt�rej dawniej nie obawiano si� tysi�c�w, gdy jedno serce za tysi�c sta�o?
Rozbici jeste�cie, a skoro si� zbijecie znowu, krzy� w r�ce uj�wszy, zwyci�ycie.
I p�jdzie czer� po lasach wyl�k�a, a zdrajcy pod miecz i stryczek szyj� przynios�.
Mas�awowi si� k�ania�, zawo�a� z zapa�em starzec, to� jedno, co Boga zaprze� i chrztu �wi�tego!
Z�ym B�g dopuszcza godzin� zwyci�stwa, ale im panowania nie daje.
Id�cie, zbierajcie si�, rad�cie, pana szukajcie!
B�g b�dzie z wami!
Ko�cio�a mi �al, lecz oczy moje widz�, jak si� podniesie, jak si� w nim ozw� hymny i chwa�a Pana s�awi� b�dzie!
Nie dajcie sercom s�abn��, ufajcie Bogu!
B�g ocali!
To m�wi�c, s�abn�� starzec, g�osu mu nie stawa�o, chyli� si� ju�, dr��c� r�k� na cztery strony krzy� zakre�li�, b�ogos�awi�c s�uchaczom, kt�rzy g�owy sk�onili, i zamilk� chyl�c si� ku ziemi.
Nadbieg� D�bie�, nios�c gar�� s�omy, kt�r� by� przysposobi� dla siebie, i na niej uk�ad� znu�onego, kt�ry r�ce na piersi z�o�y� i powieki jak do snu zamkn��.
Milczeli wszyscy; ogie� przygasa� i reszta te� do spoczynku si� bra�a.
Niebo na noc z wolna si� z chmur oczyszcza� zacz�o, gdzieniegdzie na nim przez rozdarte ob�oki miga�y gwiazdki blade.
Wiatr ustawa�, cisza, coraz rzadziej przerywana szumem w powietrzu, rozk�ada�a si� nad dolin� w ciemno�ciach stoj�c�.
Pasek tylko jeszcze w�ski niebios ostatkami zachodnich brzask�w si� �wieci�.
S�owa natchnione starca serca troch� doda�y; my�leli wszyscy, co jutro poczyna�, a cho� si� nie radzili, zgadza�y si� ich my�li.
Swoich szuka� trzeba by�o i do kupy zbija�, nadziei nie trac�c.
Trzem jezdnym przybywa� ci�ar nowy, os�ab�y starzec, kt�rego na �up g�odnej �mierci lub nieprzyjaciela porzuci� si� nie godzi�o.
Lecz m�odsi pieszo i�� mogli, a D�bie�, te� maj�cy im towarzyszy�, po�piesza� bardzo nie dozwala� i koni si�y zmusza�y do powolnej jazdy.
Rozmy�lali o tym, nie �miej�c si� odzywa�, siedzieli i drzemali u gasn�cego ognia.
Ojciec Jan usn��, wida�, zn�kany, bo oddechu jego nawet s�ycha� nie by�o.
Lasota te� zda� si� niewiele dba� o sw�j los i oboj�tnie patrze� na to, co go spotka� mia�o.
Tak noc przetrwali ca��.
Dnia�o, gdy Doliwowie mi�dzy sob� radzi� zacz�li, w kt�r� si� obr�ci� stron�.
Nie m�wili ju� o Mas�awie, ale ku Wi�le lasami zd��a� my�leli, aby si�, przebywszy j�, na Mazurach gdzie schroni�, bo tam czer� jeszcze nie powsta�a.
Dnia�o, gdy jakby cudem ocalony gdzie� kogut, sam jeden na pogorzelisku, za�piewa� na zaranie, oznajmuj�c pustkowiu pocz�tek dnia nowego.
G�os ten us�yszawszy, ruszyli si� wszyscy.
Lepsze on czasy i spokojne dwory przypomnia�.
Jedyny teraz mieszkaniec spustoszonej osady, nie czuj�c, co go otacza�o, doby� z piersi mo�e ostatni raz g�osu, pos�uszny na�ogowi staremu.
G�os ten, nawo�uj�cy do �ycia �mier� i po pio�y, zda� si� strasznym ur�gowiskiem a razem upomnieniem.
Strwo�eni jedni, drudzy o�ywieni podnosi� si� zacz�li, jakby ich czujny �w str� zawstydzi�.
