Janusz Bardach Kathleen Gleeson CZŁOWIEK CZŁOWIEKOWI WILKIEM Przeżyłem Gułag przełożyła Ewa Elżbieta Nowakowska Wydawnictwo Literackie i Tytuł oryginału Man Is Wolf to Man. Surviving the Gulag © Copyright 1997 by Janusz Bardach and Kathleen Gleeson. Ali rights reserved © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002 Wydanie pierwsze Redaktor prowadzący Krystyna Zaleska Redaktor Alina Doboszewska Konsultacja Małgorzata Heitmanowlcz-Brzoza Redaktor techniczny Bożena Korbul Opracowanie okładki i stron tytułowych na podstawie oryginalnego projektu Steve'a Renicka grupa 99$ Książki Wydawnictwa Literackiego oraz bezpłatny katalog można zamawiać: 31-147 Kraków, ul. Długa 1 bezpłatna linia informacyjna 0-800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wl.net.pl e-mail: ksiegamia@wl.net.pl tel./fax: (+48-12) 422 46 44 ISBN 83-08-03246-X Pamięci moich rodziców, Ottylii i Marka Bardachów J.B. Przedmowa Imperium sowieckie za czasów Stalina stanowiło świat, jakiego większość z nas nie potrafi sobie wyobrazić. Nie zdarzało się w historii, by jakiś naród doznał tak masowej zbrodni ludobójstwa. Rzadko, jeśli w ogóle kiedykolwiek to się zdarzyło, jakieś państwo więziło tak wielu obywateli własnych oraz pochodzących z krajów znajdujących się pod jego dominacją. Wiemy, że za życia Stalina ponad dwadzieścia milionów obywateli sowieckich — czyli więcej niż jedna osoba na ośmioro mężczyzn, kobiet i dzieci — zostało rozstrzelanych przez plutony egzekucyjne lub zesłanych na długie lata do Gułagu. Po podziale Europy Wschodniej, którego w 1939 i 1940 roku dokonały między sobą Związek Sowiecki i hitlerowskie Niemcy, setki tysięcy mieszkańców z Polski, Rumunii i krajów nadbałtyckich trafiły do sowieckich cel egzekucyjnych albo do rozsianych na ogromnym obszarze obozów pracy. Po dziś dzień podróżnik może natknąć się na polskie i litewskie nazwiska wyryte na grobach więźniów, od Morza Arktycznego po stepy Kazachstanu. Dla milionów starszych Rosjan słowo „Kołyma" brzmi niczym telegraficzny skrót — podobnie jak nazwa ,,Auschwitz" określa część większej całości. Przez lata, w czasie których zmieniały się nazwy miejscowe, we wszystkich miastach rosyjskich opowiadano sobie ten sam dowcip: — Jaka jest najwyższa budowla w Leningradzie? — Sobór św. Izaaka. — Nie, Szpalerka (byłe więzienie tajnej policji). A to dlatego, że z jej najwyższego piętra widać całą drogę na Kołymę. 7 Na Nizinie Kołymskiej znajduje się większość złóż rosyjskiego złota. Przez dwie dekady, począwszy od lat trzydziestych XX wieku, zesłano tam ponad dwa miliony więźniów, by wydobywali złoto. Miejsce to szybko obrosło legendą ze względu na swe oddalenie, straszliwe zimno i wysoką śmiertelność. Kołyma położona jest daleko poza zasięgiem linii kolejowych; aby tam dotrzeć, należało przejechać całą Rosję koleją transsyberyjską, a potem przez następny tydzień płynąć statkiem na północ przez lodowate wody Morza Ochockiego. Setki tysięcy niedożywionych więźniów Kołymy zginęło z wycieńczenia, w wypadkach górniczych i od przeraźliwego zimna. Najniższa odnotowana temperatura na tym obszarze wynosiła minus 72°C. Kołyma to najmroźniejszy zamieszkany rejon ziemi. Niewielu więźniów powróciło z Kołymy na — jak sami mówili — „stały ląd" po śmierci Stalina w 1953 roku. Wśród tych, którym to się udało, znaleźli się pisarze należący do grona najwybitniejszych. Książki napisane przez kilku z nich zostały przełożone na język angielski. Najznakomitsi to autorka pamiętników Eugenia Ginzburg i Warłam Szałamow, poeta i twórca oszczędnych, tnących jak brzytwa opowiadań, którego Aleksander Sołżenicyn nazwał „najsubtelniejszym pisarzem Gułagu". Przez kilka dziesiątków lat mogliśmy się dowiadywać o tym miejscu wyłącznie z ich wspomnień. Długo jeszcze po zlikwidowaniu systemu stalinowskich obozów pracy nie wolno było nikomu z Zachodu pojechać na Kołymę. Później, za rządów Gorbaczowa, otwarto wiele dotychczas zamkniętych drzwi. W 1991 roku spędziłem w Rosji pół roku, badając, wjaki sposób współcześni Rosjanie dochodzą do ładu z okresem stalinowskim. Pod koniec pobytu pojechałem na Kołymę, o której tyle czytałem, i nareszcie mogłem ją zobaczyć. Chociaż słyszałem często, jak byli więźniowie opisywali Kołymę, nie sądzę, bym wtedy w pełni pojął, czym była naprawdę; stało się to dopiero wówczas, gdy znalazłem się wśród ruin gigantycznego obozu pracy w kopalni zwanej Butugyczag, wciąż pokrytego płatami śniegu, mimo że był już środek czerwca. Nagie, skaliste wzgórza wznosiły się stromo z każdej strony, nadając nagle właściwego znaczenia określeniu, którego więźniowie używali wobec tego miejsca: ciemna strona księżyca. Uwięzienie tutaj równało się nie tylko rozłące z rodziną i przyja- 8 ciółmi, nie tylko dwunastogodzinnej pracy z głodową racją żywności, nie tylko znoszeniu straszliwego zimna; równało się też przebywaniu w miejscu, którego osamotnienia i spustoszenia nie sposób sobie wyobrazić. I nawet tu — skąd nie było ucieczki, bo wokół na setki kilometrów ciągnęły się wyłącznie ośnieżone lasy i zbocza gór — nawet tu przerdzewiały drut kolczasty nadal otaczał łagier, a cele karne w wewnętrznym więzieniu obozowym miały grube kamienne ściany i ciężkie, żelazne kraty w oknach. W roku 1994 wydałem książkę pod tytułem The Unąuiet Ghost: Russians Remember Stalin, traktującą o mym pobycie w Rosji i wyjeździe na Kołymę. Kilka tygodni po jej opublikowaniu w moim mieszkaniu w San Francisco zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się nie znany mi głos o bez wątpienia słowiańskim akcencie, co dało się poznać po cudownym dźwięcznym „r". Głos ten musiał należeć do energicznego mężczyzny koło pięćdziesiątki, który zagrzmiał: I rrrrread yourrrr booooook] (Przewerrrrrrrtowałem pana ksiąąążkę!) Właściciel głosu, jak dowiedziałem się ze zdumieniem, nie miał pięćdziesięciu lat, lecz siedemdziesiąt pięć. Nie dzwonił z Rosji ani z Europy Wschodniej, lecz z Iowa. I spędził pięć lat w obozach pracy na Kołymie. Gawędziliśmy przez chwilę; był zachwycony, że odnalazł Amerykanina, który wiedział, gdzie jest Kołyma, i opowiedział mi o książce na temat własnych doświadczeń, którą zaczął pisać. Życzyłem mu wszystkiego dobrego i wyjaśniłem, że zamierzam pisać również o innych sprawach; powiedziałem też grzecznie, że byłoby miło, gdyby nasze drogi kiedyś się skrzyżowały. — Tak! — odparł. — Bo pan przyjedzie do Iowa! Później przekonałem się, że Janusz Bardach to wulkan energii: kiedy wyraża jakieś życzenie, zaraz upewnia się, że zostanie ono spełnione. Parę miesięcy później znalazłem się na pokładzie samolotu do Iowa, a potem jeszcze kilka razy latałem tam w odwiedziny. W czasie tych podróży oraz kilku wizyt, jakie Janusz wraz z żoną Phyllis złożył mi w San Francisco, przyglądałem się, jak ta niezwykła książka przybiera realne kształty. Odczuwam wielką satysfakcję, widząc ją teraz wydrukowaną. Doprawdy, wydaje się zbędne cokolwiek dodawać do historii człowieka, którego zmuszono, by wykopał swój własny grób, 9 który przeżył transport przez Syberię w wagonie bydlęcym i przetrwał zimy w obozach pracy, gdy temperatura spadała do 56 stopni poniżej zera, który dzięki swemu rozumowi i odwadze zdołał przeżyć, choć tylu wokół niego umierało, i który powrócił do świata, gdzie jego żona, rodzice i siostra zginęli w Holokauście. Ta książka przemawia własnym głosem. Historia ta jest emocjonująca i niesamowita, jednak to, co zdarzyło się w życiu Janusza Bardacha po tym wszystkim, co opisał na kartach tej książki, uważam za jeszcze bardziej poruszające. Po cudownym uwolnieniu z obozu na Kołymie, w 1946 roku wyruszył do Moskwy, gdzie zamieszkał ze swym bratem, dyplomatą w ambasadzie polskiej. Został w Związku Sowieckim i studiował tam, by zająć się w przyszłości chirurgią plastyczną i odtwórczą. W 1954 roku zakończył staż chirurgiczny i wrócił do Polski, do kraju, w którym się wychował. Założył później Klinikę Chirurgii Plastycznej przy Akademii Medycznej w Lodzi. W roku 1972 Janusz Bardach wyjechał do Stanów Zjednoczonych na zaproszenie University of Iowa, gdzie objął kierownictwo Kliniki Chirurgii Plastycznej i Rekonstrukcyjnej Głowy i Szyi wydziału medycznego tej uczelni. W wieku pięćdziesięciu dwóch lat rozpoczął nowe życie w nowym kraju, posługując się językiem, który też był dla niego prawie nowy. Dzisiaj jednak, gdy, idąc z nim ulicą w Iowa, widzi się, jak wita się wylewnie z wieloma ludźmi w kilku językach, można by pomyśleć, że mieszkał tu przez całe życie. Książka, którą zaczną Państwo teraz czytać, nie jest pierwszą, jaką Janusz napisał lub której był współautorem. To już dwunasta. Inne — pierwsza w języku rosyjskim, następnych sześć po polsku, a reszta po angielsku — poświęcone są chirurgii plastycznej i odtwórczej. Janusz Bardach to ceniony w świecie specjalista w zakresie wrodzonych zniekształceń twarzy. Operował, uczył i wykładał w ponad dwudziestu krajach. Jeśli ktoś z Państwa spotka osobę, która urodziła się z zajęczą wargą, rozszczepionym podniebieniem lub nosem i poddano ją operacji w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat, jest bardzo prawdopodobne, że użyto jednej z metod Bardacha. Niewielu z tych pacjentów wie, że człowiek, którego odkryciom zawdzięczają nową twarz, przeżył niegdyś pięć lat udręki, 10 uwięziony pośród przypominającego cmentarz, zamarzniętego księżycowego pejzażu Kołymy. Mieć zdolność przetrwania tego co pozbawiło życia lub załamało psychicznie miliony ludzi to prawdziwe bohaterstwo. Ale nabrać sił z takich doświadczeń i poświęcić życie opiece nad innymi — to istny cud. Adam Hochschild wiecko-nicmiecka linia demarkacyjna 28 IX 1939 Droga Janusza Bardacha z Włodzimierza Wołyńskiego do Ostroga w 1939 roku Droga Janusza Bardacha przez Związek Sowiecki, październik 1941 - marzec 1942 Szpital Centralny na 23. km 40 80 120 160 kilrzy końcu działki sąsiada, za krzakami. Nie mogłem przestać myśleć o tym, że są tak blisko, mogą zostać odnalezieni i zginąć. W obawie, że moje rozmyślania w jakiś sposób podsuną Gien-nadijowi myśl o schronie, wróciłem do stodoły. Twarz stróża cała napuchła. Miał zamknięte oczy, z nosa lała się krew, a górna warga była rozcięta na pół. Giennadij wyprostował się i odwrócił tyłem do niego. Wyglądał na wyczerpanego i myślałem, że już skończył, lecz on znów natarł na stróża, złapał go za uszy i wyszarpał je. Na ziemię trysnęła krew. Wyszedłem na zewnątrz i zwymiotowałem. Kiedy Giennadij zaczął ponownie kopać stróża, zauważyłem kątem oka, że coś porusza się w stodole: to Kostia z Andriejem wlekli żonę ogrodnika do kąta. Krzyczała i wiła się, by uwolnić ręce i nogi. Andriej silnie przytrzymywał ją za ramiona, a Kostia rozsunął jej nogi. Krzyknęła wniebogłosy, więc Kostia spolicz-kował ją i zaklął. Kiedy Giennadij zatoczył się w ich stronę, Kostia już wstawał i podciągał spodnie. — I jak było? — spytał Giennadij. — Dobrzeją wyjebałeś, jak na Rosjanina przystało? Kostia ciężko dyszał. — Ale się suce podobało. — Czy jeszcze żyje? — Chyba tak. Wasza kolej. Ale na niej był już Andriej. Giennadij wypił dwa potężne łyki wódki i podał resztkę Kosti. Zaśmiali się dziko i mamrotali sprośności, podczas gdy Andriej gwałcił kobietę. Nie krzyczała już i, zdaje się, leżała bez ruchu. Giennadij nie mógł stać prosto i czepiał się Kost;, by utrzymać równowagę. — Pospiesz się, Andriej, bo nie wytrzymam. 63 Pomyślałem, że kobieta nie żyje. — Andriej, wykończyłeś ją? — spytał Giennadij. — Nie, ona tylko udaje. Możesz zaczynać. Wyślizgnąłem się na zewnątrz i przespacerowałem na chłodnym powietrzu. Parę minut później usłyszałem kolejne dwa strzały. Giennadij, Kostia i Andriej wynurzyli się ze stodoły. — A gdzie ten polski kutasik? Czemu się z nami nie zabawił? Drżałem, bojąc się powiedzieć coś, co będzie im nie w smak. — Czekałem na was na zewnątrz — powiedziałem. — No, nieźle poradziliśmy sobie bez ciebie, prawda? — rzucił do Kosti i Andrieja. — Tak jest, kapitanie. Dobrze nam poszło. Szkoda, że ten zasrany Polaczek nie mógł się od nas czegoś nauczyć. Ale co tam, jeszcze będzie okazja. Wtedy mu pokażemy, jak NKWD postępuje z wrogami ludu. Chodźmy. Wsiedliśmy do ciężarówki i skierowaliśmy się do centrum miasta, gdzie kilka ciężarówek podobnych do naszej przecinało ulice w różnych kierunkach. Zatrzymywaliśmy się od czasu do czasu, by Giennadij mógł wymienić się informacjami z oficerami z innych pojazdów. W czasie jednego z takich postojów Giennadij zapytał mnie, czy znam rodzinę o nazwisku Ozierow. Znałem bardzo dobrze ich dwóch synów, a z jednym z nich chodziłem do szkoły. — Są członkami ukraińskiego podziemia nacjonalistycznego. Nie ma ich w domu. Spróbujmy w domach ich znajomych — stwierdził Giennadij. Rozkaz Giennadija zaskoczył mnie. Byłem już wyczerpany i z trudem mogłem się skupić. Spodziewałem się końca aresztowań i nie mogłem wymyślić, komu by nasza wizyta nie zagroziła niebezpieczeństwem. Jurek Olesiuk, Ukrainiec, był powszechnie znanym komunistą. Uznałem, że mogę bezpiecznie zaprowadzić Giennadija do jego domu. Dom leżał blisko rzeki Ługi, nad którą spędziłem niejeden letni dzień. Jechaliśmy wyboistą ulicą Wodopojną. Wszystkie okna były zaciemnione. W domu Olesiuków też nie paliły się światła, a kiedy podjechaliśmy, rozszczekały się psy. Giennadij już był podminowany, a szczekanie jeszcze bardziej go zdenerwowało. Dwa duże wilczury biegały tam i z powrotem na długich łańcuchach przywiązanych do drutu. Zapomniałem o nich i kie- 64 dy ujrzałem tę niespodziewaną przeszkodę, pożałowałem swego wyboru. Psy szczekały zajadle i rzucały się na łańcuchach, hałasując i dzwoniąc. — Niech te psy się zamkną. Giennadij właśnie wyjął pistolet i usiłować wymierzyć w psa, kiedy drzwi się otworzyły. Pojawił się Jurek ubrany w krótkie spodenki. Zawołał na psy, by ucichły, i krzyknął przez płot: — Kim jesteście i czego chcecie? Spytał najpierw po polsku, potem powtórzył pytanie po rosyjsku. — Chcemy z wami porozmawiać o waszych przyjaciołach, braciach Ozierow — wyjaśnił Giennadij. — Powiedziano nam, że są tutaj i musimy z nimi pomówić. — Nikogo tu nie ma, tylko ja z rodzicami. Dlaczego przyszliście ich szukać do nas? Psy szczekały dalej. — Zastrzelę te cholery! — Nie trzeba, towarzyszu. Jurek odczepił łańcuchy od drutu i zaprowadził psy do szopy. Następnie otworzył bramę i wpuścił nas do środka. W ciemności nie zauważył najwyraźniej niebieskich oznak NKWD, ale dostrzegł mnie. — Co ty tu robisz? — Jurek, towarzysze szukają braci Ozierow. Nie ma ich w domu. Myślałem, że może ty wiesz, gdzie są. Jurek wyglądał na zbitego z tropu. — Wiesz równie dobrze jak ja, gdzie mogliby się ukrywać. Przez ostatni miesiąc nie miałem z nimi nic wspólnego. Wiesz, jacy są. Giennadij odepchnął mnie szorstko na bok. — Wystarczy tego gadania. Muszę się dowiedzieć wszystkiego o Ozierowach i ich grupie nacjonalistów ukraińskich i kontrrewolucjonistów. Skoro ich znacie, podajcie mi ich nazwiska i adresy, żebyśmy ich znaleźli. Wejdźmy do środka. Giennadij wszedł do domu, nie czekając na Jurka. — Andriej, pójdziesz ze mną i porozmawiamy z tym człowie! kiem. Kostia, zabierz go — wskazał na mnie — i poczekajcie na zewnątrz. Zatrzymujcie każdego, kto by chciał wejść do domu. 65 Ten przebieg zdarzeń nie podobał mi się. Wiedziałem, że Jurek będzie próbował upierać się przy swych związkach z podziemnym ruchem komunistycznym, zamiast odpowiadać wprost na pytania Giennadija. I wiedziałem też, że Giennadij tego nie zniesie. Teraz miał sposobność aresztować nie tylko braci Ozie-row, ale również całą grupę kontrrewolucjonistów, i nic go nie powstrzyma, zanim ich nie wytropi. Czekaliśmy przed domem pół godziny lub nawet więcej, zanim drzwi otworzyły się z hukiem i stanął w nich, chwiejąc się, Jurek. Po jego twarzy ciekła krew i miał podartą koszulę. Zakiył twarz dłońmi, gorąco przekonując Giennadija: — Towarzyszu, proszę zadzwonić do Rosi Rubenstein lub Olka Maksimiuka. Pracowałem z nimi całe lata. Wszyscy należymy do tej samej podziemnej Polskiej Partii Komunistycznej. Proszę mi uwierzyć, powiedziałem wszystko, o czym wiem. — Nie kłam. Polska Partia Komunistyczna nie istnieje. Członków waszego Politbiura uznano za zdrajców i stracono w Moskwie w 1937 roku. Wasza partia została rozwiązana na osobiste polecenie Stalina. Jeśli jesteś nadal członkiem Polskiej Partii Komunistycznej, to też jesteś zdrajcą. Zamierzam dowiedzieć się wszystkiego, co wiesz o innych członkach waszej partii i o ukraińskiej bandzie terrorystycznej Ozierowów. Lepiej zacznij mówić od razu albo wyśpiewasz, co chcę, jak cię przesłucham w moim biurze. Ostatni raz pytam: jak się nazywają ludzie z obu grup i gdzie mieszkają? Jurek powtórzył, że należy do partii, ale to tylko umocniło podejrzenia i wrogość Giennadija; był przekonany, że Jurek może go doprowadzić do dużej grupy kontrrewolucjonistów. — Chodźmy — rzekł Giennadij do Kosti i do mnie. — Nic tu więcej nie ma do roboty. Andriej, zabierz go do kwatery. Jutro z nim pomówię i wtedy może lepiej mnie zrozumie. Coś mi się wydaje, że teraz to on mnie nie bardzo słyszy. Giennadij zaśmiał się głośno i popatrzył na nas wszystkich, czekając na aplauz. Jurek nie mógł iść samodzielnie. Utykał, powłócząc odsłoniętą lewą stopą, która cała krwawiła. Kostia i Andriej podnieśli go i wepchnęli na tyły ciężarówki. Giennadij wyciągnął z płaszcza ostatnią butelkę wódki i powiedział, żebyśmy z Kostią poszli z nim nad rzekę. Położył się na 66 trawie. Usiedliśmy obok niego. Pociągnął z butelki kilka łyków, po czym dał Kosti. — Spójrzcie na drzewa i niebo. Wszystko takie piękne w świetle księżyca. W waszym wieku wstąpiłem do szkoły NKWD w Kijowie. Uwielbiałem chodzić nad Dniepr i śpiewać na brzegu z przyjaciółmi. Giennadij ciągnął swe pijackie rozmarzone opowieści, a Kostia chłonął je z uwagą. Położyłem się na brzuchu na chłodnej trawie i zamknąłem oczy, usiłując oderwać się od grozy, jaka działa się wokół mnie. Andriej wrócił ciężarówką, więc przeszukaliśmy pierwsze dwa domy przy ulicy Kolejowej. Skierowaliśmy się następnie na dworzec. Po wysadzeniu więźniów Andriej zaparkował ciężarówkę przed domem Taubci. Zaczynało świtać. Byłem przykuty do swego miejsca, niezdolny wymówić słowa ani poruszyć się; przepełniał mnie wstyd i strach. Jak mógłbym spojrzeć Taubci w twarz, gdybym uczestniczył w deportacji jej rodziny? Jak mógłbym stanąć przed panem Sternem, który nigdy nie miał o mnie najwyższego mniemania? Nie byłbym w stanie się opanować, gdyby Giennadij zaatakował Sternów; wolałbym umrzeć niż patrzeć, jak są bici i torturowani. Zanim wyskoczyłem z ciężarówki, złapałem za łom i powiedziałem Kosti, że być może trzeba będzie się włamać. Skinął głową, ale nic nie odparł. Trzymałem się z tyłu, gdy Kostia walił w drzwi. Giennadij i Andriej byli zmęczeni, a Giennadija chyba przestało to interesować. Raz po raz ziewał i spoglądał na zegarek. Nikt nie otwierał. Kostia przekręcił gałkę przy drzwiach i drzwi się otworzyły. Nasza czwórka weszła do pustej kuchni. Giennadij polecił mi, bym nakazał wszystkim wyjść i zebrać się w jadalni. Z trudem wydobyłem jakiś dźwięk ze ściśniętego gardła. Powiedziałem po polsku: — Proszę, aby wszyscy, którzy są w tym domu, nie bali się, żeby wyszli z pokoi i przeszli do jadalni. Cisza. •— Głośniej — krzyknął Giennadij — nikt cię nie słyszy. — Proszę, przejdźcie do jadalni. Było cicho, jak makiem zasiał. — Przeszukać dom — powiedział Giennadij. Zaprowadziłem wszystkich z jadalni do salonu i obu sypialni, lecz nie było tam 67 nikogo. W sypialni rodziców była otwarta szafa na ubrania. Zniknęły bagaże. Serce waliło mi jak młot, tak głośno, że obawiałem się, iż pozostali wyczuwają mój strach. Po przejściu przez wszystkie pomieszczenia Giennadij rozbił wazon stojący na stole w salonie. — Do diabła z nimi. Dorwiemy ich innym razem. Zmęczyłem się. Chodźmy. Giennadij zwolnił mnie, ale powiedział, że muszę przyjść do jego biura po południu, by podpisać papiery. Gdy wróciłem do domu, słońce stało już wysoko. Nie miałem pojęcia, czy moja rodzina i Taubcia bezpiecznie przetrwali noc. Martwiłem się, że któreś z nich mogło wyjść z kryjówki, by mnie szukać i wpadło. Albo że odkryto schron. Chociaż byłem skrajnie wyczerpany, rzuciłem się do biegu jak w gorączce. Wyłamane drzwi wejściowe wyglądały tak samo, jak poprzedniej nocy. Wszedłem po schodach i otworzyłem drzwi do naszego mieszkania. Nikogo tam nie było. Wybiegłem na podwórko domu Spielbergów i stukałem jak opętany do drzwi prowadzących do schronu. Otworzył mi NuchemSpielberg. Byli tam wszyscy, zaniepokojeni i zmęczeni, ale nikomu nic się nie stało. Moja matka i Taubcia zaczęły płakać, gdy mnie zobaczyły, wszyscy mnie ściskali i pytali, gdzie się podziewałem. Opowiedziałem im, co się wydarzyło i że przeszukaliśmy dom Taubci, lecz nie było w nim nikogo. Taubcia wybuchnęła płaczem i chciała się dowiedzieć, co stało się z jej rodziną. Jej dom był nadal pusty. Sąsiadka, pani Eschner, zawołała, byśmy do niej zaszli. Poinformowała nas, że rodzice Taubci i jej brat poszli wcześnie rano z walizkami na dworzec kolejowy, by dobrowolnie poddać się deportacji. Wywnioskowaliśmy, że Ster-nowie, z racji tego, iż mieszkali tak blisko dworca, musieli być świadkami deportacji przez całą noc i słyszeli krzyki więźniów. Rodzice Taubci zdecydowali zapewne zgłosić się z własnej woli, by uniknąć aresztowania siłą. Po południu poszedłem do biura Giennadija. Miał przekrwione oczy i nie wymówił słowa, wręczył mi tylko dwa arkusze papieru. Podpisałem sprawozdanie z rewizji i aresztowań, a także oświadczenie, że nigdy nikomu nie opowiem, czego byłem świadkiem tamtej nocy. Rozdział trzeci Żołnierz Armii Czerwonej Pewnego pięknego poranka w lecie 1940 roku, sześć miesięcy po nocy, w czasie której byłem świadkiem deportacji, przyszedł mój ojciec,, trzymając w ręce poranną gazetę i pokazał nam pierwszą stronę. Nagłówek brzmiał: „Piątego lipca pobór do Armii Czerwonej''. Wszyscy mężczyźni urodzeni między 1918 a 1922 rokiem mieli zgłosić się na badania lekarskie do rejonowej komisji poborowej. Moja matka, Taubcia, Rachela i ja siedzieliśmy przy stole w jadalni. — I co zrobimy? — spytała matka łamiącym się głosem. Nastawiła srebrny samowar i objęła mnie ramieniem. — Nie chcę, byś szedł do wojska —jej oczy napełniły się łzami. Widząc to, poczułem się tak, jakby już stało się coś strasznego. Ojciec przysunął krzesło bliżej mnie. Taubcia poszła do kuchni i usiadła przy stoliku obok pieca. Rachela zrobiła to samo. Taubcia mieszkała z nami od czasu, gdy deportowano jej rodzinę. Zżyły się z Rachela jak siostry. Smutek malujący się na twarzach rodziców postarzał ich; było mi bardziej żal ich niż siebie, miałem też poczucie winy, że to ja przyczyniam się do ich bólu. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Wpatrywałem się w biało-czarno-srebrny wzór geometryczny na ceracie. Naczynia i srebra stołowe, rozrzucone w nieładzie po stole, nagle stały mi się drogie. Pomyślałem, jak bardzo będzie mi brak białej porcelany, którą uwielbiałem od dzieciństwa, ozdobionej czarno-złotym rycerzem przebijającym 69 włócznią smoka. Giennadij i jego ludzie ukradli najcenniejszą porcelanę mej matki, przywiezioną z Odessy. Nigdy wcześniej nie przeszło mi przez myśl, że powołają mnie do służby w Armii Czerwonej. W Związku Sowieckim poborowi podlegali jedynie osiemnastoletni chłopcy, więc zakładałem, że zasada ta obowiązuje również w Zachodniej Ukrainie. Wojsko zawsze przerażało mnie nie znoszącymi sprzeciwu rozkazami i sztywną indoktrynacją. Moje usposobienie i impul-sywność wiecznie wpędzały mnie w tarapaty i nie bardzo umiałem zachować swoje zdanie tylko dla siebie. Nie sądziłem, że kiedykolwiek będę posłusznym żołnierzem. Mimo to z radością wstąpiłbym w szeregi armii polskiej, by walczyć z Niemcami w 1939 roku. Wstąpiłbym też do Armii Czerwonej, gdyby trzeba było bronić socjalistycznego kraju w razie ataku ze strony państw kapitalistycznych. Wciąż wierzyłem w sprawiedliwość społeczną, lecz nie byłem już pewien, czy właśnie taki cel przyświeca Sowietom, przynajmniej nie we Włodzimierzu Wołyńskim. Nadal wierzyłem w Stalina i Polit-biuro oraz zasady komunizmu — miałem nawet zwrócić się do Stalina, gdy aresztowano rodziny mych przyjaciół. Jednak osiem miesięcy życia w reżimie sowieckim osłabiło mój entuzjazm i poświęcenie. Nie byłem już tak czynnym działaczem politycznym, pracując w zamian na pełny etat jako prezes klubu sportowego ., Spartak''. Od znajomego dowiedziałem się, że jednym z lekarzy, którzy mieli przeprowadzać badania w komisji, do której należałem, będzie Niunia Zeger, była dziewczyna mojego brata. Powiedziałem o tym ojcu, a on w niedługim czasie obmyślił plan uniknięcia służby wojskowej. W następnych tygodniach ojciec i ja porozumieliśmy się z Niunią i ustaliliśmy, że będę twierdził, iż mam poważną wadę słuchu, schorzenie, jakie łatwo jest symulować. Ćwiczyłem z ojcem, jak mam udawać, że nie słyszę, i prosiłem, by powtarzał pytania coraz ciszej. Choć robiliśmy to codziennie, nie było łatwo udawać kogoś, kim się nie było. Badania odbywały się w majątku Ostrowskich po drugiej stronie Ługi. Między brzegami snuła się mgła. Gdy zaczęło prażyć słońce, mgiełka rozwiała się, ukazując bladoniebieskie niebo. Ujrzałem kilku Polaków, z którymi chodziłem do szkoły, 70 oraz młodych ludzi z miasta pośród setek poborowych z pobliskich wiosek. Rozpoznałem tylko dwóch znajomych Żydów. Większość Żydów mieszkała w innych częściach miasta, należała zatem do innych komisji. Na trawie przed stodołą ustawiono cztery stoły. Przy każdym siedziało dwóch lekarzy w białych kitlach, oficerowie zaś sprawdzali kartoteki i rozmawiali między sobą. Na drabinie stał łysy, kościsty oficer sowiecki o cofniętej szczęce; nakazał nam przez megafon rozebrać się do naga i ustawić czwórkami w kolejności alfabetycznej. Zdjąłem spodenki, koszulę i — odnosząc wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą — slipy. Stojąc nago wśród polskich rówieśników, czego zawsze unikałem jak ognia, czułem się wyjątkowo niezręcznie. Choć moje żydowskie pochodzenie nie było tajemnicą, piętno obrzezania zawsze wprawiało mnie w zakłopotanie i wystawiało na pośmiewisko już w czasie, gdy uczęszczałem do polskiego gimnazjum. Rozdrażniony tym obnażeniem, poczułem przypływ wątpliwości, od których zrobiło mi się niedobrze. Plan, by udawać wadę słuchu, wyglądał na niebezpieczny. Nigdy nie dopuściłem się podobnego oszustwa. Gapiłem się na rosę na trawie, zatapiając myśli w tysiącach maleńkich pryzmatów. Tak trudno było mi uwierzyć, że stoję oto nagi, czekając na wcielenie do Armii Czerwonej. Gdy mój wzrok spotkał się z niebieskimi oczami oficera, pomyślałem, że dziwnie na mnie patrzy, jakby coś podejrzewał. Zapytał, jak się nazywam i kiedy się urodziłem. Odezwałem się ochrypłym głosem. — Młody człowieku — odparł w niespodziewanym wybuchu entuzjazmu — wyglądasz na zdrowego i sprawnego. Wspaniała opalenizna — uśmiechnął się szeroko. — Ale, zdaje się, powinieneś zdejmować kąpielówki, kiedy idziesz popływać, a wtedy byłbyś opalony na całym ciele — znów się do mnie uśmiechnął i zwrócił się do lekarki: — Jest w świetnej formie. Uwaga o mojej opaleniźnie i niespodziewanie miłe obejście zaskoczyły mnie. Kłamstwo o wadzie słuchu wydawało się coraz bardziej niedorzeczne. Gdy Niunia spytała, na co się uskarżam, byłem w stanie powiedzieć jedynie, że kilkakrotnie przeszedłem zapalenie płuc i jestem podatny na zapalenia oskrzeli. Niunia rzuciła mi dyskretne spojrzenie. Przyłożyła mi słuchawkę do 71 piersi i poprosiła, bym robił wdechy i wydechy. Między tymi poleceniami wymamrotała coś, ale ja byłem za bardzo wystraszony, żeby się przysłuchać lub coś odrzec. Siedzący przy stole drugi oficer rzucił do pierwszego, który wydawał się ważniejszy: — Gdyby tylko wszystkie moje dzieci były tak zdrowe, jak ten młodzieniec. Podszedł do Niuni, która nadal osłuchiwała mi serce, i rzekł: — Kategoria A, pani doktor? — Tak sądzę — powiedziała cicho. — A zatem, co wybieracie — marynarkę wojenną, siły powietrzne czy wojska pancerne? Służba w marynarce i siłach powietrznych trwa pięć lat, a w wojskach pancernych cztery. Co wolicie? Cztery lata, pięć lat — jedno i drugie brzmiało jak kara więzienia. Nie widziałem większej różnicy. Nigdy nie leciałem samolotem ani nie byłem na pokładzie statku, i nagle, w ułamku sekundy, błysnęła mi myśl, że służba na lądzie jest nie tylko najkrótsza, ale i najbezpieczniejsza. Czołg z pewnością ochroni mnie na polu bitwy w razie wojny. — Czołgi — odparłem. Nakazano mi stawić się na dworcu kolejowym 28 lipca 1940 roku, w dniu mych dwudziestych pierwszych urodzin. Szedłem wolno do domu przez ulice, na których znałem każdy dom, każdą płytę chodnikową, każde drzewo, krzak, płot i bramę. Ogarnęło mnie uczucie, że widzę te rzeczy ostatni raz w życiu, jakbym został dotknięty śmiertelną nieuleczalną chorobą. Nie mogłem uniknąć swego losu. Ale najbardziej wyprowadzało mnie z równowagi to, że los moich rodziców, siostry, dziadków i Taubci też wisiał na włosku. Dlaczego również ich życie ma zostać zburzone? To dla mnie jak więzienny wyrok — cztery lata z dala od rodziny, mojego życia. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie, jak ojciec, sam jeden, zaopiekuje się matką, sędziwymi dziadkami, Rachelą i Taubcią. Bałem się o siebie samego, o nich jednak bardziej — o tych delikatnych, cudownych ludzi, którzy nie rozumieli, jak brutalne i nieludzkie potrafią być władze sowieckie. Próbowałem otrząsnąć się z szoku i gniewu — gniewu na cały świat, który zezwalał na okupację wolnego kraju w samym sercu Europy, prześladowanie i dręcze- 72 nie Żydów, niszczenie życia mojego i mojej rodziny. Chwyciła mnie złość, a rozpacz utkwiła we mnie niczym odłamek skały. Wiedziałem, że zostanie tam na bardzo długo. Wspiąłem się na pagórek za domem, nasze ulubione miejsce do saneczkowania, otworzyłem bramkę prowadzącą na tylne podwórko i wszedłem tylnymi schodami do kuchni. Wszyscy czekali na mnie w jadalni, milcząc, w napięciu, pełni nadziei. — Tato, nie mogłem tego zrobić. Dali mi kategorię A. — Miałam taką nadzieję, że Niunia uratuje cię przed wojskiem — rzekła matka, a w jej głosie drgały łzy. Taubcia ścisnęła mnie za rękę. — To nie wina Niuni. Nie mogłem udawać. Po prostu nie mogłem — pochyliłem się i przytuliłem matkę, czując, jak jej łzy spływają mi po policzku. — Gdzie cię przydzielili? — spytał prosto z mostu ojciec. Bieg wydarzeń rozdrażnił go, mimo to usiłował ukryć emocje. — Do wojsk pancernych. Będę chodzić do szkoły samochodowo-czołgowej w Orle. Wyjeżdżam z resztą poborowych w swoje urodziny. Chciałem, by Taubcia stała się członkiem naszej rodziny przed moim wyjazdem, zdecydowaliśmy się więc na ślub. Przygotowania do zawarcia małżeństwa nie trwały długo. Rodzice zadbali o załatwienie formalności z rabinem, który jeszcze przebywał w mieście. Sowieci zamknęli już kościoły i synagogi, a większość duchownych aresztowali i deportowali. Jednak staremu rabinowi Mejerowi Finkelhornowi nic się nie stało i nadal odprawiał ceremonie religijne w domach prywatnych. Ślub odbył się w poczekalni gabinetu mego ojca. Mieliśmy na sobie zwykłe, choć porządne ubrania, nawet nie pi^óbując zakładać zwyczajowych ubrań ślubnych ani też zdobić wnętrza pomieszczenia; matka z Taubcią przystroiły je tylko kwiatami stojącymi pod oknem i na parapecie. W ceremonii uczestniczyli wyłącznie moi rodzice, siostra, dziadkowie, wuj i kuzyni. Usiedli na krzesłach z poczekalni ustawionych w podkowę. Złożyliśmy przysięgę małżeńską pod hupą pośrodku pokoju, a ja rozbiłem butem kieliszek, lecz nie świętowaliśmy. Mój wyjazd za trzy tygodnie owładnął myślami i uczuciami wszystkich, ogranicza- 73 jąc rytuał do niezbędnego minimum. Taubcia gorzko płakała, nie znała bowiem losu swoich rodziców. Przytłaczał nas strach przed NKWD, które nie ustawało w przeprowadzaniu rewizji, plądrowaniu domów i sklepów oraz aresztowaniu zamożniejszych obywateli. Co jakiś czas wychodziły na jaw wieści o gwałtach i morderstwach, ale tylko jako pogłoski, gdyż nie było o tym mowy w prasie, przejętej przez partię i NKWD. W owych przerażających czasach nie obowiązywało żadne prawo, bo Polska nie istniała. W wieczór poprzedzający mój wyjazd siedzieliśmy wszyscy do późna w ogrodzie, my z Taubcią na naszej ulubionej ławce pod dużą jabłonią, której gałęzie uginały się pod ciężarem czerwonych owoców. Gęste listowie akacji zasłaniało ulicę i odgradzało nas od niej. Rozmawialiśmy nadal, kiedy wszyscy już położyli się spać. Tuliliśmy się, całowaliśmy i płakaliśmy. Powiedzieliśmy sobie o naszej miłości i wzajemnym oddaniu niemal wszystko. Następnego dnia rano zmieszałem się z innymi młodymi żołnierzami o posępnych minach, zdążającymi całym stadem na peron. Wszyscy byliśmy ubrani w noszoną na co dzień starą odzież, wiedzieliśmy przecież, że założymy mundury wojskowe na cztery lata. Każdy taszczył drewnianą walizeczkę pomalowaną na czerwono, żółto lub czarno, czasem dość podniszczoną. Te kuferki z przywieszonymi zameczkami — typowy bagaż wyjeżdżających żołnierzy — zawsze przywodziły mi na myśl miniaturowe trumienki ze szczątkami poległych, w jakich mogli powrócić do domu. Nie było już o czym mówić z Taubcią lub moją rodziną, gdy czekaliśmy na pociąg. Odkąd ogłoszono pobór, czułem się tak, jakbym stał na desce kołyszącej się nad otwartym czarnym morzem i pragnąłem mieć jak najszybciej za sobą ten ostateczny moment. Pamiętam sapanie lokomotywy w tamten wczesny ranek, smak pyłu węglowego w ustach i chłód metalowej poręczy, o którą opierałem dłonie, kiedy patrzyłem, jak moi bliscy maleją i wreszcie znikają w dali. Zostałem na korytarzu pociągu kilka godzin, oglądając zmieniające się za oknem widoki. Rozpoznawałem każdy dworzec i budynek, każdy strumyk i rzekę, bo wielokrotnie jechałem już tą trasą. Napisy na stacjach brzmiały: Iwanicze, Sokal, Maniewicze, i w końcu Lwów-Podzamcze, gdzie staliśmy na bocznych torach parę godzin. 74 Pomyślałem o Julku. Mieszkał tu, lecz nie widziałem go od miesięcy. Był ważnym działaczem Polskiej Partii Socjalistycznej, Lenin zaś i Stalin uważali socjalistów i socjaldemokratów za groźniejszych od kapitalistów i zaciekle ich prześladowali. ■ Julek zaczął się ukrywać po tym, jak jego kolega ze szkoły, Rosia Rubenstein, zadenuncjował go na zebraniu Komsomołu. Zamarłem, słysząc słowa: „Juliusz Bardach to sprzedajny socjalista, którego trzeba odnaleźć, aresztować i wyeliminować". Poproszono mnie, bym opuścił salę na czas omawiania sprawy Julka. Wystraszony nie na żarty, ostrzegłem Julka, a on i jego żona Fruma przenieśli się do Lwowa, by skryć się między tysiącami uciekinierów żydowskich. Odwiedziłem go kilka razy, zatrzymując się na dzień lub dwa. Pociąg nie przerywał swego monotonnego biegu. Był słoneczny, letni dzień. Polne kwiaty stały w pełnym rozkwicie. Wszystko było świeże i zielone, wymarzona pora na piknik lub grzybobranie. Należałem do tego wiejskiego krajobrazu i dopóki stałem w otwartym oknie, miałem wrażenie, że wciąż jestem w domu, że jeszcze nie rozstałem się z rodziną i miastem, w którym mieszkałem całe swoje życie. Godziny ciągnęły się bez końca. Dwa i pół dnia później dotarliśmy na miejsce, do Orła. Na dworcu powitali nas wojskowi w zielonych mundurach. Kapitan kazał nam rzucić bagaż na pokrytą brezentem ciężarówkę, ustawić się czwórkami w kolumnę i odmaszerować do koszar. Po godzinie doszliśmy do czterech budynków z czerwonej cegły, otoczonych wysokim ogrodzeniem z metalowych szpikulców. W każdym baraku zamieszkało trzydziestu nowo przybyłych rekrutów. Zająłem niższą część piętrowego łóżka obok Rosjanina, który nazywał się Iwan Krawiec. Był przystojny, wysoki i muskularny. Nad jednym okiem miał bliznę, przez co połowa jego twarzy \tyglądała poważnie, za to druga połowa przyjaźnie i ciekawsko, szybko więc zaprzyjaźniliśmy się. Przez następne trzy miesiące ćwiczyliśmy, przygotowując się do ciężkich warunków bojowych. O piątej rano mieliśmy pobudkę. Bez względu na temperaturę, w czasie porannych ćwiczeń wolno nam było mieć na sobie tylko podkoszulki, spodnie i buty; ćwiczenia trwały czterdzieści pięć minut i obejmowały bieg na trzy do pięciu kilometrów. Dawano nam pół 75 godziny na umycie twarzy i rąk, wyszczotkowanie zębów i pójście do latryny. Wszyscy zakładaliśmy nowe mundury, owijaliśmy stopy onucami, naciągali sztywne czarne buty wojskowe i maszerowali do głównego budynku. Lubiłem poranne ćwiczenia i nie przeszkadzał mi chłód, ale mycie się i używanie latryny było prawie nie do zniesienia. Nie mieliśmy pryszniców ani ciepłej wody, a umywalki, podłogi, klamki i krany lepiły się od brudu. Ćwiczenia bojowe były za to istnym koszmarem, nienawidziłem ich całym sercem. Bywały dni, kiedy szliśmy piętnaście czy nawet dwadzieścia pięć kilometrów z piętnastoma kilogramami sprzętu na plecach. Maszerowaliśmy, biegliśmy, czołgaliśmy się i na rozkaz padaliśmy na ziemię. Osiem kilometrów to nie bagatela, piętnaście wyczerpywało, a wszystko ponad to stawało się torturą. Wielu żołnierzy ledwie było w stanie dokończyć tę trasę, nie przyjmowano jednak żadnych wymówek, chyba że ktoś zemdlał. Wszyscy byli zobowiązani do pokonania wyznaczonego dystansu i nie miało znaczenia, jak bardzo ktoś był słaby, chory lub u kresu wytrzymałości, nawet jeśli miał ukończyć bieg trzy, cztery lub pięć godzin później niż grupa. Wszystkie ćwiczenia wykonywało się bez kropli wody, co potęgowało tylko ich okrucieństwo. Miałem szczęście, że byłem w dobrej kondycji fizycznej, trudno jednak było patrzeć na to, jak oficerowie poniżali słabych i niezdarnych żołnierzy. Rozkoszowali się upokarzaniem kilku otyłych, nie dających sobie rady Ukraińców i Rosjan, a także pewnego Polaka, który nosił, pechowo, to samo nazwisko, co premier polskiego rządu na uchodźstwie — Mikołaj czyk. Byłem pilnym uczniem w szkole wyrzeczeń. W ciągu niecałego miesiąca przeistoczyłem się w zahartowanego żołnierza sowieckiego, zdając sobie szybko sprawę, że jedynym sposobem na przetrwanie w tych warunkach jest wymazanie z pamięci myśli o ciepłej, świeżo wypranej pościeli i ciepłych prysznicach w domu. Mogłem przywyknąć do życia bez tych wygód, ale przystosowanie się do życia bez ukochanych bliskich sprawiało trudności. Żyłem po to, by pisać listy do Taubci. Każdej niedzieli pisałem do niej i do rodziców i była to jedyna więź ze światem zewnętrznym. Pisząc, uciekałem od niegościnnych koszar i czułem, że jestem blisko Taubci, jakbym wysyłał cząstkę siebie w każdym z listów. Minęły trzy miesiące, zanim nadeszły 76 pierwsze listy z domu, szalałem więc ze strachu, że stało się coś złego. Koperta była już otwierana, co zaniepokoiło mnie, nie wspomniałem o tym jednak nikomu. Zachowałem listy i czytałem je wiele razy, ucząc się fragmentów na pamięć. Czytanie ich zdawało się widzeniem, słyszeniem, a nawet dotykaniem Taubci i rodziny. Przechowywałem listy w drewnianej walizce pod łóżkiem. Pewnego dnia, w czasie comiesięcznej inspekcji, kazano mi otworzyć walizkę i wyjąć jej zawartość. Oficer zabrał listy przewiązane wstążeczką i spytał, w jakim języku je napisano. Kiedy mu powiedziałem, że po polsku, odparł, że musi dać je do tłumaczenia i że od dziś nie mogę ani pisać, ani dostawać listów w językach obcych. Iwan wyszeptał mi potem późno W nocy, że oficer pracował w wywiadzie wojskowym. Jako byłego obywatela polskiego wciąż uważano mnie za cudzoziemca, a więc podejrzewano o polityczny analfabetyzm i niesolidność — tyle dało się zauważyć na co dzień. Nie wiedziałem jednak, na ile takie postrzeganie mnie wynikało ze stosunkowej zamożności rodziców, a na ile z moich komentarzy na temat bieżących wydarzeń politycznych. Dwie godziny dziennie poświęcano na szkolenie polityczne. Nasz politruk*, starszy porucznik Abrasimow, wypełniał swe obowiązki z całą pompą. Próbował być sympatyczny i zbratać się z nami, jednak beznadziejnie brakowało mu poczucia humoru i wdzięku. Całymi godzinami odczytywał nam ulotki propagandowe i wychwalał mądrość Stalina, jego przywództwo i geniusz we wszystkich sferach działalności. Recytował często fragmenty Książeczki propagandzisty i wymagał, byśmy odpowiadali na pytania, cytując tę książkę słowo w słowo. Studiowaliśmy również napisany przez Stalina Krótki kurs \ WKP(b) uznany za nieomylną świętość. Nie było miejsca na osobiste interpretacje, na pytania czy objaśnienia ani na żadne komentarze. Podczas jednych z pierwszych takich zajęć spytałem, kto stoi na czele Armii Czerwonej — marszałek Woroszyłow czy marszałek Timoszenko. Politruk przez dziesięć minut potępiał mnie jako ciemnego burżuazyjnego nieuka, a zakończył stwier- * W wojsku sowieckim kierownik pracy polityczno-wychowawczej; od: poit-ticzeskij rukowoditiel. 77 dzeniem, że Armię Czerwoną, naród i postępową ludzkość wiedzie towarzysz Stalin. W okazałym gmachu głównym Akademii Wojsk Pancernych, szczycącej się przestronnymi lśniącymi korytarzami i dużymi salami wykładowymi, wisiały wielkie napisy na czerwonym tle: NIECH ŻYJE STALIN, GENIUSZ LUDZKOŚCI NIECH ŻYJE STALIN, DOWÓDCA WOJSKOWY WSZECH CZASÓW NIECH ŻYJE STALIN, NAJWIĘKSZY PRZYWÓDCA ŚWIATOWEGO PROLETARIATU, KTÓRY WIEDZIE NAS DO ZWYCIĘSTWA KOMUNIZMU NIECH ŻYJE STALIN, NAJWIĘKSZY NAUCZYCIEL I UCZONY ŚWIATA NIECH ŻYJE STALIN, NAJLEPSZY PRZYJACIEL WSZYSTKICH DZIECI SOWIECKICH W mniej eksponowanych korytarzach wisiały portrety ministra obrony marszałka Timoszenki oraz marszałka Woroszyło-wa, członka Politbiura odpowiedzialnego za armię, nie równały się jednak ikonom Stalina. Stwierdziłem, że słów naszego politruka nie sposób brać poważnie. Kadzidlane pochwały pod adresem Stalina i wyolbrzymianie jego talentów były śmieszne i nie mieściło mi się w głowie, że ktoś mógłby uwierzyć w to pustosłowie. Odkryłem jednak z przerażeniem, że wszyscy moi rówieśnicy, bez wyjątku, traktowali ze szczególną powagą slogany, transparenty, portrety i wykłady. Drobne żarciki o naszym politruku, które im opowiadałem, budziły u moich kolegów strach; upominali mnie, że nie tylko żarty, ale i uczciwe pytania mogą ściągnąć na daną osobę dochodzenie prowadzone przez wywiad wojskowy. Kiedy po raz pierwszy próbowałem podzielić się swymi krytycznymi uwagami z Witoldem Strzeleckim, kolegą z klasy z polskiego gimnazjum i żarliwym katolikiem, zbeształ mnie srogo, oświadczając, że nie życzy sobie słuchać takich rzeczy. Powiedział, że obaj zostaliśmy wyróżnieni zaszczytną służbą w Armii Czerwonej i że ustrój sowiecki jest najlepszy dla ludu. Wyrzekł się wiary katolickiej i zamierzał wstąpić do Komsomo -łu, by dać świadectwo swego oddania Partii Komunistycznej. Był jednym z pierwszych żołnierzy z Zachodniej Ukrainy, którzy awansowali do rangi kaprala. Obóz szkoleniowy trwał trzy miesiące, po czym spędzaliśmy mniej czasu na ciężkich ćwiczeniach w terenie, a zaczęliśmy 78 naukę przygotowującą do zawodu czołgisty i mechanika. Pomieszczeń, w których znajdował się sprzęt pancerny, strzegli uzbrojeni żołnierze. W wojsku wszystko było tajne — budowa czołgu, działa, karabinu maszynowego, peryskopu i włazu, a także wszystkie pisemne zasady, regulaminy, kody, instrukcje, książki i czasopisma. Nie wolno nam było niczego wynosić z sal wykładowych. Zażartowałem, że tylko papier toaletowy nie jest tajny, ale nikt się nie roześmiał. Jeśli chodziło o kierownictwo partii, państwo lub dowództwo wojskowe, nie było miejsca na dowcipy. Jedynymi dopuszczalnymi tematami żartów były seks i pijaństwo. Należałem do grupy absolwentów szkół średnich, którzy mieli dobre oceny i zostali wybrani, by zostać czołgistami i mechanikami znającymi się na najnowocześniejszym typie sowieckiego czołgu T-34. Uczyliśmy się godzinami o najdrobniejszych szczegółach silnika, wyposażenia, konserwacji i należytego postępowania. Lubiłem się uczyć, jak obsługiwać urządzenia czołgu, kierowanie kilkudziesięcioma tonami metalu dawało mi poczucie wielkiej władzy. T-34 mógł przedrzeć się przez betonowy budynek, wyrwać duże drzewo z korzeniami i przekraczać koryta rzek. Ale życie żołnierza wypełniała przyziemność. Po długim dniu wykładów, ćwiczeń i indoktrynacji politycznej zmęczenie nie pozwalało nawet na rozmowę; tak czy owak, nie miałem zbyt wiele wspólnego z większością mych towarzyszy broni. Strzelecki i Mikołaj czyk nie szukali ze mną bliższych kontaktów, bo byłem Żydem. Joel Jucht, jedyny poza mną Żyd w naszym oddziale, trzymał się z dala i zaprzyjaźnił się z paroma Ukraińcami z Włodzimierza Wołyńskiego. Było mi dziwnie z tym osamotnieniem. Tylko Iwan Krawiec, który spał obok mnie na dole piętrowego łóżka i który należał do tej samej załogi czołgu, co ja, stał się mym prawdziwym przyjacielem. Rozmawialiśmy w nocy, szepcząc w kółko o naszym życiu przed wojskiem. Był lepiej wykształcony niż pozostali żołnierze i pomagaliśmy sobie nawzajem podczas ćwiczeń. Ajednak przyjaźń z nim nie przypominała żadnej z tych, których dotychczas doświadczyłem. Każda rozmowa urywała się nagle, jakbym natrafiał na niewidzialny mur. Ogólnie rzecz biorąc, Iwan był otwarty i szczery, mimo to jakaś jego część pozostawała zatrzaśnięta przede mną, a ja nie mogłem wywnioskować dlaczego. 79 Spędzałem trochę wolnego czasu z żołnierzami z Leningradu. Pietrow, Fiodorow i Sakun przyjaźnili się jeszcze od czasów szkolnych, zawsze się ze sobą przekomarzali i opowiadali różne historyjki. Przyjęli mnie ochoczo do swego grona, a pewnej niedzieli zaprosili, bym spędził z nimi cały dzień na przepustce. Zaraz gdy opuściliśmy teren koszar, poszliśmy do kiosku, kupiliśmy dwa duże flakoniki wody kolońskiej i zmieszaliśmy ją z lemoniadą w szklance, którą zabrał ze sobą Fiodorow. Dla czystego wygłupu wypiłem z innymi tę miksturę. Do dziś pamiętam smak i zapach bzowej wody kolońskiej, całe popołudnie bowiem wymiotowałem w parku, do którego trafiliśmy w poszukiwaniu przygód miłosnych. Siedziałem na ławce i odbijało mi się wodą kolońską, gdy Fiodorow przedstawił mnie dwóm kobietom w średnim wieku, poznanym parę tygodni wcześniej. Nie interesowały mnie żadne przygody, było mi też zanadto niedobrze, by towarzyszyć naszej grupie, która wybrała się coś zjeść. Przez pozostałe trzy godziny siedziałem na ławce, wdychając świeże powietrze i pijąc wodę z fontanny. Więcej z nimi nigdzie nie chodziłem. Po pół roku poczułem się lepiej dopasowany do życia w wojsku. Korespondowałem z rodziną w języku rosyjskim, jak kazali mi zwierzchnicy, a jako że Taubcia ani nie mówiła, ani nie pisała w tym języku, korespondencję między nami prowadziła moja matka. Ojciec nadal praktykował jako dentysta i nikt go nie nękał, ale Julek nie dawał znaku życia. Taubcia pracowała w sklepie jako ekspedientka, a Rachela chodziła do rosyjskiej szkoły. Nie wdawałem się w żadne konflikty ze zwierzchnikami i sądziłem, że robię dobrze, wykazując swe przywiązanie do Armii Czerwonej przez celujące wyniki w nauce. Nasz politruk, którego miałem za ograniczonego osobnika o miernej inteligencji, zaczął wywoływać mnie do odpowiedzi na każdych zajęciach, bym omawiał sytuację międzynarodową, o której wiedziałem więcej niż on. Zaimponowała mu moja znajomość tematu, któregoś dnia zaprosił mnie więc po zajęciach do swego gabinetu. Poczęstował papierosem i serdecznie wypytywał o dom, rodzinę i plany na przyszłość. Nie miałem nic do ukrycia, więc opowiadałem mu o rodzicach, żonie i zamiarach, by zostać lekarzem. 80 I — Jestem pod wrażeniem waszej wiedzy o historii i geografii świata. Potrzebujemy ludzi takich jak wy. Chciałbym was rekomendować do Komsomołu. Komsomoł — zaskoczyła mnie propozycja wstąpienia do tej organizacji w tak szybkim tempie. Byl to krok od wstąpienia do partii. Większość żołnierzy sowieckich należała do Komsomołu od czasu szkoły średniej, było jednak rzadkością, by zachęcano do tego byłych obywateli polskich. Ten pomysł nie nęcił mnie. Jakoś sobie dawałem radę w warunkach życia żołnierskiego, ale nie sądziłem, że zniosę jeszcze na dodatek rygory Komsomołu i obowiązkowe cotygodniowe zebrania, w czasie których analizowało się swą postawę i składało samokrytykę, czyli wyznawało swe grzechy polityczne, takie na przykład jak fakt, że mój ojciec posiadał dom albo że brat był członkiem partii socjalistycznej. Potem następowało przepytywanie, które przybierało formę śledztwa, a ja nie miałem ochoty się na to narażać. — Zdaje mi się, że nie jestem dostatecznie wyszkolony politycznie, aby dostąpić takiego zaszczytu — stwierdziłem. — Muszę więcej się nauczyć i przeczytać więcej klasycznych dzieł Lenina i Stalina, by się przygotować. — Nie zgadzam się — spojrzał na mnie surowo. — Jeśli chcę was rekomendować, to znaczy, że jesteście już wystarczająco gotowi politycznie. Dam wam kolejne pół roku na przygotowanie, a potem wprowadzę do Komsomołu. Było mi trudno zachować to zdarzenie dla siebie, więc którejś nocy opowiedziałem o nim Iwanowi. Słuchał uważnie, lecz prawie nic nie odpowiadał. Zastanowiło mnie to — co o nim sądzić? Zachowywał się dziwnie wobec mnie i pomyślałam, że może niewłaściwie oceniałem naszą przyjaźń. Zdarzało się, że znienacka przerywał mi w pół zdania, zmieniał temat lub odchodził, gdy mówiłem o naszym politruku, bezsensownych ćwiczeniach i okrucieństwie niższych rangą oficerów. Spytałem go, co się dzieje między nami, a on, w ciemności naszego baraku, odparł śmiertelnie poważnie: — Musisz się nauczyć trzymać buzię na kłódkę. Byłych obywateli polskich automatycznie podejrzewa się o to, że są niegodni zaufania i wrogo nastawieni do państwa sowieckiego. Nie powinieneś z nikim rozmawiać o polityce, nawet jeśli wyra- 81 żasz się o czymś pozytywnie. Nie chcę z tobą więcej dyskutować ani o wojsku, ani o polityce. Poczułem mętlik w głowie i trochę się przestraszyłem. Myślałem, że nieźle się kontroluję, powstrzymując się od złośliwych uwag na temat szkoleń politycznych i wychwalania Stalina. Ale nie móc pogadać o wstąpieniu do Komsomołu z najbliższym przyjacielem? Granice bezpiecznej rozmowy stawały się za ciasne. Zacząłem czuć rodzaj klaustrofobii, a wszystko było pułapką i zmuszało do ciągłej czujności. Taka postawa była mi zupełnie obca. Po raz pierwszy uprzytomniłem sobie, że nie rozumiem i chyba nigdy nie zrozumiem sowieckiego sposobu myślenia. Był to początek moich długich, żmudnych zmagań, by skonfrontować ideały z życiem, by ujrzeć Związek Sowiecki takim, jaki był faktycznie, a nie jak go sobie wyobrażałem. Kilka miesięcy później Iwan, gdy byliśmy sami w czołgu, powiedział, że dużo rozmyślał o naszej nocnej rozmowie. Nie wiedział, czy próbuję go sprowokować i czy można mi ufać, jednak — obserwując i słuchając mnie przez kolejne miesiące — doszedł do wniosku, że może na mnie polegać. Poprosił, bym zachował w tajemnicy wszystko, o czym mi powie. — Nie wiem, czy to zrozumiesz, ale jeśli do zwierzchników, a zwłaszcza do wywiadu wojskowego, dojdzie choćby słowo z naszej rozmowy, wpakuje nas to w kłopoty. Mój ojciec i jego brat, zanim ich aresztowano w 1937 roku, usiłowali dojść do ładu z poczuciem rozczarowania, które i ty teraz przeżywasz. Od tamtej pory nie mam od nich żadnych wieści. Moja matka od dziesięciu lat jest na emigracji, a ja spędziłem ostatnie trzy lata u dziadków. Gdy zostałem powołany do wojska, wywiad przesłuchiwał mnie dokładnie, pytając o rodzinę i moje posłuszeństwo państwu sowieckiemu. Kilka miesięcy temu znowu mnie wezwali. Polecili mi donosić na ciebie. Nie mów z nikim o polityce. Mów o sporcie, dziewczynach, piciu, ale polityka to temat zakazany dla wszystkich, a szczególnie dla ciebie. Nie ufaj nikomu, nikomu — nawet mnie. — Ale ja nie mam nic do ukrycia — zapewniłem. — Nie zamierzam zdradzić Związku Sowieckiego. Nie wiem, czemu miano by mnie obserwować — i nie wiem, czemu ktoś ma na mnie donosić. Nie jestem na pewno wrogiem ludu. 82 — Takie jest życie, Janusz. Przyzwyczaisz się. Uważaj na siebie. I przede wszystkim pamiętaj o tym, co teraz ci mówię. Przypuszczalnie inni też cię obserwują. Choć nadal nie mogłem pojąć, dlaczego miano by mnie śledzić lub na mnie donosić, w końcu zrozumiałem Iwana. Był prawdziwym i zaufanym przyjacielem. Nie wychodziłem już z innymi żołnierzami ani nie rozmawiałem za wiele o swym życiu w Polsce czy też swych poglądach, nadziejach i obawach. Rzuciłem się zamiast tego w wir nauki podczas szkoleń politycznych, robiąc, co tylko się da, by udowodnić swą wierność wobec państwa sowieckiego. Pewnego ranka kazano mi zgłosić się po śniadaniu do dyżurnego, urzędującego w głównym gmachu. Niższy rangą oficer zaprowadził mnie do pokoju na drugim piętrze. Dwaj inni siedzieli przy biurkach, pisząc coś na starych maszynach. Na ścianach wisiały portrety: ogromny Stalina i mniejsze Woroszyło-wa i Timoszenki. Po kilku minutach zadbany kapitan w średnim wieku poprosił mnie do prywatnego gabinetu. Połowę niewielkiego pomieszczenia zajmowało mahoniowe biurko. Na ścianach piętrzyły się wypełnione kartotekami półki. Kapitan skinął na mnie, bym usiadł w fotelu. — Proszę mi o sobie opowiedzieć. Skąd jesteście? Co robią wasi rodzice? Miał spokojny głos, był przyjemny i łagodny w obejściu. Pomyślałem, że zamierza oficjalnie zachęcić mnie do wstąpienia do Komsomołu i trudno mi było ukryć zdenerwowanie. — Urodziłem się w Odessie, ale mieszkałem całe życie we Włodzimierzu Wołyńskim, skąd pochodzi mój ojciec. Matka i jej rodzina pochodzą z Odessy, dlatego jestem dwujęzyczny. Zawsze podziwiała Związek Sowiecki. Jej rodzina nadal tam mieszka. Wychowywano mnie w przekonaniu, że tylko komunizm może uszczęśliwić wszystkich ludzi. Pomagałem Armii Czerwonej zaprowadzić rządy w naszym mieście i propagowałem ideały komunizmu. Zanim powołano mnie do wojska, dowództwo armii mianowało mnie prezesem klubu sportowego „Spartak". Obserwowałem go uważnie, wygłaszając tę przemowę. Umilkłem, spostrzegłszy brak jakiejkolwiek reakcji. — A więc to tyle o was. A co z rodzicami, braćmi, siostrami — macie rodzeństwo? 83 Zasiadł w krześle, wyciągnął rękę i wyjął białą paczkę papierosów z niebieskim nadrukiem „Biełomor". Wyglądał, jakby nigdy w życiu się nie spocił, ani odrobinę. Sięgnął po papierosy i poczęstował jednym. — Dziękuję, towarzyszu kapitanie, ale nie palę. — Pijecie? — Nie, towarzyszu kapitanie. — I pewnie nie pieprzycie się? — uniósł brwi w ironicznym zaskoczeniu. Zaczerwieniłem się. W Polsce nikt dorosły tak nie mówił. — Jestem żonaty. — Aa, to fatalnie. Zostaniecie tu przez cztery lata. Kto opiekuje się waszą żoną? — Moi rodzice. — No to opowiedzcie o swych rodzicach — rzekł z zainteresowaniem, poprawiając się na krześle. — Ojciec jest dentystą. Mama zajmuje się domem. — Lekarze i dentyści byli w Polsce bogaci, prawda? — spytał. — Nieźle się nam powodziło. — Czy nazwalibyście ich kapitalistami? Mieli coś na własność — budynki, ziemię, lasy? — Nigdy bym nie określił ojca jako kapitalisty. Dużo pracuje, od wczesnego ranka aż do nocy. Tak, posiada dom, nawet dwa. Ale kupił je za ciężko zarobione pieniądze. — Ach, takie jest wasze spojrzenie na te sprawy. Wciąż nie rozumiecie istoty kapitalizmu, ale jeszcze się was wyszkoli. Opowiedzcie o rodzeństwie. Ciągnął w podobnym, zwolnionym tempie, a ja zacząłem się bardzo denerwować. Nie wiedziałem, kim jest ani dlaczego zadaje tak osobiste pytania. — Brat kończy prawo w Wilnie. Nie widziałem się z nim od dawna. — Tak, wiemy wszystko o waszym bracie. A musimy dowiedzieć się, gdzie teraz przebywa. Chcielibyśmy z nim porozmawiać. Miałem spieczone usta. — Nie wiem. Wyjechał z Wilna w 1940 roku, spędził w domu parę tygodni i znów wyjechał. Jestem tu od ośmiu miesięcy. Nie wiem, gdzie jest. 84 — Rodzice muszą wiedzieć. Chciałbym, byście dowiedzieli się od nich i podali mi jego adres, gdy tu przyjdziecie następnym razem. Macie się stawić za miesiąc, ten sam dzień i godzina, /, informacjami o waszym bracie. Ja nazywam się kapitan Grenko. Wiecie, jak mnie znaleźć. I chciałbym też, żebyście poznali się z dwoma polskimi kolegami, Strzeleckim i Mikołaj-czykiem. Przekażecie mi, czego się o nich dowiecie — uśmiechnął się, jakbyśmy byli przyjaciółmi. — Możecie iść. Nie podał mi ręki, spojrzał tylko na drzwi. Sparaliżował mnie strach. Nie chciało mi się wierzyć, że uwaga, jaką rzucił Rosia Rubenstein podczas zebrania Kom-somołu we Włodzimierzu Wołyńskim, rozwinie się w dochodzenie prowadzone przez kanały wywiadowcze, tak jakby Julek był zbrodniarzem, wrogiem państwa. Zastanawiałem się, jak ostrzec Julka przed niebezpieczeństwem i dać mu znać, by przestał kontaktować się z rodzicami. Znałem jego adres, ale za bardzo się bałem wysłać do niego list. Postanowiłem powiedzieć o tym ojcu, gdy przyjedzie mnie odwiedzić. Żądanie Grenki, bym wyjawiał mu informacje o Strzeleckim i Mikołajczyku, zakłopotało mnie. Iwanowi kazano donosić na mnie, a zatem proszenie mnie w zaufaniu, bym donosił na innych, nie miało sensu. Medytowałem, jak przekazywać Grence nieszkodliwe informacje, jak sprawić, by stracił zainteresowanie podejrzanymi i stwierdził, że jako informator jestem bezużyteczny. Przy następnym spotkaniu starałem się wyglądać i zachowywać jak osoba, która nie wie, o co chodzi; podkreślałem swe zainteresowanie sportem, jednak Grenko nie był już tak serdeczny. — Przestań chrzanić. Gdzie masz materiały? — Jakie materiały? — Adres brata i informacje o znajomych Polakach. Jego szorstki, obcesowy ton zupełnie mnie zaskoczył. — Nie mogę dostarczyć żadnych informacji o miejscu pobytu mego brata. Nie mam pojęcia, gdzie jest. — A rodzice nie wiedzą? — Nie wiem. Nie napisali mi nic na jego temat. — Prosiłeś ich w liście, by przysłali ci adres brata? Znów się zacukałem. 85 M _ w następnym liście i zobaczymy. _ Jeszcze nie. Ale poproś* £ * flaszkę! _ Nie baw się ze nanąW * ^ fotdu po„ Uderzył pięścią w stal. Ods ? jeg0 cienkie wargi błysz-chylił się i przysunął twarz do m0JeJ'J s czały. Powiedział: rOdziców, a ty tego nie zrobiłeś, _ Kazałem ci napisać do/0 . óbujesz g0 ochronić. Nie bo wiesz, że oni znają jego a^ t- informacji, Wciąz ci przychodź tu następnym raze1 gz udowodnić organonl ufamy, ale to nie potrwa wiec^^^ swoją lojalność. Zdobądź te * ołówkiem na biurku. Odchylił się na krześle i ^^ przyjazny. Znowu zmienił ton głosu n* ^ za bardziej lojalnego, __ A teraz powiedz: ktore&u u Strzeleckiego czy M*rfai^ftjosem wyjaśniłem mu, że nie iym sam^Hb P^Crn ich dopiero w Orle. znam ich za dobrze. Poznań111 Uśmiechnął się kpiąco nich? _ Nigdy nie spotkałeś zaailc& Bałem się, że wyc2ul ^ ^ego jako dziecko, ale straci-_ To znaczy, znałem Sł^e *J znalem dopiero liśmy kontakt na całe lata. A J w wojsku. chodziłeś ze Strzeleckim do szko- _ W porządku. Wlem,^ ^ inn _ prawda? Wiemy ły, lecz potem przeniosłeś s ^^ fc dam cl pewną radę: te wszystko - nawet co mysfcf będziesz próbował czego- spotkania pójdą nam łatwiej- J kolwiek ukrywać. ciebie Grenko kontynuował prze- Zadufany i zadowolony * *l moj mundur, słuchanie. Czułem, jak pot P ą i musiałem wycierać sobie ^ • rodzinie? Jak trafili do _ Co wiesz o Mikołaj^* J & Włodzimierza Wołyńskiego? rodzlnie albo przeszłości. Jest _ On nigdy me mo# manieryt prawdopodobnie wy-wykształcony i ma menagS* h sfer Jest sumiennym chowywał się w rodzinie l J i oddanym żołnierzem. ^ t jak skoń. Grenko bazgrał w swO"11 czyłem. W końcu zapyta* dejrzanego? _ Więc nie ma w r0 u F J 86 — W jakim sensie? — Doprawdy, zmieszałem się, choć wiedziałem, że Grenko uzna moje pytanie za ominięcie tematu. — Czy kiedykolwiek wyrażał się krytycznie o towarzyszu Stalinie, partii, Woroszyłowle, Timoszence lub członkach Polit-biura? Czy krytykował organy? — Z każdego słowa przebijała irytacja. — Nie mówimy o tych sprawach — rzekłem stanowczo. — Noo, sprawdzimy! Musimy wiedzieć, co on myśli. Po dwóch godzinach byłem wyczerpany. Czułem potrzebę rozmowy z Iwanem. Owej nocy przysunąłem się do niego, obudziłem go i wyszeptałem do ucha o dwóch spotkaniach. — Powiedz mi po prostu, co mam robić. Jak ty sobie radzisz? Dalej był przygaszony. Odezwał się wolno i spokojnie: — Rozwlekaj informacje w czasie tak długo, jak się da. Będą po tobie jeździć, ale to na nich jedyny sposób. Niczego nie podpisuj. Po prostu mów głupoty. Ja tak robię. Jego rada nie zmniejszyła niepokoju, który nieustannie we mnie tkwił. Bez przerwy myślałem o tym, co powiem następnym razem, jak ulepszyć wyssane z palca historyjki, by nie zaszkodziły ani mnie, ani nikomu innemu. Parę dni później przyszły na odmianę dobre wieści. Ojciec wybierał się do mnie z wizytą za dwa tygodnie, a nie w przyszłym miesiącu, jak pierwotnie planował. Matka, Rachela iTaub-cia miały mnie odwiedzić w lecie. Nie mogłem się doczekać jego przyjazdu. Poprosiłem dowódcę o połowę wolnej soboty, żebym mógł wyjść po ojca na dworzec. Przyszedłem na dworzec pół godziny wcześniej i uderzył mnie wygląd wysiadających pasażerów. Bolączki codziennego życia — stanie w długich kolejkach po żywność, mieszkanie z trzema innymi rodzinami w dwupokojowym mieszkaniu, dzie-sięciogodzinny dzień pracy, pieniądze ledwo wystarczające na ubrania — widać było w ich pochylonych ramionach, zgarbionych plecach i ściągniętych twarzach bez uśmiechu. Z tłumu emanowało rozdrażnienie, chamstwo i wrogość. W końcu zjawił się ojciec, ze zwykłą walizką i w kapeluszu. Nie przypominał osoby, którą zawsze miałem w pamięci — sta- 87 wiającej zamaszyste kroki, wysokiej, pełnej życia, witającej wszystkich przechodniów uśmiechem. Miał twarz tak posępną, jak ciemnoszary płaszcz przeciwdeszczowy, który nosił. Ładne rysy rozpłynęły się, a twarz zastygła w grymasie troski, zmęczenia i rozpaczy. Podbiegłem do niego, ucałowałem z uczuciem i podniosłem ciężką walizkę. Jakie to było cudowne, mieć go tak blisko, nawiązać kontakt ze światem, który zostawiłem za sobą. Pokój w obskurnym hotelu, w którym się zameldował, był najlepszy z tych, które udało się nam znaleźć. Żaden z nas nie miał pojęcia, że aby móc zamieszkać w pokoju hotelowym w Związku Sowieckim, trzeba było uzyskać komandirowkę, specjalny nakaz potwierdzający, że dana osoba zatrzymuje się w nim w celach służbowych. Nieliczne hotele w okolicach dworca miały paskudnie brudne halle i opryskliwych, aroganckich pracowników. Wyczerpany po podróży i poszukiwaniach pokoju, ojciec w końcu uczynił to, co trzeba było zrobić od początku: wsunął pięćdziesięciorublowy banknot w dłoń recepcjonisty. Pokój był brudny, cuchnący i zniszczony, ale cieszyliśmy się swym towarzystwem i z radością usiedliśmy, by odpocząć. Siedząc w mundurze wojskowym obok ojca na łóżku, poczułem przypływ ciepła i czułości, jakich nie doznawałem wobec niego zbyt często. Ożywił się, opowiadając o sprawach domowych. Matce trochę się polepszyło, ale nadal była osłabiona; dom prowadziły Taubcia i Rachela. Życie stało się wyjątkowo ciężkie z powodu fatalnego zdrowia matki, zamknięcia sklepu z wyrobami szklanymi, należącego do wuja, i mniejszego ruchu w gabinecie ojca. Tęsknił za mym bratem i za mną, bardzo się o nas niepokoił. Dwa razy przyszli do domu z NKWD, pytając o Julka. Powiedziałem mu, że NKWD naciska, bym ujawnił adres Julka, i poprosiłem o powiadomienie go, aby nie kontaktował się z nikim we Włodzimierzu Wołyńskim i nie zmieniał miejsca pobytu. Opowiedziałem także o żądaniach Grenki, abym donosił na swych towarzyszy, i o namowach NKWD, by koledzy donosili z kolei na mnie. Musiałem wrócić do koszar przed dziesiątą. Leżałem, nie zasypiając, i myślałem o ojcu, tak bliskim i tak dalekim. Miałem zezwolenie, aby spędzić z nim sobotę i niedzielę, zjadłem więc z ojcem niedzielne śniadanie — wolałem to od koszarowego 88 I posiłku. Czułem jego ciepło i miłość w spojrzeniach, dotyku dłoni i rozmowie o mojej przyszłości. Martwił się prawdopodobną napaścią niemiecką i oznajmił, że jeśli poprawi się stan zdrowia matki, to chciałby przenieść się dalej od granicy hitlerowskiej, od której dzieliło ich tylko dwanaście kilometrów, do Kijowa lub Odessy, gdzie mieszkali nasi krewni. Cały dzień spędziliśmy w parku, gawędząc godzinami, po czym poszliśmy na obiad, starając się, by był odświętny, mimo poplamionego obrusu, niedomytych naczyń i nieustannie siadających na jedzeniu much. Wszystko miało zapach kapuśniaku. Zadawałem w kółko te same pytania, słuchając odpowiedzi ojca, jak gdyby wypowiadał je po raz pierwszy. Jego obecność zmniejszyła odległość dzielącą mnie od reszty rodziny i delektowałem się każdą wspólną chwilą. Nagle zrobiło się późno, musiałem więc wracać do koszar. Niedziela była dniem odwiedzin w naszej Akademii Wojsk Pancernych. Zamierzałem oprowadzić ojca po budynkach, ale stwierdził, że nie ma na to ochoty. Nie chciał spotkać się z żadnym z naszych oficerów, tłumacząc, że pochodzi z innego świata i nic ich nie łączy. Byłem zdruzgotany, gdy postanowił wyjechać w poniedziałek, zamiast zostać jeszcze przez trzy dni w Orle, jak pierwotnie planował. Powiedział, że niepokoi się o zdrowie matki. Zrozumiałem to i nie próbowałem zmienić jego decyzji. Pociąg miał planowo odjechać o czwartej po południu, ojciec zaś poprosił, bym nie odprowadzał go na dworzec. Jest zmęczony, wyjaśnił, i musi odpocząć. Wsiadł do tramwaju, który miał zawieźć go na dworzec, i pomachał mi na pożegnanie, ale ja wskoczyłem do środka razem z nim. Objął mnie i uściskał, stanowczo jednak nakazał mi wysiąść na następnym przystanku. Tak też zrobiłem, ale w momencie, gdy tramwaj zaczął się oddalać, miałem dziwne przeczucie, że widzę ojca po raz ostatni. Biegłem za tramwajem, jednak nabierał prędkości I nie mogłem go dogonić. Spojrzałem na samotną postać stojącą z tyłu wagonu, która machała do mnie kapeluszem, aż w końcu jziiikła. Z ciężkim sercem wróciłem do koszar, a przez kolejne Idni unikałem rozmów o tej wizycie. Co chwila beształem sam 'siebie za to, że posłuchałem ojca i wysiadłem z tramwaju. I )opiero po kilku tygodniach dowiedziałem się od Joela Juchta, 89 że przesłuchiwał go wywiad wojskowy, wypytując o mego ojca, a jemu samemu nakazano trzymać się z daleka od Akademii Wojsk Pancernych i opuścić miasto. Pod koniec maja, dwa tygodnie po odwiedzinach ojca, ponownie zostałem zaproszony do wstąpienia do Komsomołu, tym razem przez pułkownika Sidorenkę, kierującego sprawami politycznymi w Akademii. Spotkaliśmy się w obitych pluszem salach. Ten krzepki mężczyzna o siwiejących skroniach powitał mnie ciepłym uśmiechem i uściskiem dłoni. Miał doskonale skrojony mundur i dystyngowane, powolne ruchy. Chociaż próbował pomóc mi się rozluźnić, jego sposób bycia, władczy i powściągliwy, onieśmielał mnie. — Wiem, że jesienią niechętnie odnosiliście się do wstąpienia do Komsomołu — powiedział uprzejmym głosem jak z salonu. — Ale teraz? Propozycja wstąpienia do Związku Młodych Komunistów to wyjątkowy zaszczyt. Rzadko ją składamy naszej młodzieży, a prawie nigdy osobom, które wychowywały się za granicą. — Przerwał i spojrzał na mnie łagodnie. Nie mogłem posłużyć się tą samą wymówką, co w stosunku do politruka, więc postanowiłem zostać członkiem tej organizacji, sądząc, że uchroni mnie to od dalszych podejrzeń i prześladowań. Pułkownik Sidorenko zaproponował, bym został zawodowym oficerem w Akademii, ale zdecydowanie nie chciałem przyjąć tej oferty. Powiedziałem mu, że pragnę wrócić do rodziny i zostać lekarzem. Sidorenko nawet się nie starał ukryć rozczarowania i zasugerował, bym to przemyślał. — Kariera lekarza w Związku Sowieckim to nie to samo, co w państwie kapitalistycznym, gdzie lekarzom dobrze się powodzi. Nigdy nie będziecie tak bogaci jak ojciec. W tym kraju zarobicie mniej niż motorniczy trolejbusu, a znacznie mniej niż górnik. Pierwszego czerwca Akademia przeniosła się na obóz letni o osiemdziesiąt kilometrów od Orła. Obóz był ukryty w gęstym lesie, otoczony wzgórzami, urwiskami i rzekami. Maskowaliśmy namioty i czołgi gałęziami. Rygorystycznie egzekwowane ćwiczenia trwały cały dzień, a co wieczór odbywały się przydługie wykłady o polityce. Ja jednak czułem ulgę, przebywając daleko od Orła i spotkań z Grenką i Sidorenką. Obóz letni miał 90 potrwać do września; miałem nadzieję, że do tego czasu zapomną o mnie. Któregoś tygodnia na początku lata obudzono nas o piątej rano i kazano zebrać się na głównym placu. Dowódca, generał starej gwardii z przyprószonymi srebrem włosami i lśniącymi medalami, ogłosił, że wybuchła wojna z Niemcami. Było to 22 czerwca 1941 roku, jedenaście miesięcy po powołaniu mnie do wojska i prawie dwa lata po podpisaniu paktu Ribbentrop--Mołotow. Hitlerowcy zaatakowali z powietrza i lądu bez ostrzeżenia. Byłem bardziej wstrząśnięty niż przerażony, gdyż wierzyłem jak inni, że pakt ten zapewnia trwały pokój. Dowódca wygłosił poważne, lecz służalcze przemówienie, przesycone oddaniem Stalinowi i pochlebstwami pod jego adresem. Chodziły słuchy, że był niegdyś bliskim współpracownikiem Stalina, jednak popadł w niełaskę. Choć wyczuwałem w jego mowie fałsz i hipokryzję, brakowało mi doświadczenia, by wyciągnąć z tego dalsze wnioski. Mimo pogardy, jaką żywiłem dla wojska i NKWD, Stalin nadal jawił mi się jako wielki przywódca. Nie sądziłem, że wiedział on o panującej w armii atmosferze podejrzliwości i prowadzonej w niej bezsensownej indoktrynacji oraz absurdalnych przesłuchaniach. Napaść niemiecka oznaczała, że moja rodzina znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie: Włodzimierz Wołyński został prawdopodobnie zdobyty w pierwszym dniu wojny. Chciałem, by natychmiast wysłano mnie na front, sądząc, że znajdę się bliżej nich i będę mógł za nich walczyć. Zgłosiłem się do majora Połtoraka, dowódcy naszego oddziału, i poprosiłem, by wysłał mnie na linię frontu w pierwszym rzędzie czołgów. Ponosiły mnie emocje, byłem gotów natychmiast jechać walczyć z hitlerowcami, zrobić wszystko, co możliwe i niemożliwe, by uratować moją rodzinę. — Towarzyszu majorze, pochodzę z Zachodniej Ukrainy, z Włodzimierza Wołyńskiego. Wojska Hitlera właśnie najechały tamte tereny. Wychowałem się tam. Chcę tam pojechać z misją. Znam każdą rzekę i każdą drogę. Znam ludzi, wśród których wzrastałem. Mogę wysadzać tory kolejowe. Znajdę je z pomocą przyjaciół, którzy nadal tam mieszkają i mogą zorganizować... — tkwił we mnie taki ładunek emocji, przepełniał mnie taki zapał, by dokonać bohaterskich czynów, że nie spostrzegłem, jak 91 dowódca na mnie patrzy. Zamilkłem, gdy nie mogłem wzrokiem napotkać jego oczu. Jego twarz była zimną maską. — Skąd wiecie o tym wszystkim? Gdzie uczyliście się wysadzać pociągi i dopuszczać się aktów sabotażu? Jesteście przecież młodym żołnierzem. Czekajcie, jak inni, na rozkazy. Od-maszerować. W obozie panował nastrój wyczekiwania, rozpuszczano pogłoski, że wrócimy do Orła. Wałęsaliśmy się w pobliżu namiotów, czekając na rozkazy, ale żadnych nie wydano. Oficerowie biegali w kółko, niepewni, co dalej. Porzucono codzienny porządek zajęć. Wzmocniono posterunki straży. Zwierzchnicy nie informowali nas o sytuacji na froncie, zabroniono nam słuchać radia i czytać gazety. Minęły cztery dni, zanim wróciliśmy do Orła. Nazajutrz po przyjeździe skierowaliśmy się rano na linię frontu. Na dworzec dotarliśmy przed brzaskiem. Nowe czołgi T-34 stały w szeregu na platformach pociągów. Przywieziono je prosto z fabryki, a wraz z nimi przyjechali instruktorzy, by przygotować je do warunków bojowych i doszkolić nas w kwestii zmian w ich mechanice i obsłudze. Nasz batalion należał do 99. Dywizji 25. Korpusu Zmechanizowanego. Miałem kwalifikacje czołgisty i mechanika, otrzymałem więc czołg oraz instrukcje dotyczące nowych szczegółów technicznych i byłem z tego bardzo dumny. O świcie wyjechaliśmy z dworca w Orle i zmierzaliśmy na zachód. Wewnątrz czołgu pracowałem sam z instruktorem. W ramach zapewnienia bezpieczeństwa nie wydrukowano żadnych instrukcji obsługi, musiałem więc nauczyć się wszystkiego na pamięć. Około dziesiątej rano pociąg nagle się zatrzymał. Otworzyłem przedni właz i wyjrzałem. Żołnierze wyskakiwali z wagonów i biegli w stronę pobliskiego pola, próbując dotrzeć do lasu. Kiedy tak biegli, usłyszałem gwizd spadających bomb. Instruktor kazał mi wyjść za nim przez właz. Biegł przez pola, aż zrównał się z grupką innych ludzi. Samoloty niemieckie pikowały i leciały nisko, gęsto ostrzeliwując pole z karabinów maszynowych. Nie byłem w stanie go dogonić. Tuż przed następną serią padłem na ziemię, zakrywając głowę rękami. Samoloty niemieckie zrzuciły jeszcze więcej bomb i zasypały tory deszczem pocisków. Leżałem na ziemi sparaliżowany strachem, bojąc się, że wrócą. Wiedziałem, że nie przeżyję na otwartej przestrzeni. 92 Kiedy gwizd bomb, buczenie silników i szczekanie karabinów maszynowych ucichły, podniosłem głowę i spojrzałem w kierunku pociągu. Lokomotywa i dwa dalsze wagony wykolei-ły się i płonęły. Reszta pociągu, przewożąca czołgi, pozostała nietknięta. Stałem na trzęsących się nogach. Co najmniej pięćdziesięciu ludzi leżało porozrzucanych po polu. Dwaj najbliżej mnie leżeli twarzą do ziemi, a ich plecy poorane były pociskami. Oddaliłem się i podszedłem do grupy, która biegła przede mną. Cała siódemka leżała nieruchomo, w tym mój instruktor. Ci, którzy dobiegli do lasu przed rozpoczęciem ostrzału, w większości przeżyli, zginęli za to prawie wszyscy, których ogień zaskoczył na otwartym polu. Ja przeżyłem, lecz nie czułem ani ulgi, ani zadowolenia. Byłem wstrząśnięty, rozżalony i owładnięty strachem, że następnym razem będzie moja kolej. Rozdział czwarty Sąd wojenny Ci którzy przeżyli, wychodzili z lasu, czołgając się i kuśtykając. Nie zdawałem sobie sprawy, jak wielu żołnierzy było w pociągu; oprócz naszego batalionu czołgów do transportu należały też setki żołnierzy piechoty. Nie mieliśmy pewności ze nalot się skończył, nikt więc nie zbliżał się do pociągu. Byłem gotów pognać do lasu przy najlżejszym dźwięku i natężyłem słuch, czy w oddali nie buczy silnik. Major Poltorak wyszedł z lasu w towarzystwie dwóch niższych rangą oficerów jako jeden z ostatnich. Od razu skierował się w stronę pociągu, wspiął się na platformę kolejową i zawołał wszystkich, żebyśmy podeszli bliżej. - Słuchajcie no - wrzasnął. W głosie wyczuwało się napięcie, gniew i roztrzęsienie. - Od tej chwili przejmuję dowództwo nad batalionem czołgów i żołnierzami. Rozkazuję wszystkim członkom batalionu czołgów, by wrócili do swych czołgów i sprawdzili aparaturę i wskaźniki paliwa. Włączyć silniki, mech idą Przy każdej platformie zamontujemy rampę i ściągniemy czołgi. Czołgiści, natychmiast zawieźć czołgi do lasu i zamaskować je — wskazał ścieżkę prowadzącą do lasu. — Zjechać na bok ścieżki i czekać na dalsze rozkazy. Piechota, przynieść rannych do pociągu, usunąć blaszki identyfikacyjne z ciał poległych i pogrzebać ich. Moja załoga - Iwan Krawiec, Władimir Nikitin i Misza Fio-dorow - przeżyła bez żadnych obrażeń. Fiodorow dowodził czołgiem, Iwan był artylerzystą w wieży, Władimir, czyli Woło-dia strzelał z karabinu maszynowego i był radiooperatorem. 94 Dopadliśmy naszego czołgu i sprawdziliśmy go dokładnie; wszystkie urządzenia działały prawidłowo. Udało mi się, ostrożnie manewrując, zjechać nim po rampie w dół, nie spadając z krawędzi, co było sporym zagrożeniem, jako że nie widziałem rampy i musiałem polegać na sygnalizacji ręcznej. Załoga wsiadła i pojechaliśmy do lasu. Zatrzymaliśmy czołg pod drzewem, poza tym osłaniały go krzaki. Następnie wysiedliśmy z czołgu i zebraliśmy się wokół majora Połtoraka i innych oficerów, którzy z mapą w ręku ustalali nasze położenie. Nie wiedzieliśmy, jak daleko znajdujemy się od linii frontu ani w jakim kierunku trzeba się udać, by znaleźć resztę naszej dywizji. Późnym popołudniem major Połtorak zarządził, byśmy wszyscy pojechali na drogę wiodącą do Bobrujska, która — zgodnie z obliczeniami oficerów — oddalona była od nas mniej więcej o sto pięćdziesiąt kilometrów. Połtorak nie wiedział, gdzie szukać linii frontu, lecz zakładał, że Bobrujsk to punkt zborny naszej dywizji pancernej. Po nieprzerwanej jeździe, która trwała dwa dni i dwie noce, dotarliśmy do mostu, który nie utrzymałby czołgów. Major Połtorak rozkazał mi poszukać mielizny, którą moglibyśmy przejechać czołgami przez rzekę. Moi towarzysze z załogi przeszli przez most pieszo, a ja ostrożnie zjechałem czołgiem po stromym nabrzeżu. Zdjąłem ubranie, wskoczyłem do rzeki i szukałem płycizny. Natrafiłem na łachę piasku w miejscu, gdzie ta niewielka, lecz wijąca się rzeka płynęła najszerszym korytem i przeszedłem po niej. Wydawała się wystarczająco bezpieczna, by przejechać czołgiem, więc oznaczyłem ją patykami i wdrapałem się z powrotem do czołgu. Lekko przyspieszyłem, próbując centymetr za centymetrem przeprowadzić gąsienice czołgu po dnie rzeki. Grzęzły w mule i poczułem po chwili, że czołg ześlizguje się do przodu. Nadal przyspieszałem, ale ostrożnie. W połowie rzeki czołg nieco przechylił się w lewo. Jakieś osiemnaście metrów od brzegu zachwiał się jeszcze mocniej, a ja przyspieszyłem gwałtownie. Wtedy uzmysłowiłem sobie, że nie zamknąłem włazu, ale było już za późno: woda zaczęła wdzierać się do środka. Od brzegu dzieliło mnie tylko jakieś cztery, pięć metrów, wcisnąłem pedał gazu do oporu, ale czołg przewalił się na lewo, a jego druga gąsienica zawisła w powietrzu. Woda wlewała się 95 strumieniami przez właz. Wypełzłem na zewnątrz i popłynąłem do brzegu. Gdy dotarłem do drogi, Połtorak wymachiwał w moją stronę pistoletem. — Ty kretynie! Taki z ciebie głupek, żeby zostawiać właz otwarty? Sawicz, Miłutin, Perdzyński, do czołgów i próbować, czy wyciągniecie tego gnojka! Niemal godzina zeszła im na staraniach, by wyciągnąć przytopiony czołg z rzeki, ale bezskutecznie. Czołg za głęboko utkwił w mule. W tym czasie inne pojazdy przekraczały rzekę po oznakowanej mieliźnie i jako że miały zamknięte włazy, udawało im się. Połtorak kazał mnie i Nikitinowi zostać na miejscu, podczas gdy on i reszta batalionu posuwali się dalej, by dołączyć do oddziału. Czuwaliśmy z Nikitinem przy czołgu jeden dzień i dwie noce. Przyszykowaliśmy sobie kryjówkę wśród trzcin i sitowia. Zabraliśmy z czołgu karabin maszynowy i granaty i obserwowaliśmy oddaloną o pół kilometra drogę. Z naszego miejsca ukrycia mogliśmy śledzić niekończący się pochód hitlerowskich motocykli, ciężarówek i lekkich czołgów pędzących w głąb Rosji. Nasz czołg, niemal zupełnie zanurzony w wodzie, wyglądał jak szczątek jednego z wielu pojazdów, jakie leżały na poboczu drogi, porzucone, zniszczone lub spalone. Podczas gdy niemiecki korpus zmotoryzowany jechał drogą, z boku podążał chaotycznie tłum cywili objuczonych chlebakami, walizami lub małymi wózkami. Rodziny pędziły krowy i kozy. Szczekające psy biegały w górę i w dół nabrzeża. Nie mogłem sobie wyobrazić, dokąd oni wszyscy zmierzają. Uciekinierzy porzucali po drodze część dobytku — płaszcz zimowy, chlebak, naczynia z porcelany, zabawki, buty, ubrania. Po rowach włóczyli się zbieracze i szperali w pozostawionych rzeczach. Podziwiałem powożących konnymi wozami, którzy śmieli rywalizować z Niemcami o miejsce na drodze. Jeśli wóz był w dobrym stanie i nieprzeładowa-ny, woźnica mógł utrzymać się pomiędzy ciężarówkami i czołgami, jednak większość drewnianych pojazdów rozpadała się lub ulegała zniszczeniu, więc spychano je na wyboiste pobocza. Wiele wozów w ogóle porzucono. Leżałem na ciepłej, piaszczystej ziemi, za karabinem maszynowym, i nie spuszczałem wzroku z czarnych swastyk, gotów strzelać. 96 Byliśmy niedaleko od dawnej granicy polskiej i miałem pokusę, by uciec do domu. Podzieliłem się tą myślą z Nikitinem, ale nic nie odpowiedział. Pod koniec pierwszego dnia poczuliśmy wielki głód. Nasz przydział żywności, nasiąknięty wodą, rozmókł zupełnie, obawialiśmy się zaś użyć broni, by nie ujawnić naszej kryjówki, próbowaliśmy więc zabić kaczki kamieniami, lecz bez skutku. Późno wieczorem, gdy na drodze nie było ruchu, rzuciłem granat do rzeki. Czekaliśmy prawie pół godziny, zanim nabraliśmy odwagi, by się ruszyć, ale nikt się nie zjawił. Zebraliśmy około dwóch tuzinów ryb, oczyściliśmy je z łusek i ugotowaliśmy. W środku drugiej nocy obudziło nas kopnięciem dwóch żołnierzy sowieckich. — To tak pilnujecie czołgu? — zadrwił jeden z nich. — Gdybyśmy byli hitlerowcami, tobyście już obaj nie żyli. Czyja to kolej stać na warcie? — Moja — odezwałem się. Złapał mnie za mundur. Myślałem, że mnie udusi. — Tak się pilnuje czołgu? No, opowiedzcie dokładnie, co się stało. — Towarzyszu dowódco — powiedziałem, bo nie byłem w stanie rozpoznać jego rangi po ciemku. — Dotarliśmy do tej rzeki po dwóch dniach i trzech nocach jazdy niemal bez odpoczynku i mało jedząc. Po drodze walczyliśmy z Niemcami. Byłem bardzo zmęczony i nie mogłem się skupić, gdy przejeżdżałem czołgiem przez rzekę. — Wszyscy jesteśmy zmęczeni, ale tylko ty nie nadążyłeś za swym batalionem. Czekasz tu na hitlerowców, by im oddać czołg? Zdumiało mnie to. — Jestem Żydem. Nienawidzę hitlerowców. Moja rodzina znalazła się pod okupacją hitlerowską. Chcę walczyć z Niemcami. Chcę udowodnić swą lojalność wobec państwa sowieckiego. Oficer przyglądał mi się nieustępliwie. — Taak, to twoja wersja — powiedział i zwrócił się do Niki-tina. — Zobaczmy, co powie twój przyjaciel. Jak się nazywasz? Nikitin, wysoki piegowaty blondyn, stał na baczność. Widać było, że jest przestraszony. 97 Nazywam się Władimir Aleksiejewicz Nikitin. Jestem zys^ w tym czołgu. Nie mam nic wspólnego z Barda -m. To on narobił kłopotów, a ja mam go tu tylko pilnować. Osłupiałem. Przez cały czas, jaki spędziliśmy razem z Nikiti-, wydawał mi się życzliwy. Opowiadał o swoich rodzicach, robotnikach w fabryce w Leningradzie, którzy pracowali po Wiele godzin, ale ledwo mogli wyżywić jego i rodzeństwo. Mówił, że często kradł jedzenie z placu targowego. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że tylko udawał przyjaźń. __Wołodia — rzekłem — co masz na myśli, twierdząc, że nie masz ze mną nic wspólnego? Znamy się prawie od roku. Od siedmiu miesięcy jesteśmy w tym samym czołgu. Myślałem, że się naPrawc'C przyjaźnimy? Cichy, nieśmiały Nikitin spiorunował mnie wzrokiem. _^ Ty masz wilki na Syberii za przyjaciół. Nigdy nie byłem twoim przyjacielem. Wczoraj mnie poprosiłeś, żebym zostawił czołg i uciekł z tobą na obszar okupowany przez Niemców, do twego miasta rodzinnego w Zachodniej Ukrainie. Jesteś Polakiem. Nie jednym z nas. Ty zdrajco! — Splunął na ziemi?- powódca potrząsnął głową, wyjął paczkę papierosów i poczęstował swego towarzysza. Zapalił papierosa, osłaniając płomień dłonią. ^- Mam teraz obraz sprawy. Za dwie godziny przyjedzie tu ciężki sprzęt, żeby wyciągnąć czołg, a ty — pokazał na mnie palcem — odpowiadasz za przywrócenie go do normalnego funkcjonowania. — Położył dłoń na ramieniu Nikitina. — Bardach zostanie tu z porucznikiem Siedowem, a ty wrócisz ze mną cj0 obozu, żeby sporządzić raport. fjie byłem zaskoczony szorstkim zachowaniem kapitana Wobec mnie. Gdyby czołg wpadł w ręce Niemców, byłby to katastrofalny błąd taktyczny, gdyż uzyskaliby oni wiedzę na temat nainowszeJ i najpotężniejszej broni Armii Czerwonej. Nie było inneg0 wyjścia niż wycofać czołg z rzeki, wszelkie bowie.Ti informacje z nim związane były ściśle tajne. Zjawiły się traktory i wyciągnęły zalany wodą czołg. Zamon-towałem karabin maszynowy i wdrapałem się do wnętrza czołgu Odholowano mnie do mojego oddziału, kawał drogi w głąb lasu- Pracowałem na pokładzie czołgu przez resztę dnia, aż do 98 późnych godzin nocnych. Kiedy uporałem się z robotą, dołączyłem do swojej załogi w namiocie. Nazajutrz rano obudziłem się wcześnie, by raz jeszcze sprawdzić silniki i aparaturę czołgu. Gdy szedłem w tamtym kierunku, na wąskiej ścieżce zatrzymało mnie dwóch oficerów. — Proszę tu do nas na chwilę. Jeden prowadził mnie, a drugi trzymał się z tyłu. Słyszałem, jak odbezpiecza pistolet. Zabrali mnie daleko w głąb lasu. Oficer idący z przodu nagle stanął, zapytał, jak się nazywam, gdzie i kiedy się urodziłem i jak mają na imię rodzice. Odpowiedziałem, gorączkowo zastanawiając się, co się dzieje. Kazał mi rozpiąć pasek, oddać pistolet i opróżnić kieszenie. — Czy jestem aresztowany? — Ledwo byłem w stanie sklecić kilka słów. Oficer udał, że nie słyszy i dalej mnie rewidował. — O co mnie oskarżają? Dlaczego wszystko mi zabieracie? — Zamknij pieprzoną gębę. To my zadajemy pytania, nie ty — jeden z oficerów walnął mnie pięścią w żołądek. W kieszonce na piersi nosiłem zdjęcia rodziców, brata i Taub-ci. Kiedy złapałem oddech, spytałem, czy mogę je zatrzymać. — Dostaniesz je z powrotem — rzucił jeden z nich, wyrywając mi je. — A teraz pójdziesz z nami do kwatery dywizji. Nie pozwolono mi wrócić do namiotu i zabrać rzeczy, od razu bowiem zostałem odprowadzony wraz z grupą innych żołnierzy do ciężarówki, którą wywieziono nas do lasu. Parę godzin później ciężarówka zatrzymała się w jakimś obozie. Otoczyło ją kilku wartowników, którzy zaprowadzili mnie i pozostałych jeszcze dalej w las. Zmierzchało. Jeden z oficerów odprawił wartowników, podniósł patyk i nakreślił linie na leśnym podłożu. Podał mi łopatę i kazał kopać. Drzemałem w dole, pragnąc umrzeć. Usłyszałem szelest kruszonych liści. Na głowę spadły mi grudki ziemi. — Już północ — powiedział jakiś nieznany głos. — Idź odpocząć. — On śpi — to był oficer, który obserwował mnie, gdy kopałem dół. — Jutro rano stanie przed sądem wojennym. To zapad-nik* — jeden z tych polskich zdrajców. * Określenie zapadnik oznacza tu osobę, która przed 17 IX 1936 mieszkała na obszarze Polski zagarniętym przez Sowietów w 1939 r. 99 — Czy dużo jest innych więźniów, którzy też będą sądzeni? — Kilku. Siemion i Tola pilnują ich w pobliżu. Oficer odszedł. Znowu się zdrzemnąłem. Ze snu wyrwało mnie ćwierkanie ptaków w koronach drzew. Nie czułem rąk ani nóg. Próbowałem poruszać palcami, by sprawdzić, czy jeszcze tkwię na ziemi, czy nie płynę gdzieś w powietrzu ponad drzewami i obłokami. Nagły ból przeszył mi kark i poczułem, jak tętno rozsadza mi skronie. Wartownik wskoczył do dołu i rozwiązał mnie. — Wstawaj. Ból w całym ciele był tak silny, że upadłem, gdy usiłowałem się podnieść. Wraz z bólem napłynęła fala strachu, że zostanę siłą oderwany od tego ciepłego, tchnącego świeżością poranka. Wartownik uderzył mnie w plecy kolbą karabinu, mówiąc: — Na lewo. Nogi zdawały się klocami z drewna, kiedy potykałem się 0 nierówne podłoże. Rozcierałem nadgarstki i ściskałem dłonie, by przywrócić w nich czucie. Szliśmy ścieżką przez gęsty bór, aż dotarliśmy na niewielką polanę z wydeptaną trawą. Pośrodku ustawiono stół i krzesło. Wszędzie walały się ścięte gałęzie 1 pieńki drzew. Stół i krzesło wyglądały absurdalnie w tym miejscu. Nie chciało mi się wierzyć, że ktoś przytaskał takie sprzęty na linię frontu, w czasie gdy Armia Czerwona była w pełnym odwrocie. Za drzewami rozmawiali żołnierze; pomyślałem o członkach mojej załogi, którzy właśnie się obudzili i mieli dostać porcję suchego prowiantu. Pewnie Iwan zastanawia się, co się ze mną stało. — Siadać — rozkazał wartownik. Usiadłem jakieś parę metrów od stołu, ostrożnie układając nogi, żeby nie ścierpły, i rozejrzałem się. Po twarzy przeleciał mi lekki powiew, od ziemi bił zapach świeżej gleby i opadłych liści. Wyczuwałem woń rosnących nieopodal grzybów. Przez ciężkie konary starej puszczy zaczęły prześwitywać promienie słońca, błyszcząc na czerwonozłotych liściach, a światło rozpraszało się w barwne plamy. Przez myśl przemknęło mi zdanie: „słońce wstaje na wschodzie i zachodzi na zachodzie". Przypomniałem sobie zafascynowanie matki Wschodem, który dla niej i dla intelektualistów żydowskich oznaczał Związek Sowiecki. Całe życie tęskniła za rodzinną Odessą nad 100 Morzem Czarnym, o której mawiano pieszczotliwie w całym kraju „Mama Odessa" — stolica artystów, pisarzy, oszustów i złodziei. Na stole leżał stos kartotek, a obok nich niezapisany bloczek papieru. Schludnie ułożono też dwa gęsie pióra i kałamarz, podobny do tego, którego używałem w szkole. W głowie kłębiło mi się od myśli: dlaczego staję przed sądem wojennym? Przez wypadek z czołgiem? Moje wahanie, czy wstąpić do Komsomo-lu? Przesłuchania Grenki? Krytyczne uwagi pod adresem Stalina? Jakiego się dopuściłem przestępstwa? Z lasu wyłoniła się czwórka oficerów odpowiedzialnych za sąd wojenny i wkroczyła na scenę — bo mnie to wszystko zdawało się sceną: stół, drewniane krzesło, pieńki na polanie. Sprawiało wrażenie snu, czegoś nierealnego, udawanego, zabawy, po której okaże się niebawem, że miałem tylko przywidzenia, albo że grałem rolę niczym aktor. Jeden oficer stanął za stołem i oparł się obiema rękami na krześle, którym kiwał w przód i w tył. Jego wąskie policzki i wysokie czoło były blade, a jasne falujące włosy przerzedzone. Białe dłonie o długich palcach przypominały pianistę lub pisarza, a nie dygnitarza sądu wojennego. Przywodził mi na myśl księdza katolickiego, z którym mój ojciec grywał w brydża. Choć nosił zielone dystynkcje służby sądowniczej, nie wyglądał na wojskowego. Z jakiegoś obłąkańczego powodu poczułem więź z tym człowiekiem. Przejrzał piętrzące się dokumenty, po czym zwrócił się do innego oficera siedzącego na pieńku: — Towarzyszu pułkowniku, mamy dziś siedem spraw. Czy sądzicie, że skończymy przed nalotami Niemców? — To od was zależy, towarzyszu kapitanie. Nie przedłużajcie spraw i trzymajcie się tematu. Mężczyzna, który siedział przygarbiony na pieńku, miał mięsistą, dziobatą twarz o obwisłych policzkach, oczy podbite ciemnymi podkowami i zwiotczały podwójny podbródek. On również nosił zielone oznaki służb sądowniczych. Cztery z nich, kwadratowe, wskazywały na rangę pułkownika, ale nawet bez nich nikt nie miałby wątpliwości, że to on tutaj rządzi. Przez sekundę popatrzył głęboko osadzonymi oczami na wskroś przeze mnie, jakbym nie istniał. Następnie wysiąkał nos w brudną szmatkę, wyciągnął pistolet i wypolerował go tą samą szmatką. 