13879
Szczegóły |
Tytuł |
13879 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13879 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13879 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13879 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
HERBERT GEORGE WELLS
SYRENA
Z ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO PRZEŁOŻYŁ W. D.
1925
ROZDZIAŁ I
PRZYBYCIE SYRENY
I
Wszystkie pozostawione nam przez ubiegłe wieki opisy pojawiania się syren,
wzbudzają
pewne wątpliwości. Nawet bardzo szczegółowy raport o syrenie z Bruges, nastraja
sceptycznie. Muszę wyznać, że jeszcze przed rokiem nie wierzyłem absolutnie w te
rzeczy.
Lecz obecnie, w obliczu niezbitych faktów w mojem bezpośredniem sąsiedztwie i
wobec
wysłuchania opowiadań mego kuzyna Melville’a (z Seaton Carew) jako klasycznego
świadka
w tej sprawie, widzę owe stare legendy w zupełnie innem świetle. Bardzo wiele
osób
zajmowało się zatuszowaniem tej afery tak, że gdyby nie moje pracowite badania,
jestem
pewny, że po upływie jakiegoś czasu zdarzenie to stałoby się równie wątpliwe,
jak stare
legendy.
Trudności wyrastające w czasie trwania procesu tuszowania były niewątpliwie
bardzo
duże, a fakt, że zdołano mimo to tak wiele zdziałać przekonywa, jak ważne powody
do
dyskrecji istnieją w podobnych sprawach. Ani zbytnia odległość miejscowości, ani
obskurantyzm nie przeszkadzał w tym wypadku. Początek zdarzenia miał miejsce na
wybrzeżu na wschód od Sandgate Castle ku Falkestone, koniec zaś o niecałe dwie
mile dalej
na wybrzeżu w pobliżu grobli Folkestońskiej. Sprawa rozpoczęła się w pełnem
świetle
pogodnego, słonecznego dnia w sierpniu, przed oknami pół tuzina domów. Powyższe
okoliczności wystarczają, aby niemal zupełnie podkopać wiarę w popularne
informacje. O
tem jednak, czytelnik może sobie wyrobić później odmienne zdanie.
Dwie ładne córki pani Randolfowej Bunting brały w tym czasie kąpiele w
towarzystwie
swego gościa, panny Mabel Giendower. Głównie od tej ostatniej panny i od pani
Bunting
udało mi się zdobyć informacje, z których zesztukowałem dokładne okoliczności
towarzyszące pojawieniu się syreny. Nie usiłowałem zdobyć tych wiadomości od
starszej
panny Giendower mimo, de jest ona niemal że główną osobą w zdarzeniach, która
nastąpią.
Idzie tu o uczucie kobiece — sądzę zaś, że musiały być n tym wypadku bardzo
szczególnego
rodzaju. Zupełnie naturalnie musiały być takie. W każdym razie zwykła
bezwzględność
literacka opuściła mnie, tak, że nie ośmieliłem się zbytnio zbliżać się do nich…
Należy pamiętać, że wille leżące na wschód od Sandgatte Castle są w wyjątkowem
szczęśliwem położeniu, ponieważ mają ogrody rozciągające się w dół, aż do
wybrzeża. Nie
ma tan żadnej esplanady, albo drogi, lub ścieżki, jakie odcinają od wody
dziewięćdziesiąt
dziewięć na sto domów zwróconych ku morzu. Gdy spojrzymy na nie z góry ze stacji
wind na
zachodnim końcu Leas widzimy, że skupiają się w istny rząd. Ponieważ ta część
wybrzeża
jest poszarpana wcinającymi się w morze wysokimi przylądkami, plaża jest
taktycznie odcięta
i tworzy rodzaj prywatnej własności, wyjąwszy podczas niskiego stanu wody, gdy
ludzie
mogą obejść końce przylądków. Wobec tego wynajem tych domów jest specjalnie
pożądany
w czasie sezonu kąpielowego, wielu zaś mieszkańców ma zwyczaj wynajmować je wraz
z
umeblowaniem aa cały sezon, osobom należącym do dobrego towarzystwa i wpływowym.