Tak nam te� przysta�o, p�ki �yjemy, si� obwo�ywa�!
zawo�a� Lasota, podnie�� si� usi�uj�c.
W drog�!
Rozdzia� 2.
Po nocy pogodnej i cichej ranek wsta� chmurny znowu i wiatr, jakby przebudzony, ob�oki nie�� zacz�� jak wczora.
Goni�y z zachodu niby za wieczornymi sp�nione.
Zrazu wybieg�y zarumienione i drobne, przodowi wys�a�cy, tu� za nimi ca�a czereda szarych, zwijaj�cych si� w grube wa�y, poszarpanych na skrajach, i wnet ca�e niebiosa zaci�gn�y si� jakby sm�tn� p��tna opon�, po kt�rej k��bi�y si�, dymi�y coraz nowe chmur gromady.
Wiatr te� ziemi� zamiata� poczyna� i na pogorzeliskach obala� gdzieniegdzie chwiej�ce si� dyl�w szcz�tki; pada�y na popielisku, a dym i kurzawa podnosi�y si� od nich i rozwleka�y daleko.
Zimny powiew zachodni zmusi� rusza� si� z ziemi.
Pilno trzeba by�o my�le� o lepszym schronieniu.
W tej gdeckiej, b�otnistej, zewsz�d odkrytej nizinie lada napa�� by�a niebezpieczn�; ni si� schroni� tu, ni broni� nie by�o mo�na.
Blisko stoj�celasy pewniejszym by�y przytu�kiem.
Pierwsi powstawali Doliwowie, my�l�c o napojeniu koni, D�bie� te� sta� do pos�ugi gotowy, zbieraj�c si� ognia roz�o�y� troch�, aby ciep�� straw� jak� orze�wi� przynajmniej rannego Lasot� i skostnia�ego od zimna staruszka.
Mszczuj chcia�, odchodz�c, w�asn� opo�cz� okry� ojca Jana, gdy schylaj�c si� nad nim, postrzeg�, �e twarz mia� trupioblad�, a z lekka do niej d�o� przy�o�ywszy, uczu�, �e kap�an �y� ju� przesta�.
Skona� musia� spokojnie w nocy z modlitw� na ustach, r�ce mia� jakby do niej z�o�one i zaci�ni�te na ksi��ce, kt�r� ocali� z ko�cio�a.
Ksi��ka ta by�a jedyn� po nim spu�cizn�.
Mszczuj ani si� zadziwi�, ni u�ali� tej �mierci; dla ojca Jana by�a ona dobrodziejstwem, dla podr�nych oswobodzeniem od ci�aru, kt�remu, nie wiedzieli, jak podo�aj�.
Oba z bratem poszeptawszy, gdy si� przekonali, �e ojciec Jan nie �y�, a skostnia� by� zupe�nie, zaj�li si� naprz�d pogrzebem.
Dzikiemu zwierzowi a krukom zw�ok na pastw� nie podobna by�o zostawi�, naradziwszy si� wi�c, postanowili z�o�y� je w ko�cielnym grobie, z kt�rego wyszed� do nich wczora.
D�bie� si� ofiarowa� dopom�c im do tego pobo�nego dzie�a, ale go odes�ali do koni i sami we dwu, uj�wszy zw�oki za g�ow� i nogi, o dnia brzasku, skierowali si� milcz�cy ku zwaliskom niezbyt odleg�ego ko�ci�ka.
Tu jakby na przyj�cie zw�ok kap�ana, sta�a w�a�nie otwarta trumna d�bowa z jednego kloca wyrobiona, z kt�rej trupa rabusie wywlekli.
Do niej wi�c w�o�yli pobo�nie bracia ojca Jana i wiekiem przy s�onili na spoczynek wieczny.
Zasun�wszy potem p�yt� kamienn�, kt�ra wprz�dy wnij�cie do grob�w okrywa�a, otw�r pod ziemi�, wr�cili do spalonej chaty.
Lasota, przebudzony dawno, patrza� na to, co si� dzia�o, lecz popad� by� w rodzaj odr�twienia, kt�ry wielka rodzi nie dola; ani si� cudzej �mierci m�g� u�ali�, ani by w�asnej stara� unikn��.
D�bie�, kl�cz�c, warzy� co� w garnku, konie by�y napojone, a cho� pasza na wp� wypalonych ogrodach nie wiele je posili� mog�a, rze�wiejsze by�y po spoczynku ni� wczora.