101 Długim białym palcem kapitan wskazał na mnie, mówiąc do pułkownika: — Mam nadzieję, że rozstrzelacie tych drani. Wszyscy są winni zdrady naszej ukochanej ojczyzny i towarzysza Stalina. Spieszył się, żeby mieć już ten proces z głowy, jak oni wszyscy, oczekiwano bowiem nalotów niemieckich. — Zacznijmy — rzekł jeden z oficerów. — Im szybciej, tym lepiej. Chcę jeszcze zjeść śniadanie, zanim ruszymy, a nie wiem, czy będzie czas przed bombardowaniem. Pułkownik głośno wytarł nos, splunął i powiedział do kapitana: — Zaczynamy od niego? Nie traćmy czasu. Czytajcie jego sprawę, ale tylko istotne rzeczy. Nikt na mnie nie popatrzył oprócz kapitana, a ten uczynił to zimno, obojętnie, jedynie przez kilka sekund. — Jesteś Żydem, prawda? — kapitan skrzywił usta w uśmieszku. — To dlaczego pracujesz dla Niemców? Dlaczego chciałeś zdradzić swój oddział i przedostać się na stronę niemiecką? — Podniósł głos, gdy czytał pytania z notatki znajdującej się w moich papierach. — Dlaczego próbowałeś przekonać członka swej załogi, żeby wraz z tobą zdradził ojczyznę? Ach, bo ty jesteś z Polski. To nie twoja ojczyzna. Dlaczego nakłaniałeś Władimira Nikitina do dezercji i ucieczki z tobą na stronę niemiecką? Napisał o tobie dwie strony: jakim jesteś typem człowieka, co z ciebie za potwór: jak nienawidzisz naszego wspaniałego Związku Sowieckiego. Stwierdził, że bluźniłeś „przeciwko naszemu Ukochanemu i Otaczanemu Czcią Geniuszowi Ludzkości, Największemu z Przywódców, Najmędrszemu z Nauczycieli, naszemu Drogiemu Towarzyszowi Stalinowi". Zwrócił się do pozostałych trzech oficerów: — Towarzysze, nie mogę zmusić się do czytania zeznań uczciwego i oddanego żołnierza sowieckiego, odmalowującego prawdziwy obraz tego zdrajcy, który stoi oto przed wami, oczekując łaski niebios, w które wierzy. Nie mogę odczytać tych stronic, bo nie chcę brukać sobie warg obrzydliwymi wyrażeniami, którymi określał on nasz wielki Związek Sowiecki i naszego ukochanego przywódcę i nauczyciela. Nie zasługuje na to, by stąpać po tej samej ziemi, oddychać tym samym powietrzem lub przeżyć wśród nas kolejny dzień. 102 Jego twarz rozpłynęła się przed moimi oczami. Pieńki drzew zamazywały się. Słyszałem jedynie monotonny szum oddalonych głosów. Jaśniejące niebo pokryło się obłoczkami, polne kwiaty, zmieniające kolory liście, ptaki gwarzące między sobą wczesnym rankiem — wszystko wydawało się piękne i straszne, i absurdalne. Czwarty oficer podszedł do stołu i zerknął na dokument. — Nie mam zamiaru czytać tych chrzanionych bzdur. Tylko patrzcie na tego zdrajcę. Mam ochotę go zastrzelić bez dwóch zdań. Wiem, jak został wychowany. Wiem, jak wrogo odnosi się do ludzi sowieckich, którzy przynieśli wolność polskim chłopom i robotnikom. Byłem w armii, która wyzwoliła Zachodnią Ukrainę w 1939 roku. Pamiętam wkroczenie do Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie mieszkał. Wszyscy oni nas nienawidzili. Proponuję, by skończyć te dyskusje i zagłosować. Ja głosuję za egzekucją. Przemówił młody major o mocno zarysowanych kościach policzkowych. — Chciałbym usłyszeć, co on ma do powiedzenia. Wtedy zagłosuję. Nie podnosząc głowy, pułkownik wyciągnął lewe ramię i pokazał na mnie palcem wskazującym. — Mów, co masz na swoją obronę. Pięć minut. Nie byłem pewien, czy wyduszę z siebie choćby słowo. Skurcz przebiegł mi od żołądka aż do gardła; zakrztusiłem się, w głowie zapanował natłok myśli: jestem Żydem, nienawidzę hitlerowców, zgłosiłem się na ochotnika, żeby walczyć z nimi na ich terytorium, za tę walkę oddałbym życie. Ale nie wydobyłem z siebie żadnego dźwięku. Chwiejnie wstałem z miejsca i obróciłem się w stronę pułkownika. Usiłowałem skupić się, by dobrać najważniejsze i najbardziej przekonujące słowa, lecz zanim otworzyłem usta, pułkownik podniósł wzrok. — Chcesz coś powiedzieć, czy nie masz nic na swą obronę? — Jestem Żydem. — Mów głośniej. I powiedz nam coś, o czym jeszcze nie wiemy. Bycie Żydem nic dla mnie nie znaczy. Znam wielu Żydów, którzy zostali straceni za zdradę, i pewnie będzie więcej lakich, którzy z wielką ochotą służyliby hitlerowcom jak ty. — Ale ja jestem Żydem! Moja rodzina przebywa na obszarze okupowanym przez faszystów. Może już ich zabito. Proszę 103 sąd jedynie o to, by pozwolił mi walczyć z hitlerowcami na froncie, służyć Armii Czerwonej na wszelkie sposoby. Nigdy nie uprawiałem sabotażu w stosunku do mojego czołgu. Nie zatopiłem go, by czekać na Niemców, i nigdy nie mówiłem tych rzeczy, które odczytano z zeznań Nikitina. Jestem niewinny i nie chcę teraz umierać. Czułem pustkę i wyczerpanie. Zamierzałem ponaglić wartownika lub pułkownika, by jak najrychlej zakończyli tę torturę. Moje słowa nie miały ładu i składu, brakowało w nich logiki. Czułem wstyd, czułem, że już nie da się mnie uratować, jakbym na zawsze stracił coś niezwykle cennego. Zamknąłem oczy. Pułkownik mówił: — ...egzekucji dokona się dzisiaj z rozkazu sądu wojennego 99. Dywizji Pancernej 25. Korpusu Zmechanizowanego. Wyrok zapadł jednogłośnie i nie podlega apelacji. Zostanie on odczytany wszystkim oddziałom 25. Armii jako przykład tego, co się stanie z każdym, kto podejmuje działalność antysowiecką. Siedziałem z twarzą ukrytą w dłoniach, ogłuszony tempem, w jakim zadecydowano o wyroku śmierci. Gdy czekałem na rozpoczęcie procesu, w głębi ducha żywiłem nadzieję, że ktoś szczegółowo zapozna się z moją sprawą i wysłucha mej historii. Ale byłem zaledwie ziarnkiem piasku, drobiną pozbawioną wagi, skazaną na zapomnienie. A wtedy do pułkownika podszedł jakiś oficer NKWD, którego wcześniej nie widziałem. Zerknął na mnie w dziwny sposób. — Zaprowadzić więźnia do mojego namiotu — zarządził. Namiot, zasłonięty zaroślami i brzozami, znajdował się tylko pięćdziesiąt metrów od polany. Pierwszy raz od czasu aresztowania prowadzono mnie bez więzów, opaski na oczach, szturchania w plecy karabinem. Mógłbym z łatwością uciec, pomyślałem. Mogłem ukryć się w lasach i wrócić do Włodzimierza Wołyńskiego. Byłem spięty, gotów do działania, ale jakoś sparaliżowany. Wszedłem do namiotu oficera. — Proszę usiąść — wskazał drewniane krzesło przy siole i odprawił wartownika. Oficer spacerował tam i z powrotem, z dłońmi splecionymi za plecami. Wyróżniał się spośród innych oficerów szczupłą, delikatną budową ciała, okularami i starannie zaczesanymi włosami. Wyczyścił okrągłe szkła chusteczką i założył z powro- 104 tem. Miał długi, zakrzywiony nieco na końcu nos, a jego krągłe ramiona przypomniały mi mojego brata, który lepiej się czuł w bibliotece niż na boisku. Czekałem niecierpliwie na to, co mi powie, desperacko zastanawiając się, czemu w ogóle się mną zainteresował. Kapitan zatrzymał się, usiadł na łóżku polowym i spojrzał na mnie uważnie. Wydawał się zdenerwowany. — Proszę się nie obawiać — rzekł. Jakże miałem się nie bać? Czy to jakiś kolejny rodzaj dręczenia mnie? Nie byłem w stanie mówić. Zacząłem cicho płakać i zakryłem oczy dłońmi. Nie płakałem przy aresztowaniu ani gdy leżałem w dole, ani gdy skazano mnie na śmierć. Ale łagodny głos tego oficera trochę mnie rozluźnił, a jego słowa przywróciły zdolność odczuwania czegokolwiek. — Jesteście głodni? Skinąłem głową, a on dał mi parę sucharów i kawałek suchej kiełbasy ze swego worka. Byłem bardzo głodny, ale gdy przełknąłem, gardło skurczyło się i niemal zwymiotowałem. Poprosiłem o szklankę wody i wypiłem jednym haustem. — Nazywam się Efim Połzun. Jestem tu oficerem NKWD, który nadzoruje przebieg procesów sądu wojennego. Muszę zadać wam kilka dodatkowych pytań o sprawy, które nie zostały wyjaśnione podczas przesłuchania — wbił we mnie wzrok. — Powtórzcie jeszcze raz imię i nazwisko, imiona rodziców, miejsce i datę urodzenia. — Nazywam się Janusz Bardach. Ojciec ma na imię Marek, a matka Ottylia, z domu Neuding. Urodziłem się w Odessie 28 lipca 1919 roku. — Macie krewnych w Odessie? — Brat matki jest profesorem neurologii na uniwersytecie w Odessie. Nazywa się Marcel Neuding. Jego żona to Rozalia Neuding, znana malarka. W Odessie mieszka też rodzina ojca. — Podajcie nazwiska krewnych ojca, czym się oni zajmują, gdzie mieszkają. Znów wpadłem w panikę. NKWD często aresztowało krewnych skazanych wrogów państwa sowieckiego, zdałem sobie więc sprawę, że narażam ich na poważne niebezpieczeństwo. Jednak byłem zbyt wypalony emocjonalnie, by stawiać jakikolwiek opór. 105 rr — Rodzina ze strony ojca mieszka przy ulicy Aleksego Tołstoja 16. Wuj ojca, też Bardach, zorganizował służby pogotowia przy szpitalu uniwersyteckim w Odessie. Noszą jego imię. Ma trzech synów. Eugeniusz, mikrobiolog, pracuje w Instytucie Pasteura w Paryżu. Misza skończył prawo i jest adwokatem w Odessie — gdy mówiłem o krewnych, przypominały mi się wszystkie szczegóły, jakie opowiadali mi rodzice o tych ludziach, których nigdy nie poznałem, wyjechałem bowiem z Odessy, mając zaledwie pół roku. Oficer zerwał się z łóżka i uśmiechnął się do mnie. W jego oczach pojawił się dziwny smutek. Zacząłem coś mówić, ale on wyciągnął rękę, by mnie uciszyć. — Wiem, że to wszystko prawda. Mieszkam przy ulicy Aleksego Tołstoja. Znam rodzinę Bardachów — wychowywałem się w sąsiedztwie. Misza, twój kuzyn, był moim kolegą na studiach prawniczych. Uczynię, co w mojej mocy, żeby cię ratować, ale nie wiem, czy uchronię przed więzieniem. Poproszę o krótki wyrok, nie więcej niż dziesięć lat. Wiem, że to bardzo długo, ale to wszystko, co mogę zrobić. Przez chwilę patrzył na mnie ciepło, a potem wyjrzał przez klapy namiotu. — Pewnie wiesz, że sąd wojenny zna tylko dwa rodzaje wyroku: winny, co oznacza egzekucję, i niewinny, co oznacza wysłanie na front, gdzie masz prawie sto procent szans, że zabiją cię hitlerowcy. Być może więzienie uratuje ci życie — spuścił wzrok, po czym rzekł miękkim głosem, bardziej do siebie niż do mnie. — Wątpię, czy przeżyję tu dłużej na wolności — położył mi ręce na ramionach. — Zapamiętaj moje nazwisko i adres, może po wojnie znów się spotkamy, a przynajmniej spróbujemy. Wyjął z portfela pieniądze, wcisnął mi je do kieszonki koszuli i dał spory kawał gorzkiej czekolady oraz suchary. Objął mnie i poprosił, bym zaczekał w namiocie. Wrócił za dziesięć minut. — Ze względu na twą młodość i uczciwość zamieniono wyrok na dziesięć lat ciężkich robót w obozie. Już podpisali. Wartownik zaprowadzi cię do ciężarówki i odwiozą cię do Homla. Uścisnęliśmy się i ucałowaliśmy. Gorzko płakałem. Po chwili zabrał mnie wartownik i dołączyłem do dziesiątków więźniów, których zgromadzono na polanie niedaleko dołu, 106 który wykopałem poprzedniej nocy. Kilku uzbrojonych w karabiny wartowników spacerowało wokół grupy więźniów, a ich stalowe bagnety połyskiwały w porannym słońcu. Wszystko we mnie śpiewało. Moja szczęśliwa gwiazda zesłała mi tego młodego Żyda z Odessy, bliskiego przyjaciela mojego kuzyna, który tak ryzykował, ratując mnie. Dopiero później pojąłem, jak wielką cenę mógł zapłacić (lub nawet zapłacił) za zmianę wyroku. W czasach wielkich czystek nikt nie pozostawał poza podejrzeniami o kolaborację z wrogami reżimu stalinowskiego. Rozdział piąty Wagon bydlęcy Wczesnym popołudniem zabrano mnie ciężarówką wraz z kilkoma innymi wojskowymi do więzienia w Homlu. Wszędzie wybuchały niemieckie bomby — niektóre w oddali, inne tak blisko, że czułem drgania przez drewnianą podłogę ciężarówki. Nie wiedziałem, dlaczego jedziemy do Homla, zamiast przemieścić się dalej na wschód na bezpieczniejsze tereny. Zatrzymaliśmy się przy ciężkiej, drewnianej bramie. Do szoferki zbliżyło się czterech strażników z NKWD, ubranych w zielone mundury. Korpulentny, rudowłosy oficer o świńskiej twarzy krzyknął na porucznika, który odpowiadał za nasz transport: — Tu się nie można zatrzymać. Mamy rozkaz, żeby nie przyjmować więcej więźniów. Zawróćcie ciężarówką i wynoście się stąd — gniew dźwięczący w jego głosie ledwo pokrywał panikę. Porucznik wyszedł z szoferki i trzasnął drzwiami. — Wasi towarzysze z NKWD kazali mi tu przywieźć tych więźniów. Toczy się wojna i nie będę jeździł w kółko, szukając innego więzienia. Strażnik z NKWD nachylił bagnet, jakby miał go użyć. Jego trzej kompani z przewieszonymi przez ramię karabinami zdawali się pozbawieni serca i bezczelni; przywykli do swej nadzwyczajnej władzy i bezkarności. — Nie trzeba się kłócić o te szumowiny — rzucił strażnik, zerkając nerwowo w stronę, z której dochodziły odgłosy bombardowań. — Weźcie ich gdzie bądź i rozstrzelajcie gnojków. Zostawcie ich gdziekolwiek. Porucznik odparł chłodno: 108 — Wasi zwierzchnicy nakazali mi zawieźć ich tutaj. Jakby wasi funkcjonariusze nie aresztowali tylu żołnierzy, to może byśmy mieli więcej ludzi, którzy by walczyli na tej wojnie. Nigdy nie widziałem takiej wrogości między Armią Czerwoną i NKWD; my, wojsko, odnosiliśmy wrażenie, że zawsze pracowali razem. — Co będzie, jak nas nie przyjmą do więzienia? — rozległ się jakiś szept. — Pewnie nas zastrzelą. — A co, jeśli Niemcy podejdą bliżej? — Zamkną nas w celach na klucz i uciekną. Ich nie interesuje, co się z nami stanie. Porucznik polecił kierowcy, żeby wyłączył silnik. Żołnierze, którzy nas pilnowali, wyskoczyli z ciężarówki, wyciągnęli pistolety i przyłączyli się do porucznika. Przez chwilę wyglądało to tak, jakby mieli strzelać, lecz strażnik z NKWD rzucił jeszcze jedno spojrzenie w kierunku ostrzału artyleryjskiego, po czym zmiękł i otwarł zasuwę bramy. Porucznik wrócił do szoferki, zapuszczono silnik i ciężarówka ruszyła z impetem do przodu. Na terenie więzienia porucznik kazał nam wysiąść. Staliśmy potulnie na więziennym podwórzu, mrużąc oślepione zachodzącym słońcem oczy. Niektórzy z moich współwięźniów musieli podtrzymywać opadające spodnie, ale ja zawiązałem swoje sznurkiem, zanim wysiedliśmy z ciężarówki, mogłem więc stać prosto. Pryszczaty strażnik o przetłuszczonych włosach odczytał nasze nazwiska i polecił reagować na nie imieniem i następującym po nim imieniem rodowym, dalej datą i miejscem urodzenia, wyrokiem, kodem i długością wyroku. — Bardach — wrzasnął. — Janusz Markowicz — odkrzyknąłem. — Odessa, dwudziesty ósmy lipca 1919, 193.15, oddział D, dziesięć lat — i wróciłem do szeregu. Kiedy zakończyło się odliczanie, dwóch strażników pośpiesznie eskortowało nas do więzienia. Szliśmy w ciemnościach, na wyczucie, czepiając się rękami ścian korytarza. Ładowano nas po dwóch lub trzech do cel, i tak już potwornie przepełnionych. Gdy nadeszła moja kolej, strażnik otworzył drzwi i wepchnął mnie wraz w dwoma innymi do środka. W nozdrza wdarło się cuchnące rozgrzane powietrze, a kwaśna woń potu i moczu 109 U podrażniła mi oczy i nos. Czułem się przygwożdżony bezczelnymi spojrzeniami dziesiątków więźniów wtłoczonych do celi. Na podłodze i pryczach leżało mnóstwo rozciągniętych półnagich mężczyzn, którzy spali, palili, gadali, grali w karty, a wszyscy obficie się pocili i wycierali twarze. Maleńkie kwadratowe okienko w rogu było zakratowane i częściowo zabite deskami. — Jak blisko są hitlerowcy? — zapytało kilku z nich. — Co się dzieje na froncie? Wiadomość, że Armia Czerwona jest w odwrocie, wywołała nagłą awanturę. Jedna frakcja chciała, żeby zjawili się Niemcy, wierząc, że enkawudziści zbiegną, dając nam szansę na ucieczkę, inni argumentowali, że enkawudziści zabiją nas wszystkich, zanim sami uciekną. Niemcy zbliżali się, tego byłem pewien, wiedziałem też, że nie będzie dla mnie ratunku. Gdy spór wygasł, jakiś blady, kościsty mężczyzna z górnej pryczy odezwał się do swych kolegów: — Może ci wojacy mają jakieś fajki. Jego starannie wytatuowany sąsiad pokazał na mnie, stwierdzając chłodno: — Założę się, że jego buty mi przypasują. Wyglądali na bandę małomiasteczkowych opryszków, przypuszczalnie drobnych złodziejaszków, a nie na zatwardziałych przestępców, za jakich chcieli uchodzić w oczach wszystkich. Mówili tak, jakby byli sami w celi, dając nam do zrozumienia, kto tu rządzi. Więźniowie, którzy przyszli ze mną, znaleźli miejsce, by usiąść, lecz ja zostałem koło beczki służącej za latrynę, gdzie miałem tylko tyle miejsca, żeby oprzeć się o drzwi; tylko tam nie musiałem ocierać się o oślizgłe, śmierdzące ciała. Przez celę przepływał nieprzerwany strumyczek cierpiących na biegunkę więźniów; przedzierali się przez innych i ustawiali w kolejce do beczki. Jeden z młodych opryszków szarpnął mnie za głowę, obracając ją do siebie. Miał obrzydliwie brudne ręce, a jego wyciągnięte ramię było aż czarne od tatuaży. — Zakład, że taki ci się spodoba — wyjął członka ze spodni i trzymał go w obu dłoniach, pokazując w moją stronę. — Dobrze się przyjrzyj. Niejeden taki obciągniesz — wystawił zepsute przednie zęby, wysunął spiczasty podbródek i zaśmiał się. Jego zmierzwione czarne włosy opadały na czoło, częściowo przy- 110 słaniając duże, czarne oczy. Spuściłem głowę i przyciągnąłem kolana do piersi. Przykucnął i gapił mi się w twarz. — Patrz, jak sikam, ale nie otwieraj ust, bo ci do nich narobię — parsknął piskliwie i spojrzał na kolegów z pryczy. Próbowałem go zignorować, ale moje napięcie rosło, bałem się bowiem, co mógłbym zrobić, jeśli mnie uderzy lub dotknie. Młodzi bandyci zwrócili uwagę na więźnia, który skręcał papierosa. — Hej, żołnierzu, lepiej daj nam trochę tytoniu. Mężczyzna polizał kraj papieru i przejechał palcem wzdłuż skręta, udając, że nie słyszy. Siedział po turecku na schludnie złożonym mundurze. Jego obnażone ramiona i klatka piersiowa były potężne i umięśnione. Mój prześladowca krzyknął na niego, żeby skręcił papierosa dla jego koleżków. Brak odpowiedzi. Dwaj inni zeskoczyli z prycz i wyciągnęli ręce tuż przed nos mężczyzny, który trzymał już zapalonego papierosa w ustach. — Ten jest dla nas — powiedział jeden z nich. Mężczyzna nie zwrócił uwagi. Jeden z młodych usiłował porwać papierosa, ale mężczyzna uchylił się. Wszyscy się przyglądali. Nagle, bez ostrzeżenia, odchylił się, zgiął nogi w kolanach i kopnął jednego z dręczycieli w genitalia. Krzycząc z bólu, chłopak padł na podłogę, trzymając się obiema rękami za krocze. — Nie chcę walczyć — rzucił mężczyzna w powietrze — ale nikomu niczego nie daję, chyba że mam na to ochotę. — Przemawiał wyraźnie i władczym tonem. Nikt nie ruszył się, żeby pomóc jęczącemu na podłodze chłopakowi. Jego kolega z powrotem wdrapał się na pryczę, a inni więźniowie odwrócili wzrok, jakby nic się nie stało. Próbowałem nie dotykać zapaskudzonej podłogi rękami, pragnąc utrzymać choćby odrobinę czystości, jak długo się da, jednak spodnie przylgnęły do desek. Aż zatykało mnie od smrodu. Co jakiś czas opryskiwał mnie mocz lub płynne ekskrementy z beczki, ale nie miałem odwagi ruszyć się stamtąd. Gdy w celi zrobiło się ciemno, zewsząd dochodziło chrapanie. Niektórzy jęczeli i mamrotali coś przez sen. Cela przeznaczona była na dwadzieścia cztery osoby, jednak podłogę i prycze zajmowała ponad setka więźniów; cuchnęli, pocili się i wiercili. Kiedy ktoś zmieniał pozycję, cały rząd przewracał się jak na rozkaz, powoli i dokładnie przyjmując nową. Gapiłem się przez 111 częściowo zabite okno, obserwując ciemniejące niebo. Zmagałem się z głębokim szokiem, smutkiem i rozpaczą. Nie mogłem się swobodnie wyprostować, za to wpadałem w nerwową drzemkę, uciekając na parę minut w sen. Gdy się budziłem, moje myśli krążyły obsesyjnie wokół losu Taubci i rodziny. Obecnie hitlerowcy prawdopodobnie okupowali już Włodzimierz Wołyński. Czy moja rodzina żyła jeszcze, ukrywając się gdzieś, czy już ich zabito? Miałem nadzieję, że ojciec, dzięki swym zawodowym i towarzyskim koneksjom, znajdzie jakiś sposób, aby zapewnić im bezpieczeństwo. Wyrzucałem sobie, że nie pojechałem do domu, gdy zostałem sam w czołgu. Mogłem jakoś wrócić — znałem rzeki, przez które bym się przeprawiał, lasy, w których bym się chował, ścieżki prowadzące do domu. Znałem teren, ludzi, języki. Mogło mi się udać. Żywiłem nadzieję, że moi przyjaciele — Chaim, Dalek, Bubek, Mosza, Izia — jeszcze żyli. Może byli w stanie pomóc mej rodzinie. Moje rozważania przerwał jęk. Jakaś przeraźliwie chuda i przygarbiona postać usiłowała utrzymać równowagę na krawędzi beczki. Patrzył na mnie, lecz zdawał się nie widzieć. Jego wojskowa koszula była czarna od brudu, a leżące na podłodze spodnie przemoknięte i pokryte skorupą nieczystości. Wykrzywiał się, gdy przez jego ciało przebiegały skurcze. Następnym razem przebudziło mnie wołanie. Wybuchy były tak blisko, że wydawały się trafiać w budynek. Tak jak wszyscy liczyłem na to, że bombardowanie przyniesie nam wolność; gdyby strażnicy uciekli, moglibyśmy wydostać się na zewnątrz i zbiec przed nadejściem hitlerowców. Kilku więźniów waliło w drzwi, by strażnicy wynieśli beczkę. Byłem głodny i spragniony; sądząc po skargach moich współwięźniów, czas posiłku dawno minął. Przez godzinę albo dłużej z korytarza nie dobiegał żaden dźwięk. Gadano, że strażników już nie ma, że zostawili nas bez jedzenia, zamkniętych na klucz w celach, by Niemcy nas1 zbombardowali lub zabili. — Otwórzcie drzwi, cholerne skurwysyny! — Gdzie nasze jedzenie? — Wypuśćcie nas, pieprzone gnojki! — Mordercy! Faszyści! Wypuśćcie nas! 112 Wciąż cisza. Młode opryszki krzyczały najgłośniej i zaczęły rozwalać prycze. Dołączyła do nich grupka młodych żołnierzy i razem kołysali piętrowymi pryczami tam i z powrotem, aż się rozleciały. Podnieśli ciężkie kawały drewna i próbowali wyłamać deski pokrywające okno. Pousuwali pręty z okna, po czym roztrzaskali okno, jednak znajdowaliśmy się na trzecim piętrze — za wysoko, żeby wyskoczyć. Ja też krzyczałem i waliłem w drzwi. Robiliśmy tak przez parę godzin, ale żelazne drzwi ani drgnęły. Raptem zmienił się nastrój, przechodząc z wściekłej, lecz bezowocnej aktywności w znużenie i rezygnację. Nie było jak stamtąd zbiec. Leżeliśmy apatycznie wśród zniszczonych prycz, połamanych belek i rozlanej zawartości beczki. Baliśmy się śmierci z pragnienia i głodu w równym stopniu, jak nadejścia hitlerowców. Wczesnym popołudniem, bez uprzedzenia, otworzyły się drzwi. Wartownik ogłosił, że przenosimy się do innego więzienia i że nakarmią nas, jak wsiądziemy do pociągu. Wyszliśmy gęsiego i ustawiliśmy się czwórkami w długą kolumnę. Pomaszerowaliśmy na dworzec, otoczeni strażnikami z bagnetami i szczekającymi psami. — Trzymać się szeregu! — Ścieśnić się! — Krok w lewo lub w prawo uznamy za próbę ucieczki i zastrzelimy bez ostrzeżenia! Żołądek rozdzierał mi ostry ból z głodu. Wyschło mi w gardle, a kubki smakowe tak nabrzmiały, że przypominały włosie szczotki. Czułem pustkę, a do mej świadomości docierało jedynie odrętwienie w nogach i komenda strażnika, żeby zwiększyć tempo. Wlekliśmy się, choć staraliśmy się iść tak szybko, jak tylko mogliśmy. Mijaliśmy drewniane domy z wybitymi oknami i obłażącą farbą. Miały ciemne ramy okienne i połamane okiennice; drzwi otwarto na oścież, a w niektórych w ogóle nie było drzwi. Gnijące resztki jedzenia i cuchnące ścieki wypełniały rowy odpływowe po obu stronach ulicy; szereg straganów zabito deskami. Całe to miejsce zdawało się opuszczone, ja jednak wypatrzyłem dwóch mężczyzn śledzących nas z okien na piętrze, przypuszczalnie kolaborantów hitlerowskich. Kiedy zbliżaliśmy się do dworca, mijały nas w pośpiechu pojazdy wojskowe i oddziały piechoty. Na niektórych skrzyżo- 113 waniach stacjonowały czołgi z działami ustawionymi w kierunku, z którego przyszliśmy. Strażnicy poganiali opieszałych więźniów kolbami karabinów, a ja robiłem wszystko, by utrzymać tempo. Niedaleko dworca kazano nam przejść krótką ulicą i przykucnąć. Bolały mnie uda i łydki. Bałem się, że złapie mnie skurcz i przewrócę się. Dwa rzędy przede mną jakiś solidnie zbudowany mężczyzna w średnim wieku naprawdę padł. Z każdym powolnym wydechem z jego gardła wydobywało się rzężenie, a z boku ust toczyła się biała piana. Jego sąsiedzi usiłowali podtrzymać mu głowę, ale odrzucił ją w tył, a strażnicy bili każdego, kto próbował udzielić mu pomocy. — Zostawić go! Marsz z powrotem do szeregu! — ryknęli. Dwaj strażnicy złapali leżącego człowieka za ręce i zawlekli go do rowu. Upadło jeszcze dwóch innych więźniów, a cała kolumna zaczęła domagać się postoju, jedzenia i picia. Strażnicy szybko ukrócili te żądania strzałami z karabinów. Przy jednym z leżących został wyrośnięty, ciemnowłosy chłopak, może szesnastoletni. — To mój ojciec! On kona! Pomóżcie mu! — rozejrzał się wokół z dzikim spojrzeniem. Strażnik o twarzy Mongoła uderzył chłopaka kolbą pistoletu w głowę. __ Wstawaj i wracaj do kolumny! Młody, krwawiąc, położył się obok ojca, przytulając go mocno do siebie. Strażnik wymierzy! mu serię kopniaków, lecz ten się nie poruszył. Gdy strażnik nachylił się nad nim, chłopak obrócił się i splunął mu w twarz. Rozległy się dwa strzały, po czym zawleczono dwa ciała na pobocze. Późnym popołudniem doszliśmy do dworca, gdzie kazano nam przykucnąć obok żelaznego ogrodzenia biegnącego wzdłuż bocznych torów. Przytrzymując się prętów, wyjrzałem na plac dworcowy. Wyglądał tak, jakby wyległo nań całe miasto. Mężczyźni, kobiety i małe dzieci obładowani tornistrami i walizkami biegali rozgorączkowani tam i z powrotem między pociągami, usiłując wsiąść do jednego z zielonych pociągów pasażerskich. Syczało i dymiło kilka lokomotyw parowych, ludzie zaś siadali na dachach, zwisali chybotliwie z okien, czepiali się schodków i zadeptywali w korytarzach. Ciżba płaczących, wrzeszczących i klnących cywili i oficerów walczyła o to, by dostać się jak 114 najbliżej drzwi wagonów. Bezlitośnie przepychali się i kopali nawzajem. Ci, którzy już dostali się na stopnie, w większości mężczyźni, zajadle odpierali resztę tłumu, który próbował ściągnąć ich w dół. Mężczyźni w wagonach wciągali przez okna kobiety i dzieci. Ci, którym nie udało się wsiąść do pociągu, biegali wzdłuż peronów lub wczołgiwali się pod wagony, wypatrując jakichś miejsc. Wszędzie wykrzykiwano imiona; ludzie byli w rozterce, wahając się, czy nadal szukać swych bliskich, czy wsiadać, by ratować własną skórę. Na nasypach i między pociągami porzucano na pastwę losu kobiety z dziećmi. Nikt nie kwapił się im z pomocą. Nowo przybyli oficerowie i cywile krzyczeli, że hitlerowcy przedarli się przez umocnienia miasta, co jeszcze zwiększyło panikę. Kilku oficerów wyjęło nawet pistolety, by przedostać się przez tłum do pociągu. Ludzie wyglądali i hałasowali jak dzikie bestie uwięzione przez pożar, które rozdeptują słabsze sztuki, rozpaczliwie usiłując dotrzeć w bezpieczne miejsce. Strażnicy kazali nam biegać po torach i peronach w poszukiwaniu czerwonych wagonów bydlęcych. Drzwi stały otworem. Wsiadłem do wagonu. Po obu stronach drzwi znajdowały się (rzy poziomy nie heblowanych desek. Wsiadający więźniowie pchnęli mnie z impetem do środka; wpełzłem na dolny poziom i położyłem się z głową do przodu pociągu. Na tę samą półkę wślizgnął się jeszcze z tuzin innych. Zrobiło się ciasno. Z każdym ruchem w dłonie i palce wbijały mi się drzazgi. Kilka z nich przedarło spodnie i koszulę i utkwiło pod skórą. Zasunięto drzwi. Zaskrzypiały metalowe rygle, zamykając nas wewnątrz. Zbliżał się ostrzał artyleryjski. Bezskutecznie wołaliśmy o wodę i chleb, zagłuszało nas skrzypienie i stukot telepiącego się w przód i tył pociągu. Gdzieś blisko słyszeliśmy wybuchy, tupot stóp na peronach i strażników pokrzykujących na cywili, by się odsunęli. Gdy pociąg wyjechał z dworca, rozległo się wycie syren ogłaszające naloty. Na ciemnej i wąskiej pryczy nie mogłem ani leżeć na plecach, ani się obracać. Czułem na karku oddech mego sąsiada, który napierał na mnie kolanami, a ja z kolei przycisnąłem bezwiednie kolana i twarz do kogoś przede mną. Osłabiony głodem i pragnieniem, odpłynąłem w nieświadomość. Jakiś czas później obudziło mnie raptem skrzypienie i zgrzy-lanie pociągu. Wyhamował, a ja wypełzłem z półki i wyjrzałem 115 przez zakratowane okienko. Staliśmy na zakręcie. Widać było, że pociąg jest bardzo, bardzo długi, z wagonami osobowymi, towarowymi i bydlęcymi. Zatrzymaliśmy się w lesie; cudownie było czuć woń wilgotnych liści i wdychać świeże powietrze. Gęste poszycie zarastało polną drogę tuż obok torów, a po deszczu, który padał poprzedniej nocy, zostały kałuże. Minęło nas dwóch starszych wieśniaków na ciągniętej przez konie furze wypełnionej sianem. Spojrzeli z ciekawością na pociąg, zatrzymali się i wymienili kilka słów, po czym woźnica ściągnął lejce i szybko odjechał. Patrzyłem za nimi, ile się dało, ale gdy tętent kopyt końskich ucichł w oddali, pojąłem, że nie należę już do tego świata, który był na zewnątrz pociągu. Powietrze, las, wieśniacy, konie i kałuże nie były już częścią mojego życia. Drzwi uchyliły się i wagon rozjaśnił jaskrawy snop światła latarki. — Macie tu wodę i chleb. Siedzieliśmy przygarbieni na skraju prycz, gdy krojono na kawałki małe bochenki ciemnego chleba, po czym rozdzielono je między nas. Trzymałem w obu dłoniach swój przydział chleba — pajkę — i pocierałem nim wargi i nos. Był gładki i ciężki jak glina. Uderzyła mnie jego świeżość, na którą nigdy wcześniej nie zwracałem uwagi. W przypływie nagłej emocji wbiłem zęby w chleb i pochłonąłem przydzielony kawałek w całości. Kiedy zjadłem, byłem tak samo głodny, jak przed tym posiłkiem. Ogarnęło mnie nie znane dotąd znużenie. Pragnąłem tylko snu. Przez następne dwa dni wstawałem wyłącznie po poranną pajkę i wieczorną miskę zwykłej owsianki. Używałem służącej za latrynę beczki i piłem wodę, jeśli w ogóle jakaś była. Myśli plątały mi się jak pędy dzikiego wina, biegły we wszystkie strony, przecinały się w czasie i przestrzeni, wyławiając z pamięci dawno zapomniane przeżycia. Moi sąsiedzi nie interesowali się mną ani ja nimi. W środku trzeciej nocy próbowała mnie udusić szajka mężczyzn o odrażającym wyglądzie. Nie mogłem złapać tchu. Próbowałem ich odeprzeć, kopiąc i odpychając. Znienacka poczułem ostry ból w żołądku. — Przestać do cholery! Obudź się! Więzień z przodu szturchnął mnie łokciem. Zlany potem, ciężko dysząc, ześlizgnąłem się z pryczy po wodę. Gdy wróci- 116 łem, ten sam sąsiad przesunął się trochę, by mnie wpuścić. Światło księżyca, sączące się przez maleńkie okienko, wydobyło jego wychudłą, bladą twarz i współczujący uśmiech. Miał na imię Anatolij; zapytał, co robiłem w wojsku. Odparłem, że byłem czołgistą i mechanikiem, jednak miałem pechowy wypadek z czołgiem i oskarżono mnie o sabotaż. — My wszyscy mieliśmy pecha — odpowiedział. — Moja rodzina przebywa w Zachodniej Ukrainie, okupowanej przez hitlerowców, i boję się, że może być w większym niebezpieczeństwie niż my. Musiałem ich zostawić, gdy mój oddział się przemieścił. Nigdy nie przypuszczałem, że tu skończę — znów się obrócił i obaj zasnęliśmy. Czwartego dnia wstałem rano i dołączyłem do więźniów, którzy przechadzali się po wagonie tam i z powrotem, by się rozruszać. Odliczałem kroki w poprzek wagonu, a za każdym razem, gdy przemierzyłem ten odcinek, dotykałem ściany, jak w basenie pływackim. Na skraju prycz siedziało pięciu czy sześciu nagich do pasa więźniów, ubranych w zielone spodnie wojskowe i buty; na ich klatkach piersiowych, plecach i ramionach widać było zaczerwienione pręgi. Zbierali z siebie robactwo i rozgniatali paznokciami kciuków. Nigdy wcześniej nie widziałem wszy, obserwowałem więc ze swoistą fascynacją zmieszaną ze zgrozą, jak mężczyźni klęli i głośno je liczyli, prześcigając się między sobą, kto ma więcej. Kiedy słuchałem ich historii o aresztowaniach i procesach, coraz bardziej gardziłem wojskiem sowieckim; nie doznawałem tego uczucia tak silnie podczas mojej służby w Armii Czerwonej. Niektórzy z mężczyzn tytułowali się nawzajem, używając rang wojskowych nawet w warunkach wagonu bydlęcego. Ich cuchnące oddechy zmusiły mnie do odwrócenia głowy. Anatolij oparł się o ścianę swym bladym, muskularnym ramieniem. Był wyższy, niż sądziłem, chudszy i bledszy. Jego siwe włosy i nie ogolona twarz były brudne. Powiedział mi, że jako major batalionu saperów wysadził most, by zatrzymać posuwające się naprzód oddziały hitlerowskie. Nie działał jednak na bezpośredni rozkaz, aresztowano go więc za sabotaż i skazano na dziesięć lat obozu. Kilku innych oskarżono o zdradę ojczyzny, ponieważ wycofali się, podczas gdy wydano im rozkazy, by nie oddali ani piędzi ziemi. „Nie ma odwrotu", tak brzmiało 117 hasło ukute przez Stalina, co oznaczało, że należy bronić i zginąć, ale nie cofać się^ włosach az gotował się z wściek-Jakiś wojskowy o bujnych ^ ^ mu łości. Ogromne torby pod oc^a mundur> odsłaniający dziesięciolatka. Ubrany był w y^y niechluj- brudny P°d^* \^£ p0 "go wieku i dominującym nego stroju można było P°f ^ P ^ Mial nieco ^„„^ ^^ą S^H wargi. Uciszył grupę Je^ 7^^crę i jeszcze kllka dni temu by-_ Nie cnce u h należącymi do zwycięskiej Armii liście dumnymi komunistami £ *lużącym z poświęceniem Czerwonej. Nadal pozostaję ofice /^ naczelnego armii od czasu rewolucj, ^^ t marszałków. Tak, wszyst-wodza, towarzysza Stalina^ ^ ^ ^ ^^ kich was aresztowano. Ak^^ _ odJedziemy daleko -mówiąc młócił powietrze^ ^ ^ ^ ^ wszystkich, ale gdy ciągnął p tonem, przez twarze mężczyzn prze- swe wywody ^^^^zył słuchacze zaszemrali z nie-mknęła pogarda. Kiedy S*°"CJ ^ smakiem. Inny więzień WOJSK" ^ rzekł/ i piegowaty, zsunął ^ ^ P^ _ Generale w pełm^^ le na ^ "^Niemców. Jesteśmy tylko trybami w potężnej ny plan, by pokonać Niem Nig mQ ^ pla_ machinie wojennej,^którą on ta ^ ^ ^ nów, musimy jednak wierzy ze J^^ ^^^ ^ Przysłuchując się tym P y y m od moich so. niom, przypomniałem sobie; ^g ^ donojiciele wieckich kolegów w Armii Czerw J c wlaśniP NKWD, poczułem węc.. « g^ JJ^ k stalinow. o tym myśleli ^^c te m «y ogkarżono Q udział w spj„ skich w wojsku w latach ™ rewolucji pazdzierniko- skach antysowieckich wielu bo Tuchaczewskiego i Bluche-wej iwojny domowej^M^ uwielbianych ra, komandarma Jaiira wie 3' ^ wojskowych, zekł dzam _ zerknął zuchwa^ 118 i Anglii. Generał musiał sam przeżyć czystki, ratując się hałaśliwymi i służalczymi tyradami, podobnymi do tej przed chwilą. Być może był roztropniejszy, niż się zdawało. — Majorze Hefhel, zawsze byliście liżydupskim sukinsynem — jakiś oficer w średnim wieku, na którego twarzy malował się wcześniej ironiczny uśmieszek, pochylił się w stronę rudzielca, aż trzęsąc się z gniewu. — Niczego się nie nauczyliście przez ostatnie dwa miesiące? Czy jesteście ślepi jak szczenię, czy tak głupi jak ten tu wasz generał? Jeśli jest jakiś tajny plan, to pieprzę go i was obu też. Myślicie, że jesteście na zebraniu partyjnym? Myślisz, że wojna toczy się według planów? Nie, jesteście tutaj, w brudnym, śmierdzącym, pieprzonym wagonie bydlęcym, podczas gdy zginęło tysiące naszych ludzi, a hitlerowcy zajęli większość naszego kraju. Myślicie, że to jest ten plan? Jaki plan? Czyj plan? Jesteście parą kłamców, wciskacie nam te bzdury, a ja mam nadzieję, że obaj umrzecie w pierwszym lepszym obozie. Wspiął się na górną pryczę i głośno splunął w dół na oficerów. Inny więzień, względnie czysty, zakończył rozmowę następującą opowiastką: — Powiem wam, jaka jest sowiecka sprawiedliwość. Byłem w Brześciu, gdy zaatakowali nas Niemcy. Poległy dwie trzecie mojego oddziału. Ledwo uciekłem z paroma oficerami i żołnierzami. Kiedy dołączyliśmy do Armii Czerwonej w Mohylewie, aresztowano nas wszystkich. Jako że spędziliśmy kilka dni na terenie okupowanym przez Niemców, wywiad wojskowy oskarżył nas o szpiegostwo i zdradę. Czy aresztowanie własnych obywateli to tajny plan towarzysza Stalina lub NKWD? Nie mogę słuchać takich ludzi jak wy, generale, i wasz liżydupski major. Powinno się was obu rozstrzelać. Większość więźniów w wagonie roześmiała się i biła brawo. Ucieszyłem się, że mam towarzystwo. Pociąg nie jechał zbyt szybko. Często kierowano nas na bocznicę, niekiedy na dwa lub trzy dni, gdyż dworce były przepełnione innymi pociągami przewożącymi żołnierzy, czołgi i działa. Przez małe, zakratowane okienko wagonu bydlęcego dochodziło sporo odgłosów tego, co działo się na zewnątrz — 119 odgłos kroków maszerujących żołnierz/ ponaglające strażników zgrzytnie czołgów i dział ładowanych na ^<^oSd**ie strzały z karabinów maszyno-i popL szczypt w oczy. Na^wy ^ pracy w Korni WSZVstko pokryło się okro- Po dziesięciu dniach ^szyscy i wszyto y y v , pnym brudem. Dwa razy dziennie dostawaliśmy tylko trochę pnyin ui u j iiedneSo kulika przykutego wody do picia i wszyscy młsieli pic zjednego ku » *,* x - u™ rir, ćr-inn^ Pt^V braku wody do mycia i papieru łańcuchem do ściany. PrT , ; ^^^ywało biegun- toaletowego wszystko cze.o^tknębsmy^wyw y ^J^ kę. Jedną z pierwszych J^™ ^^ Jteczki siedziało coraz więcej więźniów w^01^ Uct JKJclwCu S kilka dni udawatem .* nie czu« swędzenl. ■ koszu,!, — L" od niego dałem ze zgrozą na je Moje przerażenie wzmóg ^ ^ czątku próbowałem je st^cic, ale pcotem do dzieła, z upodobanie^ P°lując na nie. rem i barwą. Gnidy góro^Y nad numejszymi były płaskie i matowe, ^ nabmmiałe i ^ f _ ę W gorącu rosła * agresywność, a ctpłota ciała po r do życia Wk*cc uśmieircanie ich ^częło sprawiać JS^e; wnikliwe oglądała je zgniecione 120 paznokciem i mruczałem z zadowoleniem, słysząc dźwięk pękających ciał. Łowy te przerywałem jedynie w porze rozdzielania żywności. W drugim tygodniu podróży dostawaliśmy dodatkowo porcję solonego śledzia. Czasem była to cała ryba, a czasem tylko połowa. Walczyliśmy o to, komu dostanie się połowa z główką, bo mózg zawierał fosfor, ponoć odżywczy. Kiedy dorwałem taką rybią główkę, wysysałem z niej całą treść, a potem żułem ości, aż stawały się łatwą do przełknięcia papką. Byłem później chory z pragnienia i czekałem godzinami, zanim strażnicy przynieśli wodę, której nigdy nie było dosyć. Gdy nadszedł drugi tydzień, Anatolij opadł zupełnie z sił. Czołgał się między beczką a pryczą, a jego blade, wyniszczone ciało cuchnęło odchodami i rozkładem. Chorymi, wodnistymi oczami o błękitnym odcieniu i wyciągniętymi rękami błagał mnie o dodatkowy kawałek chleba lub śledzia. — Janus — zawołał któregoś dnia, wymawiając moje imię z rosyjska — proszę, jeśli dają śledzie, zostaw dla mnie kawałeczek, główkę, ogon, cokolwiek, co zdobędziesz. — Anatolij, czemu nie zgłosisz, że jesteś chory? Powinieneś iść do szpitala. Coś mi się nie wydaje, żeby miał ci pomóc zwykły śledź. — Nie! — Chwycił mnie kurczowo. — Nie mów nikomu, że choruję. Wiesz, co oni robią z chorymi. Zastrzelą mnie, wrzucą do rowu. W obozach nie potrzebują chorych. Zapewniłem go, że nic nikomu nie powiem, i obiecałem połówkę swego śledzia. Więcej nie mogłem zrobić. Niemal połowa więźniów w wagonie chorowała, niektórzy byli tak wycieńczeni, że nie mogli samodzielnie się poruszać, nawet do beczki. Pewnego popołudnia zajrzałem w szklane oczy Anatolij a i zrozumiałem, że kona. Nie wiedziałem, co robić, ale zdawałem sobie sprawę, że potrwa to niedługo. W nocy budził mnie jego ciężki świszczący oddech, a gdy nagle ustał, wiedziałem już, że to koniec. Wziąłem go za rękę i lekko ją uścisnąłem, ale nie odpowiedział uściskiem. Umarło też wielu innych. Strażnicy zabierali zwłoki rano, okazując taką samą nieczułość i obojętność, jak przy rozdawaniu przydziałów jedzenia. Nie wiedziałem, co robią ze zwłokami, i podczas bezsennych nocy martwiłem się, że i ja tak skończę: rozchoruję się, będę leżał bezrad- 121 ny na pryczy, bez nadziei na to, że ktokolwiek zatroszczy się 0 mój los. Pewnej nocy, kiedy nie mogłem spać przez gorąco i smród, wyczułem, że mój sąsiad z przodu, urka*, też nie śpi. Poklepałem go po plecach i spytałem, jak ma na imię. — Fima — odrzekł krótko. Po kilku wymienionych szeptem zdaniach zorientowałem się, że jest jednym z wielu tysięcy bez-prizorników, porzuconych dzieci, których rodziców aresztowano lub zabito podczas wojny domowej w Związku Sowieckim. Następnego dnia rano zaprosił mnie, bym poznał innych urków, którzy zajmowali górne prycze. Było ich ponad dwudziestu; na torsach, plecach i ramionach mieli wymyślne tatuaże. Wizerunki nagich kobiet, atakujących węży, szybują- ) cych w powietrzu orłów, butelek z wódką, noży i kart do gry naznaczały ich jako członków półświatka. Choć z trudnością rozumiałem ich żargon, byli sympatyczniejsi niż więźniowie wojskowi, więc zacząłem spędzać z nimi większość dnia. Chcieli dowiedzieć się szczegółów mego życia w Polsce; w zamian opowiadali mi o różnych obozach pracy, zwłaszcza tych na dalekim północnym wschodzie, Kołymie i Czukotce, o których krążyły słuchy, że są najgorsze. Podobno strażnicy strzelali do więźniów dla zabawy albo wysyłali ich do pracy bez płaszczy lub butów 1 zakładali się, za jaki czas zamarzną na śmierć. Nigdy nie wykonywałem ciężkiej pracy fizycznej, a sama myśl o spędzeniu przy niej dziesięciu lat napawała mnie przestrachem. Bez względu na to, gdzie się dostanę, mam niewielkie szansę na przeżycie. Te właśnie nieustanne lęki podsunęły mi myśl o ucieczce. Odstraszała mnie obecność współwięźniów. Zauważyliby wszystko i powiedzieli strażnikom, bo gdyby ktokolwiek uciekł, to więźniowie z jego wagonu odpowiadaliby za to, że nie donieśli. Innym problemem było ubranie. Nawet gdybym jakimś cudem zdołał wymknąć się z wagonu bydlęcego, to mój poszarpany mundur, spodnie i buty wojskowe zdradziłyby, że zdezerterowałem. Miałem tylko bardzo mgliste pojęcie, w którą stronę uciekać; wiedziałem też, że miejscowi nie udzielą mi pomocy. W moim umyśle zrodził się obraz rosyjskich chłopów, którzy * Więzień kryminalny — określenie używane w stosunku do więźniów grypsujących. 122 otaczają mnie, uzbrojeni w widły i kosy. Przekroczenie linii frontu i przedostanie się na obszar okupowany przez Niemców równało się samobójstwu; wyobraziłem sobie pospieszne, celne strzały w tył głowy, w razie gdyby mnie znaleziono. Lecz dziesięć lat w obozie pracy było jednoznaczne z długim, powolnym wyrokiem śmierci. Brzmiało dobrze w momencie, w którym zastąpiło egzekucję, ale jedna noc w więzieniu i dwanaście dni w pociągu pokazały mi, jak będzie wyglądać kolejnych dziesięć lat, a ja nie chciałem ani krztyny takiego życia. Zacząłem przeszukiwać poziome deski z przodu wagonu, czy któraś z nich obluzowała się albo czy wystaje jakiś gwóźdź. W czasie dnia, gdy większość więźniów była na nogach i zajmowała się polowaniem na wszy, przyciskałem deski w poszukiwaniu jakiegoś osłabionego punktu. W nocy przysuwałem się do ściany jak najbliżej i cichutko szukałem nadal, nie chcąc nikogo obudzić. W końcu poczułem, że deska trochę ustępuje. Znajdowała się w pobliżu pryczy Firny, więc następnego dnia biedziłem się nad nią, gdy on odwiedzał kolegów na górnej pryczy. Czyniłem to powoli i z mozołem, gdyż poluźnia-łem gwóźdź wyłącznie za pomocą palców. Po dwóch dniach drgnął nieznacznie, za to ja zdarłem palce do krwi. Miałem już porzucić ten pomysł, kiedy dostrzegłem parę kawałków drewna na podłodze. Ciekawskim więźniom, którzy widzieli, jak je podnoszę, wyjaśniłem, że użyję ich jako poduszki. Jeden z tych kawałków doskonale nadawał się do podważenia gwoździa lub deski, szybko więc rozchwierutałem zarówno deskę, nad którą tak się trudziłem, jak i tę poniżej. Mogłem je wypchnąć w każdej chwili, wiedziałem już, że nadchodząca noc przyniesie mi ucieczkę. Tego wieczoru zamknąłem oczy, leżałem jednak czujnie, a serce waliło mi jak szalone. W wyobraźni widziałem, jak przeciskam się przez otwór, staję na buforach między wagonami, znajduję oparcie dla stóp, po czym odpycham się od pociągu, toczę w dół, i chowam w zaroślach koło torów. Najlepiej uciekać tuż przed świtem, gdy będę w stanie rozpoznawać kształty w rozjaśniającym się powietrzu. Będę musiał jednak poczekać, aż pociąg zwolni na zakręcie. Miałem nadzieję, że zatrzyma się na obrzeżach miasta, co umożliwi mi szybkie znalezienie kryjówki. Rozwiały się moje wątpliwości. To moja jedyna szansa. Śmierci jednocześnie bałem się i nie bałem. Całą noc pociąg 123 gnał przez pola i lasy, a ja coraz bardziej oddalałem się od wolności. Zasnąłem pod ciężarem niepokoju i rozpaczy. Przed świtem obudził mnie pisk hamulców. Gdy tylko po- , ciąg się zatrzymał, dwaj strażnicy uchylili drzwi i rozdali nam pajki oraz śledzie. Posiłek tak wcześnie nie był czymś zwyczajnym, ale przesunąłem się na skraj pryczy i czekałem. Przez otwarte drzwi ujrzałem zarysowujące się na tle nieba gałęzie i liście i słyszałem radosne świsty ptaków. Dwóch więźniów z tyłu tak chorowało, że już się nie poruszali; byli zupełnie nieświadomi śniadaniowego szału, który trwał wokół nich. Zatrzymano pociąg, byłoby zatem łatwo wyślizgnąć się, gdy wszyscy skupiali się na jedzeniu. Wsadziłem do ust resztkę śledzia, rzuciłem się w tył i oparłem silnie o ścianę; dwie złamane deski ustąpiły. Przez otwór wdarł się świeży powiew i usłyszałem przenikliwe cykanie świerszczy. Z bijącym sercem mocniej przycisnąłem deski i przepchnąłem ramię przez dziurę. Złapałem się szorstkiej pionowej belki, przyciągnąłem kolana do klatki piersiowej i wysunąłem się na zewnątrz. Dyndające stopy znalazły bufor: zsunąłem się na tory i położyłem pod pociągiem między szynami. Oddychałem głęboko, by uspokoić rozdygotane ciało. Po lewej stronie strażnicy nadal roznosili żywność; do mych uszu dochodziło wyraźnie szuranie ich butów na żwirze. Omiatali obszar między wagonami światłem latarek. Metr dalej rozpościerało się pole porośnięte wysoką złocistą trav/ą. Powolutku przeczołgałem się przez tory na trawę. Gdy rzuciłem spojrzenie za siebie, serce mi zamarło. Zapomniałem wepchnąć deski na miejsce i teraz wietrzyk, który wiał przez tak spory otwór, z pewnością zwróci uwagę. Chciałem pobiec z powrotem i naprawić to, jednak strach nie pozwalał mi się poruszyć. Z każdą chwilą szarawe niebo robiło się o ton jaśniejsze, a zarysy drzew wyostrzały się. Odnajdą mnie, to kwestia paru minut. Na górze pociągu stało dwóch strażników palących papierosy i niedbale rozglądających się po okolicy. Kiedy dozorowali rozdział żywności, posuwałem się centymetr po centymetrze po trawie, kilkakrotnie zatrzymując się przy zaroślach, by nie ściągnąć na siebie ich wzroku. Gdy tylko dotarłem do pierwszych drzew, zacząłem uciekać. Rozdział szósty Kara Pod stopami chrzęściły mi gałązki, suche liście, igliwie, a dźwięk ten, spotęgowany przerażeniem, brzmiał w mych uszach niczym grzmot, który słychać na kilometry. Las był na skraju dosyć przerzedzony, więc gdy przeskakiwałem krzaczki i zwalone drzewa, miałem pewność, że łatwo z daleka wypatrzyć moją sylwetkę w biegu. Aż paliły mnie plecy, kiedy wyobraziłem sobie, jak strażnicy celują we mnie i oddają strzał. Pędziłem prosto przed siebie w najgęstszą część lasu, żywiąc nadzieję, że skryję się w bujnej zieleni. Po raz pierwszy od miesięcy oddychałem głęboko; poranne powietrze, tak świeże i rześkie, obmywało mi twarz jak lodowata woda. Oddychałem w rytm myśli, gnając szybciej niż kiedykolwiek w życiu, a serce łomotało mi jak opętane. Zapomniałem o głodzie i osłabieniu, o brudzie i śmierci panujących w transporcie więziennym, i dawałem susy przez pnącza i pnie drzew, silny i chyży. W głowie kłębiło się od myśli, płynęły jak wartki strumień. Gdzie jestem? Którą drogą mam biec? Gdzie kończy się ten las? Nie mogę ugrzęznąć w gąszczu. Znajdź skraj lasu i trzymaj się go. Wystrzegaj się wsi i ludzi. Chłopi są groźni. Muszę radzić sobie sam. Muszę dotrzeć do dużego miasta, ale nie wiem, gdzie się znajduję. Jakie miasto minęliśmy ostatnio? Nie pamiętam. Jak wyjdę z lasu? Co się stanie, gdy się zgubię? Co będę jadł? Czy w lesie znajdę jakieś jedzenie? Czy są pola, na których można coś zjeść? Nie wolno mi wpadać w panikę. Uspokój się. Skoro wydostałem się z pociągu, to wydostanę się i z lasu. 125 Im bardziej czułem się zagubiony w lesie, tym bardziej gubiłem się we własnych domysłach. W uszach brzmiało dyszenie; w oczach rozmazywał się widok zielonych liści i ciemnych drzew. Nogi mi drżały, aż w końcu ugięły się pode mną, gdy przeskakiwałem powalone drzewo. Ręce zagłębiły się z głuchym odgłosem w miękkie drewno i leżałem w poprzek gnijącego pnia z twarzą w mokrym mchu. Po rękach przemykało białe robactwo i żuki. Wszystko nagle zatrzymało się — myśli, nogi, serce. Podniosłem się na kolana i gorączkowo strząsałem z siebie pełzające cętki. Korony klonów i dębów tworzyły zwarty baldachim, przez który poranne światło nie mogło się przebić i dotrzeć do wilgotnego dna lasu. Mój wzrok nie rozróżniał żadnych ścieżek ani drobnych szczegółów. Pot zalewał mi oczy, w skroniach tętniła krew. Nadal klęczałem, starając się skoncentrować. Jak daleko jestem od miasta? I w którą stronę? Nie mam pieniędzy, by zapłacić za pokój, jedzenie lub ubranie. Nie mam żadnego dokumentu potwierdzającego moją tożsamość. Jedzenie da się ukraść — ale dokumenty? Bez nich nie istnieję. Wsadzą mnie od razu do więzienia. Nigdy mi się nie uda. Może powinienem wrócić, poddać się, a nie być ściganym jak dzikie zwierzę. W końcu i tak mnie złapią. Pociąg pewnie nadal tam stoi. Strażnicy mnie zabiją, w to nie ma co wątpić. Tak czy owak, nie żyję. Zacząłem szukać jakiegoś szlaku, wypatrując, w którym miejscu przerzedzają się pnącza i drzewa. Gdy natknąłem się na strumyk, wzdłuż którego rosła wysoka trawa, zacząłem biec. Strach gnał mnie naprzód. Bez względu na to, jak czarne stawały się moje myśli albo jak silnie rosło we mnie poczucie zagubienia, biegłem. Kolce rozdzierały mi dłonie i ramiona, gdy rozgarniałem zarośla; po twarzy i plecach ściekał pot. Las, który zawsze był moją przystanią, teraz zamykał się wokół mnie; czułem, że mnie pochłania. Pierś unosiła się, gdyż brakowało mi tchu, zatrzymałem się, oparłem o kłodę i zwymiotowałem. Gdybym biegł szybciej, straciłbym przytomność. Byłem dobrym biegaczem, jednak nie mogłem przebiec długiego dystansu, nie odczuwając wyczerpania. Im bardziej ponosiły mnie nerwy, tym większe miałem problemy z oddechem. Musiałem położyć się, by nie zemdleć. Po odpoczynku wstałem i wolno przeszedłem przez wąziutką szczelinę między krzakami. W dali słychać było niewyraźnie 126 szczekanie psów. Pomyślałem, że odgłosy muszą dochodzić z pobliskiej wioski, więc wytężyłem słuch, by ustalić, z której strony. Nogi zdrętwiały mi z zimna, mimo to obficie się pociłem. Na poranionych dłoniach i ramionach pojawiły się strużki krwi, lecz nie czułem bólu. Nie miałem pojęcia, jak bardzo się oddaliłem od pociągu ani ile upłynęło czasu; było to jednak bez znaczenia. Pchała mnie przed siebie jedna myśl: uciec jak najdalej. Posuwałem się naprzód przez gęste zarośla, odzyskawszy nawet odrobinę poczucia bezpieczeństwa, dopóki znów nie usłyszałem szczekania psów. Tym razem były bliżej i uprzytomniłem sobie, że razem ze swymi panami poszukują mnie. Przed oczami stanęły mi wilczury i ich dyszące, rozdziawione pyski pełne kłów. Usłyszałem gniewne przekleństwa strażników. Strach ponownie przynaglił mnie i zanurkowałem w zarośla, wyrzucając przed siebie ramiona i rozgarniając plątaninę krzewów. Wtem wpadłem na polanę i uwolniłem się z gąszczu, pobiegłem więc jak mogłem najszybciej, aż do zarośli po drugiej stronie, zaskoczony tym, ile jeszcze tkwiło we mnie sił. Szukałem teraz przestrzeni między drzewami. Znów rozległo się szczekanie, tym razem usłyszałem też głosy. Wpadłem na gnijący pień drzewa i runąłem jak długi na ziemię, twarzą wprost w bujne paprocie. W popłochu, pewny, że ścigający mnie usłyszeli hałas, podniosłem się. Biegnij, biegnij, biegnij, wydawałem rozkazy ciału, ale bieg był niemożliwy. Głosy i szczekanie zbliżały się. — Dawaj! Dawaj! Wpieriod! * Czułem taki ucisk w piersiach, że ledwo mogłem wziąć wdech, usiłowałem jednak biec, przerażony perspektywą rozszarpania przez psy. Złapałem kij, by je odgonić. Chciałem, żeby mnie po prostu zastrzelono. Moi prześladowcy podeszli jeszcze bliżej; słyszałem doskonale stek sprośności pod moim adresem. Rozpaczliwie rozglądałem się za jakąś kryjówką, wiedząc, że złapią mnie lada chwila; miałem mimo to nadzieję, wbrew wszystkiemu, że psy zgubią trpp. Osłaniając twarz ramionami, rzuciłem się w najgęstsze krzaki i skuliłem przy ziemi. Gdy psy zwaliły się na mnie, skoczyłem w górę, zwracając się w ich kierunku i wymachując wysoko kijem. Poderwały się * Dalej! Dalej! Naprzód! 127 i przygwoździły mnie do ziemi. Czułem na twarzy ich gorące oddechy; wyszczerzyły kły, gotowe zagłębić je w mym ciele. — Me tron'!* Psy zamarły, przytrzymując mnie ciężkimi łapami. Próbowałem opanować drżenie, bojąc się je sprowokować jakimkolwiek ruchem, by nie rzuciły mi się do gardła. Nigdzie nie było widać strażników, ale słyszałem, jak wielokrotnie powtarzali do pspw: Me tron'! Nie tron'! Sadis'!** Psy usiadły obok mnie. Otworzyłem oczy i ujrzałem, jak zieją, ślinią się i bacznie mnie obserwują. — Wyczołgaj się stamtąd, skurwysynu. Centymetr po centymetrze wypełzałem na czworakach z kryjówki. Nagły cios, głowa odskoczyła do tyłu i zadzwoniło mi w uszach. Kolejny kopniak, potworny trzask kości policzkowej. — Ty jebańcu! Zginiesz za to. Psy zeżrą cię żywcem. Kiedy słaniając się, próbowałem się podnieść, ten sam strażnik splunął mi w twarz i walnął pięścią w brzuch, aż zgiąłem się wpół. Jego kolano dosięgło mojej brody. — Nie miałeś na tyle sił, by zbiec; musisz być silny, by teraz za to zapłacić. Strażnik, blondyn o szerokich kościach policzkowych, miał ociężałą, niezgrabną sylwetkę. Jego czoło i policzek krwawiły. — Będziesz skamlał, żeby mi possać kutasa. Będziesz błagał o szybką śmierć. Ale będziesz umierać setki razy, zanim skończy się twoja niedola —jego ciężka ręka wylądowała na mojej twarzy, miażdżąc mi kości; miałem pełno krwi w ustach i nosie. Zamglonym wzrokiem spostrzegłem drugiego strażnika: był niski, ciemnowłosy, pękaty, a w oczach błyskała mu nienawiść. Gdy podszedł do mnie z tyłu i związał mi ze złością nadgarstki, wcale się nie odzywał. Potem łupnął mnie w kark pistoletem. Poczułem się tak, jakby głowa mi gdzieś odleciała. Po drodze do pociągu dołączyli do nas inni strażnicy z psami. — Wiedziałem, że go dorwiemy — wysapał triumfalnie jasnowłosy brutal. — Nikt nie ucieknie przed tymi psami. Pewnego dnia pozwolę się im nasycić, zobaczę, jak rozszarpują gnojka. Moi oprawcy zabrali mnie do przedziału dla strażników, wagonu pasażerskiego, który zamieniono na jedno wielkie po- Nie ruszaj! Siad! 128 mieszczenie. Stał tam stół i parę krzeseł, a po drugiej stronie ponad dziesięć starannie zaścielonych łóżek polowych. Na środku było pusto. Blondyn złapał mnie mocno za kark i pchnął twarzą w dół na podłogę pośrodku przedziału. Postawił mi nogę na plecach, jakbym był jego trofeum myśliwskim. — Oto i on, towarzyszu dowódco. Od was zależy, co z nim zrobić, ale ja bym napuścił na niego psy. Zasługują na to — przesunął mnie butem wzdłuż przedniej ściany w kierunku ławy i kazał się pod nią położyć twarzą do ściany. Przetoczyłem się na bok, miałem przecież cały czas związane na plecach ręce, i pełzłem jak robak po brudnej podłodze. Pod ławką było tak mało miejsca, że ledwo się wcisnąłem. — No to, co z nim robimy? — zapytał jasnowłosy strażnik. — Niedługo powinniśmy dojechać do Wołogdy. Zostawimy go tam, by stanął przed sądem — odparł ktoś ze spokojem. Domyślałem się, że to dowódca. Próbowałem obrócić się i zobaczyć człowieka, który chciał ocalić mi życie, jednak nie byłem w stanie nawet drgnąć. — Według mnie powinniśmy dać zekowi* nauczkę, żeby już nikt inny nie próbował uciekać. Spuśćmy mu krwawe manto i niech tak przemaszeruje na oczach innych więźniów. Ktoś inny przytaknął: — Musimy go nauczyć, jak kochać naszą ojczyznę i szanować jej prawa. Zbliżyły się kroki. Otrzymałem wielokrotne kopniaki w plecy i pośladki. — Wyłaź stamtąd — warknął strażnik, który mnie złapał. — Opanuj się — rzekł cicho dowódca. — Racja — włączył się jakiś głos. — Nie trzeba go zabijać. Wystarczy tylko tak go załatwić, żeby mu się już odechciało dymać. — Cały przedział wybuchnął śmiechem. Usiłowałem wyczołgać się, ale nie bardzo mi to szło. Ktoś szarpał mnie za koszulę i spodnie i zawlókł na środek podłogi. Strażnik rozwiązał mnie i zdarł koszulę. Ktoś przewrócił mnie na bok i przygwoździł mi głowę, ktoś inny zaś przytrzymywał ręce. Zek — skrót od słowa zakluczonnyj, więzień. 129 Nic nie widziałem, słyszałem tylko, jak kilka osób chodzi po podłodze — wianuszek widzów. _ Ty pieprzona gnido! - po brzuchu smagnęła klamra bzyknąłem. Mięśnie gwałtownie skurczyły się. Myślałem, że zwymiotuję i zabrudzę spodnie. — Daj mi pasek! Wykastruję go na całe życie! — Rozwalcie mu jaja. — Stłuc mu gębę na miazgę! — Jeszcze go uderz! Mocniej! Klamra smagała mnie po żebrach i znów po brzuchu; zawyłem z bólu. Jeden z ciosów trafił mnie mocno w pachwinę i poczułem w spodniach ciepły mocz. Pasek podawano sotee z rąk do rąk. Przed każdym uderzeniem robiono chwilę przerwy, która napawała mnie udręką; wtedy oprawca natężał się, by móc zadać jak najsilniejszy cios. Niewiele czasu minęło, ajajuz nie mogłem zaczerpnąć powietrza, by krzyczeć, i tylko jęczałem. Każda miękka część ciała zdawała się pękać, a każda kosc była iak pogruchotana. Po wyjątkowo mocnym uderzeniu v, klatkę piersiową myślałem, że serce przestanie mi bić Nie mogłem złapać tchu i kręciło mi się w głowie. Po paru dalszych ciosach straciłem przytomność. , . Kiedy tak odpływałem gdzieś i wracałem do świadomości, usłyszałem, jak ktoś mówi: — To może dość. Niech odetchnie. Pryśnięto mi w twarz zimną wodą. Najdrobniejsze poruszenie głową powodowało zawroty i ponownie zemdlałem. — Czy jeszcze oddycha? . _ Chyba nic mu nie jest - powiedział strażnik stojący przy mojej głowie. - Po prostu go obróćcie. Zmaltretowane i obite do krwi piersi i brzuch paliły mnie, gdy przyciśnięto je do podłogi. Ciosy sypały się raz po raz na moje plecy i pośladki, ale bolały mniej, niż gdy bito mnie w brzuch i piersi Gdy uderzenia nie ustawały, miałem uczucie, jakby mola głowę spowijał całun. Zapadał mrok, odcinając mnie od wszystkiego i wszystkich. Ból ustępował; już nic nie czułem. Znów chlusnęła w twarz zimna woda. Ktoś spoliczkował mnie. Gdy odzyskałem przytomność, usłyszałem znajomy głos strażnika, który mnie złapał po nieudanej ucieczce: 130 — Obudź się! Obudź się! Jeszcze nie skończyliśmy. Znowu mnie przetoczyli, a poprzez dym z papierosów dojrzałem kilku stojących nade mną strażników. Grupka innych siedziała na ławach i krzesłach, paląc i pijąc wódkę. — To za wasze zdrowie, dowódco — któryś wzniósł toast. — Za wasze przywództwo i służbę naszej ojczyźnie. — Wszyscy wstali i trącili się szklaneczkami. — A to za zdrowie naszego przywódcy, ukochanego towarzysza Stalina. — Były to ostatnie słowa, jakie usłyszałem przed kolejnym ciosem, po czym zemdlałem. Gdy się ocknąłem, słyszałem, jak ktoś proponował: — Zwiążmy mu jaja. Wszyscy głośno się roześmiali. Urkowie mówili mi, że tak robiono ze zdrajcami. Wydawało mi się, że nie przeżyję tej straszliwej tortury. — Myślę, że jeszcze ma za mało krwi na twarzy — zauważył jeden z nich. — Jak będzie miał więcej, to w sam raz nada się do pokazania zekom. — Blondyn podniósł mi głowę i walnął pięścią, rozcinając wargę i nos. Z nozdrzy pociekła krew, plamiąc mi koszulę. — Pokażcie go zekom — rozkazał dowódca. Nie mogłem utrzymać się na nogach, więc dźwignęło mnie za ramiona dwóch strażników i wywlekło z wagonu. Odezwał się rozdzierający, pulsujący ból. Zemdlałem kolejny raz. Dowódca krzyczał przed pierwszym wagonem: — Ten człowiek próbował dzisiaj rano uciec. Chcę, żeby wszyscy na niego spojrzeli. Następnego, który spróbuje uciec, zastrzelimy. Ostrzeżenie powtórzono przed każdym otwartym wagonem. Z trudnością zorientowałem się, że doszliśmy do wagonu, w którym jechałem, ale słyszałem czyjś wrzask: — To on! Wiedziałem, że to zdrajca. Wiedziałem, że jest wrogiem ludu! — Nie rozpoznałem głosu, lecz było mi wszystko jedno. Gdy wróciliśmy do przedziału strażników, znowu wepchnięto mnie pod ławę i kazano nie ruszać się. — Dajcie mu trochę wody — powiedział dowódca niewyraźnym, podpitym głosem. — Mam to gdzieś, czy umrze, czy nie, ale nie chcę, żeby umarł tutaj. Nie zamierzam pisać wyjaśnień, 131 jak albo dlaczego umarł w tym wagonie. Złapaliśmy go. Zrobiliśmy z niego niezłą pokazówkę. A teraz żywego oddamy w ręce NKWD. Niech to oni go sądzą i rozstrzelają, ale ja nie będę tu urządzał procesu. Miałbym pieroński kłopot, jakby tu umarł. Nie zależało mi na tym, co się stanie. Już nic nie miało znaczenia, ani życie, ani śmierć. Chciałem po prostu, żeby przestali mnie bić. Jakiś czas później obudził mnie silny kopniak w pośladki. W wagonie panowała ciemność, złagodzona lampą. Leżałem na boku z kolanami zgiętymi na tyle, na ile pozwalała ciasnota. Miałem poczucie, że położono mnie do trumny. Głowa jakby unosiła się ponad ciałem; słyszałem, o czym mówią strażnicy, jednak nie byłem w stanie wydać z siebie dźwięku. Najdrobniejsze poruszenie rozogniało ból, ogarniający całe ciało. Wargi miały słonawy smak krwi, której woń wciągałem złamanym nosem. Strażnicy jedli, a zapach grochówki na bekonie uświadomił mi, że sam od dawna nie jadłem, mimo to nie odczuwałem głodu. Chciałem, żeby dano mi spokój, pragnąłem leżeć w ciszy i czekać na koniec. Byłem niemal pewien, że nie wyjdę z tego żywy. — Zmienić straże i nakarmić tych pasożytów — zawołał jakiś głos. Do wagonu wbiegali i wybiegali zeń z rumorem mężczyźni. Ci, którzy zostali, wznosili toasty za siebie nawzajem. — Czułem się niezwykle zaszczycony, gdy zaproszono mnie, bym wstąpił do NKWD. I chociaż spodziewałem się czegoś innego niż pilnowanie tych szumowin, to jestem dumny, że służę w tej jednostce i chcę wznieść toast za mych przyjaciół, z którymi spędziłem ostatnie dwa lata. — Twoje zdrowie! — wrzasnęli pozostali. Krzesła szurały po podłodze. Strażnicy prosili o więcej zupy i konserwy wieprzowej . — Wiesz, co najbardziej lubię w mej służbie? — zapytał inny strażnik. — Że jest najważniejsza. Należymy do najbardziej zaufanych i sprawnych obrońców ukochanej ojczyzny. Z mojej klasy tylko dwie osoby dostały się do NKWD. Moje życie i kariera wiążą się z NKWD. — Jego mowę przerywały głośne beknięcia i czkawka. — Uczcijmy więc toastem naszego nadzwyczajnego przywódcę, Lawrientija Pawłowicza Berię, najbliższego i najlojalniej-szego przyjaciela naszego wielkiego wodza, towarzysza Stalina. 132 Wszyscy powstali, odsunęli krzesła i poczłapali przez przedział. — Grisza — ktoś krzyknął — sprawdź, czy ten gnojek jeszcze żyje. — Tak jest, towarzyszu dowódco. Ale jeśli żyje, to mam nadzieję, że się udławi, jak go nakarmię. Strażnik wywlókł mnie spod ławy i leżałem na środku podłogi, niezdolny nawet do tego, by usiąść. Podano mi maleńki blaszany kubek z wodą, ale nie mogłem unieść ramienia, żeby go wziąć. — Skoro nie chce pić, to niech wraca pod ławę — odparł Grisza. Dowódca kazał mu położyć obok mnie na podłodze płytkie naczynie z wodą. Chłeptałem z niej jak pies, częściowo zanurzając twarz. Piłem powoli, próbując nie zwrócić każdego łyku. Ciągle bolał mnie żołądek i przebiegały przez niego skurcze. Zapach zupy przyprawiał mnie o mdłości. — Może by coś zjadł — powiedział dowódca. — Nie chcę, żeby umarł. Już wara mówiłem, że nie zamierzam pisać o nim raportu. Jeden ze strażników wetknął mi do ust kawałek chleba. Żołądek cofnął się i wyplułem chleb. Dostałem cios pięścią w twarz tak gwałtowny, że aż odrzuciło mnie w tył. Uderzyłem głową o podłogę i znowu puściła mi się krew z nosa. — Ta pieprzona szumowina nawet nie chce żadnej opieki. Wyrzućmy go po prostu z pociągu i zostawmy, żeby zdechł i zgnił. Organizm zupełnie odmówił mi posłuszeństwa, zabrudziłem i zmoczyłem spodnie, co doprowadziło strażników do szału. Przed oczami rozmazywało mi się ze sto ich drwiących twarzy, po czym znowu widziałem ich ostro. — Pozbyć się cuchnącej świni! — Wyrzucić go z pociągu! — Nakarmić nim psy! Dowódca przekrzyczał ich wszystkich: — Wsadźcie go do komórki za toaletą. Rano zdecydujemy, co z nim zrobić. Ale lepiej byłoby, żeby przeżył do Wołogdy. Komórka była zapełniona tobołami, miotłami, kubłami, materacami i brudnymi szmatami. Strażnicy wepchnęli mnie do środka i zamknęli drzwi. W przeraźliwych ciemnościach osuną- 133 łem się na podłogę i próbowałem znaleźć dla siebie trochę wolnego miejsca. Nie było jak się położyć, przyjąłem więc pół-siedzącą pozycję, upychając szmaty pod obolałe ciało. Nie umiałbym powiedzieć, jak długo tam przebywałem, czas jednak stracił znaczenie. Nie chciałem żyć, lecz brakowało mi sił, by to życie zakończyć. Ciemność igrała ze mną. Nie dostrzegałem własnej ręki wyciągniętej przed siebie, miałem za to przed oczami żywe obrazy Griszy, psów i wagonu bydlęcego. Nie byłem pewien, czy to sen, czy jawa, tak dziwnymi drogami chadzała wyobraźnia. Z początku myśli układały się w pewien logiczny porządek; moja nieudana ucieczka była czymś motywowana. Chciałem dotrzeć do domu. Dlatego właśnie wyskoczyłem z pociągu. Chciałem wrócić do Taubci i rodziców. Ale czemu nie próbowałem zbiec, gdy mój czołg ugrzązł w rzece? Mówiłem sobie, że muszę zostać i walczyć z hitlerowcami, lecz w głębi duszy obawiałem się ucieczki. Jednak po aresztowaniu i uwięzieniu w wagonie bydlęcym strach ustąpił gniewowi i zdecydowaniu. Nie zasłużyłem na to, by zmarnować życie w brudzie i smrodzie więzień i obozów. Zasługiwałem na to, by żyć. Nie popełniłem żadnego przestępstwa. Musiałem wydostać się z wagonu. Musiałem wymknąć się niesprawiedliwości, która mnie przytłoczyła, rozwścieczyła i zaślepiła na tyle, że nic poza nią nie widziałem. Czułem, że odpływam w niebyt, a jakiś ciemny nurt miesza mi wszystko. Nie spałem, lecz traciłem kontrolę nad myślami; ten prąd porywał mnie, oddalałem się od samego siebie, jakby o brzeg uderzał przypływ, czarne fale nieznanego morza. — Stalin, największy z wodzów. Stalin, geniusz ludzkości. Za towarzysza Berię. Za NKWD. Za proletariat. Przez drzwi słyszałem te same slogany, które wykrzykiwałem w Armii Czerwonej. Lecz ujrzałem głowy żmij o czarnych oczach jak paciorki, uderzających mnie pięściami po ciele, które płonęło; rozrywało mi żołądek, głowa pękała z bólu. Dusił mnie smród własnych odchodów. „Czy to śmierć?", zastanawiałem się, „czy właśnie to czuli moi kompani, gdy leżeli na grzęzawisku podziurawieni pociskami?" Oparłem się o kubeł, ukryłem twarz w dłoniach i cicho zapłakałem, nie umiejąc powstrzymać łez ani myśli, które je wywołały. Opuściłem swoją rodzinę. Nie celowo, lecz tak się stało. Być może zasługiwałem na 134 śmierć, na to, by mnie zabili. Pragnąłem umrzeć. Modliłem się w milczeniu: proszę Cię, Boże, jeśli istniejesz, zabierz mnie. Nie chcę żyć. Ale ocal, proszę, moją rodzinę. Nie pozwól, by ich torturowano i zabito. Nie mam kogo o to prosić. Nigdy w Ciebie nie wierzyłem. Sądziłem, że jesteś wyłącznie dobrocią w moim sercu, dobrocią, która tkwi w osobie ludzkiej. Teraz jednak wiem, że myliłem się. W ludzkich sercach nie ma dobroci. Ludzie są okrutni, podli, zieją nienawiścią. Nie wiem, czy Ty istniejesz, ale jeśli tak, ocal, proszę, moją rodzinę. Jest mi niedobrze, kręci mi się w głowie. Pocę się. Ciemny rumak snu chce mnie zabrać. Nie wiem już, kim jestem. Dosiadam konia. Słyszę tętent jego kopyt. Pędzi i ucieka gdzieś wewnątrz mnie. Drzwi otworzyły się. Po drugiej stronie powiek wyczułem światło. — Cuchnie jak pieprzone gówno — powiedział Grisza do kogoś na korytarzu. — Ledwo oddycham. Idź do toalety i umyj się. — Trzymał w rękach koszulę i bieliznę. — Wyrzuć ubranie i załóż to. Byłem tak zesztywniały, spuchnięty i posiniaczony, że nie mogłem wstać. Grisza nachylił się i poderwał mnie w górę za ramię. Krzyknąłem, po czym zemdlałem z rozsadzającego mnie bólu. Obudził mnie chłód wody, którą pryśnięto mi w twarz. Leżałem obok toalety. — Idź, doprowadź się do porządku. Przy każdym zaczerpnięciu powietrza płuca przeszywało tysiące igiełek. Wzdęło mi brzuch. Bałem się, że doznałem wewnętrznych obrażeń, bo mimo że nic nie jadłem, miałem wrażenie sytości. Zdejmowanie brudnej koszuli i zanieczyszczonej bielizny zajęło mi sporo czasu, gdyż przylgnęły do skóry pokrytej skorupą zaschłej krwi. Szarpanie ubrania nie tylko bolało, ale znowu rozkrwawiło mi ciało. Spłukałem wodą strupy, jednak to nie wystarczało, by je rozmiękczyć, urwałem więc kawałek koszuli, umoczyłem w wodzie i przytykając go do ran, ściągałem odzież ostrożnie i zręcznie, centymetr za centymetrem. Nie mogłem dosięgnąć pleców ani pośladków, a zrywanie z siebie koszuli 135 niemiłosiernie bolało. Plecy znów krwawiły. Niemal zemdlałem na potworny widok mojego ciała: każdy skrawek skóry był bowiem sinoczerwony, a w niektórych miejscach na piersiach, plecach i brzuchu ciało było zmaltretowane do żywego mięsa. Oddawałem krwawy mocz. Strażnik bawił się pistoletem, obserwując mnie przez otwarte drzwi. Widział krwawy mocz, ale nic nie powiedział. Nie pozwalał mi zbliżyć się do otwartego okna, więc sam podniósł z obrzydzeniem wybrudzone ubranie i wyrzucił z pociągu. Zniknął na chwilę i wrócił z parą zielonych wojskowych spodni, w tym samym kolorze, co strażników. Założyłem czystą bieliznę i koszulę. Spodnie były co najmniej o dwa numery za duże, a stopy za bardzo spuchły, by wciągnąć buty. Strażnik pomógł mi wrócić do przedziału, kazał usiąść na podłodze, dał wody i owsianki. Nie mogłem siedzieć z powodu siniaków, przewróciłem się więc na bok i nabierałem owsiankę w dłonie, ale po paru przełknięciach zwymiotowałem i znowu wepchnięto mnie pod ławę. — Nie będzie jadł — oznajmił Grisza. — Chce umrzeć, towarzyszu dowódco. Pozwólcie, że mu pomogę wynieść się z tego pociągu. W głosie dowódcy zadźwięczało rozdrażnienie. — Już wam mówiłem, że chcę go przekazać żywego miejscowemu NKWD. Może tam sobie umrzeć w chwilę potem, ale jeśli nie umrze tutaj, oszczędzi mi to kłopotów. Muszę zgłaszać każde cze pe* i nie chce mi się wyjaśniać, czemu umarł w naszym przedziale. Przegapiliście swą szansę, by go zabić w lesie. Teraz ja go nadzoruję i jeśli zginie w tym przedziale, a ktoś o tym doniesie, to ja będę mieć sakramencki problem. Zamknąć się i skończyć gadanie, że go zabijecie. Mam dość. Po długiej chwili poczułem znów pragnienie i musiałem iść do toalety. Wtedy właśnie, późnym popołudniem, poprosiłem po raz pierwszy o wodę. — Przyniosę ci trochę jedzenia i wody — rzekł jakiś człowiek. — Niedługo dojedziemy na miejsce. Pierwszy raz usłyszałem i zobaczyłem tego strażnika. Pomógł mi dojść do ustępu i czekał przy otwartych drzwiach. Znowu oddawałem krwawy mocz. * Niecodzienny wypadek; skrót od słów czriezwycząjnoje proizszestwije. 136 — Musisz iść do szpitala — powiedział. — To niedobrze, jak się sika krwią. Pomógł mi wyjść i usiąść pośrodku podłogi, gdzie wychyliłem jednym haustem dwie pełne blaszanki wody, nie czując żadnego bólu w żołądku. Wręczył mi miskę zimnej owsianki, którą zjadłem palcami. Wylizałem miskę do dna. Zaraz potem poczułem zawroty głowy i senność. Chciałem z powrotem wpełznąć pod ławę, ale otworzyły się drzwi na zewnątrz i weszło trzech strażników. W obecności swych kompanów strażnik, który mnie nakarmił, zrobił się nagle niecierpliwy i gniewnym głosem kazał mi wrócić pod ławę. Gdy się tam gramoliłem, kopnął mnie tak, że trafił obcasem w plecy. — No już! Pospiesz się! Znikaj! Spędziłem kolejną noc pod ławą. Pociąg jechał bardzo wolno, zatrzymując się niekiedy na całe godziny. Nie byłem pewien, dokąd jedziemy ani kiedy dotrzemy do celu podróży, bałem się też, że gdziekolwiek trafię, miejscowe NKWD przesłucha mnie i podda torturom. Jeśli jednak zostałbym w tym przedziale, to bicie się nie skończy. Nie wydawało mi się, żeby mieli mnie zabić, lecz to, co przeszedłem, było gorsze od śmierci. Strażnicy wchodzili i wychodzili z wagonu, szurali krzesłami o podłogę, kiedy przysuwali się do stołu. Zaczęli śpiewać piosenki wojskowe, które dobrze znałem i sam niegdyś śpiewałem. Nie mogłem zasnąć podczas zmiany warty i późnego posiłku nowych strażników. — Dalej jest pod ławą czy się go pozbyliście? — zapytał dowódca. — Co macie na myśli? Kazaliście nam zostawić go przy życiu. — Chodzi mi o to, czy odprowadziliście go na miejsce? Nie będziemy się już więcej nim przejmować. Daliśmy mu nauczkę; jestem pewien, że nie będzie już próbował uciekać. Wsadźcie go do wagonu obok i zapomnijmy o nim. Dowódca był pijany, zmęczony i zirytowany. Nie wiedziałem, czy żartuje, czy mówi poważnie. Pierwszy raz od trzech dni znowu pomyślałem o życiu. Przede wszystkim dumałem nad losem mojej rodziny, o której od tak dawna nic nie wiedziałem. Dowódca rozkazał mi wyjść z mego schronienia, dał mi kawałek chleba, miskę gorącej grochówki na boczku i drewnianą łyżkę. Jadłem, siedząc na podłodze, obrócony plecami do 137 ławy. Nadal miałem rozległe sińce i całkowicie spuchniętą twarz. Gdy głębiej wciągnąłem powietrze, klatkę piersiową przeszywał ostry ból. Polecono mi wstać i wysiąść ze strażnikami z pociągu. Gdy odetchnąłem świeżym powietrzem, poczułem, że odzyskałem część wolności, coś, czego nie da się człowiekowi odebrać, bez względu na to, jak dokuczliwe warunki panowałyby w obozie pracy. Zdawałem sobie sprawę, że przede mną ciężkie lata, jednak wiedziałem, że przeżyłem, i to było niezwykłe. Rozdział siódmy Buriepołom Rano nie rozjaśniło się, gdyż niebo zasnuwały kłębiące się szare chmury. Błyskało, a wiatr giął potężne sosny. Drobne igiełki deszczu kłuły mi rany; w kilka minut byłem przemoczony, drżący i obryzgany błotem. Kiedy ciężarówka klekotała na wybojach i podskakiwała na dziurach w polnej drodze, zdawało mi się, że znowu mnie biją. Wjeżdżaliśmy w głąb lasu, z dala od jakiegokolwiek miasta, w jakieś odległe strony, gdzie mogłem się spodziewać jedynie traktowania nas z brutalnością i zupełną obojętnością. Około południa wjechaliśmy na teren sporego osiedla ogrodzonego wysokim drewnianym płotem i paroma liniami zasieków z drutów kolczastych. Przybyliśmy do obozu dla więźniów zwanego Buriepołom, czyli „wiatrołom". Ciężarówka zatrzymała się gwałtownie przed dużą chatą z drewnianych bali. Strażnicy spędzili nas, popychając kolbami karabinów, do przestronnego pomieszczenia. Jakiś więzień z okrągłym brzuszkiem i rumianymi policzkami stanął na ławie i ryknął: — Wszyscy rozbierać się, oddawać ubrania i do łaźni. Pierwszy raz od czasu, kiedy zostałem aresztowany, miałem się wykąpać. Słowa mężczyzny ledwo przedzierały się przez gwar rozentuzjazmowanych więźniów. Oczekiwanie na kąpiel, nieobecność strażników i dużo przestrzeni, w której poruszaliśmy się swobodnie, zelektryzowały wszystkich; zrobiliśmy się hałaśliwi i upojeni radością. — Patrzcie na tego pieprzonego pridurka* — zawołał jakiś wysoki, smukły, siwy mężczyzna z zapadłymi policzkami, a głos Więzień zatrudniony w obsłudze obozu (funkcyjny). 139 trząsł mu się z nienawiści. Wskazał eunuchowatego człowieka nadal stojącego na ławie. — Utył sobie na naszym nieszczęściu i nakradł nam jedzenia. — Siwy mężczyzria przedarł się przez tłum i zbliżył do pridurka. — Pamiętasz mnie, ty psi chuju? Ty jesteś tym skurwysyńskim sekretarzem partii, który mnie wyrzucił i podpisał nakaz aresztowania mnie i mojej żony. To ty posłałeś moje dzieci do sierocińca. Ty zająłeś nasze mieszkanie. — W pomieszczeniu zaległa cisza, a mężczyzna zwrócił się do więźniów. — Znam go z Omska. Pamiętam, jakim był dygnitarzem w partii, ważniakiem, i jak traktował zwykłych ludzi. Może wygląda na więźnia, ale nie jest jednym z nas. — Obrócił się tyłem do tego człowieka, uniósł palec i zakrzyknął z nienawiścią: — Mam nadzieję, że tu zdechniesz, że ci utną jaja i wy- łupią oczy. W pomieszczeniu aż zawrzało od przekleństw pod adresem partii i NKWD. Zdumiała mnie otwartość tych uwag. Poza więzieniem takie bluzganie z pewnością zakończyłoby się długim wyrokiem. Większość więźniów prędko się rozebrała, za to ja mozolnie zabrałem się do ściągania butów i skarpet. Byłem w stanie bez większego wysiłku podnieść nogę, jednak próby zdjęcia butów podrażniły dół brzucha i wywołały zadyszkę. Długi czas mocowałem się z wilgotnym obuwiem; odrywałem też podkoszulek i bieliznę od cieknących ran. Wielu stojących nago więźniów wyglądało na zdrowych i sprawnych, ale u równie wielu kości okrywała tylko skóra; wystawały im żebra, a pośladki przypominały zwisające fałdy skóry. W dzikich i rozbieganych oczach tych ludzi (taki wzrok mają zbite psy) dostrzegało się czujność, gotowość uniknięcia kolejnego ciosu. Za to urkowie wyróżniali się tatuażami, drapieżnymi spojrzeniami i głośną mową. Stojąc nago, starałem się ukryć obrzezany członek, wciągając go, jednak okazało się to zbędne, bo cięcia i sińce na moich piersiach, brzuchu i udach przyciągały więcej uwagi. W wielu miejscach na brzuchu i klatce piersiowej odcisnęła się prostokątna klamra od pasa; wszędzie utworzyły się strupy, a rozległe, fioletowe siniaki zmieniły barwę na sinoczerwoną. Żadne ze skaleczeń i zadrapań nie uległo zakażeniu, ale po całym ciele pełzały wszy. Nadzy więźniowie dotykali mnie i potrącali, co 140 potęgowało ból zmasakrowanego, krwawiącego ciała i narastającą złość; byłem gotów wybuchnąć. Czułem, jak ich wszy przedostają się na moją skórę. Zanim weszliśmy do budynku łaźni, ostrzyżono nas na krótko. Trzech fryzjerów szybko ucinało kępki przetłuszczonych, zmierzwionych włosów i strzepywało je na podłogę, nie zmieniając ani nie wycierając nożyc; wywołało to we mnie obrzydzenie. Jeszcze mi tego brakowało, żebym sam tak brudny zaraził się czymś od innych przez kontakt z ich pokrytymi skorupą brudu włosami i skórą głowy. Fryzjer uwijał się sprawnie i bezceremonialnie. Złapał w garść włosy rosnące pośrodku mojej głowy, uciął je, i zanim się zorientowałem, już obciął mi rzadką bródkę, włosy spod pach, z klatki piersiowej i okolic łona. Skierowałem się w stronę łaźni. Spomiędzy drewnianych drzwi wydobywała się para o zapachu brudnej wody. Wszedłem w gorącą, gęstą mgłę. Od podłogi ciągnął odrażający smród moczu. Dopiero po paru minutach oczy przyzwyczaiły się do zaparowanego wnętrza i zaczęły rozróżniać ludzi, krany i ławy. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu nie było tam pryszniców, tylko kilka kurków z gorącą i zimną wodą. Chwyciłem porzuconą małą beczkę, przeciętą na pół i wyposażoną w uchwyt. Po wodzie pływała mętna piana; zmartwiłem się, że nigdy się porządnie nie umyję. Parę razy podchodziłem do kranu. Raz po raz myłem swoją łysą głowę, twarz i uszy, ścierając niewielkie płaty brudnej skóry. Szarobrunatne mydło miało zapach starej ścierki, a gdy rozpuściło się, złapałem kilka kawałków leżących na ławach i podłodze i zużyłem je. Więźniowie rozciągnęli się rzędami na długich drewnianych ławach, myjąc się lub pomagając sobie nawzajem w szorowaniu. Niektórzy moczyli nogi w drewnianych wiaderkach. Po pokrytej mydlinami podłodze przemykały nagie ciała, kursując między kranami i ławami, a skroplona para ściekała ze ścian i sufitu. Dopiero po paru minutach siedzenia na lawie, gdy odprężyłem się i odświeżyłem, zwróciłem uwagę na krzyki i śmiech w pobliżu. Poprzez parę wodną spostrzegłem dwóch młodych mężczyzn. Obaj byli urkami, stali razem i trzymali się nawzajem za biodra; ocierali swe penisy we wzwodzie o ciało partnera. Inny kościsty osobnik, siedzący na ławie, masturbował swego kole- 141 gę, który mu się odwzajemniał. Zerknąłem dookoła, czy ktoś też to zauważył, a wtedy zobaczyłem kilka innych par w intymnych pozycjach. Pewien mężczyzna w średnim wieku leżał na ławie i onanizował się na oczach wszystkich. Gdy doszedł do wytrysku, rozsmarował po całym ciele swe nasienie. Nikt nie reagował. 0 homoseksualizmie nie wiedziałem prawie nic, tyle tylko, że w Związku Sowieckim podlega on karze co najmniej pięciu lat więzienia, co często nam podkreślano w Armii Czerwonej. Trudno mi było uwierzyć, że więźniowie odczuwali jakiekolwiek pożądanie seksualne. Moje zanikło po aresztowaniu i sądziłem, że odeszło na zawsze. Znowu podszedłem do kranów, mijając grupkę podnieconych więźniów, stłoczonych wokół ławy przy ścianie. Stojący z tyłu podskakiwali, by coś w ogól kurewski morderco! Pieprzony faszysto! Tylu naszych •zabiłeś' Nie będę na ciebie czekał! ^ W^machiwafnad głów, ^\™^ ^Z^nZ a t łnmiar sobie drogę wśród więźniów. Strzeliło do mego Su straSów Kolfdant podniósł pistolet i wypalił mu prosto wTarz. Nikt się nie ruszył; komendant podszedł wolno prosto w wd strzelił mu jeszcze parę razy w głowę, do więźnia, c smrW str J ^ ^^ ^ ^^ odSeT tm^rna^ał wszystkim ustawie się w kolum- iifiliil głowy , zan*3.SZ^2h Komendant zastrzeli! trzy osoby nte postawił go w smetelnym p inając Q własnym rozpaczałe^ to me wa „ ^ wytrzyma- Łtr^c^rs^wczas straszliwie n.pokoió o sWÓj loS. Pewnego franka wywołano moje nazwisko na etap. Rozdział ósmy Syberyjskim szlakiem Od października 1941 do marca 1942 roku przejechałem całe terytorium Związku Sowieckiego, przebywając kolejno w przejściowych więzieniach czasem kilka dni, a czasem tygodnie. Nigdy nie wiedziałem, jak długo się zatrzymamy w danym miejscu ani też gdzie dotrę. Zapamiętałem nazwy stacji, na których się zatrzymywaliśmy lub które mijaliśmy: Górki, Kirów, Swierdłowsk i Pietropawłowsk w Kazachstanie, Nowosybirsk, Krasnojarsk, Irkuck, Czyta, Błagowieszczeńsk, Chaba-rowsk, a wreszcie Buchta Nachodka nad Morzem Japońskim. Oglądałem migające za oknem stepy, góry i gęste lasy, chłonąc widoki, o których nawet mi się nie śniło. Miałem pewność, że nie będzie mi już dane jechać tędy z powrotem. Ciemnozielony wagon „stołypin", przystosowany specjalnie do transportu więźniów, zastąpił wagon bydlęcy, którym podróżowałem na początku. Dołączono go do kursowego pociągu, przewożącego pasażerów i towary. W porównaniu z lichymi i rojącymi się od robactwa barakami w Buriepołomie przedział „stołypina" zdawał się komnatą królewską. Był czysty, a co dzień na rozkaz strażników zamiataliśmy go i ścieraliśmy kurz. Nie było tu latryny w postaci beczki, całość zaś zachowała układ przedziałów pasażerskich z ławkami na cztery osoby i dwoma górnymi miejscami leżącymi po obu stronach. Pokryte boazerią ściany polakierowano. Każdy przedział był ogrzewany. 0 tym, że jest to więzienie, świadczyły jedynie kraty w oknach 1 wewnętrznych drzwiach. 157 Dostałem koję na górze, gdzie upajałem się możliwością wygodnego rozciągania się, przewracania na bok i układania w dowolnej pozycji, nawet gdy w przedziale tłoczyło się od dziesięciu do czternastu więźniów. Dolną część okna, mniej więcej dwie trzecie, zamalowano na biało, jednak przez górną część, którą można było otwierać, by wywietrzyć przedział, widziałem mijane okolice i wdychałem świeże powietrze, kiedy uchylano to okienko na zawiasach. Jedyną niewygodą było dokuczliwe gorąco, ale tym się nie przejmowałem, bo rozebrałem się do bielizny. Na początku podróżowałem w luksusowych warunkach; kiedy w przedziale znajdowało się zaledwie pięciu więźniów, każdy miał dość miejsca, by się położyć. Pierwszego dnia rano zdarzyło się coś wręcz wstrząsającego. Bez wyjaśnień czy innych ceregieli rozdano nam rację żywności na dwa dni: chleb, śledzia i konserwę z koniną. Jeszcze nigdy jako więzień nie dysponowałem taką ilością jedzenia, podzieliłem więc bochenek chleba i śledzia na cztery porcje, dwie na każdy dzień. Samo wąchanie i dotykanie żywności sprawiało niebotyczną przyjemność. Do żołądka napłynęły soki trawienne, a ślina kapała obficie z ust. Bardzo mnie kusiło, by zjeść wszystko naraz. Dzieliłem jedzenie, po czym robiłem to od nowa w inny sposób, wkładając chleb i konserwę pod koszulę, wyjmując je, decydując na nowo. Gdy nie miałem jedzenia, bez przerwy myślałem, jak je zdobyć, ale teraz, mając je, zastanawiałem się nad tym, jak mam je zjeść. Chciałem sobie udowodnić, że mam tyle silnej woli, by zostawić trochę żywności na później. Ale co zrobić ze śledziem? Położyć na stole, żeby mi ktoś ukradł? Więźniowie wykradali . innym porcje już samym wzrokiem, czujnie obserwując, czy ktoś dostał więcej śledzia lub pajki. Nie wiedziałem, jacy są ludzie, z którymi jadę. Podzielili swoje porcje, a to, czego nie dali rady zjeść, schowali do małych sakiewek pod koszule. Ja takiej nie miałem, a nie mogłem przechowywać śledzia w fałdach koszuli. Postanowiłem, że skoro to mój pierwszy posiłek, to zjem całego śledzia z jednym kawałkiem chleba. Zacząłem od głowy — rozdrabniałem ją zębami, wysysałem soki, zlizywałem oliwę z palców. Oczyściłem językiem ości z całego mięsa, po czym zgryzłem je na papkę i łapczywie połknąłem. . 