Państwo Randolfowie Bunting należeli niewątpliwie do takich. Oczywiście prawdą
jest, że
nie należeli do arystokracji ani do klasy ludzi, których niezapłacony „Herald”
mógłby
swobodnie nazwać „gentle”. Nie mieli prawa do żadnego herbu. Lecz nie mieli też
(jak to
pani Bunting czasami podkreślała) żadnych pretensji w tym kierunku; byli to
ludzie zupełnie
pozbawieni snobizmu (o ile obecnie jest ktokolwiek istotnie od niego wolny).
Zwyczajni,
swego chowu państwo Bunting, — Randolfowie Bunting — „zacni ludzie” jak to się
mówi —
pochodzący z szeroko rozgałęzionego pnia Hampshirskiego oddanego piwowarstwu, a
choć
nie wiadomo czy stosownie wynagrodzony Herald zaliczyłby ich do „gentle” czy
nie,
pomimo to nie ma wątpliwości, że pani Bunting była zupełnie usprawiedliwiona,
prenumerując „Gentlewoman”, pan Bunting zaś i Fred byli pracowitymi
gentlemanami, a
wszystkie ich postępki i myśli były przyzwoite i dobre. Razem z nimi mieszkały
tam dwie
panny Glendower, dla których pani Bunting była rodzajem matki od czasu śmierci
pani
Glendower,
Panny Glendower były siostrami przyrodniemi, były bez kwestji „gentle”,
pochodziły z
rodziny wiejskiej, która wiele generacji wstecz zaprzestała handlu, wzniosła się
od razu jak
Antaeus, odświeżyła się i wzbogaciła. Starsza Adelina z kupiecką krwią w żyłach
była bogatą
dziedziczką, była istotnie bardzo bogata, miała ciemne włosy, szare oczy i
poważne
usposobienie; a po śmierci ojca, który umarł nieco wcześniej niż macocha,
pozostały Jej do
dyspozycji tylko ostatki młodości. Miała wtedy około dwudziestu siedmiu lat.
Wczesną
młodość poświęciła słabości charakteru swego ojca, w sposób przypominający
dziewczęce
lata Elżbiety Barret Browning. Jednakowoż po odejściu ojca w sfery, gdzie
charakter jego
miał niewątpliwie szersze widoki — (czemże bowiem jest ten padół, jeżeli nie
miejscem,
gdzie dopiero formują się charaktery?) — wyjrzała śmiało na świat. Okazało się,
że miała
umysł pojętny, dużo nagromadzonej energji i sporą dozę ambicji. Wyznawała czysty
i
krytyczny socjalizm, kwitła na publicznych meetingach, a obecnie była zaręczona
z
osobistością istotnie świetną i obiecującą, choć nieco „extravagant” i
romantyczną z p.
Harry’m Chatteris’em, siostrzeńcem carla, bohaterem pewnego skandalu i zupełnie
prawdopodobnym kandydatem liberałów dywizji Hythe of Kent, Ta ostatnia sprawa
była
właśnie dyskutowana i on czynił zabiegi i panna Glendower, która lubiła
odczuwać, że jest
mu podporą, czyniła również starania w tej sprawie i z tego to głównie powodu
Buntingowie
wynajęli na lato dom w Sandgate. Mógł czasami odwiedzić ich i pozostać z nimi
przez dobę
tub dłużej, czasami zaś mógł odjechać w interesach, ponieważ był znany jako
bardzo giętki i
świetny, pierwszej klasy młody polityk — a Hythe wziąwszy wszystko pod rozwagę
było
bardzo zadowolone mając go za kandydata. Fred Bunting zaś był zaręczony z
przyrodnią
siostrą wymienionej panny Olendower, siedmnastoletnią panną Mabej Glendower o
wiele
mniej bogatą i nieco pospolitą, która już w czasach szkolnych zrobiła odkrycie,
że nie warto,
próbować być inteligentną w obecności Adeliny.