Ranek, cho� chmurny, coraz si� ja�niejszym stawa�, gdy Doliwowie do drogi ju� stali w gotowo�ci.
Lasota le�a� jeszcze na r�kach oparty.
Ojcze, odezwa� si� Mszczuj do starego, nie zdaj�cego si� my�le� o podr�y, jecha� nam trzeba, a i wy z nami te� musicie.
Potrz�sn�� g�ow� Lasota.
Dajcie mi tu tak spokojnie zemrze�, rzek� ledwie dos�yszalnym g�osem.
Po co si� ju� m�czy�, aby n�dzne �ycie ocali�, gdy si� ono na nic nie zda�o nikomu.
Gdybym r�ce mia�!
Serce macie!
zawo�a� Mszczuj.
My was tu nie zostawiemy.
Ksi�dzu B�g oczy zamkn��, da i mnie tu sko�czy�, rzek� stary.
B�g tego nie chce, gdy wam �ycie ocali�, doda� drugi.
Nie dopu�cili Doliwowie, by si� starzec dobrowolnie g�odem zamorzy� i niemal gwa�tem nagl�c, uj�wszy go pod r�ce, z ziemi podnie�li.
D�bie� dopomaga�, podprowadzono konia, kt�rego rany poprzysycha�y, wci�gni�to go na� i ruszyli wszyscy z nieszcz�liwego pogorzeliska, kt�re ju� nigdy si� do pierwszej swej mo�no�ci i dawnego �ycia podnie�� nie mia�o.
Raz jeszcze, przeci�gaj�c przez zwaliska te, napatrze� si� musieli strasznego obrazu spustoszenia.
Gdecz na�wczas by� niemal ca�ej Polski wizerunkiem w gruzach le��cej i popio�ach, bezpa�skiej, zniszczonej i pustej.
Kraja�o si� serce tym, co j� niedawno jeszcze pami�tali �yw�, wesela pe�n�, z t�umami przebiegaj�cymi ulice, z grodami za sobnymi, z ko�cio�y �piewem brzmi�cymi.
Dzi� milcza�a jak wielki cmentarz, a krucy si� unosili nad ni�, szukaj�c nie dogni�ych trup�w, i oszala�e t�umy burzy�y, co jeszcze sta�o.
W pos�pnym milczeniu przejechawszy oko�o zburzonego gr�dka, pu�cili si� drog� ku lasom.
Okolica, jak zajrze�, pust� by�a, bo kto si� wyrwa� z r�k Czech�w, skrywa� si� po lasach i g�stwinach.
Bezpieczniejszymi te� czuli si� jad�cy, gdy si� wpo�r�d drzew znale�li, Tu, cho� dosy� obeznanym z krajem, nie�atwo si� teraz pokierowa� by�o.
Jedyna wi�ksza droga dla uchodz�cych s�u�y� nie mog�a; spotka� si� na niej by�o �atwo z kupami zbrojnymi albo z oddzia�em Czech�w, po ca�ym rozsianych kraju.
Gromady dziczy rycerstwu nie przepuszcza�y, a Czesi w niewol� brali.
Rzuci� si� wi�c musieli w stron� bezdro�ami, a Mszczuj, kt�ry my�liwym by�, zapewnia�, i� po korze drzew si� kieruj�c, manowcami ku Wi�le doprowadzi.
Nie by�o bowiem innego schronienia jak za Wis��, cho� �w pok�j, co tam mia� panowa�, pog�osk� by� tylko i s�uchem; nic nie r�czy�o za bezpiecze�stwo, a czterej zbiegowie, z kt�rych jeden by� bezbronnym, drugi pokaleczonym i wycie�czonym g�odem, obroni� si� nie mogli napa�ci nawet ma�ej garstki z�ych ludzi.
Zapasu �ywno�ci te�, opr�cz tej, jak� na plecach w worze ni�s� D�bie� i Doliwowie w sakwach jeszcze mieli po trosze, nie by�o �adnego; ta na d�ugo starczy� nie mog�a.
Trzeba si� by�o zda� na opatrzne losy.
W g��bi puszczy jesie� jeszcze nie by�a tak widoczn�, ocala�o tu wi�cej li�cia, trawy i zieleni, wiatr nie dojmowa� tak ostro.