158 Mój głód ani trochę się nie zmniejszył. W Buriepołomie taki posiłek nasyciłby mnie (mało powiedziane), ale teraz konina, która była nowością, i dotyk ciężkiej bryły chleba na skórze sprawiły, że głód rósł jak oszalały. Wyjąłem pajkę, powąchałem ją i odłożyłem z powrotem. Wdrapałem się na górną koję i wyjrzałem przez okno, jednak od tak dawna nie miałem pełnego brzucha, że nie mogłem oderwać myśli od jedzenia. „Nie tknij jedzenia. Będziesz go potrzebować na jutro. Pomyśl, jak się będziesz czuł", mówiłem do siebie. Jakże miałem myśleć o następnym dniu, kiedy do ciała przylgnął ciepły chleb? Nie dałem rady. Wyjąłem puszkę koniny i wybrałem palcami parę kawałków. Mięso w ciemnobrązowym sosie, mieszające się w ustach z chlebem, po raz pierwszy od miesięcy zaspokoiło mój głód. Kiedy doszedłem do połowy puszki z koniną i dwóch porcji chleba, zrobiłem sobie wymówki i zdecydowałem, że poczekam do południa z kolejnym posiłkiem. Ale czemu miałbym czekać? Nie wiedziałem, czy lepiej zjeść szybko i poczuć się pełnym, czy też wydłużać czas ucztowania i przetrzymywać w ustach każdy kęs. Gdy czuje się pragnienie, nie wiadomo, kiedy przestać pić; gdy głód — nie wiadomo, kiedy przestać jeść. Jeżeli zjem teraz wszystko, czy mój żołądek przyjmie do wiadomości, że schowałem w nim zapasy na jutro i czy się tym zadowoli? Czy też może na drugi dzień poczuję identyczny wściekły głód? Na taką próbę nie byłem przygotowany. Po godzinie wahań wyskubałem malutki kawałek chleba i włożyłem do ust. A potem następny. Łatwiej się go przełykało z sosem z koniny. Kiedy skończyłem pałaszować, przeszukałem mundur, czy nie zapodziały się gdzieś okruchy, cenne niczym diamenty, po czym zwinąłem się w kłębek na koi. Do żołądka napłynęła krew, a myśli poszybowały jak obłoki — donikąd. Nazajutrz głód wrócił, jednak nie ssało mnie. Poczułem spokój i bezpieczną błogość, czego nie zaznałem od miesięcy. Cieszyłem się bardzo, że nie muszę pracować w lesie. Leżałem sobie wygodnie na brzuchu, sam jeden na górnym miejscu do spania, opierając brodę o dłonie, i podziwiałem widoki. Pociąg przejeżdżał przez wiele strumyków i rzek, wyobrażałem więc sobie, jak wspaniale byłoby łowić ryby w tych nie zamieszkanych rejonach. Od kiedy skończyłem osiem lat, ojciec zabierał mnie na ryby nad rzekę Ługę. Te wyprawy stały się rytuałem: matka 159 przygotowywała nam osiem kanapek z szynką i serem, cztery jajka na twardo, dwie butelki z lemoniadą i trochę wódki dla ojca. Musiała być pełnia księżyca, abyśmy mogli coś widzieć (z jakichś powodów ojciec uważał, że wędkowanie udaje się najlepiej w nocy) i zawsze płynęliśmy w to samo miejsce w dolnym biegu rzeki, gdzie ta się rozszerzała. Chowaliśmy łódkę w szuwarach i trzcinach, jedliśmy kanapki i wypijaliśmy przygotowane napoje; potem ojciec nadziewał na haczyk dżdżownice, spluwał na nie trzykrotnie na szczęście i zarzucał wędkę jak najdalej. Uczył mnie, jak się mocuje dżdżownice na haczyku, lecz ich wijące się śliskie ciała przyprawiały mnie o dreszcze. Podsycał moje podekscytowanie opowieściami o złapaniu szczupaka, choć później dowiedziałem się, że one nie tykają dżdżownic. Gdy próbowałem nawiązać jakąś rozmowę, ojciec przykładał palec do ust i spoglądał na wodę. Nie wolno mówić, rzekł, bo jak ryba usłyszy nasze głosy, to odpłynie. Drzemałem więc na kołdrze, którą rozpościeraliśmy na dnie łódki, a ojciec palił i pił wódkę. Gdy się przebudzałem, patrzyłem w gwiazdy i odbicie księżyca na wodzie, nasłuchiwałem tajemniczych odgłosów nocy, czując jednocześnie, że jestem bezpieczny, ale że przeżywam jakąś przygodę. Nigdy nie złapaliśmy szczupaka, za to na drugi dzień rano po takim wypadzie szliśmy czasem na targ rybny i kupowaliśmy trochę ryb, by zanieść je matce do domu. Gdy dotarliśmy do podnóża Uralu, pociąg zwolnił, tłukł się po szynach, gwizdał i sapał. Myślałem, że trzeba będzie wysiąść, żeby go pchać. Był koniec października, a ciemne chmury wisiały tak nisko, że niemal dotykały wierzchołków drzew. Gdy nie padało, mogłem rozróżniać gatunki drzew: białe brzozy, wiązy, akacje, jodły, świerki, jarzębiny. Niespodziewanie za oknem pojawiały się nagie pola, opustoszałe po żniwach lub łąki falujące morzem dzikich, nie koszonych traw. Czasem dostrzegałem drewnianą lub glinianą chałupę wbudowaną w szczelinę górską. Wszystkie kryto strzechą; nie widać było śladu elektryfikacji. Wiele domów zabito deskami i trwały tak na różnych etapach zniszczenia i dewastacji. Usiłowałem zgadnąć, które z nich opuszczono, i często z przerażeniem odkrywałem, że obok tych, 160 które uważałem za nie zamieszkane, wałęsały się kurczaki lub powiewał strzęp odzieży. Jak na takim pustkowiu mogli mieszkać jacyś ludzie? Bardzo rzadko dochodziło mnie szczekanie psów, nie widziałem też zbyt wielu krów, kaczek czy gęsi. Pociąg zbliżył się do wioski, na którą składało się pięć albo sześć połączonych chałup. Umorusane, bose i licho odziane dzieciaki, o wzdętych z głodu brzuszkach, rzucały kamieniami do kaczek i gęsi. Pracujący w polu chłopi mieli równie niechlujny wygląd, jak nory, w których mieszkali. Na nogach nosili łapcie. Ubrani w brudne i podarte płaszcze, wiązali pod szyją znoszone szaliki. Dwa wychudłe woły lazły smętnie wzdłuż błotnistej drogi. Koń, ciągnący wóz, zdawał się zapadać we własne wystające żebra. Jakże odmienny był ten sowiecki pejzaż od polskiego. Na wsi polskiej jedzenia było w bród, wozy solidne, konie zdrowe i silne, a krowy krągłe i liczne. Wieśniacy, którzy przychodzili w niedzielę do kościoła w miasteczku, byli czyści, schludnie odziani i ułożeni. Sądziłem, że państwo socjalistyczne dba o każdego, że nie ma w nim nędzy, że dla nikogo nie braknie jedzenia, a wszyscy znajdują godziwe miejsce zamieszkania i przyzwoite odzienie. Ziemia należała teraz do robotników i chłopów — czemu więc wsie dotknęła taka bieda? Politrucy w Armii Czerwonej grzmieli o kułakach, zamożnych chłopach wykorzystujących bezrolnych; uważano ich za burżuazję i z tego powodu skazywano na wygnanie lub więzienie. Ale obecnie ziemią władali chłopi — dlaczego zatem wieś nie rozkwitała? Dlaczego na polach nie rosły bujnie owies, żyto, jęczmień, gryka? Gdzie podziało się bydło? Dlaczego głodzono nieliczne woły i konie? Być może te wioski były tak odcięte od reszty świata, że nie dotarły do nich nowoczesne przemiany socjalistyczne. Dwa razy dziennie karmiono nas dwoma sporymi sucharami, a czasem połówką śledzia. Byłem wiecznie głodny, ale nie psuło mi to podróży. Nie musiałem w ogóle pracować, wyciągałem się więc wygodnie na koi, snując rozważania, lub siadywałem na ławie i gawędziłem z innymi więźniami. Jako że do przedziału trafiało ich coraz więcej, strzegłem zaborczo swego miejsca na górze. Schodziłem na dół tylko do toalety i wracałem jak najszybciej. Większość mężczyzn okupowała ławki 161 i zatapiała się w swych smutnych opowieściach; niemal wszystkich niedawno aresztowano. Przedział huczał od nerwowych pytań, domysłów, pyszaikowatych przechwałek, mnie one jednak nie interesowały. Nie sprawiało mi większej różnicy, czy będę wydobywał węgiel czy złoto, ścinał drzewa czy budował drogi. Po pobycie w Buriepołomie nabrałem fatalistycznego stosunku do tych spraw, żyjąc dniem dzisiejszym. Ucieczka była ostatnią rzeczą, jaką planowałem. Teraz myśli zaprzątało mi wynajdowanie sposobów, dzięki którym wzmocniłbym się fizycznie, i psychicznie. Leżąc na górnej półce, cały dzień robiłem pompki, rowerki, napinałem różne grupy mięśni. Żeby się nie nudzić i narzucić umysłowi pewną dyscyplinę, sam sobie opowiadałem rozmaite historie. Mówiąc ściślej, zapisywałem je w umyśle, jakbym mógł je tam przechowywać i odtworzyć później, kiedy zdobędę przybory do pisania. Od czasu dojrzewania pragnąłem zostać pisarzem, filozofem lub odkrywcą — uprawiać jakikolwiek przynoszący sławę zawód, dzięki któremu wyrwałbym się z Włodzimierza Wołyńskiego. Rówieśnicy podziwiali mnie i uważali za przywódcę, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że osiągnę wiele. Byłem ambitny i lubiłem przewodzić, czułem się kimś wyjątkowym. Ale miało to swoją cenę: poczucie odpowiedzialności za los innych. Wiedziałem, że przyjaciele i rodzina potrzebują mnie, gdy zaś zorientowałem się w położeniu biednych mieszkańców Włodzimierza Wołyńskiego, odczułem potrzebę niesienia im pomocy. Najubożsi w mieście mieszkali w dzielnicy żydowskiej, oddalonej zaledwie o przecznicę od centrum. Kręte uliczki wiodące do synagogi nie były brukowane, a w czasie deszczu rynsztoki aż przelewały się od nieczystości. Nad całą dzielnicą unosił się obrzydliwy odór przenikający domy moich przyjaciół, a podmokłe deski położone na ulicach, by spełniały rolę chodników, zanurzały się w błocie, gdy się po nich przechodziło. W dwóch lub trzech izbach tłoczyły się wielopokoleniowe rodziny, złożone z ośmiu, dziesięciu, dwunastu osób, albo nawet liczniejsze. Nie było bieżącej wody. Czasem jedna izba służyła za kuchnię, pokój mieszkalny i sypialnię. W tym rejonie mieszkało kilku moich kolegów z klubu piłkarskiego, uważałem więc, że powinienem ich odwiedzić i zoba- , 162 czyć, jak im się wiedzie. W tych ubogich dzielnicach odnalazłem coś autentycznego, bo tu brano mnie za kogoś, kim faktycznie byłem, a nie zwracano uwagi, z jakiej pochodzę rodziny. Nieświadomie stałem się ideowcem, a w komunizmie dostrzegłem odpowiedź na drażliwą kwestię różnicy między biednymi i bogatymi. Marzyłem, by pomóc tym rodzinom: gdybym coś wynalazł i stał się milionerem, rozdałbym im pieniądze. Często wyobrażałem sobie, że jestem bohaterem w różnych miejscach i wcieleniach, zaprowadzając sprawiedliwość oraz pomagając dobrym i potrzebującym ludziom. Gdy zakochałem się w Taubci, moje poglądy na temat szczęścia wzbogaciły się o jeszcze jeden aspekt: oprócz idei socjalistycznych, w których mnie wychowano, konieczna była według mnie miłość. Jeśli każdy mógłby poświęcić się życiu duchowemu, a nie materialnemu, rozwiązałyby się problemy świata. Ludzie przestaliby się wzajemnie mordować. Nade wszystko ceniono by życie ludzkie. Nie byłoby już zbrodni ani wojen. Taubcia, ja i nasi przyjaciele marzyliśmy o życiu w samowystarczalnej komunie, w której wszyscy wierzyliby w dobroć serca i pomagali sobie nawzajem. Teraz jednak, gdy leżałem w wagonie, odechciało mi się marzeń o wspieraniu biednych czy wprowadzaniu sprawiedliwości. Mój cel stanowiło już nie wykorzenianie nędzy, lecz po prostu przeżycie, ochrona kruchych istnień ludzkich, takich jak ja i moja rodzina, przed prześladowaniem, torturami, zabiciem. Porzuciłem wszelką nadzieję na sprawiedliwość społeczną dla wszystkich. Zamiast tego marzyłem o przygodach. W pociągu postanowiłem rozpocząć swą karierę pisarza, układając w głowie historie i zapamiętując je w całości. W większości z nich byłem międzynarodowym szpiegiem. W przebraniu dziennikarza podróżowałem po świecie, poznawałem polityków i gwiazdy filmowe, utrzymywałem kontakty towarzyskie z zamożnymi arystokratami i wpadałem na trop skandali, nieprawości i prześladowań. Pisywałem artykuły dla prasy zagranicznej, jeździłem wielkimi automobilami, żeglowałem luksusowymi jachtami po wzburzonym morzu, otoczony wianuszkiem pięknych kobiet, zakochujących się we mnie raz po raz. Miałem pseudonim Szary Wilk, a swą przystań w Odessie. W innych opowieściach 163 wdziękowi, ciosy, buntowałem się przeciw iw temu ia się Jakieś moje , osoblstych talentów. ^ J,e odnowa, ogarniaj ™,e gorzki żal. uchylił je i ryknął przez kraty: 164 — Gotowsja k wychodu! * Dziesięć minut później zakratowane drzwi do sąsiednich przedziałów otworzyły się i warknięto dalsze rozkazy: — Dawaj, dawaj! Szewielis'!** Na zewnątrz kazano nam przykucnąć tuż przy ziemi; w chłodzie szarego poranku siekł nam w twarze deszcz ze śniegiem. Trwaliśmy w tej pozycji ponad godzinę, w kółko bowiem nas przeliczano. Nogi mi osłabły i zaczęły drżeć, płaszcz całkiem przemókł, ciałem wstrząsały dreszcze, a uszy i palce u rąk i nóg zdrętwiały. Przyjechało kilka ciężarówek. Zbudowano je specjalnie do transportowania więźniów; pomalowane na czarno, zostały ochrzczone mianem „czarnych kruków" (czornyj woron). Strażnicy załadowali nas jak najciaśniej i zatrzasnęli drzwi wzmocnione żelaznymi sztabami, oddzielające ich od nas. Ściśnięci na małej przestrzeni, przyduszeni, oddychający jeden drugiemu prosto w usta, więźniowie szybko stali się rozdrażnieni i nieprzewidywalni. Strażnicy, osłonięci żelaznymi prętami, palili spokojnie i nie zważali na bójki. W przejściowym więzieniu w Swierdłowsku, ogromnej budowli z cegły, górującej nad miastem, dostałem miejsce na górnej pryczy i oczekiwałem kolejnego etapu. Naprzeciwko mnie, na dole, grupka młodych urków grała w oko. Kiedyś grywałem w pokera lub oko z przyjaciółmi na wagarach spędzanych nad brzegiem rzeki; uważałem się za zręcznego gracza.. Urkowie grali na jedzenie lub ubranie, pomyślałem zatem, że dobrze byłoby spróbować zgromadzić zapasy. Bez przerwy gadali i chyba niespecjalnie uważali na samą grę. Odezwałem się do młodego mężczyzny rozdającego karty; miał ogoloną głowę, czerwoną chustkę przewiązaną przez czoło i dwie złote korony na przednich zębach, uważane przez urków za szykowne. Gdy rozdawał karty, opowiadał sprośne kawały i historyjki i cały czas się uśmiechał. — Mogę zagrać? — spytałem. — Wpuśćcie go. Będzie więcej w banku — rzucił jeden z graczy. Dwóch młodych zrobiło miejsce, a rozdający wręczył mi dwadzieścia zapałek. * Przygotować się do wyjścia! ** Szybciej, szybciej! Ruszać się! 165 — Pięć zapałek to twój cukier lub zupa. Dziesięć to pajka. Wartość ubrań ocenia się po tym, w jakim są stanie — wyjaśnił rozdający karty. — Każdy zaczyna od dwudziestu zapałek. Można kupić więcej od osoby, która właśnie wygrywa. Wania, ten od tasowania kart, zaczął je rozdzielać; były tak zużyte, że w dotyku zdawały się wyświechtanymi papierowymi rublami. Czerwone wzory wytarły się i wybrudziły, a ich rąbią były zagięte, odłażące lub w ogóle poodrywane. Jako pierwszą kartę dostałem asa. Miałem więc szczęście. Czułem to. Nonszalancko położyłem kartę, wrzuciłem do banku pięć zapałek i wyciągnąłem rękę po następną kartę. Zamiast oka, czwórka. Przegrałem partyjkę. W kilku następnych partiach postępowałem już ostrożniej, dając w zakład niewiele zapałek. Wygrałem parę partyjek, ale większość przegrałem. W ferworze gry nie zważałem na to, ile tracę. Przepadły mundur, spodnie, buty, a potem przydział żywności na kolejne dwa dni; urkowle zażądali znienacka, żebym oddał im to wszystko od razu. Siedząc w samej bieliźnie, tak się rozzłościłem, że jeszcze bardziej zapragnąłem zwycięstwa. Bardzo uważnie obserwowałem rozdającego karty. Nie zauważyłem żadnych sztuczek, lecz ktokolwiek rozdawał, zawsze mnie przebił. Również za każdym razem, gdy dostałem asa, mogłem być pewien, że w następnej kolejności trafi mi się słaba karta. W końcu zostały mi już tylko dwie zapałki. Od tego momentu karta poszła mi nieco lepiej. Wykupiłem buty i spodnie od rozdającego karty. Chciałem odzyskać wszystko od tych nicponiów i jeszcze zabrać im, ile się da. W następnej grze dostałem na początek dziesiątkę. Intuicja podpowiedziała mi, że dostanę zaraz asa, więc postawiłem resztę zapałek. Ale rozdający też otrzymał dziesiątkę. Moją kolejną kartą była dziewiątka. To oznaczało moją wielką szansę. Rozdającemu jednak trafił się as kier jako druga karta. Gdy sięgał po zapałki, rzuciłem kartami i zburzyłem dłonią bank. — Oszukujesz! — zagrzmiałem. Dwa rozdania wcześniej wyciągnąłem asa kier, więc teraz powinien leżeć na dnie stosi- ku kart. Jeden z urków uderzył mnie pięścią w ramię, aż wypuściłem zapałki. Rozdający karty odchylił się i kopnął mnie w krocze. — Oddawaj buty i spodnie, ty głupi bucu. 166 Tak mnie rozwścieczył, że go uderzyłem i wymachiwałem rękami, by nikt nie mógł się zbliżyć. Jeden z nich zaatakował mnie od tyłu i rzucił między prycze. Urkowie przygwoździli mnie do miejsca, ściągnęli buty i spodnie i skopali po plecach i pośladkach. — Niech ten chuj sobaczy się stąd wynosi. I pamiętaj, jesteś nam winien swoje pajki dzisiaj i jutro. I zupę, i cukier też. Jak się nie wypłacisz, to nic już w życiu nie zjesz. Bluznąłem z wściekłością obelgami i wczołgałem się na swoją pryczę. Tego wieczoru, gdy wracaliśmy z apelu, usłyszałem, jak dwaj więźniowie idący za mną rozmawiają po polsku. Zapytałem, co się dzieje w Polsce. Byli z Łodzi, a uciekali przed hitlerowcami do Związku Sowieckiego, mijając po drodze Włodzimierz Wołyński. Gdy poruszali się po terenach okupowanych przez Niemców, zniszczyli dokumenty; aresztowano ich na granicy sowieckiej. Tylko tyle udało mi się dowiedzieć, zanim nas rozdzielono. Po powrocie do celi poczułem, jak ktoś kładzie mi ciężką dłoń na ramieniu. — W jakim języku mówiliście na zewnątrz? — Po polsku — obróciłem się z przestrachem. — Chodź na moją pryczę, to pogadamy — mężczyzna miał czerwoną, ospowatą twarz, szeroko rozstawione, niebieskie oczy i głęboką bliznę biegnącą w dół czoła. Był łysy i nosił małe siwe wąsiki. Zręcznie podciągnął się na górną pryczę obok nicponi od kart i rzekł: — No chodź. Oni ci nic nie zrobią. Posłuchałem go. Pięciu innych urków, starszych od znajomych graczy w oko, opierało się o ścianę, czekając, aż będą mogli rzucić się na kolację. — Na co się patrzysz? Nie widziałeś nigdy jedzenia? Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że wlepiam błagalnie wzrok w jedzenie. Bojąc się zadzierać z kolejną grupą przestępców, nie wiedziałem, co odpowiedzieć. — Jadę z Buriepołomu — rzekłem w nadziei, że zmienię temat. — Więc ocaliłeś skórę, ale ubrania już nie — zapiszczał jeden z nich. — Dokąd jedziesz? — spytał łysy. 167 — Nie wiem. Co to za różnica. — Zobaczysz, jak dojedziesz — powiedział szorstko mężczyzna o rozczochranych włosach. — Mogłeś przeżyć Buriepołom, ale są gorsze miejsca. Módl się, żeby nigdy nie trafić na Kołymę. — Nigdy o niej nie słyszałem, a przede mną dziesięć lat, więc naprawdę mi nie zależy, gdzie wyląduję. — Będzie ci zależeć, jak tam trafisz. — Chyba jesteś studencikiem z uniwersytetu, skoro pleciesz takie dyrdymały — stwierdził młody urka. Łysy zdjął koszulę. Jego blade, lecz muskularne ramiona, piersi i plecy pokrywały tatuaże. Wokół szyi miał wytatuowany wzór ze splecionych węży, które zwisały aż do brodawek niczym etola z norek. — Dajcie mu chleba ze smalcem. Misza, rusz się, zrób mu miejsce. Dlaczego ten mężczyzna, najwyraźniej przywódca grupy, okazywał mi tyle życzliwości? Czułem się nieswojo, lecz Misza podał mi chleb ze smalcem, który łapczywie zjadłem. Urkowie nie spożywali posiłków z obcymi, bo stanowiły one rodzaj rytuału; słyszałem też, że jeśli dopuścili kogoś do jedzenia z tej samej miski, co oni, oznaczało to wprowadzenie do ich grupy. Trzymali się razem w barakach i więzieniach, izolując od pozostałych, razem jedząc, grając w karty, opowiadając dowcipy. W grupie istniała ustalona hierarchia: na czele bandy stał herszt zwany pachanem, którego rozkazy znaczyły więcej niż te wydawane przez strażników. Łysy mężczyzna z siwymi wąsikami był oczywiście pachanem, ale nie mogłem pojąć, dlaczego zaprosił mnie do wspólnego posiłku. — Te młode rzezimieszki nieźle cię obrobiły. Cały czas oszukiwali, wiedziałeś? — Myślałem, że grali uczciwie — do końca. Z jego piersi wyrwał się donośny śmiech. Jego kompani zaśmiali się równie głośno. — Uczciwość i zasady nie obowiązują w stosunku do takiego naiwniaka jak ty. Wyglądałeś jak maminsynek, jak tak siedziałeś w bieliźnie, ale przyjąłeś to jak mężczyzna. Odebrali ci ubranie i jedzenie, ale ty nie odpuściłeś. Grałbyś dalej, aż ograliby cię do skóry. W środku jesteś hardy — a to mi się podoba. Uważaj jednak z urkami, zwłaszcza młodymi tupeciarzami. 168 Założył nogę na nogę i pochylił się do przodu; złapał kawałek chleba i posmarował smalcem. Gdy skończył jeść, zapalił papierosa wojskową zapalniczką, zaciągnął się parę razy i spojrzał na mnie badawczo. — Opowiedz mi o życiu kapitalistów. Nigdy nie byłem za granicą. Zwykli ludzie głodują, a burżujom dobrze się powodzi — to wszystko, co słyszałem i wyczytałem. Widzę, że nie pochodzisz z biednej rodziny — przypuszczam, że studiowałeś na uniwersytecie. Najwidoczniej imponowało im to, kontynuowałem zatem tę myśl. — Byłem na uniwersytecie w Warszawie — zwierzyłem się. — Przez dwa lata. Chciałem zostać pisarzem. — No to opowiedz nam, jak żyłeś w wielkiej stolicy Polski — przynaglał pachan. — Studiowałem, nie opływałem więc w dostatki. Ale mojej rodzinie dobrze się wiodło. Nie nazwałbym nas bogaczami, ale mieliśmy siedem pokoi z dwiema werandami, stajnię, duży ogród z drzewami owocowymi i dwa psy. — O czym ty mówisz? — spytał z pełnymi ustami mężczyzna o obwisłym podbródku. — Siedem pokoi dla jednej rodziny? — Mój ojciec miał gabinet, a ja z moim bratem i siostrą mieliśmy własne pokoje. Miałem też konia, a gdy skończyłem piętnaście lat, ojciec kupił mi motocykl. — Bzdury — burczał mężczyzna opierający się o ścianę. — Nikt tak nie żyje. — Twój ojciec był milionerem — stwierdził pachan, którego nazywano Riaboj, czyli Dziobaty. — Nie, był zwyczajnym dentystą we Włodzimierzu Wołyńskim. Żyliśmy całkiem normalnie. — Jeszcze nam coś opowiedz o swym „normalnym" życiu — wtrącił kolejny urka. — Co roku jeździliśmy na wakacje w góry albo nad morze. — Takie życie ogląda się na filmach — rzekł jeden z nich. — Nie wierzę w ani jedno słowo. — A nie, ja wierzę — Dziobaty przyjrzał mi się i zastanowił głęboko nad tym, o czym mówiłem. — Ale jestem pewien, że jego ojciec był milionerem. 169 — Nie wszystkim się tak wiodło. Ale prawie nikt nie głodował — zawiesiłem na moment głos, nie chcąc wzbudzać ich zazdrości. — Była bieda. Istnieli i biedni, i bogaci Ale tak samo albo i gorzej jest u was w kraju, widziałem. — Nigdy nie ma sprawiedliwości dla wszystkich — rzekł sentencjonalnie Dziobaty. — A jedzenie w Polsce? Założę się, że macie naprawdę niezłe jedzenie — zainteresował się urka o obwisłym podbródku, dalej jedząc. Jeśli wyniosłem jakąś lekcję z poprzednich kontaktów z przestępcami, to był to wniosek, iż należy nieco umniejszyć rolę i jakość jedzenia w Polsce. Moje opisy rodziły niedowierzanie i rozogniały dyskusje, ciekawość zaś zmieniała się w niechęć i pogardę. Postanowiłem za to snuć opowieści o życiu towarzyskim wymyślonej restauracji w Warszawie, gdzie zawsze pragnąłem zamieszkać. Marzyłem, aby chodzić do eleganckich lokali w szytym na zamówienie popielatym garniturze z herbacianą różą w butonierce. Popijałbym francuskiego szampana i zapalałbym papierosa banknotami. W rzeczywistości moja znajomość życia nocnego sprowadzała się do restauracji piętro niżej. To mi jednak wystarczyło do opowieści. — Na Starówce warszawskiej znajdowała się restauracja o nazwie „Błękitny Aksamit" — zacząłem, — Bywałem tam każdego wieczoru, żeby posłuchać muzyki i potańczyć. Stał tam specjalny stolik dla kobiet, które można było zaprosić do tańca, na drinka lub do towarzystwa przy kolacji. Były młode i piękne... — To były zwykłe kurwy! — zawołał jeden z urków. — No powiedz, czym się różni dama od kurwy? Widać, że za dużo się w życiu nie nabzykałeś. — Przysięgam, że wszystko było jak najbardziej przyzwoite. To były miłe dziewczęta. — Aha, czyli mogłeś zaprosić piękne i nieznajome kobiety na drinka... — Albo na bzykanie! — Co sobie myślisz, że nie znamy życia? — Jestem pewny, że wiecie, o czym jest mowa — powiedziałem, nie mając zamiaru wywoływać bójki. — Chcę tylko powiedzieć, że ich praca polegała na dotrzymywaniu towarzystwa samotnym mężczyznom w restauracji. Nie wiem, co robili później. 170 — Bardzo były młode? — Miały dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Nie mam pojęcia. Młode, smukłe, wspaniale się poruszały i uśmiechały zachęcająco. Ubierały się w długie, dopasowane suknie z jedwabiu, z dużymi dekoltami. Ale były świetnie wychowane, pełne wdzięku, jak z dobrego domu. — Założę się, że jakbym dużo im zapłacił, toby się ze mną pieprzyły. — Żadna z nich by się z tobą nie pieprzyła — odpalił Dziobaty. — Żeby zdobyć taką kobietę, trzeba mieć klasę, a ty jej nie masz. Mówiąc, patrzyłem im w oczy. Rozochocony ich zainteresowaniem wymyśliłem łzawą historyjkę o młodej tancerce, która zaszła w ciążę, została odrzucona przez rodzinę i skończyła na ulicy. Gdy rozwijałem kolejne wątki opowieści, w celi ucichło. Uspokoiły się wulgarne rozmowy i sprzeczki. Nawet urkowie, którzy mnie oszukali, zebrali się wokół piętrowych łóżek, by posłuchać. Przeciągałem fabułę, ile tylko się dało, uważając, by nie ubarwiać jej zbyt plastycznymi szczegółami ani by nie używać zbyt wyrafinowanych sformułowań, które osłabiały zainteresowanie urków. Pod koniec Dziobaty klepnął mnie po łopatkach. — Ale z ciebie wielki pisarz! Nastojaszczij czelowiek. Od dziś jesteś moim gciciem przy każdym posiłku. Wania — zawołał młodego urkę, który mnie nabrał w kartach. — Zbierz no jego rzeczy i mu oddaj. Ale wszystko. I nie waż się tknąć jego jedzenia. Następnego dnia rano Dziobaty ryknął: — A gdzie mój gawędziarz? Wdrapałem się na pryczę, a oni przywitali mnie jak starego kompana; Dziobaty nawet uścisnął mi dłoń. Rozpocząłem kolejną opowieść o swych wymyślonych przygodach na Dzikim Zachodzie. Kilka wątków zaczerpnąłem z książek Karola Maya, który siedząc w niemieckim więzieniu, opisywał dzieje Old Shatterhanda, Old Surehanda i wodza indiańskiego Winnetou. Sam nigdy nie był w Ameryce. Ja też nie. Rozwodziłem się jednak o kowbojach, Indianach i kobietach, preriach, górach, opuszczonych widmowych miasteczkach, okraszając to wszystko produktami swej wyobraźni. Zainteresowali się wszys- 171 cy więźniowie w celi. W Związku Sowieckim zakazano westernów, romansów i historii szpiegowskich, gdyż nie przyczyniały się one do wzrostu świadomości klasowej. Nowymi bohaterami powieści sowieckich stali się rewolucjoniści, oddani komuniści i, rzecz jasna, chłopi wraz z robotnikami. Sypałem historiami, jedną po drugiej, a Dziobaty sprawdzał, czy sowicie wynagradzają mnie za nie jedzeniem. Czułem się jak król na dworze. Kiedy ogłoszono, że mam wyjść z więzienia w Swierdłow-sku, Dziobaty udzielił mi kilku porad. — Nie zadawaj się ze skurwielami — złapał mnie za ramię. — A jeśli wpadniesz w kłopoty, posłuż się moją ksywką. Przestępcy mnie znają, a to ci może pomóc. Musisz jednak wiedzieć, czym się zajmuję, żeby im faktycznie udowodnić, że się znamy. Napadam na banki i specjalizuję się w rozpruwaniu sejfów. J adąc w ścisku panuj ącym w ,, czarnym kruku'', czułem się pewnie i bezpiecznie; były to uczucia, jakich nie doznawałem od dawna. Pseudonim „Dziobaty" oznaczał przepustkę do bezpiecznego przebywania w świecie urków, a mój talent do opowiadania historii miał sporą wartość, niczym jakaś broń czy narzędzie. Pociąg wił się jak wąż, kiedy wyjeżdżaliśmy z gór Uralu. Zbocza porastały przeważnie gęste bory sosnowe, choć niektóre zaokrąglone szczyty górskie były całkiem nagie. Nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie będziemy mijać duże miasta: Czela-bińsk i Kurgan, okazały się one jednak tak brudne i zamarłe, jak wioski w górach. Setki kominów fabrycznych w Czelabińsku wypluwało wstrętny brązowy osad, barwiący powietrze i zanieczyszczający elewacje budynków. Na dworcu w Kurganie, jak i na innych stacjach, dziesiątki kobiet, młodych i starych, sprzedawało pasażerom jajka na twardo, surowe ziemniaki i kawały smalcu, podając je przez okno. Miały poorane bruzdami, ogorzałe twarze, brakowało im zębów, a ich płaszcze i szale były znoszone i podarte. Żadna z nich nie podchodziła do wagonu więziennego; robiły to tylko dzieci, które rzucały w nas kamieniami i zgniłymi jabłkami. Wydawało się, że jesteśmy niewidzialni. Kiedy wyjeżdżaliśmy z miasta, zauważyłem, że przechodnie byli tak nijacy jak ich otoczenie. Kobiety zakrywały głowy i twa- 172 rze szalami, mężczyźni dreptali w podniszczonych płaszczach i kapeluszach, prawie wcale nie podnosząc wzroku ani nie patrząc na siebie, gdy pośpiesznie przemykali przez ulice. To miejsce w niczym nie przypominało miasta sowieckiego, jakie istniało w mej wyobraźni — tętniącego życiem i czystego, pełnego solidnych budynków i porządnie odzianych mieszkańców. W końcu majątek rozdzielano wszystkim po równo — u władzy stali przecież robotnicy i to oni odpowiadali za życie swoje i innych. Miasta te znacznie odbiegały od obrazka, jaki w swych wystąpieniach odmalowali nam politrucy i jaki tworzyła propaganda w Armii Czerwonej. Do naszego przedziału wsiadło dwóch zielonoświątkowców, ojciec z synem. Obserwowałem ich, jak razem mamroczą modlitwy i czynią znak krzyża na wargach przed posiłkiem. Spytałem, czy są katolikami. Odparli wolno i jakby niechętnie, że należą do zielonoświątkowców. Nigdy wcześniej nie słyszałem o takim wyznaniu. Nie byłem odosobniony w gapieniu się na ich obrzędy. Dwóch więźniów, którzy zajmowali sąsiednią ławkę, drwiło z nich, nazywając „jezusowymi czubkami" i „chrystusi-karni". Modlący się mężczyźni ignorowali kpiny, ale prowodyrzy nie dawali za wygraną, naśladując postawę, w jakiej modlili się zielonoświątkowcy i żegnając się w okolicach intymnych. A wtedy rozgorzał spór. Więzień wojskowy, który do tej pory nie odzywał się, oskarżył zielonoświątkowców o tchórzostwo i brak patriotyzmu, ponieważ odmawiali walki na froncie. Zarówno w więzieniach, jak i pociągach rozmowy krążyły zazwyczaj wokół dwóch tematów: jedzenia i kobiet. Z byle powodu wybuchały kłótnie i bójki; powodowała to ciasnota i brak prywatności, tylko bowiem we śnie można było zaznać jej odrobinę. Nieustannie ścierały się rozmaite poglądy. Przesadnie wychwalano swe życie i status społeczny przed więzieniem, co doprowadzało do waśni i bijatyk; czasem cały przedział musiał rozdzielać walczących. Jeśli w przedziale znalazło się dwóch lub trzech urków, z miejsca próbowali oni podporządkować sobie resztę. Tyranizowali wszystkich pozostałych. Gdy na budynkach dworca pojawił się napis „Pietropaw-łowsk", w przedziale zapanowało ożywienie. Tak zwany Karcer Pietropawłowski był jednym z najstraszniej szych i najbardziej strzeżonych więzień w kraju. Kilku wytrawnych więźniów przy- 173 puszczało, że spędzimy tu całą zimę i bali się wymierzanych z dużą dowolnością kar. Nie wiedziałem, jaka jest różnica między więzieniem przejściowym, w którym już przebywałem, a więzieniem o zaostrzonym rygorze, jednak nerwowa atmosfera! wywołana przez towarzyszy podróży, udzieliła S1ę i mme. Obawiałem się przyszłości. Zimny wicher owionął mi nieosłoniętą twarz, kiedy szliśmy z dworca do więzienia. Na ulicach i dachach zebrały się zaspy śniegu. Kolumna obszarganych i ledwo snujących się więźniów sprawiała żałosne wrażenie przy ubranych w futra strazmkach i zdrowych, prężnych wilczurach. Słyszałem, że Pietropawłowsk to du^ miasto, ale wokół widziałem tylko odrapane piętrowe domy. Na dworcu nie było wagonów ani wozów, ani nawet „czarnych kruków''.które by nas mogły transportować do więzienia. Mróz i przejmujący wiatr paraliżowały ruchy. Bieżnik! opon, zastępujące podeszwy przy butach, świetnie przewodzify zimno, Mórfobejmowało mi stopy i całe nogi. Łydki tak ścierp3., zen^ wiele brakowało, abym czołgał się na czworakach. Wicher siekł bezlitośnie przewiewając mundur; kostniały palce, broda i nos, cotudziło we mnie obawę, że się odmrożą, więc próbowałem energicznie poruszać palcami u nóg, choć straciłem w nich czucie. & Gdy szliśmy ulicą, podążali za nami tubylcy i poczuliś się dość dziwacznie, ściągnęliśmy bowiem na siebie uwagę Większość z nich stanowiły okutane w szale kobiety wieżach z ciężkiego filcu. Ku mojemu zdumieniu zaczęły krzyczeć na strażników: — Faszyści! — Mordercy! — Może byście tak pojechali walczyć na tront! — Leniwe tchórze! Zostawcie tych niewinnych ludzi w spokoju! Strażnicy próbowali je odepchnąć karabinami. — Spieprzać, wy stare kurwy! To zdrajcy, wrogowie ludu. Zasługują na rozstrzelanie. Nie litujcie się nad nimi! To jeszcze bardziej rozjuszyło kobiety. Większość z nich była Kazaszkami, co rozpoznałem po ich mongolskich rysach. Unosząc pięści, szydziły: . -Kłamcy! Sukinsyny! Każdy z nich jest niewinny, całkiem jak nasi mężowie i synowie! 174 Zaczęły rzucać śnieżkami w strażników. Ci oddali kilka strzałów w powietrze, więc kobiety cofnęły się o parę kroków, nie przestawały jednak wyzywać strażników i dalej szły za nami. Ciskały w kolumnę więźniów paczki, bochenki chleba, ziemniaki i boczek owinięty w szmatkę. Jedna zdjęła szal i płaszcz zimowy i dała mężczyźnie, który był licho ubrany. Ja złapałem parę wełnianych rękawic o jednym palcu. Gdy wspinaliśmy się po stromym zboczu prowadzącym do więzienia, kobiety nadal stały na dole i wołały, aż minęliśmy bramę. Więzienie było olbrzymią budowlą z kamienia i betonu; miało grube ściany, a otaczał je ceglany mur, wysoki na sześć metrów, uzbrojony w druty kolczaste i tłuczone szkło na górze. Wieże strażnicze zbudowano blisko siebie; rozciągał się z nich widok na całą okolicę. Cele w środku zatłoczono więźniami. Nie było w nich żadnych prycz, materaców ani ław — tylko podłoga z cementu i cztery kamienne ściany. Zakratowane okno, które częściowo zabito od zewnątrz deskami, wpuszczało jedynie wąski promień światła. Obok drzwi ustawiono beczkę spełniającą rolę latryny. Znalazłem kącik, w którym mogłem opierać się bokiem o ścianę. W drzwiach otworzył się judasz i strażnik krzyknął: — Wszyscy wstawać. Żadnego leżenia w dzień! Kilku leżących na podłodze więźniów, świeżo posiniaczonych i zakrwawionych, jęknęło i powoli usiadło. Rozejrzałem się, czy w celi nie ma szajki przestępców, ale rozróżnienie typów więźniów było niemożliwe. Udało mi się dosłyszeć strzępy rozmowy o sytuacji na froncie. Przez większą część wojny Armia Czerwona cofała się, a Moskwa została okrążona. Wojna wydawała się teraz tak odległa. Jakaś cząstka mnie sądziła, że walka nie ma już żadnego znaczenia, czułem się tak od niej odizolowany. A wtedy pomyślałem o swej rodzinie, złapanej w potrzask między Niemcami a Rosjanami. Jakiś starszy mężczyzna w rozpiętej popielatej koszuli stał oparty o ścianę. Po jego szerokich ramionach, wyprostowanych plecach i donośnym głosie można było w nim poznać byłego oficera. — Nie sądzę, żebyśmy mogli obronić Moskwę — powiedział. — Jeśli Niemcy zacisną pierścień okrążenia pancernego, 175 Moskwa będzie otoczona ze wszystkich stron. Nie ma wtedy sposobu, by przedrzeć się przez taką blokadę. Mają o wiele nowocześniejsze siły powietrzne i czołgi niż my. Niestety, chyba za wcześnie i za daleko ich wpuściliśmy. Do oficera zbliżył się młody wojskowy, jeszcze w mundurze, co oznaczało, że jest to jedno z jego pierwszych więzień. — Napoleon w 1812 roku też szybko i daleko się wdarł w głąb kraju — zaperzył się — bo doszedł aż do Moskwy. Jednak złamał go generał Kutuzow i zima. Tak samo Hitler: nie ma pojęcia, jak sroga bywa zima w Rosji ani też, ile umieją znieść Rosjanie. Być może nie dysponujemy najnowszymi technikami, ale jest w nas duch walki i miłość do ojczyzny. Jestem pewien, że Stalin obmyślił taką strategię: zwabić hitlerowców w głąb kraju, odciąć ich, a potem patrzeć, jak umierają z zimna. Starszy mężczyzna przy oknie i dwaj inni stojący obok więźniowie zaśmiali się drwiąco. — O czym mowa, o „strategii" Stalina? Zamordował naszych najlepszych marszałków i generałów. Teraz zaś, gdy grozi nam przegranie wojny, wyciąga w końcu starą kadrę z łagrów. Wojskowi ciągle spierali się o natarcie niemieckie na obszary sowieckie i nieustanny odwrót armii Sowietów na wszystkich frontach. Mimo że zostali aresztowani, niektórzy nadal uważali się za nieugiętych komunistów i wychwalali Stalina jako geniusza strategii wojskowej. Inni krytykowali go, lecz wciąż wierzyli w ideały komunizmu. Pozostali otwarcie atakowali Stalina, jego popleczników i Politbiuro. Nie mieściło mi się w głowie, dlaczego w tak trudnych okolicznościach aresztuje się tak wielu wysokich rangą dowódców i zwykłych żołnierzy. Czy naprawdę wokół roiło się od zdrajców i szpiegów? Z początku myślałem, że to NKWD odpowiada za aresztowania niewinnych obywateli, ale nie bardzo mogłem sobie wyobrazić, jak aresztowaliby oni dowódców stojących na szczycie hierarchii bez zgody Stalina. Im więcej słuchałem opinii więźniów wojskowych, tym silniej wątpiłem w niewiedzę Stalina o trwających wszędzie masowych aresztowaniach, zwłaszcza że przegrywaliśmy wojnę. Inną sprawą, która nie dawała mi spokoju, była kwestia samych aresztowań: dlaczego ci dowódcy nadal utrzymywali, że ich aresztowania były pomyłką? Czy moje aresztowanie wynika- ,. 176 ło z jakiejś pomyłki? Nie. Sąd wojenny wiedział, co robi: działali umyślnie. Aresztowano mnie dla przykładu, by pokazać innym żołnierzom, co grozi tym, którzy ośmielą się wystąpić przeciw reżimowi. Czy ci wojskowi wierzyli w dobroć Stalina, czy najzwyczajniej udawali? Jestem przekonany, że zdążyli się nauczyć, iż w tak dużej grupie, jak nasza, znajdują się donosiciele. Nie czułem już żadnej nici porozumienia z innymi więźniami wojskowymi. Nie byłem zawodowym żołnierzem, nigdy też nie dałem się złapać w sidła indoktrynacji i ogłupiającej propagandy, jaką uskuteczniano na zajęciach z kształcenia politycznego. Wręcz przeciwnie, przyciężka indoktrynacja wywoływała we mnie pogardę dla armii. Uczucie to potęgowało się, kiedy obserwowałem zachowanie byłych oficerów, którzy nie stracili zadufania w sobie i dalej okazywali zwykłym żołnierzom swą wyższość, jakby obowiązywały dawne stopnie wojskowe; nadal im też rozkazywali. Pewnego dnia przyprowadzono przygarbionego, siwego mężczyznę w okularach w drucianych oprawach. Przez jego ciało przebiegały dreszcze, cały drżał i ściągał przez to uwagę wszystkich w celi. Od rana do wieczora błąkał się od jednej grupki do drugiej, uważnie przysłuchując się dyskusjom, nigdy jednak się do nich nie włączał. Kiedyś po południu zobaczyłem, że stoi przy mnie, oparty o ścianę. Trzęsły mu się ręce i bez ustanku drapał się po ciele, przesuwał dłonią po włosach i mrugał. Chociaż stał tuż obok, nie odzywał się. Spośród całej gromady więźniów w celi on jeden wyglądał mi na Żyda. Umiałem wypatrzyć Żyda wszędzie. Nauczyłem się tego w Polsce, gdzie Żydzi musieli rozpoznawać się nawzajem dla bezpieczeństwa i przetrwania. Nie szukałem zgodnych ze stereotypem ciemnych włosów i oczu, lecz przenikliwego, natarczywego spojrzenia oraz połączenia zewnętrznych pozorów spokoju z wewnętrzną nerwowością. Kiedy napotkałem u kogoś takie cechy, wiedziałem, że mogę zagadnąć i uzyskać odpowiedź. To ojciec uświadomił mi ten rodzaj powinowactwa między Żydami, w czym tylko upewniłem się, kiedy w wieku szesnastu lat przeniesiono mnie z gimnazjum polskiego do żydowskiego. Rzuciwszy mi ukradkowe spojrzenie, wyszeptał: — Jesteś Żydem? Skinąłem potakująco. 177 - Wiesz, najlepiej się z tym nie afiszować - rzekł Wiedziałem o tym Wielu więźniów i strażników imało antysemickie uprzedzenia, urkowie zaś uwielbiali zastraszać słab- przed antysemitami Opowiedzia — Jesteś więźniem politycznym- ŁAvy v y upi.ismy. opowiadamy opowiedziałem dowcp o Bem. 178 S, jakby snu! skończył prowadzą przeciw trzyletnimi wyrokami. — Cztery miesiące temu minę*0 iuz-^ y , .. aie 7 ^NTw^etropawłowskuprzypomnialamiprzeżyciazwięzie- nia w Homlu, kiedy^ ^^KS rach smrodu mych towarzyszy; *^^ więznla przede nia za mną, a pot i wyziewy ™e ^e|° Zniknęly gdzieś onie-mną. Owładnęły mną znużenie i wecnęc. ^ui«j s no^Elia wclsną) 5lc na miejsce „bok ■* «* dygotał- W środku nocy obudztt mnie glos straż- nika wywołujący różne nazwiska. Był między nimi Elia. Polecono im wyjść na korytarz. Elia zesztywniał, po czym wstał. Było tak, jak przewidywał. Zacząłem drżeć, jakby to mnie kazano się podnieść. Rano drzwi otworzyły się, do celi wepchnięto Elię i jakiegoś więźnia i ciśnięto nimi o podłogę. Mieli spuchnięte, zasiniaczone oczy i splamione krwią koszule. — Wszystko podpisałem — wyszeptał Elia, gdy próbowałem zrobić mu miejsce przy ścianie — ale oni ciągle mi nie chcą odpuścić. — Jego głos brzmiał, jakby dochodził przez tunel — głuchy, przytłumiony, odległy. NKWD podniosło bicie do poziomu sztuki. Jeśli więzień polityczny nie przyznał się tak szybko, jak by to zadowoliło śledczych, strażnicy przypalali go papierosami, wbijali igły pod paznokcie lub wyrywali je w całości. Tych, którzy nadal się opierali, walono kijitmi, kopano w genitalia lub bito tak, że łamano im kości. Przesłuchania trwały dniami i nocami, bez przerwy; świecono więźniowi mocną żarówką w oczy, by nie zasnął. Niektórzy twierdzili, że bezsenne noce, gdy zmuszano ich, by bez końca powtarzali swoją wersję wydarzeń, dorównywały swym okrucieństwem nieludzkiemu biciu. Jakikolwiek błąd lub niespójność zeznań rozwścieczały śledczego. — Kłamiesz! Wczoraj mówiłeś mi, że poznałeś Jakowlewa w grudniu 1935. Teraz zaś utrzymujesz, że znasz go od września 1933. A więc spiskujecie już od dwóch lat, a ty próbujesz mnie oszukać. Niekiedy o rozmaitych porach do celi wchodzili samotni więźniowie, których nigdy wcześniej nie widziałem. Wyglądali na półżywych i z trudnością się poruszali. Słabi, wychudzeni, mamroczący bezsensowne zlepki słów, wracali z karceru, specjalnej celi, zarezerwowanej dla poważnych przestępstw. Nigdy nie zapomnę, jak mnie bito po próbie ucieczki. To świeże doświadczenie tak utkwiło w mym umyśle, że bałem się, czy władze nie wynajdą jakiegoś powodu — albo i nie będą potrzebować powodu — by je powtórzyć. Prześladowała mnie myśl, że za każdym razem, gdy otwierają się drzwi, wywołają moje nazwisko. Usiłowałem przekonać samego siebie, że już mnie skazano, więc nie będą mnie przesłuchiwać, chyba że zrobię coś złego. Nie mogłem jednak wyzbyć się tego strachu, gdy słyszałem zduszone krzyki na korytarzu. Ogarnął mnie 179 rodzaj obsesji, że moja nieudana ucieczka zwróci czyjąś uwagę i wznowią przesłuchania. Ponownie oskarżą mnie o zdradę i skażą na śmierć. Codziennie po śniadaniu zabierano nas na spacer po wewnętrznym dziedzińcu więziennym. Raźno spacerowaliśmy gęsiego z rękami splecionymi z tyłu i spuszczonymi głowami, unikaliśmy bowiem widoku wież strażniczych, strażników i wilczurów. Podczas obu okrążeń dziedzińca i na korytarzu zabraniano nam rozmów. Czasem po spacerze do cel wracali nie wszyscy więźniowie. Przez jakiś czas ich znikanie okrywała tajemnica. Potem rozniosła się pogłoska, że byli to donosiciele. Trzy razy dziennie prowadzono nas do łazienki, dużego pomieszczenia przy końcu korytarza. Przed nim znajdował się przedsionek z dziesięcioma umywalkami i kranami. We właściwej świątyni dumania było dziesięć otworów w podłodze z cementu. Strażnicy zostawali na zewnątrz, łazienka zatem spełniała rolę ośrodka życia towarzyskiego i rynku. W celi nie wolno nam było mówić za głośno, by nie zostać podsłuchanym, za to w niestrzeżonej toalecie więźniowie mogli rozmawiać, knuć, handlować jedzeniem i tytoniem, obmyślać odwet lub wręcz dokonywać zemsty. Dokładnie w tym samym dniu, gdy krążyła między nami pogłoska o donosicielach, grupa urków otoczyła jakiegoś więźnia politycznego, zaskakując go, jak to się mówi, z ręką w nocniku, tym razem niemal dosłownie. — Stukacz*! — krzyknęli mu w twarz. Urkowie złapali go pod pachy, obrócili do góry nogami i zanurzyli mu głowę w otworze z fekaliami. — Przyznaj się albo znów to zrobimy! Mężczyzna nie odezwał się ani słowem. Po kilkakrotnym zanurzeniu głowy w otworze puścili go. Po powrocie do celi dalej kłócili się, czy był niewinny. Następnego dnia zniknął po spacerze na dziedzińcu. Rozgorzały ciągnące się parę dni dyskusje: był szpiclem czy nie? Nigdy się nie dowiedziałem. Pod koniec listopada wezwano mnie na etap. Donosiciel (w żargonie więźniów). Rozdział dziewiąty Buchta Nachodka Następny postój był w Nowosybirsku. Tamtejsze więzienie, jedno z największych więzień przejściowych mieściło kilka tysięcy osób. Wysyłano stamtąd więźniów na północ; płynęli łodzią rzekami Ob i Jenisej na nie zamieszkane obszary obfitujące w zasoby naturalne. Wśród tych dzikich pustkowi leżały porozrzucane obozy pracy, między innymi w Kołpaszewie czy Narynie, w którego rejonach przebywał na wygnaniu Stalin. W budynku, do którego trafiłem, gnieździło się co najmniej pięciuset więźniów. Nie miał okien, więc powietrze było stęch-łe i ciężkie, a gwar po prostu ogłuszał. Nie mogłem znaleźć miejsca, aby usiąść lub się położyć, czym zwróciłem na siebie uwagę urków i zdenerwowałem więźniów, którzy rozsiedli się na podłodze. — Miejsce to masz tylko pod pryczami! — wrzeszczeli, kopiąc mnie, gdy przechodziłem obok nich. Usiłowałem odwrócić wzrok, lecz przyciągałem coraz więcej wrogich spojrzeń, a każde z nich mogło być zapowiedzią bijatyki. W końcu usłyszałem, jak dwaj więźniowie rozmawiają po polsku. Ich nogi zwisały swobodnie z drugiego piętra prycz. Przedstawiłem się, wspominając, że jestem tu nowy i szukam jakiegoś miejsca. Pozwolili mi się jakoś wślizgnąć. Byli już w Nowosybirsku od trzech tygodni i nadal czekali, gdzie ostatecznie ich skierują. Józef był wujem młodszego z nich, Bruna. Obaj pracowali w krakowskich wydawnictwach, lecz po najeździe hitlerowskim uciekli do Lwowa. W 1941 roku, gdy Niemcy zajęli miasto, szli 181 w ślad za wycofującą się Armią Czerwoną aż do Kijowa. Aresztowano ich za propagandę antyrewolucyjną i skazano na dziesięć lat. — Nie nawykliśmy do tego, by trzymać gębę na kłódkę — wyjaśniał Bruno. — Cały czas mówiliśmy: o niedolach sowieckiej okupacji, prześladowaniach Żydów, szczególnych przywilejach, jakimi cieszyli się działacze partyjni i enkawudziści. Gdy tak siedzieliśmy w bieliźnie, w gorących i obrzydliwie cuchnących pomieszczeniach więziennych, słuchałem, jak moi nowi przyjaciele dyskutują o przekładzie książek Anatola France^ na polski, a także o dziele Maeterlincka pod tytułem Życie pszczół, w którym nakreślono analogie między społecznościami ludzi i owadów. Byłem wniebowzięty. Oni nie marnowali ani słowa na czcze przechwałki lub frywolne anegdoty, nie narzekali też na fatalne warunki. W ich obecności mój talent do snucia historyjek zdawał się błahostką. Kilka dni później już ich nie było, gdyż wezwano ich na etap. Uścisnęliśmy się, życząc nawzajem powodzenia, po czym znikli w tłumie innych obszarpańców. Tak wyglądały wszystkie pożegnania, nagłe i bez emocji, bez względu na to, jak blisko ktoś zdążył poznać się i zżyć z drugą osobą. I na mnie przyszła kolej niedługo potem: wzięli mnie na etap i znowu byłem w drodze. Pociąg wlókł się wolno na wschód. Leżałem na górnej pryczy, a mym oczom ukazał się piękny, pagórkowaty krajobraz i jakieś ciemnoszafirowe jezioro, położone w rozległej dolinie. Rozpromieniłem się, rozpoznając w nim Bajkał, najgłębsze jezioro świata, którego dno opada na ponad półtora kilometra. Gdy zbliżyliśmy się, spostrzegłem statki i łodzie rybackie, a na piaszczystych plażach — ludzi. Aż mnie zakłuło w sercu na ten widok. Zanim dotarliśmy do Irkucka, liczba możliwych celów naszej podróży wyraźnie zmalała, a przed Chabarowskiem ja i pozostali w pociągu wiedzieliśmy już, że zmierzamy na Koły-mę. Chociaż słyszałem wcześniej wiele przerażających rzeczy o łagrach w tamtych rejonach, wciąż nie miałem pojęcia, czego się spodziewać, z wyjątkiem tego, że będzie tam zimno. Zachowałem przedziwny spokój. W mej pamięci odcisnęły się budynki i nazwy poszczególnych stacji. Najbardziej utkwiła mi — bo była to jedyna nazwa, 182 która mnie tak uradowała — stolica Żydowskiego Obwodu Autonomicznego, Birobidżan. Wypisano ją w cyrylicy i jidysz. Sam dworzec miał niewielkie rozmiary i był obskurny, co wprawiło mnie w zdumienie. Mimo że Birobidżan powstał na obszarze wydartym dziewiczej puszczy nad rzeką Birą, wyobrażałem go sobie jako kwitnący ośrodek przemysłu i kultury. Utworzony w 1934 roku Żydowski Obwód Autonomiczny wychwalano jako rozwiązanie kwestii niepodległości żydowskiej w Palestynie. Podczas okupacji sowieckiej we Włodzimierzu Wołyńskim wahałem się, czy nie pojechać tam, by pomóc przy budowie żydowskiego państwa socjalistycznego. Poczułem smutek, będąc tak blisko kraju, który mógł stać się moją przyszłością. Nie byłem w stanie przestam myśleć o tym, jak wyglądałoby moje życie, gdybym zdecydował się wówczas na wyjazd. Daleko za nami pozostały stepy, pagórki przeszły w góry, a pola zmieniły się w lasy. Pociąg przecinał wielkie rzeki bez nazw, po których pływała kra i śnieg, naniesione z odległych miejsc. Długo staliśmy na bocznicach w Czycie, Błagowieszczeń-sku i Chabarowsku. Po wielu nocach i dniach zacząłem postrzegać Związek Sowiecki oczami ludzi, których poznałem. Opowieści 0 fałszywych oskarżeniach i aresztowaniach członków rodziny — w tym dzieci, starzejących się rodziców, dalekich krewnych, przyjaciół i znajomych — zmusiły mnie do zrewidowania swych młodzieńczych poglądów o państwie sowieckim, Partii Komunistycznej, a przede wszystkim o sowieckim systemie sądownictwa. Naprzeciwko mnie leżał na pryczy Aleksy Mitrofanow, rodem z Nowosybirska, przewodniczący kołchozu i członek miejscowej egzekutywy partyjnej. Partia stanowiła dla niego kościół, w którym Stalina czczono jak bóstwo. Zbity z tropu swym aresztowaniem, mówił na głos sam do siebie, zadając pytania ścianom 1 myląc kolejność zdarzeń. Wydano na niego wyrok dwudziestu lat za spisek zmierzający do obalenia porządku państwa i za szkodnictwo w gospodarce, co ledwo rozumiał. Oficer NKWD, który aresztował go wraz z żoną i synem, przyjaźnił się z nim od lat. — Przysięgam, że nie mam wrogów — powiedział. — Wszyscy byli przyjaciółmi. Całe lata karmiłem dygnitarzy partyjnych i enkawudzistów produktami z mojego kołchozu, gdy sklepy świeciły pustką. — A więc co się stało? — zainteresowałem się. 183 _ Hm, gospodarstwo nie wygnało ^^ wości - pogroził - unies-mu fJCem P ^ z cen. nad stu procentach - Pchnął * * g trali przyjmowaliśmy z otwartyrm rę • przyjęciach, Gadał bez ładu i składu ^tot^e plrtyjni. Tedyny™ na które zapraszali go miejS<^ w^omJnienie dwóch wnioskiem, na jak! mógł S1ędobycaypw ^ h studentów - jak ich określL ^g . u mózgach". Przyjechah om z ^^^ zadenuncj owali w propagandę w prasie i radm, władze kołchozu, w tym i jego- zwąchalem. __ Na pewno to byli Zyozi- •-> j ^r^ , usiłu- letnie na ze cc^ A oni zdradzili mnie. y Choć Aleksy chełpił się swym jąc mi zaimponować kodem 58^ polityce. Był zwyWym ogram zonymj Więźniów politycznych ni jako jednostki, ale zwykle d*£^ J^ zorganizowanymi grupami W docnodzenie fałszowali dowo-łem się, że oficerowie Prowada^ wymyślali całe dy nie tylko w poszczególnych J- J^^ z ^ spiski. Powszechnie znano p** tam i ^^^ gów ludu nie działa w poje^^ demaJskowac spiski". lubił mawiać, falezy bezus an spotykałem więźniów Zmieniając jedno więznę F . q ^ w różnym wieku, rożnych ^o . P' ^ kodekgu poglądach. Nauczyłem ^J^wMe £óJo samej osobie, karnego. Kod przypisany ^k°^nneg0 popełnienia morder-KtośztodemSazostału^^'^^ ciała. Więzień stwa lub spowodowania c^f° włamywaczem. Oczy- z kodem 72 był pospolity ^ J tw. wiście niekomeczme bylion ^ Y ^> ^ z ^ Najczęstszym kodem w^> F^ Y^ ^ od nymi podpunktami odnos^C az do szpiegostwa, agitacji kontrrewolucyjnej i propdgcuiu^, 184 sabotażu, zabójstwa politycznego i przynależności do spisku. Mój kod 193,15, D sygnalizował zdradę w czasie służby wojskowej w warunkach wojny. W zależności od kodu wyrok mógł zawierać dodatkowe artykuły pozbawiające więźnia pewnych przywilejów, takich jak odwiedziny, otrzymywanie poczty, żywności i odzieży. Skazanym na mocy artykułu 58 zazwyczaj odbierano przywileje, natomiast przestępcom (z wyjątkiem morderców, gwałcicieli i fałszerzy) pozostawiano wszystkie oprócz odwiedzin. Większość więźniów politycznych nie była przestępcami; przypominali raczej ludzi pokroju mego brata, których zapatrywania polityczne i filozoficzne piętnowały jako wrogów reżimu stalinowskiego. Co dziwne, bardziej gardzono socjalistami niż członkami partii prawicowych, Stalin obawiał się bowiem, że odwiodą oni proletariat od komunizmu. Wielu ślepo oddanych reżimowi ludzi, a także osób nie mających pojęcia o polityce aresztowano i skazywano na chybił trafił tylko po to, by siać terror i psychozę. Takie były podstawowe metody, których używał Stalin do kontrolowania swoich obywateli. Wszyscy wysiedli z pociągu w Buchcie Nachodce, obozie przejściowym dla tysięcy więźniów oczekujących na ostatnią część podróży na północ — przez Morze Ochockie do łagrów na Kołymie. Przeprawa była możliwa tylko wówczas, gdy puszczały lody na morzu. Przybyłem do Nachodki w marcu. Następny statek nie odchodził przed majem. Przydzielono mnie do budynku dla polskich więźniów, otoczonego drutami kolczastymi, co tworzyło więzienie w więzieniu. Radość z tego, że słyszę język polski, szybko zgasła, gdy posłuchałem rozmów współwięźniów, leżąc na dolnej pryczy. — Kapitanie Wygodzki, czy mógłbym pożyczyć blaszankę? Bardzo mnie suszy. — Panie pułkowniku, poczytam to sobie za zaszczyt, jeśli będę mógł dzielić z panem blaszankę. — Prezesie Stępniewski! Pańska herbata gotowa. Czy życzy pan sobie, abym ją przyniósł? — Panie Jasiński, proszę doprawdy nie robić sobie kłopotu z moją herbatą. Zaraz podejdę, tylko znajdę chustkę. — Pan 185 prezes pogrzebał w swych łachmanach i wyjął brudn^ Starannie zawiązał ją wokół szyi i wsunął zwisające pod choć przywykłem do sztywnych form towarzyskich palących w kulturze, w której wzrastałem, ten pretensjonalny^pokaz urządzony przez mych rodaków wydał mi się odrażający- Ma^o wanie przesadnych manier polskiego społeczeństwa w srmer dzącym baraku, w którym wszyscy żyliśmy w gorszych warun kach: niż zwierzęta, trąciło śmiesznością ^f ^^.^ sposób odzwierciedlało negatywne cechy tej kultury. Chciałe* trzymać się jak najdalej od tych napuszonych ™&™^ zamarzałem przy drzwiach, za każdym bowiem ich otwarciem Tśrodt wd^ał się przeciąg. Po kilku godzinach miałem ju: zupełnie dość. Wstałem i podszedłem do piecyka R^~ której strzępy złapałem, wywołała we mnie chęć. by odwroa. sie na pięcie i uciec, jednak zwyciężyła ciekawość. ' 1 Panie Bogucki - rzekł mężczyzna o przetłuszczonym siwych włosach fszczeciniastej bródce. Miał wysokie czda dh-gą twarz i inteligentne błękitne oczy. Jego wełniany^garnitu, feraz poplamiony i wyświechtany, ciągle jeszcze trzymał p nrzedni elegancki fason i krój. - Zastanawiam się jak pai. fako posi mógł dopuścić do tak silnych wpływów faszystm-skich w praSe i na uczelniach? Myślę, że zachowanie stude,-to^ wlgfędem żydów na uniwersytetach było niewłaściwy, tk"segm Jak p£i wie, policja nie interweniowała..ja na^ łem do tych nielicznych z grona profesorów, którzy stanli w obronie studentów żydowskich. d. Pan Bogucki bez przerwy bawił się palcami, patrząc w pd łogę Naraz podniósł wzrok, rzucił z ukosa piorunujące spj-rzenie swemu przeciwnikowi i sprawdził uczucia malujące ,ę na twarzach słuchaczy. - Profesorze Jaworski - odparł Bogucki -zwisko znane jest w całej Polsce. Czuję się ^^ poznać pana profesora osobiście. Podobają glądy, ale nie aprobuję wszystkich pana czynów. Jako larodowej Demokracji popierałem zaciesnian1^ w^ cami. W skrócie - moja partia miała antysemickie lecz ja zawsze się sprzeciwiałem używaniu Prze™^ Zamierzałem natomiast wykazać naszą wyższość nad 186 innymi środkami: sankcjami gospodarczymi oraz sukcesami w handlu i przemyśle. Dlatego też podobała mi się pańska wizja uprzemysłowienia kraju. Nie przypadło mi jednak do gustu pana zachowanie w Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego: powstał pan, by bronić Żydów i komunistów. Nagana, jakiej udzielił pan naszym patriotycznym studentom, wymierzona była w żywotne interesy naszej ojczyzny. Wysoki blondyn w mundurze polowym położył Boguckiemu rękę na ramieniu. — Jako kupiec i właściciel fabryki w pełni się z panem zgadzam. Przyznanie Żydom równych praw z Polakami stanowiło pierwszy krok w kierunku zniszczenia kraju. Jeśli dojdą do władzy, to nas w pierwszej kolejności wywłaszczą i wsadzą do więzienia. Mam nadzieję, że teraz pan profesor zdaje sobie sprawę z tego, że oni jak rak toczą nasze społeczeństwo. Mamy w Polsce trzy i pól miliona Żydów — więcej niż w jakimkolwiek innym państwie europejskim. Daliśmy im za dużo swobód. Za bardzo pobłażaliśmy ich knowaniom i kumoterstwu. Nic dziwnego, że tak niewiele banków i przedsiębiorstw jest w polskich rękach. Inni potakiwali i mruczeli na znak aprobaty. Jakim to było wstrząsem znaleźć się w jednym baraku z ludźmi, którzy propagowali antysemityzm w Polsce, jeszcze przed najazdem hitlerowskim. Ci ludzie cieszyli się, gdy niszczono sklepy i firmy żydowskie, bito studentów żydowskich i palono synagogi. — Czego zatem chcecie? — Profesor zmierzył wzrokiem Boguckiego i jego jasnowłosego sojusznika. — Czego chcecie — zgładzić Żydów? Popierać politykę Hitlera? Jaki macie pomysł? Zrzucanie studentów żydowskich z balkonów na uczelniach nie nauczyło naszych studentów ani moralności, ani etyki chrześcijańskiej. Ja uważam się za dobrego chrześcijanina — powiedział, prostując się — i wierzę w to, że istota ludzka jest istotą ludzką bez względu na religię, kolor skóry lub dziedzictwo kulturowe. Do grupki dołączył jakiś wychudły więzień. Miał na sobie resztki polskiego munduru wojskowego. — Panie profesorze, pana wymysły, by traktować Żydów na równi z innymi obywatelami naszego kraju to niedorzeczność. Dowodziłem sporym oddziałem i mogę pana zapewnić, 187 prezes pogrzebał w swych łachmanach i wyjął brudną szmatkę. Starannie zawiązał ją wokół szyi i wsunął zwisające końce pod mundur. Choć przywykłem do sztywnych form towarzyskich panujących w kulturze, w której wzrastałem, ten pretensjonalny pokaz urządzony przez mych rodaków wydał mi się odrażający. Małpowanie przesadnych manier polskiego społeczeństwa w śmierdzącym baraku, w którym wszyscy żyliśmy w gorszych warunkach niż zwierzęta, trąciło śmiesznością i idiotyzmem i w jakiś sposób odzwierciedlało negatywne cechy tej kultury. Chciałem trzymać się jak najdalej od tych napuszonych więźniów, ale zamarzałem przy drzwiach, za każdym bowiem ich otwarciem, do środka wdzierał się przeciąg. Po kilku godzinach miałem już zupełnie dość. Wstałem i podszedłem do piecyka. Rozmowa, której strzępy złapałem, wywołała we mnie chęć, by odwrócić się na pięcie i uciec, jednak zwyciężyła ciekawość. — Panie Bogucki — rzekł mężczyzna o przetłuszczonych siwych włosach i szczeciniastej bródce. Miał wysokie czoło, długą twarz i inteligentne błękitne oczy. Jego wełniany garnitur, teraz poplamiony i wyświechtany, ciągle jeszcze trzymał poprzedni elegancki fason i krój. — Zastanawiam się, jak pan, jako poseł, mógł dopuścić do tak silnych wpływów faszystowskich w prasie i na uczelniach? Myślę, że zachowanie studentów względem Żydów na uniwersytetach było niewłaściwym ekscesem. Jak pan wie, policja nie interweniowała, a ja należałem do tych nielicznych z grona profesorów, którzy stanęli w obronie studentów żydowskich. Pan Bogucki bez przerwy bawił się palcami, patrząc w podłogę. Naraz podniósł wzrok, rzucił z ukosa piorunujące spojrzenie swemu przeciwnikowi i sprawdził uczucia malujące się na twarzach słuchaczy. — Profesorze Jaworski — odparł Bogucki — pańskie nazwisko znane jest w całej Polsce. Czuję się zaszczycony, mogąc poznać pana profesora osobiście. Podobają mi się pańskie poglądy, ale nie aprobuję wszystkich pana czynów. Jako działacz Narodowej Demokracji popierałem zacieśnianie więzi z Niemcami. W skrócie — moja partia miała antysemickie nastawienie, lecz ja zawsze się sprzeciwiałem używaniu przemocy fizycznej. Zamierzałem natomiast wykazać naszą wyższość nad Żydami 186 innymi środkami: sankcjami gospodarczymi oraz sukcesami w handlu i przemyśle. Dlatego też podobała mi się pańska wizja uprzemysłowienia kraju. Nie przypadło mi jednak do gustu pana zachowanie w Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego: powstał pan, by bronić Żydów i komunistów. Nagana, jakiej udzielił pan naszym patriotycznym studentom, wymierzona była w żywotne interesy naszej ojczyzny. Wysoki blondyn w mundurze polowym położył Boguckiemu rękę na ramieniu. — Jako kupiec i właściciel fabryki w pełni się z panem zgadzam. Przyznanie Żydom równych praw z Polakami stanowiło pierwszy krok w kierunku zniszczenia kraju. Jeśli dojdą do władzy, to nas w pierwszej kolejności wywłaszczą i wsadzą do więzienia. Mam nadzieję, że teraz pan profesor zdaje sobie sprawę z tego, że oni jak rak toczą nasze społeczeństwo. Mamy w Polsce trzy i pól miliona Żydów — więcej niż w jakimkolwiek innym państwie europejskim. Daliśmy im za dużo swobód. Za bardzo pobłażaliśmy ich knowaniom i kumoterstwu. Nic dziwnego, że tak niewiele banków i przedsiębiorstw jest w polskich rękach. Inni potakiwali i mruczeli na znak aprobaty. Jakim to było wstrząsem znaleźć się w jednym baraku z ludźmi, którzy propagowali antysemityzm w Polsce, jeszcze przed najazdem hitlerowskim. Ci ludzie cieszyli się, gdy niszczono sklepy i firmy żydowskie, bito studentów żydowskich i palono synagogi. — Czego zatem chcecie? — Profesor zmierzył wzrokiem Boguckiego i jego jasnowłosego sojusznika. — Czego chcecie — zgładzić Żydów? Popierać politykę Hitlera? Jaki macie pomysł? Zrzucanie studentów żydowskich z balkonów na uczelniach nie nauczyło naszych studentów ani moralności, ani etyki chrześcijańskiej. Ja uważam się za dobrego chrześcijanina — powiedział, prostując się — i wierzę w to, że istota ludzka jest istotą ludzką bez względu na religię, kolor skóry lub dziedzictwo kulturowe. Do grupki dołączył jakiś wychudły więzień. Miał na sobie resztki polskiego munduru wojskowego. — Panie profesorze, pana wymysły, by traktować Żydów na równi z innymi obywatelami naszego kraju to niedorzeczność. Dowodziłem sporym oddziałem i mogę pana zapewnić, 187 \ że Żydzi zupełnie się nie nadają do służby wojskowej. Brak im odwagi polskich żołnierzy. Nigdy by nie poświęcili życia za ojczyznę. — A pan co? — odparł atak profesor. — Pan też nie oddał życia, inaczej by tu nie było ani pana, ani tysięcy innych żołnierzy i oficerów polskich. Nie tylko Żydzi nie poświęcają życia w boju, bo jak widać, Polacy też. — O, wypraszam sobie — wybuchnął oficer. — Oskarża mnie pan o tchórzostwo? Mówi pan, że zostawiłem żołnierzy i poddałem się dobrowolnie? Tak? Walczyłem, ile się dało, a potem zarządziłem odwrót zgodnie z rozkazami naczelnego dowództwa polskich sił zbrojnych. — Niech już pan nie wspomina o rozkazach naczelnego dowództwa — wtrącił jakiś nowy więzień. Ubrany był w brudny, szary mundur, w barwie polskiego lotnictwa. — Naczelne dowództwo przestało funkcjonować w drugim tygodniu wojny. Pogrążyło się w kompletnym chaosie, każdy uciekał do Rumunii, by ratować własną skórę. A marszałek Rydz-Śmigły stał na czele bandy tchórzy i zanim wyjechali, upewnił się, że ukradli skarb państwa. — A kim pan jest, żeby tak obrażać honor żołnierzy polskich, których męstwo słynie na cały świat? — krzyknął oficer. — Gdyby to było w Polsce, zapłaciłby pan życiem za takie oszczerstwo. — Niech się pan zamknie — odparował gniewnie oficer lotnictwa. — Mam po uszy słuchania wymuskanych oficerków, którzy dzielnie poczynają sobie tylko z kobietami. Zamknij się pan i przestań mi grozić. To nie koszary, a my nie jesteśmy pana żołnierzami — zbliżył się do twarzy oficera. — Jak pan chce walczyć, to proszę walczyć ze mną i zostawić starego profesora w spokoju. On jest tu jedynym sensownym człowiekiem. Między mężczyzn wślizgnął się profesor. — Skończmy te kłótnie. To nie czas ani miejsce. Jego stonowany głos uspokoił grupkę. Mężczyźni poczłapali z powrotem na prycze albo do beczki z wodą. Wróciłem na swoje miejsce na pryczy i położyłem się. Przed wybuchem wojny wierzyłem w mityczne bohaterstwo Polaków. Sądziłem, że Polska będzie się chwalebnie bronić przed hitlerowcami i zaciekle walczyć, a być może w ogóle odeprze 188 I napaść niemiecką. Ku mojemu zaskoczeniu armia polska rozpierzchła się po trzech tygodniach. Nie było powstania narodowego ani prób scalenia się, by obronić kraj. Polacy uwielbiali chełpić się, jacy to dumni i mężni są w boju, jednak wysłuchawszy rozmowy w baraku, zacząłem bardziej niż dotychczas powątpiewać w ich heroiczność i szlachetność. Gdy leżałem na pryczy i rozmyślałem, nagle nabrał sensu antysemityzm, który usiłowałem pojąć od dawna. Zamiast omawiać to, co stało się z ich ukochaną ojczyzną, Polacy dalej burzyli się przeciw Żydom i drwili z nich. Ich patriotyzm opierał się na minionej chwale i jedyna walka, jaka ich teraz pochłaniała, była łatwą i nieszkodliwą bitwą z Żydami. Poczułem się jeszcze bardziej narażony na przemoc i ciosy. Choć próbowałem nie patrzeć nikomu w oczy, to, stojąc w kolejce po pajkę, uchwyciłem kilkakrotnie zimne, natarczywe spojrzenia. Byłem pewien, że więźniowie podejrzewają, iż jestem Żydem. Miałem ciemne włosy, dosyć długi nos i nieco krzaczaste brwi. Wzrastałem jednak w zasymilowanej rodzinie. Uważaliśmy się za takich samych Polaków, jak nasi sąsiedzi. Nie wiedziałem, czy w tym więzieniu są jeszcze inni Żydzi — nie miałem odwagi przejść się dalej i sprawdzić — lecz martwiłem się, czy nie zaczną mnie nękać lub atakować jacyś obłąkani antysemici. Wszyscy żyli w skrajnym napięciu, czekając wręcz na bójkę. Czułem się jak ścigane zwierzę. Tak bardzo chciałem wydostać się z polskiej żony, że pewnego ranka zasymulowałem skurcze żołądka i poprosiłem strażnika, by zaprowadził mnie do ambulatorium. Dużą salę przyjęć dzielił na pół kontuar, za którym stało biurko, kilka mniejszych stolików zastawionych flaszkami i fla-szeczkami oraz półki zapełnione tyglami w różnych rozmiarach. Woń lekarstw i środków dezynfekujących przywołała wspomnienie gabinetu ojca. Lekarz siedzący za biurkiem miał rzadkie siwe włosy i chyba był w wieku mego ojca. Wyglądał zdrowo, uśmiechnął się przyjaźnie i spytał, co mi dolega. Wyjaśniłem, że cierpię na ostry ból brzucha, wiedziałem zaś, że to z głodu. Poprosiłem o nalewkę z belladony lub opium. 189 — A więc już pan zna diagnozę i leczenie? — wydawał się mile zaskoczony. Zachęcił, bym położył się na kozetce i zbadał mi brzuch. — Mam masę wszy — ostrzegłem. Nie zwrócił na to uwagi i naciskał brzuch. — Skąd pan się orientuje w terminologii? — Przed wojną studiowałem medycynę. — Doprawdy? Gdzie? — W Polsce, na Uniwersytecie Warszawskim. — Do którego roku pan doszedł — pierwszego, drugiego? Bojąc się, żeby nie przeholować, rzekłem: — Tylko do pierwszego. Właśnie miałem zacząć drugi, gdy wybuchła wojna. Po badaniu rozmowa nie urwała się. — Za co pana skazali? Wymieniłem artykuł i kod. Więźniowie, którzy czekali w kolejce przed drzwiami, zajrzeli sprawdzić, co się dzieje. — Niech pan pójdzie na zaplecze za półkami z zapasami — powiedział lekarz. — Tam może pan zjeść trochę zupy. Później porozmawiamy. Niewymownie wdzięczny złapałem go za rękę i próbowałem ucałować. Odsunął ją. — Proszę nigdy się przed nikim nie płaszczyć — poradził. — Panie doktorze, umieścili mnie w polskiej żonie. Jest tam okropnie. Proszę pomóc mi się przenieść. Poklepał mnie po ramieniu i posłał do spiżarni. Gdy mój żołądek napełnił się, zasnąłem na podłodze. Jakiś czas później obudził mnie starszy mężczyzna. — Doktor Siemionow chce z panem pomówić. Lekarz przywitał mnie w gabinecie i spytał: — Co by pan powiedział na pracę u mnie w charakterze nocnego stróża? Naszego stróża zabrali wczoraj na etap i szukam kogoś, kto by go zastąpił. Pokiwałem z entuzjazmem głową. — Dobrze. Powiadomię strażników, że nie wraca pan do baraku. Ta praca wymaga czuwania przez całą noc, bo chodzi o to, by nikt nie włamał się i nie ukradł lekarstw. Jeśli coś pilnego by się działo, musi mnie pan zbudzić. Spać będzie pan - 190 nieopodal, w budynku pracowniczym. Mój felczer Osipow zabierze pana do łaźni, by pozbył się pan wszy. Moja nowa praca zapewniała mi pewne bezpieczeństwo i luksus, których nie zaznałem od czasu aresztowania. Przez pierwszych kilka dni nie istniała taka ilość jedzenia, przynoszonego z kuchni, jakiej bym nie dał rady pochłonąć za jednym zamachem — bochen chleba, pół wiaderka barszczu z ziemniakami, miskę owsianki z kawałkami mięsa wieloryba. Momentalnie przytyłem i odzyskałem siły. Raz na jakiś czas doktor Siemionow prosił mnie, bym próbował jedzenie w kuchni. Osoba kosztująca żywność miała napisać w specjalnej księdze ocenę jedzenia i tego, jak spisali się kucharze. Jako że byli to urkowie, o czym uprzedził mnie doktor Siemionow, musiałem starannie dobierać słowa. Mimo to napisanie pozytywnego sprawozdania nie przedstawiało większych trudności. Jedzenie, jakie podawano osobie przeprowadzającej ocenę, było o niebo lepsze niż to, które spożywali więźniowie — świeże bułeczki z rodzynkami, jajecznica, smażone kiełbaski, cukier, dżem, wszystko na nakrytym białym obrusem stole, na którym leżała czysta serwetka i srebrne sztućce. W naturalny sposób odezwały się we mnie dobre maniery, jakich nauczono mnie w domu, i czułem się jak sędzia w konkursie dla koneserów. Doktor Siemionow gawędził ze mną za każdym razem, gdy tylko się spotkaliśmy, a tematów nam nie brakowało. Nie uskarżał się nigdy na wyrok ani zarzuty, które mu postawiono (oczywiście, wyssane z palca), zamiast tego snuł refleksje na temat natury ludzkiej. — Jak można tak ulec propagandzie i być kompletnie po-zbytym człowieczeństwa, żeby w imię własnej kariery rujnować życie niewinnych ludzi? — pytał nieustannie. Ciekawiło go, jak mój ojciec praktykował jako dentysta w Polsce, i radził mi, jak przeżyć na Kołymie. — Musisz unikać pracy w kopalniach — ostrzegł. — Próbuj zatrudnić się w szpitalu jako felczer albo sanitariusz. Użyj mego nazwiska. Niektórzy lekarze mogą mnie tam znać, bo wszyscy przechodzą przez Buchtę Nachodkę. Doktor Siemionow nauczył mnie podstaw medycyny, mogłem więc udawać, że byłem studentem co najmniej trzeciego 191 roku i miałem szansę na pracę felczera. Poświęcał swym pacjentom mnóstwo czasu i cierpliwości, zwłaszcza tym najbardziej zrozpaczonym, twierdził bowiem, że uszczęśliwia go pomoc cierpiącym, którą niesie jako lekarz. — Dobre słowo, czułe muśnięcie, kawałek chleba, kubek zupy, dzień wolny od pracy — te drobnostki pozwolą choremu przeżyć kolejny dzień. Tak mnie uratowano, gdy budowałem drogę przez tajgę, będę więc czynił to samo dla bliźnich, tak długo, jak to leży w mej mocy. Kiedy Osipowa przenieśli do innego obozu, przejąłem jego obowiązki, stając się prawą ręką doktora Siemionowa. Zmieniałem opatrunki, wydawałem lekarstwa i robiłem zastrzyki podskórne. Zająłem też łóżko polowe po Osipowie w spiżarni. Stamtąd obserwowałem, jak doktor Siemionow traktuje urków, którzy żądali narkotyków. — Żyj i pozwól żyć — odparł, gdy spytałem, czemu daje im te specyfiki. — Nigdy nie wykorzystuj współwięźniów, bez względu na korzyści, jakie możesz osiągnąć, ani nie zważaj na pozorną błahość danej sprawy. Jeśli dasz żyć ludziom, którzy są niżej od ciebie, ci wyżej dadzą z kolei żyć tobie. Zanim poznałem doktora Siemionowa, zdążyłem już zapomnieć o tym, jak to jest, gdy się nie marznie, nie goli, nie ma się wszy, nosi przyzwoitą odzież i ma się tyle jedzenia, ile trzeba. Upewnił się, że dano mi nowe, czyste ubranie więzienne, obuwie i ciepłą watowaną kurtkę. Od niego dostałem cywilną koszulę, którą uznałem za elegancką i nosiłem wieczorami. Spotkanie doktora odmieniło wszystko. Pewnego dnia, ni z tego, ni z owego, przydzielono mnie do żony szpitalnej do pracy w charakterze nocnego felczera. Zameldowałem się u naczelnej lekarki, pulchnej młodej kobiety o krągłej, uśmiechniętej twarzy. Nazywała się Walentina Siergiejew-na Popugajewa. Gdy ukończyła studia medyczne w Moskwie, zgłosiła się ha ochotnika do pracy w łagrach położonych na północnym zachodzie, podpisując umowę z państwowym przed-\ siębiorstwem Dalstroj, które zajmowało się zasobami naturalnymi i wolną siłą roboczą na tych obszarach. Było to jej pierwsze miejsce zatrudnienia. 192 Zabudowania mieściły trzydzieści sześć łóżek, zajmowanych przez pacjentów cierpiących na choroby przewlekłe. Stwierdzano u nich przeważnie niedożywienie, szkorbut, pelagrę, cukrzycę, gruźlicę i wrzody. Pracowałem od siódmej wieczorem do siódmej rano. Podczas dnia spałem w barakach dla pracowników. Zaprzyjaźniłem się z Dusią, która rozdzielała żywność i odpowiadała za sprawy gospodarcze. Była kobietą wykształconą i na poziomie. Miała kruczoczarne włosy, jasną karnację i ciemne oczy. W obozach spędzała już piąty rok, a teraz, jak i pozostali, miała trafić na Kołymę. Mąż Dusi pełnił ważne funkcje w Komitecie Centralnym. Aresztowano go w 1937 roku, a cztery miesiące później, na mocy artykułu CzSIR*, również ją i ich dwóch synów, którzy studiowali. Nie wiem, jak Dusia potrafiła zachować pogodę ducha, nie wiem, gdzie skrywała swe smutki. Nigdy nie widziałem jej rozpaczy. Nienawidziła Stalina i NKWD, jednak nienawiść nie zdominowała jej życia. Myślę, że przypominałem jej jednego z synów, który był w tym samym wieku co ja. Nie miała pojęcia, gdzie się znajdował, ale zawsze mawiała, że być może ktoś się nim opiekuje, tak jak ona mną. Pewnej nocy, gdy spałem w punkcie sanitarnym, wpadła Dusia i zbudziła mnie. — Janusz, muszę zostać z tobą do rana. Szuka mnie dwóch mężczyzn. Przyszli do mojego baraku i rozpoznałam jednego: przesłuchiwał mnie na Łubiance. Był pułkownikiem NKWD, a teraz to pridurok w obozie. Usiłował mnie zgwałcić po przesłuchaniu, ale splunęłam mu w twarz, a on skatował mnie do nieprzytomności — wsunęła się pod koc obok mnie, drżąc ze strachu. Przez następnych kilka dni Dusia nadal żyła w lęku. — Czemu się go tak boisz? — zapytałem. — Jest więźniem, jak ty. Teraz nie ma nad tobą władzy. Tu naprawdę możesz mu napluć w twarz. — Ten człowiek był pułkownikiem NKWD. Choć jest więźniem, inni enkawudziści i strażnicy dalej stoją po stronie swoich ludzi. Może tu robić, co tylko zechce. Nigdy za to nie zapłaci. * Czlen siemil izmiennika rodiny — członek rodziny zdrajcy ojczyzny. 193 Pewnej nocy wezwano mnie do młodego urki, którego silnie pobito. Twarz tego rudowłosego mężczyzny była strzaskana, a krew spryskała mu całą cywilną koszulę i kurtkę. Oczy napuchły tak, że nic nie widział, i nabrałem pewności, że ma złamanych kilka kości twarzowych. Starłem mu krew z ubrania i pomogłem dojść do szpitala, gdzie co dzień go odwiedzałem. Miał na imię Jora i podziękował mi za troskę. Powiedział, że ma nadzieję kiedyś mi też pomóc. Więźniowie, którzy powrócili z Kołymy, bez przerwy mówili 0 tamtych rejonach, próbując mnie przygotować, jak mogli najlepiej. Opowiadali, że zimy trwają dziewięć miesięcy i jest tak zimno, iż jeśli się splunie, to ślina krzepnie w lód, zanim doleci na ziemię. Palce u rąk i nóg, uszy i nos ulegają odmrożeniom. Wiatr zwala z nóg, więc poruszać da się jedynie, przytrzymując się lin rozwieszonych między budynkami. Zawieja śnieżna oślepia. Więźniowie gubią się w burzy i znajduje się ich dopiero na wiosnę; w nocy śnieg prószy do wnętrza baraków 1 zasypuje drogi. Najgorsza jest praca — dwanaście godzin dziennie w kopalni złota, kopiąc w wiecznej zmarzlinie. Opowieści te słyszałem z ust bezzębnych, bezrękich i bez-nogich mężczyzn, potwornie wychudłych i w ostatnim stadium chorób. „Polecono" im „komisyjnie" wrócić na stały ląd (jak ci północni wygnańcy określali Związek Sowiecki), co należało do najbardziej perfidnych posunięć administracyjnych na Koły-mie. Decyzja „komisji", w której skład wchodziła grupa wolnych lekarzy i urzędnicy NKWD, oznaczała, że więzień nie rokuje żadnych szans na wyzdrowienie i dalszą pracę. Bardziej opłacało się więc zwolnić go, niż dalej karmić aż do śmierci. Każdy więzień marzył o zwolnieniu przez „komisję". Nie zdawali sobie jednak sprawy, że wypuszczenie z obozu następowało wyłącznie wtedy, gdy na wyzdrowienie nie było nadziei. Jedną z takich osób był Rudolf Andriejewicz Stołpe. W mej pamięci zachowało się wspomnienie jego straszliwego wyglądu. Choć miał zaledwie trzydzieści osiem lat, dałbym mu co najmniej sześćdziesiąt. Ten pisarz i poeta publikował od dwudziestego czwartego roku życia, wyrecytował mi też kilka ze swych utworów poetyckich i prozatorskich, których nauczył się na pamięć. Stołpe nie mógł chodzić. Skóra opinająca jego kruche kości stwardniała, jakby ją ktoś wyprawił, i stała się żółtawa, a miej- 194 scami przezroczysta. Owrzodzone nogi i pośladki nie goiły się. Gdy zmieniałem mu opatrunki, pytał z nutą optymizmu, czy wrzody się zasklepiają. Zawsze kłamałem. Unerwienie skóry uległo uszkodzeniu przez pelagrę, dlatego nie był w stanie stwierdzić, czy rany goją się, czy też nie. Stracił prawie wszystkie zęby, miał zapadłe policzki, rysy twarzy zaś wyostrzyły się niczym u ptaka, za to oczy błyszczały inteligencją i szczęściem. Nie miał żadnych wątpliwości, że wkrótce wyjdzie na wolność i pojedzie do domu, by całkiem wyzdrowieć. Jego rodziców rozstrzelano jako szpiegów niemieckich, wiedział zatem, że odeszli, bił jednak od niego przedziwny optymizm, że powróci do lepszego życia. Wielu pacjentów z zaawansowaną pelagrą miało mętlik i zamieszanie w głowach, niektórzy zaś cierpieli na demencję. Pelagra objawiała się zasadniczo symptomami zwanymi trzy D: dermatitis, diarrhoea oraz dementia, czyli zapaleniem skóry, biegunką i otępieniem. Doktor Popugajewa powiedziała mi, że właśnie odkryto przyczynę powstawania pelagry — niedobór kwasu nikotynowego — oraz lek przeciw niej, drożdże zmieszane z wodą. Ale dla Stołpego było za późno — zmarł na oddziale. Ponad połowa więźniów w szpitalu miała zaawansowany szkorbut, który wyrządzał rozmaite szkody na ciele i umyśle. Podstawowymi objawami były: krwawienie z dziąseł, utrata zębów, osłabienie i krwotoki, bolesność i sztywność stawów, a także ostra postać anemii. Wylewy krwotoczne w mięśniach, skórze i narządach wewnętrznych powodowały tak liczne schorzenia, że niemal nie dało się leczyć zaawansowanego stadium choroby. W końcu pacjenci wykrwawiali się wewnętrznie na śmierć. Prątkujących gruźlików oddzielano od pozostałych zawieszonymi prześcieradłami. Przed śmiercią byli ożywieni i myśleli w logiczny sposób. Coś mnie do nich ciągnęło, choć obawiałem się, by się nie zarazić. Doktor Popugajewa martwiła się, że jadę na Kołymę, ja zaś byłem przerażony, widząc więźniów, którzy stamtąd powrócili. Spytałem, czy może coś wymyślić, bym nie trafił na północ. Powiedziała, że zobaczy, co się da zrobić. 195 f Widywałem się z doktorem Siemionowem trzy lub cztery razy w tygodniu i rozmawialiśmy albo grali w szachy. Pewnego wieczoru podzieliłem się z nim swymi obawami dotyczącymi Kołymy i nadzieją, że doktor Popugajewa załatwi mi jakoś, by mnie nie wezwano na etap. Doktor Siemionow zaniepokoił się. — Nie wolno ci nikomu zdradzić, że ona ci pomaga, ze względu na nią i na siebie. Jeśli ktoś wpadnie na trop waszej spółki, mogą ją aresztować i skazać za pomoc więźniowi. Jak jesteś na liście osób idących na etap, to i tak cię wyślą. Przygotuj się na wyjazd lada chwila. Tak jest łatwiej. Życiem w obozie kierują siły poza naszą kontrolą. Cokolwiek się nam przytrafia, i tak nie mamy nic do powiedzenia i nie ma jak odwrócić biegu wydarzeń. Jednak nasza wola przetrwania pomoże nam przebrnąć przez to wszystko. Szukajmy się tam nawzajem. Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem w każdym miejscu i o każdej porze. Pewnego wieczoru dostałem wiadomość, że mam odwiedzić Jorę w jego baraku. W mdłym świetle zauważyłem, że w kącie coś się dzieje. Tłoczyli się tam więźniowie, usłyszałem też jęki, stękania, przeraźliwe okrzyki bólu. Gdy moje oczy przywykły do mroku, zobaczyłem jakiegoś mężczyznę, który zwisał na linie z rękami i nogami wykręconymi do tyłu i związanymi. Pętlę z liny przerzucono przez belkę podtrzymującą strop. Dwaj więźniowie ciągnęli nieszczęśnika w górę, po czym opuszczali na górną pryczę. Jego krzyki przeszywały powietrze. — Nie przejmuj się nim — rzekł Jora, zerkając na więźnia. — Ma, na co zasłużył. On już swoje powiedział. Ma szczęście, że żyje. Jora wcale nie wyglądał na chorego. Rude włosy były bujniej -sze niż przedtem, na policzkach wykwitły rumieńce. Uśmiechnięty i w cywilnym ubraniu wcale nie przypominał osoby, którą widziałem po pobiciu. Był ode mnie tylko odrobinę wyższy, ale jego szeroka klatka piersiowa i ramiona sprawiały, że zdawał się potężny. — Powiem ci, czemu chciałem, byś przyszedł. Mam jechać na Kołymę tym lub następnym statkiem. Wolę jechać prędzej niż później. Nie chcę dostać się na ten sam statek, co ci faceci, którzy mnie pobili. Na pewno będą próbowali mnie wykończyć na statku. Muszę pogadać z doktorem Siemionowem. On może mnie wsadzić na następny statek wraz z przyjaciółmi. 196 Zmieszałem się. Spostrzegłem, że pod chłodnym i opanowanym zachowaniem Jora ukrywa strach. Wyglądał jak miły chłopak żydowski z zamożnej rodziny moskiewskiej. Z gitarą, w czerwonej kurtce i w falbaniastej koszuli sprawiał wrażenie kogoś na wakacjach, a nie w więzieniu. Nie umiałem sobie nawet wyobrazić, co się z nim dzieje. — Dlaczego uwzięli się na ciebie? — spytałem. Jora wziął głęboki oddech i przytrzymał mnie za ramię. — Myślę, że jesteśmy przyjaciółmi, więc ci powiem. W Moskwie kradłem walizki na dworcach. Rano wychodziłem z mieszkania, niosąc dwie puste walizki, które wypychałem gazetami i szmatami, żeby miały odpowiednią wagę. Codziennie szedłem na inny dworzec — w Moskwie jest pięć wielkich dworców — a gdy wypatrzyłem jakąś walizkę podobną do tej, którą niosłem, stawałem obok właściciela i niepostrzeżenie przysuwałem swoją walizkę do jego. Gdy miał już iść, brałem nie swoją walizkę i szybko odchodziłem. W niedługim czasie zorganizowałem małą szajkę, która pracowała dla mnie. Ale wkrótce w naszym rewirze zaczęła działać inna szajka. Z początku próbowałem jakoś dojść do ładu z Arkadijem i jego ludźmi, lecz oni nie chcieli się niczym dzielić. Byli starsi i bardziej doświadczeni. Wybuchały bójki i w końcu wszyscy wylądowaliśmy na Butyrkach. Zamiast pogodzić się, dalej się zwalczamy. Chcę po prostu od nich uciec. Może ty mi w tym pomożesz. Poszliśmy do doktora Siemionowa. Nie było mi łatwo wyjaśnić problem Jory, ale doktor Siemionow od razu pochwycił, o co chodzi. Rzekł, że spróbuje wsadzić Jorę na następny statek. Tymczasem opracowano plan, by ocalić mnie przed zesłaniem na północ. Przyjęto mnie do szpitala z wysoką gorączką i ostrymi bólami brzucha. Te symptomy mogły uchodzić za jakiś stan zapalny niewiadomego pochodzenia, który wymagał odpoczynku w łóżku i intensywnego leczenia. Leżąc w łóżku, czułem się dziwacznie i jednocześnie niespokojnie. Od czasu aresztowania nie byłem nigdy w lepszej formie, a teraz udawałem chorego i wycieńczonego. W nogach łóżka wisiała karta chorobowa, na której widniało pytanie: „zapalenie otrzewnej?" Doktor Popugajewa ogromnie się narażała, umieszczając mnie na liście chorych. Miałem okropne poczucie winy. 197 W trzecią noc tej rekonwalescencji na salę weszło trzech oficerów NKWD. Zamigotały światła. Spojrzałem w stronę wejścia i kiedy ich ujrzałem, wiedziałem bez wątpienia, dlaczego się zjawili. Podeszli do mojego łóżka i ściągnęli koc. — Zaraz się ubieraj, ty symulancie! — ryknął jeden z nich. Powoli usiadłem na łóżku. Któryś z oficerów stanął między łóżkami i uderzył mnie w twarz. — Kazaliśmy wstać. Ruszaj się! Za minutę byłem gotów. Dwaj oficerowie zabrali mnie na noc do innego budynku. Następnego dnia rano dwanaście ciężarówek przewiozło nas do portu. Strażnicy spędzili nas jak najbliżej wody. Ktoś powiedział, że w transporcie jest siedem tysięcy więźniów. Od morza wiała rześka bryza, a sól szczypała mnie w skórę. Jasno świeciło słońce. Spojrzałem w niebo z nadzieją i smutkiem. Jak Martin Eden, bohater powieści Jacka Londona, zapragnąłem wskoczyć do wody i odpłynąć daleko od strażników, więzienia, Kołymy, swego życia. Wokół roiło się od więźniów. Czułem się tak samotny, jak nigdy dotąd, nie znałem w tym tłumie ani jednej osoby. Patrzenie w morze przynosiło ukojenie i zarazem niepokój. Delikatnie marszczące się fale zahipnotyzowały mnie. Zniknęły myśli o samobójstwie, a na ich miejsce pojawiło się spokojne postanowienie, by przeżyć. Nie wiedziałem, kiedy ani jak skończy się moje życie, jednak podjąłem decyzję, by łatwo się nie poddawać. — Janusz — ktoś zawołał. Przez ciżbę przeciskał się Jora, biegł w moją stronę, rozpychając ludzi na boki. Niósł gitarę nad głową. Nie był już jednak ubrany w jaskrawą kurtkę i fantazyjną koszulę, miał na sobie typową odzież więzienną. — Jak dobrze cię widzieć. Usiądźmy z dala od tłumu. Przysunęliśmy się jak najbliżej brzegu i położyliśmy na brzuchu na trawie. Było cicho i spokojnie. Czułem ulgę, że znalazłem kogoś, komu ufałem, kogo uważałem za przyjaciela. Słońce, które ogrzewało mi plecy, i rytmiczne uderzanie fal pomogły mi się odprężyć. Drzemałem i znów się przebudzałem. Z tego snu wyrwał mnie przejmujący ból. Wrzasnąłem. Jora też krzyczał. Z jego szyi tryskała krew. Poczułem ostry ból w okolicach nerek i paraliż od pasa w dół. To była ostatnia \ rzecz, jaka do mnie dotarła, zanim zemdlałem. Rozdział dziesiąty Statek niewolników Odzyskałem przytomność w jakimś niebywale ciasnym miejscu, ciemnym i podobnym do trumny. Tuż przy policzku miałem niemalowane drewno, cuchnące pleśnią, potem i moczem. W zawilgoconym drewnianym pomieszczeniu rozlegały się sprośności. W krzyżach pulsował mi ból, a gdy sięgnąłem ręką, odkryłem, że moją talię spowija bandaż. Wtedy wszystko wróciło — port w Buchcie Nachodce, jak leżeliśmy z Jorą na trawie, krzyk Jory, buchająca mu z szyi krew. Pchnięto go nożem, mnie pewnie też. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób dostałem się na statek ani kto mnie zabandażował. Jak już raz zgromadzono więźniów w doku, to nie było odwrotu. Do ładowni wpychano wraz ze wszystkimi i chorych, i rannych. Jeślibyśmy zmarli, nikt by się nie przejął. Po chwili moje oczy były w stanie rozróżnić przechodzących ludzi i pryczę nade mną. Z odległego kąta padało słabe światełko. Znajdowałem się na transportowcu. — Widziałem was obu, chujów, jak żeście leżeli na trawie, a krwawiliście jak wieprzki — wypalił mój sąsiad. — Co się stało? Choć nie widziałem jego twarzy, zorientowałem się po seplenieniu, że brakuje mu kilku zębów lub że je ma złamane. — Nie twój interes. — Ach ty, skurwysynu, pytam tylko grzecznie, co z tobą. Nie odpowiedziałem mu. Podparłem się na łokciach i pomacałem wokół siebie, szukając pajki. Ból promieniował od pleców 199 aż do nóg. Znowu położyłem się i poruszałem palcami u nóg. Przynajmniej mnie nie sparaliżowało. — Przegapiliście przydział — zauważył mój sąsiad. — Pri-durkowie próbowali was obudzić, ciebie i twego kolegę, ale się nie udało. I po chlebie. Obok mnie leżał Jora, jęcząc przez sen. Miał rozpaloną dłoń i czoło, a gdy usiłowałem go obudzić, nie reagował. Potrzebował lekarza. Zsunąłem się z pryczy i poszedłem chwiejnym krokiem w stronę mdłego światełka. Wąskie przejście krzyżowało się z innymi, a wszystkie wyglądały identycznie. Bałem się, że zabłądzę, policzyłem więc, ile ich mijam i uważnie śledziłem, w których miejscach skręcam. Zataczając się między filarami, dotarłem do szerszego przejścia, przy którego końcu ujrzałem klatkę schodową. W nozdrza uderzył smród latryny. Przez otwór u góry schodów sączył się promyk światła, a z dymu wyłoniło się istne morze czerwonych, niebieskich i czarnych tatuaży. Na obnażonych plecach, klatkach piersiowych i ramionach widniały wymyślne wizerunki butelek, noży, pistoletów, szybujących orłów, gwiazd sowieckich, galopujących koni, szubienic z kołyszącymi się ciałami, męskich i żeńskich genitaliów, a także chełpliwe napisy potwierdzające zasługi własne: „Mam kutasa grubszego od pięści", „Tania uwielbia mojego fiuta". Szeroka, żelazna klatka schodowa, opanowana przez tłum urków, prowadzących tu towarzyskie pogawędki, przypominała drzewo, które obsiadło ptactwo o mieniących się piórach. Na jednym z górnych stopni stał młody urka, który wołał do kolegi i wymachiwał koszulą. — Fiedia, chodź tu, ty psi kutasie! Czekamy na ciebie! Zwalisty Fiedia o zaspanych oczach, z czerwoną chusteczką zawiązaną wokół szyi, stąpał ciężko po schodach, omijając ciała innych, którzy odsuwali się, by zrobić mu miejsce. — Uważaj, skurwysynu — powiedział jakiś starszy mężczyzna. — Prawie stanąłeś mi na rękę. Oczu nie masz? A może masz je w dupie? — Jego towarzysze zarechotali. Oparłem się o najbliższy słup i analizowałem sytuację, czekając, aż zrobi się jakaś przerwa między nimi, bym mógł wyjść po schodach. Urkowie palili i śmiali się, rozmawiali głośno, klepali się nawzajem po łopatkach, obmacywali się i ob-\ rzucali wyzwiskami, zupełnie jakby byli na wakacyjnym rejsie. 200 Kościści młodzi gonili po schodach w górę i w dół, szukając przyjaciół. U dołu schodów opierała się o poręcz piątka mężczyzn w średnim wieku, puszczając dymki z petów papierosów i rozmawiając poważnie. — Mam nowinę z Magadanu — rzucił szorstko jeden z nich. — Pieprz moją matkę, jeśli kłamię. — Obrzucił pozostałych spojrzeniami, badając, czy słuchają go z uwagą. Z cofniętym podbródkiem i wystającym nosem przywodził na myśl bociana. — Moi kumple z Odessy są pridurkami w obozie przejściowym w Magadanie. Nie będą nam dupy odmarzały w kopalniach. Już oni o to zadbają. Kolejny z nich wtrącił się do rozmowy. — Kim, ty, kurwa, jesteś, Szczur? Myślisz, że z ciebie jakaś szycha? Myślisz, że ci się uda nas ochronić przed kopalnią złota? — Zacisnął wargi i zbliżył się do Szczura. — Podaj mi nazwiska tych twoich przyjaciół, którzy są tak ważni, że się aż nami zajmą. Jak chodzi o mój los, nie chcę polegać na takim gnojku jak ty. — I zaczął wspinać się po schodach. Zauważyłem tę okazję i pognałem za nim. Urkowie zrobili mu miejsce, po czym znowu się ścieśnili, gapiąc się na mnie złowrogo. Niecierpliwiłem się, żeby wezwać lekarza, i wtargnąłem na schody. Doszedłem do połowy, gdy ktoś złapał mnie za ramię, silnie ścisnął i obrócił. Krzyknąłem z bólu w plecach, wykonując raptowny skręt. — Patrzcie na tego lalusia! — twarz starszego urki rozjaśniła się z rozbawienia. Mocno chwycił twardymi jak stal paluchami moją żuchwę i pchnął mnie w kierunku przyjaciół. Oderwałem jego rękę od twarzy i wrzasnąłem: — Spierdalaj! Próbowałem uwolnić ramię, jednak uścisk okazał się za silny. Jego okrągłe czarne oczy wwierciły się w moje. — Nie igraj, kurwa, ze mną — zasyczał. Urkowie nagle się uciszyli. Stali naokoło nas, gapiąc się, a wszystkie twarze wyglądały jednakowo — toporne, drwiące, wrogie. Krew uderzyła mi do głowy i zatętniła w skroniach. Tępe zwierzęce twarze zlały się w jedną. — Ażebyście się udławili własnymi kutasami! Mój przyjaciel umiera. Muszę sprowadzić lekarza. 201 Puścił moje ramię i zrobił krok do tyłu. — Spokojnie, człowieku. Nie wkurzaj się tak. Myśleliśmy, że jesteś maminsynkiem — wyszczerzył zęby w uśmiechu i ostrożnie poklepał mnie po ramieniu. — Do luku jeszcze kawał drogi, a ty za dobrze nie wyglądasz. Pójdę z tobą. Przedstawił mi się jako Igor. Miał białe zęby, co było rzadkością wśród urków. Górował nade mną wzrostem: sięgałem mu tylko do brody. Złapał mnie mocno za ramię, by poprowadzić na górę. Wyczułem, że zamiast dwóch palców dłoni zostały mu kikuty. Na klatce piersiowej wokół nagiej kobiety wiła się kobra, a poniżej odczytałem napis: „Miłość zabija" Musiałem odpocząć na górnej ładowni, zanim wspiąłem się po stromych schodach prowadzących do luku. Igor przyjrzał mi się z bliska. — Skąd jesteś? Powiedziałem, jak się nazywam i że jestem z Polski. — Z Polski! — Wyrwało mu się. — Jak u diabła tu trafiłeś? Opowiedziałem mu swą historię. Igor wyjął z kieszonki na piersiach papierosa zawiniętego w papier gazetowy i zapalił go wojskową zapalniczką, niezwykle cenioną przez więźniów ze względu na jej wysokie metalowe obramowania, które osłaniały płomień od wiatru. Jego twarz promieniała. Przez czoło i brodę biegła poszarpana blizna. — No więc kto jest twym przyjacielem? Powiedziałem mu o Jorze. — Dandys Jora — znam go! Byliśmy razem w obozie w Kot-łasie. Nastojaszczij czelowiek. Jak dobrze mieć takiego przyjaciela. Co się wam obu przytrafiło? Opowiedziałem o tym, jak ugodzono nas nożem. — Masz szczęście, że wpadłeś na mnie, a nie na Arkadija i jego ludzi. Jeszcze w porcie Jora dostał szału, chwycił siekierę i odrąbał głowę zastępcy Arkadija. Arkadij jest na statku. Na pewno będzie szukał Jory. Jesteśmy dalej w porcie, więc nie wychylają się, ale jak tylko wypłyniemy w morze, ciebie też poszukają, bez dwóch zdań. Oba pokłady przetrząsną, by dorwać Jorę. Mówiąc to, Igor cały czas rozglądał się na boki. Zorientowałem się, że i on ma wrogów. 