Buntingowie nie używali wprawdzie „mieszanej” kąpieli, w roku 1898 było to
jeszcze
ciągle uważane za bardzo wątpliwie przyzwoite, jednakowoż pan Rudolf Bunting i
jego syn
Fred schodzili z paniami swobodnie na dół, zamiast chować się lub iść na spacer,
stosownie
do dawniejszej mody, (pomimo, że panna Mabel Glendower, narzeczona Freda
należała do
kąpiących się). Szli tworząc małą procesję pod zielonymi dębami, przez ogród i w
dół po
stopniach aż do brzegu morza.
Pani Bunting w swoich szkłach szła pierwsza, razem z nią szła panna Glendower,
która nie
kąpała się, ponieważ uważała, że to poniża jej godność, — miała na sobie jeden z
tych
prostych, tanich kostjumów, socjalistycznej mody. Za tą przednią strażą szły
jedna za drugą
trzy dziewczęta w ładnych paryskich kostjumach kąpielowych i czepeczkach, —
jakkolwiek
w tej chwili zakutane były kompletnie w płaszcze kąpielowe z kapturami — prócz
tego miały
na sobie oczywiście pończochy i trzewiki — kąpały się w pończochach i
trzewikach.
Następnie szła służąca pani Bunting i droga pokojówka i służąca panien
Glendower, niosąca
ręczniki, a w małym odstępie dwaj mężczyźni dźwigający liny i inne rzeczy. (Pani
Bunting
zawsze obwiązywała liną swoje córki, zanim weszły do wody i trzymała linę w
rękach,
dopóki nie wyszły szczęśliwie z powrotem. Jednak Mabel Glendower nie chciała dać
się
obwiązywać liną.
W miejscu gdzie ogród kończył się, a zaczynało się wybrzeże, panna Glendower
odłączyła
się od idących, usiadła na żelaznej, zielonej ławce pod dębem i znalazłszy
miejsce gdzie
przerwała czytanie Sir George Tressady — książki, którą naturalnie w tych
czasach uważała
za nadzwyczaj ważną — siedziała przyglądając się jak reszta towarzystwa idzie ku
brzegowi.
Tworzyli oni bardzo milą i wesołą grupę ożywionych ludzi, na wybrzeżu zalanem
światłem
słonecznem i na tle spokojnego morza o barwach w smugi zielone i granatowe,
pomarszczonego w delikatny wzór drobniutkimi falami i kryjącego w sobie już od
czasów
starożytnych rozmai e niespodzianki.
Skoro doszły do marki oznaczającej wysoki stan wody, gdzie przebywanie w
kostjumach
kąpielowych nie jest już przyzwoitością, każda z młodych dam wręczyła swój
płaszcz
służącej, a po kilku chwilach żartów i śmiechu, oraz uważnych badań ze strony
pani Bunting
czy nie na pewnych galaretowatych stworzeń morskich, panny weszły do wody. Po
jednej lub
dwu minutach, Betty jak się zdaje, przestała się pluskać i zaczęła spoglądać
przed siebie, a
wtedy wszystkie również spojrzały i zobaczyły o jakie trzydzieści yardów przed
sobą, głowę
syreny płynącej jakby ku lądowi.
Oczywiście myślały, ze jest to jakaś sąsiadka z poblizkich domów. Były nieco
zdziwione
tem, że nie zauważyły jej wejścia do wody, lecz pozatem w zjawieniu się Jej, nie
widziały ani
śladu czegoś nadprzyrodzonego. Przeprowadziły zwykłe w takich spotkaniach
ukradkowe
obserwacje, podczas których skonstatowały, że płynie nadzwyczaj pięknie, że ma
prześliczną
twarz i ramiona, nie mogły jednak zauważyć jej przepysznych złotych włosów,
ponieważ
były schowane w modnej frygijskiej czapeczce kąpielowej, zabranej, — jak się
później
zwierzyła memu kuzynowi Melville, — parę dni przedtem z plaży w Normandji. Nie
mogły
także widzieć jej kształtnych pleców z powodu czerwonego kostjumu, który miała
na sobie.