Przebywszy przerzedzony b�r od skraju, gdy si� w g�szcze dostali, jechali ostro�nie, nads�uchuj�c, niemal ubezpieczeni.
Przodem post�powa� Mszczuj prowadz�c, za koniem jego szed� D�bie�, dalej wl�k� si�, koniowi cugle pu�ciwszy, Lasota, istny trup �ywy, a poch�d zamyka� Wszebor.
Dwa czy trzy razy zwierz im spod n�g pierzchn�� prawie, ale nikt si� on nie pokusi�; goni� nie by�o sposobu, rzuci� oszczepem za daleko.
W kilka godzin dopiero m�ode, sp�oszone sarni�tko uda�o si� Mszczujowi, w chwili gdy przystan�o, nie wiedz�c jeszcze, gdzie pierzchnie, przeszy� dzid� rzucon�.
Pobieg� za nim D�bie� i skaleczone pochwyci�.
Po ��dana to by�a zdobycz i gdy stan�li na ��czce dla koni, mogli upiec kawa� mi�sa, kt�rego dawno nie kosztowali.
W g��binie las�w nic si� nie zdawa�o ludzi zwiastowa�, milcza�y ca�e, a cho� Mszczuj dla ubezpieczenia si� ucho do ziemi przyk�ada�, nie pos�ysza� nic, co by obaw� jak� wznieci� mog�o.
Gdy konie, popas�szy na lepszej trawie, kt�rej tu podostatkiem by�o, napi�y si� w strumieniu, orze�wia�y, pu�cili si� zaraz w dalsz� drog�.
Wiod�a ich ona prawie jednostajnie g�szczami, borem, zaro�lami, w jednym kierunku, jak ich Mszczuj zapewnia�, kt�ry ju� dnie i czas, gdy si� nad Wis�� dosta� mieli, oblicza�.
Nie przeciwia� mu si� nikt, bo lepiej zna� kraj, a swego pewnym si� zdawa�.
Lasota milcza� oboj�tny, dawa� si� prowadzi� nie pytaj�c, bo nie patrz�c prawie.
Czyni�, co mu wskazano, sam ju�, jakby woli pozbywszy, nawet karmi� si� i poi� daj�c i nie upominaj�c o nic.
Pami�tali o nim towarzysze podr�y, nie dziwi�c si� temu, bo wiedzieli, �e rodzin� utraci�, a w nim samym �ycia by�o nie wiele.
Mia�o si� ju� tego dnia ku wieczorowi, gdy jad�c tak po woli, Mszczuj, kt�ry oczyma naprz�d si�ga� daleko, aby nie wpa�� w jakie niebezpiecze�stwo, r�k� da� zna� jad�cym za sob�, aby przystan�li.
Zatrzymano wnet konie, uciszyli si� wszyscy.
Mszczuj, zlaz�szy ze swego, pocz�� skulony i�� naprz�d, a� przypad� i pe�zn�� na brzuchu.
Zza ga��zi drzew, ju� z li�ci troch� obna�onych, wida� by�o na ma�ej ��czce u pnia d�bu starego co�, czego zrazu dobrze rozezna� nie mogli.
Biela�a jakby odzie� jaka�, niby ludzi oznajmuj�ca.
Mszczuj si�, tak skradaj�c po cichu, przysun�� do pnia starego drzewa, a tu rozpatrzywszy si�, wsta� �mia�o na nogi.
Jad�cy za nim domy�lili si�, i� obawia� si� nie by�o czego.
Skin�� te� na nich, aby si� zbli�yli.
Widok, jaki mieli przed oczyma, zdumia� ich, lito�� nie przestrach obudzaj�c.
U pnia d�bu siedzia�o z w�osami rozpuszczonymi �liczne dziewcz�, zaledwie lat pi�tna�cie mie� mog�ce.
Kwiatek ten �wie�y zwarzy� ju� jaki� podmuch ostry, na zblad�ej twarzy okrutn� bole�� wida� by�o wyryt�.
Oczy mia�a zwr�cone ku g�rze i nieruchoma tak siedzia�a, gdyby pos�g jaki.
Z dwojga oczu niebieskich ciek�y dwa �ez strumienie, ciek�y i zasch�y na twarzy, na kt�rej dwie tylko krople wezbrane jak per�y si� iskrzy�y.