202 — Jak już wyniesiemy Jorę na pokład, lepiej trzymaj się blisko mnie — roztarł butem peta, złapał mnie pod pachy i podniósł do luku. Walnął pięścią w stalowe drzwi. Luk otworzył się, a w twarze pchnięto nam lufy karabinów. — Trzeba nam lekarza — oświadczył Igor. — Pewnego mężczyznę z dolnego poziomu paskudnie ugodzono nożem. Ma wysoką gorączkę. Tego tutaj też pchnięto i potrzebuje lekarza. — Przynieście chorego do luku — rzekł jeden z nich. — A ty — dodał, pokazując na mnie lufą — wczołgaj się na górę i kładź się na pokład. Kiedy podciągnąłem się i przedostałem przez otwór na zewnątrz, po czym opuściłem na pokład (luk wznosił się na metr w górę), oślepiło mnie światło słoneczne. Końcowy zeskok podrażnił mój nadwerężony kręgosłup, padłem więc na pokład wijąc się z bólu. Obojętni na me krzyki dwaj strażnicy zajęli się domykaniem luku i umieszczaniem na miejscu żelaznej dźwigni i zasuwy; bezpiecznie odgradzali w ten sposób siebie i swych kompanów od rwetesu poniżej. W luk wycelowane były dwa karabiny maszynowe umieszczone na wysokich podstawach. Obok luku stały dwie olbrzymie szpule drewniane, wokół których owinięto węże gaśnicze. W słonawym powietrzu wibrowała wolność, zapach nieskończonej przestrzeni morza i nieba. Głęboko odetchnąłem, rojąc sobie, że mogę ze sobą zabrać trochę tego powietrza, gdy wrócę na dół, do duszącego zimna. Patrzyłem na krążące nad statkiem mewy i marzyłem, by odlecieć wraz z nimi, zatracić się w niepamięć. Zalany słońcem pokład ogrzewał moje ciało, przekręciłem się więc na bok i uniosłem głowę w górę, by zobaczyć wodę. Tworzyły się na niej spienione grzbiety fal, załamywały się i znikały w zielonym morzu, a białe grzywy lśniły niczym miniaturowe błyskawice. Jako dorastający chłopak śniłem o tym, by pływać po tych odległych morzach na wschodzie i północy. Wyobrażałem sobie, że jestem podróżnikiem i odkrywcą, który udaje się na długie wyprawy w nieznane rejony ziemi. Moją wyobraźnią zawładnęły dziwne nazwy, lubiłem je wymawiać na głos: Morze Ochockie, Sachalin, Kamczatka, Kołyma, Wyspy Kurylskie, Koło Podbiegunowe, Morze Arktyczne. Marzyłem o kąpieli w gorących źródłach Kamczatki, widziałem oczami wyobraźni dymiące wulkany w czapie śniegu. Chciałem wydobywać złoto na Czukotce i Koły- 203 mie, pojechać na najzimniejsze miejsce ziemi, do Wierchojań-ska, żeglować Kołymą i Indygirką do Morza Arktycznego i poznać plemiona Eskimosów, Ewenków i Jukagirów. Pragnąłem zamieszkać z nimi, nauczyć się ich języków, religii, kultury, pływać kajakiem na otwartym oceanie, chodzić w rakietach śnieżnych po tajdze, by upolować niedźwiedzia. Chciałem nie tylko odkrywać te miejsca, ale również pisać o nich. I oto znalazłem się w tych rejonach. Ale niejako podróżnik. Jako niewolnik, płynący niewolniczym statkiem. Z luku wynurzył się Igor z jakimś drugim więźniem. Nieśli Jorę, który był nieprzytomny. Strażnicy położyli go na noszach i zabrali do kabiny. Poszedłem za nimi. Lekarz założył szwy na moją ranę, jakby naprawiał but, a ja próbowałem sprawować się jak nieczuły but właśnie. Zaciskałem zęby, gdy igła przebijała rozognione ciało, a zwykła nić torowała sobie drogę przez skórę, paląc niemiłosiernie. Gdy lekarz robił supełki, ból zdawał się nieznośny, ja jednak nie drgnąłem ani nie wydałem z siebie żadnego odgłosu. Kiedy pozwolono mi odejść, strażnicy usunęli żelazną dźwignię i zasuwę i otworzyli luk. Posłusznie wślizgnąłem się do środka i zszedłem do mrowiska. Luk zatrzasnął się za mną. Zanim moje oczy przyzwyczaiły się do półmroku, przylgnąłem do najbliższego słupa, a potem poszedłem, by odnaleźć Igora. Powitał mnie jak młodszego brata i oznajmił swym ludziom: — To przyjaciel Jory z Polski. Zrobili dla mnie miejsce na pryczy i zająłem je. W środku nocy obudziło mnie kołysanie statku i warkot silników. Głośny, przenikliwy hałas stwarzał złudzenie, że maszynownia znajduje się tuż za głową. Silniki drgały rytmicznie, a temperatura wciąż rosła. Igor i jego ludzie zdjęli koszule i zrolowali je pod głowami jak poduszki. Zrobiłem to samo. Następnego ranka ludzie Igora kłócili się o to, jaką trasą popłyniemy na Kołymę. Jeden zapewniał z przekonaniem, że popłyniemy przez Pacyfik. Inny martwił się z kolei o góry lodowe, gdybyśmy akurat mieli przeprawiać się przez Morze Arktyczne. Gdy miałem czternaście lat, zaczęliśmy wraz z moim kolegą z klasy, Szymkiem Polakowskim, wymyślać pytania i rebusy dotyczące wszelkich zagadnień geograficznych. Uczyliśmy się 204 na pamięć nazw miast, stolic, języków, rzek, gór, bogactw naturalnych, klimatów i kultur, i w ciągu kilku lat przepytywaliśmy się z nich nawzajem. Przed oczyma stanęła mi wyraźnie mapa Kołymy, odtworzyłem ją więc na pryczy, używając podkoszulków i drzazg drewna. Naokoło zebrali się ludzie Igora. Im więcej miejsc umiałem nanieść, tym bardziej ich to zaciekawiało. Opowiedziałem im o japońskiej wyspie Hokkaido i Sachali-nie. O tym ostatnim słyszeli, lecz nazwy Hokkaido czy Cieśnina La Perouse'a, która rozdzielała te wyspy, nic im nie mówiły. — Dokąd popłyniemy po przekroczeniu tej cieśniny? — chcieli wiedzieć. Wymieniłem nazwy wszystkich wysp Archipelagu Kurylskie-go: Kunaszir, Iturup, Urup, Simuszir, Onekotan, Paramuszir — odgraniczały one Morze Ochockie od Oceanu Spokojnego. Wszyscy w ciszy słuchali każdego słowa. A potem posypały się pytania: kto mieszka na wyspach? Czym się oni zajmują? Czy wyspy należą do Związku Sowieckiego? Zaskoczyło mnie to żywe zainteresowanie i nagłe zniknięcie arogancji, wulgarności i przechwałek. Nocna pora elektryzowała urków, którzy poruszali się w ciemnościach jak koty. Pewnej nocy obudziła mnie zapalczywa dyskusja między Igorem i jego ludźmi a grupką przybyszów. Usiadłem i oparłem się o ścianę. Igor rozmawiał z mężczyzną, który siedział naprzeciw niego na zatłoczonej pryczy. Patrzył mu prosto w oczy i wyczułem, że to on tu rządzi. — Dowiedz się dokładnie, gdzie jest żywność. Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby się włamywać do innych pomieszczeń. Leonid mówił, że między naszą ładownią a spiżarnią stoi podwójna ściana z drewna. Ta sama ściana ciągnie się wzdłuż innych pomieszczeń: maszynowni, narzędziowni, sypialni dla mechaników. Nie spieszmy się. Najpierw zbadajmy tę ścianę. Być może trzeba będzie usunąć parę desek, dwie lub trzy, żeby wleźć i zobaczyć, co tam jest. Następnego dnia rano pod pokład przyszli pridurkowie uzbrojeni w pałki. Roznosili pajki i śledzie. Chodzili w szóstkę lub ósemkę, pilnując się nawzajem. Większość z nich stanowili zatwardziali przestępcy, ale część piastowała wcześniej różne sta- 205 nowiska w partii i NKWD. Pridurków dobierano, kierując się ich siłą fizyczną, brutalnością i bezwzględnością wobec innych istot ludzkich. Szczególnie okrutnie traktowali więźniów politycznych, a z nich głównie składała się społeczność więzień i łagrów. Polityczni, niedoświadczeni w bójkach ulicznych, często torturowani i osłabieni przesłuchaniami, byli łatwą zdobyczą. Między urkami i pridurkami istniała niepisana umowa — „żyj i daj żyć innym". Dwie grupy koegzystowały jakoś obok siebie, unikając konfliktów. Enkawudziści nigdy nie schodzili pod pokład, w obawie, że więźniowie obezwładnią ich. Zaraz po zjedzeniu przez nas porannego przydziału żywności rozpętała się burza. Wszyscy przylgnęli do prycz, podczas gdy statkiem miotały fale. Ostra woń wymiocin wzbogaciła gamę ludzkich zapachów. Gwałtowne kiwanie się statku uniemożliwiało normalne chodzenie, więc chorzy i niedysponowani musieli ulżyć swym dolegliwościom tam, gdzie akurat stali. Zdrowi wyrzucali ich na korytarzyki. Mocno przytrzymywałem się mojej pryczy i za wszelką cenę starałem się uniknąć uderzenia głową o deskę powyżej. Przeraziło mnie, że statek mógłby rozbić się o skałę i przewrócić do góry dnem lub zatonąć. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie, że wszyscy pogrążymy się w morskim więzieniu, w którym nie można pływać i z którego nie ma ucieczki. Kiedy gwałtowne kołysanie ustało, Igor oświadczył, że przenosimy się w inne miejsce. Jego ludzie zlokalizowali skład żywności, więc trzeba wyjść na pryczę przy tej ścianie. Podłoga była śliska i zatarasowana więźniami z morską chorobą. Miałem co chwila żołądek w gardle, ale oddychałem głęboko, by nie zrobiło mi się niedobrze. Mężczyźni leżeli na pryczach i w przejściach, skamląc i krzycząc między jednym atakiem torsji a drugim. Pomagając sobie nawzajem, dotarliśmy do pustej piętrowej pryczy przy ścianie. Zajęliśmy oba poziomy, obok zaś usadowili się mężczyźni, którzy odwiedzili Igora w nocy. Nastrój podniecenia przed spodziewanym włamaniem udzielił się dwóm siedzącym obok mnie chudzielcom. — Od roku marzę o zjedzeniu wędzonej wieprzowiny, takiej w dużych puszkach, jakie sprzedają przed Bożym Narodzeniem. Mięso konserwowe jest najlepsze. Już czuję zapach. Nic innego mnie nie obchodzi. Możesz zjeść resztę, ale dla mnie puszka dziennie. 206 Pryszczaty chłopak wspominał z sentymentem: — Taak, dawno temu jadłem wędzoną wieprzowinę z puszki. Ale głównie to zbierałem na ulicach puste puszki po konserwach. W sierocińcu nie dawali nam wędzonej wieprzowiny. Jedliśmy mięso dwa, może trzy razy do roku. Kasza i zupa. w kółko zupa i kasza. Stęskniłem się za dobrym posiłkiem. Co noc o nim marzę. Przez cały dzień spod dolnej pryczy dochodziło głuche, monotonne stukanie, które rozlegało się aż do nocy. Obudziły mnie ożywione głosy. Igor głośno szeptał: — Ładuj wszystko na górną pryczę. Upewnij się, że przybijasz deski na ich poprzednim miejscu. Wokół mnie pojawiły się konserwy i worki z juty. Cały czas ręce sięgały w górę i kładły kolejne porcje jedzenia. W powietrzu latały krągłe bochny chleba. — Wystarczy! — rzekł Igor. — Nie bądźcie zachłanni. Wrócimy za dwa, trzy dni. Na górnym piętrze prycz rozłożono konserwy z wędzoną wieprzowiną, makrelą, skondensowanym mlekiem, fasolką i groszkiem. Igor rozkrawał bochny ciemnego chleba ręcznie zrobionym scyzorykiem. Wszyscy nachylali się nad jedzeniem i wpatrywali chciwie, czekając na sygnał. — Otwórzcie konserwy — powiedział Igor. Dwaj urkowie wyciągnęli szybko łyżki o zaostrzonych trzonkach i zabrali się do roboty, przebijając i podważając wieczka. Kiedy otworzyli kilka konserw i opróżnili ich zawartość na koszulę, Igor pozwolił zacząć jeść. Nastąpił istny szał ucztowania. Wszyscy złapali za kawałki chleba, odrywali palcami mięso, nabierali w dłonie fasoli i groszku lub jedli prosto z puszek. Mlaskanie, chrząkanie, bekanie, oblizywanie się i przeżuwanie zastąpiły przechwałki i przekleństwa. Nikt się nie kłócił ani nie bił. — Igor, czy jesteś pewien, że nie będziemy mieć kłopotów, gdy strażnicy odkryją, ile jedzenia brakuje? — spytałem. Igor zerknął na mnie z niesmakiem. — Co z tobą? Czy w Polsce nigdy cię nie uczyli, jak się dobrze bawić? Będziemy już w drodze do kopalni, kiedy dopiero się zorientują, że czegoś brakuje. Nie martw się już. Kończ jedzenie. 207 Aromat wędzonej wieprzowiny sprawił, że pociekła mi ślinka. Położyłem mięso na kawałku ciemnego chleba i powoli żułem, rozkoszując się zapachem i chcąc go zachować jak najdłużej. Pachniała i smakowała lepiej niż wszystko, co do tej pory jadłem w ekskluzywnych restauracjach. Jakiś urka szarpnął worek. — Makaron rurki! — zawołał. — Musimy go ugotować — rzekł jego kolega. — Nie przejmuj się. Uwielbiam go i bez tego — chwycił garść pustych w środku rurek, napchał sobie nimi usta i długo żuł z obłędem w oczach. Z zamkniętymi oczyma i lekko przekrzywionym w górę podbródkiem rozcierał makaron zębami, aż mu biegała grdyka przy każdym przełknięciu. Po godzinie jedzenia urkowie upchnęli resztki żywności pod ścianę i zakryli koszulami. Potem wszyscy położyli się gdzie popadło, czkając, puszczając wiatry i zasypiając. Obok mnie znalazł się Pietia, wysoki młody blondyn o uroczej twarzy i ujmującym uśmiechu. Chciałem spać, lecz on czuł potrzebę rozmowy. — Nigdy nie poznałem swych rodziców — powiedział. — Wychowywałem się z innymi dzieciakami na plażach Krymu i w Odessie. Opiekowało się mną paru starszych kolegów. Nauczyli mnie kraść i żebrać. Szkoda, że nie mam matki, do której mógłbym pisać listy, gdziekolwiek, może czasem nawet odwiedzać. Próbuję sobie ją przypomnieć, ale najwcześniejsze wspomnienie, jakie mi w ogóle utkwiło, wiąże się z plażą: leżałem w słońcu, a obok płonęło ognisko. Tyle razy dostrzegałem swoją matkę w innych paniach, gdy chodziłem po plaży. Zawsze im się uważnie przyglądałem, w nadziei, że któraś rozpozna mnie i powie, że jestem jej synem. Wszystkie były młode i ładne. Naprawdę nie zależy mi na dziewczynach, tyle ich już miałem. Marzę jednak o matce. Pietia podparł się na łokciu. Jego głos złagodniał, pomyślałem, że ma łzy w oczach. Zauważyłem go już pierwszego dnia, w którym dołączyłem do Igora i jego ludzi. Po tatuażach, słownictwie i zachowaniu można było nieomylnie rozszyfrować jego związki z półświatkiem, lecz jakaś uprzejmość w wyrazie twarzy i gestach, rozmarzone oczy i łzy sugerowały, że kryje się w nim coś delikatnego i kulturalnego. Od razu go polubiłem. Sam fakt, że mi się zwierzał, sprawił, iż zapragnąłem zaprzyjaźnić się z nim, a to nie zdarzało się co dzień. 208 Dwa dni później urkowie ponownie włamali się do składu żywności. Tym razem znaleźli skrzynkę tytoniu, który był wśród więźniów na wagę złota, oraz tyle jedzenia, że nasyciło ono apetyty wszystkich. Podzielili się nawet swym cennym łupem z więźniami z innych części statku. Nigdy nie widziałem takiej hojności u więźniów. Choć nadal dotrzymywałem towarzystwa Igorowi, czułem się nieswojo w gronie kryminalistów. Ich rozmowy kręciły się wokół przestępstw, jakie popełnili w przeszłości i jakie planują na przyszłość, a także kobiet, chlania i jedzenia. Byłem jednak zadowolony, że zaakceptowali mnie i pozwolili mi zostać z nimi do końca podróży. Odpowiadało im, że jest wśród nich cudzoziemiec. Mimo swej bezczelności i samolubstwa ogromnie pragnęli dowiedzieć się więcej o świecie. Oprócz opowieści o swoim życiu w Polsce roztaczałem przed nimi całe historie, z których część czytałem, a część wymyślałem. Hrabia Monte Christo i Trzej muszkieterowie znaleźli wielu wdzięcznych słuchaczy, dało się też odczuć, że moja pozycja rośnie z każdym zwrotem wydarzeń w fabule. Umiejętność opowiadania różnych historii należała do rzadkości w środowisku urków, którzy wysoko ją cenili, większość z nich bowiem była niepiśmienna, a ich prymitywna, nieokrzesana mentalność bardziej nadawała się do przechwałek i wyzwisk niż sklecenia spójnej fabuły. Po drugim włamaniu do schowka z żywnością do Igora przyszli na górną pryczę jacyś urkowie, których nigdy wcześniej nie widziałem. Zrobiło się tłoczno, więc zepchnięto mnie w kąt. Mówili do późna w nocy, a ja zdałem sobie sprawę, że coś planują. Trudno się było zorientować co do szczegółów, wydawali się jednak bardzo poruszeni. Dyskusja przerodziła się w rzucanie oskarżeniami i przekleństwami. — To jesteś z nami czy nie? — rzucił gniewnie jeden z nich. Czegokolwiek żądał, żądał tego od razu. — Róbcie, co chcecie. Żeby się tam dostać, musicie przejść przez spiżarnię, a jeśli dowiedzą się strażnicy albo pridurkowie, wszyscy wdepniemy w gówno. Trochę cierpliwości. Poczekajcie kilka dni, aż dotrzemy do żony. — Myślałem, że jesteś prawdziwym mężczyzną, a z ciebie zwykły wał. Przybysze zeskoczyli z pryczy. 209 Igor był wzburzony. Podniósł się na kolana i zwrócił do swych ludzi: — Ja już przeszedłem takie rzeczy. To się nigdy dobrze nie kończy. Zostańcie tu ze mną. Jeden z nich poczęstował go papierosem. Igor przytrzymał go mocno między wargami i głęboko zaciągał się. Nikt się nie odzywał. Ponownie zasnąłem. W nocy aż się wzdrygnąłem, słysząc przeraźliwe krzyki. Dochodziły z dolnych prycz. Głosy kobiet. Doczołgałem się do krawędzi swej pryczy. Ludzie Igora leżeli na brzuchu ze zwieszonymi w dół głowami, zerkając na korytarzyk. — Więc zrobili to, cholerne dranie. Niech nikt się nie rusza — zarządził Igor. Spojrzałem na przejście. Przy otworze w ścianie panował ścisk: mężczyźni siłą wyciągali przezeń kobiety jak worki z mąką i porywali ze sobą. Nie wiedziałem, że na statku były też więźniarki; musieli zapewne zapędzić je dopiero po zamknięciu nas w ładowniach. Gdy tylko kobieta wynurzała się przez otwór, mężczyźni natychmiast zdzierali z niej ubranie. Każdą z nich atakowało naraz kilku mężczyzn. Widziałem wijące się białe ciała ofiar, ich rozpaczliwie kopiące nogi, ręce wbijające się niczym szpony w twarze mężczyzn. Kobiety gryzły, krzyczały i płakały. Gwałciciele oddawali razy. Moją uwagę przykuł odgłos darcia czegoś wpół. O podłogę ciśnie to kawałkiem materiału, białego w czerwone i pomarańczowe kwiaty. Znów ostre szarpnięcie i oderwano kolejny płat tkaniny. Na pryczy leżała ciemnowłosa kobieta, unieruchomiona przez mężczyznę, który przygwoździł każdą jej kończynę. Inni zrzucali spodnie i kolejno wchodzili na nią. Nie przestawała rzucać głową na boki. — Leż spokojnie, ty suko. Zakrztusisz się moim fiutem, jak dalej będziesz wrzeszczeć. Straciłem rachubę, ile kobiet zniewolono. Krzyki słychać było w coraz odleglejszych zakątkach ładowni. Gdy gwałcicielom zabrakło kobiet, co rosłej si mężczyźni zaczęli polować na młodych chłopaków z prycz i włączali ich do rzezi. Młodzieńcy leżeli nieruchomo na brzuchu na podłodze, krwawiąc i płacząc. Z innych prycz zwisały setki mężczyzn, którzy przyglądali się wydarzeniom, ale ani jeden nie próbował ich przerwać. Nie dało 210 się przejść korytarzem, zablokowanym mnóstwem ciał. Krzyki i skamlania przeszywały powietrze, rozlegając się wśród postękiwań i ryków. Wpatrywałem się w kwiecistą sukienkę leżącą w korytarzyku, tak bardzo podobną do tych, jakie nosiły moja matka, siostra, Taubcia. Nie mogłem przestać o nich myśleć. Natrętnie przesuwały mi się przed oczami obrazy hitlerowców w wysokich, czarnych butach, dziarsko maszerujących przed siebie, ich bladych muskularnych ciał i opasek ze swastyką na ramionach. Widziałem, jak zdzierają suknie z mej matki, siostry i Taubci, wykrzykując sprośności. Niemal słyszałem, jak Taubcia krzyczy i wzywa mnie na pomoc. Trząsłem się z bezsilnego gniewu, odrazy i strachu. Nie byłem w stanie pomóc tym kobietom, nie byłem w stanie oderwać się od tej zgrozy, od malowidła Goi, które nagle ożyło — wszędzie otwarte usta, buchająca strumieniem krew, wykręcone ciała. Przeczołgałem się przez pryczę, by znaleźć Igora. Siedział wraz z kilkoma innymi ludźmi pod ścianą i palił. — Niech cię tak nie ponosi — powiedział do mnie. — Czemu nikt ich nie powstrzyma? Oni torturują — zabijają te kobiety! Nic nie możesz zrobić, Igor? Oni cię posłuchają. Twoi ludzie wykonają twój rozkaz. — Siadaj. To nie ludzie, to zwierzęta. Dzicz, bestie. Moi ludzie, tak, jesteśmy przestępcami, ale nie mordercami. Ja nigdy nie zgwałciłem kobiety. Nigdy ręki na kobietę nie podniosłem. Ale te potwory nikogo nie posłuchają, tylko swych kutasów. Uciekaj stamtąd. Usiądź z nami. Aleja nie mogłem spokojnie siedzieć. Przesunąłem się na skraj pryczy. Mężczyzn było coraz mniej. Na pryczy naprzeciw mnie leżała w kałuży krwi młodziutka kobieta. Jej długie, jasne włosy walały się w zmierzwionych puklach ponad głową, a udręczonych piersi nie dało się rozpoznać. Ciało kobiety spoczywało zupełnie bez ruchu, miała przymknięte oczy, lecz przez twarz przebiegały mimowolne drgawki, przywodzące na myśl skrzydło konającego ptaka. Nagle z obu końców ładowni chlusnęła lodowata woda, zwalając wszystkich na ziemię. Wylano ją z impetem wzdłuż korytarzy, aby zupełnie je oczyścić. Sięgnęła też potężną falą mojej pryczy, przemaczając mi ubranie. Położyłem się płasko, 211 I ale nie dało się uciec przed potokiem, który dopadał każdego więźnia. Woda skapywała Igorowi z głowy i ubrania. Ryknął: — Zabić deskami ten otwór! Zeskoczył i dalej darł się i gestykulował, a twarz wykrzywiała mu wściekłość. Kilku jego ludzi poszło w ślady Igora i pomogło mu zatkać otwór. Ale woda dalej nas oblewała. Gdy przestała, usłyszeliśmy przez megafon komendę: — Wszyscy więźniowie mają pozostać na swoich miejscach. Z obu stron przesuwało się wolno światło reflektorów, oświetlając korytarze i wywołując głębokie cienie. Po pryczach i podłodze przemykały promyki. Banda pridurków podeszła do nagiej, leżącej nieruchomo kobiety na pryczy naprzeciw nas. Nie zmieniła pozycji, nawet gdy odkręcono wodę. — Pieprzone dranie! A tu jest jeszcze jedna — krzyknął pridurok. — Przynieście nosze. Sprowadźcie felczera — szukał pulsu. — Już po niej — załamał mu się głos — ile tu krwi. — Wyczołgał się z pryczy i oddalił. Przez megafon przemawiał kolejny głos. — Potrzeba jeszcze jednych noszy! Mamy tu na dole niezły bajzel. Całej naszej grupie kazano zejść z prycz. Byliśmy przemoczeni i trzęśliśmy się, a lodowata woda sięgała do kostek. Zdrętwiały mi stopy. Najważniejszy w ich grupie pridurok spytał, czy wiemy, kto jest odpowiedzialny za śmierć tej kobiety. Nie znaliśmy żadnych nazwisk. Przez następne trzy dni schodziłem z pryczy tylko do latryny i po wodę. Więźniowie kaszleli i kichali, wielu musiało też pójść do lekarza. Zapanowała spokojna atmosfera. Jeszcze przed końcem podróży nie całkiem wyschły mi spodnie. Pewnego ranka obudziła mnie cisza. Zatrzymały się silniki. Parę godzin później wezwano wszystkich z naszej ładowni do wyjścia. Opuszczaliśmy statek jako ostatni. Nikt nie wiedział na pewno, ilu więźniów przybyło na miejsce — przybliżone liczby wahały się między sześcioma a dziesięcioma tysiącami. Przez luk dmuchał zimny wicher. — Pospiesz się! — huknął mi do ucha strażnik. Pozbierałem się i wspiąłem na pokład, gdzie raziło w oczy światło dnia. Strażnicy popędzali nas, szturchając kolbami ka- 212 rabinów. Pisnąłem z bólu, gdy jeden z nich uderzył mnie w plc cy, ale kolumna więźniów porwała mnie ze sobą po pomoście aż do nabrzeża. Słońce zniżyło się nad widnokręgiem. Ujrzałem w oddali ośnieżone szczyty górskie i przywitałem się z innym światem. Kolymo, Kolymo, cudowna planeto, dwanaście miesięcy trwa zima, reszta — lato. Rozdział jedenasty Witajcie na Kołymie Twarzą Stalina oblepiono wszystko — widniała na plakatach, budynkach magazynów, nawet na urwiskach. Jego głęboko osadzone oczy, krzaczaste brwi, wąsy i popielaty mundur wojskowy pojawiały się na każdym kroku. Odnosiłem wrażenie, że cofnąłem się do czasów Akademii Wojsk Pancernych w Orle, gdzie portrety Stalina wisiały w każdym korytarzu, gabinecie i sali wykładowej. Obok portretów na domach i skałach w okolicy portu umieszczono transparenty z napisami: CHWAŁA STALINOWI, NAJWIĘKSZEMU GENIUSZOWI LUDZKOŚCI CHWAŁA STALINOWI, NAJWIĘKSZEMU PRZYWÓDCY WOJSKOWEMU CHWAŁA STALINOWI, NAJWIĘKSZEMU PRZYWÓDCY MIĘDZYNARODOWEGO PROLETARIATU CHWAŁA STALINOWI, NAJLEPSZEMU PRZYJACIELOWI ROBOTNIKÓW I CHŁOPÓW CHWAŁA STALINOWI, OJCU, NAUCZYCIELOWI I NAJLEPSZEMU PRZYJACIELOWI WSZYSTKICH LUDZI SOWIECKICH POD KIEROWNICTWEM STALINA NAPRZÓD DO ZWYCIĘSTWA KOMUNIZMU POD KIEROWNICTWEM STALINA POKONAMY FASZYSTOWSKĄ HYDRĘ ŚMIERĆ HITLEROWI I JEGO POPLECZNIKOM UWAŻAJ, CO MÓWISZ, SZPIEDZY SĄ WSZĘDZIE ŚMIERĆ SZPIEGOM WIĘCEJ ZŁOTA DLA NASZEGO KRAJU, WIĘCEJ ZLCTA NA NASZE ZWYCIĘSTWO! KOŁYMA WITA WAS! 214 Czytałem te hasła z wyjątkowym obrzydzeniem. Jeśli w życiu więźnia w ogóle istniało jakieś wyzwolenie, była nim ucieczka od codziennego bombardowania hasłami propagandy stalinowskiej. Urkowie ignorowali wszystko, co wiązało się z polityką, budząc tym we mnie rodzaj szacunku. Mimo że byli butni i ordynarni, odznaczali się poczuciem swoistej uczciwości i godności, jakie rzadko mogłem oglądać w armii sowieckiej. Port Magadan przycupnął w Zatoce Nagajewskiej, która osłaniała go od wzburzonych fal Morza Ochockiego. Nabrzeże i drogę zbudowano tak, że musiano wedrzeć się we wzgórza, odsłaniając wysokie ściany z żółtawej gliny, które górowały teraz nad portem. Tysiące więźniów, posuwających się z mozołem po drodze, wyglądało jak gigantyczna czarno-popielata stonoga. — Dawaj! Dawaj! Podtianis\ — ledwo słyszałem rozkazy strażników w huczącym wichrze, który wył ze wszystkich stron jak krąg hałaśliwych wilków. Smagał po twarzy, wiał w oczy kurzem i brudem, chłostał po głowie i uszach. Niebo, ciężkie od pyłu z węgla drzewnego, zwisało, zawadzając o wierzchołki wzgórz. Gęste powietrze oblepiało twarz i ubranie, zostawiało koronki białego osadu na krzewach w pobliżu zatoki. Wytarłem dłonie i zlizałem sól z warg. Niektórzy więźniowie mieli czapki, inni owinęli głowy szalikami. Przyciągnąłem do siebie brodę, zgarbiłem ramiona, uszy zakryłem dłońmi. Strażnicy podzielili więźniów na grupy. Mnie zagnali do kolumny liczącej około trzystu mężczyzn i pomaszerowaliśmy drogą czwórkami. Po ośmiu dniach na statku wspinaczka po stromym wzgórzu fatalnie nadwerężyła mi osłabione mięśnie. Nie wszyscy szli wyprostowani. Większość powłóczyła nogami, windując z trudem ciała w górę, każdy w swoim tempie, nie zważając na krzyki i ciosy strażników. Rozlatywały mi się przemoczone buty i onuce, wziąłem więc jedną ze sznurówek i przywiązałem wszystko razem do stóp tak, aby nie kłapały mi podeszwy, jednak zanim się obejrzałem, żwir na drodze poprzecinał sznurówki. Zelówki znowu rozłaziły się, do środka wpadały i grzęzły kamyki. Każdy krok był jak chodzenie po gwoździach. Zatrzymałem się, by wytrzepać buty. — Ruszaj się! — ktoś wrzasnął. — Chcesz, żeby nas tu wszystkich zastrzelili? 215 W pośpiechu wyrzuciłem kamyki i powlokłem się na miejsce. Po obu stronach ciągnęły się małe, parterowe domki z drewna. Podwórka ogrodzone były drewnianymi płotami. Do wszystkich drzwi wejściowych przybito podkowy, symbol szczęścia u Słowian. Gdy zbliżyliśmy się do miasta, drewniane domki przeszły w jedno- i dwupiętrowe posesje. Na wystawach sklepów pyszniły się elegancko ułożone bochny chleba, sery, szynki, ryby i kwiaty, podobnie jak w Orle, gdzie te smakołyki zrobiono z drewna. W sklepach sprzedawano jedynie podstawowe artykuły żywnościowe w o wiele mniejszym wyborze, niż obiecywały wystawy. Zastanawiałem się, czy tutaj również są one z drewna. Miejscowi szybko przemykali obok nas ze spuszczonymi głowami, nie okazując zaniepokojenia ani ciekawości. Nikt nie zatrzymał się, by popatrzeć. Nikt nie krzyczał na strażników ani nie wymachiwał pięścią, protestując w naszym imieniu. Nie rzucano w nas chlebem ani ubraniami. Mężczyźni nosili ciemne kurtki i spodnie oraz wojskowe czarne buty. Spostrzegłem tylko kilku w koszulach i krawatach. Spódnice i płaszcze kobiet uszyto z ciemnej flaneli lub wełny. Choć była wczesna wiosna, wielu miało na sobie ciężkie płaszcze. Wszyscy wyglądali na zaaferowanych, zagonionych i nieco zirytowanych. Kobiety ściskały siatki na zakupy, zwane awoska, czyli ,,być-możka" — ten telegraficzny skrót oznaczał nadzieję, że być może będzie co kupić. Olbrzymie terytorium Kołymy przecinała tylko jedna główna droga. Miała początek w Magadanie i biegła setki kilometrów w głąb Syberii. Wszystkim miejscom wzdłuż Szosy Kołymskiej nadano nazwy odpowiadające ich odległości od Magadanu. Pierwszy obóz przejściowy, do którego dotarliśmy, nazywał się Czwarty Kilometr. Przeszliśmy przez rytuał golenia, łaźni i odwszenia. Gorąco, jakie panowało przy odwszeniu, zniszczyło mi bieliznę i buty, dostałem więc od pridurka nową bieliznę, noszone już buty i suche onuce. Buty były za duże, ale wypchałem je onucami, żeby się uleżały; były za to mało używane. Trzy tygodnie później wezwano wszystkich z mojego baraku na badania lekarskie do budynków administracji. Przed wej- I ściem jakiś wychudły więzień zamiatał gołą ziemię. Wysoki, kościsty i nieogolony, z mętnymi oczami i głębokimi bruzdami na twarzy, wydawał się półżywy. Jego ubranie miało taki wygląd i zapach, jakby nie zmieniał go od dawna. Wokół szyi okręcił czerwony szalik, a na głowę wcisnął zimową czapkę z opuszczonymi nausznikami, choć było pogodnie. Czy i nas czekał taki los? Ściany i sufit gabinetu lekarskiego pomalowano na biało, a drewniane podłogi starannie wyszorowano. Przez duże okno wiał lekki wiatr, poruszając białymi firankami. Na każdym biurku i na parapetach stały dorodne rośliny doniczkowe. Jedna z nich, fuksja, właśnie rozchylała pączki. Piętrzył się też stos brązowych, zielonych i białych kartotek przewiązanych sznurówkami. Kiedy lekarz wręczył moją dokumentację pielęgniarce, zauważyłem, że była stosunkowo cienka. Chciałem dowiedzieć się, co jest w środku — protokół z procesu? Próba ucieczki? Symulowanie choroby w Buchcie Nachodce? Zastanawiałem się, czy odnotowano złagodzenie mojego wyroku. Cały czas martwiłem się o Efima Połzuna, doktor Popugajewą i doktora Siemio-nowa: może wpisano też ich nazwiska, bo mi pomogli. Myślałem 0 tym, jak moja kartoteka wędrowała przez cały Związek Sowiecki równolegle ze mną, jak podążała za mną, nie ginąc w tysiącach innych kartotek. Mój los zawarty był w tej kartotece. Oficer spojrzał na mnie, sprawdził coś w kartotece i zamknął ją. Na pierwszej stronie widniała ogromna pieczęć: KO-LYMA — TFT. Litery te oznaczały tiażołyj fiziczeskij trud, czyli „ciężkie roboty fizyczne". Paradowałem przed lekarzami — kobietą i mężczyzną. Nie odczuwałem już żadnego zawstydzenia, jakie towarzyszyło pierwszym dniom mego uwięzienia. Lekarka zbadała mi oczy, uszy, zęby, język i gardło, jakby oglądała konia na targu. Kazała głęboko oddychać, zakaszleć, wydychać głośno powietrze i znów zakaszleć. Wstrzymałem oddech, gdy osłu-chiwała mi serce. Bez ceregieli obmacała wątrobę i wnętrzności, po czym walnęła w obie nerki, co bolało. Napinałem bicepsy, mięśnie czworogłowe i piersiowe, zademonstrowałem dwadzieścia pięć przysiadów i pompek, biegłem w miejscu przez pięć minut i nachyliłem się do badania odbytu, co przeraziło mnie 1 zażenowało. Lekarz oświadczył, ze jestem zdrów i powiedział do pielęgniarki oraz enkawudzisty: — Pierwsza kategoria. Bez ograniczeń. 216 217 Podobnie zaklasyfikowano większość przybyłych ze mną mężczyzn, nawet tych w średnim wieku lub starszych. Nowych uważano zawsze za najbardziej zdatnych do pracy, gdyż byli zwykle zdrowsi i mocniejsi. Wyniki badań wywołały ogólny chaos w moich emocjach: przerażała mnie ciężka praca, czułem jednak ulgę, że jestem w dobrej kondycji. Pchnięcie nożem w plecy znakomicie się zagoiło. Przyszło mi do głowy, żeby udawać jakąś chorobę, ale wiedziałem, że to chyba nie poskutkuje. O dziwo, nie obawiałem się kopalni złota. Uważałem, że jestem dość silny, by znieść wysiłek fizyczny, i dość sprytny, by wykombinować, jak przetrwać. Tak naprawdę ciągnęło mnie na Północ. Gdy dojrzewałem, wiele razy czytałem nowele Jacka Londona i marzyłem, by jak jego bohaterowie wybrać się na Alaskę i do kopalni złota w Klondike, spróbować jazdy psimi zaprzęgami przez góry, jeziora i skute lodem rzeki, spływać kajakiem przez rwące niebezpieczne nurty rzek, polować na niedźwiedzie i wilki, mieszkać w chacie z bali, a przede wszystkim wydobywać złoto i wypłukiwać je z górskich strumieni. Takie obrazy ukształtowały moją wizję Kołymy, wbrew temu, co słyszałem o niej i co dojrzałem w twarzach wracających z niej więźniów. Przed etapem wszyscy usiłowali zasięgnąć informacji o rozmaitych obozach w kopalniach złota. Kiedy ktoś miał jakieś nowiny, zbieraliśmy się razem, tak zjednoczeni, jak nigdy dotąd. Przez barak przebiegały przeróżne domysły. Piestraję Dries-wę uważano za jedno z najgorszych miejsc, wiały tam bowiem wiatry o takiej mocy, że zwalały mężczyznę z nóg. Nawet w lecie więźniowie musieli przytrzymywać się lin, żeby w ogóle chodzić. 0 Ojmiakonie mówiono, że to jedno z najchłodniejszych miejsc na ziemi. Kadykczan i Sejmczan, które miały liczne filie, okrywała zła sława, gdyż okrutnie traktowano tam więźniów. Unikałem nadmiernych rozmyślań o tym, co mnie czeka, próbowałem więc pławić się we względnym komforcie, jaki dawał obóz przejściowy: nie musieliśmy pracować, mieliśmy świeże powietrze 1 znośne jedzenie, wolno mi było poruszać się swobodnie i rozmawiać z innymi. Przez przypadek poznałem Georgija Kabanowa, profesora etnografii z uniwersytetu w Omsku. Miał oklapnięte lewe ucho, nos jak kartofel i wywiniętą wargę. Jego wewnętrzne opanowa- 218 nie było czymś wyjątkowym wśród więźniów. Długo z nim gawędziłem, a on opowiadał mi o historii Kołymy, o której nikt inny tyle nie wiedział i nie mógł wiedzieć. Na Kołymę dało się dotrzeć tylko samolotem lub statkiem, co zwiększało oddalenie od cywilizowanej części Związku Sowieckiego. Jej mieszkańcy nazywali pozostały obszar państwa „stałym lądem", uważając, że zaludniają wyspę, a nawet osobny kraj. Rząd zachęcał ludzi do pracy na Kołymie podwójnymi pensjami, wcześniejszymi i korzystniejszymi emeryturami oraz udzielaniem półrocznego urlopu co dwa lata. Choć Kołyma należała do rejonów świata najbogatszych w zasoby naturalne, zwłaszcza w złoto aż do 1931 roku, surowy klimat i nieprzyjazne warunki środowiska zniechęcały ludzi do zorganizowanych wypraw czy osiedlania się. Wtedy to Komitet Centralny WKP(b) wydał dekret o rozpoczęciu rozwoju przemysłowego Syberii Północno-Wschodniej, znanej jako Nizina Kołymska. Na stanowisko dyrektora Dalstroju, przedsiębiorstwa państwowego, które odpowiadało za rozwój tego regionu, mianowano Edwarda Ber-zina. Miał znakomite doświadczenie zawodowe i referencje, jako że kierował budową ogromnych papierni w obozach pracy w Wi-szerze. Dalstroj składał się z dwóch głównych pionów zarządzających: NKWD, które zajmowało się organizacją systemu łagrów, i Zarządu Przemysłowego, nadzorującego produkcję i rozwój. Jako szef obu tych zarządów Berzin władał w niepodważalny sposób całym regionem. Już od lat trzydziestych, a przede wszystkim w czasie wielkich czystek lat 1937-1939, na Kołymę zaczęto zsyłać setki tysięcy więźniów. Utworzono specjalną flotę, by transportować ich tysiącami. Największy obóz przejściowy w Buchcie Nachodce mieścił jednorazowo od dwudziestu do trzydziestu tysięcy więźniów. W 1936 roku obszar podlegający zarządzaniu Dalstroju powiększył się o całe dorzecze rzek: Kołymy, Indygirki, Nery oraz Momy. Obozy pracy Dalstroju oraz zorganizowane eksploatacje w kopalniach rozszerzały się na północny wschód w kierunku Czukotki i na zachód do dorzecza rzeki Jany. Obozy sięgały aż po Ochock. W roku 1935 ponad 50 procent więźniów na Kołymie stanowili przestępcy. Masowe aresztowania lat 1937-1939 zmieniły jednakże w zdecydowany sposób proporcje: więźniowie polityczni byli teraz ponad 90-procentową większością. Na początku 219 lat trzydziestych niedobór strażników zmusił komendantów obozów do powierzenia ich funkcji kryminalistom, co od tej pory było na porządku dziennym. Nad więźniami politycznymi zapanowali zatem przestępcy, na których można było liczyć, jeśli chodziło o zastraszanie, prześladowanie i brutalność, w której dorównywali NKWD. Jako że nadal rozszerzał się zasięg terytorialny Dalstroju, wzrastała również proporcjonalnie liczba więźniów. Kolejna fala terroru zapewniła stały dopływ nowych skazańców, zastępujących wiele tysięcy tych, którzy zginęli w kopalniach złota. Niezliczone rzesze dygnitarzy i urzędników Politbiura, Komitetu Centralnego i NKWD padły ofiarą masowych aresztowań i egzekucji w Moskwie; także Berzin i jego sztab podzielili ich los w Magadanie. W 1937 roku aresztowano go wraz z najbardziej zaufanymi pracownikami i przewieziono do Moskwy, gdzie po procesie wykonano wyrok śmierci. Szef łagrów Zarządu Północno--Wschodniego, Waskow, powiesił się w więzieniu w Magadanie, tym samym, które kazał zbudować i osobiście nadzorował. Do dziś więzienie znane jest jako Dom Waskowa. Następca Berzina, Garanin, zapisał się w historii Kołymy jako największy sadysta i okrutnik na stanowisku szefa tamtejszego NKWD. Kolega, którego poznałem w Szpitalu Centralnym na Dwudziestym Trzecim Kilometrze, powiedział mi, że Garanin odwiedził raz szpital. Na apelu spytał więźniów, czy chcieliby się na coś poskarżyć. Gdy jeden z nich poprosił o lepsze ubranie i jedzenie, Garanin zastrzelił go na miejscu. Inna opowieść o nim wiąże się z łagrem na Czterdziestym Siódmym Kilometrze. Pewnej nocy przyjechała ciężarówka NKWD z Magadanu. Następnego dnia oznajmiono więźniom, że nie muszą iść do pracy. Owego poranka w czasie apelu odliczano więźniów dziesiątkami, po czym co dziesiątego odłączono od pozostałych i kazano pójść do baraków. Gdy zebrała się tam cała ich grupa, urządzono parodię procesu i podzielono więźniów według oskarżeń: zarzucano im zbiorowy sabotaż, działalność wywrotową i spisek, by zamordować Stalina. Wszystkich rozstrzelano. Zwłoki pozostawiono w lesie, żeby tam zgniły. Po kolejnych dwóch apelach w okolicach obozu porzucono następne setki zwłok. Również Garanina i jego ludzi spotkał los poprzedników: stracono ich w 1939 roku. 220 Pewnego ranka obudziła mnie szczekliwa komenda: — Lap rzeczy i wynocha! Zeskoczyłem z pryczy jak z procy, gnany przerażeniem i nagłym wstrząsem. Nie miałem żadnego dobytku, tylko to, co na sobie, ale wielu moich towarzyszy zgromadziło różne różności: łachmany, puszkę, drewnianą łyżkę, zapasową sznurówkę czy koszulę, sweter, kurtkę, czapkę. Wszystko było w cenie. Nosili przy sobie wszystko, co posiadali, a czego się nie dało założyć, przywiązywali do siebie lub wpychali pod koszule. Tylko nowo przybyli mieli torby lub walizki. Mgła jeszcze nie opadła, kiedy załadowano nas na ciężarówki i zostawiono na Czwartym Kilometrze. W jednej ciężarówce zamiast benzyny używano palonego drewna, co mnie zadziwiło. Strażnik bez przerwy dokładał do wysokiego cylindra przy szoferce „drewniane cegły", które wyjmował z jutowych worków. Gdy mgła trochę zrzedła, po obu stronach drogi wyłoniły się wzgórza, gęsto porośnięte wiecznie zieloną roślinnością, która połyskiwała w słońcu. Szosa Kołymska nie miała wiele wspólnego z drogą z prawdziwego zdarzenia: wybrukowana kocimi łbami i szeroka na dwa pasy ruchu, tylko miejscami posiadała pobocze. Raz na jakiś czas, ale doprawdy rzadko, pojawiał się zjazd, gdzie można było zatrzymać się i udać w pobliskie krzaki, odgrywające rolę toalet. Nie widziałem ani jednej stacji benzynowej czy gospody. Przedzieraliśmy się przez liczne przełęcze górskie, ledwo utrzymując się na drodze, wiszącej nad kilometrową przepaścią, która opadała wprost w dolinę. Na szczególnie stromych odcinkach ciężarówka zwalniała i wręcz pełzła, a nam kazano wtedy wysiąść i iść pieszo, co przynosiło miłą ulgę mojej skołatanej głowie i roztrzęsionemu żołądkowi. Gdy nastał wieczór, na całym górzystym horyzoncie rozpostarło się bogactwo barw zachodzącego słońca: odcienie czerwieni, pomarańczowego i złota. Niebo na północy, niskie, zdawało się niemal w zasięgu naszych dłoni. Przed zapadnięciem mroku ostatnią rzeczą, jaką mogliśmy dostrzec, były zarysy ośnieżonych szczytów w dali. Następnego dnia zmierzaliśmy w kierunku wsi Małdiak i przylegających do niej kopalni złota. Zjechaliśmy z Szosy Kołymskiej i skręciliśmy w wyboistą polną drogę. Wiła się ona coraz wyżej: sosny stopniowo przerzedzały się, stawały rachityczne i prze- 221 chodziły w gęste krzewy iglaste. Szemrały bystre, spienione strumienie, a w pewnym momencie dotarliśmy na dno wąwozu i jechaliśmy wzdłuż krystalicznie czystej rzeki, której nurty zahipnotyzowały mnie. Po całym obszarze przemykały rącze jelenie i renifery. Dwa razy dotarliśmy do chwiejnych mostów z drewnianych bali i rozkazano nam wysiąść. Bale były tak luźno połączone ze sobą gwoździami, że nawet pusta ciężarówka przejechała po nich niepewnie turkocząc. Głęboko wdychałem ostre, górskie powietrze i pochłaniałem oczami dziewiczy krajobraz, który przywodził mi na myśl Zakopane, kurort, w którym bywałem z rodziną w Polsce. Trudno było uwierzyć, że w tych przepięknych dzikich ostępach umierały niepotrzebną śmiercią tysiące zsyłanych tu do pracy więźniów. Nie czułem się pokonany, skoro rozmyślałem o życiu, które mnie czekało, jednak rosło we mnie napięcie. Próbowałem je złagodzić jedną myślą; muszę przeżyć, by wrócić do Polski i odnaleźć moją rodzinę. Przetrwałem jakoś Buriepołom, tyle nocy i tyle dni głodu, brudu i panicznego strachu, wiedziałem więc, że mam w sobie moc, by się nie dać. Ale ta moc miała też swoje granice. Nie chciałem ich sprawdzać. Ciężarówka zwolniła przed ostrym zakrętem, a kiedy droga znów stała się prosta, pojawiło się kilka piętrowych drewnianych domów. Wtedy ujrzałem żonę, drut kolczasty, wieże strażnicze, drewnianą bramę i czerwone sztandary oraz napisy wysławiające cnoty sowieckie. Łagier był nowy, dlatego wszyscy więźniowie zamieszkali w szarozielonych namiotach wojskowych. W całym obozie znajdowały się tylko dwa baraki: w jednym mieściła się kuchnia i stołówka, a w drugim łaźnia i administracja. Nie było prądu ani bieżącej wody. Namioty ogrzewano drewnem spalanym w metalowych beczkach. Mój brygadzista Gromów, w przeszłości ekonomista i kierownik dużego przedsiębiorstwa przemysłowego w Swierdłow-sku, został aresztowany za zdefraudowanie milionów rubli. Dzięki swej skłonności do przestępstw Gromów w naturalny sposób przeistoczył się w wielce poważanego przywódcę urków, całości zaś dopełniły jego tatuaże i wulgarny język. Miał pomarszczoną skórę i obwisłą twarz. Między brwiami przebiegały dwie silnie zarysowane bruzdy, a od nosa do kącików ust ciągnęły się głębokie zmarszczki. Ciało było jednak gładkie i umięśnione 222 jak u sportowca. Podałem mu swoje nazwisko, a on odparł szorstko: — Nie brzmi z rosyjska. Wyjaśniłem, że jestem z Polski. Nie zwrócił na to uwagi. — Hm, nie wyglądasz na kogoś, kto do tej pory dużo pracował. Pewnie dobrze sobie żyłeś. Ałe tutaj będziesz harował, inaczej nie dostaniesz jeść. Zmierzył mnie wzrokiem i rzekł do pomocnika: — Zacznie od taczek. A potem zobaczymy, jak sobie radzi. Zwrócił się do mnie i szturchnął palcem w pierś. — Pracujesz, to jesz. Dbam o moich ludzi, jeśli coś z siebie dają, ale obiboki nie mają szans. Moją brygadę przydzielono do oczyszczenia nowego obszaru z głazów, kamieni, korzeni i zarośli. Gromów podzielił teren na małe kwadraty o boku długości czterdziestu kroków i wyznaczył po dwóch więźniów do pracy na każdym z nich. Dzienną normę stanowiło usunięcie ośmiu metrów sześciennych gleby powierzchniowej, która, co odkryłem z rozczarowaniem, rzadko zawierała złoto. Złoto występowało na głębokości od dziesięciu do dwudziestu metrów. Niektóre ze starszych kopalni Małdiaku były głębokie na prawie czterdzieści metrów. W letnim słońcu miałem wkrótce zupełnie mokrą bluzę, biegałem bowiem zziajany z taczkami z ziemią i kamieniami po podestach z desek. Skupiałem się na tym, żeby nie wpaść w przerwy między deskami, a to wyciskało ze mnie tyle potu, co sama praca. Nie spuszczając oczu z desek, pilnując, czy nie spadły jakieś kamienie i manewrując żelaznym kołem taczek po podestach, zupełnie nie widziałem innych ludzi, którzy trudzili się naokoło, ogłuchłem na ich groźby, przekleństwa i jęki. Wszystko znikło z wyjątkiem ciągnących się jak szyny desek. Choć panowała słoneczna pogoda, odwilż dotarła tylko do górnego metra ziemi. Tę warstwę stosunkowo łatwo było kopać łopatą, jednak wieczna zmarzlina pod nią wymagała już użycia kilofa, dłuta i młota. Tu zmniejszano normę. Stanowiska pracy rozmieszczono regularnie między deskami, które biegły z każdego stanowiska w kierunku sporego prostokątnego terenu, gdzie wyrzucało się ziemię i kamienie. Po odsłoniętym, wyboistym gruncie nie sposób było prowadzić taczek, dlatego właśnie stosowano deski. Cały system nieźle funkcjonował do czasu, 223 kiedy zeszliśmy aż dwa metry pod powierzchnię, bo wtedy nie dało się już podnosić kamieni i ziemi i ładować ich na taczki, stojące ponad naszymi głowami. W tym miejscu musieliśmy ładować taczki na samym dnie wykopu i wypychać je w górę na powierzchnię po ustawionej desce. To zadanie wykonywaliśmy we dwójkę — mój partner pchał, a ja ciągnąłem taczki za uchwyt, idąc do tyłu. Im głębiej schodziliśmy w dół, tym bardziej przemyślna stawała się konstrukcja z desek. Biegły one od powierzchni gruntu do rodzaju podestu, na którym ustawiono inną deskę, nachyloną w przeciwną stronę. Niekiedy trzeba było przejść zygzakiem przez dwa lub trzy takie pomosty, by wyjść na powierzchnię. Na głębokości czterech lub więcej metrów wydobywaną ziemię umieszczano w koszach i holowano za pomocą krążka linowego. Aby rozdrobnić wielkie bryły zmarzniętej ziemi, wiercono głębokie otwory i napełniano je dynamitem. Gromów, znający się na ładunkach wybuchowych, osobiście umieszczał dynamit i podpalał lont. Przydzielano mnie przeważnie do nowych miejsc, gdzie cała praca miała charakter fizyczny. Z początku bieganie z taczkami nie nastręczało trudności: zaledwie czterdzieści trzy kroki dzieliły stanowisko pracy od miejsca, gdzie wysypywało się ziemię i kamienie. Jednak w miarę, jak moja brygada oczyszczała teren coraz bardziej oddalony od wysypiska, musiałem już pokonywać o wiele większe odległości z pełnymi taczkami, a kąt nachylenia desek stawał się coraz większy. Niemal niedostrzegalna przy zwyczajnym chodzeniu krzywizna zdawała się niebotyczną wysokością, kiedy posuwałem się ze sporym ciężarem na taczkach. Przekleństwem było prymitywne, żelazne koło, klinowało się bowiem niemal na wszystkim, a jeśli taczki przechyliłyby się lekko na jedną stronę, wypadłby cały ładunek. Za każdym razem pęczniały mi naprężone łydki, uda, piersi i ramiona, jakby miały pęknąć. Jako że na pełne taczki działała siła ciążenia, zaczynały one żyć własnym życiem, coraz szybciej tocząc się w dół i wlokąc mnie za sobą. Trzeba było sporo szczęścia i zręczności, by zepchnąć je po deskach, nie roztrzaskując ich o nic. Zapierałem się stopami w ziemię, uważnie sterowałem uchwytem i starałem się utrzymać równowagę, szło bowiem o moje życie. Jakby nie dosyć nam było wybojów, nachylonych desek, drących się strażników i brygadzistów, musieliśmy jeszcze zno- 224 1. Ottylia i Marek Bardachowie, rodzice Autora, z Natanem Neudingiem, jego dziadkiem ze strony matki, Odessa 1919. 26. Janusz Bardach w jednym z mundurów Julka, przerobionym na ubranie cywilne, Moskwa 1947. sić trzy dodatkowe plagi: komarów, meszek i gzów. Ciągle zastanawiałem się nad tym, jak te owady mogą tak się mnożyć i dobrze miewać w klimacie o długich zimach i krótkich wiosnach i latach. Ale miały się znakomicie. Po tygodniu ciepła szykowały się już do ataku. Po rzekach i strumieniach pływały topniejące śniegi i kra, zalewając rozległe równiny. Komary były trzy- lub czterokrotnie większe niż te znane mi z Polski. Ich jad wywoływał koszmarny świąd, który z kolei sprawiał, że ślady po ukąszeniach puchły i swędziały jeszcze silniej. Rozdrapywałem je do krwi. Ciemne chmary owadów otaczały mnie wszędzie, dokąd tylko szedłem, rojąc się przy nosie, w uszach, ustach i wpadając za koszulę. Najgorsze były jednak gzy — czarne, tłuste, błyszczące, z długimi skrzydełkami. Z łatwością cięły przez lekką odzież, zostawiając bolesne obrzmienia wielkości śliwki. Na szczęście mój pot i zapach ciała nie przyciągał ich tak jak woń innych więźniów, których część była tak pogryziona, że niemal chorowali. Mój partner Wadim Aleksiejew pracował w kopalniach od ośmiu miesięcy. Przedtem przez trzy lata budował drogi i był drwalem. Z początku odnosił się do mnie nieufnie jako do partnera, gdyż nowo przybyli zwykle stanowili wielką przeszkodę w pracy, widząc jednak, jak chętnie przykładam się do ciężkiej roboty, zrobił się serdeczniejszy. Zanim go aresztowano, był profesorem matematyki na Uniwersytecie Leningradzkim i członkiem-korespondentem Akademii Nauk ZSRR. Nie miał jeszcze czterdziestki, musiał więc odznaczać się wybitnym talentem, skoro w młodym wieku doszedł do takiej pozycji. Wielokrotnie wykładał gościnnie za granicą, a na to zezwalano jedynie najbardziej zaufanym obywatelom sowieckim. Załatwiliśmy sobie spanie obok siebie w namiocie, by mieć sposobność do wieczornych rozmów. Matka Wadima pochodziła ze starego rodu arystokratycznego z Sankt Petersburga. Gdy ze mną rozmawiał, mrużył oczy ze względu na swą krótkowzroczność. Okulary ukradziono mu trzy lata temu, w czasie pobytu w pierwszym więzieniu przejściowym. Marszczył w skupieniu swoje wysokie czoło, okolone lśniącymi czarnymi włosami, a w jego szarozielonych oczach pojawiały się iskierki, gdy mówił o rodzinie i pracy. Lubiłem jego miły sposób bycia. Gdy wyjaśniał mi zawiłości pchania taczek, 225 stal blisko mnie, przemawiając łagodnie i lekko poruszając dłonią, jak gdyby trzymał w niej kredę przy tablicy. W kopalni harował jednak jak wół, rozłupując z wprawą i zwinnością głazy, umiejętnie dobierając miejsce, w które trzeba uderzyć, i zamachując się młotem, zataczającym w powietrzu łuki, aż w końcu głaz pękał. W pierwszych dniach wspólnej pracy nagle wyrzucił z siebie swoją historię. Aresztowano go jesienią 1937 roku i wtrącono na ponad pięć miesięcy do leningradzkiego więzienia. Został oskarżony o zorganizowanie kontrrewolucyjnej grupy studentów i profesorów, której celem było zniszczenie państwa sowieckiego i zamach na Stalina. Najpierw przez jedenaście dni pozbawiano go snu i przesłuchiwano. Gdy to nie poskutkowało, zamknięto go w ciasnej celi z dwoma innymi więźniami na pięć dni; można w niej było tylko stać. Młodzi i gorliwi oficerowie śledczy, którzy go przesłuchiwali, pragnęli zasłużyć się w oczach swych szefów w NKWD, bili go więc pałkami gumowymi i dwa razy urządzili parodię egzekucji: raz przystawiając mu pistolet do skroni, za drugim zaś razem wkładając lufę broni do ust. Wadim nie ugiął się. Załamał się dopiero, gdy powiedziano mu, że aresztują jego rodziców, żonę i trójkę dzieci, po czym rozstrzelają na jego oczach. Nie tylko przyznał się do niedorzecznych zarzutów, jakie mu stawiano, ale wplątał w całą sprawę kilku swych kolegów i studentów. Skazano go na dziesięć lat ciężkich robót i pięć lat wygnania. Dobrze nam się pracowało z Wadimem. Zaskoczyło mnie, że po tym, co przeszedł, wciąż jeszcze okazywał uczucia i zainteresowanie komuś kompletnie obcemu i udzielał mi pomocy. Uczył mnie, jak ładować i rozładować taczki, jak prowadzić je bezpiecznie po deskach i jak skutecznie miażdżyć kamienie. Ciągle był w stanie uśmiechać się przy rzadkich okazjach, gdy razem żartowaliśmy; lubił mawiać, że za zły żart dostawało się pięć lat, za to za bardzo dobry nawet i dwadzieścia pięć. Wbrew powszechnej zasadzie „Ty umrzesz dziś, a ja jutro", znalazłem kogoś, kto się o mnie troszczył, a to udowodniło mi, że nie trzeba zmienić się w bydlę, by przeżyć w tej nieludzkiej dziczy. Nowych ludzi poznawało się zazwyczaj pospiesznie i bez ceregieli: interesowało nas, ile ten drugi ma lat, jaki wyrok i zawód, skąd pochodzi, co się stało z jego rodziną i czy go 226 przesłuchiwano. Często więcej dowiadywałem się ze sposobu mówienia niż z wypowiadanych przez kogoś słów. Niektórzy byli otwarci, inni skrępowani, obawiając się donosicieli. Większość nawiązywanych znajomości bardzo szybko się urywała. Więźniów przenoszono do innych brygad, filii lub łagrów; chorowali i odchodzili do szpitala albo umierali. Głód uniemożliwiał dzielenie się żywnością, często się więc zastanawiałem, co zrobię, gdy Wadim poprosi mnie o połowę mej pajki. Wydawało mi się, że chyba bym odmówił. Na szczęście żaden z nas nie prosił drugiego o jedzenie, nie proponowaliśmy go też sobie nawzajem. Obaj wiedzieliśmy, że nie wolno nam naruszać tej zasady, jeśli mamy pozostać przyjaciółmi. Ciepło i wielkoduszność okazywaliśmy sobie głównie przy pracy, kiedy on ułatwiał mi pchanie taczek, a ja pomagałem mu przy ich załadowaniu. Przede wszystkim jednak serdeczność towarzyszyła naszym wieczornym rozmowom. Obozowe przyjaźnie zasadzały się na jednej rzeczy: zaufaniu. Chciało się wiedzieć, kto śpi koło ciebie, z kim jesz z jednego talerza. Chciało się wiedzieć, na kim można polegać w czasie nieuniknionych codziennych kryzysów. Człowiek uczył się, jak szybko oceniać innych, wysondować, kto jest życzliwy, a z kim najwyraźniej mogą być kłopoty. Na domiar wszystkiego rozwijała się w nas i gruntowała nadmierna ostrożność w kontaktach z innymi, granicząca niekiedy z psychozą. Więźniowie polityczni byli zwykle bardziej skryci i zamknięci w sobie niż przestępcy, którzy ciągle gadali, zmyślając przeróżne historie, żeby zapewnić sobie mir u kompanów. Polityczni otwierali się przed drugim człowiekiem tylko do pewnego stopnia i tylko gdy nawiązali z kimś bliski kontakt. Wtedy wylewali swe smutki i żale. Mieli świadomość, że „przyjaciele" kierowali się niejednokrotnie ukrytymi, niecnymi pobudkami, jako że wielu więźniów, którzy należeli do partii i NKWD, stawało się w łagrach donosicielami. Dni robiły się coraz krótsze, a słońce ledwie wspinało się ponad widnokrąg. W pochmurne dni przybierało srebrzyste -pomarańczowy odcień i mogłem niemal śledzić, jak jego idealna kula przesuwa się po krótkiej trasie na południowym niebie. Co jakiś czas pojawiało się jednocześnie z księżycem, co odczytywałem jako dobrą wróżbę. Godziny pracy nie zmieniły się: wychodziliśmy z żony w ciemnościach i wracaliśmy również 227 w ciemnościach. Nadal wyrabiałem normę i otrzymywałem pełne siedemset gramów chleba dziennie. Na dłoniach utworzyły się okropne odciski, palce zesztywniały, ciało wychudło, ale za to było mocne. Coraz silniej doskwierał mi głód. Jedynym sposobem na odpędzenie rozpaczy i przygnębienia było nie myśleć o niczym. Nauczyłem się wyłączać z otoczenia i uciekać we własny prywatny kącik. Po umyśle pełzały mi jak węże różne myśli, ale odcinałem się od nich jednym zamachem łopaty lub kilofa. Czas dzieliłem sobie na godziny, więc ćwiczyłem wolę jedynie przez krótkie okresy — od pobudki do południa, od południa do wieczornego posiłku, od apelu wieczornego do pójścia spać. Zdecydowałem, że nie wolno mi myśleć o dniach, jakie mnie czekały i o długości wyroku. Nie pozwalałem sobie prawie na myśli o domu, ponieważ wystarczyła chwila dekoncentracji, a już zwalniało się, wpadało w dół, zdenerwowało kogoś lub nie wyrabiało normy. Liczyły się jedynie mechaniczne ruchy: uderzenie ziemi łopatą, rąbanie w wieczną zmarzlinę, ładowanie i rozładowanie taczek. Więźniowie załamywali się pod wpływem bójek, awantur, głodu i samobójczych myśli, ja więc starannie unikałem tych niebezpieczeństw, nieubłaganie i stanowczo robiąc to, co do mnie należało. Nigdy nie przehandlowałem swego przydziału żywności, żeby zaciągnąć się dymkiem. Stale szukałem lepszej siekiery, ostrzejszej łopaty, cięższego oskardu i młota. Kiedy tylko mogłem, podkradałem niepostrzeżenie bryłki złota i chowałem w ziemi, wydobywając je w te dni, gdy nie mogłem nadążyć z normą. Zawsze zdawałem sobie sprawę, jak łatwo jest załamać się w otoczeniu wrogo nastawionych więźniów i strażników i w straszliwym nawale pracy, ale zanim miało to nastąpić, robiłem co w mej mocy, by przetrwać. Wołodia przebywał w więzieniu od dziewiętnastego roku życia. Kiedy go poznałem, miał dwadzieścia cztery lata, był zatem niemal moim rówieśnikiem — mimo to bardzo się między sobą różniliśmy, prawie jak ogień i woda. Wychowywał się w głęboko religijnej rodzinie pod Riazaniem, a pięć lat na Kołymie nie zmieniło jego przekonań. W szkole zastraszano go i prześladowano, bo nie wstąpił ani do pionierów, ani do Komsomołu. Nie przyjęto go na żadną uczelnię, co zapewnił sobie, pisząc na każdym podaniu, że jest wierzący. Gdy wcielono go do Armii Czerwonej, odmówił noszenia broni i został natychmiast aresztowany. Najpierw skazano go na pięć łat, po czym dorzucono jeszcze dziesięć, gdy upierał się, że będzie praktykował w więzieniu. Przypominał mi bociana: miał białą skórę, nieproporcjonalnie cienkie i długie ramiona oraz nerwowe ruchy. Podczas rozmowy rzadko patrzył komuś w oczy, ale lubił ze mną rozprawiać o obrzędach religijnych w Polsce. Czasem przyłapywa-łem go na tym, jak żegnał się lub czynił znak krzyża na swych wąskich wargach. Po posiłkach wałęsał się w kuchni z grupką więźniów zwanych dochodiagami — dogorywającymi zjadaczami odpadków, którzy upadli już najniżej. Rozmyślałem nad tym, co stanie się najpierw, czy załamie się, czy podda. Kiedyś, późnym popołudniem, gdy pchałem po oblodzonych deskach taczki wypełnione stertą ziemi, zauważyłem kątem oka, że równolegle ze mną idzie Wołodia. Myślałem, że się poślizgnął i przystanął, ale myliłem się. Przechylał się wraz z taczkami na jedną stronę. Usłyszałem krzyk i zgrzyt metalu i kamieni. Od razu zatrzymałem się i pobiegłem zygzakiem po deskach. Leżał bez ruchu sześć metrów niżej, częściowo zasypany ziemią, śniegiem i przywalony taczkami. Krzyknąłem wniebogłosy na pomoc i wskoczyłem do dołu. Oddychał, ale miał zamknięte oczy i nie odpowiadał na pytania. Podniosłem taczki i zacząłem go odgrzebywać. Przyszedł Gromów i zaczął wyklinać Wołodię. — Ty szumowino! Szkodniku! Wrogu ludu! Od dawna chciałem się ciebie pozbyć. Wołodia milczał. Podniosłem mu powiekę i ujrzałem, że jego oczy uciekły w tył. Pomyślałem, że kona. — Wynieść go na górę! — wrzasnął Gromów. Spróbowaliśmy z drugim więźniem podnieść go i nieść tak, by nie urazić kręgosłupa, ale bez noszy było to niemożliwe. Pomocnik i ochroniarz Gromowa, Sziszkow, ruszył się ociężale, a potężne mięśnie aż wylewały mu się spod koszuli. Przerzucił wiotkie ciało Wołodi przez ramię i wyszedł na powierzchnię. Poszedłem za nim do namiotu. Gromów kazał mi zostać z Wołodia, zanim przybędzie felczer z Małdiaku. \J\ 228 229 Wołodia nie odzyskiwał przytomności i oddychał z najwyższym trudem. Krótkie przeszkolenie medyczne w Nachodce nauczyło mnie, jak osłuchać serce i zbadać puls. Przewróciłem go twarzą w dół na noszach, by nie zakrztusił się własnym językiem lub śluzem, który zebrał mu się w gardle. Zaczął lepiej oddychać. Następnego dnia przyjechał felczer i stwierdził, że Wołodia złamał kilka żeber i prawdopodobnie ma przebite płuco. W jednej z nóg w dwóch miejscach pękła kość; podejrzewał też inne obrażenia wewnętrzne. Razem z kierowcą załadowali go do ciężarówki, przykryli kocami i pojechali do Małdiaku. Nigdy już o nim nie słyszałem. Na drugi dzień Gromów przydzielił mnie do pracy z byłym partnerem Wołodi, zwanym Ruczką, czyli Rączką, był bowiem kieszonkowcem. Od początku nie układało się między nami. Pierwsze słowa Rączki brzmiały: — Najpierw pracowałem z religijnym oszołomem. Teraz z polskim Żydem. Nie wiem, co gorsze. Uwielbiał drwić i urągać więźniom politycznym w brygadzie, a mnie uważał za jednego z nich z racji mej przyjaźni z Wadimem. Dalej pchałem taczki, Rączka zaś miał rozbijać głazy i duże kamienie oraz ładować taczki. Po paru rundach rozzłościłem się. Tłukł tylko najmniejsze kamienie, duże zostawiając dla mnie. — Żeby wyrobić normę, potrzeba dwóch ludzi — rzekłem. — Nie zrobię jej sam. — Akurat, chuju. Ty robisz swoją normę. A ja robię moją — rzucił spojrzenie na kupę małych kamieni. Nie tylko zostawiał dla mnie największe kamienie, ale jeszcze do tego przeciążał taczki. Prosiłem, by nie ładował tak dużo, ale on nie zwracał na to uwagi. Nie wiedziałem, jak z nim postępować, wieczorem więc porozmawiałem o tym z Wadimem, gdy leżeliśmy obok siebie na pryczy. Taki niby drobiazg, dokuczanie Rączki, ale niesprawiedliwość całej tej sytuacji dała mi się we znaki: nie mogłem się ani obronić, ani nikomu poskarżyć, przez co osobiste przytyki pod moim adresem jeszcze bardziej wyprowadzały mnie z równowagi. Rączka próbował podstawić mi nogę, gdy pchałem taczki, uderzał mnie, kiedy go mijałem, i zostawiał mi najgorszą robotę. Dwa razy prosiłem Gromowa, by zmienił mi partnera, ale on to lekceważył. 230 Parę tygodni później staliśmy z Rączką obok siebie przy piecyku. Leżała przy nim sterta suszących się kloców drewna. — Pieprzony Żydzie — rzucił i walnął mnie w brodę. Przygryzłem sobie język przez ten cios. Splunąłem mu pod nogi i spiorunowałem wzrokiem. — Pieprz swą zasraną matkę — zawarczał. Straciłem panowanie nad sobą. Sapałem kawał drewna i zamachnąłem się. Chciałem uderzyć jego brzydką gębę, wybić mu zęby, rozwalić głowę. Byłbym go zabił, ale odskoczył na bok i kloc uderzył go w ramię. Ryknął ze zdziwienia i bólu, trzymając się za ramię, nie do końca pewny, co zrobiłem. — Już nie żyjesz, skurwysynu! Leżałem na ziemi, a Gromów i Szyszkow przygważdżali mi ręce i nogi, Rączka zaś bił po twarzy i brzuchu. Wadim usiłował odciągnąć mężczyzn. — Zamknij się, Kontra! — powiedział jeden z kryminalistów od Gromowa, popychając Wadima. Rączka spróbował kopnąć mnie w głowę i trafił w szczękę. Cała twarz mi zdrętwiała. Gromów i Szyszkow zawlekli mnie do baraku strażników. Gromów zdał relację z incydentu, utrzymując, że to ja wszystko sprowokowałem. O Rączce nie było mowy. Główny strażnik zawyrokował: — Pięć dni w karcerze. Rozdział dwunasty Karcer Karcer był szarym, betonowym budynkiem bez okien, z płaskim, smołowanym dachem. Codziennie mijałem go dwa razy, idąc do kopalni i z powrotem. Stał samotnie poza żoną, otoczony podwójnym pierścieniem drutu kolczastego. Za każdym razem, gdy przechodziłem obok karceru, czułem niepokój i lekki strach. Zawsze obawiałem się, że któregoś dnia i mnie zamkną w środku. Te emocje były niczym przeczucie tego, co miało nastąpić; w jakiś niepoznawalny sposób mój los wiązał się z tym karcerem, ja zaś zabobonnie wierzyłem, że odwracając od niego spojrzenie, gdy przechodzę obok, mogę umknąć przed jego siłą wpływającą na moje życie. Strażnik majstrował przy kłódce, po czym pchnął żelazne drzwi na oścież. Weszliśmy do małego przedsionka. Zapłonęło światło osłoniętej klatką z prętów żarówki, które przedzierało się przez warstwę kurzu, pajęczyn i martwych owadów. Przy ścianie na lewo stała ława z nie heblowanych desek, a nad nią wisiała deska z przybitymi dziesięcioma gwoździami. Na czterech z nich dyndał strój więzienny, niżej zaś tkwiły cztery pary butów.' Po drugiej stronie pomieszczenia stał stół i cztery krzesła. — Zdejmuj ubranie — zarządził strażnik. — Zostań tylko w podkoszulku i bieliźnie. Przedsionek prowadził na korytarz. W przyćmionym świetle kolejnej okratowanej żarówki dojrzałem pięć par drzwi po obu stronach korytarza. — Druga na lewo — komenderował strażnik. W Nie patrzył mi w oczy, tylko mocno ścisnął za ramię, gdy otwierał drzwi. W mdłym światełku z korytarza spostrzegłem marszczącą się na podłodze taflę wody. Zrobiłem krok naprzód. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Zapanowała kompletna ciemność. Strażnik zaryglował drzwi i przekręcił klucz w kłódce. W lodowatej wodzie zdrętwiały mi stopy, a skurcz dotarł aż do łydek. Złapałem się wiadra stojącego przy drzwiach, żeby w ogóle zaczerpnąć tchu, a potem rzuciłem się na drewnianą ławę przy przeciwnej ścianie. Przez szczeliny w drzwiach sączyło się światło. Ściany były oślizgłe. Nozdrza wypełniła woń pleśni. Leżałem, starając się trzymać twarz jak najdalej od ściany, i przyciągnąłem kolana do piersi, zwijając się w kłębek. Wtuliłem dłonie pod pachy, lewą pod prawą i na odwrót, przycisnąłem ramiona do boków i usiłowałem zasnąć. Woda stanowiła nieodłączny element karceru, co dało się stwierdzić po grubości warstwy szlamu na ścianach. Zostałem uwięziony przez nią nie tylko w celi, ale i na ławie, co z pewnością było zamierzone. Ten karcer miał przynajmniej dach — słyszałem o innych, nie krytych dachem, przez co zdawano więźnia na łaskę żywiołów i owadów. Najgorsze tortury przeżywało się w celach tak zbudowanych, by więzień mógł w nich jedynie stać. Po trzech, czterech dniach kolana nadwerężały się do takiego stopnia, że niekiedy ulegały trwałemu kalectwu. Z sufitu skapywała powoli, lecz miarowo skroplona wilgoć, tworząc kałużę. Liczyłem krople, padające na moje biodro. Bielizna i podkoszulek już zdążyły przemoknąć, więc cały się trzęsłem. Zesztywniały kark i ramiona złapał skurcz. Nasiąknięte wodą drewno gniło, szczególnie na krawędziach ławy, najeżonych miękkimi, lecz ostrymi drzazgami. Zorientowałem się, w którym kierunku biegną włókna i słoje drewna i starałem się przesuwać ciało zgodnie z nim, aby nie wbić sobie drzazg. Ława była tak wąska, że nie dało się leżeć na plecach, kiedy zaś przekręciłem się na bok, zwisały mi nogi, więc musiałem cały czas je zginać. Trudno było zadecydować, na którym boku leżeć — na jednym przyciskałem twarz do obrzydliwie śliskiej ściany, na drugim mokły mi plecy. Nie wchodziło w rachubę odsuwanie ławy od ściany, gdyż nogi były na stałe umocowane w betonowej podłodze. Trudno się też siedziało, bo nie było gdzie kłaść stóp, a nie chciałem opierać się o ścianę, więc przy- 232 233 ciągnąłem znów kolana do brody, wbijając pięty w krawędź ławy. Woda na podłodze świadczyła o pomysłowości tego, kto to zaprojektował. Wyobraziłem sobie architekta z NKWD, jak omawia szczegóły projektu ze swymi zwierzchnikami: w jaki sposób pozbawić więźnia snu, udręczyć go, nawet wpędzić w obłęd — może zabić — a wszystko to bez śladu na ciele. Leżałem plecami do ściany, wolałem mieć zimne i mokre plecy niż twarz całą w grzybie i pleśni. Zaczęły boleć mnie nogi. Z wolna usiadłem i położyłem się na drugim boku, osłaniając twarz rękami. Przejechałem palcem po nabrzmiałym, wilgotnym i galaretowatym wybrzuszeniu na ścianie, które pękło, gdy nacisnąłem zbyt mocno. W celi słychać było jedynie powolne i hipnotyzujące kapanie. Krzyknąłem, chcąc przerwać gęstą, dławiącą ciszę: — Raz! Dwa! Trzy! Cztery! Zabrzmiało jak obcy głos. Policzyłem do dwudziestu, a potem od stu do tyłu. Nagle zacząłem wrzeszczeć: — Rączka! Ty pieprzony psi pomiocie! Ty cholerny draniu! Mam nadzieję, że zdechniesz z siekierą w czaszce i odrąbanymi jajami! To ty tu powinieneś siedzieć. Ty wszystko sprowokowałeś. Ty skurwysynu! Mój głos odbijał się echem od cementowych ścian, co doprowadzało mnie do szału. Jeszcze trochę pokłąłem na Rączkę, na Gromowa, w końcu na cały pieprzony świat. Strażnik nie reagował. Przypuszczalnie nawet go nie było w budynku. Przenikliwy dźwięk mojego głosu, spotęgowany jeszcze echem, dodał mi otuchy, sprawił, że poczułem się mniej osamotniony i złagodził mój strach. Uspokojony rozmyślałem dalej o Rączce. Powinienem był oddać mu na samym początku, jak tylko zaczął mi podkładać nogę i popychać. Ale on był lepiej zbudowany i silniejszy, jeśli więc wszcząłbym bójkę, nikt by się nie wtrącił. Należało to do kodeksu życia obozowego: więźniowie sami załatwiają porachunki między sobą. Jeślibym zaczął z Rączką, z pewnością strasznie by mnie pobił. Ale zaświtało mi, że nawet w takim wypadku zdobyłbym jakąś pozycję wśród urków i zyskał sobie szacunek pozostałych więźniów — i nie skończyłbym w karcerze. Nie bałem się oddawać ciosów, jednak nie urodziłem się zabijaką. Mogłem jakoś znosić dokuczanie i maltretowanie słowne czy fizyczne, ale istniała pewna granica wytrzymałości, którą Rączka przekroczył, kiedy znieważył moją matkę. 234 Powinienem zorientować się, co jest tą granicą i bronić jej zaciekle, ale nie wpadać w gniew bez opamiętania i uderzać bez zamiaru zabicia go. Nie kontrolowany wybuch doprowadził donikąd, do karceru, a to może przyspieszyć moją przemianę w dochodiagę bardziej niż sama praca w kopalni. Czy naprawdę chciałem zabić Rączkę? Na pewno pragnąłem go porządnie zranić, ale nie zabić. Wielu strażników i więźniów szukało okazji, by kogoś pobić, torturować i zabić, we mnie natomiast nie kryły się mordercze instynkty. Można kogoś zabić w napadzie wściekłości, ale to co innego niż chęć zabójstwa. W Armii Czerwonej zdarzyło mi się kiedyś, że naraziłem się sierżantowi, tłustemu, głupawemu i gburowatemu brzydalowi, bo poprawiłem go podczas prowadzonych przez niego zajęć 0 stosunkach międzynarodowych. Nie miałem pojęcia o tym, że cytował on Książeczkę agitatora, obowiązujący podręcznik partyjny, instruujący, jak należy przedstawiać ludowi zagadnienia ideologiczne. Jego wykłady były bardzo nierówne i pełne nieścisłości, nic nie wiedział o polityce światowej, nie umiał nawet znaleźć Portugalii na mapie. Odegrał się na mnie, zmuszając do dodatkowych ćwiczeń, kiedy batalion już wracał do koszar. Czołgałem się po błocie, wodzie i śniegu, skakałem przez przeszkody i zaliczałem następne szkolenia, a on wciąż klął i wydzierał się na mnie, grożąc, że jeszcze będę go błagał o wybaczenie za to, jak bezczelnie się zachowałem. Pewnego popołudnia czyściliśmy razem z kolegami nasze karabiny i bagnety. Sierżant pobieżnie obejrzał moją broń 1 spiorunował wzrokiem. — Rozbierz na części i wyczyść jeszcze raz. Kiedy zwolnił już pozostałych, drwił mi prosto w twarz: — Ja cię złamię. Doprowadzę do tego, że się powiesisz lub zastrzelisz, jak wszyscy żołnierze, którzy mnie zezłościli. Wyczyściłem i złożyłem karabin, a gniew narastał we mnie. Nawet nie popatrzył, tylko podniósł i trzasnął nim o stół. — Jeszcze raz. Przyparłem go do ściany, złapałem bagnet i przyłożyłem ostrze do gardła. Zasyczałem mu pięć centymetrów od twarzy: — Jeszcze słowo, a nie zobaczysz już nigdy rodziny — wbiłem bagnet w drewniane biurko. 235 Zbladł. — Spokojnie — wymamrotał zdenerwowany — ja tylko robię, co do mnie należy. Wiem, że łebski z ciebie chłopak. To w porządku? Już to załatwiliśmy — wyszarpnął bagnet ze stołu i wyszedł. Tamtej nocy nie spałem, leżałem, czekając, aż mnie aresztują, lecz oficerowie wywiadu wojskowego nie zjawili się. Ciało przenikał mi wilgotny ziąb. To nie było zimno, które zostawiałoby na ciele odmrożenia, utrudniało jednak sen, musiałem też często oddawać mocz, a to oznaczało ponowne zanurzanie stóp, by dojść do wiadra. Ciemność, ziąb, głód i cisza wprawiły mnie w rodzaj hibernacji. Myśli spowolniały i rozproszyły się. Nie przyszło mi nawet do głowy, żeby przysunąć wiadro do ławy, żebym nie musiał moczyć stóp. Próbowałem jakoś się ułożyć i zasnąć, jednak na próżno szukałem wygodnej pozycji. Ciasnota ławy zwiększała ból i udrękę. Liczyłem tysiące kropelek w nadziei, że wpadnę w trans i zasnę. Niegdyś cieknący kurek działał mi na nerwy, zwłaszcza przy próbach zaśnięcia, ale w karcerze kapanie wody miało w sobie coś krzepiącego i hipnotycznego, jak tykanie stojącego zegara. Ciszę przerwał szczęk otwieranego zamka. Któreś drzwi otworzyły się. — Padjom! Padjom! * Łup, łup, łup. Odgłosy kroków, łomotanie w drzwi i okrzyki powtarzały się i przy innych drzwiach, aż w końcu doszły do moich. — Weź swoją porcję — powiedział jakiś głos. Dobrnąłem do drzwi i znalazłem tam mniejszą niż zwykle porcję chleba i blaszankę obozowej herbaty. Nie myśląc wiele, zjadłem pajkę co do okruszyny, nie zastanawiając się, czy nie zostawić trochę na potem. Dali mniej niż połowę codziennego przydziału, a później już nie dostanę ani zupy, ani owsianki. Po kolejnym łupnięciu w drzwi nastąpiło ich otwarcie i usłyszałem komendę: — Zabierz wiadro. Doszedłem do wiadra, podniosłem je i udałem się za strażnikiem na koniec korytarza. Zawartość chlupała niebezpiecz- Pobudka! Pobudka! 236 nie blisko krawędzi. Strażnik kazał mi wylać ją do dziury w cementowej podłodze. Gdy przechyliłem wiadro, nie trafiłem do otworu. — Wyczyść dokładnie — rzucił gniewnie strażnik. Popatrzyłem na niego przez chwilę. — Koszulą. Powycieraj ten bałagan. Posłuchałem. Gdy wróciłem do celi, wypłukałem koszulę w wodzie z podłogi, wyżąłem i założyłem. Następnego dnia rano obudziłem się spragniony. Miałem spieczone usta, w celi bowiem nie było bieżącej wody. Najpierw udawało mi się jakoś zwilżać wargi, ale potem zaschło mi w ustach. Spierzchły mi wargi, język przywarł do podniebienia, a gardło całe się kleiło. Ledwo byłem w stanie przełykać. Chciałem zamoczyć palce w wodzie albo zlizać trochę wilgoci ze ścian, ale myśl o miliardach bakterii, które się w niej lęgły, powstrzymała mnie przed tym, a żołądek aż się cofnął. Przypomniałem sobie, że czytałem kiedyś o osiemdziesięciokilkuletnich starcach, zamieszkujących Indie i góry w Gruzji, którzy pili własny mocz, by oczyścić organizm. Sam nigdy tego nie próbowałem, lecz jeśli okazałoby się to konieczne, zdawało się lepszym rozwiązaniem od picia wody z podłogi. Cela była ciemna i cicha jak trumna. Nie wiedziałem, czy to dzień, czy noc. Przyciskałem policzek do mokrej drewnianej ławy, ciało kurczyło się, a ja leżałem niczym leniwie płynąca rzeka, ślizgająca się po powierzchni czasu, którego nie mogłem już ogarnąć. Tkwiłem tak, nieważki, w zawieszeniu, a myśli wirowały jak obłoki, zmieniały kształty, nakładały się na siebie. Pragnąłem, by zwolniły, zatrzymały się, jednak niemal nie mogłem skupić się na jednej rzeczy. Nie tylko czułem głód i pragnienie, ale także wyczerpanie fizyczne i psychiczne wywołane ciągłym drżeniem ciała. Coraz słabiej odczuwałem jakiekolwiek bodźce i emocje. Robiłem się ociężały, otępiały i senny. Wpadałem w drzemkę, budziłem się i znów odpływałem. Nie istniały dni ani godziny, jedynie minuty i sekundy, całe ich miliony, tak ciężkie, jak kropelki wody miarowo kapiące na podłogę. Sen, który przed aresztowaniem zdawał się tak nieważny, oznaczał teraz utęsknioną przystań. Nie przejmowałem się już tym, czy za łóżko służy mi nie heblowana deska ani czy z sufitu spadają na mnie napęczniałe od krwi pluskwy. Wszy nie dokuczały mi, gdy spałem. Od chwili aresztowania sen stanowił 237 moje jedyne ukojenie. Zabierał mnie z dala od zgiełku panującego w barakach, brudnych konających więźniów, wiszącego w powietrzu smrodu. Tylko we śnie czułem się bezpieczny i nie zagrożony przez strażników lub brutalnych urków. Stworzyłem sobie pewien rytuał: budząc się, ponownie zamykałem oczy i liczyłem niespiesznie do sześćdziesięciu, dając sobie jeszcze minutę wytchnienia. Poranny dźwięk pobudki wydzwanianej młotkiem o szynę był najgorszy ze wszystkich. Gdybym tylko mógł zasnąć na te pięć dni i ocknąć się w innym miejscu, o innym czasie. Ale głód i zimno nie pozwalały spać. Burczało mi w brzuchu. Świadomość, że zamknięto mnie na klucz w celi, wzbudziła we mnie lęk; początkowo dało się go opanować, lecz potem, w miarę upływu czasu, nie potrafiłem go pokonać. Nagle dobiegły mnie stłumione odgłosy walenia w drzwi naprzeciwko. — Faszyści! Faszyści! Tylko tyle mogłem zrozumieć, reszta słów ginęła w wybuchu emocji, do tego w jakimś nie znanym mi języku. Nadal rozlegało się gwałtowne uderzanie w drzwi. Nikt nie odpowiadał. Zakołatało mi serce. Zastanawiałem się, czy ja też będę tak krzyczeć, walić pięściami w drzwi, miotać się po celi i wyć, przerywając ponurą ciszę. Ucieczka była niemożliwa i obojętne, jak głośno krzyczałbym wraz z moim sąsiadem, i tak nikt nie usłyszy. A co, jeśli zemdleję? Udławię się? Doznam zawału? Oszaleję? Powieszę się? Nic. Nikt nie będzie się tym przejmował. Byłem dzikim zwierzęciem, uwięzionym w klatce. Chciałem na ślepo rzucać się po ścianach celi, aż do utraty przytomności i śmierci. Czy mój sąsiad uderzał w drzwi pięścią, czy walił głową? We wszystkich kątach celi czyhała udręka, a w karku i skroniach eksplodował ostry ból. Mięśnie nie słuchały mnie jak zwykle, niektóre drżały. Nie umiałem powstrzymać dzwonienia zębami, język wysechł i nabrzmiał. Pozbawiony śliny obawiałem się, że się uduszę, nie byłem bowiem w stanie przełykać. Tyle moczu w wiadrze — a nie piłem. Ciągle miałem parcie na pęcherz, lecz oddawałem zaledwie kilka kropelek. Wszystkie siły odebrała mi biegunka. Ucisnąłem mocno brzuch, by zmniejszyć 238 ból, lecz on po prostu przeniósł się gdzie indziej. Gdy wciągałem powietrze, było coraz gorzej. Nie mogłem oderwać myśli od jedzenia — nie od szynki, kaczki czy pieczonego kurczaka, ale od chleba, owsianki i kaszy. Chciałem się z kimś zobaczyć, porozmawiać, wiedzieć, że nie zapomniano o mnie, nie zostawiono tu, bym umarł. Minuty zdawały się godzinami; godziny rozciągały się w tygodnie i miesiące. Czy tego nie da się znieść, czy też jakoś przetrwam? Rozmyślałem nad tym. A co jest nie do zniesienia? Ile jestem w stanie wytrzymać? Ile cierpienia muszę doznać, zanim dotrę do punktu, za którym czai się chęć zniszczenia samego siebie? Nikt mi nie powie, gdzie jest granica. Tylko ja wiem, ile zniosę tortur fizycznych i psychicznych. Jednego dnia da się wytrzymać głód, zimno, pracę, podłość strażników i urków, a drugiego mogą mnie złamać. Co to znaczy dać się złamać? Myślałem o licznych wybladłych, przeraźliwie chudych postaciach, przypominających śmierć, jakie napotkałem w więzieniach. Niektórzy z tych więźniów przyznali się do przestępstw, których nigdy nie popełnili, wplątywali w nie rodziców i dzieci, podpisywali najbardziej absurdalne oskarżenia zaraz po tym, jak wybito im pierwszy ząb lub przypalono papierosem. Jedni wytrzymywali miesiące przesłuchań, bezsennych nocy, wyrywanie paznokci i okaleczanie genitaliów, lecz z kolei nie dawali rady w łagrach; drudzy popełniali samobójstwo parę dni po aresztowaniu. W Nowosybirsku dwóch Rumunów powiesiło się na szalikach zaraz pod koniec pierwszego dnia; dyndali w kącie celi w swych futrach. Moje aresztowanie i proces na linii frontu uchroniły mnie przed przesłuchaniami, ale rozmyślałem, jak bym na nie zareagował. Wiedziałem, że umiem przetrwać izolację i ciężkie pobicie, co jednak z torturami? Sam rygor morderczej pracy był rodzajem tortury. Niekiedy wydawało mi się, że nie da się znieść uderzania łomem w stwardniałą na kość, zamarzniętą ziemię. Miałem wrażenie, że zbliżam się do kresu wytrzymałości, kiedy nie wyrabiałem normy, kiedy Gromów przydzielił mnie do najgorszej roboty, kiedy osłabiał mnie głód, który czynił mnie bezbronnym, i kiedy wicher dmuchał mi w twarz, przewiewając ubranie. Ciągle chciałem żyć, ale rozważałem możliwość samookaleczenia; czyniło 239 tak wielu więźniów, w nadziei, że zyskają kilka dni w szpitalu albo dadzą im lżejszą pracę czy przeniosą do innego łagru. Ale przerażało mnie to. Nie wiedziałem, czy byłbym zdolny odciąć sobie palec u ręki lub nogi. Raz widziałem mężczyznę, który powłóczył częściowo pokiereszowaną stopą. Szedł do strażników; chciał odciąć całą stopę, ale nie uporał się z tym. Tryskała mu krew i wsiąkała w ziemię. Sama myśl o okaleczeniu się przerażała mnie. Nigdy bym tego nie zrobił. Taki postępek doprowadziłby zaś nieuchronnie do kolejnego wyroku, co najbardziej napawało mnie strachem. Jednej rzeczy nie zrobiłbym nigdy, bez względu na to, jak źle by mi się działo: nie zainfekowałbym się umyślnie ropą, śliną czy naftą, które więźniowie wprowadzali do ciała za pomocą wbijanej pod skórę słomki lub źdźbła trawy, po czym wcierali jeszcze w ranę. Na własne oczy widziałem wiele takich mas-tirek* — zawsze kończyły się piorunującą infekcją czy też posocznicą. Nieraz trzeba było amputować kończyny. Bywało również, że zakażenie rozszerzało się na cały organizm i więzień umierał, co z pewnością nie było jego celem. Coraz trudniej przychodziło mi wykonanie normy. Czy i ja zniżę się, jak tylu innych, do szukania dodatkowego źródła pożywienia wśród odpadków? Należało to do najpowszechniejszej formy degradacji. Przekopywanie sterty śmieci, zjadanie rozkładających się strzępów mięsa, żucie rybich szkielecików — nikt nie zwracał uwagi na takie zachowania, gdyż były codziennością. Dochodiagi szukali jedzenia, czegokolwiek, co dałoby się przeżuć, a ich twarze już tylko połowicznie przypominały ludzkie. Zaskoczyło mnie, jak prędko niektórzy więźniowie staczali się do takiego stanu. Wielu mężczyzn, na pozór silniejszych i potężniej zbudowanych ode mnie, podlegało gwałtownej degeneracji. Zaczynali gorączkowo grzebać w cuchnących odpadkach, zjadali gnijące resztki, wpychając je sobie do ust i wyrywając nawzajem z rąk. Dlaczego akurat ci, a nie ktoś inny? Dlaczego niektórzy, a nie wszyscy? Ciężka praca, racje żywnościowe i warunki życia były takie same dla wszystkich. Większość przeżywała, ale wielu poddawało się. Z początku Określenie używane w żargonie urków. oznaczające umyślnie spowodo-infekcie własnego organizmu. waną infekcję własnego organizmu. 240 sądziłem, że dochodiagom brakuje wewnętrznej siły, oporu psychicznego, wiary w siebie czy Boga, lecz zaczynałem pojmować, że po prostu stracili nadzieję i nie chcieli dłużej być głodni. Instynkt samozachowawczy powstrzymywał ich przed samobójstwem. Ja jednak wolałbym odebrać sobie życie, niż zjadać robactwo. Zdarzały się chwile, w których traciłem nadzieję, gdy zdawało mi się, że zwisam nad krawędzią przepaści, a moje ręce, na których jeszcze się trzymam, z wolna się osuwają. W Buchcie Nachodce przyłapałem raz pewnego urkę, jak sięgał mi do kieszeni, próbując ukraść portfel, który dostałem od jednego z więźniów politycznych w Buriepołomie, zanim zmarł. Zawierał wypłowiałą fotografię jego żony i córki. Stał się dla mnie niezwykle cenny. Gdy tylko schwytałem tego urkę na próbie kradzieży, zaczął mnie oskarżać, że to ja mu ukradłem portfel. Jego kompani przyskoczyli do mnie i odebrali portfel. Nikt nie przyszedł mi z pomocą. Byłem nowy. Przez następnych kilka dni kradli mi chleb, bili, opluwali. Do rozpaczy doprowadzał mnie nie tyle ból fizyczny, ile ich okrucieństwo i nienawiść. Po tym wypadku pragnąłem umrzeć, popełnić samobójstwo, jednak brakowało mi sił, odniosłem też obrażenia, ledwo się mogłem poruszyć. Zaplanowałem sobie, że podejdę do ogrodzenia koło wieży strażniczej i zacznę się po nim wspinać. W sekundę nastąpi koniec. Jednak te mroczne myśli i odczucia były mi obce. Po niedługim czasie przeszło mi. Przed znalezieniem się w łagrach nigdy nie myślałem o samobójstwie. Wierzyłem w siebie, w pomyślny los. Nawet teraz, po tym wszystkim, co przeżyłem, powróciła do mnie nadzieja, choć nie wiedziałem, dlaczego ani skąd się wzięła. Czwartego dnia pobytu w karcerze zdarzyło się coś dziwnego — zacząłem tęsknić za kopalnią. Tęskniłem za pchaniem taczek. Tęskniłem za kilofem, łopatą, zatłoczonymi barakami, obozem — za wszystkim, czego nienawidziłem. Mimo że czekała mnie tam praca, brud, przemoc i bezsensowna śmierć, pragnąłem wrócić do obozu, do wycinki drzew lub wydobywania kruszcu. Byłem tam przynajmniej wśród ludzi — i dobrych, i złych, ale kilku z nich naprawdę się o mnie troszczyło. Co- 241 dzienna walka o przetrwanie — by wyrobić normę, zachować przydział żywności, zapobiec odmrożeniom, nie opaść z sił, choć skręcał nas głód, mieć dobre układy z brygadzistą i jego kolegami, uniknąć starć z urkami i wyselekcjonowania przez strażników — sprawiła, że często myślałem wyłącznie o sobie. Nie było miejsca na ludzkie uczucia w rodzaju przyjaźni, współczucia, wielkoduszności. Dlatego właśnie zdarzało się tyle bójek, dlatego deptano słabych, każdy bowiem szukał kogoś, na kim wyładowałby gniew. W Buriepołomie uświadomiłem sobie, że staję się inną osobą, odizolowaną od pozostałych, mniej skorą do pomocy potrzebującym. Zacząłem tracić to, co wpajano we mnie od dzieciństwa — ciepło, wrażliwość, gotowość pomagania bliźnim. Przepadało gdzieś moje człowieczeństwo. W Buchcie Nachodce doktor Siemionow i doktor Popugaje-wa nauczyli mnie, jak oprzeć się na pozór nieuniknionej degeneracji. Byłem w stanie uchwycić moment, w którym już staczałem się w dół, i odwrócić bieg tego procesu. Jeśli nikt by mi wówczas nie pomógł, prawdopodobnie całkiem bym zobojętniał, pozbawiony jakichkolwiek ludzkich czy społecznych odruchów. Takie widać było moje przeznaczenie, by spotkać ludzi, którzy nie tylko ocalili mi życie, ale też pokazali, jak zachować wrażliwość na innych. Poznanie tych lekarzy udowodniło, że poza przetrwaniem jest jeszcze coś, o co warto walczyć, a także napełniło nadzieją na dalsze istnienie. Kołyma udzieliła mi kolejnej lekcji: zwyrodnienie nie stanowiło tylko produktu ubocznego warunków, w jakich żyliśmy, lecz należało do planu. Nie tylko zamierzano maksymalnie wyzyskiwać pracę więźniów, lecz również sprawić, by cofnęli się w rozwoju, stając się zwierzętami. W ciemnej celi, głodny i drżący, rozmyślałem o wszystkim, przez co już przeszedłem: o Armii Czerwonej, wypadku z czołgiem, Efimie Połzunie, Buriepołomie, wagonie bydlęcym, Buchcie Nachodce, Kołymie, karcerze. Domu. Co jeszcze przede mną? Dokąd zabierał mnie los? Poczułem głęboki spokój. Będę walczył, by żyć. Z dala od karceru. Pobyt w nim zbliżył mnie do krawędzi, jak nic, co dotychczas mi się zdarzyło. Późnym wieczorem piątego dnia strażnik wypuścił mnie. Noc była jasno oświetlona pełnią jarzącą się na granatowym niebie. Oszołomiło mnie chłodne powietrze, jakie nagle wciągnąłem w płuca; był dopiero środek września. Jak wcześnie 242 przychodzi tu zima, przeszło mi przez myśl. Chuchałem na dłonie i poruszałem zziębniętymi palcami u nóg. Przy bramie skontrolowano mnie, po czym znalazłem się w żonie. Siedząc samotnie w karcerze, czułem się niczym bohater. Jednak gdy wracałem do namiotu, ogarnął mnie strach. Bałem się, że Gromów i Rączka skorzystają z tego, jak jestem osłabiony. Chciałem pogodzić się z nimi, jakże jednak można godzić się z kimś, kto mną gardzi i chce skrzywdzić? Gromów siedział na pryczy przy piecyku z paroma zaprzyjaźnionymi urkami. Poklepał mnie po ramieniu, gdy go mijałem. — Widzę, że się dobrze miewasz. Pewnie jednak jesteś zmęczony. Jutro, zamiast pchać taczki, będziesz pracował przy taśmociągu. To ci pozwoli dojść do siebie. A potem pogadamy. Rozdział trzynasty Zima Z Małdiaku przybył nowy dyspozytor, jakaś gruba ryba, której obawiali się wszyscy łącznie z Gromowem. Przez dwa tygodnie co rano nadzorował brygadzistów, gdy prowadzili więźniów na stanowiska pracy, a podczas dnia, wraz z dwoma pomocnikami, mierzył na chybił trafił wydobycie w kopalni. Wieczorami publicznie rugał brygadzistów, którzy nie wykonali normy. On i jego ludzie mieli wygląd rzezimieszków, a ich buta i pretensjonalne zachowanie kojarzyły się z typowymi cechami wysoko postawionych urków; wieść niosła jednak, że wcześniej pełnili istotne funkcje w NKWD. Wysokiej rangi urka czy pridurok — nie różniło ich wiele. Ale ja nauczyłem się ufać urkom o wiele bardziej niż pridurkom, którzy przedtem pracowali w NKWD. Pewnego dnia rano zebrano nas przed bramą. Szczypał silny mróz, zwłaszcza jeśli stało się półtorej godziny na odliczaniu. Tańczyliśmy, podskakiwaliśmy, klepaliśmy się po ramionach, rozcieraliśmy nogi i chuchaliśmy na dłonie. Z budynku strażników przyszedł dyspozytor, ubrany w kożuch i wysokie skórzane boty. Na fantazyjne futro okalające mu ramiona napadał śnieżny puch. Wdrapał się na pieniek i przemówił krótko: — Uwaga więźniowie. Nie zważając na wasze odrażające zbrodnie, państwo sowieckie wspaniałomyślnie darowało wam życie, próbujcie zatem odzyskać uczciwą i pełną poświęcenia pracą zaufanie waszej ojczyzny, a także wolność. Ojczyzna znalazła się w niebezpieczeństwie — jego metaliczny głos spadał na mnie jak uderzenia młota. — Każdą uncję złota można przekuć na pocisk, skierowany przeciw hitlerowcom. Państwo sowieckie, Partia Komunistyczna i towarzysz Stalin prowadzą nas do nowych zwycięstw i chwały komunizmu. Musimy dołożyć wszelkich starań, by pomóc naszym dzielnym żołnierzom i oficerom, walczącym na froncie. Muszę również przekazać następującą wiadomość — zawiesił na chwilę głos i spojrzał z powagą na tłum. — W ubiegłym tygodniu odbył się proces dwudziestu dwóch więźniów w Małdiaku, którzy zostali straceni za sabotaż i działalność kontrrewolucyjną. Zawiedli państwo, nie wypełniając normy. Nie próbowali zapłacić za swe występki ani udowodnić oddanie ojczyźnie i naszemu Wielkiemu Wodzowi. Pamiętajcie: ciężko pracujcie i wyrabiajcie normę, by dać krajowi złoto. Przebiegł wzrokiem po więźniach, sprawdzając, jaki efekt wywołało jego przemówienie, służbistość i prowokująca postawa. Sposób, w jaki komenderował brygadzistami, wskazywał na to, że przywykł do rozkazywania innym i ich posłuszeństwa. Zdawało się, że chętnie by rozstrzelał kolejnych dwudziestu dwóch więźniów. On i jego ludzie chronili siebie nawzajem ze względu na to, że czyhało na nich zagrożenie, mogli ich bowiem zamordować urkowie. W łagrach sprawiedliwości stawało się zadość, gdyż wczorajsi oficerowie śledczy zmieniali się w więźniów, a ich torturowane ofiary spotykały tu niekiedy swych prześladowców. Nie trzeba było należeć do urków, by się zemścić: jeśli więzień polityczny miał dobre układy z urkami, wystarczyło tylko, że wskazał, kto go kiedyś przesłuchiwał. Widziałem, jak zadźgano kilofem byłego śledczego; drugiego uduszono płaszczem, a jeszcze innego skopano i pobito na śmierć w baraku. W każdym z takich przypadków więźniowie solidarnie twierdzili, że nic nie widzieli. Rzadko notowano jakiekolwiek zarzuty w tych sprawach w oficjalnej dokumentacji. Przydzielono mnie do pracy w kotłowni, bym rozkruszał kamienie i ziemię, a potem kładł je na taśmociągu. Stąd zabierano zamarzniętą glebę, by odtajała, została wypłukana i przesiana. W osadzie pojawiało się złoto. Mój nowy partner Kirył Dawidów był muskularnym, niewykształconym chłopem, które- 244 245 go oskarżono o przynależność do grupy kontrrewolucyjnej i agitację w tym duchu, o terroryzm i sabotaż. Jak doszło do tego, że skończył jako więzień polityczny z kodem długim na cztery cyfry, przekraczało wszelkie — i moje, i jego — pojęcie. Kirył nadal nie otrząsnął się z szoku, który wywołało w nim aresztowanie. W kółko mówił wyłącznie o swym przywiązaniu do kołchozu, w którym pracował, i pewności, że Stalin nic nie wie 0 aresztowaniach, łagrach i egzekucjach. Współczułem mu — jego niezachwiany idealizm będzie dawać mu się we znaki 1 dręczyć do końca życia — jednak nie mogłem ścierpieć słów Kiryła. Niewinna i żarliwa wiara w Stalina i w niczym niezbru-kany komunizm boleśnie przypominała mi o własnej, nie tak dawnej naiwności. Mimo to z Kiryłem znakomicie mi się współpracowało. Nie zważał na to, że robiłem sobie więcej przerw niż on albo że chowałem się przed zimnem w kotłowni. Pomagał mi wyrobić normę w trudniejsze dni, kiedy dochodziłem do zdrowia po wtrąceniu do karceru. Zima była przekleństwem na Kołymie. Zanim jednak odczułem na własnej skórze jej działanie, poruszyło mnie jej dzikie, surowe piękno. Pierwszy śnieg pod koniec września zupełnie zaskoczył zarówno mnie, jak i kilka drzew liściastych, które nie zdążyły zrzucić liści. Na drugi dzień znikł — wraz z większością owadów — a krótkie popołudnia nadal były ciepłe. Jednak w połowie października nastała pełnia zimy. Góry, doliny i kopalnie odkrywkowe pokrywała cicha biel. Wzgórza jakby powiększyły się i przybliżyły, majacząc ponad stanowiskami pracy. W zimnym powietrzu unosiła się słodka woń, a śnieg miał świeży, orzeźwiający smak. Uwielbiałem brać trochę do ust i czekać, aż stopnieje. Namioty upodabniały się do świątyń o ogromnych, ośnieżonych kopułach. W bezchmurne dni światło słoneczne zamieniało śnieg w iskrzące się kopczyki, niebo przybierało kobaltowy odcień, a zmarznięty śnieg chrzęścił pod stopami jak szkło. Kiedy ziemię pokrywał puch, stąpałem po nim bezszelestnie, czując, jak mi lekko, nieziemsko, nawet w pewnym sensie błogo. Na Kołymie panowały ostrzejsze zimy niż w Polsce. W domu po jesiennych słotach następowała zima, a pierwszy śnieg wnosił w szarą codzienność radosną, odświeżającą odmianę. Drze- 246 wa, pola, ulice i domy ulegały metamorfozie. Do moich ulubionych rozrywek zimowych należały jazda figurowa na lodzie, hokej i biegi narciarskie. Dobrze znany krajobraz przeistaczał się w miejsce magiczne, w którym ziemia zespalała się z niebem. Samotny marsz na nartach przez pola i lasy był jak kreślenie notatek w tajemnym pamiętniku, a każda świeżo przetarta ścieżka i nowo odkryte zakamarki pobudzały do marzeń na jawie, bezkresnych i jakże osobistych. Nadejście zimy na Kołymie zwiastowały dwie rzeczy: rozdzielanie odzieży zimowej i dodatki do porannej racji żywnościowej. Odzież była czysta, choć uprzednio używana. Każdy otrzymał kalesony, czarną bluzę, watowane spodnie, długi waciak, filcową czapkę uszankę, walonki na gumowej podeszwie i ocieplane rękawice o jednym palcu. Dawano nam te ubrania jak popadło, my zaś mieliśmy znaleźć te we właściwym rozmiarze. Mnie dostało się wszystko za obszerne, godzinami więc usiłowałem załatwić sobie rzeczy bardziej odpowiednie. Zacząłem od butów, o cztery numery za dużych. Za pierwszym razem wymieniłem je na za małe o numer. Nie całkiem o to chodziło, ale już lepiej. Tak też postępowałem z każdą częścią garderoby. Atmosfera kojarzyła się z pchlim targiem: wszyscy się krzątali, szukając kogoś, kto może akurat dysponować ubraniem w odpowiednim rozmiarze. W końcu udało mi się zdobyć nieco za duże buty, ale dopasowałem je, upychając dodatkowe onuce i ręcznik. Zbyt luźne spodnie i kalesony podwiązałem sznurkiem. Koszula i waciak za to dobrze na mnie leżały. Niestety, nie dano nam szalików, więc lodowaty wiatr smagał nieosłoniętą szyję, oczy i twarz. Miałem na szczęście zapasowy podkoszulek, który ukradłem w łaźni, i owinąłem nim sobie szyję. Szybko nawilgł i pokrył się lodem, ale lepsze było to niż nic. Czarne, sztywne walonki nie miały ocieplenia, a podeszwy, zrobione z używanych bieżników opon, jakimś trafem nie były całkiem zdarte w mojej parze. Ucieszyło mnie to, bo stwierdziłem, że zwiększa to ich przyczepność do śniegu. Filcowe walonki stanowiły luksus zarezerwowany dla brygadzistów, pri-durków, strażników i komendantury łagru. Komendant i en-kawudziści nosili czapy, boty i płaszcze z futra renifera, najbardziej szykownego materiału na Kołymie. 