Ponieważ trwanie przeglądu doszło już do punktu, poza który, bez
nieprzyzwoitości nie
można go było przedłużać; Mabel zamierzała rozpocząć na nowo pluskanie się we
wodzie
mówiąc do Betty: „Ma czerwony kostjum, chciałabym zobaczyć” — gdy nagle
nastąpiło coś
strasznego.
Pływaczka rzuciła się jakoś krzywo we wodzie, wyciągnęła ramiona i — zniknęła!
Był to jeden z takich wypadków, mrożących krew w tyłach, widok znany każdemu z
książek i imaginacji, a bardzo rzadko kiedy oglądamy własnemi oczyma.
Przez chwilę wszyscy stali bez ruchu. Przeszła sekunda, dwie, trzy, nagle
ukazało się nagie
ramię i zniknęło znowu.
Mabel opowiadała mi, że przez cały czas stała nieruchomo jak sparaliżowana, lecz
dwie
panny Bunting ochłonąwszy nieco, wrzasnęły: „Oh! ona tonie!” i zaczęły na gwałt
posuwać
się ku brzegowi. Proces ten został z wielką przytomnością umysłu przyspieszony
przez panią
Bunting, która całym ciężarem oparła się o linę, ciągnąc ją coraz dalej aż do
stóp
obmurowania brzegu, gdzie przysiadła i wyciągnęła je na kilka yardów od krawędzi
lądu.
Panna Glendower spostrzegła co się dzieje, zaczęła schodzić po stopniach i
trzymając Sir
George Tressady w jednej ręce a drogą ocieniając oczy, krzyknęła wyraźnym
resolutnym
głosem: „Musimy ją ocalić!”. Służące jak przystało na nie, wrzeszczały tylko —
lecz dwaj
mężczyźni rozpoczęli jak się zdaje działać z wielką przytomnością umysłu. „Fred,
drabina
sąsiada!” powiedział pan Randof Bunting — ponieważ najbliższy sąsiad zamiast
wygodnych
stopni kamiennych miał wysoki mur i długą drabinę, na którą u Buntingów od dawna
zwrócono uwagę, jako na „coś” co może przydać się w razie wypadku. Zdaje się, że
obaj w
jednej chwili zrzucili surduty, kamizelki, kołnierze, krawatki i trzewiki i
wciągnęli drabinę
sąsiada do wody.
— Gdzie ona jest papo? — zapytał Fred.
— Prosto, przed nami! — odpowiedział pan Bunting i jakby na potwierdzenie tych
słów
wynurzyło się znowu jedno ramię i coś ciemnego, co w świetle późniejszych
zdarzeń jestem
skłonny uważać za przypadkowo wysunięty nad wodę, ogon syreny.
Żaden z obu gentelmenów nie był doświadczonym pływakiem, o ile mogę się domyślić
pan Bunting w podnieceniu niemal zupełnie zapomniał czy umiał kiedy pływać, lecz
obaj
brodzili śmiało po obu stronach drabiny, popychając ją przed sobą i zbliżając
się do głębiny,
w sposób nie przynoszący wstydu naszemu narodowi i rasie,
Z tem wszystkiem można sobie powinszować, że w całej tej sprawie nie chodziło o
ratunek
istotnie tonącej osoby, W czasie moich badań jakiekolwiek drażliwości, możliwe
przedtem,
ustały już i jest to teraz zupełnie pewne, że podczas gdy Fred płynął ciągle w
kierunku
długości drabiny i wprowadzał ją w ten sposób w powolny ruch rotacyjny dokoła
jej osi, pan
Bunting zdołał już połknąć poważną ilość wody morskiej i kopał Freda w piersi z
bezcelową
gorliwością. Czynił to, jak tłómaczył potem, — aby mi nogi poszły na dół,
rozumie pan. Coś
tam było z tą drabiną, wie pan i ciągle mi szły do góry!