R�czyny mia�a pod�o�one pod g�ow�, sparte na drzewie, a na kolanach jej spoczywa�a druga niewiasta, sukniami obwini�ta, z g�ow� zakryt�, �pi�ca, chora czy zm�czona.
Twarzy jej wida� nie by�o.
Obok dw�ch niewiast le�a�y rozsypane w�ze�ki, suknie zrzucone, kosz z jad�em i sprz�t drobny.
By�y same, we dwie tylko, nikogo wi�cej z nimi.
Po sukniach zna� w nich by�o niewiasty maj�tnego rodu, �ony �upan�w lub w�adyk�w.
M�odsza mia�a na sobie przyodziewek futerkiem ok�adany, druga okryta by�a kosztown� sukni� z ci�kiej tkaniny.
Na szyi dzieweczki �wieci�y �a�cuszki z�ote i wieszad�a, kolce mia�a przy uszach, pier�cienie na r�kach bia�ych, wpo�r�d w�os�w wygl�da�y.
Mszczuj, kt�ry j� pierwszy zobaczy�, stan�� jak wryty.
Pi�kniejszej niewiasty nie widzia� w �yciu swoim; zda�a mu si� kr�lewn� albo duchem zaczarowanym tych bor�w.
Obie niewiasty by�y jakby skamienia�e, nie s�ysza�y przybywaj�cych, nie porusza�y si� wcale.
Domy�la� si� Mszczuj, �e ta, kt�ra na kolanach dzieweczki spoczywa�a, u�pion� by� musia�a, a ona nie �mia�a ani drgn��, by jej snu nie przerywa�.
Dopiero gdy konie bli�ej podesz�y a parskn�y i t�tent si� da� s�ysze� wyra�niej, z krzykiem porwa�a si� dzieweczka, budz�c u�pion�.
Przera�ona do ob��kania prawie, nie wiedzia�a, co czyni�, bo nie mog�a rych�o do przytomno�ci przywie�� obudzonej.
Gdy si� tamta podnios�a, ujrzeli w niej starsz� i powa�niejsz� niewiast�, twarzy jeszcze �wie�ej i wdzi�cznej, rys�w pi�knych, z brwiami i oczyma czarnymi, wyrazu dumnego i pa�skiego.
Ciemnymi i rozros�ymi �uki brwi w p�kola zwiesza�y si� nad powiekami, przys�aniaj�cymi �renice wielkie i ogniste.
Patrza�a nimi strwo�ona, lecz gniewna razem.
Dziewcz� daleko mocniej przel�k�e usi�owa�o, chwytaj�c j� i ci�gn�c, uprowadzi� z sob�, gdy Mszczuj si� pokaza� i pospieszy� zawo�a�, by si� nie l�ka�y niczego.
Na ten g�os, mow� swoj� us�yszawszy, niewiasty, cho� strwo�one jeszcze si� tuli�y do siebie, zna� by�o, �e nabra�y otuchy.
Starsza si� podnios�a, wyprostowa�a dumnie, os�oni�a p�aszczem, kt�rym by�a przy kryt�, i dosy� �mia�o pocz�a si� Doliwie przygl�da�.
M�odsza skry�a si� za ni� i instynktem raczej ni� z rozmys�em, chwyta�a w�osy rozsypane, kt�rych d�ugie, jasne warkocze ca�e jej ramiona okrywa�y jakby p�aszczem z�ocistym.
Mszczuj, cho� zna� dawniej na dworze, potem po grodach bywaj�c, wszystkie niemal znaczniejsze rodziny, nie przy pomina� sobie tych dwu niewiast, kt�re gdyby je by� raz widzia� w �yciu, z pami�ci wyj�� nie mog�y.
Pi�kno�� tylko co rozkwit�ego dziewcz�cia tak by�a zachwycaj�c�, �e do�� na ni� raz spojrze� by�o, aby na wieki o niej pami�ta�.
Twarz te� starszej pani uderzaj�c� by�a i wdzi�kami, i wyrazem a przybran� powag�.
Zda�o si�, jakby cudzoziemk� by�a, bo i p�e� mia�a �niadsz� ni� polskie niewiasty, i na wierzchniej wardze czarny puszek porasta�.
Silna, wzrostu wi�cej ni� miernego, pulchna i pe�na, postaw� mia�a kr�lowej i wejrzenie do rozkazywania nawyk�e.