247 Byłem zadowolony, że dostałem odzież zimową, ale dodatek do porannego posiłku nie zachwycił mnie. Grisza, wytrawny urka, który kierował stołówką, powitał więźniów małymi kubkami zawierającymi jakiś ciemnobrązowy syrop. Cuchnął i miał gorzki smak. Nie chciałem go tknąć. — Pij — zarządził Grisza — od razu. Mój nowy partner Jurij poganiał mnie: — Nie wąchaj, po prostu wypij. To chwoja, wyciąg z igieł sosnowych. Ma dużą zawartość witaminy C, która najlepiej chroni przed szkorbutem. Zamknąłem oczy i pozwoliłem spłynąć cieczy do gardła. Przez kolejne dwie godziny śliniłem się, wypluwając piekący posmak. Przy następnym stole jakiś pridurok podawał każdemu blaszankę napełnioną do połowy przezroczystym płynem. Zapach alkoholu podrażnił mi nozdrza. Słyszałem, że będą nam dawać co rano czysty spirytus, byśmy się rozgrzali przed wyjściem na zewnątrz, bałem się jednak wypić, nie wiedząc, jak na niego zareaguję. — Pij że — ponaglił pridurok. Paliło mnie w przełyku. Z dala od stołu, schowani za filarem, stali Gromów i jego koleżkowie. Kiedy go mijałem, kopnął mnie w tyłek. — Słuchaj no, kutasie morsa jeden. Naucz się lepiej, jak się zachować, jak chcesz być w naszej brygadzie. Nie mogłem się zorientować, czym się tak naraziłem. Gromów rozzłościł się. — Alkohol należy do mnie. Nabierasz w usta, a potem z powrotem tu wypluwasz — wyjął blaszankę. — Ja go rozdzielam według uznania. Jurij posłusznie wypluł spirytus do blaszanki. — Dzisiaj ci daruję — oznajmił Gromów — ale od tej pory uważaj. W miarę jak się ochładzało, rosła pokusa, żeby przełknąć, ale podporządkowałem się Gromowowi i wypluwałem swą porcję do blaszanki. Gromów jednak okazał się porządnym brygadzistą, gdyż nadal pozwalał mi na względnie łatwą pracę przy ładowaniu taśmociągu. Nawet tam pogłębiało się znużenie organizmu, a ciało stawało się coraz bardziej obolałe. Długie godziny, podczas których stałem przy taśmie, krusząc kamienie i ładując ziemię, wyczerpywały mnie. A do tego jeszcze do- 248 chodziło codzienne odgarnianie łopatą śniegu, który w p;i/.< l/.icr niku był wilgotny i ciężki, i zbieranie drewna, które trzeba było nieść pod wiecznie wiejący wiatr. Ciągle zmęczony, z bolącymi plecami i sztywniejącymi dłońmi i nogami, zaprzestałem porań nych ćwiczeń i mycia się. Doszedłem do wniosku, że dość niani ćwiczeń przez cały dzień. Gdy temperatura spadła, śnieg zrobił się suchy i puszysty. Nieustanne wichry, niczym palce garncarza, lepiły śnieg w przedziwne kształty i zanosiły go w przeróżne miejsca. Pod naporem kolejnych opadów śnieg ubił się, tworząc zwartą masę, często tarasującą wejście do namiotu; zdarzało się, że musieliśmy rano przekopywać w nim tunel, by dojść na apel przed szóstą. Jurij wzbudzał powszechny szacunek: wyprostowany, o surowej twarzy, sprawiał wrażenie wyższego i poważniejszego niż w rzeczywistości. Także urkom imponowała jego pewność siebie i zostawiali go w spokoju. Był architektem w Moskwie. Starannie wykształcony i obyty w świecie, opowiadał o latach spędzonych we Francji i Włoszech, gdzie studiował architekturę bizantyjską. Pracował jako konserwator zabytkowych cerkwi moskiewskich, a nowa polityka władz sowieckich, zgodnie z którą wyburzano stare cerkwie lub zamieniano je na kluby, kina i magazyny, wyprowadzała go z równowagi. — To skarby światowej kultury, jedyne świadectwo naszej odległej przeszłości — mawiał rozżalonym głosem. Był na Kołymie od czterech lat, lecz udało mu się zachować tężyznę fizyczną. Choć był architektem, miał ciało pracownika fizycznego i wspaniałomyślnie dzielił się swą siłą, pomagając mi. Udało mu się również uniknąć szkorbutu, który trapił większość więźniów po rocznym pobycie na Kołymie, i nie stracić palców u rąk czy nóg na skutek odmrożeń. Zawsze dostawał najwyższe racje żywnościowe, co odgrywało istotną rolę dla takich więźniów jak my, którym nikt nie przysyłał z domu paczek. Naszą przyjaźń umocniła praca przy taśmociągu, często się bowiem psuł, zwłaszcza przy niskich temperaturach. Dawało nam to mnóstwo czasu na rozmowy, bo wówczas nie karano nas za niewypełnienie normy. 249 Taśmociąg wprowadzono do kopalń jako nowość. Napędzał go prąd elektryczny wytwarzany przy spalaniu drewna, jednak nie wszystkie istotne szczegóły techniczne zostały należycie dopracowane. Hałas uprzykrzał nam pracę — ciągłe skrzypienie, zgrzytanie i warkot motoru zagłuszały nasze głosy. Gdy taśmociąg stawał, razem z Jurijem korzystaliśmy z ciszy, aby snuć szczegółowe opowieści. Barwne, frapujące opisy Jurija zabierały mnie w wyimaginowane podróże do Włoch, Grecji i Turcji, miejsc, w których nigdy nie byłem ani nawet nie przeszło mi przez myśl, by je zwiedzić. W entuzjazmie Jurija wyczuwałem jego pasję życia, zamiłowanie do piękna i historii. Aż nagle, z równie wielkim zapałem, potrafił wściekle roztrzaskać kamień i wysyczeć gniewnie przez zęby: — Zastrzeliłbym tych drani, którzy niszczą sobory. Niektóre mają niemal tysiąc lat i są tak niepowtarzalne, że nie da się ich nigdy odbudować. To nie tylko skarby Rosji, ale całej ludzkości. Rząd sowiecki i Partia Komunistyczna nie mają prawa robić tego, co robią z tymi budowlami, ani tego, co robią z nami, niszcząc najlepszych ludzi w kraju. Komuniści umieją tylko niszczyć — budynki i ludzi. Najlepszych, najbłyskotliwszych, niewinnych. Nigdy tak naprawdę nie zastanawiałem się nad sowiecką kampanią skierowaną przeciwko budownictwu sakralnemu: świątynie bezczeszczono lub równano z ziemią. Wierzyłem w stwierdzenie Marksa, wedle którego „religia to opium dla ludu'', i nie obchodził mnie los kościołów, synagog i meczetów. Nie zdawałem sobie sprawy, że te budowle mają jakieś znaczenie dla ludzi w rodzaju Jurija, który nie był wierzący. Czułem się coraz bardziej zmęczony, nawet gdy budziłem się rano. Pewnego dnia, gdy wygospodarowaliśmy sobie przerwę w pracy, Jurij wlepił we mnie swe smutne, zielone oczy i rzekł: — Martwię się o ciebie. Nie wyglądasz dobrze. — Myślę, że to nic poważnego — odparłem. — Nadal nie mogę dojść do siebie po karcerze. To moja pierwsza zima na Kołymie. — Po prostu mi mów, kiedy potrzebujesz odpoczynku. Ja czuję się dobrze. Mogę trochę ciężej pracować — westchnął Jurij i pokręcił głową. — Niepokoję się też o Jaszę. Bardzo się przyjaźnimy od czasu studiów w Instytucie Architektury w Moskwie. 250 Ja również lubiłem Jaszę. Choć nie znałem go dobrze, podobała mi się jego bezpośredniość i poglądy na życie. „Gdy chodzi o dobro i zło, kompromis nie wchodzi w grę", powiedział mi kiedyś, „trzeba walczyć o to, co uważa się za słuszne". — Co się dzieje z Jaszą? — spytałem Jurija. — Jest taki uparty. Obsesyjnie pragnie dowiedzieć się, czemu najlepszych ludzi tego kraju, najgorliwszych komunistów, wtrącono do więzień i obozów. Nie może pogodzić się z tym, że ludzie niesłusznie podpisują zeznania, w których mowa jest 0 ich najbardziej odrażających zbrodniach. Sądzi, że istnieje jakaś inna odpowiedź. Dlatego też podjął strajk głodowy i odmówił pracy. Ma tendencje samobójcze. Chce, by go sądzono 1 rozstrzelano za sabotaż. Jest tak przekonany o swych racjach, że nie da sobie nic powiedzieć. Może ty byś spróbował go przekonać wieczorem. Pomaszerowaliśmy z Jurijem na odkrywkę raźnym krokiem, chcąc w ten sposób rozgrzać się i uniknąć ciągłego popędzania przez krążących strażników i brygadzistów. Nigdy nie miało się pewności, kto nas obserwuje, jednak zawsze czuło się czyjeś oczy śledzące nasze poczynania. Wyrobił się w nas przez to nawyk nieustannej aktywności, robienia czegokolwiek, nawet bez celu. Większość więźniów podporządkowała się temu. Ci, którzy postępowali inaczej, płacili za to coraz mniejszymi pajkami, następnie karcerem, aż wreszcie śmiercią. Jako że brygadziści byli w dobrej komitywie ze strażnikami, zawsze stawali przeciw nam. Żeby stworzyć pozory, że jesteśmy czymś zajęci, pchaliśmy puste taczki po deskach, ja w jedną stronę, a Jurij z powrotem. Słychać było tylko nasze skrzypiące kroki i zawodzenie wiatru. Śnieg wirował wokół naszych stóp. Porywy wiatru zabrały ze sobą brudną parę wodną z kotłowni i powietrze pachniało czysto. Jurij wziął głęboki wdech i powiedział: — Ale będzie sypać. Zwykle mogliśmy przewidzieć, że zbliża się zamieć. Niebo robiło się wtedy sine i obniżało się, zwisając poniżej wierzchołków górskich; przesłaniało widnokrąg, który znikał gdzieś w oddali, poza obszarem obozów, za wzgórzami, za wszystkim. Zaczął ukośnie padać śnieg, lądując na ziemi mokrymi masywnymi płatami. Wiatr zmienił kierunek, kotłując się, jakby walcząc ze sobą. 251 rr Spojrzałem w górę. Zdawało się, że śnieg bierze się znikąd. Ledwo widziałem Jurija. Usiadłem na pieńku i przymknąłem oczy. — Musimy wrócić jakoś do żony — krzyknął Jurij. Nic nie widząc przez gęstą kurzawę, poszliśmy wzdłuż rurociągu do kotłowni. Znikły góry, wieże strażnicze, wykopy w kopalni; śnieg szybko zasypał stanowiska pracy i cały sprzęt, unosząc się nad drogą i zmieniając krzewy w olbrzymie kopce. Wiał tak dokuczliwy wiatr, że z trudnością posuwaliśmy się do przodu. Zacisnąłem oczy i schowałem brodę w podkoszulek, jedną ręką przytrzymując się waciaka Jurija, a drugą taśmociągu. Dobrnęliśmy do kotłowni i wepchnęliśmy się do środka między innych więźniów, którzy znaleźli tu schronienie. W korytarzu stali osobno dwaj strażnicy z wilczurem. Wiatr wdzierał się przez szczeliny w ścianach, skamlał jak zraniony pies, przechodząc w niskie, jednostajne zawodzenie. Zostaliśmy w kotłowni na ponad dwie godziny, aż zaczęło się ściemniać. Strażnicy kazali nam wracać do żony. — Ja nie idę — powiedziałem do Jurija. — Zwariowałeś? Zamarzniesz. — A jak znajdziemy drogę powrotną? — czułem, że mi słabo i ogarnia mnie lęk. — Nie zgubisz się. Będę cały czas tuż obok ciebie. Przytrzymamy się liny i psy poprowadzą nas z powrotem. Wywęszą, jak pójść. Uczepiłem się obiema rękami liny i zgiąłem kolana, by utrzymać równowagę, kiedy na wyczucie pokonywaliśmy drogę przez rozległy obszar. Pod powiekami stanął mi obraz długiego łańcucha więźniów, przykutych do tego samego losu, wtrąconych w zamarznięte piekło przez jakieś moce, których nie dało się zobaczyć ani dotknąć. Wielu tych, którzy brutalnie odcięli nas od poprzedniego życia, trzymało się teraz tej samej liny, udręczeni i dręczyciele, wszyscy razem. Przeszyła mnie nagła tęsknota za sprawiedliwością. Życzyłem wszystkim strażnikom i pridurkom potwornej śmierci, pragnąłem, by system pożarł sam siebie żywcem, ale nie marnotrawiłem czasu ani energii na obsesyjne rozmyślania na te tematy, jak to czyniło wielu więźniów. Nic nie było widać oprócz pleców Jurija, więc kurczowo przylgnąłem do liny, jakby miała ocalić mi życie. Ostrożnie wdychałem powietrze, bojąc się, że jego chłód porazi mi płuca. Wirujące płatki śniegu przyprawiały mnie o zawrót głowy, którą cały czas pochylałem. Brakowało mi tchu, czułem, że kręci mi się w głowie i zaraz upadnę albo zemdleję, jakoś jednak trzymałem się na nogach. Gdy znikły znane mi punkty orientacyjne, nie miałem pojęcia, ile jeszcze drogi przed nami, nabrałem za to pewności, że nie uda się nam dojść. Moja stopa natrafiła na coś miękkiego, co okazało się więźniem, który odpadł od liny. — Zatrzymać się! — krzyknąłem. Ale nie dało się zatrzymać. Nikt mnie nie usłyszał. Schyliłem się i przyciągnąłem jego ramię do liny. — Trzymaj! — usiłowałem przywiązać go jakoś do liny. — Nie puszczaj! Bez skutku. Jego ramię opadło, gdy tylko wymknęło mi się z rąk. Jurij surowo nakazał iść naprzód, więc dołączyłem do reszty. Jakimś cudem dotarliśmy do obozu. Staliśmy na apelu w zadymce. Trzech brakowało. Dokładnie wiedziałem, gdzie znajdował się jeden z nich. Inny z zaginionych spał obok mnie w namiocie, nazywał się Dymitr Koroczenko. Zachował siłę fizyczną, lecz załamał się psychicznie. Spojrzenie jego wielkich brązowych oczu przywodziło na myśl konającego jelenia. Stał się dochodiagą, przypuszczałem więc, że właśnie teraz nastąpiła jego ostatnia chwila. Zawieje i zamiecie trwały nie godzinami, ale całymi dniami. Kiedy więźniowie zgubili się, ich ciała odnajdowano dopiero na wiosnę, często zaledwie sto metrów od żony. Śnieg zasypywał wszelkie punkty orientacyjne, zacierając elementy obozu, które przypominały nam o utraconej wolności: wieże strażnicze, miejsca pracy, drut kolczasty, lecz również przytłumiał świadomość, że nas tu uwięziono. Czasem fantazjowałem, że zadymka uwolni nas, potęga żywiołu zetrze z powierzchni ziemi całą żonę, łagier, Kołymę, a gdy się skończy, będziemy wolni. Natura bez przerwy zaskakiwała mnie, ucząc pokory i tego, że wszyscy, więźniowie na równi ze strażnikami, jesteśmy kruchymi istotami na łasce bezlitosnej, arktycznej zimy. Pojawiły się nowe czyhające na nas niebezpieczeństwa związane z zimnem. Z pracy zwalniano nas jedynie wówczas, gdy temperatura opadała do minus czterdziestu pięciu stopni, nigdy zaś nie brano pod uwagę siły wiatru. Oddychanie stawało 252 253 się bolesne, gdy słupek rtęci pokazywał trzydzieści lub trzydzieści pięć stopni mrozu, a kłuło w płucach przy czterdziestu czy czterdziestu pięciu. Bezruch groził niebezpiecznymi następstwami. Na apelu podskakiwaliśmy, biegaliśmy w miejscu, uderzaliśmy po różnych częściach ciała, by się rozgrzać. Ciągle rozcierałem palce u nóg i zwijałem dłoń w pięść. Zwracałem szczególną uwagę na czucie w palcach u rąk i nóg, w uszach i nosie, bo te obszary są wyjątkowo narażone na odmrożenia. Obserwowaliśmy się nawzajem z Jurijem, wołając: „Rozmasuj sobie policzki" albo ,,Potrzyj nos", gdy zauważyliśmy, że zrobiły się białe. Próbowałem przyciągać brodę do piersi, stawiałem kołnierz waciaka i osłaniałem resztę twarzy koszulą. Dotknięcie metalowego narzędzia gołą ręką mogło skończyć się oderwaniem całego płata skóry, nie mówiąc już o tym, jak niebezpieczne było pójście za potrzebą. Atak biegunki mógł sprawić, że na zawsze zostawało się w śniegu. Najbezpieczniejszym miejscem na załatwianie się w czasie pracy były odkrywki, ale dało się do nich pójść tylko wtedy, gdy się w nich pracowało. Wyćwiczyłem się w tym, aby wstrzymywać potrzeby cały dzień i załatwiać się tylko w osłoniętym obszarze żony. Dochodiagi, często skręcający się w biegunce, brudzili sobie spodnie. Praca w ich pobliżu nie należała do przyjemności, a gdy wracaliśmy do namiotów, by się rozgrzać, czuliśmy nieznośny smród. Bywało, że bito i wyrzucano na zewnątrz tych, którzy popuszczali. Gdy panował taki ziąb, każda czynność w kopalni sprawiała trudność, ale normy, godziny pracy i przydziały żywności pozostały bez zmian. Szczęśliwcy nadal otrzymywali pierwszą kategorię, lecz ci, którzy spadli do drugiej lub trzeciej, zaczęli głodować i opadać z sił z każdym dniem. Różnica zaledwie trzystu gramów chleba i dodatkowej miski zupy czy owsianki stawała się niejednokrotnie sprawą życia i śmierci, różnicą między wstawaniem co rano a zostaniem na pryczy, co pociągało za sobą karcer. A karcer odstraszał obiboków. Nikt nie zostawał w namiocie, żeby nieco wypocząć i wzmocnić się, tych zaś, którzy to zrobili, zwykle więcej już nie widziano. Pewnego dnia przez baraki przechodził chwiejnym krokiem Fiodor Babinicz. Był to wiecznie przestraszony człowieczek, bojący się własnego cienia i podejrzliwy wobec każdego ze swego otoczenia. Cały czas strzelał rozbieganymi oczyma na lewo 254 i prawo, lubił też szeptać, gdy ktoś zbliżył się do niego na wystarczającą odległość: — Znam świetnie ten system. Niegdyś pracowałem z tymi, co mnie przesłuchiwali. Wiesz, kim byłem? — Zniżał głos. — Byłem u władzy. Więcej nie mogę zdradzić, ale byłem na wysokim stanowisku. Nie mów nikomu. Współczułem Fiodorowi, ale też nim gardziłem, z pewnością pracował jako śledczy w NKWD, a może nawet jako szef. A teraz, gdy krążył po barakach, przystawał na krótko, by wlepiać oczy w każdego jak wygłodniały pies, żebrzący w milczeniu o strawę. Pluto na niego, wyzywano i popychano. Gdy upadł na ziemię, pomogłem mu się pozbierać i odprowadziłem na miejsce. Rozpoznał mnie, lecz miał pusty wzrok. Mówił jedynie o tym, jak jest głodny, i raz po raz prosił o coś do zjedzenia. Jego głos dobiegał z głębi trzewi wraz z przykrym odorem żółci. Wielu było takich jak on, zmieniających się na mych oczach z krzepkich robotników w wynędzniałych zbieraczy odpadków, o błagalnym wzroku, wylizujących puste miski, grzebiących w śmieciach. Uświadomiłem sobie, że o ich losie nie decydował wiek, siła, zdrowie, wykształcenie, przekonania religijne czy wychowanie. Dwie rzeczy odróżniały tych, co nisko upadli, od tych, co jakoś się trzymali, rzeczy, nad którymi najtrudniej jest zapanować i które nie mają nic wspólnego z chęcią przetrwania. Jedna miała swe źródło w samym człowieku — była nią siła, druga zaś pochodziła z jakiegoś zakątka wszechświata — to traf lub przeznaczenie. W zimie wszyscy byli bardziej narażeni na śmierć. Śmierć przydarzała się przy pracy, lecz z jakiegoś powodu częściej nawiedzała więźniów w barakach w nocy. O poranku, zaraz gdy odkryto, że ktoś zmarł, odzierano trupa do naga. Kiedyś na apelu, pod koniec dnia, upadł jakiś więzień i już się nie podniósł. Myślałem, że się poślizgnął i przygwoździło go ciężkie drewno, które niósł. Wokół niego zebrała się grupka innych więźniów. — Ja biorę czapkę — rzekł jeden z mężczyzn. Pozostali rozdrapali buty, onuce, waciak i spodnie ofiary. O kalesony wybuchła bójka. Ledwo zdarto z więźnia całe ubranie, ten poruszył głową, uniósł dłoń i stwierdził słabym, lecz wyraźnym głosem: 255 — Ależ zimno. Lecz wtedy głowa opadła mu w tył, na śnieg, a oczy zaszły mgłą. Wianuszek hien z niezmąconym spokojem odwrócił się na pięcie, zabierając, co komu się trafiło, wszelkie strzępy. Nieszczęśnik prawdopodobnie zmarł z wyziębienia w kilka minut po ograbieniu. Dyżurni baraków, zwykle inwalidzi lub podstarzali więźniowie kryminalni, zgłaszali zgony i układali w lesie zwłoki w ogromny stos, który musiał poczekać, aż gleba nieco odtaje i da się wykopać masową mogiłę. Zbudowano specjalne podwyższenie z drewna; miało ono oddzielać ciała od śniegu i chronić je przed zwierzętami. Mimo to widzieliśmy mnóstwo tropów zwierzęcych, prowadzących do zwłok. Strażnicy i pridurkowie ostrzegali nas z upodobaniem, że wilki stają się wyjątkowo niebezpieczne w zimie, o czym świadczyły częściowo zjedzone ciała. Rozprawianie o tym zagrożeniu sprawiało im szczególną rozkosz. Nie tylko zwierzęta rozpaczliwie poszukiwały pożywienia. Wokół piecyka w namiocie tłoczyli się więźniowie, którzy jadali gryzonie. Gotowali również i pożerali mięso o obcym, paskudnym zapachu. Mówiono mi, że zdobyli je ze stosu zwłok, w co nie mogłem uwierzyć i co bardzo mnie poruszyło. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, co głód może zrobić z człowiekiem. Byłem w rozterce, starając się nie osądzać zachowania tych ludzi. Często zastanawiałem się nad sobą: czy posunąłbym się kiedyś do takiego czynu, zmuszony przez głód i rozpacz? Z początku sądziłem, że wolałbym raczej umrzeć z głodu niż zjeść ludzkie mięso, potem jednak, gdy zacząłem podupadać na zdrowiu, moja pewność zachwiała się. Nie byłem w najlepszym stanie. Gdy budziłem się rano, nękały mnie zawroty głowy i czułem, że mój umysł się przyćmił. Coraz więcej czasu musiało upłynąć, zanim udało mi się pozbierać z pryczy i pójść do stołówki. Kiedy po raz pierwszy zauważyłem krew, która pojawiła się, gdy wbiłem zęby w pajkę, pomyślałem, że to przypadek i nie przywiązałem zbytniej wagi do tego faktu. Gdy jednak widziałem ją nieustannie, uprzytomniłem sobie, że rozwija mi się szkorbut. Głód dokuczał mi o coraz wcześniejszych porach 256 dnia. Już nie wystarczała mi pierwsza kategoria żywnościowa, nie radziłem też sobie z wypełnianiem normy. Gromów unio miast fałszował raporty. Gdy kopaliśmy ziemię, zapisywał, że wydobywamy ciężkie kamienie, co obniżało normę, a w przy padku, gdy mogłem z Jurijem rozkruszyć zaledwie połowę wy maganej ilości brył, Gromów zgłaszał oficjalnie, że wyrobiliśmy pełną normę. Nie robił nic nadzwyczajnego. Jeśli brygadzista dbał o swych ludzi i chciał zagwarantować im pełny przydział żywności, po prostu fałszował sprawozdania. Takie lawirowanie, polegające na podawaniu zawyżonych danych, nazywało się tufta, a osoba w nim wprawna nosiła miano tuftacza. Tufta zdarzała się codziennie,1 jako że nie wszyscy wyrabiali normę, a niedostarczenie wymaganego kontyngentu przez brygadzistę wyglądało wręcz fatalnie. Nikt nie kwestionował sfałszowanej sprawozdawczości, gdyż przekupstwo i kumoterstwo stanowiły obozowy sposób na przeżycie. Każdy, kto stał wyżej w hierarchii, spodziewał się, że wszyscy stojący niżej zapłacą mu za patrzenie przez palce w takiej formie, jaka akurat była dostępna. Rozbieżności między ilościami surowca odnotowanymi w raportach a faktycznie dostarczanymi zawsze dało się wytłumaczyć szwankującym transportem lotniczym i trudnościami z przewozem, wiążącymi się z niekorzystną pogodą. Tufta atakowała całą biurokrację, szerząc się niczym wirus w kopalniach i łagrach, docierając na biurka urzędników i administratorów danych regionów, a wreszcie do zarządu Dalstroju. Moskwa żądała liczb i otrzymywała je — wszystko jedno, czy prawdziwe, czy zmyślone. Mój pierwszy partner Wadim nadal bardzo się ze mną przyjaźnił. Spaliśmy obok siebie i wspólnie jadaliśmy posiłki, a to wiele dla mnie znaczyło. Dzieliliśmy się swym cierpieniem, refleksjami na temat naszych rodzin, lękami i nadzieją. Choć Wadim przewyższał mnie wówczas intelektualnie, byliśmy zbliżeni pod względem rozwoju emocjonalnego i mentalności. Bardzo się martwiłem, głównie o rodzinę, a to skłaniało mnie do oddawania się natrętnym czarnym myślom. Wiedziałem jednak również, że rozpamiętywanie dawnego życia i wspominanie związanych z nim ludzi pociąga za sobą niebezpieczeństwo wyczerpania zapasów energii. Musiałem skupić się na tym, by utrzymać się przy życiu. 257 Zdumiewała mnie łatwość, z jaką zapominałem o rzeczach, których nie chciałem pamiętać. Wyparłem z umysłu złe wspomnienia o deportacjach, których byłem świadkiem, doznanym antysemityzmie, indoktrynacji w Armii Czerwonej, aresztowaniu i parodii procesu — nawet o Buriepołomie. Usiłowałem nie myśleć o współwięźniach, którzy chorowali i umierali na moich oczach. Te okropności nie spędzały mi snu z powiek, choć nie zobojętniałem zupełnie na cierpienia innych. Nadal, jeśli tylko mogłem, przynosiłem konającemu wody albo zachowywałem dla niego dodatkową łyżkę owsianki. W towarzystwie urków czułem się zupełnie swobodnie. Nigdy nie próbowałem się do nich upodobnić, rozumiałem ich jednak i dzieliłem swoim czasem i doświadczeniem. Wielu więźniów politycznych obawiało się urków albo patrzyło na nich z góry. Urkowie wychwytywali ten strach i gardzili ich wyniosłością. Trzeba jednak przyznać, że głęboko szanowałem obozowych intelektualistów i zastanawiałem się, czy kiedykolwiek dorównam im wykształceniem. Nie wstydziłem się swej niewiedzy, lecz rósł we mnie smutek, że czas mija, a ja być może nie będę miał nigdy szansy wstąpienia na uniwersytet. Bardziej utożsamiałem się z politycznymi niż wojskowymi czy też urka-mi, mimo to rzadko który z nich akceptował mnie, gdyż byłem znacznie młodszy, a do tego pochodziłem z innego kraju. Od czasu do czasu ta moja cudzoziemskość budziła zainteresowanie, wypytywano mnie wówczas o życie w Polsce. Urków najbardziej ciekawiły kwestie materialne — jak się ubieramy, mieszkamy, odżywiamy — bez ustanku musiałem też odpowiadać na pytania o polskie kobiety. Za to rozmowy z politycznymi przybierały całkowicie odmienny obrót. Interesowali się faszyzmem europejskim, sojuszami państw, wpływem propagandy sowieckiej poza granicami kraju. Wielu pytało, czy wiemy w Polsce o masowych aresztowaniach, procesach i egzekucjach lat 1937-1939. Wiecznie też zadawali mi pytania, ile wiemy o warunkach panujących w obozach pracy, które były znacznie gorsze niż za caratu. Pewnego wieczoru, kiedy szedłem do stołówki, kilkakrotnie zboczyłem ze ścieżki, aż w końcu potknąłem się i wpadłem w zaspę. Sądziłem, że ten chwilowy brak koncentracji wynika ... 258 z przemęczenia. Kiedy powtórzyło się to wielokrotnie, zdałem sobie sprawę, że cierpię na kurzą ślepotę, efekt niedobm u witamin A i D. W nadziei, że pozbędę się jej, zanim znacznie sic posunie, zacząłem codziennie pić podwójną porcję wyciągu z igieł sosnowych. Stan mego zdrowia pogarszał się jednak nieustannie. Parę tygodni później na łydkach i ramionach wyskoczyły mi małe czerwone plamki, sygnalizujące osłabienie naczyń krwionośnych, wylewy i rozwój szkorbutu. Raz w tygodniu do obozu przyjeżdżał lekarz lub felczer z Małdiaku, by zbadać chorych więźniów, ale trudno było dostać się na listę oczekujących na wizytę lekarską, jeśli nadal chodziło się i pracowało, a ją robiłem jedno i drugie. Nie miałem kogo poprosić o pomoc, bo i tak nikt by niczego nie uczynił. Większość więźniów była zdolna do pracy przez mniej więcej rok, potem tracili siły, wskutek czego przydzielano ich do lżejszej pracy, pozwalano na okresową rekonwalescencję w specjalnym obozie albo wysyłano na leczenie do szpitala. Zbliżałem się szybko do takiego stanu. Nie widząc dobrze 0 zmroku, trzymałem Jurija za ramię, gdy szliśmy do pracy 1 z niej wracaliśmy. Moja wydajność nie była zbyt wielka przed wschodem słońca, a im poważniej chorowałem, tym silniejszy stawał się wstyd, że jestem dla niego ciężarem w pracy. Złościłem się i martwiłem. Zrodził się we mnie obsesyjny lęk, że przemienię się w dochodiagę, choć starałem się zachować te obawy tylko dla siebie. Pewnego razu zwolniono nas z pracy dwie godziny wcześniej, bo był straszny ziąb. Nadal czynne było ambulatorium, więc udało mi się pójść do lekarza. Bez wahania skłamałem, że dotarłem do trzeciego roku studiów medycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Jednym tchem przedstawiłem diagnozę i leczenie. Lekarz, siwy, ostrzyżony krótko mężczyzna w średnim wieku, spojrzał na mnie z zainteresowaniem zza okularów o grubych szkłach. — Powinniście pracować w szpitalu. Dlaczego harujecie jako zwykły robotnik? Brakuje nam lekarzy i felczerów. Powiedział, że uwzględni w swych zaleceniach, aby przeniesiono mnie do obozu dla rekonwalescentów, gdzie poddadzą mnie kuracji, a także podsunie władzom myśl, by przydzielono mi rolę felczera. Rozdział czternasty Szosa Kołymska Przy bramie stał dowódca straży z listą w ręku. — Uwaga! Następujący więźniowie mają zgłosić się po obiedzie ze swoimi rzeczami. O dziesiątej odchodzi etap. Gdy usłyszałem, że wyczytuje moje nazwisko, ogarnęła mnie niepomierna radość. Nie wiedziałem, czy mam jechać do obozu dla rekonwalescentów, czy do szpitala, grunt, że miałem się poddać leczeniu, zgodnie z obietnicą doktora Baranowicza. Znów wydało mi się, że ktoś czuwa nade mną, pilnując, bym przeżył. Gdy rozeszły się wieści o etapie, po stołówce zaczęła krążyć pogłoska, że ma on trafić do Orotukanu, kolejnej kopalni złota. Zaszokowało mnie to, ale nabrałem pewności, że nie mogę być w tym etapie. Wadim poradził mi, bym poszedł do kwatery strażników i wyjaśnił, że zaszła pomyłka. — Nie sprzeczaj się z nimi, po prostu powiedz, żeby zadzwonili do doktora Baranowicza do Małdiaku, by potwierdzić jego polecenie. Nie masz zdrowia, by jechać do kolejnej kopalni złota. Dowódcy już nie było, więc rozmawiałem z dyżurującym strażnikiem. — Wezwano mnie na etap, ale jestem pewien, że to pomyłka. Doktor Baranowicz zalecił mi przeniesienie do obozu dla rekonwalescentów i leczenie. — Wynocha stąd! — Strażnik pchnął mnie w klatkę piersiową. — Każdy myśli, że potrzebuje się leczyć. Wy to w ogóle nie doceniacie, że was trzymamy przy życiu. Większość z was powinno się wystrzelać. No, jazda! 260 Nie dawałem tak łatwo za wygraną. Jeślibym pojechał do Orotukanu, najprawdopodobniej byłaby to moja ostatnia podróż. Złapałem go za kożuch i zacząłem: — Proszę mnie wysłuchać... — ale zanim zdążyłem coś dodać, umięśniony Mongoł chwycił mnie za ręce i rąbnął mną 0 ścianę. — Jeszcze słowo, a połamię ci kości. A teraz marsz do cię~ żarówki albo cię zamkniemy w karcerze. Wtedy się porachujemy, bo nie wykonujesz rozkazów. Pobiegłem po podkoszulek, suche onuce, parę rękawic 1 drewnianą łyżkę. Kto podał moje nazwisko do tego etapu? Gromów? Dyspozytor norm? Komendant? Stałem strapiony przy piecyku. Nie chciałem stąd odjeżdżać. Tu poznałem przyjaciół. Znałem zasady. Tu, a nie w innym obozie, miałem większą szansę ha przeżycie, nawet przy pogarszającym się zdrowiu. Wzdrygnąłem się nagle na głos Gromowa. Stał za namiotem, lustrując swych ludzi. — A ty co tu robisz? Wezwano cię na etap. Rusz się. Wadim klepnął mnie po ramieniu. — Trzymaj się. Wsiadłem do ciężarówki jako ostatni. Zostało dla mnie miejsce przy otwartych klapach z brezentu, gdzie było najzimniej . Po obu stronach siedział na ławach tuzin skulonych więźniów, którzy pochylali się w kierunku piecyka, by nieco się ogrzać. W szoferce razem z kierowcą siedziało dwóch strażników. Kolejny strażnik usiadł z nami, oparty o szoferkę, a w jego bagnecie migotały pomarańczowe refleksy płomieni z piecyka. Mnie więcej co godzinę ciężarówka zatrzymywała się i strażnicy zmieniali się miejscami. Zasnąłem mimo hulającego przez rozchylający się brezent wiatru. Śniłem, że coś unosi mnie w górę i lecę. Ten motyw często przewijał się przez moje sny. Stałem w nich na ulicy, boisku futbolowym, w wielkiej auli, i raptem na oczach wszystkich wzbijałem się aż do sufitu, poruszając ramionami, jakbym płynął w powietrzu. Gdzieś w dole obserwowali mnie zachwyceni widzowie, a ja zataczałem kręgi, nurkowałem w powietrzu i szybowałem coraz wyżej. Tylko ja tak umiałem. Jeszcze kiedy się budziłem, tkwiło we mnie przekonanie, że posiadam jakąś szczególną moc. 261 Tym razem nie byłem pewien, czy to sen, czy jawa — lot zdawał się trwać całą wieczność. Nagle obudził mnie krzyk, pisk i ryk. Zostałem wyrzucony w powietrze i lecąc, zdążyłem dojrzeć przez żarzące się światło innych więźniów, którzy również frunęli — co dziwne, w powietrzu zawiśli jedynie więźniowie siedzący po jednej stronie, a ci z przeciwnej pozostawali w dole. Widziałem wszystko w zwolnionym tempie — lecące ciała, ręce młócące powietrze, wyciągnięte przed siebie, by uchwycić się czegokolwiek, rozpadającą się rurę od piecyka, mknącą jakby wystrzelono ją z katapulty. Posypał się na nas grad rozgrzanych do czerwoności węgli, iskier, kawałków metalu i brezentu. Wybuchł piecyk. Powietrze przeszywały przeraźliwe krzyki i wycie. Złapałem za klapę z brezentu. Rozdarła się wpół, a ja wypadłem z ciężarówki, przebijając cienką warstewkę lodu. Do nosa i ust nabił mi się śnieg. Nasypał mi się też do rękawów i pod kołnierz waciaka. Nie mogłem otworzyć oczu. Wszyscy, których kochałem — Taubcia, Rachela, Julek, rodzice — mignęli mi jak żywi przed oczami. A ja, czy pozostałem przy życiu, czy umarłem? Paliła mnie lewa dłoń. Wyciągnąłem ją ze śniegu i spostrzegłem, że zgubiłem rękawicę. Zacząłem gwałtownie szukać jej naokoło. Gdzie byli wszyscy? Gdzie ciężarówka? Gdzie ja jestem? Starłem śnieg z twarzy i zbierałem siły, by wstać. Wyrzuciło mnie na środek skarpy. U stóp wzgórza płonęła przewrócona na bok ciężarówka. Rozlegały się wrzaski i jęki konających. Ośnieżone pole rozjaśniała pełnia księżyca. Czarne niebo usiane było gwiazdami. Byłem w stanie rozróżnić zarysy ciemnych postaci, porozrzucanych na śniegu. W oddali jakiś mężczyzna usiłował niezgrabnie zrobić kilka kroków naprzód, ale ugrzązł w głębokim śniegu. Rozgarniał go rękami, a kiedy już ustał na nogach, zawołałem: — Czekaj na mnie. Schodzę do ciebie. Popatrzył z przestrachem w górę i gorączkowo zamachał ramionami. — Chodź szybko. Chyba wielu nie przeżyło. Był to więzień o imieniu Stiepan, którego znałem z obozu. Panował chłód, ale przynajmniej nie odniosłem poważniejszych obrażeń. Nie złamałem żadnej kończyny, nie uległem poparzeniom, nawet nie zadrasnąłem się. Jeden krok naprzód wystarczył za to, bym upadł jak długi na twarz. Czapka zsunęła 262 mi się z głowy. Ręce zagłębiły się w śniegu aż do ziemi. Próbowałem wyciągnąć nogi ze śniegu, lecz nie dawałem rady. Ostatecznie zacząłem brnąć naprzód, a lewą dłoń wsadziłem do kieszeni waciaka, by nie zmarzła. Gdy mozolnie schodziłem ze wzgórza, śnieg stawał się płyi-szy. Choć wcześniej wpadłem w wyjątkowo głęboką zaspę, wzgórze w swych niższych partiach i pole u jego podnóża były pokryte cieniutką warstwą wywianego śniegu. Spodziewałem się, że zastanę tu wiele połamanych kości i strasznie poparzonych ciał. Przystanęliśmy ze Stiepanem i rozejrzeliśmy się naokoło. Cały czas myślałem, jakie to szczęście, że siedziałem na samym końcu ciężarówki, po tej stronie, która została wyrzucona w powietrze. Stiepan był obok. My dwaj wylecieliśmy przez tylne klapy, a reszta więźniów pozostała w ciężarówce, w której eksplodował i płonął piecyk. Ogień gwałtownie wgryzał się w płachty brezentu i wystrzelał długimi, żółtopomarańczowymi płomieniami, które prędko wygasały. Drewniana podłoga ciężarówki płonęła jak ognisko. Schodząc ze wzgórza, usłyszeliśmy krzyki dochodzące z palącego się wraku. Ujrzeliśmy leżących na śniegu mężczyzn — jęczeli, zawodzili i milkli. Kilka ofiar kuśtykało parę metrów, rzucało się na śnieg, rozpaczliwie tarzało w nim, podnosiło z wysiłkiem i znów padało. Gorąco buchające od płomieni nie pozwalało nam podejść bliżej. Śnieg wokół ciężarówki stopniał w ogromną kałużę. Rozgrzane powietrze cuchnęło płonącą ropą, gumą, drewnem i bawełną. Zbliżyliśmy się ze Stiepanem, na ile mogliśmy, i wyciągnęliśmy kilku więźniów z dymu i płomieni. Gdy wlekliśmy ich, zostawiali za sobą smugę popiołu, krwi i strzępów brezentu. Ciała syczały i skwierczały przy zetknięciu ze śniegiem, który wbijał się pod waciaki. Gryzący odór palącej się bawełny mieszał się z ostrym, mdłym zapachem płonących włosów i ciał. Nie spoczęliśmy ze Stiepanem ani na chwilę. Gdy zmęczyliśmy się, we dwójkę holowaliśmy pozostałe ciała. Odzież zimowa ochroniła ciała niektórych więźniów, lecz niemal wszystkie twarze były poparzone. Twarz jednego z więźniów prawdopodobnie dotknęła żelaznego korpusu piecyka, przez co zeszła cała skóra. Zakryłem dziurę w jego twarzy śniegiem. U kilku innych jedyną 263 pozostałością z twarzy były białe zęby. Rozerwana rura doszczętnie spaliła wszystko, z czym miały kontakt jej fragmenty: materiał i ciało. Gdy ogień w ciężarówce począł dogasać, powoli podeszliśmy ze Stiepanem. W szkielecie ciężarówki tkwiło jeszcze kilka zwęglonych ciał. Szoferka zawaliła się, miażdżąc dwóch strażników i kierowcę. Wszyscy zginęli. Otoczony tyloma nadpalonymi ciałami, martwymi i półżywymi, nie mogłem się nadziwić, że to ja przeżyłem. Zdawało się to nierealne. Nie byliśmy w stanie nikogo uratować. Kilku tych, których wydobyliśmy z płomieni, ledwie żyło, a jeśli nawet nie zmarliby z powodu oparzeń, z pewnością zamarzliby. Ogarnęło mnie wyczerpanie, także Stiepan poruszał się coraz wolniej. — Co z nimi zrobimy? — zapytałem. — Nie możemy wszystkich zanieść na drogę. Stiepan potrząsnął głową. Jego wysmarowana popiołem twarz wyrażała zrezygnowanie i wyglądała tak, jakby odpłynęła z niej wszelka energia. — Zorientujmy się, kto jeszcze żyje, a kto zmarł. Już tylko kilku więźniów wydawało z siebie jakieś jęki. Schyliłem się i mówiłem do nich, żeby wiedzieli, kto się nimi zajmuje. — Długo nie przetrzymają na tym śniegu — zauważyłem. — Nie — zgodził się ze znużeniem w głosie. — Powinniśmy zawinąć żywych w kurtki tych, co zmarli. Zdjęliśmy wspólnie waciaki ze zwłok i poutykaliśmy je naokoło tych, którzy przeżyli. Wymieniliśmy ukradkiem spojrzenia, myśląc o tym samym. Stiepan obejrzał dokładnie waciak jednego ze zmarłych więźniów, zdjął go z niego i nałożył na swój. Błądziłem od jednego ciała do drugiego w poszukiwaniu szalika, czapki i porządnej pary rękawic. Nie było łatwo znaleźć nie nadpalone, ale natknąłem się na popielaty wojskowy szalik, a na innych zwłokach spostrzegłem rękawice w dobrym stanie. Na ziemi leżała czapka o wiele mniej zniszczona od mojej. Na temat odzieży, w której posiadanie dopiero co weszliśmy, nie zamieniliśmy ani słowa. Postanowiliśmy, że Stiepan wybierze się na drogę, by zatrzymać jakiś pojazd, a ja zostanę na polu. Usiadłem na zwalonym drzewie, ale gdy przestałem się ruszać, ogarnął mnie chłód. Łaknąłem snu, jednak nie odważyłem się zamknąć oczu, w oba- 264 wie, że już się nie obudzę. Dreptałem trochę, by czuwać, a potem znów odpoczywałem. Huczało mi w głowie. Nawdychałem się sporo dymu. Unosił się kłębami nad syczącym wrakiem. Spacerowałem brzegiem lasu, robiąc głębokie wdechy, gdyż powietrze było tu rześkie. Niebo rozjaśniało się. Dawno temu już ustało szczypanie i mrowienie w palcach u nóg i nie mogłem opanować drżenia na całym ciele. W końcu poszedłem na drogę poszukać Stiepana, martwiąc się, że coś mu się przytrafiło. Zastałem go wściekłego i wzburzonego. Minęło go wiele ciężarówek, powiedział, ale żadna się nie zatrzymała. Wątpił, czy w ogóle ktokolwiek przystanie, gdyż kierowcy bali się samotników wędrujących nocą po Szosie Kołymskiej. Nie brakowało opowieści o napadach rabunkowych i zabójstwach popełnianych przez zbiegłych więźniów lub skazańców. Machaliśmy do ciężarówek przez kolejne pół godziny, ale nie mieliśmy szczęścia. Dopiero kiedy wzeszło słońce, zatrzymała się ciężarówka pełna więźniów. Strażnik opuścił szybę w oknie. — Kim jesteście? Co tu robicie? — zapytał. Opowiedziałem mu o wypadku. Przez chwilę wymieniał jakieś uwagi z kolegą. Zobaczywszy popiół na mym waciaku, chciał obejrzeć wrak. Zabrałem go na skraj drogi. Pod błękitem nieba leżał na boku szkielet ciężarówki, a wokół niego ciemne ciała ofiar. Śnieg był wszędzie posypany popiołem. — Wezwę pomoc w Miakiecie — rzekł strażnik. — Jedziemy do Striełki. Czy ktoś przeżył? — Mniej więcej połowa więźniów — odparłem. — Nie wiem jednak, jak długo pożyją. Wrócił do ciężarówki i znikł na drodze. Zanim nadjechała pomoc, zmarło dwóch kolejnych więźniów. Ekipa ratownicza wyładowała z auta trzy pary noszy i zielone pledy wojskowe. Wyznaczyli sobie drogę tak, by ominąć zaspę, po najbardziej płaskim fragmencie wzgórza. Zszedłem w dół razem ze Stiepanem i wskazałem najciężej rannych. Ratownicy szli parami wytyczoną ścieżką, posuwając się powoli i z największą ostrożnością, dwaj pomagali dodatkowo podtrzymać ciała, by utrzymać równowagę. Śliskie i strome podłoże sprawiało, że ewakuacja rannych musiała być mozolna i długa. 265 Zauważyłem, że jeden ze strażników sprawdzał, co znajduje się w szoferce. Wdrapał się niemal do połowy jej wysokości, a gdy znów się wynurzył, niósł coś, w czym rozpoznałem skrzynkę z dokumentami. Ogień nieco uszkodził futerał z brezentu, ale wyglądało na to, że nasze kartoteki ocalały. Pomogłem dwóm więźniom, którzy byli w stanie dojść do drogi, i zostałem przy ciężarówce, by odpocząć. Ratownicy załadowali rannych ciasno na wyłożonej pledami podłodze ciężarówki. Rzucono na nich jeszcze kilka pledów i kożuchów. Zwłoki zostawiono u stóp wzgórza, miano je zabrać później. Przykryty pledem zapadłem w głęboki sen, mimo krzyków i jęków naokoło. Obudziłem się, gdy dotarliśmy do Atki, osady położonej czterysta kilometrów na południe od Małdiaku. Czekało tam na nas dwóch lekarzy, kilku felczerów i dwóch urzędników NKWD. Wraz ze Stiepanem złożyliśmy u enkawudzistów relację z wypadku. — Ja nie miałem być w tym etapie — dodałem. — Miano mnie wysłać do obozu dla rekonwalescentów, a potem przydzielić jako felczera do jednego z obozów w okolicach Sejm-czanu. W moich papierach powinien być list od doktora Bara-nowicza. Enkawudzista zignorował mnie. — Potem się tobą zajmiemy. Lekarze podzielili rannych według stopnia obrażeń i zadecydowali, dokąd ich wyślą na leczenie. Trzech więźniów z pęknięciami kości zostawili w szpitalu w Atce. Reszta z ciężkimi poparzeniami miała pojechać do Szpitala Centralnego Zarządu Północno-Wschodniego Obozów Pracy na Dwudziestym Trzecim Kilometrze. Dwóch enkawudzistów ponownie wezwało mnie i Stiepana. Jeden z nich trzymał pakunek kartotek przewiązany starymi sznurówkami. Weszliśmy do budynków administracyjnych. — Chcielibyśmy, żebyście pomogli nam zidentyfikować zmarłych i rannych. Jeden z oficerów upuścił ciężką paczkę na stół i zaczął układać dokumenty. Zobaczyłem moją kartotekę, niedbale pod- 266 niosłem ją i przewertowałem. Jej strony zeszyto czarnymi i białymi nićmi. Obróciłem na ostatnią stronę, by dowiedzieć się, dokąd jadę. Zaparło mi dech, gdy ujrzałem napis: OROTUKAN. Wtedy spostrzegłem list od doktora Baranowicza. Zalecał, by umieszczono mnie w obozie, w którym zostałbym podleczony i wykonywał lżejszą pracę fizyczną, potem zaś został zatrudniony w charakterze felczera; odnotował też, że przez trzy lata studiowałem medycynę. U dołu strony widniała odpowiedź z czerwonym stemplem: ODRZUCONO. NIEPEWNY POLITYCZNIE. Urzędnicy NKWD zdecydowali, że wyślą mnie ze Stiepanem i rannymi do Szpitala Centralnego. Poparzeni leżeli na podłodze ciężarówki, przykryci pledami. Koło piecyka było mnóstwo miejsca, aleja wolałem usiąść z tyłu, obok rozchylających się klap brezentu. Następnego ranka stałem już przed bramą Szpitala Centralnego — był to zespół budynków pilnowanych przez dobrze odżywionych, rumianych strażników w letnich mundurach, bez okrycia wierzchniego. Zrzuciłem z siebie oba waciaki. Na ziemi nie było ani grama śniegu. Trwała pełnia wiosny, podróż zabrała nas bowiem z samego środka zimy do balsamicznego klimatu rejonów Morza Ochockiego. Podszedł do nas pleczysty strażnik. — Skąd przyjechaliście? Gdzie są jakieś wytyczne? Kto odpowiada za transport? — Ja — odparłem z przekonaniem. — Jestem felczerem. Lekarz polecił mi, bym towarzyszył rannym więźniom. Na etapie z naszego obozu do Małdiaku zdarzył się potworny wypadek. Na miejscu zginęła połowa więźniów. — Potem opowiesz całą historię. Pacjenci muszą teraz trafić na chirurgię, a wy dwaj przejdziecie przez wartownię. Rewizja nie odbiegała od tych, jakie zazwyczaj przeprowadzano; musieliśmy rozebrać się do bielizny. Później strażnik polecił mi udać się na chirurgię, bym pomógł zidentyfikować pacjentów. — Ale jutro rano zgłoś się tu z powrotem na etap. Zostałeś przydzielony gdzie indziej. Stiepana wysłano do baraków przejściowych, ja zaś miałem dołączyć do niego za jakiś czas. Szedłem ścieżką, ociężale z oczami wbitymi w ziemię. Wiedziałem, że nazajutrz znowu wyślą mnie do kopalni. A widzia- 267 łem przecież paczkę w szoferce, w której leżeli martwi strażnicy, i wiedziałem, że zawiera kartoteki. Mogłem zmienić w nich rodzaj przestępstwa i wydany na mnie wyrok, wymyślić dla siebie nową tożsamość. Ale nawet mi to przez myśl nie przemknęło. Nigdy nie zdarzy mi się już taka gratka i będę jedynie wspominał każdego męczącego dnia, jak zaprzepaściłem swą szansę. Na terenie kompleksu szpitalnego przyłapałem się na tym, że wpatruję się w różnych ludzi. Były tam kobiety, zadbane, dobrze ubrane, ze starannie uczesanymi i wypielęgnowanymi włosami. Wiele z nich nosiło białe kitle i czepki pielęgniarek. Także mężczyźni byli schludni w wyglądzie i ubiorze, poruszali się wolnym krokiem i odzywali się do siebie spokojnym, uprzejmym tonem. Żadnych kłótni, bójek, przekleństw. Mimo drutów kolczastych, wież strażniczych, rewizji osobistych, wartowni i karceru poczułem się, jakbym znalazł się na wolności. Moje nozdrza połaskotał miło obłoczek perfum. Od tak dawna nie czułem zapachu kobiety. Nie umiałem powstrzymać natarczywych spojrzeń w ich kierunku, zupełnie jakbym widział kobiety pierwszy raz w życiu. Zatrzymałem jakiegoś zgarbionego mężczyznę w białym kitlu i spytałem o pacjentów, z którymi mnie tu przywieziono. Wlepił wzrok w moją nieogoloną twarz, powykręcane dłonie pokryte nagniotkami, ubranie spowite warstwą popiołu, dymu i brudu. — Kim pan jest? — spytał oszołomiony. — Nie wygląda pan na felczera. — Ocalałem ze strasznego wypadku. Wiele ofiar leży teraz na chirurgii. Jestem felczerem, który towarzyszył im w podróży — złapałem go za rękę. — Czy pan jest felczerem? — Nie, synu, salowym. — Wiem, że nie wyglądam na felczera. Ostatnie osiem miesięcy spędziłem w kopalniach. Ale w Polsce studiowałem medycynę, a potem pracowałem jako felczer w obozie przejściowym w Buchcie Nachodce. Czy może mnie pan przedstawić lekarzowi albo komuś, kto by mi pomógł w uzyskaniu pracy jako felczer? Słuchał z uwagą i rzekł po chwili: 268 — Zobaczę, czy da się z kimś pogadać. Oddalił się, powłócząc nogami, i zniknął za rogiem. Zostałem w korytarzu i czekałem. Salowy wrócił z wysokim, górującym nade mną wzrostem siwym mężczyzną o głęboko osadzonych oczach i krzaczastych, posiwiałych brwiach. — Przyjechałeś z rannymi? — Tak, proszę pana — powiedziałem, od razu wyczuwając jego wysoką pozycję. — Byłem na trzecim roku medycyny Uniwersytetu Warszawskiego. Potem pracowałem w Buchcie Nachodce z doktorem Siemionowem w klinice obozowej i z doktor Popugajewą w szpitalu. Może pan to sprawdzić. Spoglądał ze zdumieniem na moje łachmany, brudną twarz, zimowe buty i strój więzienny. — Wysłano mnie do kopalni złota, gdzie spędziłem osiem miesięcy. Właśnie byłem w drodze do kolejnej kopalni złota, gdy zdarzył się wypadek. Jak pan jednak widzi, nie nadaję się ze swoją kondycją do ciężkiej pracy fizycznej. Nabawiłem się szkorbutu i kurzej ślepoty. — Nazywam się doktor Majerson — oznajmił. — Chcę jutro z panem porozmawiać. Proszę wrócić do mnie rano. — Trofim — rzucił do salowego — zabierz tego człowieka i porządnie go wykąp, daj czyste ubranie. Dopilnuj, żeby dostał coś do jedzenia. Zabierz go do baraku felczerów. Owej nocy spałem wygodnie w czystej bieliźnie w prawdziwym łóżku, na czystym prześcieradle, do tego na poduszce i nakryty kocem. Pławiłem się w luksusie, zbyt zmęczony, by martwić się, co nastąpi rano. Gdy obudziłem się, inni felczerzy już wyszli. Pokój przypominał koszary wojskowe — pobielana podłoga z desek, rzędy świeżo zaścielonych łóżek, białe poszewki na poduszki, białe prześcieradła złożone na zielonych pledach wojskowych. Przy każdym łóżku stała niewielka szafka nocna. Na oknach wisiały firanki, a na ścianach szkice ołówkiem. Ubrałem się i poszedłem na wartownię. — Jeszcze nie ustalono, dokąd pojedziesz — poinformowano mnie. — Wróć za dwa dni na etap. Strażnik dał mi kilka kartek na żywność do wykorzystania w stołówce i napisał coś na kawałku papieru. — To jest przepustka do budynków, gdzie śpicie. 269 W czasie, gdy mi to tłumaczył, czułem, jakbym spadał z wysokiego urwiska w jakąś przepaść bez dna. Nie musiałem tu przyjeżdżać, do tego miejsca, gdzie kobiety pachniały perfumami, wszyscy spali na materacach, mieli prześcieradła, poduszki i koce, gdzie więźniowie swobodnie poruszali się między budynkami. Nigdy mi się nawet nie śniło, że na Kołymie może istnieć takie miejsce, ale ta świadomość sprawi, że życie stanie się jeszcze bardziej nieznośne, gdy będę walił kilofem w zamarzniętą ziemię, woził kamienie na taczkach czy wycinał drzewa w lasach. Ściany jadalni ozdobiono nastrojowymi obrazami przedstawiającymi śnieżne pejzaże północne, płaskorzeźbami w drewnie i kunsztownymi papierowymi wycinankami. Do dużej gazetki ściennej przypięto strony z gazety „Kołymska Prawda". W oczy rzuciły mi się nagłówki: ,,Generalissimus Stalin posyła nowe armie pod Stalingrad", „Stalingrad broni się przed czołgami hitlerowców", „Pomoc dociera do bohaterskich obrońców Leningradu''. W zamian za talon żywnościowy dostałem dużą miskę owsianki z mięsem. Herbata miała gorącą, słodką woń, całkiem odmienną od kory drzewa. Na stoliku, co odkryłem wstrząśnięty, leżał koszyk z pieczywem i dwie miseczki czerwonego kawioru. Mimo woli pociekła mi ślina. Kiedy jadłem, zdałem sobie sprawę, że nie trzymam się prosto: siedziałem przygarbiony, ze spuszczoną głową i rękami na stole, pilnując, by ktoś nie zabrał mi posiłku, i strzelając naokoło podejrzliwie oczami. Jadłem tu jako jedyna osoba, poza mną na sali była tylko kobieta, która myła podłogę. Obdarzyła mnie krótkim uśmiechem i zagadnęła: — Dzień dobry. Nie byłem w stanie wykrztusić słowa. Choć siedziałem na krześle z prostym oparciem, przy czystym stole i jadłem drewnianymi sztućcami z drewnianej miski, moje zachowanie i myślenie nabrały cech dochodiagi. Umysł zaprzątała mi jedna myśl: ile mogę zjeść chleba i kawioru, by nie dostać mdłości. Czekałem na doktora Majersona całe przedpołudnie. Usadowiłem się na podłodze korytarza oddziału chirurgii. Wczesnym popołudniem przeszedłem się po terenie szpitala i porozmawiałem z siedzącymi na ławkach pacjentami. Znalazłem grządki 270 z kwiatami i strumyk, w którym jacyś ludzie łowili ryby. Wróciłem na chirurgię i zająłem swoje miejsce na podłodze. O zmroku przyszedł Trofim i zabrał mnie go gabinetu doktora Majersona. — O wiele lepiej już dziś wyglądacie — skomentował lekarz. — Czy lepiej się czujecie? — Tak. Nie wydaje mi się jednak, żebym miał tu zostać na dłużej. Przydzielono mnie do etapu na pojutrze. Majerson udał, że tego nie słyszy. — To opowiedzcie mi o sobie. Co się wam przytrafiło? Jego pozorna beztroska zaniepokoiła mnie — czyżby zapomniał, co mu już mówiłem? Odchylił się na krześle i położył nogi na biurku. Nadal był ubrany w biały strój chirurga, a u szyi dyndała mu maska. Przymknął oczy, jakby miał zasnąć. — Miałem wypadek... — To wiem. Opowiedzcie o swej rodzinie. Doktor Majerson był bardzo zmęczony, więc próbowałem się streścić. Skorzystałem jednak z okazji, by pochwalić się swymi koneksjami rodzinnymi, sądziłem bowiem, że lepiej utkwię mu przez to w pamięci. — Wuj mego ojca, profesor Jaków Juliewicz Bardach, był mikrobiologiem w Odessie. Pracował również z profesorem Roux w Instytucie Pasteura w Paryżu. Zorganizował w Odessie pierwszą stację pogotowia, która nosi jego imię. Jego syn Eugeniusz mieszka w Paryżu i pracuje też jako mikrobiolog w Instytucie Pasteura. — Wymieniłem jeszcze brata matki, profesora Marcelego Natanowicza Neudinga, neurologa z Odessy. Na dźwięk tych nazwisk Majerson ożywił się. — To robi wrażenie. Neurologii uczyłem się z podręcznika autorstwa waszego wuja, także wuj ojca to sława. Jego szczepionki stosuje się na całym świecie — oparł się o biurko i patrzył na mnie wnikliwie. — Jak długo byliście na Kołymie? Co tam robiliście? — Osiem miesięcy. Przebywałem w filii Małdiaku w kopalniach złota. — Jak wam się tam wiodło? — Żyję. Kilka dni byłem w karcerze, dostałem szkorbutu i kurzej ślepoty. — Niech no obejrzę wasze dziąsła. Bolą? Nie umiałem się już powstrzymać. 271 — Czy mogę tu zostać jako felczer? — Mogę zwrócić się z prośbą o wysłanie was do pobliskiego obozu dla rekonwalescentów, tam wydobrzejecie, a ja w tym czasie rozejrzę się za jakąś posadą dla was. Jakby nie było wakatu dla felczerów, to spróbuję wam załatwić pracę salowego. Doktor Majerson wyjął z szafki sporą butelkę. — Macie tu trochę oleju z wątroby dorsza. To na kurzą ślepotę — otworzył następną szafkę i podał mi kolejną, mniejszą flaszeczkę z ciemną cieczą. — To jest wyciąg z dzikiej róży. Ma najwyższą zawartość witaminy C. Zażywajcie co dzień dwie łyżki z każdej buteleczki. Wyzdrowiejecie, zanim się obejrzycie. Ogólnie wasz stan jest niezły. — Lekarz nie potrafił już stłumić ziewnięć. Zmieniając ton, wrócił do naszej rozmowy. — Przyjdźcie do mnie zaraz po powrocie — wstał, życzliwie poklepał mnie po plecach i odprowadził do drzwi. Obóz rehabilitacyjny leżał na przeciwnym brzegu rzeki, oddalony o jakieś dziesięć kilometrów od szpitala. Rzeka przecinała dno jaru. Choć obóz nosił nazwę rehabilitacyjnego, praca nie należała do lekkich: mieliśmy za zadanie wyławiać kłody drewna, które dopływały do nas z innego obozu w górnym biegu rzeki'. Dostałem wysokie do ud gumiaki i długi drewniany drąg, zakończony ogromnym żelaznym hakiem. Czterech nas stało na dużej tratwie przycumowanej do dwóch drzew kablami i żelaznymi łańcuchami. Nasza tratwa unosiła się blisko brzegu, inna zaś pływała około pięćdziesięciu metrów od niego. Na przeciwnym brzegu zbudowano małą tamę, która zatrzymywała kłody, kierując je w naszą stronę. Odległość między obiema tratwami zapełnialiśmy w ten sposób, że łapaliśmy kłody na nasze żelazne haki. Tratwa miała z boku drewniane poręcze, nie chroniły one jednak przed wpadnięciem do wody. Z kolei gdy najbardziej były nam potrzebne, czyli w momencie, kiedy usiłowaliśmy nabić kłodę na hak, nie mogliśmy ich dosięgnąć. Ślizgaliśmy się na wygładzonej powierzchni tratwy, z trudem utrzymując równowagę nawet wówczas, kiedy nie łapaliśmy kłody. Próbowałem jakoś balansować, stawiając stopy w szczeliny między balami tratwy. 272 Pierwsza kłoda, jaka do mnie dotarła, zdawała się mknąć sto kilometrów na godzinę, myślałem więc, że przygwoździ mnie do brzegu rzeki. W pierwszym odruchu chciałem zejść jej z drogi. Nie byłem pewien, jak posługiwać się olbrzymim hakiem, przerażała mnie też myśl, że mógłbym chybić, bo wtedy kłoda uderzyłaby w tratwę z taką siłą, że zniszczyłaby ją i wtrąciła nas wszystkich do lodowatej wody. Obserwowałem swoich kolegów, by iść za ich przykładem. Dzierżyli drągi z hakami ponad głowami i rozhuśtywali je niczym młoty, próbując wbić hak w koniec kłody, gdyż to ułatwiało jej doholowanie do brzegu. Robiłem to samo, jednak hak ledwo przebijał korę. Kłoda zderzyła się z tratwą, obróciła się i cofnęła. Gorączkowo zarzuciłem hak od nowa, celując w drugi koniec kłody, ale chybiłem, kłoda była już bowiem za blisko, a drąg za długi. Zacisnąłem dłoń na uchwycie drągu i ponownie rozhuśtałem go z całą mocą, tym razem nabijając kłodę na hak. Jeden z więźniów pomógł mi nakierować ją do krawędzi tratwy. Po dwóch godzinach zdrętwiały mi ramiona, uderzałem coraz mniej precyzyjnie i byłem jedynie w stanie unieść żelazny hak. Więzień, który pracował obok mnie, zauważył, jak się męczę: — Idź odpocząć do baraków. Powiedz tylko brygadziście. Ja pracuję cztery, pięć godzin dziennie. Mam paskudny wrzód żołądka i krwawię. Być może czeka mnie operacja. Ten chudy młody mężczyzna o jasnych, niemal białych włosach, rzadkiej bródce i błękitnych jak kryształki oczach rzucał drągiem, jakby to był oszczep, a jego zwinne ciało zbierało siły, natężało się i nagle uwalniało je przy jednym celnym uderzeniu. Nigdy nie chybił. Mówił łamaną ruszczyzną. Wyczułem w jego mowie nordycki akcent. — Pójdę z tobą — rzekł — też muszę odsapnąć. Był to Paoli Nystrom, Fin z Karelii, którą Sowieci zajęli w 1940 roku. Znaleźliśmy Lenię Drapkina, brygadzistę, który siedział przed barakami z kucharzem i strażnikiem. Nie zwracał uwagi na tratwy, bo pochłaniała go rozmowa z kolegami. — Muszę odpocząć — oznajmiłem. Lenia zaznaczył godzinę obok mego nazwiska na kartce przyczepionej do tabliczki. 273 — Proszę. Poślij na swoje miejsce dwóch innych. Ale masz wrócić do pracy po południu. Nasz barak był dużą chatą z bali, między którymi poutyka-no mech dla ocieplenia. Miała dwa okna, drewniane prycze, materace ze słomy, koce i poduszki. Pośrodku stał duży piecyk żelazny i dwa długie stoły, przy których więźniowie pili herbatę i gawędzili. W porównaniu z warunkami panującymi w kopalniach złota chata wyglądała jak dom wczasowy. Nie widziało się tu dochodiagów, co mnie zdziwiło. — Trzeba nam dwóch ludzi na tratwę — zawołał Paoli. Po lekkim zamieszaniu wstało dwóch więźniów i wyszło na zewnątrz. Paoli zwrócił się do mnie: — Spytaj kucharza, czy ma coś do jedzenia. Zwykle zostają jakieś resztki. Nie mogłem uwierzyć w jego słowa. Choć poprzedniego dnia najadłem się, nadal skręcało mnie z głodu — on nie opuszczał mnie nigdy. Wyszedłem, by poprosić kucharza o resztki, czując się jak żebrak. — Jesteś tu nowy? — zapytał kucharz. Przytaknąłem. Miał zdeformowaną prawą dłoń: trzy palce odrąbano przy stawach. Spostrzegł, że mu się przyglądam i powiedział: — Straciłem je, ale udało mi się umknąć z kciukiem i małym palcem. I zademonstrował mi przed oczami, jak się zginają i prostują. Był to przystojny, ciemnowłosy mężczyzna o szczerym uśmiechu, urka w każdym calu. Uprzytomniłem sobie, że stracił palce w grze w karty, jako że urkowie grali niekiedy na palce, oczy i uszy, zamiast o jedzenie czy ubranie. — Jak będziesz głodny, zawsze do mnie przychodź. Ja tu jestem. Nigdy nie wrócę do kopalni złota — i znowu pomachał kikutami palców. Zjadłem dwie miski kleistej owsianki i spałem aż do późnego popołudnia, kiedy ktoś mną potrząsnął, mówiąc, że mam wrócić nad rzekę. Do Leni, kucharza i strażnika dołączyło dwóch innych więźniów, najwyraźniej zaprzyjaźnionych z Lenią urków. Strażnik zdawał się tu żałośnie nie na miejscu. Nie mówił wiele, rechotał tylko z niewybrednych dowcipów urków. Gdy przechodziłem obok, Lenia skinął na mnie. <- 274 — Szef — rzekł, mając na myśli niechlujnego strażnika — i ja odpowiadamy tu za całość. Znasz robotę. Musisz pracować sześć godzin dziennie — trzy przed południem, trzy po południu. Praca powinna być zrobiona, ale masz masę czasu na odpoczynek. Jak zgłodniejesz, pogadaj ze mną lub Zwiadem. Od ciebie wymaga się jedynie tego, żebyś doszedł do formy i wrócił do kopalń. To nie obóz dla dochodiagów. Dołączyłem do trójki więźniów, by pomóc im wytoczyć na brzeg złapane hakami kłody. Stali w rzece, z ciężkimi drągami, aż chlupało im w gumiakach. Przy brzegu ustawiono równolegle dwa bale, tworzące prymitywną pochylnię, po której mieliśmy wtoczyć kłody. Mężczyźni szturchali drągami błoto pod spodem kłód i centymetr po centymetrze posuwali je w górę. Tym czynnościom towarzyszyło tło muzyczne w postaci pokrzykiwań i pochrząkiwań stojącego pośrodku mężczyzny, gdyż sprawą najwyższej wagi było utrzymanie kłody w równowadze. Dwóch więźniów dbało o to, by kłoda była na właściwym miejscu, a trzeci umieszczał drąg w pierwotnej pozycji. Zwolniłem mężczyznę, który pracował na samym końcu szeregu. — Staraj się, żeby się nie ślizgała — ostrzegł mnie surowo. — Kłoda ślizga się i może cię przygnieść, tak że nie wyjdziesz z rzeki. Po zakończeniu zmiany bolało mnie w krzyżach jak nigdy dotąd i czułem się tak wyczerpany, jak po całym dniu w kopalni. Po obiedzie położyłem się na materacu, z poduszką pod głową, i zapadłem w głęboki, błogi sen. Dzięki jedzeniu i odpoczynkowi wzmocniłem się, nabrałem też doświadczenia przy wyławianiu i wytaczaniu kłód. Mikstury doktora Mąjersona pomogły mi pozbyć się krwawienia dziąseł i kurzej ślepoty już po dwóch tygodniach, jednak próbowałem ukryć, że jest mi lepiej, narzekając, że jestem znużony i widzę wszystko rozmazane. Starałem się też, żeby nikt nie zauważył, co piję z flaszeczek. Pewnego dnia wybraliśmy się z Paolim na ryby. Sporządził dla mnie wędkę z grubej witki leszczyny i splecionych ze sobą żyłek wziętych z materaca. Haczyk zrobił z gwoździa do łączenia 275 kości, który przyniósł ze szpitala. Wędka miała nawet spławik z kawałka kory, z przewierconym pośrodku otworem. Spytał, czy kiedyś łowiłem pstrągi. Nie łowiłem. W pobliżu mego domu nie było pstrągów w strumieniach, w Polsce zaś uważało się je za przysmak, nazywając słusznie pstrągiem królewskim. Paoli stopniowo przygotował mnie do wielkiej wyprawy wędkarskiej. Poszliśmy na most odległy o dwieście metrów od baraków. Kilku więźniów już łowiło tam ryby. Byłem rozczarowany i nie sądziłem, że coś złapiemy. — Musisz być czujny — poradził Paoli. — Pstrąg łyka tak szybko, jak wąż. Spławik nie zostanie w wodzie dłużej niż sekundę. Musisz silnie ciągnąć, kiedy tylko zniknie spławik, ryba połknie haczyk, a ty delikatnie wyciągnij ją na brzeg. Linka cały czas musi być naprężona. Paoli wyjął mały słoik czerwonego kawioru i pokazał mi, jak nadziać kilka jajek na haczyk jako przynętę. Zanim złapałem swoją pierwszą rybę, straciłem przynętę ze dwadzieścia razy. Ruszałem się zbyt powoli, nie widziałem, że spławik już tonie, za bardzo się rozglądałem, zwłaszcza na Paolego, który łapał jedną rybę za drugą. Nabijał potem złowione ryby na gałązki, które wbił przy brzegu w ziemię. Zdziwiłem się, gdy schwytałem pierwszą rybę. Zupełnie tego nie zamierzałem. Myślałem, że straciłem spławik, i jak wyciągałem linkę, ujrzałem, że na jej końcu trzepoce ryba. Pod koniec wieczoru miałem dziewięć ryb. Paoli złowił prawie trzydzieści. Czerwony kawior okazał się niezawodną przynętą, gdyż pstrąg nie mógł się jej oprzeć. Z początku zastanawiałem się, czy nie rozsądniej jest zjeść przynętę, nie marnując jej na łowienie ryb, ale dziewięć pstrągów stanowczo było jej warte. Kucharz pozwolił nam sprawić ryby w kuchni, więc oskrobalismy im łuski, wypatroszyliśmy i odcięliśmy głowy. Następnie włożyliśmy ryby do sporego kotła i ugotowaliśmy do miękkości, aż dało się przeżuwać ości, dodaliśmy też szczyptę soli. To był najświeższy posiłek, jaki zjadłem w obozach. Po sześciu miesiącach obozu rehabilitacyjnego spodnie zrobiły się na mnie za ciasne, byłem mocniejszy niż przed aresztowaniem, z dumą obnosiłem też moją silną opaleniznę. Nie tylko 276 ja zauważyłem poprawę swej kondycji: wezwano mnie na etap i przeniesiono do obozu leżącego w głębi tajgi, gdzie wycinano drzewa. Obóz dla drwali, znajdujący się mniej więcej trzydzieści kilometrów w górę rzeki, przywołał wspomnienia Buriepołomu. Nic nie było w stanie wyrwać mnie z przygnębienia: ani tętniące życiem i barwami kwiaty polne, ani wiosenna trawa, świeże powietrze i chłodne strumienie, w których roiło się od pstrągów. Przenosiny do tego obozu oznaczały oddalenie się o kolejny krok od szpitala. Teraz niełatwo będzie, jeżeli nie stanie się to w ogóle niemożliwe, skontaktować się z doktorem Majersonem, obóz dla drwali zaś był jedynie obozem przejściowym, z którego wyślą nas do kopalń. Najprawdopodobniej doktor Majerson ma setki takich jak ja, którzy prosili go o pomoc, i niewykluczone, że nawet już mnie nie kojarzy. Mój partner w pracy, Mikołaj, opanował do mistrzostwa tuftę. Przed aresztowaniem pełnił funkcję administratora w przedsiębiorstwie produkującym narzędzia, gdzie zajmował się głównie zmyślaniem danych liczbowych i fałszowaniem raportów. Nie za to jednak go aresztowano: oskarżono go o działalność kontrrewolucyjną i sabotaż, fabryka nie wypełniła bowiem wyznaczonego planu produkcji, przez co wszystkich administratorów skazano na dziesięć lub piętnaście lat łagru. Jego rzeczywiste przestępstwa, polegające na sprytnym dopasowywaniu danych w sprawozdawczości, dzięki czemu zgarniał miliony rubli na różnych nie związanych z fabryką zajęciach, nigdy nie wyszły na jaw w sądzie. Nauczył mnie, jak wyrobić normę, pracując zaledwie cztery lub pięć godzin dziennie. Mieliśmy za zadanie ścinać drzewa, odrzeć je z gałązek, pociąć na kawałki o równej długości i ułożyć w gotowe do transportu sagi. Ale zamiast zajmować się tą wyczerpującą pracą, Mikołaj wyszukiwał sagi, które zostały jeszcze z ubiegłego roku, a było ich mnóstwo, i przywłaszczał je. — Musimy tylko — tłumaczył mi w tajemnicy — odciąć końce bali, żeby wyglądały na dopiero ścięte, i przyprowadzić brygadzistę, żeby je zmierzył. Końcówka każdego bala była oznakowana wyrytym symbolem, pozwalającym zidentyfikować robotnika, który układał cały stos, a na jednej z nich wydrapano datę. Ale tajga rozciągała 277 1 się na tak ogromnym obszarze, że robotnicy transportujący drewno nie odnajdywali wielu sągów, leżały tak więc rok za rokiem, aż natrafił na nie Mikołaj albo inny tuftacz. W ten sposób pozbywaliśmy się najgorszej roboty i mogliśmy z Mikołajem skupić się na, jak to on określał, oczyszczaniu sągów, czyli odcinaniu paru centymetrów od każdego końca bala, by wyglądał na świeżo przygotowany. Następnie podpisywaliśmy się na nich, zakopywaliśmy odcięte końcówki i maskowaliśmy dół mchem i gałązkami. Pozwalano nam na wypady w głąb tajgi bez strażników — ucieczka i tak była nie do pomyślenia — a jako że zapewniała świetną osłonę dla naszych nielegalnych działań, mogliśmy się im oddawać, a także bezkarnie rozkoszować zdobytym w ten sposób wolnym czasem. Gdy ktoś się zbliżał, najpierw rozlegał się trzask gałązek pod jego stopami i chrzęst suchego igliwia, trącanych zarośli i szum liści. Człowiek nie zakłócał spokoju tajgi przez tysiące lat. Rozrosła się ona w harmonijną społeczność pnączy, sosen, kłujących krzewów i roślin, których kwiaty, choć maleńkie, cieszyły oko swoją urodą. Hierarchia roślin zależała tu od ilości słońca, jaką udało się zdobyć każdej z nich. W przeciwieństwie do lasów północnoeuropejskich, w których wyraźnie wyodrębniało się górne piętro i kobierzec poszycia z mchem, opadłymi liśćmi i drobnymi roślinkami, tajga odstraszała intruzów. Pieszo dało się przedzierać jedynie przez pewne obszary porosłe wysokimi drzewami. Resztę tajgi chroniły grube jak liny pnącza, które oplatały drzewa, krzaki i niskie, cierniste krzewy. Ciernie mogły rozedrzeć ubranie i ciało na strzępy, dlatego też w tajdze czyhało na człowieka poważne niebezpieczeństwo. Tylko zwinny soból i ryjący w ziemi świstak dawały sobie radę w tym terenie, jakoś się prześlizgując, człowiek jednak mógł wpaść w doły, w pułapkę pnączy, i słuch po nim ginął. W czasie wędrówek z Mikołajem rozpierało mnie szczęście i duma, że nauczyłem się, jak skutecznie oszukiwać. Spędzaliśmy słoneczne popołudnia, szukając grzybów, których odpowiedników nigdy nie widziałem w Polsce. Tam budziłem się przed świtem i szedłem do lasów ciągnących się niedaleko domu, wypatrując małych główek, wyłaniających się z ciemności. Najlepsze były te białe, miękkie i mięsiste. Matka marynowała mło- ii de, niewielkie i jędrne grzyby. Niektóre z tutejszych grzybów potrafiły osiągnąć rozmiary talerza i pozostać nierobaczywc; nóżki rosły niekiedy na wysokość trzydziestu centymetrów. Kapelusze mieniły się barwami — jedne były żółtawobrązowe, inne ciemnordzawe lub kremowo żółte. Większość należała do jadalnych, zdarzały się jednak i trujące, zwłaszcza te naj-jaskrawsze, i nie mogłem się nadziwić, jak coś tak pięknego może nieść śmierć. Każdego dnia jedliśmy z Mikołajem garściami czarne jagody, brusznice, morwy. Nasyceni i senni wypoczywaliśmy na olbrzymich głazach, które znajdowały się tu wszędzie od czasu ostatniej epoki lodowcowej. Czasami, jeśli leżeliśmy bez ruchu, tuż obok przeskakiwał przez zarośla jeleń, a zdarzało się, że kiedy nas spostrzegł, zatrzymywał się, by dokładniej nam się przyjrzeć. Jego cudne brązowe oczy zdawały się gotowe do płaczu. Tyle niewinności kryło się w tym niezmąconym łagodnym spojrzeniu, że nie mogłem pojąć, jak ktoś jest w stanie zastrzelić czy zastawiać sidła na te ufne zwierzęta. Przemykały też lisy i zające, czujne na każdy szelest. Kiedy zbierałem raz po południu owoce moroszki i wpychałem je sobie garściami do ust, podniosłem oczy i zobaczyłem niedźwiedzia brunatnego. Patrzył na mnie, przerażony podobnie jak ja, a gdy wyczuł moją woń, którą przeniósł lekki powiew, przestał węszyć. Potem powoli kiwał głową, nadal nie spuszczając ze mnie wzroku. Zupełnie zapomniałem o tym, co słyszałem wcześniej: jak należy się zachować, spotykając znienacka niedźwiedzia. Po prostu zamarłem w kępie krzewów moroszki. Patrzyliśmy na siebie. Dalej stał na swoich czterech łapach i węszył. Nie drgnąłem. Mijały minuty. Niedźwiedź w końcu znudził się i odszedł. Co rano przed wyjściem do pracy i co wieczór przed posiłkiem mieliśmy apel. Rano brygadzista podawał nam porządek dnia, a wieczorem podsumowywał, co zdążyliśmy wykonać. Dwaj strażnicy nieszczególnie zwracali uwagę na to, co się działo. W tej małej społeczności, liczącej około pięćdziesięciu więźniów, szerzyło się plotkarstwo, sprzeczki i bójki. Rozrywki dostarczała głównie gra w karty. Kucharzowi pomagało co dzień na zmianę dwóch więźniów. Jedyną osobą ze stałym zajęciem był dyspozytor, który pomagał też brygadziście. 278 279 Pewnego wieczoru nie kazano mi iść do pracy następnego dnia. Pożegnałem się z Mikołajem, wiedząc, że kończą się dobre czasy. Zebrano już wszystkich na etap, wracam zatem na północ. Ciężarówka przyjechała o poranku i zabrała nas do Szpitala Centralnego. Strażnik polecił mi, bym udał się do Biura Rejestracji i Przydziału Pracy. Rozdział piętnasty Szpital Centralny Ręka mi drżała, gdy w Biurze wypełniałem formularz. ZAWÓD: napisałem „felczer". DOŚWIADCZENIE ZAWODOWE: „Warszawa, trzy lata studiów medycznych; dwa lata pracy w charakterze pomocnika w pogotowiu; sanitariusz karetki. Buchta Nachodka — sześć miesięcy jako felczer". Z wyjątkiem ostatniego, reszta była kłamstwem. Każdy, kto dodałby sobie lata, zauważyłby, że zgodnie z tym oświadczeniem musiałem podjąć studia w wieku lat szesnastu. Czerwona szminka na ustach sekretarki i nierówno rozprowadzony róż na policzkach raziły teatralną sztucznością. Z każdym z więźniów rozmawiała najkrócej, jak tylko się dało, po czym z westchnieniem wracała do przekładania papierów, otwierania i zamykania ciężkich, drewnianych szuflad biurka. Kiedy zapełniałem rubryki, dała mi odczuć, jak bardzo jest zniecierpliwiona. Gdy tylko skończyłem pisać, wzięła ode mnie druk, nawet nie rzuciwszy na niego okiem, i pokazała gestem, bym odszedł. Usiadłem wraz z mniej więcej tuzinem innych więźniów. Wszyscy kuliliśmy się w naszych strojach więziennych, patrząc z zatroskanym wyrazem twarzy w podłogę. Otworzyły się drzwi gabinetu dyrektora i pojawił się porucznik NKWD, który wyczytał moje nazwisko monotonnym i znudzonym głosem biurokraty. Wszedłem za nim do środka. Odezwał się z pogardą zza swego biurka: — A więc zdobyliście pewne doświadczenie medyczne w Polsce. — Tak jest. 281 — Hm, nie wiem, czego was tam w Polsce uczyli. Na pewno poziom kształcenia nie dorównywał temu, czego dowiadują się nasi studenci. No, ale daję wam szansę na wykazanie się wiedzą. Jeśli będziecie uczciwi i odpowiedzialni, a doktor Piasecki doceni waszą pracę, dostaniecie zajęcie w szpitalu. W razie jakiejkolwiek skargi od razu odeśle się was na etap do kopalń — przesunął po biurku jakiś papier. — To wasz nowy przydział. Będziecie pracować u doktora Piaseckiego, który kieruje oddziałem chorych na gruźlicę. Tym samym bezbarwnym tonem tłumaczył mi, gdzie mam spać, i dał kartki na żywność, wystarczające na tydzień. — Jak się wam skończą, dostaniecie następne w miejscu pracy. Po wyjściu z gabinetu próbowałem ukryć uśmiech przed innymi więźniami. Szczęście i korzystne zbiegi okoliczności należały na Kołymie do rzadkości do tego stopnia, że jeśli komuś innemu coś się udało, traktowano to niemal jak osobistą porażkę. Spytałem sekretarkę, jak dojść na oddział gruźliczy, a gdy opuściłem już drewniany budynek, czułem się jak książę. Wzdłuż ścieżki ciągnęły się kwitnące krzewy różane. Inne bramy były ozdobione rabatami okolonymi pobielanymi kamieniami. Alejki lśniły świeżo wysypanym piaskiem. Natychmiast zacząłem snuć rozważania: martwiłem się, że mogą mnie zdemaskować jako kłamcę i oszusta i wygnać z raju. Czy uczyniłem coś nagannego, próbując pokierować swym losem? Czy powinienem był dać się wysłać na kolejny etap, jak planowano? Czy mojemu losowi przysłużył się wypadek z ciężarówką, dzięki któremu wylądowałem w szpitalu, gdzie zetknąłem się z doktorem Majersonem? Zbiorowy los, ściśle wytyczony przez Stalina i jego reżim, rządził wszystkimi więźniami zesłanymi na Kołymę: oznaczał pracę ponad ludzkie siły, aż do choroby, kalectwa i śmierci. Jeśli ktoś przypadkiem przeżył wydany na niego wyrok, wynikało to jedynie z tego, że miał szczęście. Ja jednak czułem, że mój los jest pojedynczy, indywidualny, że ciągle opiera się ponuremu przeznaczeniu więzień sowieckich. Dlaczego ja? Nie byłem ani lepszy, ani sprytniejszy, ani silniejszy od tysięcy pozostałych mężczyzn w kopalniach. Czy to los, czy szczęście, że dano mi okazję, bym pracował jako felczer? Czy szczęście wynika z losu? Obok mnie przechodzili raźnym krokiem członkowie personelu szpitala. Uderzył mnie ich schludny, czysty ubiór, wyprostowana postawa i dziarski chód. Na jakiej podstawie wybrano ich do pracy w tym szpitalu? Los czy szczęście? Czy kłamali, oszukiwali? Minąłem stołówkę i chirurgię, skręciłem na lewo, przeciąłem jeszcze jedną alejkę i znalazłem barak numer 15. Elewacja z żółtawej gliny kruszyła się, odsłaniając bambusowe pręty i pionowe belki. Na prawo od wejścia biegła wąska ścieżka z zielonymi krzaczkami i kwiatami. Zapukałem do drzwi. Powitała mnie wysoka, smukła kobieta o siwych włosach, ubrana w biały fartuch i czepek. Jej żółte przednie zęby wystawały i stykały się z dolną wargą. Okulary w drucianych' oprawkach powiększały jej szare oczy. Przedstawiłem się jako nowy felczer. Rozjaśniła się i podała mi dłoń, proponując, bym usiadł na drewnianym krześle. Wszystko było pomalowane na biało: dwa krzesła, taboret, ściany i meble. Starannie wyszorowano deski podłogi. — Nazywam się Maria Iwanowna. Pracuję z doktorem Pia-seckim od trzech lat. Mamy za mało personelu. Cieszę się, że pan przyjechał. Jaki ma pan kod wyroku? Podałem go i zacząłem opowiadać, skąd jestem, jednak przerwała mi szorstko, obracając się w stronę biurka z kartami chorobowymi. Taki wstęp do znajomości nie przypominał mych dotychczasowych doświadczeń. W kopalniach zwykle zaczynaliśmy od opowiedzenia całej historii życia, wiedząc, że może to być jedyna szansa na zrobienie tego. Nie umiałem ocenić, czy to Maria Iwanowna była chłodna, czy też ludzie pracujący w szpitalu byli bardziej skryci. Zdałem sobie sprawę z tego, że nie powinienem przeciągać tej opowieści ani, co ważniejsze, nie zadawać Marii osobistych pytań. Usiedliśmy przy niewielkim białym biurku, na którym ułożono bardzo starannie stos kart pacjentów i kolorowych kartotek. Z boku leżały łyżka, filiżanka i mała cukierniczka. Biurko wyposażono też w lampę, której abażur zrobiony był z kawałków gazet, razem sklejonych, pofarbowanych i złożonych w harmonijkę. Nad biurkiem wisiała apteczka. Połowę leków oznakowano: „Grupa A", a pozostałe „Grupa B". Widząc moje zdumienie, Maria Iwanowna sięgnęła do kieszeni fartucha i rzekła: 282 283 T — Wie pan, co jest w środku — zerknęła na szafki. — Zawsze proszę nosić te klucze przy sobie. Nie miałem pojęcia, o co jej chodzi. Poczułem, że brnę we własne kłamstwa. — W Polsce stosowaliśmy inne oznaczenia leków — odezwałem się. — Czy mogłaby pani wyjaśnić mi tutejsze? Nawet nie mrugnęła. — Grupa A to narkotyki. Co noc będą nagabywać pana pacjenci, prosząc o pigułki na sen lub kodeinę na kaszel. Przede wszystkim domagają się opium. Musi się pan nauczyć ostrożności. Po drugiej stronie są trucizny. Proszę mieć klucze zawsze przy sobie — powtórzyła, klepiąc się po kieszeni. Mówiąc do mnie, uwijała się zgrabnie między biurkiem a piecem, w którym palił się ogień. W białych drewnianych szafkach poustawiano szklane butle i instrumenty medyczne. Na piecu położono mały metalowy sterylizator, obok schludnie piętrzyły się szczapy drewna. Woda wrzała. Otworzyła szufladę. — Mamy zaledwie cztery strzykawki — proszę obchodzić się z nimi ostrożnie. Nigdy nie robiłem zastrzyków dożylnych, choć w Buchcie Nachodce nauczyłem się domięśniowych i podskórnych. Założyłem biały kitel, który dała mi Maria Iwanowna. Obrzuciła mnie spojrzeniem i szeroko się uśmiechnęła. — Przedstawię pana doktorowi Piaseckiemu — otworzyła drzwi w cienkim przepierzeniu i skinęła, bym wszedł. — Mikołaju Rafaelowiczu, to nasz nowy felczer. Nie wiedziałem, na co najpierw patrzeć: na lekarza czy na przykuwające uwagę półki z książkami i papierami. Zapełniały one dwie ściany od podłogi aż do sufitu, były równo ułożone i z pewnością często używane. Przy biurku siedział mężczyzna w białym kitlu, spod którego wystawał czarny mundur. Podpierał się na łokciu, miał nogę założoną na nogę, przez co w oczy rzucały się jego skórzane wysokie buty. Pełne wargi uśmiechały się. — Proszę usiąść — powiedział. Maria Iwanowna spytała, czy napilibyśmy się gorącej herbaty. — Ile łyżeczek cukru mam panu wsypać? — popatrzyła na mnie. Propozycja wypicia herbaty z cukrem całkiem mnie oszołomiła. — Dwie — odpowiedziałem, bo tyle dodawałem w domu. Kiedy usiadłem jak na rozżarzonych węglach, czekając na przesłuchanie, ona wróciła do swego gabinetu. Doktor Piasecki spytał najpierw o kod i wyrok. Potem rzekł: — Proszę opowiedzieć mi o domu, rodzicach, wykształceniu. Ile ma pan lat? — Spojrzał z niekłamanym zaciekawieniem. Z jego łagodnej twarzy otoczonej falami brązowych włosów emanowało ciepło i spokój. Miał delikatne, jasne dłonie o pulchnych palcach. Trudno było uwierzyć, że mam przed sobą więźnia takiego jak ja. Z dumą wspominałem rodzinę matki i ojca. Powiedziałem, że mam dwadzieścia cztery lata i powtórzyłem to, co napisałem w formularzu: — Z kim pracował pan w Buchcie Nachodce? — Z doktorem Siemionowem w ambulatorium i doktor Popugajewą w szpitalu. — Z jakimi pacjentami się pan stykał? — Nieuleczalnie chorymi i cierpiącymi na przewlekłe schorzenia: szkorbut, pelagrę i gruźlicę. Przerwano im wyrok, by odesłać na stały ląd. Doktor Piasecki wydawał się usatysfakcjonowany mymi odpowiedziami. — Na naszym oddziale wszyscy pacjenci prątkują. Jak pan wie, to bardzo zaraźliwe. Proszę uważać i naśladować we wszystkim Marię Iwanownę. Trzeba nauczyć się rutynowych zachowań. Będzie pan pracował nocami i odpowiadał wtedy za oddział . W nagłych wypadkach proszę wezwać lekarzy dyżurnych z chirurgii lub interny, kogoś najodpowiedniejszego. W nocy proszę zamykać drzwi. Czasem przychodzą strażnicy i pridur-kowie. Nie należy wpadać w panikę, tylko ich wpuścić. Mogą przeszukiwać kartoteki i gabinety, zadawać pytania. Bywają nieprzyjemni. Gdyby się zjawili, proszę posłać po mnie Kur-bana, nocnego salowego. Maria Iwanowna oprowadziła mnie po oddziale. Dyżurkę oddzielono ciężką, czerwoną zasłoną, od której bił mdły zapach. Przypomniał mi on aksamitne zasłony w sypialni dziadka, pachnące stęchlizną, dymem tytoniowym i lekarstwami. Zanim wkroczyliśmy na salę, Maria Iwanowna położyła mi rękę na ramieniu i popatrzyła prosto w oczy. 284 285 — Pacjenci po prawej są nieuleczalnie chorzy. Już z tego nie wyjdą. Ci po lewej mają szansę na wyzdrowienie. Rozsunęła zasłony, a oczom moim ukazał się przestronny pokój, w którym stało po każdej stronie szesnaście łóżek. Pośrodku znajdował się duży piec, opalany drewnem. Wokół dwóch stołów tłoczyli się gadatliwi pacjenci w szarych piżamach lub długich szarych szlafrokach. Rzucali kostkami domina, energicznie przesuwając je po stole, klnąc i przekomarzając się chrapliwymi głosami. — Wszyscy wracają do łóżek — powiedziała, klaszcząc w dłonie. Hałas ucichł. Postacie poczłapały do łóżek. Maria Iwanów-na przedstawiła mnie pacjentom: — To nasz nowy felczer. Tak jak i dziś, będzie pełnił nocne dyżury. Nie sprawiajcie mu kłopotu. Opowiedziałam mu o was wszystkich. Większość pacjentów spojrzała na mnie z ciekawością, ale niektórzy z urazą i niechęcią. Na stołach leżały porozrzucane kostki domina. Jedynym barwnym elementem sali były muśnięcia czerwieni na trzech planszach do gry w warcaby. Do końca każdego ze stołów przymocowano duży metalowy pojemnik na wodę z przytroczonym na łańcuchu kubkiem. Przy każdym łóżku stała szafka nocna i spluwaczka na podłodze. Deski podłogi wyszorowano niemal do białości. Maria Iwanowna przedstawiła mnie pacjentom. Alibej Mach-mutow, ze swą koroną srebrnych włosów, krótką srebrną bródką i wąsami przywodził na myśl szacownego patriarchę. Jego oliwkowa cera niemal świeciła, kontrastując z siwizną. — Czy polepszyło ci się dziś, Alibeju? — zapytała. Ledwo łapiąc powietrze, mężczyzna podciągnął się na łóżku i oparł o wezgłowie, która to pozycja ułatwiła mu oddychanie; jego pierś wznosiła się i opadała. — Myślę, że tak — odparł z wysiłkiem. Jego czarne, okrągłe oczy podbite były ciemnymi podkowami. Maria Iwanowna zwróciła się do mnie: — Sądzę, że trzeba mu dać trzecią poduszkę. Pacjenci zwykle lepiej oddychają, gdy są tak podparci. Gdyby naprawdę nie mógł zaczerpnąć powietrza, poda mu pan tlen. Mamy w dyżurce trzy aparaty typu „ambu". 286 I I uniosła górną część jego piżamy, aby osłuchać serce i płuca. Żebra Alibeja sterczały jak u wychudłego wołu, skóra zaś nabrała białosinego odcienia. Niskim i zduszonym głosem zamruczał: — Mniej kaszlę. Nie mam krwi w plwocinie. Czy myśli pani. że jestem gotów na komisję? — Bez wątpienia, Alibeju — rzekła miękko Maria Iwanów na. — Jestem pewna, że doktor Piasecki przedstawił twe papiery. Wyniesiesz się stąd, zanim się nawet zorientujesz. — Wzięła go za rękę i ścisnęła ją lekko. — Spróbuj nie spać w ciągu dnia^ to łatwiej będzie zasnąć w nocy. Jedz wszystko, co na talerzu. Nie wymieniaj żywności na tytoń. Musisz jeść, ile jesteś w stanie. Zewsząd dochodził duszący kaszel i odgłosy spluwania. Odziane na szaro postacie podnosiły się z trudem na łóżkach. Bez przerwy. Gdy, zbliżaliśmy się, młody mężczyzna leżący na sąsiednim łóżku walczył, by usiąść, lecz nie mógł sobie poradzić z nogami. Maria Iwanowna objęła go ramieniem i pomogła ułożyć nogi tak, by zwisały z krawędzi łóżka. Ze szlafroka wystawały dwa blade patyki, na których nie pozostał nawet cień mięśni. — Rodiona właśnie tu przeniesiono ze szpitala w Sejm-czanie. Już zdecydowano, że go odeślą na stały ląd. Czekamy, aż się wzmocni. Zerknąłem na jego kartę — diagnoza brzmiała: obustronna gruźlica i dystrofia pokarmowa. Tak oficjalnie nazywano w języku medycznym zagłodzenie. — Czy próbowałeś dziś wstać? — spytała, mierząc mu puls. Potrząsnął głową. — Nie sądzę, żebym już był w stanie chodzić. — Musisz ćwiczyć nogi kilka razy dziennie, nawet leżąc w łóżku — odparła. Jego ciałem wstrząsnął rzężący kaszel z głębi piersi. Usiłował go zdławić, chwytając szmatkę z szafki nocnej. Maria Iwanowna położyła mu rękę na czole, drugą zaś z tyłu głowy i przytrzymała rrfocno, aż kaszel ustąpił. Z gardła wydobył się gulgot. Rodion wypluł czerwonobrązowy skrzep do spluwaczki i wziął głęboki wdech. — Męczyło mnie od rana. Czułem, że coś mi przeszkadza w gardle. 287 — Dobrze wypocznij. Dam ci podwójną dawkę lekarstwa na kaszel. Zjawił się salowy z drugiego końca oddziału. Maria Iwanow-na pomachała, by podszedł do nas. Wyszeptała: — Proszę zająć się Rodionem. Na całym prześcieradle była rozpryskana krew. Salowy przyniósł wiadro wody i zaczął czyścić. Nie wydawało mi się, żeby Rodion miał opuścić oddział następnego dnia. Jego zapadnięte oczy błyszczały od gorączki, a piegowate policzki były czerwone i rozpalone. Na karcie zauważyłem adnotację, że rośnie mu gwałtownie temperatura. Kiedy Maria Iwanowna mierzyła puls i dotykała czoła Żeni Gierasimowa, akurat drzemał. Choć posiwiały mu włosy, twarz nie należała do starego człowieka, nie była też wychudła. Zastanawiałem się, dlaczego umieszczono go po prawej stronie z nieuleczalnie chorymi. Drewniane oparcie łóżka w kształcie klina uniesiono najwyżej, jak tylko się dało. — Jak tam z oddychaniem? — spytała Maria Iwanowna. Nie otwierając oczu, wyszeptał: — Tak mnie uciska. Ledwo oddycham. Uniosła jego górę od piżamy i osłuchała. Brzuch Żeni był okrągły i wzdęty, nogi zaś tak grube jak u słonia. Maria Iwanowna nacisnęła palcami łydki i stopy. W każdym miejscu zostały głębokie ślady. — Jutro usuniemy płyn — pocieszyła go. Zręczność i dokładność jej ruchów wywarła na mnie spore wrażenie. Tak delikatnie dotykała swych pacjentów, a jej słowa napawały ich otuchą — wyczuwałem, jak bardzo dbała 0 każdego z nich. Budziła szacunek, lecz również tkliwość 1 przywiązanie. Umiałem już odróżnić pacjentów, którym zostało niewiele czasu, po pobycie w więzieniach i łagrach nietrudno mi było bowiem rozpoznać konających. Wyostrzały im się rysy twarzy, oczy i policzki się zapadały, a nos wystawał bardziej niż zwykle. Zaszklone oczy nie skupiały się na niczym, tak że zastanawiałem się nawet, czy w ogóle coś jeszcze widzą. Pacjent zwykle nie ruszał się zbyt wiele, zastygając w jednej pozycji na długo. Zastrzyki, tak bolesne dla pozostałych, nie wywoływały u umierających szczególnej reakcji, a niekiedy nawet żadnej. 