Wtem, zupełnie niespodziewanie syrena wynurzyła się obok nich i jedno jej piękne
ramię
podtrzymało pana Buntinga w pasie a drugie spoczęło na drabinie. Gdy poddałem
później
Freda krzyżowym pytaniom, dowiedziałem się, że nie wydawała się wtedy ani blada,
ani
przestraszona, ani pozbawiona oddechu, choć w czasie wypadku Fred był zbyt
silnie
podniecony, aby zdawać sobie sprawę z tych szczegółów. Uśmiechała się i
powiedziała
spokojnym, miłym głosem — schwycił się, kurcz. — Obaj mężczyźni byli o tem
przekonani.
Pan Bunting zamierzał właśnie powiedzieć jej, aby trzymała się silnie, a będzie
ocalona,
gdy niewielka fala chlusnęła mu wprost w usta i zredukowała jego przemowę do
dzikich
parskań.
Fred powiedział: — My panią zaciągniemy — czy coś podobnego i tak wisieli
wszyscy
balansując we wodzie, ku zmartwieniu pana Buntinga.
Zdają się, że balansowali tak przez pewien czas. Fred powiada, że syrena
spoglądała
spokojnie lecz z pewnem zdumieniem i że zdawała się mierzyć odległość do brzegu.
—
Macie panowie zamiar ocalić mnie? — zapytała go.
Zaczął rozmyślać coby tu można zrobić nim ojciec zatonie i odpowiedział — teraz
panią
ocalimy.
— Chcecie mię panowie wyciągnąć na brzeg?
Ponieważ wydawała mu się tak spokojna, pomyślał, ze może jej wytłómaczyć swój
plan
operacyjny. — Niech pani spróbuje schwycić — koniec drabiny — kopnę nogami.
Tylko parę
yardów i wyleziemy z głębiny — żebyśmy tylko mogli.
— Chwilkę tylko — odezwał się pan Bunting. — Niech złapię oddech — uff — woda
morska, — Chlap i plusk!…
Nagle wydało się Fredowi, że zdarzył się cud. Woda zakotłowała się szalonym
wirem,
jakby wskutek śrubowych ruchów propellera, on zaś schwycił syrenę i drabinę w
sam czas,
jak mu się zdawało, aby zapobiedz zmyciu ich przez fale w kierunku Kanału.
Ojciec zniknął
mu z oczu z wyrazem zdumienia na twarzy a potem ukazał się znowu; o ile można
było
rozpoznać grzbiet i nogi, trzymając się drabiny jakimś śmiertelnym chwytem. I
patrzcie się!
Byli już o dwanaście yardów bliżej brzegu, gdzie woda była tylko pięć stóp
głęboka, a Fred
zmacał grunt nogami.
Skoro poczuł jego dotknięcie natychmiast poprzednie jego zdumienie i przestrach
zmieniły
się w najczystsze bohaterstwo. Popchnął drabinę i syrenę przed siebie, pozbył
się drabiny i
swego zupełnie już roztrzęsionego rodzica, schwycił syrenę ciasno w ramiona i
uniósł ją
ponad wodę.