Chocia� to spotkanie ich w g��bi las�w i przestrach m�odszej dowodzi�y, �e obie by�y w po�o�eniu rozpaczliwym, same jedne, opuszczone, uciekaj�ce zapewne przed t� t�uszcz�, kt�ra nie szanowa�a ani ko�cio��w, ani niewiast, twarz przecie starszej nie wydawa�a zbytniej trwogi.
Brwi tylko czarne zbieg�y si� jej nad oczyma i dwie marszczki przeci�y czo�o.
Patrza�a d�ugo na Mszczuja, badaj�c go oczyma i czekaj�c, a� si� odezwie.
Nie l�kajcie si�, mi�o�ciwe panie, rzek� przybywaj�cy.
My�my nie napastnicy, sami uchodzim od napa�ci.
Nas tu dwu braci Doliw�w, stary Lasota spod Szrody i cz�ek ze s�u�by.
Jedziemy ze spustoszonego kraju od Gdecza, gdzie ju� i �ywej nie zosta�o duszy.
Gdy to m�wi� Mszczuj, nadci�gn�li jego towarzysze, kt�rym te� starsza pani przypatrywa�a si� bacznie, a zza niej kiedy niekiedy trwo�liwie wygl�da�a ciekawa, kryj�ca si� za p�aszczem, bia�a twarzyczka dziewcz�cia.
Zatrzymali si� wszyscy na widok tych niewiast samych jednych �r�d lasu, bezbronnych, a� lito�� nad nimi bra�a.
Walczy� z nieszcz�ciem wszelkim m�sk� jest rzecz� i m�owi przystojn�, lecz gdy niewie�cie bezbronnej, bezsilnej przyjdzie tak stan�� nad przepa�ci� na �asce dziczy, gdy niewiasta w kwiecie wieku, �ywota ginie marnie, najtwardsze serce si� �ciska.
Patrzali nadci�gaj�cy, zdj�ci lito�ci� wielk�; nawet Lasota, kt�remu w�asna przypomnia�a si� rodzina, oczy otworzy� zagas�e i poruszy� si� na swym koniu.
Bogu Najwy�szemu niech b�d� dzi�ki, co was tu ku nam sprowadzi�, ozwa�a si� starsza niewiasta.
Bogu niech b�d� dzi�ki.
Oto ju� trzeci dzie�, jak tu siedzimy same, dr��c a p�acz�c.
Ostatni s�uga, co by� z nami, poszed� si� rozs�ucha� po okolicy i nie wraca.
Na Poniec, gr�d nasz, napad�y gromady srogie, ludu �ma...
Ledwie�my z c�rk� uj�� zd��y�y z jednym starym.
I tego nie ma teraz, nie wraca, a nas tu g�odna �mier� lub zwierza paszcz�ka czeka�a.
Co z domem, co z m�em si� sta�o, B�g jeden wie!
Zas�oni�a r�k� oczy, z kt�rych �zy pociek�y, i zamilk�a.
Wszyscy z koni zsiadali, przybli�aj�c si� nieco.
M�ode dziewcz�, wci�� strwo�one, za matk� si� kry�o.
Z nazwiska m�a znano starsz� niewiast�; by�a ona rodem z Rusi, greckiej matki dzieci�, po�lubi� j� by� mo�ny w�adyka, Leliwa.
Mia�a imi� Marty.
Za Boles�awa Wielkiego czas�w, gdy z Rusi� by�y �ci�lejsze stosunki, a chwilami przyja�niejsze, swatali si� ksi���ta i �upany z Rusinkami, brali nie kiedy Rusini �ony ze dworu kr�la i po grodach.
Ani Marty Leliwowej, ani c�rki jej nikt z przyby�ych nie zna� z twarzy, ni je kiedy widzia� w �yciu.
Spicymierza, inaczej zwanego Spytkiem, kt�ry niedawno si� by� przeni�s� na siedzib� do Ponieca, widywali nieraz Doliwowie i Lasota.
M�� to by� podesz�y ju� w lata, rycerski, odwagi niezmiernej, czego w wyprawach mnogie da� dowody.
Nie �miano domy�la� si� nawet, co si� z nim sta�o; zmiarkowali wnet wszyscy, �e gdy podczas na padu czerni by� doma, ni�eliby mia� uchodzi�, raczej �ycie da�.
M�g� �onie swej i dzi