288 I Jeden z pacjentów zdumiał mnie swą postawą. Stał obok łóżka, opanowany i pełen godności. Na jego bladej, wychudzonej twarzy nie znać było bólu ani lęku. Kiedy Maria Iwanowna zapytała, jak się czuje, na nic nie narzekał. — Wszystko w porządku — powiedział słabo, obracając swe szklane niebieskawe oczy z Marii Iwanowny na mnie. — Nie chcę więcej zastrzyków ani zabiegów. Chciałem poznać tego człowieka, który przyjmował swój los z takim spokojem. Pragnąłem dowiedzieć się o śmierci i lepiej ją zrozumieć w takim samym stopniu, w jakim chciałem nauczyć się życia. Nie wierząc w niebo czy piekło, uważałem konanie za przeraźliwą tajemnicę. Gdy przeszliśmy na lewą stronę sali, kilku pacjentów wstało z łóżek, by się z nami przywitać. Jakiś niski, ciemnowłosy mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu, strzelając naokoło czarnymi oczami. —P Widzę, że nieźle się miewasz — rzekła Maria Iwanowna. — Musisz wygrywać w warcaby. — Pracuję nad tym, by zostać mistrzem kraju — odparł, uśmiechając się szeroko, po czym prędko zakrył usta i odwrócił się, zwijając w paroksyzmie kaszlu. Kiedy atak nieco ustąpił, spytał, czy umiem grać w warcaby. — Nie sypiam dobrze, więc może byśmy grali nocami. — Zwrócił się do Marii Iwanowny, podciągając rękaw szlafroka i napinając mięśnie — proszę spojrzeć, już się wzmocniłem. Myślę, że to zasługa zastrzyków. Czy sądzi pani, że doktor Piasecki zakwalifikuje mnie do zabiegu sztucznej odmy opłucnej? — Mam z nim to omówić. Chaciek jest u nas od zaledwie dwóch tygodni — powiedziała do mnie — cały czas robimy badania, ale chyba polepsza mu się. Pod koniec tygodnia będziemy dysponowali zdjęciami rentgenowskimi. Wydawało się, że dwaj stojący pacjenci są bardziej energiczni i ożywieni niż reszta. Maria Iwanowna pochwaliła ich obu i oznajmiła, że nadają się do pomocy salowym przy drobniejszych pracach w rodzaju szorowania podłóg, podsycania ognia i zajmowania się naj ciężej chorymi w czasie nocnych dyżurów. Były to dla nich dobre wieści, gdyż oznaczały, że są zdrowsi od pozostałych. Po ukończeniu obchodu Maria Iwanowna poleciła, bym rozgościł się w pokoju, gdzie miałem spać, i wypoczął przed 289 zastąpieniem jej o szóstej. Sięgnęła do biurka, wyjęła dodatkową pajkę i podała mi. Przyjąłem ją z entuzjazmem, którego nie potrafiłem ukryć, gdyż cały czas dokuczał mi głód. Baraki sypialne dla personelu szpitala stały blisko wejścia na teren obozu, między administracją a piekarnią. Przydzielono mnie do baraku dla młodszego personelu — salowych, dozorców i pomocników kuchennych. Były też osobne baraki dla lekarzy, felczerów, administratorów szpitala i obozu. Kobiety mieszkały przy bramie w wydzielonej żonie, chronionej drewnianym ogrodzeniem ze ściśle przylegających do siebie deszczułek, wysokim na prawie pięć metrów i zwieńczonym drutem kolczastym. Baraki były czyste — żadnego brudu, plam, smrodu. Wyglądały jak koszary, w których ustawiono prosto rzędy piętrowych, nienagannie zaścielonych łóżek i zamieciono starannie drewnianą podłogę. Stróż przywitał mnie z sympatią. Był to starszy mężczyzna, wysoki i smukły, ale powłóczący nogami. Spytał, czy pracuję na nocną zmianę i o której ma mnie obudzić. — Nie zostawiajcie niczego cennego przy łóżku — ostrzegł. — Już tego nie zobaczycie. Mam na imię Sienią, jakbyście czegoś potrzebowali. Ściągnąłem spodnie, buty, koszulę, odsunąłem prześcieradło i wpełzłem do łóżka. Nie mogłem jednak zasnąć z powodu natłoku wrażeń. Upajałem się świeżą wonią prześcieradeł, wełnianego koca i cudownego uczucia zapadania się w miękki materac. Jednak w miarę, jak zbliżała się godzina, o której miałem wrócić na oddział, narastało moje zdenerwowanie. O szóstej poszedłem do nowej pracy ze ściśniętym żołądkiem. Pierwszych parę tygodni obfitowało w stresy i problemy. Mimo całej zuchwałości, z jaką objąłem swe stanowisko, nie byłem zupełnie przygotowany do opieki nad trzydziestoma dwoma chorymi. Nie wiedziałem, jakiego rodzaju zmiany wywołuje w płucach gruźlica ani dlaczego pacjenci plują krwią. Nie pojmowałem pocenia się w nocy, gwałtownych wzrostów temperatury wieczorem, a opadania jej rano. Symptomy i leczenie tej choroby pozostawały dla mnie nieprzeniknioną zagadką. Z początku sądziłem, że gruźlica atakuje jedynie płuca. Potem dowiedziałem się, że może niszczyć także wszystkie orga- 290 ny, nie rozumiałem natomiast, dlaczego i w jaki sposób. Wiele razy miałem już powiedzieć doktorowi Piaseckiemu o swojej ignorancji, po to, by się czegoś nauczyć, jednak nie byłem pewien, jak na to zareaguje. Zamiast tego co noc brałem kilka jego książek i próbowałem je przestudiować, ale język anatomii i fizjologii znacznie przekraczał możliwości mego umysłu. Moje zdezorientowanie osiągało apogeum w momencie, kiedy miałem podjąć jakąś decyzję, a to zdarzało się często. Rzadko byłem pewien, czy dobrze postępuję, a fakt, że ode mnie zależy życie ludzkie, wpędzał mnie w poczucie winy i silnego lęku. Gdy wieczorem zjawiałem się na dyżurze, przeglądaliśmy z Marią Iwanowną karty chorobowe. Wyjaśniała rokowania na przyszłość, pokazywała zdjęcia rentgenowskie i omawiała planowane kuracje. Niewiele rozumiałem — zwłaszcza rentgeny uderzały obcością — kiwałem jednak potakująco głową, a ona brała moją powagę za głębokie zaangażowanie. Prosiłem ją, byśmy ponownie oglądali niektóre zdjęcia, gdyż nie umiałem odróżnić zdrowej tkanki od przeżartej chorobą — ba, nawet nie wiedziałem, jak rozpoznać serce. Nerwowo obserwowałem, jak zareaguje na moje pytania, lecz nie zauważyłem u niej zbytniego zaniepokojenia. Powiedziała mi, którzy pacjenci mogą umrzeć lada chwila, podkreślając, że należy ich bacznie obserwować, dała mi też wykaz pacjentów potrzebujących kofeiny lub podskórnych zastrzyków z kamfory — kofeina pobudzała bicie serca, kamfora zaś ułatwiała oddychanie. — Podajemy każdemu pacjentowi kodeinę na suchy kaszel lub kodeinę z wodzianem terpinu, aby wywołać mokry kaszel. Jeśli ustaje bicie serca, można podać choremu zastrzyk adrenaliny w serce. — I więcej niczego nie wyjaśniła. Nie miałem pojęcia, jak interpretować wykresy bicia serca, odczyty pulsu i ciśnienia krwi, martwiłem się więc, że przeoczę jakąś istotną zmianę w stanie zdrowia pacjenta, co skończy się szybkim pogorszeniem jego stanu albo nawet zgonem. Mogłem jedynie starannie czytać notatki, które w ciągu dnia sporządzali doktor Piasecki i Maria Iwanowną oraz preparować raporty zbliżone do tego, co oni pisali. Notowałem wyłącznie zmiany w zachowaniu, przykładowo: „Dziś wieczorem pacjent był bardziej aktywny. Spacerował pół godziny bez zadyszki". „Pacjent potrzebował trzeciej poduszki, by wspomóc oddychanie". „Pa- 291 cjent kaszlał całą noc i pluł krwią. Zwiększyłem mu dawkę kodeiny, by przerwać kaszel". Pierwsze zastrzyki dożylne, jakie zrobiłem, okazały się katastrofą. Pacjenci jęczeli i wili się z bólu, a ja pociłem się i coraz bardziej zniechęcałem. Ramiona nieszczęśników pokrywały się krwiakami i sińcami. Bez żadnego przeszkolenia i wprawy musiałem zwykle kilka razy próbować wkłuć się w żyłę, a tępe igły nie ułatwiały mi zadania. Najbardziej obawiałem się zastrzyków z dziesięcioprocentowego chloranu wapniowego — jeśli nie trafiłem, roztwór rozchodził się po sąsiadującej tkance, powodując straszne pieczenie i martwicę. Ale był to jeden z doprawdy nielicznych leków zwalczających gruźlicę, toteż wstrzykiwano go każdemu pacjentowi co drugi dzień. Robiłem też zastrzyki z czterdziestoprocentowego roztworu glukozy, tu jednak moja niezręczność nie pociągała za sobą na szczęście tak bolesnych czy groźnych skutków. Pacjenci, którzy przez długi czas ciężko pracowali fizycznie, mieli wyrobione duże żyły, w które pozornie było łatwo się wkłuć, często jednak okazywały się one twarde i śliskie, a wtedy musiałem przytrzymywać żyłę dwoma palcami. Zawsze denerwowałem się przy przebijaniu ścianki żyły. Kiedy robiłem zastrzyki, pacjenci spinali się ze strachu, wykrzywiali się i syczeli, co sprawiało, że sam odczuwałem ból. Cienkie żyły chorych, którym zrobiono wiele zastrzyków, trudno było znaleźć, za to z łatwością przebijało się całe naczynie na wylot, powodując silne pieczenie w miejscu nakłucia. W takim wypadku natychmiast wycofywałem igłę, ale to niewiele pomagało pacjentowi, szczególnie gdy widział, jak szukam, gdzie mogę ją wkłuć ponownie. Musiałem nauczyć się powolnego wbijania igły w żyłę i czekania, aż w strzykawce pojawi się krew. Jeśli nadal napływała, oznaczało to, że prawidłowo wbiłem igłę. Wtedy można było wolno naciskać tłok strzykawki, a kiedy pacjent odczuwał ciepło, jakby przez jego żyły płynął stopiony metal, mogłem mówić o udanym zastrzyku. Pewnego dnia robiłem zastrzyk straszliwie zagłodzonemu starszemu pacjentowi, który się nazywał Oleg Watulin i przed aresztowaniem pełnił ważne funkcje w partii. Klął niemiłosiernie, gdy chybiłem za pierwszym razem. 292 — Przestań się na nas uczyć, ty rzeźniku. Na mnie nie będziesz ćwiczył. Jeszcze przed tobą daleka droga, zanim zaczniesz to dobrze robić. Załamało mnie to, wolałem więc powiedzieć o tej sprawie Marii Iwanownie, wiedząc, że Oleg nie omieszka jej poinformować. — Bądź cierpliwy — rzekła. — To wymaga wprawy. To nie tyle twoja wina, co igieł. Gdy masz do czynienia z tępą igłą, musisz silniej przebijać skórę, a wtedy łatwiej jest przerwać lub uszkodzić żyłę. Mnie się to zdarzało wiele razy. Przyniosło mi to ulgę, ale dalej odczuwałem opory, zwłaszcza przy Olegu. Bałem się nawet z nim witać. Pewnego wieczoru przyszedłem właśnie w momencie, gdy Maria Iwanowna wyjmowała trokar, dren zaopatrzony w długą igłę w środku, stosowany do ściągania płynu z jamy brzusznej. Zakończenie igły przypominało miniaturowy bagnet. Można ją było wyciągnąć z ciała, a pozostawić w nim dren. Widziałem taki drenaż w Buchcie Nachodce, sam jednak nigdy go nie wykonywałem. Żenią usiadł na krześle, trzymając się za spuchnięty brzuch, dwa razy większy niż tydzień wcześniej. — Może byś dziś zrobił punkcję? — zaproponowała Maria Iwanowna tym samym zachęcającym tonem, jakiego używała w stosunku do pacjentów. Nie mogłem uwierzyć, że jeszcze nie zorientowała się, iż niczego nie umiem — jej beztroskie zadowolenie zaczęło mi już odbierać resztki odwagi. Wiedziała, że nie potrafię robić zastrzyków dożylnych, czemu więc prosiła mnie, bym wbił trokar? Być może próbowała mnie zdemaskować, zdobyć dowód przeciwko mnie i doprowadzić do wyrzucenia mnie z pracy. Wyjęła trokar ze sterylizatora i wsadziła Żeni dużą metalową miednicę między stopy. Ujęła mój palec i położyła go pośrodku jego brzucha, między pępkiem a początkiem włosów łonowych. — Wbij tutaj, ale uważnie, nie za głęboko. Ciało Żeni plasnęło mi pod rękami. Zrobiło mi się niedobrze. Nie mając żadnego wyobrażenia o anatomii jamy brzusznej, bałem się przeraźliwie, w co mogę trafić — wątrobę, pęcherz, jelita. Czułem strach, że okropnie go okaleczę albo i zabiję. 293 — Mario Iwanowna, po pracy w kopalniach i wycinaniu lasów zesztywniały mi ręce i nie jestem pewien, czy umiem to zrobić z należytą precyzją. — Cieszę się, że jesteś ostrożny, ale myślę, że i tak powinieneś spróbować. Pomogę ci. Podała Żeni drewnianą szpatułkę. — Przygryź ją jak najsilniej i trzymaj się krzesła. To zajmie sekundę. Próbując ukryć drżenie rąk, rozciągnąłem skórę między kciukiem i palcem wskazującym. Drugą dłonią delikatnie popchnąłem igłę. Żenią zaskomlał, co wywołało we mnie kolejne wątpliwości. — Mocniej — zarządziła Maria Iwanowna, biorąc mnie za rękę i popychając trokar. Poczułem, jak igła przebija skórę. — Jeszcze trochę. A teraz zostaw tam dren, usuń za to igłę. Kiedy wyciągałem igłę, szerokim łukiem trysnął strumień ciemnobrązowej cieczy bez żadnego zapachu, obryzgując mi kitel. — Podnieś miednicę — kazała Maria Iwanowna. Żenią stęknął. — Oddychaj głęboko — nalegała Maria Iwanowna. Położyła dłoń na górnej części brzucha i lekko nacisnęła. Jurij, salowy pracujący w dzień, zmierzył ilość płynu. Po pięciu litrach siła strumienia zaczęła się zmniejszać. Maria Iwanowna parła energicznie na brzuch Żeni. Strumień ponownie wypłynął. — Jak się czujesz? — spytała Żenię. — Łatwiej oddychać? Żenią westchnął. — Co za ulga. Gdybyście mi tak ciasno obandażowali brzuch, żeby mi się ta ciecz już nigdy nie zbierała... Zmieniłem kitel i usiadłem na łóżku przy Żeni. — Masz dobrą rękę — rzekł — wcale tak nie bolało. Wziąłem go za rękę i ścisnąłem mocno w przypływie ulgi i wdzięczności. Bez trudu przystosowałem się do odwrotnego niż zwykle trybu życia — czuwania w nocy i snu w dzień. Spanie w podkoszulku i bieliźnie na materacu z pościelą, kocem i poduszką sprawiało mi nieprawdopodobną rozkosz. Chleb przechowywałem pod poduszką, trzymając go podczas snu, skubiąc czasem parę kawałeczków, gdy się budziłem. Wygoda mojej nowej pracy 294 spotęgowała jeszcze lęk przed złapaniem i odesłaniem do kopalń — nawet w kopalni tak się nie bałem. Czyhało to na mnie jak kolejny wyrok śmierci. Gdyby mnie odesłali, za pół roku leżałbym w łóżku po prawej stronie szpitalnego baraku albo na stosie zwłok. Znowu zacząłem śnić. Po wyczerpującym dniu w kopalni nigdy nie miałem marzeń sennych. Natychmiast zasypiałem i budziłem się tylko na wrogą komendę: Padjom] Czułem przerażenie, ale nie niepokój, spałem twardo, lecz nie śniłem. Ale w bezpiecznym schronieniu szpitala śniłem, że umieszczają mnie w karcerze albo zakopują głęboko w dole kopalnianym. Niekiedy dusiłem się we śnie, nie mogąc złapać tchu, jak gdyby dławiła mnie ziemia, którą mnie zasypywano. Śnili mi się urko-wie, a każdy miał twarz Rączki. Wiązali mi ręce i nogi do tyłu i windpwali w górę. Trwoga, której doznawałem na jawie, nie była tak plastyczna, ale równie intensywna. Kilka razy w tygodniu przychodziłem na dyżur, kiedy doktor Piasecki jeszcze pracował w swym gabinecie. Co by się stało, gdyby zobaczył, jak pracuję i wysnuł słuszny wniosek, że skłamałem, wspominając o swym wykształceniu medycznym? Towarzyszyłem mu przy wieczornym obchodzie, dzierżąc w dłoni ołówek i notes, zapisując jego polecenia i każde słowo. Do niewielu pacjentów zwracał się po imieniu. Mówił tak tylko do bardzo młodych, z resztą zaś chorych rozmawiał w dość oficjalny sposób. Nosił zawsze maseczkę i odwracał od siebie twarz pacjenta lekkim pchnięciem palca. Choć doktor Piasecki odnosił się do pacjentów z uprzejmą życzliwością, dzielił ich jakiś dystans, niewidzialna przegroda, która wisiała między nim a zarażonym chorym. Nie okazywał emocji, a jedynie zwykłą u lekarza troskę o stan pacjentów. Zastanawiałem się, co czuje do nich, dla których symbolizował jedyną nadzieję na przeżycie. Nie przedłużał obchodów — wymieniał parę zdań z każdym pacjentem, ale badał tylko najcię-żej chorych lub tych, którzy przeszli zabieg sztucznej odmy opłucnej. Od czasu do czasu doktor Piasecki udzielał mi podstawowych wskazówek. Pewnego razu wyjął swój drewniany steto-skop, osłuchał serce i płuca pacjenta, po czym wręczył go mnie. 295 — Masz tu, Janusz, posłuchaj. W górnym płacie wyraźne gwizdy i trzaski. Potem porównaj z drugą stroną. Słyszałem gwiżdżące oddźwięki, chrzęsty i bulgoty, lecz nie wiedziałem, co oznaczają. Drugie płuco huczało niczym wodospad w górach. Doktor Piasecki opukiwał delikatnie płuca i granicę serca. Gdy osłuchiwał serce, kazał choremu wstrzymać oddech, a przy osłuchiwaniu płuc pacjent miał zakaszleć lekko lub z przerwami. Pewnego wieczoru, zaraz po obchodzie, zebrałem całą odwagę i poprosiłem doktora Piaseckiego o coś do przeczytania na temat gruźlicy, bym pogłębił swoją wiedzę o tej chorobie. Wyciągnął ze swej półki Podręcznik chorób wewnętrznych i wskazał parę rozdziałów. Zdejmując biały kitel, popatrzył na mnie szeroko otwartymi brązowymi oczami i uśmiechnął się. — Napiłbyś się ze mną herbaty? Kiedyś po północy, gdy czułem, że nieodparcie wpadam w objęcia snu, usłyszałem gwałtowne walenie w drzwi wejściowe. Poderwałem się z krzesła i otworzyłem. W przejściu stał strażnik. — Czemu otwierasz bez pytania, kto tam? — warknął. Towarzyszył mu pridurok, który omiótł dyżurkę światłem latarki. Obaj trzymali w dłoniach łomy. — Nigdy nie otwieraj, zanim się nie upewnisz, kto stuka — ciągnął strażnik groźnym tonem. — Jak się nazywasz, podaj kod i wyrok? Wyrecytowałem je, jak tysiące razy przedtem. — Ilu pacjentów jest na oddziale? — Trzydziestu czterech. — Gdzie karty? — zapytał pridurok. Był świetnie zbudowany i dobrze ubrany w skórzane buty, bryczesy i długi za kolana płaszcz z gabardyny. Usiadł przy biurku Marii Iwanowny, rozpiął płaszcz i rozgościł się. Strażnik myszkował po szafkach i szufladach. Spytałem, czy mogę mu w czymś pomóc. — Dawaj klucze do apteczki. Na czoło opadła mu kępa włosów, zasłaniając niemal oczy. — Mam nie otwierać szafek. — Kto tak powiedział? 296 — Mój szef. Nie starcza nam lekarstw dla wszystkich chorych. Przykazano mi, bym cały czas trzymał szafki zamknięte na klucz. Maria Iwanowna będzie zła, jak coś się stamtąd zabierze. — Wiesz, kim jestem? — Strażnik zamachnął się łomem. — Komendantem obozu. Spytaj kogokolwiek, czy wiedzą, kto to Pruchno." A to mój partner Filipów. — Filipów notował coś na kartotekach pacjentów. — Dowiedz się, kim jestem, i jak tu przyjdę następnym razem, spodziewam się, że mi dasz te klucze bez ceregieli. Nie orientowałem się, kim są ci faceci. Mogli być pacjentami, ale równie dobrze też złodziejami. Być może Maria Iwanowna posądzi mnie o przywłaszczenie sobie leków. i— Chcecie kodeiny? Mogę dać trochę kodeiny — wyrzuciłem z siebie. — No, złapałeś — uśmiechnął się Pruchno. — I do tego alkohol. Znalazł dwie butle alkoholu używanego do dezynfekcji. Obaj mężczyźni wyciągnęli z płaszczy szklanki, nasypali do nich sproszkowanej kodeiny i zalali alkoholem. Wyszli po kilku szklankach. — Pozdrów doktora Piaseckiego — powiedział Pruchno. — To porządny człowiek, ty również. Następnego dnia rano zdałem doktorowi Piaseekiemu relację z tych wydarzeń. — Dobrze zrobiłeś — rzekł, sprawdzając, czy został nam jeszcze jakiś alkohol. — Zwykle przychodzą, gdy mam dyżur. Uważają, że trzęsą całym obozem, a czasem faktycznie się tak zachowują. Nigdy ich nie złość. Cieszyłem się, że nie czuwam samotnie w nocy. Nocny salowy o imieniu Kurban, Uzbek z Taszkientu, był prawie moim rówieśnikiem, toteż prędko się zaprzyjaźniliśmy. Był on uderzająco przystojny: zaczesywał gładko do tyłu swe ciemne włosy, dbał o czystość i stan ubrania i wyskrobywał brud spod paznokci. Miał białe, zdrowe zęby i czarne, skośne oczy o rozmarzonym, tęsknym wejrzeniu. Kurban studiował filozofię na uniwersytecie i często snuł rozważania na te tematy, używając poetyckich zwrotów. Z taką samą wprawą jednak 297 szorował na kolanach podłogi, ścierał kurz z łóżek i szafek nocnych oraz mył okna, aż lśniły. Kurban zajmował się pacjentami w najsubtelniejszy sposób, chroniąc ich zarówno swą siłą, jak i delikatnością. Roztaczał opiekę także nade mną, uważając się za wytrawnego łagier-nika, a mnie za nowicjusza, a do tego cudzoziemca. Udzielał mi rad niczym zatroskany rodzic: „Gdy znajdziesz się na krawędzi, nie poddawaj się. Ale gdy dojdziesz do siebie, pomagaj tym, którzy są na krawędzi". „Nigdy nie wykorzystuj słabszych od siebie, ale nigdy nie padaj na kolana przed mocniejszymi". „Nigdy nie grzeb w śmietnisku. To i tak cię nie nasyci". Jego rady skupiały się nie tyle na przetrwaniu, co zasadach moralnych i etycznych. Już od dawna nie zetknąłem się z takim sposobem myślenia. Gdy Kurban mył pacjentów i pomagał im jeść, trzymając za rozpalone dłonie, przepełniało go współczucie i miłosierdzie. Choć ta zdolność wczuwania się w cierpienia innych zdawała się częścią jego natury, nie miał nigdy wcześniej okazji pracować z chorymi lub niepełnosprawnymi. Po wielu spędzonych wspólnie nocnych dyżurach nabraliśmy pewnych rutynowych odruchów, które umocniły naszą przyjaźń. Rozdzielaliśmy wieczorne porcje leków, rozścielaliśmy łóżka i kładliśmy pacjentów na noc. Gdy zapadała cisza, jedliśmy przy biurku późny obiad: zdejmowaliśmy wtedy buty, kładliśmy nogi na stół i gawędzili o naszym życiu przed aresztowaniem. Rodziców Kurbana cechowała religijność i poglądy nacjonalistyczne. Wzrastał w atmosferze wiary w wielkość Taszkientu i pogardzie dla rusyfikacji jego kraju. Kiedy już zbliżyliśmy się do siebie, zadałem mu pytanie, z którym nosiłem się od dawna, lecz targały mną wątpliwości, czy je postawić. — Kurban, jak to się stało, że ty, taki silny i zdrowy, wykręciłeś się od pracy w kopalniach? Jego oczy rozszerzyły się. — To ja chciałem się tego samego dowiedzieć o tobie: nie masz więcej doświadczenia jako felczer niż ja jako salowy — ciągnął. — Spędziłem dwa lata w kopalniach złota. Dwukrotnie wysyłano mnie do obozów karnych, gdzie panowała zaostrzona dyscyplina, a strażnicy znęcali się nad nami. Pewnego razu mój przyjaciel zaczął kaszleć i pluć krwią, zabrałem więc jego plwocinę w blaszance do przychodni obozowej. Symulowałem kaszel 298 i skarżyłem się lekarzowi na ból w klatce piersiowej. Byłem prawie dochodiagą, chudym, wycieńczonym, w kółko myślałem o samobójstwie. Badania wykazały gruźlicę, i tak się to skon czyło, że umieszczono mnie w Szpitalu Centralnym. Doktor Piasecki wiedział od początku, że udaję, ale nic nikomu nie mó wił. Wezwał mnie po prostu do gabinetu i oświadczył, że mam sprzątać oddział i pomagać w opiece nad pacjentami. Umieścił mnie na liście przewlekle chorych, co chroniło mnie przed etapem. A ty? Zrelacjonowałem mu wypadek z ciężarówką i przyznałem się, że wypełniając formularz, podałem się za felczera. Kurban skręcił kolejnego papierosa, zapalił i pochylił się nade mną. — Nie uważam, żeby kłamstwo i oszustwo zawsze zasługiwały na potępienie. Uczono mnie uczciwości. Ale moi rodzice nauczylj mnie również, że gdy się ma do czynienia z urzędnikami sowieckimi, trzeba działać sprytnie, a to wiąże się niekiedy z nieuczciwością — mimo słabego światła wbił we mnie spojrzenie swych ciemnych oczu. — Myślisz, że jesteśmy przyzwoitymi, uczciwymi ludźmi? Ta moja robota, sprzątanie podłóg, słanie łóżek, przynoszenie basenów pacjentom nikomu szkody nie czyni. Ale twoja praca bezpośrednio wpływa na życie chorych. Miewasz w ogóle poczucie winy? Jego pytanie zakłuło mnie jak sztylet. — Czasem tak — powiedziałem. — Dopuściłem się oszustwa, by się tu dostać. Oszukiwałem, by uratować swoje życie. Nigdy za to nie zamierzałem wyrządzić komuś krzywdy. Masz rację, moja praca istotnie wpływa na życie pacjentów, ale co byś zrobił na moim miejscu? — W każdej chwili starałbym się poduczyć, ile się da. I pomówiłbym z doktorem Piaseckim, prosząc go o jakieś lekcje, wskazówki. — Co zatem o mnie sądzisz? Przez chwilę poważnie się zastanawiał. — Z początku cię nie lubiłem. Myślałem, że chcesz zajść jak najdalej, choćby po trupach. Że jesteś zadufany. Lecz przez te tygodnie dostrzegłem twe inne oblicze. Tak ciężko pracujesz. Wiem, jak dbasz o pacjentów. Ale już czas porozmawiać z doktorem Piaseckim. 299 Z każdym kolejnym dniem topniało moje poczucie bezpieczeństwa. Ze szpitala odchodziły regularnie etapy, a strach, że moje kłamstwa wyjdą na jaw, nasilał się zwłaszcza podczas porannego apelu. Co rano stałem w szeregu, drżąc z niepokoju i czekając, aż wywołają moje nazwisko. Doktor Piasecki nie okazywał jakiegokolwiek niezadowolenia z mojej pracy, ale skoro traktował swą pracę poważnie, mógł donieść na mnie do Biura Rejestracji i Przydziału Pracy, że nie spełniam warunków wymaganych od felczera. Lekarzy przyłapanych na chronieniu więźniów za pomocą wciągania ich na listy pacjentów lub zatrudnianiu jako salowych czy felczerów zsyłano do kopalń. Jeśli urzędnicy zadecydowali, że pacjent nie jest tak naprawdę chory, wywlekano go z łóżka i dołączano do etapu. Nie wiedziałem, czy doktor Piasecki chroni mnie, czy jeszcze się nie połapał w sytuacji. Moje zdenerwowanie sięgało zenitu podczas niespodziewanych szmonów*. Nie miałem nic do ukrycia, ale nie wątpiłem, że już oni znajdą coś, co radykalnie odmieni mój los. Nabrałem za to większej pewności przy pracy z chorymi. Oprócz sprawowania opieki nad nimi musiałem niejednokrotnie rozsądzać ich spory. Jeśli gruźlica nie pozbawiła pacjenta całej energii, sprawiała, że stawał się on zadziorny i wybuchowy. Chorzy kłócili się i zwalczali wszelkie różnice zdań, sprzeczali się też o prawdziwość opowiadanych sobie nawzajem historii. Pewien wysoki jasnowłosy Fin o perłowym odcieniu skóry wszczął całą awanturę swymi pozornie niewinnymi wspomnieniami domu rodzinnego. — Mój ojciec i ja mieszkaliśmy nad jeziorem, jakieś dwadzieścia kilometrów od Helsinek, gdzie pracowaliśmy w porcie przy przeładunku statków. Co weekend łowiliśmy razem ryby i polowaliśmy. Tyle było jeleni, zajęcy, dzikich gęsi i kaczek, że wystarczyło nacisnąć spust, a zawsze coś się ustrzeliło. Moje dwa psy goniły za tymi jeleniami i przynosiły kaczki z wody, nawet ich nie zadrasnąwszy. Byliśmy właścicielami jeziora i pobliskich lasów, tak więc tylko mój ojciec i ja... — Kto był właścicielem lasów? — parsknął wrogo Oleg Watulin. * Skrupulatne rewizje, przeszukiwania. 300 Zbiło to Gustawa z tropu. Wiedziałem, że dla niego posiada nie ziemi nie było jakimś wyjątkowym zjawiskiem, lecz c/.ynis naturalnym. Mieli ją przed nim ojciec i dziadek. A teraz należała do niego. Dla obywateli sowieckich jednak posiadanie na włas ność jeziora i lasów zdawało się niewyobrażalne, pacjenci są dzili nawet, że Gustaw przechwala się, by ich poniżyć. Horoczko, wiecznie skory do bójki, popchnął Gustawa. — Przestań nas okłamywać. Myślisz, że my tacy głupi? Nikt nie może być właścicielem jeziora, zwłaszcza taki matoł jak ty. Może jakiś milioner w krajach kapitalistycznych, ale nie ty. Gustaw zaklinał się, że to wszystko prawda. Wieczorami rozmawiałem sam na sam z Gustawem i podobała mi się jego szczerość i otwartość. Zupełnie nie potrafił kłamać, co przysparzało mu nieustannie problemów. Próbowałem mu wyjaśnić, dlaczego jego opowieści o Finlandii tak rozwścieczały pacjentów sowieckich, ale patrzył tylko na mnie kpiąco i z niedowierzaniem, nie będąc w stanie udawać kogoś innego. Był bardzo chory. Gruźlica zajęła płaty obu płuc, toteż organizm załamywał się w szybkim tempie. Kilkakrotnie przechodził zabieg sztucznej odmy opłucnej, co poważnie utrudniło mu oddychanie. Mimo potężnej postury łatwo mógł paść czyjąś ofiarą, więc Horoczko, niepokażny wzrostem, lecz krzepki, często prowokował z nim bójki. Życie pacjentów wciągnęło mnie w nieuchronny sposób, z każdym z nich bowiem połączyła mnie oddzielna więź. Spędzałem choćby krótką chwilę z każdym z osobna w czasie wieczornych obchodów, wpatrując się czujnie w blade, wychudłe twarze. Na oddziale słyszało się przeważnie kaszel i rzężenie, mimo to nie nosiłem maseczki. Nie nosili jej też ani Maria Iwanowna, ani Kurban, a ja nie chciałem, by pacjenci czuli, że odpychają mnie lub że się ich boję. Wręcz przeciwnie, siadywałem przy nich, trzymając za wilgotne dłonie i podnosiłem ich, gdy Kurban prześcielał łóżka. Wierzyłem w to, że dotykanie chorych, przytulanie ich i gładzenie po włosach odgrywa równie ważną rolę, jak zastrzyki z chloranu wapniowego i zabiegi sztucznej odmy. Spędzając z pacjentami coraz więcej czasu i sporo ucząc się o gruźlicy, uświadomiłem sobie konieczność zbliżenia się do nich nie jako felczer, lecz ich przyjaciel. Moje serce stało dla nich otworem. 301 Pewnego wieczoru doktor Piasecki zaprosił mnie do swego gabinetu. Pracowałem z nim już trzy miesiące, ale nie miałem pojęcia, czy moje starania zadowalają go. Poprosił Kurbana, by przyniósł nam herbatę. Zaproponował, żebym usiadł na krześle, podczas gdy on położył się na łóżku polowym. Zzuł buty i skrzyżował ramiona na piersiach. — Jak ci się tu pracuje? — spytał. — Jestem przeszczęśliwy. — Maria Iwanowna mówi, że ciężko pracujesz i pacjenci cię lubią. Rozumiem, że robisz, co w twej mocy, ale sądzę, że musisz się więcej nauczyć. Do drzwi zastukał Kurban i wniósł herbatę. Doktor Piasecki usiadł. Zajrzał do środka filiżanki, wypił łyczek i przegryzł kawałkiem cukru. — Powiedz mi, Janusz, czego tak naprawdę uczyłeś się w akademii medycznej? Ile lat zaliczyłeś? Jakie kursy ukończyłeś? — przemawiał przyjemnym głosem i miał odprężoną twarz. Za to moje serce waliło jak u konia wyścigowego na ostatnim zakręcie toru. Policzki zapłonęły mi jaskrawą czerwienią i schyliłem głowę, by to ukryć. Doktor Piasecki wiedział, że nie umiem odczytywać zdjęć rentgenowskich ani wykonywać podstawowych zabiegów. Ale czy mnie za to wyrzuci? Moja wiedza medyczna opierała się na ośmiu latach nauki łaciny, fiolkach z medykamentami, które widywałem u ojca w gabinecie, i pracy w Buchcie Nachodce w charakterze nocnego stróża i salowego. Wolno sączyłem herbatę, a myśli gnały jak oszalałe. W końcu odezwałem się: — Mikołaju Rafaelowiczu, nigdy nie byłem na żadnej akademii medycznej. Jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. — W końcu prawda wyszła na jaw. Już dawno temu zorientowaliśmy się z Marią Iwanowna, że nie masz pojęcia o medycynie, ale twoja wytrwałość i świetny kontakt z pacjentami zrobiły na niej wielkie wrażenie, mnie zaś podoba się twój humor, inteligencja i zapał. Chciałbym, żebyś z nami tu został, ja zaś zacznę cię uczyć. Nie zapominaj jednak, że jesteśmy więźniami. Mogą nas gdzieś odesłać w każdej chwili. Mam tylko nadzieję, że jako wykwalifikowany felczer dasz sobie radę wszędzie tam, gdzie zabierze cię etap. Cieszę się, że pobędziesz jeszcze trochę z nami. Rozdział szesnasty Gruźlicy Doktor Piasecki otworzył spłowiały szary tom leżący na biurku, zatytułowany Diagnostyka i leczenie chorób wewnętrznych na rozdziale dotyczącym płuc. — Mów, czego nie rozumiesz, a ja ci wyjaśnię, jak gruźlica atakuje organizm. Uczyłem się u doktora Piaseckiego już dwa miesiące. Zaczęliśmy od anatomii i fizjologii serca, płuc i układu krążenia, a teraz zgłębiałem gruźlicę. Nigdy wcześniej tak bardzo nie przykładałem się do nauki. W szkole wyróżniałem się w przedmiotach, które lubiłem — geografii, historii i językach obcych — dwa razy jednak oblewałem matematykę, dostawałem fatalne oceny z fizyki i chemii, nawet powtarzałem klasę w gimnazjum. Dzięki swemu zacięciu do geografii wyobrażałem sobie ciało jako mapę: krew przepływała przez serce, wędrowała do płuc, by nasycić się tlenem, po czym odżywiała każdą komórkę. Gdy robiłem notatki i wertowałem książki medyczne, zaciskałem swe stwardniałe od odcisków dłonie i napinałem mięśnie karku i ramion, zastanawiając się raz po raz, jak to się stało, że wylądowałem na oddziale Mikołaja Rafaelowicza. Moje przeżycia z kopalń często wdzierały się w naukę. Myślałem o tym, ilu widziałem ludzi w chwili ich śmierci. Wszystko sprowadzało się do jednego: serce przestawało tłoczyć krew. Zdawało się, że nic innego nie ma znaczenia — mózg, ciało, dusza. Wszystko to zależało od serca. Odkąd podjąłem pracę na oddziale dla gruźlików, żałowałem, że nigdy nie będę studiował na uniwersytecie: byli skazań- 303 cy mieli zakaz wstępu na uczelnie. W każdym razie, gdy mnie zwolnią i tak będę za stary na studia; zapomnę całą zdobytą wiedzę i nie zdam żadnego egzaminu wstępnego. Ale studiowanie u doktora Piaseckiego, uwaga, jaką mi poświęcał, i jego cenne rady wypełniały tę pustkę i zmniejszały dręczące mnie poczucie zmarnowanego życia. — Prątki znakomicie się czują i mnożą w plwocinie chorego — objaśniał doktor Piasecki. Pozwolił mi siedzieć na ogromnym krześle przy swym biurku. Przysunął sobie do niego drewniane krzesło. Podczas rozmowy zerkał mi w oczy, czy nadążam. Gdy z trudem usiłowałem dostrzec związki między spustoszeniem w płucach a schorzeniami reszty ciała, spoczywało na mnie jego łagodne spojrzenie uczonego. — Za każdym razem, kiedy pacjent kaszle lub kicha, rozpyla w powietrzu prątki, które wdycha ktoś inny. Dlatego płuca to najczęstsze siedlisko infekcji. Gdy prątki pożerają tkankę płuc, zostawiają jamy gruźlicze. Kiedy niszczą naczynia krwionośne płuc, pacjent kaszle krwią. Choć wiedziałem, że gruźlica jest bardzo zaraźliwa, nigdy nie martwiłem się, że ją złapię. Jak tylko umocniłem swą pozycję na oddziale, miałem wrażenie, że nic mnie nie zmoże. Wdychałem miliony prątków, ale nie zachorowałem. Wierzyłem, że chroni mnie młodość i moje przeznaczenie. Zamiłowanie doktora Piaseckiego do uczenia widać było od początku. Niekiedy w naszych posiedzeniach uczestniczyły Maria Iwanowna albo Hela Borisowna, nowa pielęgniarka dzienna, a ja wyobrażałem sobie, że doktor Piasecki stoi na katedrze w przestronnej auli, wykładając przed setkami studentów i lekarzy. — Leczenie gruźlicy wymaga długiego wypoczynku w suchym klimacie, najlepiej w lasach sosnowych, wysokich górach lub na pustyni, a także diety bogatej w kalorie i tłuszcze; na Kolymie nie dysponujemy jednak żadną z tych możliwości. Nie odkryto również leku na gruźlicę. Licząc się z tymi ograniczeniami, możemy jedynie powstrzymywać rozprzestrzenianie się choroby w organizmie, leczyć jamy w płucach i zwalczać kaszel. Chociaż nasi pacjenci mogli wypoczywać dwadzieścia cztery godziny na dobę, atmosfera panująca w barakach nie sprzy- 304 jała kuracji: chorzy rzadko zażywali ćwiczeń fizycznych, ani nie mieli dostępu do piękna natury; najbardziej zgubna była na tomiast niemożność snucia jakichkolwiek planów dotyczących ich życia po powrocie do zdrowia. Co prawda otrzymywali „wzbogacone" posiłki w postaci codziennej osełki masła i dodatkowej porcji owsianki, więcej niż inni pacjenci, ale to nic mogło powstrzymać suchot. Im bardziej chorzy nikli w oczach, tym silniej odczuwali obsesyjny głód smalcu i boczku, a także marzyli o sadle z psa, foki, morsa i niedźwiedzia. Obrosłe w legendę panaceum przeciw gruźlicy stanowiła mieszanina smalcu, masła, miodu i gorącego mleka, lecz nasi pacjenci jej nie otrzymywali. Zastrzyki z chloranu wapnia miały przyczynić się do otor-bienia jam gruźliczych w płucach, co, teoretycznie, zapobiegłoby rozprzestrzenianiu się prątków. Zabieg sztucznej odmy opłucnej wywoływał zapadnięcie i unieruchomienie zarażonego płuca, przez co jama zamykała się, pozwalając płucu się wygoić. Nie wszyscy pacjenci nadawali się do tego zabiegu. Ci z jamami w obu płucach lub zaatakowanym chorobą sercem nie wytrzymaliby ciężaru unieruchomienia płuca. Moje kształcenie odbywało się na dwa sposoby — studiowałem anatomię, fizjologię, objawy choroby i terapię z książek medycznych, ale studiowałem też na oddziale, gdzie dowiadywałem się, jak choroba faktycznie uderzała w organizm pacjenta i jak mam opiekować się drugą istotą ludzką. Gdy pracowałem w dzień, krok w krok podążałem za doktorem Piaseckim. Szliśmy do pracowni rentgenologicznej, gdzie pobierałem nauki nie tylko u doktora Piaseckiego, ale i czarującej pani radiolog, podobno synowej Zinowjewa*. Sofię Leontiewną, szczupłą i szykowną nawet w stroju więźniarki, znano powszechnie w szpitalu z racji jej skrupulatnych odczytów zdjęć rentgenowskich. Wcześniej była profesorem radiologii w Leningradzie. Choć uprzejma i o łagodnym głosie, wypowiadała się stanowczo i precyzyjnie, kiedy interpretowała zdjęcia. Odznaczała się znakomitą pamięcią: poznawała wielu * Grigorij J. Zinowjew (1883-1936). rosyjski działacz komunistyczny, współpracownik Lenina, I przewodniczący Komitetu Wykonawczego Międzynarodówki Komunistycznej. Pod zarzutem trockizmu pozbawiony wszystkich stanowisk, skazany na śmierć i stracony. 305 pacjentów doktora Piaseckiego po samych zdjęciach rentgenowskich. Omawiając je w swym małym gabinecie, Sofia Leontiew-na kierowała swe opinie tylko do doktora Piaseckiego, mnie natomiast jakby wcale nie zauważała. Nie miała cierpliwości do mojej niewiedzy, nie interesowały jej też pogawędki ze mną na inne tematy. Ja za to uważnie słuchałem jej rozmów z doktorem Piaseckim, próbując chłonąć, ile się dało. Po przeczytaniu każdej strony, przebadaniu kolejnego pacjenta i każdej lekcji z doktorem Piaseckim gruźlica przestawała być dla mnie abstrakcyjnym pojęciem. Opukiwanie i osłuchiwa-nie serca i płuc chorego zaczęło dodawać znaczące informacje. Dochodzące przez drewniany stetoskop charczenia, bulgoty i trzaski mówiły mi, gdzie i do jakiego stopnia nastąpiło uszkodzenie płuc, a po obejrzeniu setek zdjęć nauczyłem się rozróżniać zarys płuc i serca, wyłaniające się niczym postacie z mętnej wody. Do moich ulubieńców należał Kola, i to od dnia, w którym przewieziono go do szpitala. Pochodził z rodziny nauczycieli ze Smoleńska, był moim rówieśnikiem i, podobnie jak mnie, wcielono go do Armii Czerwonej. Jego oddział wpadł w ręce hitlerowców, lecz Kola z kilkoma innymi żołnierzami zbiegli z obozu jenieckiego i przedarli się przez linię frontu aż do Związku Sowieckiego. Jak tysiące innych, którzy dostali się do niewoli niemieckiej, ale wrócili do domu, Kolę oskarżono o szpiegostwo na rzecz Niemiec. Przesłuchano go i postawiono absurdalne zarzuty, które nie miały nic wspólnego z ucieczką Koli ani jego życiem, to się jednak nie liczyło. Skazano go na piętnaście lat ciężkich robót i pięć lat zesłania. Kola był pierwszym pacjentem, u którego wykonałem zabieg sztucznej odmy opłucnej. Leżał na boku z ramieniem ponad głową, a ja przesuwałem palcami po jego klatce piersiowej, aż znalazłem przestrzeń między czwartym a piątym żebrem. Wbiłem tam długą igłę, przekłuwając skórę, mięsień i zewnętrzną ścianę jamy opłucnej. Ta szczelinowata przestrzeń mieściła się między dwiema błonami: jedna przylegała do płuca, a druga wyścielała wnętrze klatki piersiowej. Jama opłucna była szeroka na zaledwie parę milimetrów, polegaliśmy więc na manometrze, który rejestrował ujemne ciśnienie powietrza, a to mówiło nam, czy dotarliśmy do celu. Gdy tylko ujrzałem, że srebrny 306 słupek podnosi się, przestałem pchać igłę i przytrzymałem ją na miejscu. Doktor Piasecki pomógł mi swą dłonią zapobiec drżeniu ręki i razem wstrzyknęliśmy powietrze do jamy opłucnej. Naszym zadaniem było wytworzyć takie ciśnienie między płucem a ścianą klatki piersiowej, by powstrzymać wszelki ruch płuca, zamykając przez to jamę. U Koli jama gruźlicza powstała po lewej stronie. Oznaczało to, że uciśnięte jest nie tylko płuco, ale i serce, co było wyjątkowo przykrym doznaniem. Bardzo się skupiałem na tym, co robię, próbując postępować dokładnie tak, jak mówił doktor Piasecki. Plecy i czoło oblał mi pot, lecz ręka ani drgnęła. Kola z wysiłkiem wciągnął powietrze. Wykrzywił twarz przy zwiększonym ciśnieniu. — Pięćdziesiąt, sto pięćdziesiąt, sto pięćdziesiąt pięć. Wystarczy — rzekł doktor Piasecki. Wyciągnąłem igłę i zaniosłem Kolę z powrotem do łóżka. Tak szybko zmarniał w szpitalu, że ważył zaledwie jakieś czterdzieści pięć kilogramów. Od jego płonących policzków i błyszczących niebieskich oczu biła aura dziecięcej niewinności i ufności. Kola wyglądał na przestraszonego, gdy próbował oddychać. — Czy to mi naprawdę pomoże, czy będę musiał umrzeć? Ależ mnie uciska. Jesteście pewni, że tak ma być? Nie mógł prawie mówić, tak silne było ciśnienie w klatce piersiowej. Ułożyłem go wysoko na poduszkach. Nie mogłem go zostawić samego. Miał na tyle wysoką gorączkę, że jego policzki niemal świeciły w mrocznym pokoju. Zanim nauczyłem się podstaw leczenia gruźlicy, byłem w stanie pomóc chorym, jedynie odpędzając ich lęki i przynosząc pociechę strapionym duszom. Gdy nabrałem więcej doświadczenia i moja wiedza medyczna rozszerzała się, zaczynałem dostrzegać pacjenta, a nie tylko jego płuca, i troszczyć się o całą osobę, nie tylko zwalczać chorobę. Wielu pacjentów nie mogło spać w nocy i wzruszałem się, gdy wołali mnie, by porozmawiać. Im więcej dowiadywałem się o różnych zabiegach medycznych, tym silniejsze stawało się moje przekonanie, że siedzenie z Kolą, trzymanie go za rękę i snucie planów, iż coś dla mnie narysuje, jest równie ważne dla jego wyzdrowienia, jak sama kuracja. Codzienna opieka nad chorymi i umierającymi sprawiła, że rozmyślałem nad tym, jak choroba zaciera wszelkie różnico między starymi i młodymi, półanalfabetami i absolwentami 307 uczelni, urkami i dygnitarzami partii czy NKWD. Wszyscy tak samo kaszleli i krwawili oraz bali się śmierci. Większość pacjentów była bez szans, na tym oddziale bowiem notowano najwyższą śmiertelność w skali całego szpitala. Rozpoznanie gruźlicy było dla więźnia drugim wyrokiem, równie śmiertelnym jak ten pierwszy. Przywiązywałem się do każdego nowo przyjętego i odprowadzałem go aż do kostnicy. Z każdym kolejnym zgonem, który widziałem, zastrzyki z chloranu wapnia i zabiegi sztucznej odmy zdawały się coraz bardziej daremne. Coraz częściej bywało, że doktor Piasecki i Sonia Leontiewna dawali wyraz swej rozpaczy na widok zdjęć rentgenowskich, mimo to doktor Piasecki nadal zalecał stosowną kurację. Zadawałem pytania — dlaczego leczymy pacjentów, którzy i tak nie wyzdrowieją — czy takie wydłużanie życia o dzień, tydzień czy miesiąc świadczyło o humanitarnym podejściu do chorych, czy też należało zostawić ich w spokoju i dać umrzeć? Czy to nadawało śmierci więcej godności? A może śmierć to śmierć, bez względu na to, jak pacjent umierał? Myślałem o tym, czego bym sobie życzył na miejscu chorego. Przerażała mnie śmierć, pragnąłbym więc, by lekarz mnie ratował, nawet gdyby mój stan był beznadziejny. Nie chciałbym, by pozostawiono mnie na pastwę losu. Ale czy właśnie tak trzeba leczyć pacjentów? W końcu doszedłem do wniosku, że istnieją różne rodzaje śmierci i że chorzy mają różne potrzeby. Niektórych należy okłamywać do samego końca. Inni zachowywali spokój i godzili się z prawdą, uważając śmierć za wyzwolenie od choroby i kopalń. Losza Aleksiejew umierał. Jego oczodoły powiększyły się tak, że były za duże dla jego szklistych oczu; dyszenie i świszczący oddech brzmiały jak coś pomiędzy płaczem a wyciem. Kiedy podałem mu maskę i nacisnąłem worek oddechowy, by napełnić płuca tlenem, jego szare policzki lekko zaróżowiły się. Dyszenie zelżało. — Czy ja umieram? — spytał. — Proszę, pomóż mi. Nie chcę umrzeć. Jestem za młody. — Losza, jestem tu przy tobie. Nie pozwolę ci umrzeć. Powiedz, czego ci trzeba. Chcesz jeszcze tlenu? Poduszkę? — Jedną dłoń położyłem mu na czole, a drugą ująłem go za rękę i ścisnąłem. Odwzajemnił uścisk. Wyczułem, że jego niepokój ustępu- 308 je. Samo trzymanie za rękę nie mogło ocalić mu życia, ale przynajmniej uśmierzało osamotnienie, z powodu którego konanie było tak przerażające. Losza mocno trzymał mnie za rękę i wyszeptał: — Możesz zrobić mi zastrzyk, żeby ulżyć mi w oddychaniu? W jego stanie zastrzyk niewiele mógł pomóc. — Myślę, że dzięki zastrzykowi jakoś przetrwam noc — powiedział z namysłem. — A rano zawsze czuję się lepiej. Każdy pacjent żywił niezachwiane przekonania dotyczące metod, które miały jakoby polepszyć jego stan. Czasem wystarczała prośba o więcej lekarstwa albo poduszkę czy świeże powietrze, niekiedy zaś chodziło wyłącznie o wyrażenie nadziei. Dla śmiertelnie chorych pacjentów nie było ucieczki przed stopniowym uduszeniem. Jednak jakakolwiek czynność — na przykład zastrzyk — choć na chwilę odrywała ich myśli od bólu i nieuchronnej śmierci. — Idę po strzykawkę — powiedziałem Loszy. Kiedy wróciłem, jego oczy wpatrywały się przed siebie, źrenice rozszerzyły się, a usta zastygły w niemym zdziwieniu. Przynajmniej umarł w spokoju, wierząc, że rano mu się poprawi. Wyjście z oddziału dla gruźlików po dwunastu spędzonych tam godzinach przypominało wydostanie się z jaskini wprost w światło słoneczne. Szedłem do fryzjera posłuchać ploteczek albo wstępowałem do kuchni pogadać z Jednookim Iwanem, szefem kucharzy i urką, którego wyniesiono do rangi pridurka; z nim najlepiej grało mi się w szachy. Czasem włóczyłem się w słońcu lub siadałem na ławce. Co dzień robiłem wypady na tereny przyszpitalne, odwiedzając aptekę znajdującą się przy końcu obozu, skąd odbierałem lekarstwa dla oddziału. Zgłosiłem się do tego obowiązku na ochotnika, gdyż pakunek bywał ciężki, poza tym poznałem innych felczerów i pielęgniarki, a także kierowniczkę apteki, Polkę Wandę Pieńkowską, która pracowała tutaj jako wolna osoba. Mówiliśmy po polsku, ale jako że Wanda była wolna, a pracownikom na wolności nie wolno było utrzymywać kontaktów z więźniami, urywaliśmy w pół słowa, gdy tylko ktoś nadchodził. Kiedy poznałem Wandę, akurat świętowała swe sześćdziesiąte urodziny i zaręczyny z szefem straży, dwudziestosiedmio- 309 letnim Mongołem. Szczyciła się swym wyglądem, tleniła włosy i układała je w loczki, malowała się różem i szminką, a gdy szła, kołysała swym bujnym biustem i biodrami. Nosiła nieskazitelnie czysty biały kitel. Lubiłem patrzeć, jak uwijają się jej różowe paluszki, kiedy mieszała różne ciecze z wielu flakoników, odważała sproszkowane specyfiki i zeskrobywała odmierzone dawki na małe skrawki papieru. Zajmując się tym, bacznie obserwowała innych pracowników, a nic nie umknęło uwagi jej chłodnych, błękitnych oczu. Między osobami, które wówczas poznałem, była pewna blondynka z okulistyki, którą parę razy widziałem po drodze do kostnicy, gdy mijałem nasze baraki. Raz, po odbiorze świeżej dostawy leków, zaczekałem na nią. Wyłoniła się z budynku, a ja zaproponowałem, że poniosę jej kosz. Spojrzała zdziwiona, uśmiechnęła się i popatrzyła mi prosto w oczy. Odkąd opuściłem Taubcię, nie uśmiechnęła się do mnie żadna piękna młoda kobieta. Przez ponad trzy lata nie myślałem o kobietach, a wszelkie fantazje erotyczne, jeśli w ogóle mi się zdarzały, ograniczały się do przeszłości. Szła lekkim krokiem obok mnie, ja zaś paplałem o sobie, chcąc zwrócić jej uwagę. Wzbierały we mnie gwałtowne uczucia — miłości, tajemnicy, zauroczenia — i to tak silne, że pomyślałem, iż poddam się ich zalewowi bez-reszty. Nie mogłem patrzeć na nią dłużej niż przez moment, po czym odwracałem wzrok. Wpół obrócona, przeniosła na mnie najwyraźniej zaciekawione spojrzenie swych szarozielonych, głębokich oczu. — Wiesz, że chodzę do apteki codziennie, w nadziei, że cię spotkam — rzekłem. Delikatnie ścisnęła mi ramię, a jasne włosy opadły jej falą na twarz. Miała ciemne brwi i rzęsy, przez co oczy zdawały się jeszcze zieleńsze i pełne wyrazu. W obu rękach trzymałem koszyki i tylko to powstrzymało mnie przed wzięciem jej za rękę. Gdy dotarliśmy do końca ścieżki, zabrała swój kosz i powiedziała: — Miło mi było cię poznać, ale muszę iść. Odeszła, nie oglądając się za siebie, a ja patrzyłem za nią, stojąc jak wryty i odmieniony jej obecnością. Znikło poczucie, że jestem więźniem, i odniosłem wrażenie, jakbym znowu znalazł się na ulicy Farnej z przyjaciółmi we Włodzimierzu Wołyń- 310 skim i jakby to mnie właśnie wybrała jakaś piękna kobieta i obdarzyła uśmiechem. Próbowałem nauczyć się jej twarzy na pamięć i przesunąłem dłonią po miejscu, którego dotknęła. Ten figlarny uścisk przesłał mi tysiące sygnałów, ciepłych i subtelnych, a ja nie mogłem oderwać od niej myśli przez kolejne dni i noce. Kiedyś w deszczowe popołudnie, gdy siedzieliśmy z Marią Iwanowną i Kurbanem w dyżurce, usłyszałem delikatne stukanie do drzwi i znajomy głos. — Czy można? Poczułem się, jakby mnie ktoś oblał wrzątkiem, ale skoczyłem do drzwi. Na głowie miała granatową, dzierganą czapeczkę, a na ramionach szare, więzienne okrycie. — Chciałam zobaczyć, gdzie pracujesz — oświadczyła. Przywitała się z Marią Iwanowną, zwracając się do niej po imieniu. Maria IwanOwna odparła serdeczniej niż zwykle: — Wejdź, Zina. Jak miło, że nas odwiedzasz. Siadaj z nami i napij się herbaty — podała Zinie krzesło. — A to Janusz, nasz nowy felczer. — Już się poznaliśmy — wyciągnęła do mnie dłoń, miękką i ciepłą. Serce zatrzepotało mi jak motyl. Maria Iwanowną przedstawiła Zinę Kurbanowi, który się w nią wpatrywał. Przy biurku wyszeptała coś Marii Iwanownie na ucho, a ja wymknąłem się pod jakimś pretekstem z pokoju, czując, że nie przyszła tu spotkać się ze mną. Kurban też wyszedł. Przeszliśmy przez oddział do magazynu, gdzie Kurban odpoczywał w nocy. — A więc spotkałeś już wcześniej Zinę? — dociekał. — Raz. Wydaje się miła. — Jasne, że jest bardzo miła. Poważnie romansuje z Wiktorem, tym facetem, który pracuje w kostnicy. Znasz go —jest z Władywostoku. Widywałem Wiktora niemal codziennie, ale nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Był bardzo zajęty pracą w prosektorium jako główny asystent patologa, doktora Umańskiego. Chodziliśmy często z doktorem Piaseckim oglądać sekcje zwłok. Ich wyniki pomagały doktorowi Piaseckiemu potwierdzić diagnozę, mnie zaś patrzenie na organy uczyło lepiej pojmować anatomię. Doktor Piasecki bardzo szanował doktora Umańskiego. Nie tylko był to wybitny patolog i wszechstronny intelektualista, ale 311 chronił również lekarzy, których diagnozy nie pokrywały się z wynikami sekcji zwłok. W swych dziennych sprawozdaniach, pisanych dla władz obozu i dyrektora szpitala, nigdy nie zade-nuncjował żadnego lekarza, przykrawając je tak, by zgadzały się z tym, co lekarze stwierdzali na klinice. Rozbieżność między wynikiem sekcji a diagnozą lekarza mogła wpędzić go w nie lada tarapaty. Dyrektor szpitala, też lekarz, pysznił się tym, że kieruje pierwszorzędną instytucją. Doktor Umański nie wyróżniał żadnego lekarza, osłaniając wszystkich w jednakowy sposób. Uważał, że skoro żyją w ogromnym stresie i doznali wielu tragedii, błędy są nieuniknione. Nie chciał powiększać ich kłopotów. Ja też podziwiałem doktora Umańskiego. Przez czoło aż do przerzedzających się włosów biegły mu głębokie bruzdy, wyryte przez lata wytężonego myślenia. Wszystko wykonywał wolno i precyzyjnie, zarówno czytanie raportu, jak i badanie wycinka tkanki. Przed wybuchem rewolucji i później praktykował w Odessie, znał więc moich krewnych. Był powściągliwy w słowach, dlatego też, gdy opowiadał mi o swym życiu w Odessie, czułem, że spotyka mnie zaszczyt. Kilka pierwszych wizyt w prosektorium przyprawiło mnie 0 mdłości. Pośrodku stał duży stół z cementu. Zbudowano go tak, że zagłębiał się ku swemu centrum, gdzie znajdował się rodzaj kanału. Jego zawartość była odprowadzana do otworu w podłodze, ponad którym leżały zwłoki. To pozwalało Wiktorowi osaczyć narządy zmarłego, zanim położył je na stół do badań. Wyjątkowo zręcznie posługiwał się piłką, którą rozcinał czaszkę, nawet nie zadrasnąwszy mózgu. Zagłębiał swą ubraną w rękawiczkę dłoń w czaszce i wydobywał mózg, szarpnięciem uwalniając go z plątaniny nerwów i naczyń krwionośnych. Kładł go następnie na stole, ważył i krajał na kilka części, które badał doktor Umański. Z podobną wprawą rozcinał klatkę piersiową 1 brzuch, co czynił za jednym zamachem, od szyi aż do włosów łonowych. Za pomocą piły obrotowej przedzierał się przez mostek i dokonywał dodatkowych nacięć dłutem oraz młotem. Na końcu energicznie rozchylał żebra. Wiktor usuwał płuca i serce, po czym krajał je na odpowiednie plastry. Chore płuca wydzielały białawą substancję podobną do twarogu. Następnie Wiktor wycinał z ciała wątrobę, śledzionę i trzustkę, krajał je i kładł na stole. Jelita zostawiał na 312 \miejscu, ale otwierał je, uwalniając tak potworny smród, że nie mogłem oddychać. Po zbadaniu narządów wrzucał je z powrotem do jamy brzusznej i zaszywał. W prosektorium nie było kanalizacji, więc krew i tkanki zbierały się w otworze pod stołem. Na noc Wiktor zasłaniał go drewnianą pokrywą, ale czasem zawartość i tak znikała. To zagłębienie w podłodze i jakieś nieznane podziemne stworzenia przewijały się często w moich snach. Przywykłem do bezsensownych śmierci w obozach. Doszło do tego, że spodziewałem się rozstrzelania więźnia, bo był za słaby, by maszerować czy pracować. Nie poruszał mnie widok stosu zwłok, piętrzących się za obozem przy kopalniach; na drugi dzień ich kości były doszczętnie obrane przez hieny — ludzkie i zwierzęce. Wyjątkiem od niepodzielnych rządów śmierci i poniżenia okazały się szpitale. Kiedy w łagrach konało miliony ludzi, kto by sobie zaprzątał głowę leczeniem chorych? Kto by się przejmował sekcją zwłok? I tak nie powiadomiono by rodzin. Kto zawracałby sobie głowę zaszywaniem rozciętych przy sekcji zwłok, skoro i tak miano je pochować w zbiorowej mogile? Kto kłopotałby się jakimiś lekarzami, badaniami i kuracjami? Większość umieszczanych w szpitalu pacjentów była już półżywa i żadne leczenie nie mogło przywrócić im zdolności do pracy. Jak zawsze, gdy nękały mnie jakieś przykre myśli, udałem się z nimi do doktora Piaseckiego. Wyjaśnił, że nasz szpital, główny ośrodek na wszystkie łagry Kołymy, służył za wzorcową instytucję dla władz, które przyjeżdżały z Moskwy na inspekcję. Dyrektor szpitala życzył sobie, by wszystko odbywało się tak, jak w typowym szpitalu uniwersyteckim. Jak zwykle doktor Piasecki zostawił mnie, bym samodzielnie przemyślał te sprzeczności; on rozważał je już dawno temu, a teraz był zbyt znużony i zgnębiony problemami, by dyskutować ze mną na ten temat. Wiadomość, że Zina i Wiktor to kochankowie, zaszokowała mnie. Zina mówiła mi, że ma kogoś, ale wprost nie mogłem sobie wyobrazić, że Wiktor — który wiecznie serwował ten sam dowcip, rozcinając mózg: „Jak dodamy dwa jajeczka, to będzie niezłe danie" — tuli ciepłą, śliczną i delikatną Zinę i dotyka jej. 313 Kurban dorzucił rzeczowo: — Wyrok Wiktora dobiega końca w przyszłym miesiącu. Wróci do Władywostoku. Cóż to był za wyrok — trzy lata w szpitalu? Pewnie rodzina przepłaciła paru dygnitarzy. Ani dnia ciężko nie przepracował. Zaczął od salowego na chirurgii, a stamtąd prościutko do prosektorium — nie, żebym mu tej pracy zazdrościł. Prawie nie słuchałem. Moje myśli kręciły się wyłącznie wokół Wiktora, krojącego narządy zmarłych, i Ziny, składającej mu wizyty w gabinecie doktora Umańskiego. Ale on za miesiąc wyjeżdżał, a Zinie zostało wiele lat w łagrach. Czy będzie się trzymać gdzieś w pobliżu, by ją odwiedzać? Nie miałem pojęcia, co się wydarzy, a ta niepewność drażniła mnie i niecierpliwiła. Spotkaliśmy się kilka razy z Ziną na ulicy i w aptece, lecz nigdy nie wspomniała o wyjeździe Wiktora. Wyczuwałem nić ciepła między nami, mimo że nie padło na ten temat ani jedno słowo. Aż tu nagle pewnego dnia zaprosiła mnie na kolację, którą mieliśmy zjeść podczas jej wieczornego dyżuru. Stwierdziłem, że pociąga mnie coraz bardziej. Czekały nas jeszcze długie lata w obozach, sądziłem więc, że taki romans lub nawet bliska przyjaźń wzbogaci nasze życie choćby na chwilę. Czułem się bezpieczny, wypoczęty i najedzony, za to serce przeszywała jakaś tęsknota. Zina wzbudziła we mnie od dawna zapomnianą potrzebę kobiecej miłości, ciepła i pieszczot. Całe życie otaczały mnie kobiety, które kochałem i które mnie kochały — matka, młodsza siostra, a przede wszystkim Taubcia — bez nich doskwierała mi samotność i osierocenie. Brakowało mi intymnych rozmów z Taubcią, wspólnego odkrywania nowych znaczeń kryjących się w słowie „miłość", kiedy badaliśmy nawzajem terytoria swych myśli, uczuć i ciał. Tęskniłem za spacerami nad rzeką, wieczorami w ogrodzie, kiedy siedzieliśmy na ławce, trzymając się za ręce, momentami, w których byliśmy całkiem sami, a reszta świata dla nas nie istniała. Pewnego dnia rano wpadł wystrojony Wiktor, żeby się pożegnać. Zatwierdzono jego papiery i wracał do domu. Tydzień później miałem umówioną kolację z Ziną. Zastukałem do drzwi jej izdebki i Zina zjawiła się w czystej, białej bluzce, białym fartuchu i białym czepku pielęg- 314 niarki. Jej włosy, oświetlone przyćmionym blaskiem lampy, zdawały się złociste jak pola jesienią. Usiadłem cichutko, nie będąc w stanie wydobyć z siebie właściwych słów, a Zina postawiła przede mną miskę zupy i kroiła chleb ręcznie sporządzonym sztylecikiem. — To prawie jak nóż — powiedziała. Dwustronne ostrze spiłowano do ostrości, a rączkę wyłożono kolorowymi paskami plastiku. — Prezent od pacjenta. Wiesz, jak oni lubią dawać upominki. Zupa była gorąca i gęsta, pływały w niej kawałki mięsa i grzyby. — Dostałam list od Wiktora. Przenosi się do Kijowa — rzekła Zina. — Przez ostatnie pół roku nie układało się między nami najlepiej. Wiktor nie mógł się doczekać uwolnienia, nie znosił swej pracy i czasem zachowywał się naprawdę wstrętnie. Najbardziej jednak nie cierpiałam jego zazdrości. Drzwi otworzyły się i wszedł szef Ziny, doktor Loskutow. — Nie wiedziałem, że masz towarzystwo. Jak skończysz, możesz wpaść do mnie do gabinetu? Zina przedstawiła nas. Wszyscy uwielbiali doktora Łosku-towa. Oszałamiająco przystojny blondyn o zielonych oczach i ujmującym uśmiechu, odnosił się do ludzi z wielką życzliwością, dostrzegając problemy każdego z osobna. Zawsze miało się wrażenie, że wyczytuje wszystko z duszy rozmówcy, patrząc mu w oczy. Paroma słowami umiał bardzo polepszyć lub pogorszyć samopoczucie. Wielu ludzi wykorzystywało go, ale tylko dlatego, że im na to pozwalał. Zakładaliśmy z Ziną, że jest świadom tych wszystkich manipulacji jego osobą i zgadza się na nie, gdyż lituje się nad każdym więźniem. Jeśli tylko mógł sprawić komuś ulgę w niedoli, nie żałował wysiłku. Kobiety zazdrościły jego obozowej żonie, ale on zdawał się nie dostrzegać swego porywającego wdzięku. Nie dzielił ludzi na urków czy politycznych, starych czy młodych, zarażających czy nie. Wszyscy cierpieli. Wszyscy mieli serca i dusze. Kiedy jedliśmy, obserwowałem twarz Ziny. Wyczuwałem w niej tyle życia i ciepła. Chciałem ją objąć, przygarnąć do siebie, powiedzieć, że się w niej zakochuję. Tak błogo było trzymać jej dłoń w swojej. Jakież to było dla mnie nowe. Zanim trafiłem do szpitala, myślałem, że wyprano mnie z wszelkich dobrych 315 uczuć. Sądziłem, że nie będę już w stanie kochać. Siedząc jednak w dyżurce, gdy od pacjentów oddzielało nas zaledwie przepierzenie, poczułem zalew miłości i szczęścia. Wieczór kończył się, pocałowałem więc Zinę w rękę i ścisnąłem. — Mam nadzieję, że będziemy się mogli częściej widywać. Rozbawiona twarz Ziny spoważniała. — Poczekajmy. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Mam dość związków wynikających z wygody i potrzeby opieki — poklepała mnie po ramieniu, a gdy wychodziłem, czułem, jak ziemia usuwa mi się spod stóp. Nadeszła zima. Chociaż znajdowaliśmy się w niewielkiej odległości od Morza Ochockiego, szalały tu śnieżyce i wichury podobne do tych w Małdiaku. Czasem opady były tak intensywne, że musieliśmy przekopywać tunele, by dostać się do baraków. Wzywano wtedy wszystkich pracowników szpitala, żeby łopatami odśnieżali drogę aż do głównej szosy, oddalonej o sześć kilometrów. Jeśli burza śnieżna przedłużała się, drogi stawały się nieprzejezdne, co dla szpitala okazywało się fatalne w skutkach. Od tej drogi zależały nasze dostawy żywności. Mimo to uwielbiałem burze śnieżne. Nawet gdy widoczność ograniczała się do pięciu czy dziesięciu metrów, a śnieg wirował mi wokół głowy, z radością spacerowałem na zewnątrz. Okutany w watowane spodnie i kurtkę, w ciepłych filcowych botach, szaliku i czapce uszance byłem bezpieczny wśród rozwścieczonych żywiołów. Rozkoszowałem się unoszącą się w powietrzu wonią jakby świeżego prania i panującą anarchią. Wirujący śnieg i zimne powietrze były przeciwieństwem dławiącej duchoty więzień, odoru baraków, tyranii strażników i częstych szmo-nów, które nadszarpywały moje skołatane nerwy. Zima nie ułatwiała natomiast życia na oddziale. Gruźlicy pałętali się niespokojnie po barakach, młócąc powietrze przeraźliwie białymi ramionami. Zaczerwieniały się im wargi i policzki, a oczy błyszczały od gorączki. Choć to buńczuczne zachowanie pozornie ożywiało smutną szarą salę, pacjenci nabierali agresywności, coraz trudniej było ich też kontrolować, zima zaś wlokła się bez końca. 316 I Pewnej nocy usłyszałem, jak straszliwie krzyczy z bólu Sierioża, młody kieszonkowiec. Jego płuca były jak sito, ale on zachował optymizm i pomagał innym chorym, jakby pragnąc przez to wrócić do zdrowia. Zanim rozsunąłem zasłonę, wpadł Wowa, nocny salowy. — Chodź prędko. Dzieje się coś bardzo złego. Pacjenci śledzili mnie czujnym wzrokiem, gdy szedłem z Wo- wą do magazynu. Drzwi zamknięto od środka. Sierioża wrzeszczał wniebogłosy. — Zawołam pridurków i strażników, jak nie otworzycie! — krzyknąłem. Nikt nie odpowiedział. Rozejrzałem się po pokoju. Brakowało trzech pacjentów — dwóch urków i jednego wojskowego, kapitana, który w kółko przechwalał się swym męstwem na wojnie. Wściekłem się. Pacjenci n$ łóżkach co chwila powtarzali, jakbym nie rozumiał, że tamci gwałcą Sieriożę. Złapałem za czekan i zawołałem przez zamknięte drzwi: — Natychmiast otwierać albo wyłamię drzwi i oddam was w ręce strażników. Gapie śledzili mój każdy ruch, czekając na rozwój wypadków. Gdy nie uzyskałem odpowiedzi, przedziurawiłem drzwi czekanem i kopnąłem w nie. Trzej pacjenci stali przy ścianie; odgradzała ich ode mnie ława. Sierioża leżał na podłodze, miał rozdarty szlafrok, krwawił i jęczał. Przyparłem dwóch napastników do ściany, wziąłem Sieriożę na ręce i zaniosłem do łóżka. Wróciłem potem do magazynu, dalej dzierżąc czekan. — Później się z wami rozprawię — rzuciłem do trzech gwałcicieli. Posłałem Wowę do sali przypadków nagłych po felczerów, którzy zabraliby ofiarę na chirurgię. Nie miałem doświadczenia, żeby zorientować się, jak poważnie go okaleczono. Po zabraniu Sierioży zacząłem się zastanawiać, jak ukarać sprawców. Postanowiłem nie być sędzią i katem i zaczekać na doktora Piaseckiego. Choć miałem ochotę ich pobić, zdawałem sobie świetnie sprawę ze swojej pozycji w barakach i z wrażenia, jakie to bicie zrobi na innych pacjentach. Rano doktor Piasecki usiłował wyjaśnić mi ponure okoliczności tego zajścia. 317 — Pacjenci są świadomi tego, że umrą, więc wszystko im jedno, co się z nimi stanie. Mają bardzo silny popęd płciowy i wiedzą, że wszystko im ujdzie na sucho. Jak zgłoszę wypadek strażnikom, wyślą tę trójkę do karceru. Kiedy sprawcy wrócą, będą w jeszcze gorszym stanie. Kiedyś już miałem taki dylemat, a nie chcę wszczynać wojny. Dobrze zrobiłeś, wchodząc tam i ratując Sieriożę przed dalszą krzywdą, ale nie możemy szukać sprawiedliwości. Pacjentom obojętne jest, czy umrą dziś, czy jutro. Dostali, czego chcieli. Przyjaźniliśmy się z Ziną od dwóch miesięcy, lecz ciągle nie znałem jej zbyt dobrze. Odkryłem przed nią niemal wszystkie swoje tajemnice, ona zaś wiele zataiła, a ja nie wiedziałem, jak z niej coś wydobyć. Gdy siedzieliśmy kiedyś w dyżurce, wyznałem jej, że się w niej zakochałem. Kurczowo osłoniła się ramionami, jakby w obronnym geście. — O czym ty mówisz? Jej nagła zmiana nastroju wstrząsnęła mną, powtórzyłem więc: — Kocham cię. — To nie miejsce na miłość i zobowiązania — powiedziała. — Dziś jesteśmy razem, ale kto wie, co przyniesie jutro? Ty masz szczęście. Nie masz wyroku politycznego. Ja dostałam prawie wszystko z artykułu 58. Nigdy stąd nie wyjdę. Zina nigdy wcześniej nie sugerowała mi, że skazano ją na mocy tak surowego aktu oskarżenia. Nie mogłem w to uwierzyć i spytałem, jak wpadła w tak okropne kłopoty. Zakryła twarz dłońmi i zaszlochała. Poczułem wyrzuty sumienia, że obudziłem w niej wspomnienia, o które nie miałem prawa pytać. Ale ona zaczęła mówić mocnym głosem, walcząc ze łzami: — Mój ojciec pracował jako pierwszy sekretarz w Joszkar--Ole, stolicy Republiki Maryjskiej. Matka wykładała na uniwersytecie, a krewni byli członkami partii i szanowanymi pracownikami. Pewnej nocy do drzwi załomotało NKWD. Właśnie skończyłam szkołę średnią, a brat studiował na uniwersytecie w Kazaniu. Mnie i rodzicom kazano usiąść w jadalni ze strażnikiem, a inni plądrowali dom. Przetrząsnęli każdą książkę, przeczytali każdy świstek i opróżnili wszystkie szuflady. Bez 318 przerwy pytali ojca o nazwiska konspiratorów, którzy z nim jakoby knuli spisek, a ojciec niezmiennie odpowiadał, że nie było żadnych konspiratorów — nie miał pojęcia, o czym mówią. Straciłam głowę. Płakałam i tuliłam się do matki. Próbowała mnie uspokoić, twierdząc, że to pomyłka i że wszystko się wyjaśni rano. Zadzwoni do pierwszego sekretarza republiki i odkręcą całą sprawę. Ale ojciec nie dodawał nam otuchy. Enka-wudziści zaczęli go bić na naszych oczach. Kazali mu uklęknąć i lizać sobie buty. Zagrozili, że zgwałcą mnie i matkę. Krzyczał i błagał, by nas zostawili w spokoju. Powietrze aż cuchnęło od ich pijackich oddechów. Już wtedy złamali ojca. Napluli mu w samą duszę. Nigdy go już nie zobaczyłam. Zina wstała i zaczęła spacerować wokół stołu, nie odrywając oczu od podłogi. Dalej zaciskała ramiona wokół piersi. — Zino, przestań. Nie musisz mi mówić. Wybacz, że zapytałem... — Nie, chcę, byś wiedział — odezwała się przez łzy. — Chcę, byś wiedział. Chcę, byś mnie wysłuchał. Po raz pierwszy spojrzała mi w oczy. Z powrotem usiadła i mocno złapała mnie za ramię. — W więzieniu dowiedziałam się, że tej samej nocy aresztowano przyjaciela ojca, pierwszego sekretarza republiki i ich współpracowników; wysłani z Moskwy enkawudziści urządzili wielką czystkę. — Ale czemu aresztowali ciebie? Miałaś tylko siedemnaście lat. Powiedzieli ci? — Nie żyłeś w naszym kraju w 1937 roku. Aresztowano tysiące niewinnych ludzi. Zmyślano oskarżenia. Wszystko to miało udowodnić, jak sprawnie działają organy. Jak na ironię okazało się, że aresztowano również miejscowych, wysokich rangą enkawudzistów. Siedziałam w więzieniu ponad cztery miesiące. Spotkałam tam wielu przyjaciół rodziny, niektórych jako więźniów, innych jako śledczych. A potem śledczy stali się więźniami — wszystko się pomieszało w całym mieście. Nie wytoczono mi procesu, tylko bez końca przesłuchiwano. „Podaj nazwiska przyjaciół, którzy spiskowali z ojcem". „Kim są znajomi matki?" „Kto często bywał w waszym domu?" To wszystko staczało się w jakiś obłęd i śledczy posuwali się do coraz bardziej bestialskich metod. Przestawali być ludźmi, nie było 319 w nich nic ludzkiego. Nie wiem, jak przeżyłam to wszystko, co mi zrobili. Mogłam wytrzymać bicie, ale gdy kazali mi siedzieć nago — gwałcili — chciałam po prostu umrzeć. Tyle razy pocięłam sobie nadgarstki. — Podciągnęła rękaw, ukazując ramiona. Przez nadgarstki przebiegały cienkie, różowe blizny, jakby podrapało ją pazurami dzikie zwierzę. — Ale mi nie dali. Wysłali mnie do lecznicy, a tam spotkałam pewną kobietę, która znała moją matkę. Zaopiekowała się mną jak własnym dzieckiem. Powiedziała, że najpewniejszym sposobem na przetrwanie łagru będzie dla mnie praca pielęgniarki. Opowieść Ziny brutalnie sprowadziła mnie na ziemię. Znowu poczułem swą nieważność, przypominałem ziarnko piasku unoszące się na powierzchni oceanu terroru i okrucieństwa. Nikomu nie zależało na tym, czy żyjemy, czy też umrzemy. Nikogo nie interesowało, kim jesteśmy my, którzy wycierpieliśmy tyle w życiu i których pochowają w mogile bez imienia i żadnych napisów. Zina podłożyła sobie ramię, położyła głowę na biurku i cicho szlochała. Otoczyłem ją ramionami, by uspokoić jej rozdygotane ciało. Przylgnęła do mnie w odpowiedzi. — Nie kochałam Wiktora. Byłam z nim, bo dla kobiety samotność jest niebezpieczna, nawet w szpitalu. Przytuliła głowę do mojej piersi i ciasno objęła ramionami w pasie. Przygarnąłem ją do siebie, ale wyzbyłem się złudzeń, że potrafię ulżyć jej cierpieniom i smutkom. Tak jak nie mogłem pomóc gruźlikom, tak nie leżało w mej mocy ukojenie bólu Ziny. Pewnej nocy, gdy spałem w dyżurce, powietrze przeszył krzyk, który mnie obudził. Dochodził z oddziału. Rozsunąłem zasłony i zobaczyłem, że pacjenci tłoczą się wokół jednego łóżka. Utorowałem sobie drogę i odkryłem, że leży w nim z nożem w sercu Leonid, mężczyzna w średnim wieku. Swiet, który go zabił, siedział apatycznie na sąsiednim łóżku. Obaj byli Gruzinami. Leżeli obok siebie od ponad trzech miesięcy. Obserwowałem, jak narasta ich wzajemna wrogość, jednak nie zdawałem sobie sprawy, że doprowadzi ona do zabójstwa. Swiet drażnił Leonida epitetami w rodzaju „krwiopijca", „kat", „morderca", „ilu zabiłeś?". Wykrzykiwał na głos obelgi i oskarżenia, po to, by nastawić innych chorych przeciwko Leonidowi. Ten ostatni rzadko odpowiadał, lecz kiedy już się 320 odezwał, nazwał Swieta zdrajcą i faszystą. Te riposty nie zmieniły powszechnej opinii, że Leonid był niegdyś śledczym. Nawet ja doszedłem do takiego wniosku. Ale Leonid należał do moich pacjentów i byłem za niego odpowiedzialny. Kiedy atmosfera wrogości tak zgęstniała, że zaczęło to grozić wymknięciem się emocji spod kontroli, zawołałem Swieta do gabinetu i poleciłem, by dał sobie spokój z wyzwiskami. Leonid strasznie krwawił i, jak sądziłem, dotarł do ostatniego stadium choroby. Swiet patrzył na mnie kamiennym wzrokiem. — Nie wyobrażasz sobie, co on uczynił setkom niewinnych ludzi. To sukinsyn, sadysta. Wiem o tym. Przesłuchiwał mego ojca i wuja. Ma, na co zasłużył. Po morderstwie doktor Piasecki zajął identyczne stanowisko, jak\,po gwałcie na Sierioży. — pni mają swoje porachunki. Nie wiesz, co między nimi zaszło, a na pewno nie masz ochoty się w to mieszać. Niech sami wymierzają sobie sprawiedliwość. Całe przedpołudnie wpadali i wypadali z baraków pridur-kowie i strażnicy. Pacjenci byli niespokojni jak zawsze. Musiałem sporządzić raport i odpowiedzieć na masę pytań. Zabrano Swieta na kolejny proces, ale nie przejął się tym. Wiedział, że zbliża się jego kres. Gdy mnie zobaczył, rzekł: — Już po mnie. Mogę umrzeć w spokoju. Pragnąłem tylko zobaczyć, że to on pierwszy ginie. Zamordowanie Leonida skłoniło mnie do refleksji nad siłą nienawiści, którą żywiliśmy do naszych krzywdzicieli; jak głęboko musiała ona przeniknąć serce, by popchnąć skądinąd łagodną osobę do zabójstwa z zimną krwią. Być może był to właściwy sposób traktowania naszych oprawców za to, co nam wyrządzili, za wszelkie zadane nam tortury psychiczne i fizyczne. Być może mamy prawo przejąć rolę sędziów i katów, w razie gdybyśmy mogli zmierzyć się z nimi na równych zasadach. Skrzywdzono mnie i zdradzono wiele razy; pierwszy raz uczynił to Nikitin, mój kolega z czołgu. Gardziłem nimi wszystkimi, ale nie chciałem ich zamordować. Bić, ukarać, widzieć, jak skazują ich na ciężkie roboty, tak, lecz nie wbiłbym im noża w serce ani nie pociągnąłbym za spust, by rozsadzić im czaszkę. Przyznaję jednak, że miałem mordercze instynkty względem oprawcy Ziny, który ją gwałcił. Nie wystarczyło mu policzkowa - 321 nie jej, bicie i plucie w twarz. Ten człowiek musiał ją poniżyć, zgnoić, zdławić jej duszę. Dżgałbym go raz po raz nożem, sprawiałbym ból i patrzył, jak powoli kona, upewniwszy się, że wie, co uczynił. Nie potrafiłem osądzić postępku Swieta. Jego fatalny stan zdrowia stawiał wszystko w innym świetle. Zastanawiałem się natomiast, czy Leonid naprawdę przesłuchiwał ojca Swieta, czy Swiet zabił go tylko dlatego, że Leonid należał do NKWD. Przestałem już wierzyć w symboliczne gesty. Nie zrobiłbym z siebie męczennika za sprawę. Nie zabiłbym kogoś jedynie z tego powodu, że reprezentował on gnębiące swych obywateli państwo. Ten rodzaj bohaterskich zrywów rewolucyjnych odszedł dla mnie w przeszłość. Wyrosłem w przekonaniu, że ideały socjalizmu są ważniejsze niż los jednostki i że należy poświęcić życie w walce za naród i honor ojczyzny. Ujrzawszy natomiast tysiące więźniów politycznych i zrozumiawszy, że aresztowano, torturowano i rozstrzelano miliony niewinnych osób, pojąłem, iż walka przeciw państwu jest całkowicie daremna. Nienawidziłem systemu bardziej niż kogokolwiek, kto był jego przedstawicielem. Widywaliśmy się z Ziną codziennie. Myśleliśmy, że dobrze ukrywamy nasz związek, lecz doktor Piasecki wziął mnie na stronę i polecił, by nieco ochłodzić nasze relacje. Romanse między więźniami były surowo zabronione. Jeśli przyłapało się partnerów, posyłano ich do karceru, a następnie do dwóch różnych obozów. Mimo tego zagrożenia wielu więźniów w szpitalu pozostawało w związkach, o których mówiło się, że ktoś ma „obozową żonę" lub „obozowego męża". Zina wyjaśniła, żejeśli kobieta ma „obozowego męża", chroni ją to przed napaściami i gwałtami. Dlatego tak długo trzymała się Wiktora, choć nie kochała go. Jeśli o mnie chodzi, żywiłem do Taubci tak wielką miłość, jak w momencie naszego rozstania, miałem też wciąż nadzieję, że połączę się kiedyś z nią i z rodziną. Czytałem jednak w prasie o gettach i masowych egzekucjach Żydów, co powiększało moje wątpliwości, czy dojdzie do takiego spotkania. Ograniczaliśmy z Ziną swoje kontakty do miejsca pracy, spotykając się pod pretekstem, że omawiamy sprawy pacjen- 322 tów, przynosimy dostawy leków z apteki czy wymieniamy strzykawki lub igły. Jako że nie mieliśmy bezpiecznego kącika na jakąkolwiek intymność, musieliśmy zazwyczaj zadowolić się trzymaniem za ręce, ukradkowymi pocałunkami w dyżurce i obejmowaniem się na parę minut. Co dziwne, brak prywatności nie przygnębiał nas. Samo przebywanie razem, choćby na chwilę, odmieniało całą resztę dnia. Kiedy podejmowaliśmy ryzyko i zamykaliśmy drzwi, było to dobrze obmyślane, krótkie i przelotne jak burza. Oboje nie spuszczaliśmy wtedy oka z klamki u drzwi, nasłuchując, czy ktoś się nie zbliża. Nie posuwaliśmy się za daleko w naszej miłości, obawiając się nie tylko tego, że nas złapią, ale i ciąży. Gdy ciąża stawała się widoczna, wysyłano kobiety do obozu w Jełgenie, oddalonego o jedenaście kilometrów. Dzieci umieszczano w sierocińcu, matkom zaś pozwalano je widzieć tylko podczas karmienia. Pewnego dnia spytałem Zinę, czy nasza miłość przetrwa w tak ciężkich warunkach. — Pięć lat w łagrach nauczyło mnie czegoś: by nigdy nie myśleć o przyszłości — rzekła. — Ciesz się dniem dzisiejszym i miej nadzieję, że kolejny będzie równie dobry lub nawet lepszy od tego, który mija. Nie nawykłem do takich spokojnych kalkulacji w sprawach sercowych. — Przecież się kochamy. Nie mogę uwierzyć, że kiedyś to się skończy. Kocham cię i chcę, byś zawsze była przy mnie. — Ja też cię kocham — powiedziała — lecz niełatwa jest taka miłość, gdy mnie zostało jeszcze pięć lat wyroku, a tobie siedem. Kto wie, co się w tym czasie zdarzy? Kto wie, co będziemy do siebie czuli? Ogłuszyło mnie to. Wzięła mnie za rękę. — Jakaż to pociecha, że zjawiłeś się w moim życiu, mam nadzieję, że i ja daję ci wsparcie. Ale próbujesz mnie zmusić do składania obietnic, których nie mogę złożyć. Proszę, postaraj się mnie zrozumieć. To nie czas, by się do czegokolwiek zobowiązywać. Najbardziej zasmucił mnie fakt, że miała rację. Taki sposób myślenia był obcy mojej naturze, toteż zraniło mnie to do głębi i zaakceptowanie tego wymagało ode mnie sporego wysiłku. Nie radziłem sobie z poczuciem, że zostałem odrzucony. 323 Któregoś dnia rano doktor Piasecki przyszedł później niż zwykle i szukał sposobnej okazji do rozmowy ze mną. Czułem, że zostaliśmy przyjaciółmi, choć tak wiele nas dzieliło: pozycja, wiek, wykształcenie. Nasze lekcje w gabinecie przechodziły zwykle niepostrzeżenie w gawędzenie, które trwało godzinę lub dłużej, stając się coraz bardziej osobiste. W normalnych warunkach takie rozprzężenie w miejscu pracy zasługiwałoby na naganę, ale w maleńkim gabinecie Piaseckiego nasza rozkwitająca przyjaźń była jak dar niebios, wymykający się bezdusznym ramom, w które miały nas wtłoczyć łagry. Wyjął list z kieszeni i wręczył mi. — Czytaj, to od mojej siostry. Na kopercie przybito pieczątkę z brązowym kółkiem i napisem: OCENZUROWANO. Wystrzępioną i wysłużoną kopertę z pewnością wielokrotnie otwierano i zaklejano z powrotem. List zajmował zaledwie pół strony. Cztery zdania. Siostra pisała mu, że rodzice mają się dobrze, a ojciec nadal pracuje, choć jest w podeszłym wieku i dokuczają mu ataki reumatyzmu. Ona i jej syn też są zdrowi. Pracuje tam, gdzie poprzednio, a syn chodzi do szkoły. Ostatnie zdanie brzmiało: „Jewgienia Fiodorowna wyszła za mąż w grudniu". — Była kiedyś moją żoną — powiedział ze smutkiem Piasecki, wpatrując się w list. — Ona też pierwsza potępiła mnie publicznie, gdy zostałem aresztowany. Stanęła i przed wszystkimi pracownikami Instytutu Endokrynologii stwierdziła, że od dawna przeczuwała, iż jestem zamieszany w działalność kontrrewolucyjną. Zażądała, by usunięto mnie z partii i Instytutu. Była wcześniej moją asystentką. Pomogłem jej przy doktoracie — napisałem go dla niej. Umożliwiłem awans. Byliśmy małżeństwem od siedmiu lat. Lubili ją wszyscy w mojej rodzinie z wyjątkiem matki, która powiedziała mi przed ślubem: „Nie wychowaj sobie żmii na własnym łonie". Do dziś nie otrząsnąłem się z tego, co zaszło. Zwierzaliśmy się sobie ze wszystkiego. Była moją ostoją, gdy wokół szalał terror aresztowań. Nie rozumiem, jak ktoś, o kim się myślało — nie, w i e d z i ał o, że cię kocha, bardziej niż ktokolwiek inny, może z dnia na dzień obrócić się przeciw tobie tylko po to, by zachować dobre układy i pozycję w partii. Nie zauważyłem w naszym związku żadnego fałszu. Była tak czuła i kochająca. Śledczy pokazał mi pisemne 324 oświadczenie, w którym potępiała mnie i prosiła o rozwód. Nie chciałem później żyć. Zabolało to mnie bardziej niż nocne przesłuchania i bicie. — Czy próbował się pan targnąć na swoje życie? — Myślałem o tym bez ustanku. Całe miesiące zaprzątało to moje myśli. Zawsze kochałem życie, ludzi, swoją pracę. Ostatecznie zwyciężyła wola życia. — A co z kopalniami — czy tam myślał pan o samobójstwie? — Tak, nieraz. A ty? — Doszedłem do takiego etapu, że rozważałem, w jaki sposób zadam sobie śmierć, jeśli życie stanie się nie do zniesienia. Pocieszała mnie sama świadomość, że mogę to zrobić. Ale sprawy potoczyły się inaczej. Trafiłem tutaj. Mikołaj Rafaelowicz wstał, wyprostował się, aż zatrzeszczały kości. Błysnęły mu oczy. — Sarnobójstwo ma wiele twarzy. Można je popełnić z odwagi lub tchórzostwa. Może być ucieczką lub wyrazem protestu. Nie istnieją kryteria etyczne, wedle których można je osądzić. Zawsze zależy ono od jednostki i okoliczności. Myślę, że każdy ma prawo do osobistego wyboru. Kiedy miałem podjąć decyzję, uprzytomniłem sobie, że muszę jakoś zmierzyć, ocenić, ile warte jest moje życie i czy odebranie go sobie jest uzasadnione. Ten moment jeszcze dla mnie nie nadszedł. Rozdział siedemnasty Przedsionek kostnicy Na wiosnę doktor Piasecki poinformował mnie, że będziemy przenosić się do baraków chirurgii, gdzie obaj dostaniemy własne pokoje, gabinet i duży punkt sanitarny. Do naszego personelu dołączą dwie pielęgniarki, co oznaczało, że będę mógł brać na przemian dzienną i nocną zmianę. Te wieści zachwyciły mnie i porwały. Chirurgia sąsiadowała z okulistyką, będę więc widywał Zinę codziennie. Zachwyt często towarzyszył mi w życiu. Od dzieciństwa każde pomyślne zdarzenie napełniało mnie radością, której nie potrafiłem opanować, musiałem zatem dzielić się nią z innymi. I na odwrót, odrzucenie i wszelka krytyka wywoływały u mnie poczucie wstydu i gniew, który nauczyłem się powściągać dopiero po latach. Zdolność do odczuwania zachwytu z drobnych spraw służyła mi za to jako najskuteczniejsza obrona przed niszczącą siłą obozu, który miał złamać w nas ducha. Poranny posiłek z pajki i owsianki niezwykle mnie uszczęśliwiał, choć i tak byłem po nim głodny. Przywiązywałem wagę do wszelkich dobrych zdarzeń: jedzenie wskazywało na to, że przeżyję kolejny dzień; znalezienie drewnianej łyżki czy załatwienie sobie dodatkowych onucy, by obwiązać stopy, dowodziło z kolei, że mam szczęście i umiejętność przetrwania; natomiast spotkanie kogoś niosącego pełne wiadro wróżyło coś dobrego na przyszłość. Niewymuszony uśmiech współwięźnia był jak osobiste przesłanie:, .Tkwimy w tym razem; wiem, o czym myślisz, rozumiem cię, nie trać nadziei". Ludzie o mniej pogodnym usposobieniu, jak Mikołaj Rafae-lowicz, gorzej dawali sobie radę. Odkładał się w nich jakby 326 każdy cios i nic nie mogło ulżyć ich cierpieniu i niedoli. W zaci szu gabinetu wyznał mi, że dostał jeszcze jeden list od siostry: — Ojciec ciężko choruje. Na serce. Siostra poprosiła moją byłą żonę, by przyjęła go do szpitala, ale odmówiła. Mieszkała ze mną u moich rodziców przez siedem lat. Mikołaj Rafaelowicz wbił pusty wzrok w przestrzeń. — Nie mam do kogo się zwrócić, choć mieszkałem w tym samym mieszkaniu trzydzieści osiem lat. Niektórzy z bliskich przyjaciół są w więzieniu, a ci na wolności nie chcą mieć ze mną nic wspólnego. Rozumiem ich strach i wiem, że część z nich wstydzi się swego postępowania. Mikołaj Rafaelowicz wstał, przespacerował się parę kroków po ciasnym pomieszczeniu, obrócił wokół własnej osi i gestykulował z przejęciem: — Co się dzieje z ludźmi? Czy nie ma już zaufania, lojalno^ sści? Znikła przyjaźń? Co się z nami dzieje? Jakże moja była żona jest w stanie odmówić pomocy choremu ojcu? To nie bandyta. Nie jest w więzieniu. To tylko stary, schorowany człowiek. Znamy sąsiadów od lat, ale przestali rozmawiać z moimi rodzicami. Czy ich serca zmieniły się w kamień? Doktor Piasecki dotrzymał słowa. W nowych barakach miałem własny pokój z łóżkiem, szafką nocną, biurkiem i krzesłem. Niczym cela klasztorna, był długi i wąski, a okno biegło od sufitu do podłogi. Ja, całkiem jak mnich, dysponowałem tylko paroma rzeczami, którymi mogłem zapełnić to wnętrze. Miałem zaledwie jedną zmianę ubrania: czarną koszulę i spodnie, bieliznę, onuce i buty — cały mój dobytek składał się zaś z przyborów do golenia (dostałem je jeszcze w Buchcie Nachodce), ręcznika, grzebienia i drewnianej łyżki. Nie miałem żadnych pamiątek z miejsc, w których przebywałem, i cieszyło mnie to. Broniłem się przed rozpaczą, oddając się bez reszty pacjentom i poświęcając czas Zinie, wypierałem zaś ze świadomości dręczące myśli o rodzinie. Drzwi do mojego pokoju, zamykane na dwa zamki, wychodziły na główny korytarz. Obok znajdowała się dyżurka i gabi net Mikołaja Rafaelowicza. To ostatnie pomieszczenie było bardzo przestronne. Gabinet miał dwa duże okna; z jednego widać 327 było drzewa w ogrodzie z tyłu budynku, a z drugiego drogę. Wyglądając przez nie, mogłem zobaczyć wejście do kliniki okulistycznej i stołówki. Dwie ściany zajmowały rzędy książek doktora Piaseckiego. Przeniósł tu swoje ogromne biurko z poprzedniego gabinetu i dodał dopiero co zakupiony fotel z wysokim oparciem, który wyglądał imponująco. Przed biurkiem ustawił dwa nowe fotele, a przy ścianie naprzeciwko — kozetkę, świeżo zaścieloną białym prześcieradłem, na które rzucono poduszkę. W kącie pokoju stał parawan, zasłaniający umywalkę i kącik do przebierania się. Gabinet wyposażono również w stojak na zdjęcia rentgenowskie i lampę z ekranem do ich oglądania. Pokój wyglądał jak zwykły gabinet lekarski w dużym mieście. Wieczorami, przed pójściem do żony kobiecej, Zina wślizgiwała się do mojego pokoju. Przy światełku lampy naftowej opowiadała mi często o rodzicach. Siadywaliśmy na krawędzi łóżka, trzymając się za ręce i obejmując, ona zaś kładła mi niekiedy głowę na ramieniu. — Tak trudno mi przypomnieć sobie twarz matki — rzekła kiedyś. — Nie potrafię już sobie wyobrazić, jak się śmiała, mówiła, chodziła. Jedyne wspomnienie o niej, które zachowałam, to moment, w którym przygarnęła mnie do siebie, gdy oficer NKWD przystawił jej pistolet do głowy. Tyle widzę z jej twarzy — to przerażone spojrzenie. A twarz ojca miga mi przed oczami taka, jak w chwili aresztowania. Pamiętam, co wspólnie robiliśmy, całe dzieciństwo, ale zatarł mi się obraz ich twarzy. Matka miała piękne błękitne oczy, a ja teraz nie pamiętam już odcienia tego błękitu. Czy ty to rozumiesz? Rozmyślam o bracie. Tak dobrze go pamiętam, lecz wyleciały mi z pamięci wszystkie szczęśliwe lata. Mam jedynie tragiczne wspomnienia. Matka płacze, ojciec błaga. Nie wyglądają jak moi rodzice. Są obcy. Albo pamięć mnie zawodzi, albo to wyobraźnia płata mi figle. Co się z nimi stało? Niewielu ludzi umiało odciąć się od przeszłości — Zina nie potrafiła, Mikołaj Rafaelowicz też nie był w stanie tego uczynić — ja jednak musiałem, inaczej pożarłaby mnie żywcem. Jedyną rzeczą, która przypominała mi dom rodzinny, było drzewo za oknem pokoju. Jego gałąź urosła tak wysoko, że stykała się niemal z oknem. Przywodziło mi to na myśl drzewo przed domem we Włodzimierzu, którego konar sięgał aż strychu. 328 Wdrapywałem się na nie i wczołgiwałem stamtąd na strych, by oglądać swoje gołębie. Gdy jedno z partnerów wysiadywało jajka, drugie wylatywało w poszukiwaniu pokarmu. Uwielbiałem słuchać, jak gołębie gruchają do siebie. Dbałem o ponad setkę i wszystkie kochałem. Umiałem je rozróżnić po kolorze, upierzeniu, dziobach, nóżkach i piórkach w ogonie. Natura obdarzyła gołębie rozmaitymi zdolnościami. Jedne umiały wywijać w powietrzu koziołki, inne leciały sto sześćdziesiąt kilometrów, by doręczyć list, jeszcze inne miały duże wola, w których, jak w torbie, chowały jedzenie. Niektóre samce mieniły się pięknymi barwami, którymi wabiły samiczki. Rozkładały skrzydła niczym wachlarze, omiatały podłogę ogonami i paradowały z dumą, gruchając i wyśpiewując miłosne trele, byle ściągnąć na siebie uwagę. Gdy już raz dobrały się w parę, samce atakowały wszystkich intruzów ośmielających się zbliżyć do ich samiczek. Wiosną i jesienią budowałem przy ścianach gołębniki, by w ich boksach każda para mogła uwić sobie własne gniazdko. Mościłem je sianem, pierzem i patyczkami, a potem obserwowałem, jak pary przygotowywały gniazda. Codziennie sprawdzałem, co się dzieje w gołębniku, nie chcąc przegapić chwili, w której zaczną się wykluwać pisklęta, przebijając dziobkami skorupki jajek. Godzinami oglądałem też lekcje latania, jakich dorosłe ptaki udzielały swym maleństwom. Kiedy dni zrobiły się coraz dłuższe i ziemia powoli tajała, wylęgały się owady, pękały pąki kwiatów. Niedziela stała się dniem roboczym. Cały personel szpitala, z wyjątkiem osób pełniących dyżur i kierowników katedr, wyprowadzano na zewnątrz żony, i kazano płukać złoto w strumieniach, wycinać drzewa, zbierać drewno na opał, jagody i grzyby. Od czasu do czasu przydzielano mnie i Zinę do tej samej załogi pracowniczej. W lasach nie towarzyszyli nam strażnicy, gdyż stamtąd nie było dokąd uciec, Zina i ja wyszukaliśmy więc sobie rozmaite kryjówki, gdzie mogliśmy pobyć w odosobnieniu godzinę albo nawet dłużej. Im bardziej angażowaliśmy się w nasz związek, tym więcej myślałem o przyszłości. Od chwili mojego aresztowania jedyne myśli tego rodzaju dotyczyły następnego dnia, wyzbyłem się bowiem wszelkich dalekosiężnych planów. Ale teraz pragnąłem 329 jakichś zobowiązań, obietnic, gdyż chciałem, by już nigdy nie dokuczała mi taka samotność, jak przed poznaniem Ziny. — Mam nadzieję, że zawsze będziemy razem — powiedziałem jej pewnego dnia. Wdrapaliśmy się na potężny głaz i leżeliśmy w słońcu, czując na plecach chłód kamienia. — Marzę bez przerwy o naszej przyszłości. Gdy wyjdziemy na wolność, będziemy najszczęśliwszą parą na świecie. — Próbowałem spotkać jej wzrok, ale unikała mego spojrzenia. — Zino, dla nas obojga przeszłość nie istnieje. Przestań myśleć o rodzicach. To ci rozdziera serce. Jeśli żyją, znajdziesz ich. Jeśli zginęli, to nie da się tego cofnąć. Ale ty żyjesz i musisz żyć własnym życiem. Zeskoczyłem z głazu i podrzuciłem w górę kamyk, jak tylko umiałem najwyżej. W oddali zatrzepotały skrzydła ptaków. Krzyknąłem do niej: — Co czujesz do mnie, co sądzisz o nas obojgu? Kochasz mnie? Przekręciła się na brzuch i milczała przez chwilę. — Czuję w środku pustkę. Nie potrafię czuć niczego głębiej, tak jak dawniej. Chcesz, bym wyznała ci miłość. Myślę, że cię kocham, ale wiem jednocześnie, że kochałabym cię jeszcze bardziej, gdybym miała pewność, że rodzice żyją. Pytasz o naszą przyszłość. Tak bym chciała zostać z tobą na zawsze. To byłoby najcudowniejsze na świecie. Naprawdę tak czuję. Ale nie ufam tym uczuciom. Nie jestem pewna samej siebie. Niczego nie jestem pewna. Jakże można mieć pewność, kiedy tak łatwo mogą ci zniszczyć życie? Jestem w środku wypalona. Pusta. Nie wiedziałem, jak na to zareagować. Wezbrał we mnie taki gniew i wzburzenie, że chciałem uciec. Ale gdy leżała tak na głazie, poczułem, że strasznie cierpi. — Nie jesteś pusta w środku — odkrzyknąłem. — Ja czuję twoje ciepło i miłość. Nie mogłabyś udawać uczuć. Wiem, że twoja miłość jest autentyczna i szczera. Ufam ci. Wszystko jedno, co się z nami stanie, poczekam na ciebie, jeśli to mnie wcześniej wypuszczą, a jeśli ty wcześniej wyjdziesz, to poczekasz na mnie. Możemy mieć jeszcze przed sobą kilka lat razem, ale gdyby jedno z nas zostało odesłane do innego obozu, chcę wiedzieć, że czekam na kogoś, i że ktoś czeka na mnie. — Janusz, nie każ mi obiecywać czegoś, czego nie będę w stanie dotrzymać. Jakże by było cudownie, gdybym tylko mo- 330 gła uwierzyć we wszystko, co mówisz, ale rzeczywistość niestety jest inna. Leżałem w nocy, nie mogąc ani zasnąć, ani uspokoić biegu myśli. Musiałem się do czegoś zobowiązać. Spacerowałem po korytarzu tam i z powrotem. Wróciłem do łóżka i drzemałem, budząc się zlany potem. Otworzyłem okno. Ciemność nocy powoli rozrzedzała się. Ubrałem się i chodziłem od pacjenta do pacjenta, szukając jakiegoś zajęcia. Pewnego ranka, niedługo po naszej rozmowie z Ziną, poczułem jakieś dziwne łaskotanie w gardle. Właśnie skończyłem obchód i szedłem do gabinetu Mikołaja Rafaelowicza, gdy zakaszlałem i coś wyplułem. Na podłodze pojawiły się jasnoczer-wone kropelki krwi. Wszystko we mnie zawirowało. — Nie! — zawyłem. Oparłem się o ścianę, przyciskając chusteczkę do ust. Kiedy kaszel ustał, pobiegłem do doktora Piaseckiego i pokazałem mu chusteczkę. — To moja. Zbladł. Jego brązowe oczy rozszerzyły się. Złapałem równowagę, przytrzymując się krzesła. Ciałem wstrząsnął kolejny atak kaszlu. Do gardła napłynęła mi obficie krew. Osłabłem i musiałem usiąść. Tyle razy mi się to śniło — że widzę samego siebie, jak pluję krwią i krztuszę się nią. Maria Iwanowna zawsze mnie pocieszała, że jej śniło się to samo i ona uważa taki sen za dobry znak: nigdy nie zachorujemy. — Jak widzisz we śnie krew, to dobrze. To znaczy, że żyjesz i masz się nieźle. Byłem gotów się obudzić, znów przywitać poranek w świetnym zdrowiu. Nie miałem żadnych objawów. Odczuwałem jedynie nieco większe zmęczenie niż zwykle, ciągle jednak mogłem pracować. Nie kaszlałem ani nie schudłem. Może to tylko jakieś naczynie krwionośne w gardle albo przełyku. Może nie ma to nic wspólnego z płucami. Doktor Piasecki objął mnie w pasie i pomógł dojść do dyżurki. Maria Iwanowna pochylała się nad biurkiem, studiując kartę jakiegoś pacjenta. Nie słyszała, że wchodzimy do pokoju. — Mario Iwanowno, proszę dać Januszowi podwójną dawkę kodeiny. 