Młode panie zawołały — Ocalona! — służące krzyknęły — Ocalona! — rozmaite głosy
wykrzykiwały jak echo . — Ocalona! — Hurra! — faktycznie wszyscy krzyczeli: —
Ocalona! z wyjątkiem pani Bunting, której jak opowiada wydawało się, że pan
Bunting dostał
jakichś konwulsji i z wyjątkiem pana Buntinga, który zdawał się pozostawać pod
wrażeniem,
że wszystkie prawa natury, na mocy których Opatrzność pozwala nam unosić się na
wodzie i
pływać, pozostały w zawieszeniu i że jedyną rzeczą, jaka mu jeszcze pozostaje do
zrobienia
przed rychłą śmiercią, jest wierzgać nogami z całej siły i jak najszybciej. Lecz
w ciągu
kilkunastu sekund głowa jego wynurzyła się, a nogi stanęły na dnie, a wtedy
zaczął wydawać
ze siebie głosy jak wieloryb lub koń, parskać jak rozgniewany kot i skrzypieć
jak piła,
wyciskając wodę z oczu, pani Bunting zaś mogła nareszcie zwrócić uwagę na piękny
ciężar,
przytulony do jej syna.
Jest to bardzo ciekawe, że syrena znajdowała się co najmniej minutę nad wodą,
zanim
ktokolwiek zauważył, że różniła się w czemkolwiek od — innych pań. Przypuszczam,
że
wszyscy otoczyli ją blisko i spoglądali tylko na jej piękną twarz, albo może
wyobrażali sobie,
że nosi rodzaj niedyskretnego lecz modnego ubrania dolnego, jak do konnej jazdy,
lub coś w
tym rodzaju, jakkolwiekbądź, nikt nie zauważył niczego, choć było to jasne jak
dzień. Na
pewno mieszało się to z kostjumem. I tak stali tam, wyobrażając sobie, że Fred
ocalił damę,
niewątpliwie z lepszej sfery pochodzącą, która wyszła do kąpieli, z jednego ze
sąsiednich
domów i dziwili się tylko dlaczego na wszystko w świecie, nikt nie upomina się o
nią. Ona
zaś przytulała się do Freda a on do niej, jak to później w rozmowie z nim
zauważyła panna
Mabel Glendower.
— Schwycił mię kurcz — odezwała się syrena z ustami zwróconemi ku policzkowi
Freda,
a jednem okien ku pani Bunting. — Pewna jestem, że to kurcz… czuję g» jeszcze.
— Nie widzę nikogo — zaczęła pani Bunting.
— Proszę mnie zanieść — powiedziała syrena, przymykając oczy, jak gdyby zrobiło
się jej
słabo… choć policzki miała zaróżowione i ciepłe. — Proszę mię zanieść. —
— Dokąd? — zapytał gapiowato Fred.
— Proszę mnie zanieść do domu — powiedziała szeptem do niego.
— Do jakiego domu?
Pani Bunting przysunęła się bliżej.
— Do pańskiego domu — oznajmiła syrena, przymykając oczy na dobre i pozostając
nieczułą na dalsze uwagi.
— Ona — ja nic ale rozumiem — powiedziała pani Bunting, zwracając się do
wszystkich.
I właśnie wtedy wszyscy zobaczyli to. Nettie, młodsza panna Bunting spostrzegła
pierwsza. Pokazała palcem, jak powiada, zanim mogła wydobyć głos ze siebie.
Wtedy
zobaczyli wszyscy! Panna Glendower była jak sądzę ostatnią, która to
spostrzegła. W każdym
razie było to podobne de niej, jeżeli zobaczyła ostatnia.
— Mamo! — powiedziała Nettie, wyrażając w słowach ogólną zgrozę. — Mamo! Ona
ma ogon!
Wtedy trzy służące i Mabel Glendower wrzasnęły jedna po drugiej:
— Patrzcie! Ogon!
— Na miłość! — powiedziała pani Bonting i zabrakło jej słów.
— Oh! wyrzekła panna Glendower, kładąc rękę na sercu.
Wtedy jedna ze sług przypomniała sobie jej nazwę i wrzasnęła: — To syrena! — a
wtedy
wszyscy krzyknęli: — To syrena!