331 Jego głos był niemal niedosłyszalny. Maria Iwanowna spojrzała w górę i wlepiła we mnie niedowierzający wzrok. — Nie, nie, Janusz. Otoczyła mnie ramieniem i wzięła za rękę. Razem z Mikołajem Rafaelowiczem zaprowadzili mnie do mojego pokoju. Rozebrałem się i wpełzłem pod pościel, usiłując z wysiłkiem stłumić kaszel. Przyszła Hela, dzienna pielęgniarka, z podwójną dawką kodeiny i szklanką wody. — Będziesz po tym senny, ale lek pomoże ci odpocząć. Naciągnąłem koc na głowę i zwinąłem się w kłębek. Przymknąłem oczy, pragnąc rozpłynąć się w mroku. Nie chciałem się z nikim widzieć, nie chciałem, by ktokolwiek wiedział, co mi się przytrafiło. Nie chciałem widzieć nawet Ziny. Co by było, gdybym ją zaraził? Już nigdy jej nie pocałuję, nie będę używał tych samych szklanek i łyżek, co Mikołaj Rafaełowicz. Znienacka uderzyła mnie myśl, że jestem zakażony, że wypełniają mnie prątki. Są w moim oddechu, plwocinie, na mojej chusteczce, pościeli, poduszce. Każdy, kto się ze mną zetknie, też się zarazi. Chorowałem już wcześniej poważnie: dwukrotnie przeszedłem zapalenie płuc, a w okresie dojrzewania pogryzł mnie wściekły pies i musiałem brać zastrzyki przeciw wściekliźnie. Choroby te osłabiły mnie w znacznym stopniu, nie wywołały u mnie jednak wstydu, nie czułem się wyrzutkiem. Ale teraz zarażałem; nie życzyłem sobie, by ktoś się do mnie zbliżał, sądziłem też, że nikt nie ma na to ochoty. W takim stanie zasnąłem i obudziłem się dwie godziny później, myśląc o tym samym. Hela przyniosła mi kodeinę, po której ponownie zapadłem w drzemkę. Zanim otwarłem oczy, czułem czyjąś obecność; ktoś trzymał mnie za rękę i gładził po włosach. Przypomniało mi to moją matkę, siadującą przy moim łóżku, gdy byłem chory. To przyszła Zina. Nie mógłby to być nikt inny: tylko ona dotykała tak czule i tak wymownie ściskała mnie za rękę, wyrażając więcej niż za pomocą słów. — Już dobrze — powtarzała cicho. — Nie otwieraj oczu. Tylko śpij. Będę tu tak siedzieć przy tobie. Nie chciałem ani otwierać oczu, ani rozmawiać. Cóż mogłem jej rzec? Jedynie to, by trzymała się ode mnie z daleka. Już 332 dosyć straszliwych rzeczy wydarzyło się w jej życiu. Nie musiała jeszcze do tego zachorować. Zina nachyliła się i lekko pocałowała mnie w policzek. Poczułem, jak jej włosy ocierają się o moją twarz. Uwielbiałem zapach jej włosów i skóry. Chciałem głośno krzyknąć, by odeszła, lecz nie mogłem wydusić z siebie ani słowa. Poczułem w gardle tę samą dławiącą kulę, nieodpartą potrzebę odkaszl-nięcia, ale powstrzymałem się. Następnego dnia rano Maria Iwanowna i Mikołaj Rafaełowicz zawieźli mnie na wózku do pracowni rentgenowskiej. Przywitała mnie tam Sofia Leontiewna, patrząc szerokimi ze zdumienia oczami. Kiedy pomagała mi wejść do pracowni, odwróciłem od niej twarz. Tyle razy widziałem przecież, jak Mikołaj Rafaełowicz odwracał wyciągniętym palcem twarz pacjenta. Sofia Leontiewna wyłoniła się z laboratorium z dwiema wywołanymi kliszami. W gabinecie panowała ciemność, jedy- ^nym źródłem światła była lampa z ekranem do oglądania zdjęć. > Sofia umieściła je na nim i wskazała ołówkiem górny lewy płat. ^ — Masz tutaj jamę gruźliczą, między pierwszym a drugim {' żebrem. Wygląda na to, że ma rozmiary wiśni, ale węzły chłonne nie powiększyły się. To dobry znak, nie widzę też dalszych zmian chorobowych. Gapiłem się na kliszę. Jamy nie dało się nie zauważyć: jasnoszara plama otoczona ciemniejszą obwódką. Sofia Leontiewna ciągnęła: — Potrzeba ci dwóch rzeczy: jedzenia i odpoczynku. Mikołaj Rafaełowicz roztoczy nad tobą należytą opiekę, a ja pomogę, ile będę w stanie. Słowa otuchy i nadziei na wyzdrowienie nie zabrzmiały zbyt przekonująco. Im młodsi byli pacjenci, tym szybciej postępowała choroba. Kola zmarł mi na rękach po dwóch miesiącach od zachorowania. Na nic mu się nie przydała sztuczna odma opłucnej. Na drugi dzień przyszły wyniki analizy plwociny. Maria Iwanowna pozwoliła mi przeczytać opis: ,,W polu widzenia widoczne liczne prątki Kocha. Pacjent silnie zaraża". Od Marii Iwanowny zaczęły nagle emanować jakieś nowe uczucia. Położyła mi dłoń na czole i przytrzymała przez moment, mówiąc cichutko: 333 w — Dlaczego ty, a nie ja? Kiedy poprosiłem, by usiadła przy mnie, coś błysnęło w tych najczulszych, zasmuconych oczach. Znikł cały dystans, z którym odnosiła się do ludzi. Odkąd poznałem Marię Iwanownę, trzymała inne pielęgniarki i pracowników na pewną odległość. Lubiła ich i szanowała, nigdy jednak nie uchyliła żadnej furtki do dalszej przyjaźni. Teraz, będąc jej pacjentem, zacząłem dowiadywać się czegoś więcej o niej i pojmować, dlaczego nie mówiła o sobie ani nie okazywała emocji. Urodziła się w zamożnej rodzinie. Mając osiemnaście lat, zgłosiła się jako ochotniczka do Armii Czerwonej i została pielęgniarką. Poślubiła bohatera wojny domowej, który został później generałem, dowódcą oddziału na Białorusi. W 1938 roku aresztowano go wraz z grupą innych wysokich rangą dowódców, kiedy uczestniczyli w zebraniu w Ministerstwie Obrony w Moskwie. Maria Iwanowna mieszkała z dwoma synami w Mińsku; jeden z nich miał osiemnaście, a drugi dwadzieścia lat. Wszystkich troje aresztowano tej samej nocy. Trzymano ją całe miesiące w izolatce, gdzie oczekiwała na egzekucję. Co dzień przesłuchiwano ją i torturowano, lecz nie podpisała żadnych oskarżeń wymierzonych w jej męża. Marię Iwanownę skazano na dziesięć lat jako członka rodziny wroga ludu i odmówiono prawa do korespondencji. Werdykt odczyta*-no jej w celi. Nigdy nie miała procesu. Poprosiłem ją, żeby porozmawiała z Ziną i przekonała ją, że musi się ode mnie trzymać z daleka, by się nie zarazić. — Nie mów takich rzeczy — odparła Maria Iwanowna. — Ona cię kocha. Niech robi, co uważa. Nie jest dzieckiem. Pod koniec tygodnia gotowe były już wszystkie wyniki badań, więc doktor Piasecki zaprosił mnie do gabinetu. Założyłem spodnie i koszulę, co zupełnie mnie wyczerpało. Zaczął bez ogródek: — Myślę, że powinniśmy od razu podjąć leczenie. Uzdrowią cię zastrzyki z chloranu wapnia w połączeniu z zabiegiem odmy, wypoczynkiem i dużymi porcjami tłuszczu. Musisz wypoczywać, ile się da. Możesz spacerować pół godziny przed południem i pół godziny po południu, za to resztę czasu musisz leżeć w łóżku. Wiem, że to nudne, lecz bardzo ważne. Pogadałem już w kuchni i załatwiłem u kucharzy, żeby ci dawali podwójną 334 porcję masła i dwa razy tyle mięsa i owsianki. Szkoda, że nie mogę ci zapewnić więcej tłuszczu, boczku albo smalcu, ale po prostu nie mamy. Może uda mi się trochę zdobyć dzięki moim znajomościom z lekarzami na wolności poza żoną. Co powiesz na zastrzyk z wapna już dziś, a sztuczną odmę w poniedziałek? — Robił wszystko, by w jego głosie zadźwięczała nuta optymizmu. — A czy mam jakiś wybór? — Takie są moje zalecenia, ale nie musisz się od razu decydować. Doktor Piasecki uczył mnie, że choroba rozwija się naj-gwałtowniej u osób poniżej czterdziestego roku życia. U mnie, dwudziestoczterolatka, suchoty tak pogalopują, że umrę w ciągu paru miesięcy, nawet po zabiegu sztucznej odmy. Czy mógłbym odmówić leczenia? Czy mógłbym powiedzieć Mikołajowi Rafaelowiczowi, że nie chcę go, bo obawiam się bólu, uczucia, że mam serce ściśnięte jak przerażony ptak w garści? Nie mogłem spać. Wieczorami gorączka podnosiła się do ponad czterdziestu stopni, byłem cały obolały i pociłem się, aż pościel stawała się całkiem mokra. Rzucałem się niespokojnie w łóżku. Dręczyły mnie myśli o zabiegu odmy, a przed oczami stawali pacjenci, u których go przeprowadzaliśmy: cierpieli z powodu nienaturalnego zatrzymania jednego płuca. Nie zamierzałem urazić Mikołaja Rafaelowicza — chciał dla mnie jak najlepiej — ale nie wiedziałem, jak będę oddychać tylko jednym płucem. Już i tak ledwo łapałem oddech. Przez ostatnie trzy miesiące dostawałem zadyszki, gdy szedłem za szybko — dopiero teraz sobie to uświadomiłem. Jak mogłem przeoczyć taki objaw? Jama utworzyła się po lewej stronie. Uciśnięte płuco będzie parło na serce. Pacjenci w takim stanie przechodzili najgorsze katusze. Wstałem, poszedłem do dyżurki spojrzeć na zegar i znalazłem śpiącą przy biurku Hele. Była pierwsza w nocy. Jej głowa spoczywała w zagięciu łokcia. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej. Wzdrygnęła się i obudziła. — Muszę z tobą porozmawiać. Hela stanowiła całkowite przeciwieństwo Marii Iwanowny. Pulchna i krótkowzroczna, mrużyła oczy nawet w okularach. Wszystko robiła szybko. Nauczyła się pielęgnować chorych w obozach, a jako że posiadała wrodzony dar troszczenia się o innych i pogodę ducha, współczuła każdemu potrzebującemu. 335 Rozdawała swój przydział chleba pacjentom, mawiając: „Bierzcie! Ja jestem gruba! Mam czterdzieści osiem lat i jak dojdę do pięćdziesiątki, będę wyglądać jak beczka". Potrzebowałem teraz jej współczucia. — Hela, rozmyślałem nad tym, co powiedział mi dziś Mikołaj Rafaelowicz — odezwałem się. — Boję się zabiegu odmy. On jest święcie przekonany, że to jedyne wyjście, ale ja nie chcę przez to przechodzić. To nie zawsze skutkuje. — Rozumiem twoją obawę — powiedziała. — Ucisk i niemożność wzięcia oddechu nie należą do przyjemności. Ale musisz rozważyć, czym faktycznie dysponujemy. Tylko to możemy ci zaaplikować. Nie mamy dosyć tłuszczu, by ułożyć ci dietę wysokokaloryczną. — Co ty byś zrobiła? — spytałem. — Porozmawiałabym z Igorem — odparła stanowczo. Igor Kuprejanow, były biochemik i uczony z Uniwersytetu Moskiewskiego, był jej obozowym mężem. Pracował jako ślusarz i posiadał własny warsztat, do którego Hela często wpadała. Byli razem od dwóch lat. — Radzę ci porozmawiać z Ziną. To bystra dziewczyna, więc nie wypada ci nic innego, jak zasięgnąć jej opinii. Jej oczy, powiększone szkłami, patrzyły ze współczuciem. Poczułem się, jakby skazano mnie na śmierć, już przed roz* poczęciem kuracji. Gdy obudziłem się rano, w drzwiach czekał Jednooki Iwan, szef kucharzy. Nosił czarną przepaskę na jednym oku, a swą grubokościstą budową, rudymi włosami i brodą przypominał wikinga. Stał wysoko w obozowej hierarchii urków, mianowano go też pridurkiem. Spotykaliśmy się, by pograć w szachy. — A cóż to za dowcip, ty w łóżku? — rzekł. Położył na szafce nocnej sporą paczkę i przyciągnął krzesło. — Mam dla ciebie trochę towaru. Nie krępuj się, gdy będzie trzeba więcej. Rozdarłem gazetę. W środku były trzy mniejsze zawiniątka w białym, nawoskowanym papierze. Jedno zawierało duży kawał masła, drugie kostkę boczku, a trzecie, najcięższe, smalec — czysty i solony. Wystarczyłoby dla mnie na miesiąc. Iwan wbił we mnie swe roziskrzone niebieskie oko, które przypominało oazę w bezmiarze rudości jego twarzy i włosów. — Skąd wiedziałeś, że jestem chory? — Prawdziwy przyjaciel zawsze wie, że masz kłopoty. Mam nadzieję, że nie będziesz w tym łóżku za długo, ale skoro już w nim leżysz, to możemy codziennie grać w szachy — wyjął ręcznie robioną szachownicę i figury. — Zostawię je u ciebie, jakbyś chciał zagrać sobie z kimś innym. Miałem tak dużo tłuszczu, a obiecano mi przecież, że dostanę więcej, iż zrezygnowałem z zabiegu odmy. Doktor Piasecki nie przekonywał mnie do niego, a Zina przeszła nad moją decyzją do porządku. Bez ustanku zastanawiałem się nad tym, czy mi się polepszy, czy też nie. Przy każdym zakaszlnięciu sprawdzałem, czy na chusteczce pojawiła się krew. Analizowałem każdą plamkę i oceniałem, czy jama w płucu zwiększyła się, czy zmniejszyła, albo czy tworzą się nowe. Nie przejmowałem się zbytnio innymi objawami, ale dostałem obsesji na punkcie krwi, gdyż wydobywała się ona bezpośrednio z mego wnętrza. Zina odwiedziła mnie kiedyś w towarzystwie swego szefa, doktora Łoskutowa. Znałem go od ponad roku, lecz nigdy nie miałem okazji z nim porozmawiać. Poczułem się zaszczycony tą zaskakującą dla mnie wizytą i miałem nadzieję, że zatrzyma się na chwilę. Doktor Łoskutow był szalenie zajętym człowiekiem. Często wzywano go do Magadanu na konsultacje medyczne do dygnitarzy NKWD, uskarżających się na zaburzenia wzroku. Odwoziła i przywoziła go limuzyna enkawudzistów. Wracał z butelkami wina lub wódki i bombonierkami i dzielił się tym wszystkim z pielęgniarkami oraz felczerami. Zina zapraszała mnie często na takie poczęstunki, które odbywały się w jego gabinecie i trwały tyle, ile zabiera wypicie jednego kieliszka wódki i zjedzenie paru czekoladek. Zaskarbił sobie niezmierny szacunek więźniów, nigdy bowiem nie zgłaszał więźnia, który symulował chorobę. „W tym miejscu wszyscy są chorzy", mawiał, „nikt niczego nie musi udawać. Jeśli nawet mają zdrowe oczy, to ich dusze chorują". Doktor Łoskutow usiadł w nogach mego łóżka i wyciągnął z kieszeni trzy szklaneczki i niewielką flaszkę. Nigdzie nie chodził z pustymi rękami. Witaminy, alkohol, tytoń, cukier, herbata — wszystko to szczodrze rozdawał innym. ■(*>. 336 337 Siedząc teraz przy moim łożu boleści, napełnił szklaneczki wódką i powiedział: — To dobrze wpływa na apetyt. Jakby to ode mnie zależało, dawałbym wódki wszystkim więźniom, pacjentom, lekarzom i pielęgniarkom, żeby strzelili sobie po kielichu. To błąd, że wódkę rozdziela się tylko zimą wśród więźniów, którzy wydobywają w zimie złoto w kopalniach. Według mnie pacjenci potrzebują więcej wódki. — Doktor Łoskutow uniósł szklaneczkę, wskazując nią na mnie, i dodał: — Za twój powrót do zdrowia. I ja wzniosłem toast. — Za pana. Zina dalej trzymała szklankę. Doktor Łoskutow zachęcił ją z uśmiechem: — No, Zino, za zdrowie Janusza. I bądź pewna, że Janusz codziennie dostanie trochę wódki. Dusza na tym korzysta. Odrobina alkoholu nigdy nikomu nie zaszkodziła. Ale tylko odrobina. Wiem z doświadczenia. Kiedy pracowałem jako lekarz wojskowy, nie miałem nigdy problemów po jednej wódce. Ale kiedyś zdarzyło mi się trochę przesadzić i zażartowałem ze Stalina — no i oboje widzicie tego konsekwencje. Kiedy rozeszły się wieści o mojej chorobie, zjawiła się istna lawina gości. Wielu z nich to byli pacjenci, którymi się opiekowałem. Byłem dzięki nim na bieżąco z tym, co działo się na oddziale — dwóch pacjentów odesłano komisyjnie na stały ląd, kilku innych zmarło. Opowiedziano mi drobiazgowo okoliczności ich śmierci. W końcu pojąłem mroczny, wewnętrzny świat choroby — gniew, rozpacz i rozgoryczenie, zmiany fizjologiczne przypominające przypływ i odpływ morza, falowanie nastrojów i myśli, które sprawiało, że pacjenci ożywiali się lub stawali wybuchowi; zrozumiałem, jaki wpływ na chorego ma pobyt w szpitalu i przykucie do łóżka. Między mną a odwiedzającymi mnie pacjentami narodziła się więź, która wcześniej nie mogła istnieć. Ich szczere pragnienie, bym wyzdrowiał, i wdzięczność za to, co dla nich uczyniłem, głęboko mnie wzruszały. Wyrażali je często podarkami z tytoniu, żywności, cukru czy sprasowanej herbaty. Moja szafka nocna zapełniła się, a gdy apetyt stopniowo zmalał, zacząłem rozdawać wszystkie te dobra odwiedzającym mnie. 338 Znacznie mniej kaszlałem, jednak badanie plwociny wykazało, że nadal prątkuję. Kurczyły się jednak rozmiary jamy w płucu. Popołudniami i wieczorami nabierałem animuszu, za to rano i przed południem dokuczało mi zmęczenie i senność. Wieczorne skoki temperatury wywoływały obfite pocenie się, przebierałem się więc dwa lub trzy razy w ciągu nocy. Kurban dbał o to, bym był zaopatrzony w czystą pościel i piżamy. Po miesiącu spytałem Mikołaja Rafaelowicza, czy mój stan jest zgodny z tym, czego się spodziewał. — Uwierz mi, nieźle sobie radzisz — rzekł. — Zaczęliśmy kurację zaledwie miesiąc temu, a nie ma oznak postępów choroby. Twój stan jest stabilny. Mimo to podczas bezsennych nocy prześladowały mnie najgorsze myśli. Chciałem pobiec do gabinetu Mikołaja Rafaelowicza, żeby usłyszeć, jak powtarza te krzepiące słowa. Męczyłem się coraz bardziej. Jedynymi gośćmi, których jeszcze pragnąłem widywać, byli Zina i doktor Łoskutow, Jednooki Iwan, bo grał ze mną w szachy, gdy mi się poprawiało, Maria Iwanowna, bo siadywała przy mnie i słuchała ze współczuciem, i Hela, bo tyle mówiła, że w ogóle nie musiałem się odzywać. Za każdym razem, gdy doktor Łoskutow otwierał drzwi, wyciągał z kieszeni kitla wódkę i szklaneczki, oznajmiając: — Janusz, lepiej wyglądasz. Strzelimy sobie jednego? — Jestem chory od ponad miesiąca. Co się ze mną dzieje? — Przeżyłeś tutaj przeszło trzy lata. Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym, ilu z twych towarzyszy z batalionu jeszcze żyje? Albo ilu jeszcze żyje twoich współwięźniów z kopalń? — Wolałbym zginąć na polu bitwy, niż tu umierać na gruźlicę. — Dopóki żyjesz, nigdy nie pragniesz śmierci. Trzeba być naprawdę chorym na umyśle albo w strasznej depresji, żeby chcieć umrzeć. Masz wszelkie szansę na wyzdrowienie, jeśli zachowasz nadzieję i niezachwianą silną wolę. Powiedz mi prawdę. Chcesz umrzeć? — Nie. Nigdy tego nie pragnąłem, chociaż w kopalniach czasem wydawało mi się, że nie udźwignę już ciężaru życia. Błękitne oczy doktora Łoskutowa przewierciły mnie na wylot. — Nie pozwól, by ci to kiedyś znów przemknęło przez myśl. Nawet ciężkie życie lepsze jest od śmierci. 339 — Ale kiedy myślę o Buriepołomie lub kopalniach złota albo gdy słyszę, czego doświadczyli Maria Iwanowna, Zina, jej rodzice, to sądzę, że wolałbym umrzeć, niż znaleźć się na ich miejscu. — Janusz, nawet sobie nie zdajesz sprawy, co potrafi znieść człowiek. Koń by zdechł, słoń by padł, ale człowiek przeżywa tyle niedoli, tortur, bólu, że to przechodzi wszelkie pojęcie. Już więcej nie myśl o śmierci. Jakbyś znowu zaczął, to proszę, porozmawiaj ze mną. Te krótkie, pełne zapału przemowy doktora Łoskutowa docierały do mnie w jakiś niewiarygodny sposób. Tylko on był w stanie wyrwać mnie z narastającej depresji. Mikołaj Rafaelo-wicz był moim najbliższym przyjacielem, ale nie umiał poprawić mi samopoczucia. Wręcz na odwrót, po jego odwiedzinach niekiedy miałem wrażenie, że powinienem zasięgnąć opinii jeszcze innego lekarza. Leczył mnie, był specjalistą, który o gruźlicy wiedział niemal wszystko, lecz nie mogłem mu ufać. Wyczuwałem, że chce mi oszczędzić niepokojących wieści, a może za bardzo bał się stracić przyjaciela. Niewykluczone, że miała w tym . swój udział jego litość i życzliwość. Za to doktor Łoskutow wprawiał mnie w pogodny nastrój, który utrzymywał się przez cały dzień, prosiłem więc Zinę, by go często przyprowadzała. Nadal słabłem. W czasie samotnie spędzanych godzin wielokrotnie rozmyślałem o Taubci, mojej rodzinie i przyjaciołach. Stawali przede mną jak żywi. Tłumione przez długi czas poczucie straty i tęsknoty za nimi rozdzierało mi serce. Zamykałem oczy i nawiedzały mnie ich twarze, słyszałem ich głosy, czułem dotyk, bliskość, miłość. Co dzień łapały mnie coraz silniejsze ataki depresji. Wyobrażałem sobie, jak będę wyglądał za miesiąc lub dwa, wychudły, o obrzękniętym ciele, z płonącymi policzkami i błyszczącymi oczami. We śnie widziałem siebie jako leżące w kostnicy zwłoki, do których zbliża się ze swym nożem Wiktor. Krzyczałem, by mnie nie rozcinał, ale on nie słyszał. Budziłem się roztrzęsiony, zlany zimnym potem, aż dzwoniły mi zęby; znów trzeba było zmienić pościel i piżamę. Innym razem śniłem, że leżę obok Koli i Horoczki. Ponaglali mnie, żebym szedł z nimi na ryby, ale nie mogłem do nich dołączyć — byłem boso i nie miałem ochoty stąpać bez butów po kamieniach. 340 Jedyną osobą, której widok sprawiał mi radość, była Zina, lecz jej wizytom towarzyszyło poczucie winy, że pozwalam jej spędzać tyle czasu w rojącym się od zarazków pokoju. Nie chciałem już nawet prowadzić rozmów z doktorem Loskuto-wem. Leżałem na prawym boku twarzą do ściany i udawałem, że śpię, gdy wchodził. Także Maria Iwanowna i Hela działały mi na nerwy swym matkowaniem. Nie byłem w stanie ścierpieć ich wydłużonych, zatroskanych twarzy. Jakże nieszczerze brzmiały powtarzane w kółko słowa otuchy, wypowiadane, kiedy wkłu-wały się z trudem w moje żyły: ,,To ci na pewno pomoże. To jakby kolejna cegła w murze, który zamknie ścianę jamy gruźliczej". Złościłem się i kipiałem od pełnych goryczy pytań: jak w ogóle doszło do mojej choroby, jakie są szansę przeżycia, czy w ogóle kiedyś wyzdrowieję. Chórek głosów twierdzących, że wyglądam lepiej, czuję się lepiej, a gruźlica nie postępuje, zaczął cichnąć. Głosy z zewnątrz nie dorównywały mojemu własnemu wyobrażeniu o tym, jak bardzo mój organizm spustoszyła choroba. Na zdjęciach rentgenowskich i podczas sekcji zwłok widziałem, jak wyniszczony może być organizm. Kaszlałem krwią, wydobywającą się wprost z jamy w płucach. Czułem, jak maleńkie prątki pożerają me ciało. Byłem świadkiem powolnego konania pacjentów. To samo działo się ze mną. Ale dlaczego ze mną? Dlaczego musiałem umrzeć? Leżąc z głową schowaną pod prześcieradłem, szukałem przyczyn, odpowiedzi, sensu. Któregoś dnia uderzyła mnie myśl, że stało się to z pewnością dlatego, że zginęła moja rodzina. Próbowałem zlekceważyć to wytłumaczenie, jednak rozmyślając nad swoją chorobą i nieuchronnym, rychłym końcem, nabrałem przekonania, że dołączam do rodziny. Opuściłem ich, kiedy najbardziej mnie potrzebowali — nieważne, że zmusiły mnie do tego okoliczności. Teraz muszę się z nimi połączyć. Nie ma żadnego powodu, by jeszcze trzymać się przy życiu. Dla nich nie było nadziei, a teraz nie ma jej i dla mnie. To przekonanie pocieszyło mnie, ale i wzburzyło. Pragnąłem do nich dołączyć, lecz martwiłem się, że być może za wcześnie ich pogrzebałem. Może to niefortunne uznawać ich za zmarłych. Może to oni przeżyją, a tylko ja umrę. Czułem, jak w moje ciało wstępuje śmierć — nie taka, jaką oglądałem na polu bitwy, prędka i przerażająca, lecz śmierć widywana na oddziale — spo- 341 kojna, cicha, przypominająca rozpłynięcie się we mgle. Oczy utkwione w jednym punkcie, a ciało zastygało bez walki. Mój umysł absorbowało teraz to, co niezbadane i niezgłębione. Co się dzieje, gdy się umiera? Czy coś z nas zostaje po tym, kiedy rozetną i zbadają nam ciało, prędko złożą z powrotem i spalą lub pochowają? Jakie są losy duszy — naszych emocji, uczuć? Czy wszystko znika, jakby nigdy nie istniało? Sądziłem, że czynię coś dobrego dla pacjentów. Cieszyłem się, pomagając im. Myślałem, że dzięki mojej pracy życie i śmierć chorych stają się łatwiejsze, znośniejsze i że w ich ostatnich chwilach osłaniam ich swą siłą i ciepłem. Czy to nie miało żadnego znaczenia? Jak potoczyłyby się moje sprawy, gdybym był złym człowiekiem, żywiącym do wszystkich nienawiść, nie kochającym nikogo i przez nikogo nie kochanym, którego życie stanowiłoby pasmo występków? Czy wówczas też bym umarł? Czy śmierć różni się w zależności od tego, co uczyniliśmy w życiu, czy też jest gruboskórna i bezwzględna, zadając jednym ciosy na oślep, drugich zaś leciutko muskając? Nie uważałem siebie za złego człowieka. Nigdy nie ukradłem nikomu chleba ani nie usiłowałem nikogo skrzywdzić. Nikt nie był w stanie mnie przekonać, że tak samo winno się osądzać żywot sadystycznego mordercy i misjonarza. Śmierć jednak przychodzi do każdego i pozostanie po mnie jedynie wspomnienie, które wyblaknie tak szybko, jak mijające lato. Wtargnąłem w czyjeś życie i zniknąłem. Sądziłem, że poznanie Ziny i nasze szczęście odmieniło moje życie, uwalniając od więzienia. Sądziłem, że skoro obdarzam kogoś miłością i sam jestem nią obdarowany, to zostanę ocalony. W bezpiecznej odległości od kopalń zaznałem tyle radości i szczęścia, pomagając i dbając o chorych i kochając Zinę. Teraz zaś nadchodził koniec, którego nie dało się powstrzymać. Nie skutkowały ani zastrzyki, ani tłuszcz, który w siebie wmuszałem. Mikołaj Rafaelowicz stwierdził, że w pierwszych dwóch miesiącach choroby mogę się spodziewać przełomu. Mówił, że polepszy mi się, ale kłamał. Wyczuwałem to. Próbował chronić mnie jak dziecko, trzymając w niewiedzy i złudnej nadziei. — Utracić nadzieję — rzekł kiedyś Łoskutow — to utracić życie. Nigdy nie trać nadziei, obojętne, co by się działo. Pozwól, że opowiem ci coś o sobie. 342 Nie miałem nastroju, aby słuchać cudzych historii, ale nie było jak powstrzymać Łoskutowa, kiedy zamierzał powiedzieć coś, co uznawał za istotne. Trawiłem potem jego opowieść, leżąc całymi dniami w swej klasztornej celi. W moim umyśle przeplatały się pełne rozpaczy myśli, obsesyjne sprawdzanie krwi na chusteczce, strach przed śmiercią, litowanie się nad samym sobą. — Komu by wpadło do głowy, że dowcip, który wyrwał mi się, gdy napiłem się za dużo wódki, tak potwornie mi schrzani życie? — Mówiąc to, uśmiechał się szyderczo. — Przez dwa lata wydobywałem w kopalniach ołów i złoto. Zmieniłem się w do-chodiagę. Żułem wszystko, co tylko dało się żuć — patyki, kości, liście, trawę. Raz nawet zabiłem szczura i zjadłem go na surowo. Przy życiu trzymała mnie tylko świadomość, że w każdej chwili mogą mnie zabić. Mogłem wbiec na ogrodzenie, za-atakowa^ strażnika. Nie chciałem sam odbierać sobie życia, chciałem, by mnie zabito. Z jakiegoś powodu bawienie się tą myślą pozwalało mi przeżyć dzień za dniem. W tym samym czasie zgłaszali się do mnie inni dochodiadzy po poradę lekarską. Byli w jeszcze gorszym stanie i potrzebowali mnie. Wtedy wziąłem się w garść. Daj więc sobie spokój z głupimi myślami. Jesteś chory. Ja to wiem. Ty to wiesz. Wiem jednak jeszcze i to, że jak wpadniesz w rozpacz, to umrzesz jak pozostali. Ale jeśli zapanujesz nad tym, możesz się wygrzebać z choroby. Wstawaj. Nie wyleguj się w łóżku. Nie jesteś trupem i nie będziesz nim przez następne pięćdziesiąt lat. Ulecz sam siebie. Przestań czekać, aż ktoś zrobi to za ciebie. I masz się uśmiechać, jak do ciebie przychodzę. Już mi obrzydło oglądanie twych pleców. Chcę widzieć twoją twarz. Nikt nie mówił do mnie w taki sposób, jak czynił to Łoskutow. Wierzyłem, że mówi prawdę, ale potrzebowałem czegoś więcej niżjego zachęty, by rozpędzić ciemne myśli. Musiałem odkryć jakiś sens w tym, co się działo. Tak jak niegdyś wydawało mi się, że chroni mnie przeznaczenie, teraz myślałem z kolei, że ta choroba jest być może karą, ostateczną lekcją, której rni udzielono, by udowodnić, że moje miejsce jest przy rodzinie. Skoro nie żyją, rozumowałem, to i ja muszę umrzeć. Możliwe też, że to Bóg mnie pokarał, gdyż nigdy w Mego nie wierzyłem. Nie wzywałem nigdy Jego pomocy ani miłosierdzia. Widziałem za dużo potworności, by nadal wierzyć w Jego istnienie. Jeśli Bóg jest sprawied- 343 liwy i miłosierny, jeśli karze zło i nagradza dobro, dlaczego karze mnie? Moich rodziców? Ukochaną Taubcię? Moją siostrę? W miarę, jak uciekało ze mnie życie, czułem się coraz bardziej zagubiony i opuszczony. Nic na tym świecie już nie mogło mnie uratować i nikt na mnie nie czekał w domu. Kiedy mnie pochowają, nie postawią płyty z moim nazwiskiem i nikt nie przyjdzie złożyć kwiatów na mym grobie. Chciałem, żeby przestali mi robić zastrzyki i nie miałem ochoty już napychać się smalcem, boczkiem i mięsem. Każdy wysiłek, by mnie wyleczyć, i tak okaże się daremny. Choć odczuwałem wdzięczność za wszelką okazaną mi pomoc, to choroba, która trwała tak długo, napełniła mnie żalem i wstydem. Chciałem to zakończyć. Myślałem o samobójstwie, które skróciłoby to wszystko: ból, smutek, poczucie winy i wstydu. Tak naprawdę nie chciałem umierać. Kochałem ludzi. Pragnąłem żyć. Ale czy to dosyć, by powstrzymać śmiertelny rozwój choroby? Pewnego dnia odwiedziła mnie Hela. Miała zaczerwienione oczy. Usiadła na moim łóżku i powiedziała, że wczesnym rankiem wzięto Igora na etap. Po drodze do szpitala wstąpiła do jego warsztatu i dowiedziała się od innych więźniów, że rano wysłano do kopalń osiemdziesięciu mężczyzn. Szlochała cicho, ocierając oczy chusteczką, a potem rękawem. — Jestem pewien, że do ciebie napisze zaraz, jak się tam jakoś urządzi — rzekłem. — Na pewno ty też będziesz mogła się z nim kontaktować, może nawet wysyłać paczki. Niewykluczone, że to tylko na okres lata, a potem go odeślą. Przestała płakać i ścisnęła mnie za rękę. — Musiałam to usłyszeć. Tak się o niego boję, jak sobie poradzi w kopalni. Ale może masz rację. Wróci pod koniec lata. Wkrótce po niedobrych wieściach Heli Zina dowiedziała się z listu od swojej babki, że ojciec zmarł na atak serca. O matce nic nie wiedzieli. — Nie pozostało nam nic innego, jak żyć własnym życiem — zauważyłem. — Ja czuję się lepiej. — Kłamstwo. — Mam nadzieję, że niedługo wstanę z łóżka. Owej nocy leżałem i wpatrywałem się w pęknięcia na wysokim suficie, wyobrażając sobie ojca Ziny i zastanawiając się, co 344 tak naprawdę z nim się stało. Ta wiadomość znowu załamała Zinę. Powiedziała, że jestem jej najbliższy na świecie Nic mogłem tak dalej leżeć w łóżku. Doktor Łoskutow stwierdził, że łóżko wysysa ze mnie wszelkie soki żywotne. „Wstawaj. l'o chodź trochę". Stało to w sprzeczności z radami doktora Piasec kiego, ale Piasecki trzymał się książek, a Łoskutow przepracował całe życie na polu bitwy i w obozach z żołnierzami i więźniami. Tęskniłem za świeżym powietrzem, światłem słonecznym i zielenią. Założyłem czarne więzienne spodnie i koszulę, po czym wyszedłem z budynku, nic nie mówiąc nikomu. W świeżym, wiosennym powietrzu ciągle jeszcze wyczuwało się zimowy chłód. Wciągnąłem je głęboko przez nos i zakłuło mnie w płucach jak tysiąc drobnych igiełek. Zakręciło mi się w głowie. Nogi miałem jak z waty. Nie spacerowałem od ośmiu tygodni. Powietrze przesycała woń sosen, kwiatów, topniejącego lodu i budzącej się puszczy. Oparłem się o ścianę baraku i wąchałem wszystko — kwitnące krzewy, płatki białej róży. Nie wiedziałem, czy dam radę wrócić do pokoju. Przy każdym kroku ciężko dyszałem. Nogi uginały się pode mną. Ale udało się. Tego samego wieczoru ponownie wstałem i przemierzyłem całą długość korytarza. Raz, dwa razy. Korytarz był długi na dwadzieścia osiem kroków. Oddychałem wolno. Powtarzałem to rano i wieczorem każdego dnia, przez trzy, cztery dni, zwiększając stopniowo długość spaceru. Kiedy nabrałem sił, wolno przeszedłem się między budynkami. Poszedłem alejką, która prowadziła do starego baraku numer 15, gdzie teraz przebywali pacjenci z przewlekłym szkorbutem, pelagrą i dystrofią pokarmową. Kiedy dopadły mnie zawroty głowy i zmęczenie, usiadłem na ławce tuż przy starych, znanych mi drzwiach. Nie chciałem wchodzić do środka, ale zastukałem, żeby sprawdzić, czy pracuje tu jeszcze któraś z dawnych pielęgniarek. Nadia Kopyłowa, była primabalerina, rozchyliła ramiona i uściskała mnie. — Co za radość cię zobaczyć. Dobrze wyglądasz! Spodnie i koszula wisiały na mnie jak na wieszaku. Nie wyglądałem dobrze. — Myślałam o tobie, ale nie chciałam przeszkadzać. Gratuluję powrotu do zdrowia. 345 Uśmiechnąłem się onieśmielony. Usiedliśmy na ławce i gawędzili z ożywieniem o możliwości amnestii dla więźniów. Wojna przybierała decydujący obrót i armia sowiecka wypierała Niemców. Nadia wyraziła umiarkowany optymizm. — Wątpię w to, że wypuszczą politycznych. Ja będę musiała poczekać, aż umrze nasz Wielki Wódz. Ale gdy odniesiemy zwycięstwo na wojnie, to kto wie, co się wydarzy? Po tej wyprawie ledwo dowlokłem się z powrotem, tak się zmęczyłem. Czekała na mnie Maria Iwanowna z porannym zastrzykiem i reprymendą. — Niezbyt to mądre łazić po dworze bez jakiegoś okrycia. Uzgadniałeś to z doktorem Piaseckim? Zadyszałeś się? — Złapała mnie za nadgarstek i zmierzyła puls. Wmusiłem w siebie suty posiłek i zasnąłem twardym snem. Codziennie przemierzałem kilka długości korytarza i wychodziłem na parę minut na zewnątrz. Pocieszyłem Mikołaja Rafaelowicza, że czuję się lepiej, choć moje skoki temperatury i zdjęcia rentgenowskie nie uległy zmianie. Nadal pociłem się, kaszlałem i dostawałem zadyszki. Ale znacznie poprawił się mój nastrój. Co najlepsze, na chusteczce nie było już ani śladu krwi. Doktor Piasecki radził mi, żeby nie przesadzić z chodzeniem, za to resztę ćwiczeń pozostawił do mojego uznania. Pochwalił mą silną wolę, lecz ostrzegał wiele razy, abym się nie przeforsował. Pewnego popołudnia poczułem się wyjątkowo silny i zrobiłem to, co zamierzałem od samego początku tej zaaplikowanej samemu sobie kuracji: udałem się na oddział okulistyki i znalazłem Zinę. Jej rozradowana twarz wynagrodziła mi cały wysiłek. Poszliśmy do gabinetu doktora Łoskutowa, a on aż podskoczył na krześle, zerwał się i uściskał mnie. — Wiedziałem, że możesz to zrobić. Jesteś na najlepszej drodze, by wyzdrowieć. Za następny cel wizyty obrałem główny oddział dla gruźlików. Kiedy tylko zjawiłem się na sali, powitały mnie ochrypłe okrzyki radości. Niektórzy pacjenci nawet powstawali z łóżek, inni zaś błagali, bym usiadł przy nich. Brakowało kilku twarzy, które miałem nadzieję ujrzeć. Siedząc przy jednym ze stołów pośrodku sali, słuchałem dowcipów i gorących życzeń powrotu do zdrowia. Otaczali mnie ludzie, którzy stali się moją rodziną. I Tak bardzo straciłem na wadze, że moje mięśnie napinały się tuż pod skórą niczym paski gumy. W czasie odpoczynku po spacerze występowały na mnie siódme poty, a głowę miałem jak z waty. Te odwiedziny jednak dodały mi wewnętrznej siły, optymizmu i zadowolenia. Wiele tygodni po tym, jak rozpocząłem swe regularne ćwiczenia, udaliśmy się z Mikołajem Rafaelowiczem do Sofii Leon-tiewnej. Uśmiechnęła się, umocowując zdjęcia rentgenowskie na ekranie z lampą. — Jama zmniejszyła się niemal o połowę. Powiedziałabym, że wszystko zmierza do twojego wyzdrowienia. Po powrocie na oddział Mikołaj Rafaełowicz zaprosił mnie do gabinetu i zamknął drzwi. — Chciałem ci powiedzieć, jak bardzo jestem szczęśliwy, że zdrowiejesz. Twoja wola życia cię z tego wyciągnęła. Pomogły też zastrzyki, jedzenie i odpoczynek, lecz tak naprawdę to ty sam siebie uleczyłeś. Zasiadł przy biurku ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami i wysunął dolną wargę. Zamilkł na moment, po czym spojrzał na mnie poważniej niż zwykle. — Musimy coś postanowić, co z tobą będzie dalej. Martwię się, że jak podpiszę ci wypis ze szpitala, to wyślą cię z powrotem do kopalń. Chyba powinieneś dalej figurować na mojej liście pacjentów, przeniosę cię za to ze zwykłej sali na salę dla przewlekle chorych. Będę jednocześnie rozglądał się za pracą dla ciebie na innym oddziale. Bardzo niechętnie tracę w tobie naszego felczera, ale nie możesz ryzykować ponownego zarażenia. Jest praca na oddziale psychiatrycznym. Mam się spotkać z doktorem Sitkinem, żeby dowiedzieć się, czy się tam przydasz. On i jego personel to bardzo dobrzy ludzie. Ta wiadomość podziałała na mnie jak niemiły cios. — Skoro całkiem wyzdrowieję, to dlaczego nie mogę tu dalej pracować? Nie chcę nigdzie indziej. To wy jesteście dla mnie prawdziwą rodziną, jedyną, jaka mi pozostała. Wy wszyscy i Zina. To właśnie pomogło mi wydobrzeć. — Janusz, mnie wyjątkowo boli, że nas opuścisz. Ale musisz. Nawet sobie nie zdajesz sprawy, jaki jesteś podatny na infekcje po takich przejściach. Zanim całkowicie wyzdrowiejesz, 346 347 minie co najmniej pół roku albo i rok. Ponowne zarażenie może okazać się śmiertelne. Nie chcę cię straszyć, lecz nie mam ochoty widzieć cię tu z powrotem jako pacjenta. Potrzymam cię jakieś sześć, może osiem tygodni. Potem kolejne trzy miesiące na sali dla przewlekle chorych. Umieszczę cię na liście pacjentów, możesz za to wcześniej już podjąć pracę. Doktor Piasecki podniósł się z krzesła. — To jesteśmy umówieni. Siedzieliśmy w milczeniu, sącząc herbatę i przegryzając ją kostkami cukru. Następowały pomyślne zmiany. Armia sowiecka wypierała Niemców na wszystkich frontach, a nowo powstałe Wojsko Polskie walczyło u boku Sowietów. Wyzwolono już ponad połowę terytorium Polski, w tym Włodzimierz Wołyński. Myśli i emocje kłębiły się we mnie — rodzina, przyszłość z Ziną, nowa praca w szpitalu. Pierwszy raz od uwięzienia pomyślałem o tym, by nawiązać kontakt z krewnymi zamieszkałymi w Związku Sowieckim. Wcześniej nie zamierzałem tego uczynić, uważałem bowiem, że to wstyd mieć w rodzinie kryminalistę, i nie chciałem psuć naszego dobrego imienia. Słysząc jednak, że moje miasto rodzinne uwolniono spod okupacji, poczułem potrzebę skontaktowania się z kimś. Znałem adres wuja, który mieszkał w Odessie, lecz przyszło mi do głowy, że ta część rodziny mogła zostać ewakuowana, gdy Niemcy najechali kraj, nie wiedziałem więc, czy wróciła ani nawet, czy żyje. Miałem jeszcze wuja i trzech kuzynów w Moskwie. Przypomniałem sobie nazwę ulicy, przy której mieszkał jeden z nich, za to zatarł mi się numer mieszkania. Z wielkim wysiłkiem przywoływałem w pamięci dokładny adres, a po trzech dniach ustaliłem coś, co jak mi się zdawało, było zbliżone do prawdziwego adresu. W Polsce matka utrzymywała regularne kontakty z krewnymi i uwielbiała nam odczytywać na głos listy od nich. W ten sposób miałem poczucie, że trochę się znamy, mimo że nigdy ich nie spotkałem. Pewnej nocy, gdy siedziałem w mroku swego zacisznego pokoju, zapaliłem lampę i wziąłem pióro. Pamiętam każde słowo, które wolno nakreśliłem na papierze: 348 I) Droga Katiu, Jestem naKolymie, żyję i mam się dobrze. Mn.szr luji zostać przez jakiś czas, cieszyłbym się za to, ydybytu ni dowiedzieć, co się stało z moją rodziną we Włodzimici /.u skim. Jeśli masz o nich jakieś wieści, proszę, napis/, do Oto mój adres: Szpital Centralny Północno Wschodniego Zarządu Ni Dwudziesty Trzeci Kilometr Kolyma Mikołaj Rafaelowicz zdobył dla mnie kopertę i wykaligrafowałem na niej adres. Nie byłem pewien, czy brzmi tak jak powinien, ale nic więcej nie mogłem uczynić. Zabrałem list do doktora Łoskutowa i poprosiłem, by wysłał go z Magadanu, co pozwalało na uniknięcie cenzury. Obiecał, że to zrobi. Rozdział osiemnasty Oddział psychiatryczny W pewne ciepłe, letnie popołudnie poszliśmy z doktorem Piaseckim na spotkanie z doktorem Sitkinem, kierującym oddziałem psychiatrycznym. Bramy pilnowali uzbrojony strażnik i pridurok, którzy kazali się nam zameldować. Doktor Piasecki wpisał nasze nazwiska i godzinę wejścia na oddział. Oddział psychiatryczny zajmował dwa baraki, otoczone wysokim, drewnianym ogrodzeniem. Podobnie jak karcer i część kobieca, oddział funkcjonował jako żona w żonie. Między barakami znajdował się spory ogród z kilkoma drzewami, krzewami i ławkami. Tę sielankową scenerię psuli jedynie pacjenci — około tuzina odzianych na szaro mężczyzn ze zmierzwionymi włosami, którzy błąkali się w różnych kierunkach. Zapalczywi pacjenci spierali się zaciekle sami ze sobą lub z innymi chorymi; zamaszyście wymachiwali rękami, patrząc rozszerzonymi jak u sowy oczami. Ich pobladłe twarze zastygły, jakby ktoś pokrył je gipsem. Paru z nich zamarło na ławce lub ziemi, wpatrując się niczym posągi w przestrzeń. Widok ten przeraził mnie. W dzieciństwie napawały mnie lękiem upiorne miny, mamrotanie na głos i przeszywające na wylot spojrzenia ludzi z zaburzeniami umysłowymi, którzy chodzili po ulicach Włodzimierza Wołyńskiego. Niania Marynia groziła często, że mnie odda jednemu z nich, jak nie zjem obiadu albo będę niegrzeczny. Później, gdy wcielono mnie do armii, spotkałem tam pewnego oficera, który kazał nam stać na baczność, po czym sam wyprężył się i salutował do ściany przez prawie godzinę. Raz oświadczył na zajęciach: „Idziemy na polo- 350 wanie, ale trzeba nam psa". Stanął na czworakach i zaszczekał na cały regulator. Ze szpitala przybiegli sanitariusze i zabrali go w kaftanie bezpieczeństwa. Kopał tak energicznie, że wszyscy musieliśmy go obezwładnić. W obozach widziałem mnóstwo ludzi, którzy wyprawiali różne szaleństwa — okaleczali się, atakowali strażników, wpadali w psychozę — nie stykałem się jednak z nimi w bezpośredni sposób. Postanowiłem jednak potraktować nową pracę jako okazję do zgłębienia tajników ludzkich zachowań. Doktor Piasecki nacisnął dzwonek. Otworzył nam salowy, zwalisty, ubrany na biało mężczyzna. W mrocznym korytarzu rozległo się echo naszych kroków. Każde drzwi zamykano na klucz. Salowy zatrzymał się przy końcu korytarza, wybrał klucz z całego pęku wiszącego mu przy pasku i otworzył nim drzwi. — Witam — powiedział łysy mężczyzna, zabarykadowany za wielkim, zawalonym papierami biurkiem. Wyciągnął do nas rękę, przywitaliśmy się, a on zaproponował, żebyśmy usiedli na krzesłach. Miał końską twarz, dwa razy dłuższą niż szerszą, z wystającym podbródkiem i dużymi, kwadratowymi zębami. Całość jego osobliwego wyglądu uzupełniały okrągłe okulary w czarnej oprawie. — To zupełnie coś innego niż oddział dla gruźlików. Będziesz musiał przyzwyczaić się do naszych pacjentów — w jego niskim głosie dźwięczała nuta troski. Stukał końcami palców o biurko i patrzył na mnie zamyślony. — Jak już zauważyłeś wchodząc tutaj, mieszkamy w żonie. Odgradzamy się jeszcze bardziej od pacjentów dwojgiem zamykanych na klucz drzwi. Sale chorych są zamykane na dwa zamki, także drzwi do gabinetów są zamykane na klucz. Korytarz jest zawsze patrolowany przez dwie osoby, jak dziś przez Siemiona, żeby móc od razu reagować na ucieczki. Żyjemy w podwójnym więzieniu, ale mamy powody. — Wydął usta i pokiwał głową. — Większość pacjentów dodatkowo zamyka się w sobie. Niełatwo ich wydobyć z tej skorupy. Spodobała mi się bezpośredniość doktora Sitkina, ale nie byłem pewien, czy po prostu ostrzega mnie, czy próbuje nastraszyć. Do pokoju weszła jakaś kobieta w białym kitlu. Przedstawiła się jako Sofa Lerner, psycholog i przełożona pielęgniarek. Czarne włosy upięła luźno, zostawiając parę falujących kosmy- 351 ków, które przylgnęły do białego, jakby upudrowanego karku. Piwne oczy podkreśliła czarną kredką. Miała szerokie i różane usta, a rozpięty kitel ledwo zasłaniał obfity biust i kołyszące się biodra. Doktor Sitkin spojrzał na mnie zza swych czarnych oprawek i rzekł poważnie: — Praca tutaj może bardzo stresować. Kiedy poczujesz wyczerpanie, daj mi znać. Uważam za to — myślę, że Sofa podziela moje zdanie — że jest bardzo ciekawa. Umysł niezmiernie nas fascynuje swoją złożonością. Słowa te posłużyły mi za całe wprowadzenie na oddział psychiatryczny. Nie przeszedłem żadnego przeszkolenia, nie było tu bowiem Marii Iwanowny, aby mi coś wyjaśnić, ani doktora Piaseckiego z jego wiedzą. Od chwili, w której rozpocząłem pracę, miałem bezpośrednio do czynienia z pacjentami, nauczyłem się też szybko, że praca ta ma wiele wspólnego nie tyle z pielęgnacją chorych, co z zapasami w stylu wolnym. Każdego ranka wypijaliśmy herbatę w gabinecie doktora Sitkina, a Stiepan Trofimowicz, nocny felczer, relacjonował nam wydarzenia minionej nocy. Zdawało się, że siła ciążenia oddziałuje na jego ciało w jakiś niespotykany sposób — głowa opadała mu na piersi, ramiona kuliły się, a plecy przygięły ku ziemi. Mimo to był potężnym mężczyzną, silnym i grubokościs-tym, choć o wynędzniałym wyglądzie. Jego przyciszony głos zdawał się przytłaczać słuchacza dziwnym ciężarem. Kiedy zostaliśmy na moment sami, zwierzył mi się: — Lubię pracować tutaj w nocy. To jedyny oddział, na którym nikt nie przeszkadza spać — pacjentom podaje się środki nasenne, a drzwi zamyka się na klucz na wypadek, gdyby się mieli obudzić. Pewnego poranka, kiedy wszystko jeszcze było dla mnie nowe i zbijało z tropu, do drzwi gabinetu doktora Sitkina załomotał Piotr, nocny salowy. Stiepan wpuścił go. Piotr, zdyszany i zaczerwieniony, oznajmił: — Chodźcie prędko do sali numer trzy. Siemion i Wa-nia próbują tam uspokoić pacjentów, ale potrzebujemy waszej pomocy. 352 Sitkin podskoczył i wielkimi susami wybii i',l /.a drzwi n.i korytarz. Sofa pospieszyła za nim. Ja podążyli-i u /.a obydwu) giem, trzymając się w pewnej odległości. Na progu sali stali Siemion i Wania, całkiem j;ik trcwrzy poskramiający dzikie lwy. Odgradzali się od naporu pacjrntow krzesłami i nie wypuszczali nikogo na korytarz, Ze środka dochodziły wycia, piski i skrzeczenia, przypominające oduło.sy dżungli. Pacjenci skakali po łóżkach, rozrywali poszewki po duszek, młócąc ramionami i przypuszczając ataki na siebie nawzajem. Jeden z nich kołysał się na kratach okna. Inny złapał za krawędź łóżka i walił nią rytmicznie o podłogę. Kolejny rwał sobie włosy na głowie, zawodził i okładał się pięściami. Sala rozbrzmiewała histerycznym śmiechem, płaczem i wrzas karni, które, jak w reakcji łańcuchowej, budziły w pacjentach ciągle nowe demony. Ich chaotyczne, bezcelowe zachowanie, które zupełnie wymknęło się spod kontroli, sprawiało wrażenie, jakbyśmy mieli do czynienia z innym gatunkiem. Po rozeznaniu sytuacji doktor Sitkin odepchnął salowych na bok i rozdzielił dwóch chorych, którzy bili się kawałkami drewna z roztrzaskanej szafki nocnej. Przytrzymał najbardziej agresywnego pacjenta i zarządził: — Kaftan bezpieczeństwa! Pacjent kopał z furią, trafiając w stopy i łydki Sitkina. — Chwyć go za nogi! — ryknął Sitkin. Stiepan wziął pled i ostrożnie zbliżył się do stóp pacjenta. Mężczyzna wymierzył mu kopniaka i zwalił Stiepana na podłogę. — Wstawaj! — warknął bez tchu Sitkin. — Wania, pomóż nam! Stiepan i Wania unieruchomili pacjentowi nogi pledem. Kiedy Wania przytrzymywał je, Stiepan rozpostarł wyściełany szarym materiałem kaftan. W ciągu minuty pacjent, owinięty niczym mumia, leżał już w łóżku. Kiedy Sitkin przeniósł uwagę na pozostałych pacjentów, rozszalały hałas zamienił się w cieniutkie szczebiotanie i skamlenie. Gdy tylko doktor podszedł do nich, pacjentom rozszerzyły się oczy i przylgnęli do poręczy łóżek. Byli przerażeni, podobni do małpek w klatce. Ja pilnowałem drzwi, a Sitkin, Wania i Siemion rozprawiali się z nimi po kolei. 353 f[ Po okiełznaniu agresywnych pacjentów zauważyłem młodego mężczyznę, który siedział w kącie, z przymkniętymi oczami, kołysząc się do przodu i do tyłu. Najwyraźniej nie był świadom tego, co się wokół działo. Kiedy pochylił się do przodu, trzykrotnie zapukał w podłogę i zawołał: — Uwaga! Niech wszystkie stacje radiowe Związku Sowieckiego będą w stanie gotowości. Za pięć minut rozpoczynam transmisję. Niech przygotują się wszystkie stacje. Należy oczekiwać ważnej informacji. Powtarzam, niech przygotują się wszystkie stacje — i dalej walił w podłogę. Zbliżyłem się do niego i spytałem: — Gdzie jest radio? Spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem. — Pod tą klepką. Muszę je ukrywać. Ponownie zapukał w podłogę, tym razem coraz szybciej. Jego głos nabrał oskarżycielskich tonów. Krzyknął: — Zakłócasz mi transmisję! Już po niej! Wynocha stąd! Wszystko popsułeś! — On jest w porządku — powiedział do mnie Sitkin. — Zostaw go w spokoju. — Całą noc byli cicho — wyjaśniał oszołomiony Stiepan. — Nie wiem, jak do tego doszło. — To pewnie Iwan — rzekła Sofa, mając na myśli mężczyznę, któremu doktor Sitkin najwcześniej założył kaftan bezpieczeństwa. — Próbujemy umieszczać na'jednej sali pacjentów z ostrymi napadami choroby oraz przewlekle chorych — powiedział do mnie doktor Sitkin. — Czasami przewlekle chorzy pomagają uspokoić tych w ostrym stadium. Przykładowo: nasz spiker radiowy bywa pomocny, kiedy nie usiłuje nadawać audycji. Często cierpi na przywidzenia i myśli, że bezpośrednio łączy się ze Stalinem, by poskarżyć się na to, jak się go traktuje, ale nigdy nie jest agresywny. Jest taki od momentu przyjęcia go na oddział. — Doktor Sitkin zbliżył się do niego. — Powodzenia, Fiedia. Jestem pewien, że dziś uzyskasz połączenie. Fiedia położył palec na ustach i wyszeptał do doktora Sitkina: — Pssst. To tajemnica państwowa. Nikt nie może usłyszeć. To tajemnica państwowa. 354 Moje zajęcie polegało na sporządzaniu notatek o pacjentach w czasie porannych obchodów z doktorem Sitkinem i Sofą. Szliśmy jak w procesji: doktor Sitkin sunął na czele, pół kroku za nim Sofa, ja wlokłem się w tyle, na samym końcu zaś szło trzech salowych. Jeden z nich przekręcał klucz w zamku, a dwaj stawali po obu stronach drzwi, by chronić doktora Sitkina, kiedy wchodził na salę. Drzwi otwierały się na zewnątrz, więc nikt nie mógł się za nimi ukryć, lecz ciągle jeszcze coś mogło nas zaskoczyć. Pewnego razu pacjenci natarli na nas uzbrojeni w odkręcone żelazne nogi od łóżek. Uderzyli w ramię doktora Sitkina, niemal łamiąc mu kość. Po tym incydencie zmieniliśmy procedurę. Otwieraliśmy drzwi, w progu stawał salowy i upewniał się, czy wszyscy są w łóżkach, a wtedy wkraczaliśmy do środka. Jeżeli któreś łóżko było puste, na salę wchodził salowy z drewnianą pałką. Znajdował zazwyczaj pa cjenta pod którymś łóżkiem, gdzie ten bawił się w chowanego. W trzech pomieszczeniach przebywali pacjenci z ostrą schizofrenią, w jednym dziesięciu, a w dwóch po sześciu. Ponadto na oddziale znajdowały się dwie izolatki dla chorych, którzy zachowywali się najgwałtowniej. Dodatkowo ograniczano ich ruchy kaftanami bezpieczeństwa. Pozostałe sale przeznaczono dla przewlekle chorych schizofreników oraz dla cierpiących na depresję maniakalną. W baraku obok naszego miano umieścić wyłącznie pacjentów z przewlekłymi schorzeniami psychiatrycznymi, ale w rzeczywistości mieszkali tam również chorzy z innymi chronicznymi zaburzeniami. Jedną salę zarezerwowano dla japońskich jeńców wojennych, których doglądali lekarze japońscy. Nie miałem pojęcia, co robią w naszym łagrze, zamiast być w obozie jenieckim. Wyłączając Japończyków, doktor Sitkin opiekował się wszystkimi pacjentami na oddziale dla przewlekle chorych, nawet tymi, których nie dotknęły zaburzenia psychiczne. Popołudniami chodziłem z salowymi na obchód. Najpierw kontrolowaliśmy izolatki. Troszczyłem się zwłaszcza o pacjentów, którym nakładano kaftany, gdyż często ich zaniedbywano. Niekiedy nie byli karmieni lub czuć było od nich przykry zapach. Sprawdzałem, czy salowi roztaczają nad nimi należytą opiekę, regularnie zaprowadzając do łazienki i kąpiąc ich. Pielęgniarki z baraku dla przewlekle chorych, Lidia i Ania, przy 355 znały, że salowi słyną z tego, iż kradną jedzenie pacjentom w kaftanach, pozostawiając ich w izolatkach na pastwę losu. Salowi handlowali potem żywnością, wymieniając ją na tytoń, ubrania i inne towary. Kiedy poinformowałem o tym Sofę, pytając, co według niej powinniśmy z tym zrobić, cała aż się zjeżyła: — Dlaczego ciągle mnie tym nękasz? Musisz sobie uświadomić, że oddział psychiatryczny rządzi się innymi prawami. Tu borykamy się z odmiennymi problemami niż na pozostałych oddziałach. Sam spróbuj nakarmić pacjentów i potem po nich posprzątaj. Chociaż Sofa była psychologiem, nigdy nie widziałem, żeby rozmawiała z chorymi. Bardzo dobrze władała piórem i pisała dla doktora Sitkina większość raportów, które podpisywał i wysyłał władzom. Żywiłem w stosunku do niej mieszane uczucia. Z jednej strony, jej inteligencja i wiedza humanistyczna robiły na mnie spore wrażenie, lecz z drugiej, wcale nie poświęcała czasu na pouczenie salowych, w jaki sposób powinni się obchodzić z chorymi. Wydawało się, że doktor Sitkin i Sofa nie zdają sobie sprawy z tego, w jakich warunkach przetrzymuje się tu pacjentów, ponieważ mieli na uwadze przede wszystkim siebie nawzajem. Prawie nigdy nie zauważyłem, żeby Sofa szła sama na oddział. Nikt nie dozorował pracy salowych, którzy właściwie spełniali swe obowiązki tylko podczas obchodów z doktorem Sitkinem albo w nagłych wypadkach. Postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Doktor Sitkin wymagał ode mnie przede wszystkim tego, bym sporządzał skrupulatne notatki o zachowaniu i wypowiedziach każdego pacjenta. Wszystkie rozmowy, jakie z nimi prowadziłem, należało zapisywać słowo w słowo; dotyczyło to również rozmów między chorymi, które podsłuchałem. Sitkin powiedział mi ze śmiertelną powagą: — Naszym zadaniem jest demaskować symulantów. Nawet nie uwierzysz, ilu więźniów usiłuje uniknąć pracy, udając zaburzenia umysłowe. Ludzie sądzą, że łatwiej jest symulować chorobę psychiczną niż fizyczną, i jest to w zasadzie prawdą. Kiedy więzień dziwnie się zachowuje — udaje napad choroby, mówi od rzeczy, gryzie innego więźnia — trafia do nas. Nawet jeśli później zostanie zdemaskowany, to i tak na parę tygodni udaje mu się wykręcić od pracy. Ale niektórych nigdy nie demaskujemy. Czasem odsyła się ich na stały ląd. Pacjentów, którzy głośno obwieszczali przy wejściu, że są Jezusem Chrystusem, Napoleonem, Karolem Marksem czy Le ninem, natychmiast podejrzewano o symulację. Momentalnie zajmował się nimi Sitkin. Ich deklaracjom towarzyszył zazwy czaj cały zestaw teatralnych gestów w rodzaju walenia głową o ścianę, chowania się pod kołdry, leżenia bez ruchu godzinami, nieprzyjmowania pokarmu, prób zrobienia krzywdy sąsiadowi, rozdzierania na sobie koszuli albo wyrzucania jedzenia przez okno. Nigdy nie byłem w stanie rozróżnić oczytanego w temacie symulanta od prawdziwego schizofrenika, miałem też wątpli wości, czy doktor Sitkin to potrafi. Chełpił się jednak swoją przenikliwością w tropieniu ich, jakby natura obdarzyła go szóstym zmysłem. Sitkin przemawiał bardziej jak urzędnik łagru niż lekarz: — Symulowanie jakiejkolwiek choroby w obozie to przestępstwo. Więzień oszukuje nie tylko rząd i komendanta obozu, ale też mnie osobiście. Wszyscy musimy z uwagą obserwować chorych, by wykryć wszelkie podejrzane zachowania i notować wszystko, co zauważamy u pacjenta. Poszedłem do Mikołaja Rafaelowicza, żeby mu się wyżalić, jak doktor Sitkin i Sofa traktują pacjentów. Wyciągnął się na kanapce w swym gabinecie i czytał książkę. Zzuł wysokie czarne buty, zdjął biały kitel, rozpiął koszulę. Jego brązowe włosy były w nieładzie. Obok na stole leżał nietknięty talerz kaszy z mięsem. Wstał na mój widok. — Może jakiś obiad — albo gorąca słodka herbata? Ale najpierw pozwól, że cię zbadam. — Wyjął z szuflady termometr i podał mi, a potem osłuchał serce i płuca. — Wieczorami nadal miewasz gorączkę. Nie przemęczaj się. Trzeba ci dużo odpoczynku. Hela wniosła herbatę i we trójkę zasiedliśmy do stołu, gawędząc jak dawniej. Gdy Hela zostawiła nas, od razu przeszed łem do rzeczy. — Męczę się, usiłując zrozumieć doktora Sitkina. Nie wy daje się zbyt zainteresowany leczeniem pacjentów. Ma za I o 356 357 obsesję na punkcie demaskowania symulantów. Co o nim sądzisz? Znasz go dłużej niż ja. Mikołaj Rafaelowicz wyprostował się, oparł na łokciach i rozważał z powagą moją skargę. — Tak, trochę znam doktora Sitkina. Może gdy ci naświetlę pewne fakty, lepiej go zrozumiesz. Sitkin był młodą gwiazdą w Szpitalu dla Umysłowo Chorych Krasnuszkina, największym szpitalu psychiatrycznym w Moskwie. Jak większość psychiatrów w Związku Sowieckim, ściśle współpracował z NKWD. — Co to oznacza? — przerwałem. — Był lekarzem w szpitalu, czy pracował w NKWD? — Jedno i drugie. Psychiatria różni się od innych dziedzin medycyny. Tutaj, na oddziale dla gruźlików, rządzę ja. Nikt mi nie zagląda przez ramię. Ale na psychiatrii praca Sitkina jest pod nieustanną kontrolą dyrektora szpitala i komendanta obozu, enkawudzisty. Każdy chory umysłowo pacjent musi zostać zgłoszony tym ludziom i starannie oceniony. Sitkin działa przez to pod większą presją niż ordynatorzy innych oddziałów. — Ale mówiłeś, że współpracował z NKWD w Moskwie. — W Moskwie odsyłano krnąbrnych więźniów do Szpitala dla Umysłowo Chorych Krasnuszkina. Doktor Sitkin należał do grona psychiatrów, którzy wyciągali z nich zeznania. Wykonywał różne zabiegi u dygnitarzy partyjnych i rządowych. Miał do dyspozycji elektrowstrząsy, sztuczne wywoływanie napadu choroby i leukotomie, a do tego mnóstwo leków. — Dlaczego więc go aresztowali? Był chyba jednym z nich. — Tak. Był jednym z nich. I aresztowano też połowę en-kawudzistów, którzy z nim pracowali. Wszystkich zgarnięto i oskarżono o antysowiecką działalność kontrrewolucyjną, szpiegostwo i zbiorowy sabotaż. Przeszedł też typowe przesłuchania, jak i my. Aresztowano nawet jego rodzinę. Znam go od sześciu lat. To bystry i zdolny lekarz, lecz w głębi ducha bardzo się boi. Całe lata pracował dla NKWD, teraz zresztą też. Władze naciskają na Sitkina bardziej niż na mnie. On po prostu próbuje przeżyć, jak my wszyscy. — Niepokoi mnie to — odparłem — że pod jego władczą postawą kryje się strach tak wielki, iż Sitkin uczyni wszystko, byle zadowolić władze obozu. Kiedy do jego gabinetu wkracza oficer NKWD, Sitkin wypręża się na baczność, cały w nerwach 358 i przesadnie grzeczny. Uśmiecha się pojednawczo. Wszyscy muszą wyjść z gabinetu, drzwi zamyka się na klucz. Powinieneś zobaczyć, jak rozmawia z władzami przez telefon. Wstaje z miejsca i wymachuje gorączkowo rękami, pokazując, by wszyscy opuścili gabinet. Mikołaj Rafaelowicz śmiał się, gdy naśladowałem Sitkina, ale nie udzielił mi już więcej rad. Zasadniczą metodą demaskowania symulantów stosowaną przez Sitkina było umieszczenie ich na tej samej sali, co schizo-freników w ostrym napadzie choroby. — To działa tak, jakby wykurzało się króliki z nory — rzekł z dumą. To prawda, że po kilku godzinach wielu więźniów, nawet naj -bardziej wytrwałych, pukało do drzwi, by ich wypuszczono. Przytłaczał ićh bełkot i szaleństwo naprawdę chorych psychicznie. Na oddział przyniesiono w kaftanie nowego pacjenta, Kapitonowa. Pomimo wysiłków ze strony salowych, żeby go okiełznać, wyrwał się im z uścisku, walił głową o ścianę i skakał w górę i w dół z nieprawdopodobną siłą, mamrocząc coś niezrozumiałego i tocząc pianę z ust. Wywracał gałkami oczu. Nie miałem żadnych wątpliwości co do jego szaleństwa i wysłałem go do izolatki. Kiedy opisałem Sitkinowi tego pacjenta, ten polecił jednak przenieść Kapitonowa do pokoju z dwoma innymi schizofrenikami i obserwować, co dalej. Owego popołudnia Kapitonow leżał w łóżku z głową nakrytą kocem i poduszką. Ostrożnie zbliżyłem się i szarpnąłem za koc. Ujrzałem osobę przy absolutnie zdrowych zmysłach, wpatrującą się we mnie z przerażeniem i zakłopotaniem. Na moment wbił we mnie wzrok, jakby szukając jakichś informacji, po czym stoczył się z łóżka na podłogę i powtórzył znany już repertuar: walił głową, toczył pianę i wił się. Pomyślałem, że być może udaje, nie miałem jednak pewności. Nie zgłosiłem tego zdarzenia doktorowi Sitkinowi. Parę tygodni później Kapitonow znów leżał cichutko z na ciągniętym na głowę prześcieradłem. Gdy podszedł do niego Sitkin, Kapitonow mamrotał coś i wił się. Doktor Sitkin powie dział tak, by pacjent mógł to dosłyszeć: 359 — Zabierzcie go do pokoju zabiegowego przy jedenastce. Trzymajcie go w kaftanie. To była druga linia ataku Sitkina na domniemanych symulantów. Wierzył, że skoro głośno obwieści, iż trzeba zanieść pacjenta do pokoju zabiegowego, pomoże mu to oddzielić trzeźwo myślących od obłąkanych: pacjenci, u których trwa atak schizofrenii, nie wykażą żadnego zaniepokojenia, ci zaś, którzy symulują, zdenerwują się lub nawet będą błagać, byśmy przestali, kiedy tylko przymocują ich pasami. Gdyby pacjent nadal nie został zdemaskowany, Sitkin posuwał się do zaaplikowania mu zastrzyku z kamfory, który wywoływał atak. Rozkoszował się tym zabiegiem, przekonany, że nikt nie jest w stanie pozorować choroby, kiedy pod wpływem zastrzyku umysł ogarniał zamęt. Po obchodzie wyjałowiłem strzykawkę i grubą igłę — olejek kamforowy był kleisty — i sprawdziłem sześć białych pasów ze skóry na stole: dwa na ramiona, dwa na nogi, jeden w poprzek klatki piersiowej i jeden przechodzący przez miednicę. O jedenastej salowi wnieśli pacjenta do pokoju i przytroczyli go pasami. Kapitonow zawył i wykręcił nadgarstki. — Słyszysz mnie, Kapitonow? — warknął Sitkin. Żadnych oznak, że zrozumiał. — Kapitonow, możesz się przestać ruszać? Odpowiedział okrzykami bez ładu i składu. Zawiązałem mu wokół ramienia opaskę zaciskającą. Zaraz wybrzuszyła się niebieskawa żyła, w którą zanurzyłem igłę. — Drewienko do ust! — zarządził Sitkin. Jeden z salowych wepchnął Kapitonowowi do ust klocek drewna i obwiązał go wokół głowy kawałkiem materiału. Nacisnąłem tłoczek strzykawki. Do krwiobiegu Kapitonowa wsączała się gęsta żółta ciecz. — Wolniej — doradził doktor Sitkin — nie za dużo naraz. Wiesz, co się może stać. Po plecach lał mi się pot i poczułem mdłości. Olejek mógł spowodować zator mózgowy, a w efekcie potężny udar i nagły zgon. Przez palce Kapitonowa przebiegały skurcze. Nogi drżały, a całe ciało trzęsło się i wiło w konwulsjach. Odrzucił głowę w tył, zadzierając podbródek w stronę sufitu, wygiął tors w łuk, 360 po czym wyprostował się i opadł na stół. Z ust ściekała biała piana. Zagulgotało mu w gardle. Parę sekund później ciało wykręcił kolejny atak. Wbił zęby w drewienko, zaciskał palce w powietrzu, a jego ciało trzęsło się na stole, jakby zadrżała ziemia. — Przytrzymujcie mu głowę, żeby sobie nie zrobił krzyw dy — polecił Sitkin. — Janusz, daj mu jeszcze trochę. — Slr/.y kawka omal mi się nie wyślizgnęła ze zwilgotniałych dłoni. Atak trwał przez kolejne pięć minut, po których Sitkin dotknął mego ramienia, mówiąc: — Daj mu całą resztę. Wtłoczyłem w żyłę to, co zostało jeszcze w strzykawce, czując, jak opornie olej miesza się z krwią. Konwulsje wróciły ze zdwojoną silą. Kiedy zaczęły słabnąć, ■Sitkin rozpoczął przesłuchanie. — Kapitonow, słyszysz mnie? Pokiwaj głową, jeśli tak. Kapitonow, daj jakiś znak, że mnie słyszysz. Podniesiony palec. Sitkin spytał ponownie, czy Kapitonow go słyszy. Po chwili podniósł rozluźnioną rękę, ale jego głowa opadła na bok. Wania wyjął mu z ust drewniany klocek i wytarł pianę. — Czy mnie słyszysz? — znów zawołał Sitkin, co zabrzmiało, jakby był śledczym NKWD. Kapitonow odpowiedział ledwie dostrzegalnym skinięciem głowy. — Słuchasz mnie? Tak? Tak? Zdawało mi się, że przytaknął, ale nie byłem pewien. — Chcę się upewnić, czy rozumiesz, co mówię. Kapitonow znowu kiwnął półprzytomnie głową. — Możesz otworzyć oczy? Brak reakcji. — Niech no ci się przyjrzę — Sitkin podniósł powieki Kapitonowa. Gałki oczu uciekły w tył. — Czy udajesz obłąkanego? Czekałem na odpowiedź, wstrzymując oddech. — Kapitonow, udajesz obłąkanego? Odpowiedz od razu. Wszyscy utkwili wzrok w bladej, zwiotczałej twarzy, po której spływały strużki potu. Nie zareagował. — Zabrać go do izolatki. Porozmawiam z nim, jak się obudzi. Dwie godziny później salowi przynieśli Kapitonowa do poko ju zabiegowego, podtrzymując go z obu stron. Cały czas miał zamknięte oczy i ślinił się. Głowa odchylała się do tyłu, a on mamrotał coś do siebie. Sitkin oznajmił: — To jest decydujący moment. Półtorej godziny lub dwie po zabiegu pacjent nadal przebywa w szoku. Jego zdolności poznawcze są wciąż zakłócone. Umysł usiłuje odnaleźć drogę z labiryntu, wywołanego przez napad. Teraz nadszedł czas, by poznać prawdę. Jeśli nic z tego nie wyjdzie, powtórzymy zabieg za dwa dni. Obserwowałem Kapitonowa, jak zachowa się, słysząc groźbę ponownego wstrząsu, lecz niczego nie dostrzegłem. — Kapitonow, posłuchaj mnie — warknął Sitkin, próbując komenderować nieprzytomnym pacjentem. — Jesteś chory? Odpowiedz tak lub nie. Kapitonow obracał głową, nie panując nad ruchami. Nie dało się wyczytać z tego żadnej odpowiedzi. Tłumiąc zawód w głosie, Sitkin rzucił do salowych: — Zabierzcie go z powrotem do zabiegowego, przywiążcie pasami do stołu i obserwujcie. Jak zacznie z tego wychodzić, dajcie mi znać. Salowi wyszli, taszcząc Kapitonowa. Sitkin zdjął okulary, odchylił się na krześle i splótł ręce na karku. — Ciężki przypadek. Może być jednym z tych artystów, którzy dzięki swej wytrwałości i sztuczkom wywinęli się z obozu. Ale przy następnym wstrząsie powinienem ustalić stan faktyczny. Przez resztę dnia sprawdzałem często, co dzieje się z Kapito-nowem. Pozostawał apatyczny i ślinił się. Nie mogłem uwolnić się od widoku jego wstrząsanego konwulsjami ciała na stole zabiegowym. Następnego dnia, gdy prowadziłem go na kolejny zabieg, szukałem w nim jakiegoś śladu zdenerwowania. I nic. Nabierałem przekonania, że Kapitonow jest chory, nikt bowiem przy zdrowych zmysłach nie poddałby się dobrowolnie kolejnemu zastrzykowi. Zaaplikowałem mu zastrzyk z olejku kamforowego, czując się jak w pracowni doktora Frankensteina, i Kapitonow ponownie dostał drgawek, toczył pianę i gryzł drewno, aż chrupało. I znowu nie dało się z niego niczego wydobyć podczas przesłuchania, w końcu więc Sitkin dał za wygraną. 362 — No cóż, nic więcej nie możemy zrobić. Musimy uznać go za obłąkanego. To jednak, co nastąpiło później, było jeszcze bardziej przy kre: Sitkin oświadczył, że będziemy leczyć schizofrenię Kapi tonowa, kontynuując terapię wstrząsową, mimo jej relatywnie słabych efektów. — Nie lubię dokonywać tych zabiegów — rzekł — ale nic ma innej metody leczenia. Pacjentom z ostrym napadem choroby można podać leki uspokajające, za to przewlekle chorych należy mleć pod kontrolą. Jedynym sposobem jest terapia wstrząsowa. Czasem dzięki niej mózg odtwarza przerwane połą czenia i stan pacjenta poprawia się. Boli mnie, gdy widzę, jak pacjenci coraz bardziej pogrążają się w otchłań obłędu. Tylko popatrz, co się dzieje z Rybakowem. Od trzech lat sam siebie okalecza; nigdy w pełni nie wyzdrowieje. To nieprzyjemna lekcja, ale trzeba się z nią pogodzić, inaczej sam zwariujesz. Wyjaśnienia Sitkina zabrzmiały niczym zeznanie. Wierzyłem mu, lecz w moim umyśle tkwił też fakt, że Sitkin współpracował z NKWD. Uważałem go za inteligentnego człowieka, drażnił mnie jednak jego zapał do demaskowania symulantów. Jakoś do niego nie pasował, przynajmniej tak mi się wydawało. Najwyraźniej zależało mu na ludziach w rodzaju Sofy, mnie i salowych, a nie na pacjentach. Kiedy codziennie wychodziłem po pracy z oddziału psychiatrycznego, czułem niemal, że powracam do wolnego świata. Coraz trudniej było mi zaakceptować nakładane na mnie obowiązki. Kapitonow nie był pierwszym pacjentem, któremu wstrzyknąłem olejek kamforowy. Zaczęło do mnie w pełni docierać, że te zastrzyki mogą prowadzić do poważnego uszkodzenia mózgu, a nawet śmierci, albo co najmniej do gwałtownych następstw, których widok sprawiał mi przykrość. Pacjent tracił kontrolę i człowieczeństwo, zanim zaś doszedł do siebie, mijały dni. To właśnie było celem — tortura. Dodając do tego jeszcze pytania, które Sitkin zadawał choremu po zabiegu, odnosiłem wrażenie, że staję się członkiem jakiejś komisji śledczej. „Tyjeden możesz położyć temu kres", powtarzał mi wewnętrzny głos. Najwłaściw szą rzeczą byłoby przeciwstawić się Sitkinowi i odmówić wyko nywania pracy. Ale nie mogłem. Ciągle próbowałem otrząsnąć się z poczucia współodpowiedzialności, powtarzając sobie, że nie mam wyboru, że przebywam w obozie i jeżeli ja tego nie zrobię, to ktoś inny zrobi to zamiast mnie. Sttkin kazał mi zrobić zastrzyk — czy to rozgrzeszało mnie z popełnienia wszelkich przestępstw? Nasuwała mi się nieodparcie analogia z hitlerowcami, których dowódcy też wydawali rozkazy, a kaci stosowali się do nich. To ja byłem posłusznym katem. Ale gdybym nie posłuchał, równie dobrze mogłem trafić do wachty*, na etap i do kopalń. Dochodziłem do zdrowia po chorobie, miałem dobrą pracę, karmiono mnie przyzwoicie i pracowałem pod dachem. Powinienem pomagać innym, aby dać pacjentom coś w zamian. Zamiast tego przekroczyłem cienką linię i przeszedłem na stronę oprawców, i nic nie robiłem, do cholery, żeby to zmienić. Co wieczór widywałem Zinę w jej gabinecie albo u Mikołaja Rafaelowicza. Wyniosłem się z oddziału dla gruźlików i spałem teraz w baraku dla felczerów. Wspominałem Zinie o tym, co się dzieje na oddziale psychiatrycznym, oszczędzając jej szczegółów, zwłaszcza opisów terapii wstrząsowej. Tak bardzo się cieszyła, że trzymam się z dala od gruźlików i że mój stan się poprawia, iż nie chciałem martwić jej nowymi problemami. Nie umiałem jednak długo ukrywać zamętu, który zrodził się w mej duszy. Pewnego razu opowiedziałem Mikołajowi Rafaelowiczowi i Zinie, co robię w pracy. Na twarzy Ziny odmalowało się śmiertelne przerażenie, gdy słuchała o zastrzykach z kamfory. — Szczególnie niepokoi mnie to, że Sitkin nie ma sumienia — dodałem — a ja muszę wykonywać jego polecenia. Manipuluję umysłami ludzi i zadaję tortury ich ciału. Czuję się odpowiedzialny. W Sitkinie mieszkają dwie różne osoby. Czasami tryska humorem i wiedzą, ale w stosunku do pacjentów staje się kimś innym. Nie dba o nich. Nie rozmawia z nimi. Traktuje ich jak rzeczy. Zina mocno trzymała mnie za rękę. — Dlaczego wcześniej nam o tym nie mówiłeś? — Jej głos spadał na mnie jak bicz. — Dlaczego ukrywałeś to przede mną? Całkiem, jakbyś mi nie ufał. — To musiało trochę potrwać, zanim zorientowałem się, czy te zabiegi pomagają pacjentom, jakiego rodzaju człowiekiem Strażnica. 364 jest Sitkin i jaką ja ponoszę odpowiedzialność. Nic- wiem, co robić. Powinienem odejść? — A jakże mógłbyś zostać? — zapytała Zina. Zmieniła się na twarzy. Jej paznokcie wpijały mi się w ciało, ale nie zabrałem ręki. — Chcesz, żebym rzucił tę pracę? Chcesz, bym sląd znik nął? — krzyknąłem. — Wiesz, że od razu wyślą mnie na pierwszy etap i nigdy więcej się już nie zobaczymy. — Nie, nie chcę, żebyś stąd odchodził. Może dostaniesz jakąś pracę na innym oddziale albo w kuchni. Zobacz jednak, co z ciebie robi ta praca. Stałeś się kimś obcym, tylko do połowy ludzkim, odkąd ją podjąłeś. Zatruwa ci duszę. Pracuj dalej, a będziesz jak oni. Mikołaj Rafaelowicz położył jedną dłoń na moim ramieniu, drugą zaś na Ziny. Odezwał się spokojnie do niej: -r'1 Janusz nie jest tak zdrowy, jak myśli — popatrzył na l mnie łagodnie. — Zdrowiejesz, ale wieczorami ciągle ci dokucza gorączka. Jeszcze nie wydobrzałeś. Kopalnie by cię zniszczyły. Spojrzał na Zinę, która słuchała z uwagą, ale jej oczy płonęły. — Zino, Janusz musi o siebie zadbać. Jeśli rzuci to zajęcie, to wątpię, czy mu przydzielą inną pracę w szpitalu. Bardzo prawdopodobne, że trafi na etap. Do tej pory pomagałaś mu dojść do siebie. Proszę, wspieraj go również teraz, gdy przeżywa takie trudności. Zina przytuliła mnie i pokiwała twierdząco głową, próbując pogodzić się ze słowami Mikołaja Rafaelowicza. — Janusz, oddział psychiatryczny to dla ciebie bezpieczna przystań. Najbezpieczniejsza. Nie zarazisz się schizofrenią ani depresją maniakalną. Zdobyłeś już sobie pewną pozycję jako felczer na psychiatrii i nikt cię nie wyśle na etap. Sitkin ma dość układów z NKWD, żeby cię przed tym uchronić. Widziałem się z nim ostatnio i jest z ciebie zadowolony. Radzę ci, byś nie poczuwał się do winy. Nie dręcz się. Nie masz wyboru jako więzień. Nawet na wolności ludzie w tym kraju mają bardzo ograniczony wybór. Nie ponosisz odpowiedzialności. Jeśli ty tego nie zrobisz, zrobi to ktoś inny. Rób, co w twojej mocy, by dobrze opiekować się pacjentami, ale nie zamartwiaj się tym, na co nie masz wpływu. Masz tu oddanych przyjaciół. Zwracaj uwa gę na to, co dobre — Mikołaj Rafaelowicz wstał. — Idę zobaczyć co u pielęgniarek. Będę tu, jakbyś mnie potrzebował. 3(;r> Rybakowa przeniesiono z obozu dla przewlekle chorych. Większość z nich odesłano na stały ląd, pozostałych zaś zatrudniono przy nieuciążliwych zajęciach, na przykład jako dozorcę lub nocnego stróża. To była już jego szósta wyprawa na nasz oddział. Pragnął jedynie okaleczyć się i krwawić. Pociął sobie nadgarstki niezliczoną ilość razy, a jego brzuch i klatkę piersiową pokrywała siatka blizn. Najgorsze były po skaleczeniach szkłem, którym ranił się i potem wpychał je pod skórę. Wyjąłem mu wiele odłamków ze skóry głowy, zwłaszcza twarzy. Tym razem zjawił się z głębokim rozcięciem biegnącym od kącika ust aż do ucha. Rybaków był zdolny pokaleczyć się dosłownie wszystkim, musieliśmy więc, gdy miał omamy, na stałe krępować go powrozami. Nie pozwalaliśmy mu nawet jeść samodzielnie, gdyż pokaleczyłby się łyżką. Najpotworniejsze blizny zrobiły mu się na wargach i wokół ust, gryzł bowiem i żuł delikatną, miękką tkankę w tych rejonach. Odciski zębów ciągnęły się w górę aż do nosa i w dół twarzy, po brodę. Kiedy nie miał ostrego napadu choroby, promieniował ciepłem i wdziękiem, mimo odrażających odsłoniętych zębów. Uśmiechał się tak nieśmiało i wstydził swego wyglądu, że wzbudził moje współczucie. Kiedy się z nim witałem, brał moją rękę w swoje obie dłonie i trzymał przez chwilę, jakby obdarzając mnie ufnością i oddaniem. Między atakami pracował na oddziale, zmywając naczynia, czyszcząc podłogi i odkurzając łóżka. W tych okresach ulegał złudzeniu, że to oficerowie śledczy NKWD zadali mu rany. Zwierzał mi się, że przesłuchania nadal trwają, ale zamiast wtrącić go do więzienia, śledczy rozmawiają z nim przez bezprzewodowy telefon. Tylko on słyszy ich głosy. Musi się zgłaszać codziennie, codziennie też stawiają mu pytanie, które niezupełnie rozumie, gdyż głosy mieszają się ze sobą. Zaproponowałem mu więc, że odpowiem za niego. Sprawiło mu to widoczną ulgę. Nigdy nie udało mi się ustalić, kim był przed aresztowaniem. Dostał wyrok za agitację kontrrewolucyjną, co mogło oznaczać, że przeczytał zakazaną książkę albo opowiedział niestosowny dowcip. Zaledwie raz odezwał się na temat swojej rodziny, kiedy oznajmił, że rodzice mają mu złożyć wizytę. Najbardziej komunikatywny stawał się, gdy poruszał temat 366 sportu. Czasami sporządzał sobie piłkę ze szmat i kopał ją w ogrodzie, udając futbolistę. Lubił także rozmawiać o książkach, które napisał. Wierzył, że jest sławnym płodnym pisarzem. Każdego dnia obiecywał, że da mi do przeczytania swe nowe dzieło. Witał mnie tymi samymi słowami, które zawsze wymawiał z podobnym ożywieniem: — Cieszę się, że przyszedłeś! Właśnie skończyłem studium filozoficzne. Nazywa się Odtąd — dotąd. Spodoba ci się. Nauczysz się z niego sporo o filozofii greckiej. Nie jest grube. Jak chcesz, to ci o nim opowiem. Wszystko zostawiłem w domu. Wiesz, że mam piękny dom. Stoi niedaleko. Odwiedź mnie kiedyś. Kierowałem go na poprzedni wątek. — Z przyjemnością bym przeczytał twą nową książkę. Twoje odkrycia filozoficzne pasjonują mnie. Co dokładnie oznacza tytuł? — Znaczy on początek i koniec, życie i śmierć, ten okres w ^aszym życiu, kiedy wiemy, co robimy. Okres w moim życiu, gdy piszę książki. Odtąd, kiedy zaczynam, aż dotąd, kiedy kończę — swoje słowa podkreślał gestami, zależało mu bowiem, abym pojął jego koncepcję. — Całe życie jest „odtąd — dotąd". Rybaków mówił z taką pasją i przekonaniem, że czasem to, o czym rozprawiał, brzmiało całkiem logicznie. Ale zaraz potem rozmowa zaczynała schodzić na manowce, przeskakiwał bowiem z tematu na temat, jak wiewiórka po gałęziach. — Bez przerwy uciekają mi ze stajni konie. Nie wiem, jak je utrzymać. Mam tyle koni. — Wiem o koniach — wtrąciłem. — Nie — rzekł z irytacją — nie mówię o koniach. Mówię o moim bracie. To był niedobry chłopak. Wiecznie kradł z kuchni cukier i konfitury. Inne książki nosiły tytuły: Skacząc najednej nodze, Patrząc w górę przez komin i Przechodząc przez most. Wszystkie dotyczyły przestrzeni i ruchu, co dobrze oddawało zawirowania jego myśli. Bredził, wymyślając jakieś bezsensowne historie, opowiadał je za to z wielkim przejęciem. Spędzałem z Rybakowem wiele czasu, w nadziei, że do niego dotrę i być może uwolnię z jego wypełnionego złudzeniami świata. Salowi donieśli Sitkinowi, że dużo przebywam z Rybakowem. Sitkin wziął mnie raz na bok i powiedział, że szkoda mojego wysiłku. Rozumiałem jego punkt widzenia, lecz musia 3(>7 łem wypróbować własną formę psychoterapii. Zdawało mi się, że rozjaśnia ona jego dni, nie traciłem zatem nadziei, iż mogę utrzymywać go w takim stanie, z którego nie wymknie się w jakieś odległe rejony i nie zacznie od nowa się okaleczać. Cały czas wymyślałem mu przeróżne zajęcia i codziennie rezerwowałem sobie trochę czasu na rozmowę, gdy leżał w łóżku. Nie rozumiałem w psychiatrii tylu rzeczy, że od czasu do czasu zadawałem Sitkinowi pytania. Kiedyś zapytałem go, co wywołuje choroby umysłowe. — Mogą istnieć pewne predyspozycje. Lub też jakieś tragiczne przeżycie wyzwala pewne uwarunkowania w organizmie. Ciężkie warunki obozowe pogłębiają chorobę. To tak, jakby umysł próbował pomóc ciału, proponując mu ucieczkę w chorobę umysłową. — Myśli pan, że pacjenci uciekają w chorobę i już w niej pozostają? — Żałuję, ale nie umiem na to odpowiedzieć. Chcielibyśmy dowiedzieć się, jak to się dzieje, że pacjenci zapadają na te choroby, ale jeszcze trudniej jest zadecydować, co robić, by poprawić ich stan. Schizofrenicy żyją w innym świecie, do którego nie mamy klucza. Największą tragedią jest to, że chorzy też nie mają klucza. Porozcinaliśmy i wypreparowaliśmy mózg, znamy jego budowę, ale mechanizmy nim rządzące są niewidzialne dla oka. Nie potrafimy wywnioskować, jak, kiedy i dlaczego szara i biała istota mózgu zaczyna szwankować. Przypomniał mi się stół sekcyjny Wiktora i łatwość, z jaką Wiktor krajał miękką, gąbczastą tkankę mózgu. Czym innym było zrozumieć, jak kurczy się mięsień prążkowany, czym innym zaś pojąć, patrząc jedynie na podobny do sera mózg, skąd biorą się myśli albo którędy biegną. Chociaż nauczyłem się, jak postępować ze schizofrenikami w ostrym ataku, choroba ta przerażała mnie. To chyba terapia wstrząsowa sprawiała, że schizofrenia z ostrej przechodziła w stan przewlekły. Zastanawiałem się jednak, czy nie należy to po prostu do samej natury tej choroby. Kiedy pogoda dopisywała, chorym na przewlekłą schizofrenię i depresję maniakalną pozwalano spędzać większość dnia w ogrodzie. Wykorzystywałem ten czas na rozmowy z pacjen- 368 tami. Chciałem się więcej dowiedzieć o ich schorzeniach, ;\U-przede wszystkim pragnąłem zgłębić ich myśli, zrozumieć pro cesy przebiegające w ich umysłach, zorientować się, czy mogę pomóc im w poprawie samopoczucia. Chciałem pojąć, jak psy choza może zawładnąć człowiekiem, jak ludzie mogą całkowicie stracić kontakt z otaczającym ich światem i z innymi istotami ludzkimi. Chciałem wiedzieć, jak pacjenci pogrążeni w depresji stają się tak zamknięci w sobie, niezdolni do ucieczki przed własnymi nastrojami i emocjami, za to są w stanie nadal myśleć jasno i logicznie. Ci pacjenci nie byli obłąkani, lecz wiecznie smutni i pozbawieni wszelkiej nadziei. Niekiedy martwiłem się, czy na moje współczucie nie nakłada się ta właśnie ciekawość, a nie chciałem upodobnić się do Sitkina i Sofy, chłodnych obserwatorów. W ogrodzie wybierałem pacjentów, którzy zdawali się najbardziej kontaktowi w danym dniu i rozmawiałem z nimi. Nie robiłem tego z polecenia ani Sitkina, ani Sofy, nie pouczyli mnie też, jak mam to czynić. Nazwałbym to raczej wewnętrznym wezwaniem, które nakazywało mi rozmawiać, wysłuchiwać, rozumieć i przekonywać pacjentów — czułem, że mam do tego zdolności i mogę sprawić, iż ich stan się poprawi. Kiedy nawiązywałem rozmowy z przewlekle chorymi na schizofrenię, odkrywałem, że pewne tematy — aresztowanie, uwięzienie, rodzina — płoszą ich, jakby byli przestraszonymi ptakami. Zaskakiwało mnie, jak prędko umieją się wyłączyć, i jednocześnie zniechęcało, że nic nie może przywołać ich z powrotem do rzeczywistości. Nigdy nie wiedziałem, czy nacisnąłem guzik, który zamykał ich psychikę, ale gdy takie zdarzenie miało miejsce, nie przestawałem mówić, sądząc, że być może ulżę ich cierpieniom i pomogę uporać się z bolesnymi przeżyciami. Niektórzy z pacjentów zachowywali się po ostrym ataku zupełnie normalnie, za to inni nadal cierpieli na omamy i przywidzenia. Jeden z naszych podopiecznych, Misza Perlman, był w latach dwudziestych i trzydziestych znanym poetą, ale w 1934 roku jego poezja została zakazana, on zaś został aresztowany wraz z innymi poetami i pisarzami w roku 1937. Często mi recytował swoje liryki. Pisał w nich o pięknie przyrody, miłości i przyjaźni. Stwierdził kiedyś z goryczą: 369 — Nie pisałem o Stalinie, bohaterskiej klasie robotniczej i wybitnych osiągnięciach socjalizmu. Redaktorzy czasopism i koledzy doradzali, żebym stworzył coś o tematyce społecznej, ale nie miałem natchnienia. Dotknęła go depresja tak straszliwa, że w niektóre dni w ogóle nie wychodził z łóżka. Nawet gdy siadałem obok niego, leżał obrócony do mnie plecami i nie reagował. Odmawiał rozmowy, prosząc, bym sobie poszedł, gdyż za bardzo go boli, by mógł rzec choćby słowo. Nie chciał jeść ani patrzeć przez okno, a gdy mówiłem do niego, cały czas przymykał oczy. Był w stanie jedynie powiedzieć: — Proszę, zostaw mnie w spokoju. Nie pragnę niczego. Nikomu nie przeszkadzam. Chcę tylko, żeby dano mi spokój. W każdym słowie wibrowała udręka. Często zostawałem przy nim i milczałem. Kładłem mu rękę na ramieniu, by czuł, że jestem. Jak wszyscy inni więźniowie, Misza cierpiał z powodu swego aresztowania, uwięzienia i zmarnowanego życia, lecz nosił w sobie ból, który przekraczał wszelkie granice. Dostrzegałem to w jego zgaszonym wzroku i powolnym chodzie, słyszałem w monotonnej barwie głosu. Wyglądał na chorego, ale przyczyna nie tkwiła w ciele, lecz umyśle. Taki sam wzrok miała moja matka po operacji. Też spowolniała, wpatrywała się godzinami w ścianę, nie śmiała się ani nie rozmawiała. Nie wiedziałem, co robić, jak reagować. Zmieniła się w inną osobę. Próbowałem nie zostawiać tak Miszy. Pewnego razu, gdy siedział na ławce pod drzewem, leciutko położył dłoń na moim kolanie, mówiąc: — Wiem, że chcesz mi pomóc, ale ja nie wyzdrowieję. Coś więzi mnie w mojej samotności i lęku przed światem. Kiedy go odczuwam, nawet ty stajesz się obcy. Potem myślę sobie, że ty jako jedyny troszczysz się o mnie. Nikt inny nie przejmuje się, czy żyję, czy umieram, czy jestem normalny, czy szalony. Uważam, że nie jestem obłąkany, ale z pewnością w okropnym dole. Nie wiem, jak z tego wyjść. Nigdy nie słyszałem głosów ani przed oczami nie tańczyły mi demony. Sitkin upiera się, że mam depresję maniakalną, lecz nigdy nie doznawałem tego, co inni maniacy. Po prostu nie potrafię funkcjonować. Mogę jedynie leżeć w łóżku i zabijać czas, marząc o śmierci. Czuję się tak, jakby dławiło mnie poczucie beznadziei i znużenia, a nie umiem się z tego wydobyć. 370 Siedzieliśmy, gapiąc się w ziemię, strapieni i poruszeni. Czułem, jak bliski mi jest Misza, przez co trudniej mi było udźwignąć świadomość, że jego choroby nie da się wyleczyć. Jedyną rzeczą, która chyba mu pomagała, było zapisywanie zwrotów i wierszy. — Mam ich taki natłok w głowie — rzekł pewnego dnia z zadowoleniem i ochoczo. — Muszę być obłąkany — mogę pisać. Gdy byłem przy zdrowych zmysłach, nie mogłem pisać, a teraz wręcz nie powstrzymuję obrazów, które przeze mnie płyną. Czy mógłbyś zdobyć dla mnie ołówek? Solennie mu to obiecałem, choć było to wbrew przepisom — pacjent mógł nim skaleczyć siebie lub innych. Usiłowałem przekonać Sitkina, że Perlman nie ma żadnych napadów maniakalnych, a tylko depresję. — Co masz na myśli? — odpalił Sitkin. — Ludzie w depresji nie przebywają w szpitalach. W wyższych sferach znają ją jako hipochondrię. W dziewiętnastym wieku nazywano ją melancholią. Wszyscy bogacze, którzy nie mieli nic do roboty, skarżyli się na depresję. Byli przygnębieni i rozhisteryzowani. Nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. Całkiem jak Perlman. Uważa się za wielkiego poetę, tymczasem jego dorobek nie ma żadnej wartości. Jeśli chcesz zostać jego osobistym opiekunem, twoja sprawa. Ja chcę go doprowadzić do jakiego takiego stanu i odesłać do kopalń. Pewnego dnia strażnicy przyprowadzili jakiegoś więźnia w kajdanach i ze skutymi rękami. Sitkin kazał Wani umieścić go w izolatce, ostrzegając, że chory może okazać się narowisty. — I nie pytajcie o jego nazwisko. Ma pozostać incognito. Kartę owego pacjenta utrzymywano w ścisłej tajemnicy, nikomu nie zdradzono też, jak się nazywa. W gabinecie Sitkina znajdował się sejf, w którym przechowywał on tajne karty i raporty. Kiedy pacjent uświadomił sobie, że przyprowadzono go na oddział psychiatryczny, wybuchnął gniewem. — Nie zwariowałem! Czemu mnie tu zabraliście? Gdy tylko zdjęto mu kajdany, założyliśmy mu kaftan bezpieczeństwa, wedle zaleceń Sitkina. Bystry, przerażony wzrok 371 mężczyzny i jego głośne protesty sprawiły na mnie wrażenie, od którego było mi aż słabo, że jest absolutnie trzeźwy na umyśle. Próbowałem go uspokoić, mówiąc, że jeśli jest zdrowy, to go wypuszczą. — Mam nadzieję, że tak będzie — odparł. W jego głosie zadźwięczała jednak rezygnacja i rozpacz. Trzymaliśmy go w kaftanie i w izolatce przez następne dwa dni. Trzeciego dnia rano Sofa poprosiła mnie, żebym przygotował zastrzyk z kamfory. Wprowadzono bezimiennego pacjenta. Parę razy z nim rozmawiałem i dowiedziałem się, że konstruował silniki lotnicze. Po aresztowaniu w 1938 roku skazano go na pięć lat za opowiedzenie dowcipu politycznego. Jego wyrok zakończył się dwa miesiące temu, a teraz oskarżano go o ujawnienie poufnych informacji jeszcze w czasie pobytu w łagrach. Wciąż go przesłuchiwano i bał się, co się z nim stanie. Mówił tak spójnie i wyraźnie, że byłem przekonany o jego zdrowiu umysłowym. Podzieliłem się tymi spostrzeżeniami z Sofą. Pomyślała przez chwilę i rzekła: — Sitkin dysponuje specjalnymi informacjami na temat tego pacjenta. Ma on okresy większej poczytalności, lecz powiedziano nam, że miewa urojenia, wyobrażając sobie, że jest kimś innym. Nikomu bym o tym nawet nie wspomniała. Wiesz, że jego przypadek utrzymuje się w ścisłej tajemnicy. Wydawało się, że Sofa wie, co mówi, jednak kiedy nadszedł czas, by zrobić mu zastrzyk z kamfory, ogarnęło mnie dawne poczucie winy i zadrżały mi ręce. Atak, jakiego dostał, był wyjątkowo silny i długi. Po kilku godzinach Sitkin postanowił go przesłuchać, a ja musiałem wyjść. Późnym popołudniem Sitkin zaprosił mnie z Sofą do swego gabinetu. Usiedliśmy, lecz Sitkin nadal był bardzo przejęty. Powiedział w końcu: — Doktor Rutko odnosi wrażenie, że ten pacjent stanowi szczególnie poważny przypadek. Jest bardzo uparty. Trwa niezachwianie przy swoich urojeniach — Sitkin urwał i ponownie zagłębił się w karcie pacjenta. — Janusz, zgłosiłeś mi, że wydawał się poczytalny przed atakiem? — Zgadza się. — Po ataku całkiem mu się pomieszało w głowie i już wcale nie wiedział, kim tak naprawdę jest. Za dzień lub dwa dowiemy 372 się, czy mu się poprawi. Jego stan może jednak wynikać z uszkodzenia mózgu, przez co konieczne stanie sir dalsze leczenie. Możemy dokonać leukotomii. Zabieg ten stosowano u pacjentów w ostrym stadium sclii zofrenii, których stan polepszał się jedynie na pewien czas, i lo nie w pełni. Ale ten mężczyzna nie cierpiał na omamy słuchowe czy wzrokowe, był też inny niż pozostali pacjenci z ostrą choro bą. Mając mniejsze doświadczenie od Sitkina, nie czułem się na siłach, by podważać jego wnioski, czekałem więc przez następne dwa dni na poprawę u pacjenta. Nigdy potem nie miałem już okazji, by z nim porozmawiać. Był ciągle półprzytomny, nie kontaktował i widać było jego wyczerpanie. Pod koniec drugiego dnia przeniesiono go do szpitala w Magadanie, gdzie miał przejść zabieg leukotomii. Pacjent znikł, jakby nigdy do nas nie trafił. Spytałem raz Sitkina, co się z nim stało, a ten odparł: — Skąd mam wiedzieć? Nikt nigdy mi nie zgłasza, jakie są losy pacjentów, którzy przewinęli się przez nasz oddział. A szczerze mówiąc, nie chcę wiedzieć. Nie obchodzi mnie to. Rozdział dziewiętnasty Listy Zima 1944 roku nadeszła wcześnie. Temperatura utrzymywała się w granicach minus czterdziestu stopni. Twarz chłostały lodowate wichry. Łzawiły mi oczy, ciekło z nosa, a chłodne powietrze szczypało w osłabione płuco. Obficie się pociłem i szybko dostawałem zadyszki. Burze śnieżne zatarasowały drogę do głównej szosy i nawiały potężne zaspy na teren przyszpitalny. Niemal wszystkich pracujących w szpitalu mężczyzn wezwano do odśnieżania. Pracowałem w brygadzie odkopującej drogę. Świeże powietrze i wysiłek fizyczny dawały przyjemne wytchnienie od krzyków schizofreników, ich walenia głową w ścianę, nieokrzesanych salowych i terapii wstrząsowej Sitkina. Szybko się jednak męczyłem i często opierałem o łopatę, aż w końcu podchodził jeden ze strażników i przewracał ją kopnięciem. Wszystkich enkawudzistów z obozowego działu wymieniono na nowych. Mikołaj Rafaelowicz wyjaśnił, że robiono tak zazwyczaj co dwa, trzy lata, po to, by przeciąć dotychczasowe układy i przyjaźnie między strażnikami a więźniami. Wymieniono również wielu pridurków. Jednookiego Iwana przeniesiono do obozu przejściowego w Magadanie, gdzie miał pracować w barze dla wolnych pracowników; załatwił sobie ten swoisty awans poprzez znajomości z urkami. Słyszałem też, że dostał przepustkę na opuszczanie żony w dzień. Ta niepokojąca wymiana strażników i pridurków pociągała za sobą niebezpieczeństwo, bowiem nawet w szpitalach dowódcy NKWD i strażnicy sprawowali absolutną władzę, dając też wolną rękę pridurkom. Lekarzom w zasadzie nie groziło ode- 374 słanie na etap, takie ryzyko istniało za to dla felczerów, pielęgniarek i salowych. Jak zwykle, nowi strażnicy byli Azjatami, co należało do planu NKWD, gdyż liczono na różnice rasowe i etniczne, które nasilały wrogość między strażnikami a nami. Nowi strażnicy nie posługiwali się zbyt dobrze rosyjskim, co dodatkowo przyczyniało się do tego, że byli nieprzewidywalni i przesadnie brutalni w zachowaniu. Gdy zerwano dawne więzy, porozumiewanie się zostało poważnie zakłócone. Zdawałem sobie sprawę, że Sitkin nie nadstawi za mnie karku. Jedyną osobą, na której mogłem polegać, był Mikołaj Rafaelowicz. Zanim jeszcze przydzielono mnie do brygady odśnieżającej drogę, straciłem na wadze i czułem się słabo. Mikołaj Rafaelowicz zabiegał, by z powrotem przyjęto mnie do szpitala w roli pacjenta i przebadano, nie był bowiem pewien, czy nie odnowiła mi się dawna choroba. Wynik analizy plwociny był negatywny, co oznaczało, że nie zarażam; także rentgen wykazał, że jama w płucu znikła. Mimo to Mikołaj Rafaelowicz zwrócił się z prośbą, by nie zlecano mi ciężkich robót, gdyby więc odesłano mnie na etap, trafiłbym do pracy w szklarni, oczyszczał z gałęzi wycięte drzewa, wyrównywał teren pod budowę drogi lub pracował jako dozorca czy nocny stróż. Przedstawił mój przypadek na comiesięcznym zebraniu komisji lekarskiej, na którym pozytywnie przyjęto wniosek takiej zmiany charakteru mojej pracy. Odnotowano to w mojej kartotece. Ryzyko kopalń oddaliło się ode mnie na kolejny rok. Ten margines wolności uwolnił moje skrępowane do tej pory myśli, które rozpierzchły się w różnych kierunkach. W następnym roku zakończy się wojna, a może wówczas zwolnią mnie na mocy powszechnej amnestii, wrócę do Polski i poszukam rodziny. Znowu zaświtała nadzieja połączenia się z Taubcią. Chociaż usiłowałem zapanować nad fantazjowaniem i oczekiwaniami, kipiały we mnie emocje i nadzieje. Często przeprowadzano szmony. Nikt nie znał dnia ani godziny — nie uprzedzano o nich ani nie krążyły wcześniej żadne pogłoski. Zajmowała się nimi specjalnie szkolona brygada, sprowadzona z Magadanu. W chwili rozpoczęcia szmonu zamic rał cały szpital: wszyscy musieli pozostać tam, gdzie się znaj dowali. Przeczesywano dokładnie oddziały, budynki noclegowe, warsztaty, piekarnie, szopy z narzędziami i biura administracji. Wywracano do góry nogami szuflady biurek, opróżniano półki i konfiskowano każdy świstek, nawet wiersze Miszy. Przyglądałem się, jak jeden z oficerów sprawdzał każdą książkę w gabinecie doktora Sitkina, potrząsając nią, by upewnić się, że nic nie ukryto w środku. Starannie kontrolowano karty pacjentów i wypytywano Sitkina o diagnozę i szansę na przyszłość każdego chorego. Szczególnie skrupulatnym oględzinom poddawano karty pacjentów, którzy przebywali w szpitalu dłużej niż trzy miesiące, oraz więźniów politycznych. Enkawudziści kontrolowali, czy polityczni nie symulują i czy wszyscy przeszli terapię wstrząsową. Krążyły wieści, że poszukują świadectw napisanych przez grupę więźniów politycznych. Mieli oni jakoby uknuć tajny plan, aby przesłać świadectwa dotyczące obozów pracy na stały ląd, a stamtąd za granicę, gdzie zamierzano je opublikować. Wieczorem Mikołaj Rafaelowicz powiedział mi, że skonfiskowano mu wiele zapisków na tematy fachowe, które miały zostać przeanalizowane w Magadanie. — To wszystko może być ukartowane. Oficerowie nie rozumieją języka medycznego. Pomyślą, że napisałem szyfrem materiały o treści kontrrewolucyjnej. Szukają po prostu, kogo by stąd zesłać. Istotnie, każdemu szmonowi towarzyszyły aresztowania, budząc strach we wszystkich zakątkach szpitala. Dyrektor szpitala i urzędnicy NKWD naciskali na ordynatorów, by wypisywali więcej pacjentów, a po barakach krzątała się grupa wolnych lekarzy, którzy rozmawiali z personelem, przeglądali karty i oceniali stan chorych. Aby zwyciężyć, potrzeba było więcej złota i więcej robotników w kopalniach. Wzrosła liczba etapów. Ale mnie on nie groził przez kolejny rok. Codziennie „Kołymska Prawda", przypięta do ściany w barze, donosiła o kolejnych krajach wyzwolonych spod okupacji niemieckiej: Estonii, Łotwie, Litwie, Polsce, Czechosłowacji, Rumunii i Austrii. W Moskwie oswobodzenie stolic czczono salwami z dwudziestu czterech dział, a wyzwolenie większych miast z dwunastu dział. Pułkowników awansowano na generałów, generałów na marszałków. Prawie trzynaście tysięcy kilo- 376 metrów dalej, w lagrach, zwycięstwa interesowały nas jedynie pod kątem amnestii dla więźniów. Pokonanie Niemiec hitlerowskich nic dla nas nie znaczyło. Nadał przestrzegano zasad panujących w obozach, nadal brakowało jedzenia, strażnicy odnosili się do nas brutalnie, a wyroków nie skrócono. NKWD nie ustawało w rewizjach i przesłuchaniach. Jedyną zauważalną zmianą było zwiększenie się liczby więźniów. Do krajów wyzwalanych przez armię sowiecką spod okupacji niemieckiej wkraczało od razu NKWD, aresztując podejrzanych o kolaborację z Niemcami oraz miejscową burżuazję. Zsyłano ich do obozów, a wielu kończyło w szpitalu. Baraki przeznaczone dla przewlekle chorych umysłowo zaczęły pękać w szwach, umieszczano w nich bowiem więźniów cierpiących na wszelkie schorzenia przewlekłe — syfilis, rozedmę płuc, wrzody i pelagrę. W ciągu minionych dwóch miesięcy szpital opuścili felczer i dwie pielęgniarki, którzy pracowali w baraku dla przewlekle chorych umysłowo. Doktor Sitkin poprosił mnie, bym przejął opiekę nad tym barakiem i powiedział, że szuka dla mnie do pomocy drugiego felczera lub pielęgniarki. W tym czasie wspierali mnie jedynie dwaj salowi i dwie gospodynie. Spałem w pokoiku przy dyżurce, co wiązało się z pracą dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nadal spędzałem większość dni z chorymi na schizofrenię, depresję maniakalną i ciężką depresję. Ci ostatni leżeli godzinami, patrząc w ścianę, zwinięci w pozycji płodowej, a z ich apatycznych ciał promieniował ból. Myślałem, że moja obecność i przyjazne słowa wyciągną ich ze stanu, w którym nic nie miało dla nich znaczenia. Ich wewnętrzne światy zatrzasnęły się, a oni nie nawiązywali żadnej łączności z rzeczywistym światem. Zdawałem się wyłącznie na swoją intuicję i reagowałem na nieme błaganie o pomoc, które wyczytywałem z ich oczu i twarzy. Nawet gdy nie reagowali, mówiłem im, że się o nich troszczę i że się im poprawi. Trzymałem ich za ręce, gładziłem włosy i kładłem rękę na ramieniu. Gdyby chorych umysłowo odesłano z powrotem do obozów pracy, z całą pewnością doznaliby kolejnego załamania lub zostaliby zdruzgotani bezwzględnością strażników i urków. Uważałem, że powinno się ich wszystkich odesłać na stały ląd. 377 jak to czyniono z innymi przewlekle chorymi, ale tej łaski doznało bardzo niewielu. Selekcji dokonywał Sitkin i komisja lekarska. Nigdy nie udało mi się ustalić, jakimi się kierowali przesłankami, choć było jasne, że rzadko zwalniano politycznych. Doktor Sitkin znalazł młodego studenta medycyny, Polaka 0 nazwisku Zasławski, by zastąpił mnie w baraku dla chorych z ostrymi atakami. (Nadal sam pracowałem z przewlekle chorymi.) Był tym wszystkim, czym ja nie byłem: wysokim, niebieskookim blondynem, prawdziwym studentem medycyny, a do tego prawdziwym Polakiem — bo katolikiem. W chwili wybuchu wojny studiował na czwartym roku medycyny. Dołączył do grupy partyzantów działających w okolicach Brześcia. Aresztowano go, kiedy Armia Czerwona zajmowała te tereny. Zasławski drażnił mnie ugrzecznieniem, stukaniem obcasami 1 uległością wobec Sitkina. Bezustannie przygładzał swe blond loczki i mówił polszczyzną wyższych sfer, wtrącając raz po raz francuskie słówka. Jego rosyjski o silnym cudzoziemskim akcencie zachwycał Sofę i doktora Sitkina, ja jednak nie ulegałem jego czarowi. Grupa partyzantów wchodziła w skład organizacji znanej z antysemityzmu. Krążyliśmy z Zasławskim wokół siebie z nieufnością, nie chcąc wdawać się w dyskusje, które mogłyby przybrać nieprzyjemne dla nas obu tony, jednak po paru tygodniach postanowiłem porozmawiać. Zaprosiłem go do mego pokoiku i zamknąłem drzwi. — Muszę z tobą omówić pewien problem — stwierdziłem nieswojo. — Blisko ze sobą współpracujemy i widujemy się codziennie. Muszę wiedzieć, czy to prawda, że twoja grupa wydawała Żydów Niemcom albo ich zabijała w lesie. Muszę znać twoje poglądy na temat Żydów. Zasławski mocno się zarumienił. — Mierzysz prosto w serce. Czego chcesz, spowiedzi? — Nie. Po prostu prawdy. — Prawda nie jest zbyt przyjemna, ale jak chcesz, to ci powiem. Gdy wybuchła wojna, wielu młodych Polaków wcielano do służb pomocniczych lub wywożono na roboty do Niemiec, gdzie pracowali w fabrykach. Polaków zgarniano też w ulicznych łapankach i wysyłano do obozów koncentracyjnych. Ukrywałem się razem z kuzynem w majątku moich rodziców, niedaleko 378 Lidy, przy granicy białoruskiej. Ale hitlerowcy i kolaborująca z nimi policja ukraińska oraz litewska przetrząsali okolicę, szukając Polaków, Żydów i ukrywających się partyzantów. Tak się złożyło, że blisko naszego majątku działała grupa partyzantów, więc dla ochrony wstąpiłem do nich. — Wiedziałeś, że są antysemitami? — Tak — Zasławski zaczął się przechadzać po pokoju. Obawiałem się, że wyjdzie, lecz on podniósł krzesło i trzasnął nim o podłogę. — Naprawdę chcesz wiedzieć, co robiliśmy z Żydami? Sądzisz, że to wyjaśni coś między nami? — Tak — odparłem ze spokojem. Nie zamierzałem sprowokować Zasławskiego, lecz nieco oczyścić atmosferę. Zasławski złapał kosmyk, który opadł mu na czoło, i poprawił go. — Byłem świadkiem mordów. Wielu członków organizacji nienawidziło hitlerowców, Żydów i Sowietów. Gdy mieli okazję, stosowali przemoc. Najłatwiej było zaatakować Żydów. — Jak mogłeś na to patrzeć? Jak mogłeś z nimi zostać? — Gniew, który zawsze odczuwałem w stosunku do tych grup, skrupił się na Zasławskim. Chciałem go uderzyć lub opluć. Nie byłem w stanie myśleć o niczym innym niż o ukrywających się w lesie Żydach i o tych ludziach, którzy tropili ich jak zaszczutą zwierzynę, a w końcu zabijali. Rosła we mnie wrogość, widoczna w podniesionym głosie i drżeniu rąk. Zasławski natomiast potrafił się opanować i patrzył na mnie bez mrugnięcia powieką. — Gdy poszedłem na medycynę we Lwowie, szalał tam antysemityzm. Poparłem go na oślep i z głupoty. Wstydzę się wielu rzeczy, które uczyniłem; skrzywdziłem wielu porządnych ludzi. W lesie, gdy walczyłem w partyzantce, próbowałem nie mieszać się w zabijanie Żydów, nawet ostrzegłem kilku z nich, że jesteśmy w pobliżu, i doradziłem, gdzie mają się ukryć. Nie pragnę teraz się usprawiedliwiać. Wyrządziłem Żydom wiele złego. Nie jestem niewinny — Zasławski wyjął z kieszeni tytoń i prostokątny kawałek papieru i skręcił papierosa. Zapalił i zaciągnął się. — Jeśli nie chcesz już ze mną rozmawiać, ja to zrozumiem. Kiedy go słuchałem, zrobiło mi się niedobrze. Nawet przed wojną należał do nacjonalistycznej organizacji. Wielu moich studiujących na uniwersytecie kolegów zostało ciężko pobitych 379 przez takie bandy. Wątpiłem w to, ze przyłączył się do takiej organizacji przez przypadek. Zasławski i ja należeliśmy do dwóch różnych światów. Nasze drogi rozeszły się już dawno temu. Cokolwiek by teraz powiedział, nic nie mogło zatrzeć jego przeszłości ani zmienić moich uczuć. Z rozluźnionej atmosfery panującej w baraku dla przewlekle chorych psychicznie najbardziej korzystała nasza pomoc kuchenna, Marieta. Była olśniewająco piękną Gruzinką o kruczoczarnych włosach, grubych, wyrazistych brwiach i zalotnych czarnych oczach. Codziennie w baraku zjawiał się pochód pełnych nadziei mężczyzn — głównie wysokich rangą pri-durków z administracji. Uśmiechała się do mnie bez słowa, gdy wchodzili i wychodzili. Zaprzyjaźniłem się z Marieta, spędzając dni na żartach i rozmowach o jej sznurze zalotników. — Mężczyźni są jak psy. Wywracam do nich słodko oczami, uśmiecham się zachęcająco, a oni wszędzie za mną idą. Wydmuchała dym z papierosa, odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się chrapliwie. Jeden przynosił jej alkohol, drugi żywność, trzeci zaś wspaniałe materiały i ubrania. Rzucała ich zaraz, jak tylko dostała dosyć podarków i znalazła innego, który ofiarowywał jeszcze bardziej użyteczne prezenty. Jej uroda zniewalała mnie, ale wolałem zostać z nią na stopie koleżeńskiej, gdyż za bardzo się bałem. Swego pierwszego męża zabiła sztyletem, gdy ją uderzył. Drugiego zabiła siekierą po jakiejś kłótni. Oba morderstwa popełniła z zimną krwią. Mnie Marieta przysłużyła się tym, że załatwiła ze strażnikami, by wpuszczali i wypuszczali Zinę, kiedy tylko chciała. Marieta traktowała Zinę jak młodszą siostrę i przebierała ją w swe fantazyjne stroje. Popołudniami wpadał Zasławski i Marieta pełniła rolę gospodyni, proponując papierosa, coś do wypicia i chyba jeszcze coś więcej. W sylwestra 1944 roku urządziliśmy z Marieta przyjęcie. Przekonała strażników przy wejściu na psychiatrię, by wpuścili naszych przyjaciół. Marieta i Zina wszystko zaplanowały i sporządziły listę gości. Postanowiliśmy bawić się w kuchni, przestronnym pomieszczeniu, w którym znajdował się spory stół, 380 drewniane ławy i duży piec. Na liście gości umieściliśmy dok tora Sitkina, Sofę, nocnego felczera Trofima, Mikołaja Rafaelo wicza, Marię Iwanownę, Hele Borisownę, doktora Łoskutowa z jego obozową żoną, instrumentariuszką Niną, oraz doktora Majersona z jego ostatnią sympatią, radiolożką Sofią Leontiew ną. Zina i Marieta nalegały, żeby zaprosić Zasławskiego. W powietrzu unosiła się atmosfera radosnego wyczekiwania. Armia Czerwona była już w Polsce i Czechosłowacji, a po obozie krążyły pogłoski, że aby uczcić to wspaniałe zwycięstwo, władze ogłoszą największą amnestię stulecia. Każdy miał nadzieję, że wolność jest na wyciągnięcie ręki. Piliśmy alkohol z apteki, który udało się poprzednio zgromadzić, wypisując recepty. Łoskutow przyniósł ogromną bombonierkę i dwie butelki wina. Mikołaj Rafaelowicz zaskoczył nas konserwami z wieprzowiną i fasolą. Dwaj zalotnicy Mariety, Marik i Lowa, wysoko postawieni urkowie, zaopatrzyli nas w rozliczne przysmaki: słodkie bułeczki z rodzynkami, biały pachnący chleb, czerwony kawior, szynkę, kiełbasę, ser, torcik czekoladowy oraz, co było rzadkością, marynaty i musztardę. Przyprowadzili też trzech innych znanych kryminalnych i trzy młode kobiety. Kuchnia upodobniła się do sali bankietowej, drewniane talerze udawały porcelanę, a naczynia z aluminium — srebrną zastawę. Zina z Marieta przybrały zielonymi gałązkami stół, który uginał się od jedzenia. Marieta zachęciła mnie, bym wzniósł pierwszy toast. — Drodzy przyjaciele — zacząłem zmieszany. — Napijmy się, w nadziei, że zwycięstwo odmieni nasze życie. Wznoszę toast za nasze szczęście, wolność i pomyślność w Nowym Roku. Marzę o tym, byśmy się gdzieś spotkali jako wolni obywatele i podzielili opowieściami o nowym życiu. Toasty następowały jeden po drugim. Dżwięczały kieliszki, a butelki opróżniały się. — Poznajmy się lepiej — wyrwało się Mariecie. — Zwracajmy się do siebie po imieniu, bez tytułów i ceregieli. — I gorąco ucałowała doktora Majersona w usta. Złapała następnie Marika i obdarzyła namiętnym pocałunkiem, przylgnąwszy do niego całym ciałem. Dwie młode dziewczyny, które siedziały po obu stronach Mikołaja Rafaelowicza, oznajmiły, że chcą zatańczyć na stole. 381 — A ja mam ochotę zdjąć ubranie. Ależ tu gorąco — rzekła jedna z nich. Wszyscy wstali i klaskali do rytmu w dłonie. — Dawaj! Dawaj! Marik zaśpiewał pięknym głosem Oczi czornyje, a dwie dziewczyny puściły się w cygański taniec z dwoma urkami. Marieta piła z jednej butelki ze swymi dwoma zalotnikami. Tulili się do siebie. Lowa miał koszulę rozchełstaną aż po pępek, widać mu było włosy na klatce piersiowej. Przyciągnął do siebie Marietę i przesuwał dłoń pod spódnicą. — Przestań, idioto! — syknął Marik. Marieta skoczyła na równe nogi. — Warn obu już wystarczy, coś musi zostać dla innych — odciągnęła Zasławskiego od Ziny i uściskała go. Pierwsi poszli doktor Sitkin z Sofą. Poplamiła sobie białą bluzkę czerwonym kawiorem i opadały jej pończochy. Wyglądali jak dwójka uczniaków, dumnych, że ich romans w końcu ujrzał światło dzienne. Spędziłem większość wieczoru z Ziną, ale rozmawiałem też długo z Mikołajem Rafaelowiczem i doktorem Majersonem. Usiedliśmy w małej grupce i planowaliśmy, co zrobimy, gdy nas wypuszczą. My z Ziną wymyśliliśmy, że najpierw pojedziemy do jej domu, by poszukać krewnych, a potem do Polski. Pod koniec wieczoru wszyscy, z wyjątkiem Zasławskiego i mnie, zaczęli śpiewać pieśni rosyjskie — my, Polacy, nie znaliśmy słów. Do godziny policyjnej o dziesiątej nikogo już nie było. Leżałem na łóżku i pokój wirował, gdy tylko przymknąłem oczy. Jedną stopę spuściłem dla równowagi na podłogę; rozmyślałem o uwolnieniu, a także wszystkich miejscach i ludziach w moim życiu. Ujrzałem ich, jakbym spoglądał w kryształowo przejrzysty strumień na piaszczyste dno z kamykami. Tyle było do tej pory rozdziałów w mej przeszłości. Długi korowód ludzi, jakże różnych, przewinął się przez moje życie. Pod koniec stycznia, w pewien chłodny ranek, przyszedł do mnie posłaniec z budynku administracji. — Jest do was list. Można go odebrać po południu, kiedy sortują pocztę. Udałem się tam natychmiast. 382 Zastałem w pracy zaprzyjaźnioną ze mną młodą Żydówkę Eugenię. Powiedziałem, że przyszedł list, i spytałem, czy mogę go odebrać. Podeszła do przegródki z literą B i wyjęła kopertę z całego stosu korespondencji. List był zaadresowany do mnie, nie znałem jednak nadawcy: B. F. Anchipołowski. Stemple przybito w Omsku. Serce podeszło mi do gardła. Może to pomyłka. Niemal przedarłem drżącymi rękami kopertę na pół. Znalazłem w niej dwa starannie złożone arkusiki papieru —jeden list napisano po polsku, drugi po rosyjsku. Serce prawie mi pękało, kiedy odczytywałem najpierw ten po polsku. Najdroższy, Najukochańszy Bracie, Cieszę się, że nareszcie Cię odnalazłem. Jestem kapitanem Wojska Polskiego i czynię wszystko, co w mej mocy, żeby doprowadzić do Twego uwolnienia. Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy. Przesyłam Ci trzysta rubli, żebyś kupił sobie, czego Ci trzeba. Niedługo znowu się do Ciebie odezwę. Ucałowania, Julek Drugi list, napisany po rosyjsku, zaskoczył mnie zupełnie. Wysłała go kuzynka, której nigdy nie widziałem. Drogi Kuzynie, Jakże się cieszymy, że mamy wieści od Ciebie i że jesteś zdrów. Mieszkam teraz z rodziną w Omsku. Przeprowadziliśmy się tutaj z Charkowa w 1941 roku. Chociaż nigdy się nie spotkaliśmy, dużo o Tobie słyszałam, a chciałabym dowiedzieć się jeszcze więcej. Napisz, proszę, do mnie, na podany adres. Będę w kontakcie z Twym bratem. Oddana Ci Bella Czytałem listy wiele razy. Charakter pisma brata wydał mi się najcenniejszą rzeczą, jaką w życiu widziałem. Ucałowałem jego podpis. Ucałowałem potem kopertę i przycisnąłem do serca. Z radości niemal unosiłem się nad ziemią. Mój brat żyje i jest w dobrym zdrowiu, a być może reszta rodziny również. Zastanawiałem się, skąd Bella wie, co się ze mną dzieje, jak 383 każde z nich wpadło na trop, gdzie przebywam. Minęło pięć miesięcy, odkąd wysłałem list do Kati, zdawało się więc nieprawdopodobne, by go otrzymała. Pobiegłem na okulistykę, by podzielić się nowościami z Ziną, potem zaś szukałem Mikołaja Rafaelowicza. Czekałem na oddziale gruźliczym ponad godzinę, ale on poszedł gdzieś na konsultację. Poszedłem z dobrymi wieściami do doktora Majer-sona, którego rzadko widywałem. Jako ordynator chirurgii był bardzo zajęty, spędzając większość czasu na bloku operacyjnym. Kiedy spotykaliśmy się, okazywał mi życzliwość, pytając, co słychać, lecz wyczuwałem jednocześnie dzielący nas dystans. Może była to kwestia wieku, wykształcenia lub pozycji. Choć tak wiele mu zawdzięczałem, czułem się nieswojo w jego obecności, toteż nigdy do niego specjalnie nie chodziłem. Wciąż uważałem go jednak za drogą mi osobę, choć nie tak bliską, jak Mikołaj Rafaelowicz czy doktor Łoskutow. Złapałem doktora Majersona między jedną operacją a drugą i prędko zrelacjonowałem mu listy. Wydawał się uradowany, że to właśnie jego wybrałem, i autentycznie cieszył się wraz ze mną. Po powrocie do pokoju ponownie przeczytałem listy. Bardzo pragnąłem skontaktować się z bratem, ale nie podał mi żadnego adresu. Prawdopodobnie nadal przebywał na linii frontu i często się przemieszczał. Owego wieczoru zasiadłem, by napisać do Belli. Przypomniałem sobie, że ojciec miał młodszego brata w Charkowie na Ukrainie, który z kolei miał dwie córki, Bellę i Zinę, obie mniej więcej w moim wieku. Całkiem zapomniałem, że dwoje z rodzeństwa ojca, wuj Fischel i ciocia Chama, nie wrócili do Polski po pierwszej wojnie, ale zamieszkali na stałe na Ukrainie. Nigdy nie poznałem żadnego z tych krewnych. Dziwnie było pisać do kogoś, kogo nigdy się nie spotkało ani nawet nie widziało na fotografii. Kiedy zabierałem się do listu, próbowałem sobie ją wyobrazić, myśląc, że ma ciemne oczy i włosy jak mój ojciec. Od dawna nie pisałem do nikogo, dlatego musiałem bardzo się skoncentrować i w końcu skleciłem zwie złą odpowiedź, w której wspomniałem jedynie o swoim zdrowiu i tęsknocie za rodziną. Podziwiałem Bellę za odwagę, którą wykazała, pisząc do mnie. Martwiłem się jednak, że mogą ją wypytywać, czemu koresponduje z więźniem, który nie należy do jej najbliższej 384 rodziny. Zaniepokoiło mnie również jej nazwisko — urodziła się jako Bella Bardach. Wyszła za mąż? Zmieniła nazwisko, by miało rosyjskie brzmienie? Nie znałem przebiegu jej życia, więc przesłałem jedynie króciutki liścik, by oddalić wszelkie podejrzenia, jakie mogła budzić ta korespondencja. Pod koniec lutego otrzymałem kolejny list od Belli i krótki list od Julka. Nie wyjawił dokładnego miejsca pobytu, ale przyznał, że nadal jest na froncie w Polsce i awansował na majora. Jego zwierzchnik napisał list do Związku Patriotów Polskich w Moskwie, prosząc o moje uwolnienie. Tyle się we mnie zmieniło dzięki listom! Świeża miłość, okazywana mi przez brata, z którym nigdy nie byłem szczególnie zżyty, głęboko mnie wzruszała. Gdy rozstawaliśmy się, żyliśmy w innych rzeczywistościach, nie potrafiliśmy zasypać istniejącej między nimi przepaści. Przez wszystkie te lata próbowałem nie myśleć za wiele o nim, za to z jego pośpiesznych, skrótowych liścików wyczułem, że myślał o mnie bez przerwy. Julek był ode mnie o pięć lat starszy i zamieszkiwaliśmy odmienne światy. Ciekawiło mnie zawsze, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami jego pokoju, gdy odwiedzali go przyjaciele, chłopcy i dziewczęta. Nie umiałem powstrzymać się od zaglądania przez dziurkę od klucza, złościło mnie bowiem i bolało, że tak mnie ignoruje i odtrąca. Gdy miał szesnaście lat, a ja jedenaście, przychodziła do niego często Niunia, jego pierwsza sympatia. Zamykał drzwi na klucz, a ja godzinami krążyłem na dworze przed jego oknami i wspinałem się na drzewa, by chociaż rzucić okiem do pokoju. — Co oni tam robią? Czemu zamyka drzwi na klucz? — pytałem rodziców. Nigdy nie udzielili mi zadowalającej odpowiedzi, więc nadal szpiegowałem Julka. Nigdy się nie dowiedział, jak bardzo interesowało mnie jego życie. Nie miałem okazji mu o tym powiedzieć. Jego pokój zapełniały książki polskie, rosyjskie i francus kie. Wiecznie coś czytał, a ja zazdrościłem mu wiedzy. W wieku dwunastu lat pociągała mnie nie tyle lektura, co zabawy z moim psem Billym. Julek zaimponował mi, kiedy rozpoczął prenumc ratę licznych czasopism literackich i politycznych, które przy syłano mu z Warszawy. Także matka i ciotka czytały jedno z nich, „Wiadomości Literackie", od deski do deski. Julek i jeno przyjaciel Antoni Gronowicz, którego wiersze wydrukowano, gdy miał szesnaście lat, prowadzili z matką i ciotką zażarte dyskusje o zamieszczanych tam artykułach. Julek zbywał mnie za każdym razem, gdy zadawałem mu jakieś pytanie, które uprzednio starannie przygotowywałem, uznając je za w miarę inteligentne. — Cóż to za dziecinne pytanie — drwił. — Jesteś za mały, żeby omawiać takie sprawy. Idź lepiej zająć się swymi gołębiami, grać w piłkę, pojeździć konno, bawić się z przyjaciółmi. Jego wyniosłość sprawiała, że czułem się nieważny i odrzucony, a także przypominała raz po raz, iż nie należę do kręgu mojej matki i Julka. Brat był zawsze poważny, skupiony i pogrążony w rozważaniach, czytał, pisał i dyskutował. Nie umiał tańczyć, nigdy nie uczestniczył w prywatkach, nie lubił sportów ani zajęć na powietrzu, nie chodził też na majówki nad rzekę. Z chęcią pływał jedynie kajakiem z Niunią, znikając na rzece na cały dzień. Uważałem go za nudziarza. Gdy miałem trzynaście lat, Julek pojechał do Wilna studiować prawo na uniwersytecie. Widywałem go potem tylko w lecie. Jeśli w dzieciństwie nie mieliśmy ze sobą wiele wspólnego, to podczas jego studiów nie łączyło nas już nic. Julek zaczął pisać pracę magisterską na drugim roku i został redaktorem ,,Robotnika", miejscowej edycji gazety Polskiej Partii Socjalistycznej. Jego praca magisterska była tak dobra, że ukazała się w formie książkowej. Matka szczyciła się każdym osiągnięciem Julka. Po ostatnim roku studiów Julka nadeszły najbardziej zaskakujące wieści — rozstał się z Niunią i żenił z nową dziewczyną, Frumą, również studentką prawa. Zawarli ślub cywilny. Znowu to Julek był w centrum uwagi, a ja błąkałem się wśród obcych mi ludzi, kolejny młodzik, którego nikt nie znał. Po czterech latach spędzonych w Wilnie, osiągnąwszy tak wiele, Julek wydawał się niedościgniony — obyty, światowy, świetnie wykształcony, sławny — ja zaś na dobre ugrzązłem w szarzyż-nie życia na prowincji. Napaść Niemców i Sowietów na Polskę, która nastąpiła rok później, podzieliła nie tylko kraj, ale też odgrodziła nas od Julka i Frumy. My staliśmy się częścią Związku Sowieckiego, a Wilno wcielono do Litwy i wprowadzono litewską nazwę Vilnius. To 386 rozdzielenie bardzo zatroskało rodziców i wywołało długie dyskusje, jak sprowadzić ich do domu. Zaoferowałem się, że przeprowadzę Julka i Frumę przez tak zwaną zieloną granicę, czyli nielegalnie, rodzice jednak wahali się. Ale nie było innego sposobu, by wrócili do domu — odrzucono ich podanie o wizę wjazdową do Związku Sowieckiego. Rodzice zgodzili się w końcu na ten plan, kiedy Chaim Ochs, zaprzyjaźniony zabijaka, silny i doświadczony, obiecał im, że będzie mi towarzyszyć. Wyprawa powiodła się, a Julek po raz pierwszy przyznał, że coś potrafię. Od tamtej pory Julek doszedł w Wojsku Polskim do rangi majora, a ja spędziłem w łagrach cztery lata. Chociaż nigdy nie dzieliła nas większa odległość, poczułem, że jest mi tak bliski, jak nigdy dotąd. Wierzyłem w niego i ufałem, iż dopilnuje mego uwolnienia. Do swych niedługich listów Julek dołączał pieniądze, które odkładałem w obozowym depozycie, spodziewając się, że mi się przydadzą, gdy wyjdę na wolność. Nigdy nie sądziłem, że mogą mnie wypuścić przed upływem zasądzonego wyroku, a moich nadziei nie umocniły nawet pogłoski o amnestii. Teraz natomiast, gdy o moje zwolnienie ubiegał się wysoko postawiony oficer Wojska Polskiego, mogły odżyć dawno pogrzebane myśli i nadzieje. Wyobraziłem sobie ponowne spotkanie z rodzicami, siostrą i przede wszystkim z Taubcią. Rozmyślałem nad tym, jak czuje się matka, jak zmieniły się Rachela i Taubcia, czy żyją nasi przyjaciele. Nie mogłem się doczekać widoku rozpromienionej twarzy ojca. Nie miałem wątpliwości, że Taubcia na mnie czeka i że nasze uczucia względem siebie będą tak świeże i naturalne, jak w dniu, kiedy wyjeżdżałem do wojska pięć lat temu. Ale myśli o Taubci wiodły mnie nieuchronnie do Ziny — i poczucia winy, zamętu. Gdyby mnie wypuścili, wróciłbym do domu, a Zina by tu została. Lecz co by było, gdyby ogłosili amnestię i uwolnili Zinę wraz ze mną? Co z naszymi planami, przyszłością? Czy doszłoby do tego, że wkrótce musiałbym dokonać wyboru między dwiema możliwościami, choć przez długi czas sądziłem, że nie mam już żadnej? Taubcia była moją pierwszą i największą miłością. Lecz kochałem również Zinę. Czy musiałbym wybierać? Którą bym 387 zdradził? Żadna z nich nie miała rodziców ani domu. Jedna była zapewne w getcie, a drugą więziono w łagrze. Nie potrafiłem znieść myśli, że któraś z nich mogłaby jeszcze bardziej cierpieć z mojego powodu. Przestałem dzielić się nowinami z listów z Ziną, przestałem z nią rozmawiać o swym uwolnieniu. Nie chciałem, by wiedziała, jaką przeżywam rozterkę. Nadeszły wieści, że na Reichstagu powiewa flaga sowiecka. Zbliżało się zwycięstwo. Czytaliśmy w gazecie kołymskiej o samobójstwach Hitlera i Goebbelsa. Od bezwarunkowej kapitulacji Niemiec dzieliły nas godziny lub dni. Zwycięstwo ogłoszono dziewiątego maja. Komendant obozu zarządził dzień wolny od pracy i obiad dla wszystkich podany w jadalni. W kolejne poranki wokół gazetki ściennej w barze gromadziły się tłumy, sprawdzając, czy wiadomo coś o amnestii. Dni zmieniały się w tygodnie. Potężne władze w Moskwie nie spełniły naszych nadziei. Nasze modły nie zostały wysłuchane. Tłum przestał się zbierać i wszystkich ogarnęło rozgoryczenie. Szczególnie ciężko przeżywał to rozczarowanie Mikołaj Ra-faelowicz. Jego wolni pacjenci rozbudzili w nim zbyt wielkie oczekiwania. Było mi ogromnie żal moich przyjaciół i nosiłem w sobie poczucie winy, że tylko mnie pozostała jakaś nadzieja. Kwitła za to moja korespondencja z Bellą. Pisałem jej o mojej rodzinie, szkolnych latach i miłości do Taubci. Julek doniósł mi, że awansowano go na pułkownika, w związku z czym zostanie w wojsku. Dzieliłem się każdym listem z Mikołajem Rafaelowiczem, ale skrzętnie ukrywałem swe nadzieje przed Ziną, tak jak i ona zatrzaskiwała przede mną pewne rejony swej duszy. Gdy nastała pełnia wiosny, Zina coraz bardziej oddalała się ode mnie. Trudno było wywołać jej uśmiech, nie patrzyła mi głęboko w oczy ani nie ściskała czule za rękę. Im wyżej szybowały moje nadzieje, tym gwałtowniej rósł dystans między nami. Pewnego lipcowego dnia przyszedł do mnie jeden z salowych oddziału dla gruźlików. — Pospiesz się, Janusz. Mikołaj Rafaelowicz chce się z tobą widzieć. 388 Udałem się do jego pokoju, gdzie zastałem go spakowanego i przebranego w cywilne ubranie. Zwolnili go i w pełni zrehabilitowali, zwracając wynagrodzenie za lata spędzone w obozach. Wychodził na dwa lata przed upływem terminu. Te wieści zaparły mi dech. Powiedział, że będzie pracować w klinice Dal-stroju w Magadanie i jednocześnie załatwiać sobie lot do Moskwy. Przygotowano mu już mieszkanie. Tak bardzo się z nim cieszyłem i byłem tak pewien własnego zwolnienia, że nawet nie myślałem o naszym rozstaniu. Ani przez moment nie przeszło ;mi przez głowę, że zabiegi mojego brata mogłyby się nie powieść. Na Mikołaja Rafaelowicza czekał już samochód, powtórzył więc, że nigdy mnie nie zapomni i że gdybym go kiedykolwiek potrzebował, mam się z nim od razu skontaktować. Przez poprzednie dwa lata spędzaliśmy z Ziną letnie niedziele w lesie, zbierając grzyby i jagody. Były to nasze najlepsze chwile, mogliśmy bowiem przebywać w tajnych zakątkach z dala od obozu tylko we dwoje. Kiedy jednak poprosiłem ją o kolejne spotkanie, odmówiła. — Janusz — powiedziała — myślę, że nie możemy się już syjotykać. Od dawna czułem, że to się stanie, lecz jej słowa głęboko mnie zraniły. — Wysłuchiwanie twych radosnych nowin stało się nie do zniesienia — wyjaśniła. — Nie da się w kółko słuchać o tym, co twój brat ma dla ciebie zrobić, śnić jakieś mrzonki o twej przyszłości w Polsce. Mnie jeszcze zostały trzy lata wyroku i nie mam brata w Wojsku Polskim. Muszę sama dbać o swoje sprawy, poza tym poznałam kogoś, kto będzie mi towarzyszyć przez czas, który mi został do wyjścia na wolność. Życzę ci szczęścia. Nasza przyjaźń dawała mi wiele radości, kochałam cię. Ale ty to popsułeś. Rozpłakała się i odeszła. Nie mogłem się poruszyć, wymówić słowa, mogłem jedynie patrzeć, jak się oddala. Czułem, że moje życie ulega tak gwałtownej zmianie, jak wtedy, gdy ją poznałem. Podczas następnych kilku dni dowiedziałem się, że Zina ma nową sympatię — Zasławskiego. Dawano mi też do zrozumie 389 nia, że interesowali się sobą już od dłuższego czasu. Z początku miałem wrażenie, że zostałem zdradzony, ale gdy opadły silne emocje, odczułem ulgę, że nie muszę wybierać między Ziną a Taubcią. Nawet nie potępiałem Ziny i Zasławskiego. Nie mogłem przecież ich osądzać tak, jak bym to uczynił, gdybyśmy przebywali na wolności. Zina musiała sobie radzić sama, ja zaś byłem pewien, że wyjadę, przekonany, że mojemu bratu uda się mnie stąd wyciągnąć. Dni lipcowe, nie wypełnione żadną treścią, wlokły się bez końca, tak podobne do siebie, że nie do odróżnienia. Nie musiałem już biegać na spotkania z Ziną ani nie prowadziłem towarzyskich pogawędek z Mikołajem Rafaelowiczem. Moim najbliższym przyjacielem pozostał doktor Łoskutow. Ogarnęły mnie wątpliwości co do mojego uwolnienia. Od trzech tygodni nie miałem żadnych listów od Belli i Julka. 28 lipca skończyłem dwadzieścia sześć lat. Nadal byłem więźniem. Podupadałem na duchu. W sierpniu przyszedł do mnie goniec z Biura Rejestracji i Przydziału Pracy i polecił, żebym się tam natychmiast zgłosił. Stojący przy biurku Worobiew, ten sam oficer, który przydzieli! mnie do pracy u doktora Piaseckiego, wyciągnął do mnie rękę. — Gratuluję — rzekł. — Mam przyjemność poinformować, że decyzją Kolegium Najwyższego Sądu Wojskowego wasz wyrok został skrócony. Wyjdziecie na wolność, pod warunkiem, że podpiszecie następujące oświadczenia. Na biurku leżały dwa papiery. Podał mi obydwa, żebym je przeczytał i podpisał. Pierwszy był oświadczeniem, że nigdy nie wyjawię nikomu, ustnie czy pisemnie, czegokolwiek, co widziałem od dnia aresztowania aż do uwolnienia. Gdybym złamał ten warunek, zostanę uwięziony bez żadnego procesu na minimum pięć lat, w zależności od ujawnionej przeze mnie informacji. — Proszę tu podpisać — powiedział. Ujął następnie kciuk mojej prawej dłoni, przycisnął do poduszeczki z tuszem i odcisnął go potem na papierze pod mym podpisem. — Ten dokument zatrzymamy dla siebie. Wsadził go między inne papiery na biurku. 390 — A ten jest dla was. Znowu przycisnął mój kciuk do kolejnego formularza. Ten dokument był oficjalnym drukiem potwierdzającym moje zwolnienie. Podpisano go i umieszczono datę sprzed trzech miesięcy. Zastanowiła mnie ta niezgodność z faktami, ale byłem zbyt oszołomiony, by zapytać. Z tego stanu wyrwał mnie głos Worobiewa. — Zabierzcie te papiery, idźcie do księgowości, tam wypiszą wam nakaz wydania pieniędzy, które dostaliście od brata. Widzę, że się nazbierało prawie dwa tysiące rubli. To chyba wystarczy na bilet lotniczy do Moskwy. Możecie swobodnie iść do waszego baraku, pozbierać rzeczy i przejść do wachty. Pokażcie strażnikom dokument zwolnienia z obozu, to was wypuszczą. I jeszcze jedno: mam wiadomość od doktora Doktora, dyrektora szpitala. Chce was widzieć o czwartej w swym gabinecie. Rozdział dwudziesty Na wolności, lecz nie w domu Mając już dokument zwalniający mnie z obozu i dwa tysiące rubli, poszedłem pożegnać się z przyjaciółmi. Zwolnienie, opatrzone moją fotografią z widniejącym poniżej odciskiem kciuka, służyło za tymczasowy paszport i dokument podróżny. Ten mały świstek papieru oznaczał nie tylko moją wolność, ale i bilet do rodzinnego Włodzimierza Wołyńskiego. Nie marzyły mi się już przygody. Nie zależało mi na zwiedzaniu wielkiego świata. Miałem dość. Spokój i dom stanowiły teraz największy skarb. Żałowałem, że nie mogę przekazać dobrych wieści Mikołajowi Rafaelowiczowi, musiałem bowiem z tym poczekać aż do chwili, gdy dotrę do Magadanu. Udałem się na oddział dla gruźlików i odnalazłem w dyżurce Marię Iwanownę i Hele. Pokazałem im zwolnienie z obozu, nie potrafiąc ukryć uśmiechu. Maria Iwanowna wzięła mnie w swoje mocne objęcia, z przejęcia zaś całkiem odebrało jej mowę. Hela wycałowała mnie i ściskała za ręce. Moje wyjście na wolność przywróciło jej nadzieję. — Gdy będziesz w Moskwie, podaj moje nazwisko w Związku Patriotów Polskich. Jestem pewna, że ktoś tam przypomni sobie o mnie i moim mężu z czasów, kiedy pracowaliśmy w Warszawie. Opowiedz im wszystko o mnie i okolicznościach aresztowania. Proszę, daj znać, co ci powiedzą. Przeczytałem w prasie, a słyszałem też od więźniów z Polski, którzy przyjechali z Magadanu, że w Moskwie powstał Związek Patriotów Polskich. Miał on za zadanie odszukać i repatriować obywateli polskich, których wojna rozproszyła po całym Związku Sowieckim, ludzi wypędzonych z terenów okupowanych 392 przez Sowietów, aresztowanych i osadzonych w więzieniach i łagrach, oraz tych, którzy dobrowolnie uciekli, chcąc uchronić ślę przed hitlerowcami. Zamierzałem znaleźć siedzibę Związku, podać nazwiska więźniów polskich, których znałem, i prosie 0 udzielenie mi pomocy, bym mógł wrócić do ojczyzny. Pożegnałem się z doktorem Majersonem i doktorem Los kutowem, po czym ruszyłem na poszukiwanie Ziny. Unikała mnie, a ja nie zadawałem sobie trudu, by ją znaleźć. Teraz jednak pragnąłem z nią pomówić. Żywiłem do niej wyłącznie? ciepłe uczucia, nosząc w sercu wspomnienia naszej bliskości 1 miłości. Chciałem wyjechać w przyjaznej atmosferze. Otworzyłem skrzypiące drzwi do jej pokoiku i wsadziłem głowę do środka. Przewiązała swe jasne włosy czerwoną wstążką. Siedziała przy biurku. Po raz pierwszy od naszego rozstania widziałem ją z tak bliska. Poczekałem, aż wyczuje moją obecność. Wolno obróciła się w moją stronę. Oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a twarz rozjaśnił uśmiech. Uściskała mnie serdecznie. — Jak miło cię zobaczyć — ucałowałem ją gorąco. — Janusz, jeśli cię skrzywdziłam, to przepraszam — trzymała mnie mocno za ręce. — Nadal mi na tobie zależy. Nie wiem, czy dobrze uczyniłam, zrywając z tobą, ale ty byłeś tak zajęty sobą, tak przekonany, że twój brat cię stąd wyciągnie. Czułam, że ci zupełnie zobojętniałam. W gardle zaczęła mi rosnąć dławiąca kula. — Zino — ująłem jej dłoń i ucałowałem — przyszedłem tu, żeby się pożegnać. Godzinę temu mnie zwolniono. — Zniżyłem głos do szeptu. Jej oczy napełniły się łzami. — Cieszę się z twojej radości. Naprawdę. Mam nadzieję, że odnajdziesz resztę rodziny, że żyją i są zdrowi. — Zino, nigdy cię nie zapomnę — brzmiało to trywialnie, ale myślałem tak naprawdę. — Obyśmy się znów spotkali. — Powodzenia, Janusz — uściskała mnie po raz ostatni. — Idź już. Wróciłem do swojej izdebki i rozejrzałem się, co ze sobą zabrać. Kupiłem sobie małą drewnianą walizkę, do której włoży łem przybory do golenia, ręcznik, grzebień, lusterko, zimową 3915 czapkę i rękawice. Założyłem na siebie beżową bluzę, którą uszył mi z pledu jeden z pacjentów, krawiec z zawodu, czarną zaś schowałem do walizki. Nadszedł czas, by pożegnać się z pacjentami. Martwiłem się, co z nimi będzie, gdyż doktor Sitkin nie znalazł nikogo na moje miejsce na sali dla przewlekle chorych. Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że mogę tak nagle wyjechać. Kto się nimi zajmie, zwłaszcza cierpiącymi na głęboką depresję? Sądziłem, że zabiegi zmierzające do uwolnienia mnie potrwają na tyle długo, że zdążę przeszkolić swojego następcę i będę mieć czas na zaplanowanie, dokąd pojadę i co zrobię. Znalazłem doktora Sitkina w jego gabinecie. Moje nowiny zdziwiły i zirytowały go. — Co mówisz? Jak mogą cię tak nagle wypuścić? Ale zaraz potem wróciło jego zwykłe opanowanie, wstał od biurka i podszedł do mnie, by uścisnąć mi dłoń. — Zrobiłeś świetną robotę. Pacjenci cię lubili, bardzo miło było z tobą pracować. Podziękowałem mu za współpracę i spytałem, kto teraz zajmie się pacjentami, dodając, że ci w depresji wymagają szczególnej troski. Sitkin odniósł się do tej uwagi z obojętną nonszalancją. — O to się nie martw. Wymknąłem się cichutko na oddział i przysunąłem krzesło do łóżka Miszy. Leżał w kącie, plecami do drzwi. Gdy powiedziałem mu, że wyjeżdżam, obrócił się do mnie i spojrzał mi przez moment głęboko w oczy. Nic nie mówił. Znowu zamknął się w swej skorupie. Przechodziłem od łóżka do łóżka. Wielu pacjentów otwarcie płakało, dowiadując się, że się z nimi żegnam. Pod ich życzeniami szczęścia niewątpliwie czaił się lęk. Bardzo będzie mi ich brakować. Wróciłem do pokoiku i usiadłem przy biurku, niepewny, co robić, dokąd pójść. Miałem dokument zwolnienia z obozu, ale co dalej? Nie mogłem pojechać do Magadanu aż do następnego dnia, a o czwartej powinienem zgłosić się do gabinetu dyrektora szpitala, nazywającego się, jak na ironię, Doktor. Nie mogłem się domyślić, dlaczego chce się ze mną widzieć. Chciałem natychmiast opuścić obóz, zanim coś mi nie popsuje szyków. Ale nie do pomyślenia było zlekceważenie wizyty u dyrektora. 394 Ukształtowano mnie tak, by bać się i słuchać poleceń. Dyrektor szpitala pełnił zarazem funkcję komendanta obozu i jego władza działała na mnie silniej niż świadomość, że jestem wolny. Poczułem głód. Na zewnątrz żony znajdował się bufet dla wolnych pracowników, postanowiłem więc tam pójść i kupić pierwszy posiłek poza obozem. Przeszedłem przez wachtę. Drżąc z radości i strachu, wyciągnąłem dokument potwierdzający zwolnienie. Dowódca straży przeczytał go beznamiętnie i otworzył drzwi. Idąc korytarzem, zerknąłem przez okno do wnętrza pomieszczeń, w których dokonywano rewizji osobistych. Miałem ogromną chęć splunąć na podłogę. Przy końcu korytarza drzwi otworzył kolejny strażnik. Wyszedłem na ubitą drogę. Bufet prowadziła Luba, była polska komunistka. Zamówiłem chleb, miskę gulaszu i herbatę z cukrem. Z kieszonki na piersiach wydobyłem zwitek banknotów i dokładnie przeliczyłem, by dać właściwą kwotę. Luba odsunęła ruble z powrotem. — Ja stawiam — odezwała się. — Jesteś pierwszym Polakiem, który tu zajrzał. Polska jest znowu wolnym państwem. Może wszystkich nas wkrótce wypuszczą. — I poprosiła, bym podał jej nazwisko w Związku Patriotów Polskich. Luba poinformowała mnie, że w pobliżu stoi dom, w którym mogę wynająć pokój. Załatwiłem wszystko z właścicielem, agronomem, mówiąc, że nie wiem, czy zostanę na jedną noc, czy na dziesięć. Sama kwestia tego, co mam uczynić w następnej godzinie, następnym dniu, następnym miesiącu — przerosła mnie. To, co zdarzyło się w mojej przeszłości, nie przygotowało mnie do samodzielnego życia. Pragnąłem jedynie wrócić do domu i odnaleźć rodzinę. Za pięć czwarta poszedłem do dyrektora szpitala. Głównym elementem wystroju jego gabinetu był długi stół konferencyjny, nakryty zielonym suknem. On sam usadowił się wygodnie w ogromnym, wyglądającym jak tron, fotelu z wysokim oparciem. Nadal stałem. — Skoro jesteście wolni, z pewnością chcecie wrócić do domu — zaczął doktor Doktor. — Skąd pochodzicie? — Z Polski. Chciałbym wyjechać od razu, jak najszybciej. Zamierzam jutro złapać jakiś transport do Magadanu i kupić 395 bilet na najbliższy statek do Władywostoku. Stamtąd pojadę pociągiem lub polecę do Moskwy. Mam tam krewnych. Z Moskwy jakimś sposobem dostanę się do Polski. — Znowu się tak nie spieszcie — zakpił. — Siadajcie. Wszyscy, którzy się stąd wyrwą, chcą natychmiast wyjechać, ale kolejka po bilet na statek bywa długa. Jak mi wiadomo, nie macie większych szans, żeby zdobyć bilet w najbliższym czasie. Musicie się zapisać na listę oczekujących. — Ale żegluga jest otwarta przez co najmniej kolejne trzy miesiące... — Nie bądźcie naiwni. Mówię wam, za nic nie dostaniecie biletu przez następne trzy miesiące. Musicie czekać jak wszyscy inni. Jedźcie do Magadanu, jak chcecie się sami przekonać. — Zamierzam tam pojechać, żeby spotkać się z doktorem Piaseckim. Jestem pewien, że on się orientuje w sytuacji. — Doktor Piasecki to teraz wielka szycha w Magadanie. W sumie to on poprosił, żebym wam znalazł jakąś pracę. — Jaką pracę? Rozdrażniony głos Doktora zmienił się w ton człowieka, omawiającego interesy. — Dalstroj buduje nową drogę na lotnisko i do placówek w tajdze. To spore przedsięwzięcie. Będzie zatrudniona ogromna siła robocza. Otwieramy dużą przychodnię przykliniczną dla więźniów pracujących poza żoną. Mam już tam trzech lekarzy i dwóch felczerów, ale to więźniowie. Trzeba mi wolnego lekarza lub felczera, który by podpisywał zwolnienia z pracy dla więźniów, zatwierdzał przyjęcia do szpitala i pisał dzienne raporty o działalności przychodni. Słyszałem o was same dobre rzeczy od doktorów Piaseckiego i Sitkina. Z pewnością się nadajecie. Gdy wrócicie z Magadanu, dajcie mi znać, czy podejmiecie tę pracę. Spotkanie z Mikołajem Rafaelowiczem przeżyłem jak powitanie dawno utraconego członka rodziny. Zaprosił mnie na obiad do ekskluzywnej restauracji i gościł u siebie. Mimo że piastował prestiżowe stanowisko dyrektora kliniki Dalstroj --NKWD, przyznano mu tylko jeden pokój w czteropokojowym mieszkaniu, w którym mieszkały jeszcze trzy inne rodziny. 396 Wszyscy mieli wspólną kuchnię i łazienkę. Jego duży pokój przedzielał na pół parawan: w jednej części stało łóżko i kanapa, a w drugiej stół, sofa i kredens. Następnego dnia poszliśmy na zakupy, gdyż, jak to określił Mikołaj Rafaelowicz, wyglądałem na „biednego krewnego, co wyszedł z więzienia". Wolno mu było dokonywać zakupów w specjalnym sklepie odzieżowym dla dygnitarzy NKWD i Dal stroju. Kupiłem parę spodni, koszulę i wysokie skórzane buty. Mikołaj Rafaelowicz kupił mi krótką, podbitą futerkiem kurtkę. Poczułem się jak milioner i zaprosiłem go do restauracji. — Oszczędzaj pieniądze — rzekł. — Będziesz ich potrzebował, żeby się stąd wydostać. Mikołaj Rafaelowicz potwierdził ponure prognozy Doktora. — Bilety to rzadki towar, Janusz. Prawdopodobnie nie uda ci się ich załatwić aż do kolejnego sezonu, i nieźle cię to uderzy po kieszeni. Spróbuję wciągnąć cię na listę oczekujących albo wymyślić inny środek lokomocji. Nigdy nic mnie tak nie przygnębiło. Nie chciałem zostać na Kołymie i pracować w szpitalu, ale Mikołaj Rafaelowicz stwierdził, że tak będzie najrozsądniej. — Myśl o pracy z doktorem Doktorem jak o czymś tymczasowym. Postaram się znaleźć ci pracę tutaj, żebyśmy mogli być razem, lecz musisz mieć w ogóle pracę, żeby dostawać przydział żywności i coś zarobić. Praca w przychodni była wstrętna. Moim podstawowym obowiązkiem było utrzymywanie liczby dziennych zwolnień z pracy na poziomie poniżej pięciu procent ogółu wszystkich pracowników, zgodnie z założeniami bowiem taka proporcja miała ograniczyć do minimum oszustwa i przekupstwo. Czułem własną śmieszność, gdy nadzorowałem trzech lekarzy, aby więc jak najmniej przebywać w ich gabinecie, przez większość czasu ukrywałem się u siebie, podpisując zwolnienia z pracy i sporządzając raporty. We wrześniu dwóch urków zażądało leków i zwolnienia z pracy. Obaj leczyli się kiedyś na okulistyce, więc całkiem dobrze ich znałem. Zjawili się, kiedy już zamykałem. — Jesteśmy chorzy — oświadczył Skorpion. — Potrzebujemy kodeiny i tygodnia zwolnienia. 397 Powiedziałem, że im dam jeden dzień, ale tydzień nie wchodzi w grę. — Że niby jak, dzień? — parsknął Skorpion. Rozchylił bluzę, ukazując ostrze siekiery. Ustaliliśmy w końcu, że zadowolą się dziesięcioma opakowaniami kodeiny na każdego i trzema dniami wolnymi. Ta decyzja kosztowała mnie wiele bezsennych nocy. Wydanie leków urkom stanowiło poważne przestępstwo obozowe, za które mogłem zostać ponownie aresztowany. Popadłem też w niebagatelne niebezpieczeństwo: groził mi szantaż ze strony urków. Sytuacja pogorszyła się jesienią i w zimie. Chorowało coraz więcej więźniów, a w progu stawało coraz więcej dochodiagów. Nie miałem serca odprawiać ich z kwitkiem. Liczba zwolnień wzrosła do ponad dziesięciu procent, aż w końcu zostałem skontrolowany przez dwóch wolnych lekarzy i enkawudzistę. Kazali mi wytłumaczyć się z każdego wydanego w owym dniu zwolnienia. — Proszę nie mieć tak miękkiego serca — stwierdził młodszy z lekarzy, uśmiechając się przyjaźnie. — Trzeba pilnować interesów obozu, a nie wrogów ludu. Wizyty urków zrobiły się jeszcze częstsze. Lubili opium, alkohol i kodeinę. Wszystkim odwiedzinom towarzyszyła zatknięta za bluzę siekiera, a ja stosowałem się do wszelkich ich żądań. Pewnego zimnego śnieżnego dnia w listopadzie zgłosił się do mnie pacjent, którego dobrze znałem. Siemion Ogurcow, chemik, pracownik szpitalnego laboratorium. Nabawił się zapalenia oskrzeli, więc zgodnie z zaleceniem lekarza wypisałem mu zwolnienie na trzy dni i zaprosiłem do gabinetu na rozmowę. Przedstawiłem mu swe problemy i podzieliłem się pomysłem, który rozważałem już od dłuższego czasu. Przyszedł mi on do głowy po tym, jak stałem się świadkiem pewnego zajścia na chirurgii. Zdarzyło się to trzy miesiące wcześniej. Doktora Majersona nie było akurat w tym dniu i zastępował go nowy więzień z Budapesztu, Janos Zader. Wyglądał jak Cygan, ze swymi sztywnymi czarnymi włosami, krzaczastymi brwiami, oliwkową cerą i promiennym uśmiechem, nosił szykowne ubrania i odznaczał się nienagannymi manierami. Był ulubieńcem wszystkich w obozie, a na dodatek znakomitym chirurgiem i jedynym specjalistą laryngologiem. 398 Szpital przechowywał sporą ilość oddanej krwi, która była już za stara, by użyć jej do transfuzji, przełożona pielęgniarek zapytała więc Zadera, co z nią zrobić. Odpowiedział krótko i, moim zdaniem, genialnie: — Dodajcie trochę cukru do smaku i podawajcie pacjen tom jako uzupełnienie diety w białko. Przełożona wykonała polecenie i rozdzieliła krew do obiadu, nalewając ją z czajniczka do malutkich filiżanek. Doktor Doktor wyrzucił Zadera, oskarżając go o wprowadzenie kanibalizmu, szerzyły się również plotki, że Zadera może czekać kolejny proces. Przez trzy miesiące musiał pracować jako drwal, potem jednak Doktor został zmuszony, by wezwać go z powrotem, gdyż odczuł dotkliwy brak laryngologa. Od dawna moje myśli zaprzątał brak odpowiedniego uzupełnienia diety chorych w białko. Krew ma wysoką zawartość protein i świetnie mogłaby spełniać rolę takiego dodatku dla pacjentów cierpiących na niedożywienie. Błąd Zadera polegał na tym, że wybrał krew ludzką. Ale czemu nie renifera? Im większa ogarniała mnie ochota, by czmychnąć już na dobre z tej przychodni, tym częściej myślałem o założeniu jakiegoś interesu, który zająłby się zbiórką i dystrybucją krwi renifera. Przypomniał mi się stary więzień, chory na gruźlicę Eskimos, który opowiadał mi o przetrzebianiu stad reniferów, urządzanym na północy co pół roku. Podczas trwającego tydzień święta Eskimosi zarzynali stare i niedołężne sztuki tych zwierząt, po to, by reszta populacji pozostała zdrowa, a ja wyobraziłem sobie, jak krew renifera wsiąka w śnieg. Być może da się wynaleźć jakiś sposób, by ją zebrać. Omawiałem ten pomysł z Siemionem kilka razy, a on uznał go za wart zachodu. Powiedział, że jest chemicznie możliwe, by zakonserwować krew kwasem cytrynowym i wzbogacić ją alko holem i cukrem. Siemion pomógł mi napisać projekt takiego przedsięwzięcia. Zwracałem się w nim z prośbą o ciężarówkę z szoferem, sześć drewnianych beczek na krew, dwa galony czystego spirytusu, dwadzieścia paczek prasowanej herbaty i pięćdziesiąt paczek machorki na podarunki dla Eskimosów. Dysponując już ostateczną wersją projektu, udałem się do gabinetu doktora Doktora. Pragnąłem, aby wyznaczył nam okres próbny, w czasie którego wszystko mogłoby ruszyć. Zd.i wałem sobie jednak sprawę z tego, że pomysł jest dziwaczny i że doktor Doktor nigdy go nie poprze. W razie gdyby go odrzucił, złożę rezygnację, przeniosę się do Magadanu i tam znajdę pracę. Nie byłem już dłużej w stanie znosić obawy, że będę szantażowany lub zamordowany przez urków. Wręczyłem Doktorowi nasz projekt. — Istnieje ogromne zapotrzebowanie w obozach i szpitalu na uzupełnienie diety w wysokokaloryczne białko, opracowałem w związku z tym pewne przedsięwzięcie, dzięki któremu można by je wyprodukować. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu okazał wyraźne zainteresowanie projektem, pytając, czy widziałem na własne oczy, jak zabija się renifera i czy wiem, jak można przechowywać krew. — Będziemy ją zbierać jedynie w zimie, więc w czasie długiego transportu nie rozmrozi się — wyjaśniłem. Po szczegółowym opisaniu procesów konserwacji i wzbogacenia krwi poprosiłem go o zgodę, dodając, że chciałbym, by Ogurcow był moim wspólnikiem i głównym chemikiem. Doktor Doktor przyjął nasze plany z entuzjazmem. Inicjatywa zbiórki krwi renifera przeszła najśmielsze oczekiwania i Siemiona, i moje. W ciągu dwóch miesięcy nawiązałem świetne kontakty z kilkoma szczepami Eskimosów, przydzielono mi dwie dodatkowe ciężarówki i ośmiu więźniów do pracy. Siemion dostał własne laboratorium i trzy pracownice, które pod jego kierunkiem sterylizowały butelki i napełniały je wzbogaconą krwią, którą nazwaliśmy hematogenem. W styczniu Doktor udzielił mi pozwolenia na sprzedaż produktu poza szpitalem, choć i tak uprawiałem już ten proceder na czarnym rynku w Magadanie. Przestałem jeździć na wyprawy na północ, przekazując obowiązki zbierania krwi więźniom, a sam spędzałem czas na ustalaniu cen, dystrybucji i liczeniu pieniędzy. Tak się wzbogaciłem, że nigdy wcześniej nie śmiałbym marzyć o czymś podobnym. Doktor utworzył dla mnie nowe stanowisko, które nazwał „starszy inspektor do spraw zaopatrzenia w krew zwierzęcą". Płacono mi dziewięćset rubli miesięcznie, z czego nie dało się dostatnio żyć, zarabiałem za to dwa razy tyle na czarnym rynku. Ilekroć znalazłem się w Magadanie, spotykałem się z Mikołajem Rafaelowiczem. Powiedział, że podjął konieczne kroki, 400 bym mógł odpłynąć najbliższym statkiem do Władywostoku. Dodał też, że starał się znaleźć inny środek lokomocji, żeby mieć coś w rezerwie. Nie zorientowałem się, o co mu chodzi, ale ufałem, że mnie nie zawiedzie. W tym czasie przygarnąłem zbłąkanego psa — mieszańca husky i wilczura. Miał skaleczoną łapę, którą mu troskliwie wyleczyłem, a on bardzo się do mnie przywiązał. Nazwałem go Jantar, czyli po prostu po rosyjsku i staropolsku „bursztyn". Wokół biegało tak wiele zdziczałych psów, że szybko uzbierałem ich siódemkę — Atlasa, Romea, Jacka, Billy'ego, Nanę i Janę. Kupiłem sobie sanki. Wczesnym rankiem w niedzielę zbierałem wszystkie i wyruszałem w drogę. Mknąłem przez lasy i rzeki, wdychając rześkie powietrze, chłonąc słońce i świeżość śniegu. Czułem się jak Książę Północy. Namawiałem czasem któregoś z wolnych pracowników mieszkających w osadzie, żeby pojechał ze mną, lecz niemal zawsze odmawiali. Woleli zwykle spędzać niedziele z rodzinami w bufecie u Luby, gdzie jedli suty obiad i pili co niemiara. Rzadko im towarzyszyłem w tym „rodzinnym" obiedzie. Gwoździem programu był konkurs, który z mężczyzn więcej wypije. Nalewano całą szklankę czystego spirytusu i prowokowano, by wypił ją jednym haustem. Tego, który nie zdzierżył, obrzucano obelgami. Uczestnicy przyjęcia wymiotowali, byli ordynarni i pijani. Całymi wieczorami czytałem książki, pożyczane od mojego gospodarza, i odpisywałem na listy Julka i Belli. Agronom i jego żona byli bardzo uprzejmi, lecz niewiele nas łączyło. Byli zamożni — wolni pracownicy na Kołymie otrzymywali podwójne pensje i półroczny urlop co drugi rok, przez co rozmowy obracały się głównie wokół pieniędzy i podróży, a na te tematy nie miałem zbyt wiele do powiedzenia. Wspólną pasją było za to nasze zamiłowanie do psów: opiekowali się nimi, kiedy wyjeżdżałem do Magadanu. W nocy leżałem bezsennie godzinami w dużym, lecz urządzonym po spartańsku pokoju. Rozkoszowałem się ciszą i świeżym powietrzem, tym że nie słychać chrapania, kaszlu, rozmów i odgłosów bójek. Minął prawie rok, odkąd nawiązałem korespondencję z nm im bratem, ale w żadnym liście nie wspominał o Włodzimierzu Wołyńskim ani naszej rodzinie. Zastanawiałem się, co wie o ich losie. Czasami myślałem, że omijanie tematu naszej rodziny In '10 1 dobry znak, że pewnie jeszcze ich nie odszukał. Ale w środku nocy uderzało mnie złowrogie przesłanie milczenia Julka. Napisałem do niego kilka listów, w których domagałem się, by ujawnił, co wie, nigdy jednak nie odpowiedział na moje pytania. Pisanie listów zrobiło się nie do zniesienia. Chciałem porozmawiać z Julkiem, usłyszeć jego głos, zadać pytania, uzyskać odpowiedzi. Owładnęło to mną całkowicie, więc pewnego dnia poszedłem na pocztę w Magadanie i zapytałem, czy mogą mnie połączyć z Polską. Było to szaleństwo — nie miałem przecież numeru telefonu Julka — ale musiałem coś zrobić. Urzędnik odprawił mnie, mówiąc, że z Kołymy nie da się dodzwonić za granicę. Pod koniec marca zatelefonował do mnie Mikołaj Rafaelowicz: — Mam dla ciebie bilet na samolot z Magadanu do Chaba-rowska. To samolot wiozący ładunek, który ma odlecieć czwartego kwietnia o siódmej rano. Tego dnia złożyłem rezygnację z pracy i zostawiłem interes zbierania krwi Ogurcowowi, psy zaś pod opieką agronoma i jego żony, za co obojgu zapłaciłem. Obiecałem Mikołajowi Rafaelo-wiczowi, że odwiedzę jego rodziców i siostrę w Moskwie i napiszę mu, jak się im wiedzie. Miał nadzieję, że w następnym roku pojedzie do Moskwy. Ustaliliśmy, że wyślę mu swój adres, niezależnie od tego, czy nadal będę w Moskwie, czy w Polsce. Zostawiłem go na pasie startowym, samotną wysoką postać z rękami założonymi na plecach. Kabina samolotu była zawalona paczkami i pudłami, ja zaś podróżowałem jako jedyny pasażer na pokładzie. Pilot wskazał mi metalową ławeczkę i kazał usiąść. Nie wymieniliśmy już potem ani słowa, nawet gdy temperatura opadła grubo poniżej zera i waliłem w drzwi kokpitu, by wiedział, że zamarzam. Przez następne cztery godziny w powietrzu rozcierałem sobie bez przerwy twarz, ręce i palce u nóg, kolejny raz nie dopuszczając do odmrożeń. Po wylądowaniu pilot polecił mi od razu, żebym się zmył. Lotnisko w Chabarowsku leżało dwadzieścia kilometrów od samego miasta, a po półgodzinnej jeździe autobusem dotarłem na dworzec kolejowy. Na placu roiło się od ludzi czekających na 402 zakup biletów. Niektórzy twierdzili, że zabiera to dwa lub trzy dni. Nie zamierzałem zmarnować więcej czasu, stojąc w kolejce, i poszedłem dalej, by poszukać noclegu. Późnym popołudniem usłyszałem przypadkiem jakiegoś mężczyznę rozmawiającego po polsku, z lekkim akcentem żydowskim. Henryk pochodził z Wilna. Uczęszczał na ten sam uniwersytet, co mój brat i studiował filozofię, gdy wybuchła wojna. W czasie okupacji miasta przez Sowietów został deportowany wraz z rodziną na wieś na Syberię. Przeniósł się następnie do Chabarowska i wyuczył zawodu szewca. Miał mały warsztat w tym samym pokoju, w którym mieszkał. Zaprosił mnie, bym się u niego zatrzymał. Henryk traktował mnie jak starego przyjaciela. Przedzielił swój ogromny pokój parawanami na trzy części. W jednym kącie urządził sobie warsztat, w drugim postawił łóżko, trzeci zajmowały dwie zaprzyjaźnione kobiety. Ich praca zaczynała się wieczorem i trwała całą noc. Sprowadzały klientów w głąb pokoju. Kiedy budziły się w środku dnia, nasza czwórka szła razem do restauracji. Panie upierały się, że to one zapłacą. Były również Polkami, wykształconymi i kulturalnymi. Zostały razem z rodzinami zesłane na Syberię i teraz składały pieniądze na powrót do Polski, gdzie mogłyby znów godnie i przy zwoicie żyć. Codziennie szedłem na dworzec, w nadziei, że zastanę krót szą kolejkę, i codziennie wracałem po paru godzinach do mieszkania Henryka, wściekły i zniechęcony. Sprawa była beznadziej -na, jeśli jedna osoba chciała utrzymać sobie miejsce w kolejce. Podzieliłem się swym kłopotem z Henrykiem, a on wymyślił, że można kupić bilet lotniczy: był co prawda droższy, lecz przypuszczalnie łatwiejszy do zdobycia. Zaoferował, że pójdzie ze inną na lotnisko stanąć w kolejce. Przez dwa i pół dnia staliśmy na zmianę. Na noc kolejki rozpierzchały się, ale o siódmej rano wszyscy zjawiali sic /. powrotem. Każdy sporządzał sobie listę dziesięciu osób przed i za sobą, by w ten sposób udowodnić swe miejsce w kolejce. Czwartego dnia wszedłem na pokład samolotu. Usiadłem przy oknie i spoglądałem na obłoki, czując, jakby cały świat do mnie należał. Złapałem się na marzeniach, którym się niegdyś oddawałem, wyobrażając sobie, jak wygląda świat w dolinach 403 i wśród wzgórz, w lasach i stepach. Jakże było cudownie widzieć cały krajobraz, a nie skrawek ziemi przez zakratowane okienko wagonu, dziwić się światu, a nie lękać go. Znowu przeistaczałem się w cywilizowanego i wrażliwego człowieka. Jakże osobliwy był to sposób myślenia. Obozy, Dwudziesty Trzeci Kilometr, żona, strażnicy, pacjenci — wszystko to stało się moim punktem odniesienia, zdawało się znane i swojskie, podczas gdy samolot, Moskwa i świat poniżej uderzały swą obcością. Otwierałem i zamykałem oczy z dreszczykiem emocji, za każdym razem uprzytomniając sobie, że przebywam na wolności i lecę do domu. Jako że w nocy samoloty nie latały, nasz wylądował w Om-sku, a potem w Swierdłowsku, by przeczekać tam noc. Leżąc z czterema innymi pasażerami w zatłoczonym pomieszczeniu sypialnym na lotnisku, myślałem o więzieniach w tych dwóch miastach, o przyciśniętych do siebie skazańcach. Poczułem więź łączącą mnie z owymi miastami, a z której nikt wokół mnie nie zdawał sobie sprawy. Trzeciego dnia po południu samolot wylądował na moskiewskim lotnisku Wnukowo. Była wiosna. Jeszcze ziąb, ale już wiosna, z rozkwitającymi pąkami i kwiatami. Dzierżąc w ręku adres mej kuzynki Kati, pytałem przechodniów, jak dojść do Szosy Jarosławskiej nr 148. Wymienili mi autobusy, trolejbusy, tramwaje, ja jednak tak się bałem, że nie wysiądę na właściwym przystanku i przegapię przesiadkę, że poszedłem na piechotę. Po dwóch godzinach trafiłem na Szosę Jarosławską, która ciągnęła się od Dworca Jarosławskiego. Stamtąd odliczałem numery, docierając do 148. Znalazłem budynek i nie mogłem uwierzyć, że mieszka w nim Kalia. Masywna szara budowla — dzieło socrealizmu — długa na dwie przecznice. Odszukanie mieszkania zajęło kolejną godzinę. Musiałem przejść każde skrzydło i sprawdzić nazwiska na drzwiach. Znalazłem je w trzecim skrzydle na szóstym piętrze. Zdyszany i spocony, zastukałem, a serce waliło mi jak młot. Otworzyła siwa kobieta. Bez chwili wahania zawołała moje imię, przytuliła i ucałowała mnie. Odsunęła się następnie na odległość ramienia, by przyjrzeć się mojej twarzy. — To ty! Czekamy na ciebie. Patrz, Sioma, to Janusz. 404 Jej mąż, wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna po pięćdziesiątce, zrobił krok do przodu i serdecznie mnie uściskał. Podniósł moją walizkę i spytał, czy mam jeszcze jakiś bagaż. Czułem jednocześnie radość i onieśmielenie, nic mogąc oderwać oczu od krewnych, których nigdy dotąd nie widziałem. Tak szczerze się cieszyli, że mnie widzą i mogą mnie gościć u siebie, choć byłem skazańcem. Ile musieli pokonać strachu, żeby mnie tak przyjąć. Codziennie kładli dodatkowe nakrycie na stole, w nadziei, że zjawię się ja lub ich syn. Szurik walczył na froncie i choć uznano go za zaginionego, nadal łudzili się, że żyje i wkrótce stanie na progu mieszkania. Usiedliśmy w jadalni i przerywaliśmy sobie nawzajem, zadając pytania — niemal każde zdanie wywoływało kolejne pytanie. Podczas posiłku Katia poklepywała mnie po ręce i trzymała ją, gdy Sioma wstawał, by nałożyć kolejne danie. Wkrótce zadźwięczał dzwonek i zjawiła się młoda kobieta o smukłej, dziewczęcej sylwetce. Katia przedstawiła mnie, a kobieta ucałowała w oba policzki. Powiedziała: — Janusz, od tak dawna na ciebie czekamy. Katia tak się martwiła. Jak dobrze, że tu jesteś. Zmieszany, niezgrabnie uściskałem nieznajomą. W końcu wmieszał się Sioma, by nieco stonować naszą paplaninę i roz-emocjonowanie. — To Sonia, nasza listonoszka. Zajmowała się też Szuri-kiem, jak był mały. Uważamy ją za członka rodziny. Przeszło rok temu Sonia przyszła z jakimś listem zaadresowanym do osoby nazywającej się E. D. Weinstock, ale adres zawierał błąd. Jako że podano inicjały, wywnioskowaliśmy z Katią, że chodziło o innych Weinstocków, więc sprzeciwiliśmy się otwieraniu tego listu. Oddaliśmy go Soni, żeby znalazła prawowitego adresata. — A ja miałam jakieś przeczucie — wtrąciła Sonia — i nosiłam tak ten list parę tygodni. Sprawdzałam innych E. D. Weinstocków, ale nikt nie miał takich inicjałów. Nie było adresu zwrotnego, więc cóż mogłam zrobić? Pewnego dnia przyniosłam go z powrotem Kati, mówiąc: „Albo go teraz otwórzmy, albo go spalmy". Zaczekaliśmy, aż Sioma wróci do domu, i otworzyliśmy. W środku był twój krótki liścik. Świętowaliśmy do czwartej nad ranem, że się znalazłeś. 405 Katia rozpłakała się. — Trwała wojna. Sioma pracował w tajnej fabryce chemicznej, produkującej dla wojska. Przeraziło nas, że otrzymaliśmy list od więźnia. Sioma mógł stracić pracę albo zostać aresztowany za takie kontakty. Nie wiedzieliśmy, jaki dostałeś wyrok — sądziliśmy, że jesteś politycznym — więc poprosiliśmy Bellę, żeby do ciebie napisała. Wydawało się nam, że tak będzie bezpieczniej, bo to twoja kuzynka w pierwszej linii i nie jest związana z żadną tajną pracą. Sonia znikła w kuchni, wracając z butelką wódki i czterema kieliszeczkami. — Trzymamy tę butelkę, odkąd się dowiedzieliśmy od Belli, że cię uwolnili i jedziesz do Moskwy. Wznieśmy toast za twe zdrowie i szczęście, a także za tych, których jeszcze tu nie ma, ale są w drodze. Sioma napełnił mój kieliszek i rzekł: — A to za twego brata. — A gdzie on jest? — spytałem. — Momencik. — Sioma podniósł słuchawkę i wykręcił numer. — Już przyszedł — powiedział do słuchawki i podał mija. Julek wymówił moje imię. Ledwo rozpoznałem go po głosie, ale tego lekko nosowego tonu nie sposób było pomylić z kimś innym. — Gdzie jesteś? — zawołałem do słuchawki. — W Moskwie. Będę u was za pół godziny, żeby cię zabrać. Julek stawił się w mundurze polskiego oficera. Lewą kieszeń na piersi dekorowało co najmniej dwadzieścia barwnych baretek. Twarz nie zmieniła mu się, ale wyłysiał, stał się barczysty i mniej się garbił. Pr2y obiedzie cały czas na mnie patrzył. Oznajmił wolno i z namysłem, jak zwykle: — Kiedy pierwszy raz dowiedziałem się o twoim liście, akurat zaproponowano mi stanowisko attache wojskowego w Meksyku. Odrzuciłem je, mając nadzieję, że odnajdę albo ciebie, albo kogoś z rodziny. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę. — A nasi rodzice, Rachela, Taubcia... Julek rzucił mi krótkie i zasmucone spojrzenie. — Ich już nie ma. — Wszystkich? — Gdy wypowiedziałem to słowo, coś we mnie zawaliło się, zatonęło, zaginęło na wieki. Nadzieja, która 406 trzymała mnie przy życiu na Kołymie, zaczęła rozpływać się najpierw w milczeniu zionącym z listów Julka, a teraz, gdy zadałem mu to pytanie i wyczytałem odpowiedź w jego oczach, rozpłynęła się ostatecznie. Cała zawartość mego serca wylała się, wdarła zaś lodowata fala. Po obiedzie odjechaliśmy czarną limuzyną, nad które) przednimi reflektorami zatknięto małe polskie flagi. — Kazałem przygotować dla ciebie pokój gościnny — prze rwał krępującą ciszę Julek. Wydało mi się to dość dziwne, lecz przecież wszystko wstrząsało mną do głębi, nie wiedziałem więc, co mu odrzec. Julek sprawiał wrażenie jeszcze odleglejszego niż przedtem. A on ciągnął tym samym spokojnym tonem, wyjaśniając, gdy przejeżdżaliśmy obok stacji metra Majakowski, że jesteśmy blisko ambasady, a w pobliżu znajdują się rezydencje Moło-towa i Berii. — Ambasada to budynek jednego z najbogatszych kupców moskiewskich, zobaczysz — powiedział. — Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko zamieszkaniu w pokoju gościnnym — moja żona i dziecko śpią. Dwaj milicjanci otworzyli żelazną bramę i wjechaliśmy na dziedziniec budynku w kształcie litery U. Gdy Julek otwierał kluczem drzwi do mego pokoju, spytał: — Czy masz piżamę? — Nie — odparłem. — Dam ci moją. — Nie trzeba. Wymieniliśmy niezręczne spojrzenia i zniknęłiśmy w odrębnych pomieszczeniach. Następnego dnia rano Julek przedstawił mnie swej nowej żonie Halinie, byłej konduktorce tramwajowej, którą poznał w Lodzi po wyzwoleniu. Zaszła w ciążę i pobrali się. Ich trzymiesięczna córeczka Krystyna leżała w kołysce. Halina była dziesięć lat młodsza od Julka, atrakcyjna, ładna i bezpretensjonalna w obyciu. Polubiliśmy się. Chciałem się dowiedzieć, co stało się z pierwszą żoną Julka, Frumą, lecz to pytanie musiało poczekać na odpowiedniejszą chwilę. 407 Mieszkanie Julka wypełniały meble w stylu Ludwika XVI, żyrandole, kotary z czerwonego aksamitu, kilimy, złote i srebrne puchary, grube perskie dywany, ściany zaś wyłożono mahoniową boazerią. Po śniadaniu zabrał mnie, bym poznał polskiego konsula, pana Motruka. W czasie okupacji zostałem obywatelem sowieckim, ale w mniej niż pół godziny pan Motruk przywrócił mi obywatelstwo polskie i wydał paszport. — Lepiej, by pan nie mówił nikomu, gdzie pan przebywał — poinformował mnie pan Motruk. — Jest pan teraz cudzoziemcem, a cudzoziemców bardzo się szanuje w Związku Sowieckim. Nie będzie pan miał żadnych problemów z miejscową milicją, jeśli nie będzie się pan w nic mieszał. — I zwrócił się do Julka. — Załatw Januszowi mundur polskiego oficera. Może uchodzić za polskiego wojskowego, którego zwolniono z armii. To zrobi dobre wrażenie. Wybraliśmy się do krawca Julka, który szył dla dyplomatów. Julek zarządził zdjęcie miary na mundur i przymiarkę eleganckiego garnituru — granatowego w prążki — który już wybrał. Poszliśmy następnie do specjalnego sklepu, w którym kupił mi buty, skarpetki, długi płaszcz i filcowy kapelusz. Na drugi dzień Julek przedstawił mnie ambasadorowi polskiemu profesorowi Raabemu i jego małżonce. Odnosili się do mnie z wyjątkową serdecznością i zaprosili Julka i mnie do siebie na obiad. Pragnęli dowiedzieć się o wszystkim, co przeżyłem w łagrach, mnie jednak otwarta rozmowa na te tematy przychodziła z niezmierną trudnością. Nie umiałem wyrzucić z pamięci dokumentu, jaki kazano mi podpisać przy uwolnieniu, bałem się, że mieszkanie ambasadora może być na podsłuchu. Na cztery dni Julek zostawił mnie zupełnie samego. Nie rozmawiał ze mną, nie pytał, przez co przeszedłem, nie okazywał żadnego zainteresowania moim życiem. Stwierdził, że jest zajęty opracowywaniem dokumentów repatriacyjnych polskich więźniów i zesłańców. W tym czasie odwiedziłem Katię i Siomę oraz błąkałem się po mieście. Po upływie czterech dni poprosił mnie, żebyśmy poszli na spacer do pobliskiego parku. Usiedliśmy na ławce i obserwowaliśmy pływające po stawie kaczki. 408 — Teraz możemy bezpiecznie pomówić — rzekł Julek. — Chcę wiedzieć wszystko, co się z tobą działo — jak doszło do aresztowania, jak tam żyłeś, jak się masz obecnie. Kiedy relacjonowałem mu przebieg zdarzeń, spoglądałem, jak zareaguje. Jakże dziwnie było opowiadać memu bratu, prawie nieznajomemu, którego życie potoczyło się innym torem, o aresztowaniu, pracy w kopalniach złota i o tym, jak wylądowałem w Szpitalu Centralnym jako felczer. Nigdy nie widziałem tak bezbrzeżnego smutku w oczach Julka i nie miałem serca go jeszcze powiększać. Ominąłem niektóre bolesne szczegóły. Gdy skończyłem, poprosiłem, by mi wyjawił, co stało się z naszą rodziną. — Tak, powinieneś wiedzieć — rzekł, dając do zrozumienia, że dokładnie to przemyślał. Mówił cicho i bardzo logicznie, upewniając się, że wymienia wszystkie fakty we właściwej kolejności. Każde jego zdanie sprawiało, że zalewała mnie jakby fala wody. — W maju 1944 — zaczął — dotarłem z moim oddziałem do Włodzimierza Wołyńskiego. Przybyliśmy trzeciego dnia po wyzwoleniu miasta. Szedłem ulicą Farną. Szukałem naszych przyjaciół i odnalazłem profesora Filarskiego. Zaprosił mnie do domu. Tato dał mu wiele przedmiotów z naszego domu, a on mi je zwrócił. W czasie okupacji hitlerowskiej lekarzy i ich rodzin nie zmuszano do zamieszkania w getcie, więc przez pewien okres nasza rodzina została w mieszkaniu. Ale po domach krążyło gestapo, rabując, gwałcąc, a niekiedy i mordując, więc na Taubcię, Rachelę i Frumę czyhało niebezpieczeństwo. Przeniosły się dobrowolnie do getta, gdzie było bezpieczniej. Znalazłem też Chaima Cukiera, technika dentystycznego taty, który widział, jak zabierali naszą rodzinę z mieszkania w lipcu 1942 roku. Gestapo zapędziło wszystkich do ogrodu. Kiedy Chaim usłyszał, że się zbliżają, wyskoczył przez okno i ukrył się w przy budówce. Zobaczył, jak tata nagle pada na ziemię. Zawsze nosił ze sobą cyjanek, powtarzając, że hitlerowcy nigdy nie wezmą go żywcem. Całą rodzinę, z wyjątkiem Racheli, Taubci i Frumy, które przebywały w getcie, zabrano do lasu i rozstrzelano. Getto zlikwidowano w tym samym tygodniu. Siedzieliśmy z Julkiem w milczeniu jak dwa duchy. Gdy wróciliśmy do ambasady, przeniósł mnie do części, w które) sam mieszkał z rodziną. 409 — Dlaczego trzymałeś mnie w pokoju dla gości? — spytałem, nie potrafiąc już ukryć urazy. Odpowiedział, że nie miał pojęcia, jakim stałem się człowiekiem po czteroipółletnim pobycie w więzieniach i łagrach. — Co chcesz zrobić ze swoim życiem? — spytał. — Jeździć taksówką. Jeśli mógłbym pożyczyć od ciebie pieniądze, to chciałbym kupić samochód. Julek nie skomentował tego marzenia. Od tego czasu rozmawialiśmy, wykorzystując każdą godzinę, gdy byliśmy sami. Julek usiłował mnie przekonać, że zostanie taksówkarzem to nie najlepszy pomysł. Podsunął mi coś innego: mógłbym studiować na uniwersytecie, ja jednak byłem pewien, że nie poradziłbym sobie z egzaminami wstępnymi. Na jakiś czas porzucił ten pomysł, ale wyczuwałem, że nieustannie głowił się nad tym, co mam dalej robić. Pewnego dnia powiedział, że znalazł dla mnie szansę na podjęcie studiów: dzięki znajomościom może mnie umieścić w moskiewskim Instytucie Medycyny i Stomatologii, bez egzaminów wstępnych, i załatwi mi stypendium od rządu polskiego. Poinformował mnie, że mogę studiować, co chcę, medycynę lub stomatologię. Nie wiedziałem, czy temu podołam, lecz postanowiłem spróbować. Nie było dnia, w którym nie rozmyślałbym o swojej rodzinie. Choć ponownie połączyłem się z Julkiem i na nowo odnalezionymi krewnymi, z trudnością przychodziło mi myśleć o życiu, które miałem przed sobą, w oderwaniu od życia, pozostawionego za sobą. Musiałem wyzbyć się natrętnej, choć szaleńczej nadziei, że odnajdę kogoś żywego — że może Taubcia lub Rachela uniknęły likwidacji getta i mieszkają gdzieś w Polsce. Czułem potrzebę, by znów zobaczyć moje miasto, dom rodzinny, mój pokój, moje ulice, moją rzekę, wszystkie miejsca z beztroskich lat, kiedy ci, których kochałem, żyli i byli szczęśliwi. Musiałem dowiedzieć się, czemu to ja ocalałem, czemu przeżyłem, czemu zasłużyłem na lepszy los niż ci, których zabito lub którzy zginęli z własnej ręki. W lecie pojechałem do Włodzimierza Wołyńskiego. Miasto, obecnie część Ukrainy, leżało w zamkniętej strefie, a ja jako cudzoziemiec musiałem ubiegać się o specjalne zezwolenie na wjazd. Urzędnicy udzielili mi przepustki na trzy dni, wymagano również, bym zgłosił swój przyjazd i wyjazd w miejscowej placówce NKWD. Z Moskwy do Lwowa podróżowałem pociągiem, przenocowałem w mieście i kontynuowałem swą wyprawę rano. Gdy wjeżdżaliśmy na dworzec, spostrzegłem, że zmieniono nazwę miasta. Wypisano ją teraz cyrylicą — Władimir Wołyński. Połowa dworca uległa zniszczeniu i była w remoncie, reszta za to wyglądała dokładnie tak, jak pamiętałem. Dom Taubci stał bez zmian, nadal pomalowany na czerwono, z okalającą go dużą werandą. Zapukałem do drzwi. Otworzyła Rosjanka w średnim wieku, spytałem więc, czy wie, co stało się z rodziną, która mieszkała tu przed wojną, w nadziei, że powrócili rodzice Taubci i jej brat. Nic nie wiedziała. Dom stał opustoszały, kiedy rada miasta przyznała go jej i jej rodzinie trzy miesiące temu. Szukałem tak dobrze mi znanych sklepików i ich właścicieli przy ulicy Farnej — prawie wszyscy byli Żydami — ale sklepy zmieniły się, a ludzie byli obcy. Na Farnej wpadłem na kolegę z polskiej szkoły, Eugeniusza Karkuszewskiego. Został majorem Wojska Polskiego i osiadł w Warszawie, a teraz przyjechał w odwiedziny do rodziców, którzy nadal tu mieszkali. — Ty żyjesz. Słyszeliśmy od tylu ludzi, że Niemcy pojmali cię zaraz na początku wojny. Kilku miejscowych przyszło do twojego ojca z wieściami na twój temat i obiecywało, że ci załatwią ucieczkę za sporą sumę. Podał mi nazwiska tych oszustów, chcących wyłudzić pieniądze od ojca — byli to młodzi Ukraińcy i Polacy, których dobrze znałem, a z kilkoma nawet chodziłem do polskiego gimnazjum. Eugeniusz ujawnił również nazwiska i adresy osób, które splądrowały nasz dom po tym, jak zamordowano rodziców. Znałem jedną z tych rodzin ukraińskich i udałem się do ich domu. Zaproszono mnie do środka, gdzie przez parę niezręcznych minut spoglądałem na bujany fotel ojca, małą figurkę rzymską, którą uwielbiała moja matka, kredens z jadalni, w którym pyszniła się porcelana matki, obraz, który wisiał w poczekalni gabinetu ojca. Owładnięty rozpaczą, nie byłem w stanie prowadzić żadnych grzecznościowych rozmówek i wy szedłem. 410 411 Gimnazjum żydowskie doszczętnie spalono, a dom doktora Schechtera zamieniono na budynek jakiegoś urzędu wojskowego. Pilnie go strzeżono. W dzielnicy żydowskiej, przekształconej potem w getto, zostało jeszcze kilka pustych domów. Stałem na nagiej działce ziemi, zarośniętej chwastami, i wyobrażałem sobie getto pełne moich najdroższych przyjaciół, w którym przebywały Rachela, Taubcia, Fruma. Zastanawiałem się, gdzie mieszkały. Przed oczami przesuwały się ich twarze, słyszałem ich głosy i wpatrywałem się w kostki bruku, te same, po których i oni stąpali. Ostało się kilka upartych słupów ogrodzenia, wyznaczając granice getta. Wzbierały we mnie uczucia, których nie da się nazwać słowami. Wróciłem ulicą Farną i poszedłem do swego domu. Dom stał nadal. Restaurację na parterze zamieniono w obskurny bar, a mieszkania należące do mojej rodziny — w biura i urzędy. Pognałem po dwa schody w górę do naszego mieszkania, jak to zwykle czyniłem, i ogarnęło mnie przemożne uczucie, że za moment zderzę się na schodach z ojcem, który właśnie idzie po papierosy i poranną prasę, albo że ujrzę matkę, nakrywającą stół do śniadania. Zamiast tego znalazłem w naszym mieszkaniu jakiś miejscowy urząd do spraw szkolnictwa. Sypialnię rodziców, moją oraz jadalnię zajmowały teraz biurka i zadowoleni z siebie pracownicy sowieccy. W tle stukały maszyny do pisania. Znudzeni urzędnicy gapili się na mnie, gdy przechodziłem przez pokoje. — Czy mogę w czymś pomóc? — zagadnęła oschle jakaś kobieta. Odparłem, że nie, dziękuję, i wyjrzałem przez okno do ogrodu z tyłu domu. Ciągle były tam słupki, na których umocowany był łańcuch Billy'ego, a w sadzie zauważyłem drzewa zasłaniające wejście do schronu Spielberga. Gdy włóczyłem się po mieście, szukając Żydów, których znałem, czułem pustkę i bezcelowość tej wizyty. Kilku odnalazłem. Ukrywały ich polskie rodziny w otaczających Włodzimierz Wołyński wioskach, a jeden z nich powiedział mi, że paru moich bliskich przyjaciół i dalekich krewnych ukryła jakaś rodzina ukraińska i że wszyscy przeżyli. Udałem się do lasu w Piatydniach, oddalonych o sześć kilometrów, by poszukać miejsca kaźni moich dziadków, matki, 412 siostry i żony. Nie było ono w żaden sposób oznakowane, upamiętnione pomnikiem czy tablicą, nie było tu wręcz żadnego śladu. Zawróciłem do miasta i spędziłem resztę dnia, siedząc samotnie nad rzeką. Jej dziki brzeg porastały chwasty i trzciny tak gęste, że miejscami sięgały środka rzeki. Było to dziwne i puste miejsce, bez łódek i wędkarzy, bez młodych ludzi, którzy pływaliby lub wiosłowali. Zostałem tam aż do brzasku, sam z.c swoim smutkiem, śledząc powolny nurt rzeki. Z pierwszymi promieniami słońca udałem się na dworzec i pożegnałem się z Włodzimierzem Wołyńskim, wiedząc, że nigdy tu nie powrócę ani nie zapomnę szczęśliwych dni młodości. Epilog W czasie lat, które spędziłem w Moskwie, poszukiwałem Efima Połzuna — kapitana NKWD, który złagodził mój wyrok śmierci — i znalazłem jego kilku krewnych w Odessie. Powiedzieli mi, że zniknął podczas wojny i słuch po nim zaginął. Przez wiele lat miałem wrażenie, że został być może aresztowany i rozstrzelany za to, iż udzielił mi pomocy. Pewnego późnego popołudnia w 1948 roku w moim życiu ponownie pojawił się Mikołaj Rafaelowicz Piasecki. Studiowałem wówczas na drugim roku medycyny i wracałem z zajęć w szpitalu Sokolinaja Góra, kiedy wpadliśmy na siebie na stacji metra przy parku Izmajłowskim. Od przyjazdu do Moskwy napisałem do niego kilka listów, lecz nigdy mi nie odpisał i sądziłem, że nasze kontakty urwały się na dobre. Przeniósł się do Moskwy z żoną i dwójką dzieci. Kilka razy byłem na obiedzie w jego zagraconym mieszkanku. Wyjaśnił mi, że nie odpowiadał na moje listy, bo podałem mu ambasadę polską jako adres zwrotny, dla obywateli sowieckich zaś korespondencja z cudzoziemcami stanowiła zbyt duże ryzyko. Listy zawsze cenzurowano, a ich nadawcę śledzono i/lub aresztowano. Nie przypominał tryskającego energią optymisty, jakiego zostawiłem w Magadanie, świeżo zrehabilitowanego i cieszącego się stanowiskiem dyrektora kliniki Dalstroju. Narastała wrogość wobec Żydów, którym przypięto etykietkę „kosmopoli-tów". Państwo nasilało tę nagonkę w prasie i radiu. Mikołaja 414 Rafaelowicza zżerały troski i przerażenie, że znów go aresztują. Spodziewał się powrotu do życia, które pozostawił za sobą, do kariery naukowej, ale świat uległ zmianom, a on nie potrafił w nim znaleźć dla siebie miejsca. Wystraszony nasilającą się kampanią przeciw Żydom, w 1949 roku postanowił wyjechać z Moskwy i wrócić na Daleki Wschód, w nadziei, że tam, w zapomnieniu będzie wiódł spokojne życie. Wyszukał dla siebie pracę w szpitalu w Jakucku, odległym zakątku na Syberii. Na dworzec odprowadziły go tylko dwie osoby — jego siostra i ja. Nie był to radosny odjazd, a ja myślałem, jakie to niepojęte, że po tym, jak uwolniono go zaledwie cztery lata wcześniej, wracał tam, w zasadzie sam siebie skazywał na wygnanie, przewidując, że go aresztują. Nigdy już o nim nie słyszałem. W 1956 roku na progu mego mieszkania w Łodzi stanął serdeczny przyjaciel z przeszłości — Władek Cukierman, z którym uciekałem do Związku Sowieckiego po najeździe hitlerowskim na Polskę. Został właśnie zwolniony z łagru na Syberii po odbyciu w nim dziesięcioletniego wyroku. Jechał do Izraela, pragnąc jak najbardziej oddalić się od Europy Wschodniej. Cała jego rodzina, łącznie z ciotką, zginęła w czasie okupacji hitlerowskiej. Ożenił się z Polką, która też była więźniarką obozów pracy. Opowiadaliśmy sobie wiele historii o naszych więziennych i obozowych doświadczeniach. Wśród nich jedna wyróżniała się szczególnie. Władek mówił mi, że pewnego dnia, gdy ładował towar na zaprzężony w konia wóz, woźnica obrzucił go spojrzeniem i zapytał: — A gdzie twój przyjaciel z motocyklem? Władek popatrzył na niego, zbity z tropu. — W 1939 roku zmierzaliście z przyjacielem w stronę granicy sowieckiej na motocyklu, a mój oddział wam go zabrał, potem zaś oddał. I człowiek ten zaczął snuć całą historię: spędził wojnę na linii frontu i wielokrotnie był odznaczany. Dostąpił nawet zaszczytnego awansu na pułkownika, wrócił do domu, ale gdy zaczął chwalić poziom życia w innych krajach, aresztowano go i skazano na dziesięć lat obozów pracy. 415 Mój brat Julek odszedł ze stanowiska w ambasadzie polskiej w 1948 roku. Przez kolejny rok pozostał w armii, po czym rozpoczął karierę naukową na Uniwersytecie Warszawskim. Dzisiaj jest emerytowanym profesorem historii prawa i członkiem Polskiej Akademii Nauk. Otrzymał wiele doktoratów honoris causa polskich i europejskich uniwersytetów, a jego książki traktujące o historii prawa w Polsce i na Litwie służą już kilku pokoleniom naukowców jako podstawowe podręczniki w tym zakresie. Podziękowania W 1950 roku ukończyłem Instytut Medycyny i Stomatologii w Moskwie i przez kolejne cztery lata kształciłem się po stażu podyplomowym w dziedzinie chirurgii plastycznej i odtwórczej twarzy oraz chirurgii szczękowo-twarzowej. W 1953 roku poślubiłem rosyjską koleżankę ze studiów Elenę Łaniejewą, a rok później przeprowadziliśmy się do Łodzi, gdzie zacząłem karierę naukową. W swych zainteresowaniach skupiłem się zwłaszcza na leczeniu wad wrodzonych twarzy, przede wszystkim roz-szczepu wargi i podniebienia. W 1972 roku zaproszono mnie do Kliniki Otolaryngologii — Chirurgii Głowy i Szyi przy University of Iowa, gdzie objąłem Klinikę Chirurgii Plastycznej i Rekonstrukcyjnej Głowy i Szyi. Ze względu na groźbę aresztowania mnie przez rząd komunistyczny nie mogłem wrócić do Polski, minęło więc piętnaście lat, zanim ponownie spotkałem się z Julkiem. W 1987 roku Julkowi udzielono pozwolenia na odwiedzenie Stanów Zjednoczonych. Po upadku komunizmu przyjechałem do Polski i często wracam tam od tej pory, by widzieć się z Julkiem i wieloma przyjaciółmi, z którymi utrzymuję stały kontakt. W 1995 roku pojechałem z moją córką Ewą do Izraela i spędziłem cały dzień z Władkiem, teraz emerytowanym technikiem lotniczym i dziadkiem, oraz jego żoną. Spotkałem również innego przyjaciela z Włodzimierza Wołyńskiego. Powiedział mi, że w lesie w Piatydniach postawiono pomnik ku czci tych, których wymordowali hitlerowcy w 1942 roku. Pragnę podziękować mojej córce Ewie Bardach, która nakłoniła mnie do napisania tej książki. Całe lata słuchała fragmentów mej opowieści i namawiała mnie, bym ją spisał, musia]a jednak na to długo poczekać. W czasie gdy w Polsce panował reżim komunistyczny, obawiałem się pisać o tym, przez co przeszedłem kierując się troską o mego brata i jego rodzinę, którzy mieszkali w Warszawie. Autorzy składają wspólnie podziękowania Oshy Gray David-sonowi, Richardowi Fenigsenowi, Robertowi Goldwynowj Marshy Nicholson, Mary Swander oraz Danielowi Weissbortowi za lekturę wstępnych wersji tej książki i mobilizowanie nas, by§my kontynuowali naszą wspólną nad nią pracę, choć wiedzieliśmy jak będzie długa i żmudna. Podczas długich miesięcy pisania i poprawiania otuchy oraz zachęty dodawali nam: Maiken Baird, Larry i Beverly Bladeso-wie, Connie Brothers, Mary Gantz, Alison Guss, Jay Holstein Bob Kelch, Linda Kerber, Sam i Linda Leveyowie, Michael McNulty i Bruce Reuter. Jesteśmy wdzięczni Jimowi Harrisowi, Adamowi Hochschildowi Jamesowi McPhersonowi, Gordonowi Mennendze i pracownikom księgarni Prairie Lights w Iowa za dzielenie się z nami wnikliwymi uwagami i wiedzą zawodową. Szczególnie pomocne w nadaniu książce ostatecznego kształtu okazały się spostrzegenja Gordoni Mennengi. Gorąco dziękujemy też naszej agentce Lynn Franklin za wspar cie, pełne serdeczności i poświęcenia. Dziękujemy również jej współ pracownicy Candace Rondeaux za zapał i dzielenie Sjp z Inillj bogactwem swej wiedzy. Nieocenionych wskazówek na każdym cli •1 17 pie powstawania książki udzielała nam redaktor prowadząca Na-omi Schneider z Unlversity of California Press. Nasza publikacja spotkała się też ze wspaniałą reakcją ze strony redaktora Scotta Nortona oraz kierowniczki działu promocji Amy Torack, z którymi praca to istna przyjemność. Napisanie tej książki nie byłoby możliwe, gdyby nie ciepło i zrozumienie naszych rodzin. Phyllis Harper Bardach okazała się nie tylko uważną czytelniczką, ale cierpliwą słuchaczką ciągnących się godzinami dyskusji o książce; Ewa Bardach, Hani Elkadi i Suzanne Gleeson służyły konstruktywną krytyką i z serca płynącymi pochwałami na każdym etapie pracy; swym niesłabnącym zainteresowaniem wspierał nas Frank Gleeson. Nasze podziękowania nie byłyby pełne, gdybyśmy nie wspomnieli o Darlene Gleeson, entuzjastce i oddanej czytelniczce początkowych rozdziałów, która nie doczekała ukończenia książki. Spis ilustracji 1. Ottylia i Marek Bardachowie, rodzice Autora, z Natanem Neu-dingiem, jego dziadkiem ze strony matki, Odessa 1919. Ze zbiorów Autora. 2. Ottylia i Marek Bardachowie oraz ich synowie, dziewięcioletni Julek i czteroletni Janusz, Włodzimierz Wołyński 1923. Ze zbiorów Autora. 3. Siostra Autora, Rachela Bardach, w wieku piętnastu lat, Wio dzimierz Wołyński 1939. Ze zbiorów Autora. 4. Tablica poświęcona profesorowi Jakowowi Juliewiczowi Bar-dachowi, wujowi ojca Autora, która wisi przy wejściu do pogotowia przy klinice w Odessie. Ze zbiorów Autora. 5. Janusz Bardach z narzeczoną Taubcią Stern na ulicy Farncj, Włodzimierz Wołyński 1937. Ze zbiorów Autora. 6. Janusz z Taubcią nad rzeką w lecie 1938 roku. Ze zbiorów Autora. 7. Janusz Bardach na łyżwach z przyjaciółmi we Włodzimierzu Wołyńskim, w zimie 1939 roku. Ze zbiorów Autora. 8. Janusz Bardach z owczarkiem niemieckim Biłlym w ogrodzie domu rodzinnego we Włodzimierzu Wołyńskim. Ze zbiorów Autora. 9. Ruiny obozu pracy w Urczanie, Kołyrna. W lewym dolnym rogu karcer, 1991. Ze zbiorów Aleksandra Togolewa. 10. Ruiny karceru w obozie pracy Butugyczag na Kołymie, 199 1. Ze zbiorów Aleksandra Togolewa. 11. Wieża strażnicza i pozostałości ogrodzenia z drutu kolczastego w obozie pracy w Urczanie, Kołyma 1991. Ze zbiorów Alcksan dra Togolewa. ■1 19 12. Widok z okienka celi w karcerze w obozie w Butugyczagu, Kołyma 1991. Ze zbiorów Aleksandra Togolewa. 13. Pozostałości kopalni uranu w górach Butugyczagu niedaleko obozu pracy UsfOmczug, Kołyma 1995. Fot. Tomasz Kizny. 14. Resztki ogrodzenia z drutu kolczastego w obozie UsfOmczug, Kołyma 1995. Fot. Tomasz Kizny. 15. Pozostałości kopalni uranu i cyny w obozie UsfOmczug, Kołyma 1995. Fot. Tomasz Kizny. 16. Więźniowie w obozie drwali, wyciągający bale drewna z rzeki, 1933. Fot. Tomasz Kizny. 17. Więźniowie transportujący rudę złota na taczkach, 1995. Fot. Tomasz Kizny. 18. Pozostałości kopalni złota i obozu Sopka w Butugyczagu na Kołymie. 1995. Fot. Tomasz Kizny. 19. Więźniowie budujący Kanał Białomorsko-Bałtycki, lata 1932--1933. Fot. Tomasz Kizny. 20.-21. Dokument zwolnienia z obozu z datą 9 czerwca 1945 roku. Ze zbiorów Autora. 22. List od brata Autora, Juliusza, grudzień 1945 roku. Ze zbiorów Autora. 23. Juliusz Bardach jako pułkownik Wojska Polskiego, 1945. Ze zbiorów Autora. 24. Janusz Bardach z bratem, Juliuszem, attache wojskowym w ambasadzie polskiej, Moskwa 1947. Ze zbiorów Autora. 25. Mikołaj Rafaelowicz Piasecki, Moskwa 1947. Ze zbiorów Autora. 26. Janusz Bardach w jednym z mundurów Juliusza, przerobionym na ubranie cywilne, Moskwa 1947. Ze zbiorów Autora. Mapy: Jason Sheely (oprać. Piotr Kołodziej) Fotografie 1.-26. — po s. 224 Spis treści Przedmowa — Adam Hochschild ................ 7 Prolog. Białoruska linia frontu.................. 15 1. Wrzesień 1939......................... 17 2. Świadek............................. 40 3. Żołnierz Armii Czerwonej .................. 69 4. Sąd wojenny.......................... 94 5. Wagon bydlęcy......................... 108 6. Kara............................... 125 7. Buriepołom............................ 139 8. Syberyjskim szlakiem..................... 157 9. Buchta Nachodka.............■......... 181 10. Statek niewolników......................1" 11. Witajcie na Kołymie .....................214 12. Karcer..............................232 13. Zima...............................244 14. Szosa Kołymska........................260 15. Szpital Centralny .......................281 16. Gruźlicy.............................303 17. Przedsionek kostnicy.....................326 18. Oddział psychiatryczny....................350 19. Listy...............................374 20. Na wolności, lecz nie w domu ...............392 Epilog ................................Ą ' 4 Podziękowania ...........................^ ' ^ Spis ilustracji............................'' '■' Printed in Poland Wydawnictwo Literackie 2002 31-147 Kraków, ul. Długa 1 Skład i łamanie: Edycja Druk i oprawa: Drukarnia GS Książka przyw kiedy sam żylet przyłapując się w trakcie lektury nu c^.^..^. „ . przypisów z własnych doświadczeń tamtej epoki iistycznym v> na czynień mml Wołyns1 na Kołj logice. * , ,/zasymik nieszkał we Włodzii roku zfiąlazł się; W sowieckim obozie dziesłę||pletni© zesłanie. O(S||^|; sławąJate chirurg plastyczny^ <||l JSA. Żi"...... „„c,...^ ...„_,___,___„„jjącym swiaaeciwem najczan stalinizmu. To opowieść o woli przetrwania, o pragnieniu życia, znajdującym oparcie w postawie tych towarzyszy niewoli, którzy w nieludzkich warunkach — niejako wbrew tytułowi — pozostali ludźmi, potrafili zdobyć się na gest solidarności. sntalna i histc :im piasty wartość autobiografii Bardacha, a przede autentyzm opowieści sprawiają, że siłą ISBN 83-O3-O3246-X y Wydawnictwo 1 Literackie * www.wl.net.pl 788308 032466