Z wyjątkiem syreny samej, zachowującej się zupełnie biernie, udającej zemdloną,
opartej
na Fredzie i ciągle jeszcze pozostającej w jego ramionach.
II
Tak więc przedstawiało się to „tableau” o ile zdołałem odtworzyć je z opowiadań.
Trzeba
sobie wyobrazić tę małą grupkę ludzi na wybrzeżu i pana Buntinga nieco z boku,
wyłażącego
właśnie z wody, przemoczonego i na pół utopionego. Drabina sąsiada spokojnie
odpływała na
pełne morze.
Oczywiście była to jedna z takich sytuacji, które mogą zwrócić powszechną uwagę.
Istotnie też zwróciła uwagę. Stan wody był nizki i grupka stała w dole jakie
trzydzieści
yardów w głąb morza. Nikt nie wiedział najzupełniej co począć, jak to opowiadała
pani
Bunting memu kuzynowi Melville, a wszyscy odznaczali się narodowem przeczuleniem
i
wstrętem do ukazywania się publicznie w sytuacjach kłopotliwych. Syrena
zadowalała się
rolą pięknego problemu, przytulona do Freda i stanowiąca bądź co bądź poważny
ciężar do
dźwigania. Zdaje się, że bardzo liczna familja zamieszkująca domek zwany Koot
Hoomi,
ukazała się w całej swej sile, gapiąc się i gestykulując. Byli to Indzie, z
któremi Buntingowie
właśnie nie życzyli sobie znajomości, najprawdopodobniej jacyś handlowcy. Jeden
z
mężczyzn, specjalnie prostacki, mający zwyczaj strzelania do mew, zaczął
spuszczać swoją
drabinę na dół jak gdyby zamierzał ofiarować się z pomocą, pani Bunting
zauważyła także
błyski w czarnych otworach polowej lornetki, jeszcze straszniejszego sąsiada z
zachodu.
Ponadto popularny autor, mieszkający w najbliższem sąsiedztwie, gniewliwy,
czarny, o
kwadratowej głowie człowieczek w okularach, wyrost nagle i stojąc na swoim
niedostępnym
murze, począł coś po warjacku wrzeszczeć o swojej drabinie. Nikt naturalnie nie
pomyślał o
jego głupiej drabinie, ani nie zatroszczył się o nią. Był podniecony do
szaleństwa. Sądząc po
jego tonie i ruchach, musiał używać najokropniejszych wyrazów i zdawało się, że
lada chwila
zeskoczy na dół, na wybrzeże i przyjdzie do nich.
Na ukoronowanie wszystkiego nad zachodnim przylądkiem, ukazali się wycieczkowcy
z
gminu!
Najpierw ukazały się ich głowy, a później doleciały ich uwagi. Następnie, wśród
radosnych okrzyków poczęli wdrapywać się na groblę.
„Pip, pip” wołali wycieczkowcy, drapiąc się — byl to rok, w którym okrzyk „Pip–
pip” był
modny — a potem — Stój, co to ona bumsnęła! a potem chóralne — Co tam się stało?
A głosy reszty wycieczkowców z gminu, odpowiadały „Pip, pip”.
Widocznie wycieczka była bardzo liczna.
— Coś złego się przydarzyło! — wykrzyknął jeden z wycieczkowców na chybił
trafił.
— Moja droga! rzekła pani Bunting do Mabel — co tu począć? W swoich opisach tego
zdarzenia, opowiadanych memu kuzynowi Melwille, przedstawiała zawsze ten moment
jako
„clou” całej historji „Moja droga! co tu począć?”
Domyślam się, że w tej desperacji rzuciła nawet spojrzenie na wodę. Lecz
oczywiście,
wrzucenie syreny na powrót do wody, musiałoby pociągnąć za sobą najokropniejsze
tlómaczenie się…
Było widocznem, że pozostaje tylko jedno. Pani Bunting wypowiedziała to. „Jedyną
rzeczą
jest, zanieść ją do domu”.
I zaniesiono ją do domu!…
Można sobie wyobrazić tę małą procesję. Na czele Fred, zatoczony i zdumiony lecz
ciągle
przytulający się i nawzajem obejmowany, z tem wszystkiem nie mogący wypowiedzieć
słowa, dla braku tchu. A w jego ramionach syrena. Jak dowiedziałem się, miała
bardzo piękną
figurę, aż do miejsca, gdzie zaczynał się ten straszny ogon (koniec jego, jak
zwierzała się pani
Bunting, poufnie szepcąc do mego kuzyna, poruszał się do góry i na dół, był
spiczasto
rozwidlony i najzupełniej podobny do ogona makreli). Wyobrażam sobie, ze ogon
trzepotał
się i bryzgał wodą wzdłuż ścieżki.
Miała na sobie bardzo piękny, długi kostjum z czerwonego materjału, garnirowany
grabą,
białą koronką i nosiła „gilet” jak mi mówiła Mabel, choć wątpię aby to można
zauważyć, w
czasie pochodu przez ogród.
Czapeczka frygijska pokrywała zupełnie jej złote włosy tak, ze widać było tylko
białe,
nizkie, równe czoło, a pod nim oczy koloru morskiej wody. Po term wszystkim
nastąpił, jak
sądzę, moment, w którym zaczęła badać z żywą ciekawością i sumiennie, werandę i
okna
domu.
Za tą zataczającą się parą, szła, jak się domyślam, pani Bunting. Następnie pan
Bunting.
Fan Bunting musiał być wówczas strasznie przemoczony i złamany, a z pewnych
danych
wnoszę, że prześladował swą żonę, powtarzając: Oczywiście moja droga, jakież ja
mogłem
wiedzieć! A potem przestraszona lecz rozciekawiona grupka dziewcząt w płaszczach
kąpielowych i służące z linami etc, dyskretnie (jak im się zdawało) niosące
przeważną część
garderoby Freda i pasa Buntinga.
A potem ścigające wszystkich z końca ogrodu — „Pip–pip” i kapelusz, tudzież
podniesione brwi wycieczkowca, ciągle jeszcze z obawą pragnącego dowiedzieć się
— Co się
stało?
Tak, a przynajmniej w jakiś podobny sposób odbyło się to, przy czem towarzyszył
temu
akompaniament najdzikszych wymysłów o pewnej drabinie, wypowiadanych przez mur
ogrodowy, co wszyscy musieli bardzo wyraźnie słyszeć. (Powystrajane osoby,
porwały moją
drogocenną staro–angielską drabinę…), tak więc przeniesiono syrenę, (która
zdawała się
znosić wszystko z pogodną nieczułością) przez cały dom i złożono ją na posłaniu
w pokoju
pani Bunting.
A kiedy właśnie panna Glendower poddawała, że najlepszą rzeczą będzie posłać po
doktora, syrena westchnęła z naturalnym wdziękiem i przyszła do siebie.
ROZDZIAŁ II.
NIEKTÓRE, PIERWSZE WRAŻENIA.
I
W taki to sposób jak opisałem, z największem prawdopodobieństwem na jakie mogę
się
zdobyć, syrena Folkestońska przybyła istotnie na ląd. Nie ma wątpliwości, że
cała afera była
uplanowanem przez nią z góry wciśnięciem się.
Nie schwycił jej żaden kurcz, nie mogła mieć kurczów, a co do tonięcia, to
nikomu ono nie
groziło ani, przez chwilę, z wyjątkiem pana Buntinga, którego cenne życie o mało
nie zostało
poświęcone dla niej, na samym wstępie jej przybycia. Najbliższym jej postępkiem
było
zażądanie rozmowy z panią Bunting i wykorzystanie swego młodego wyglądu i
świetnej
powierzchowności, dla pozyskania oparcia, sympatji i towarzystwa tej
dobrodusznej damy
(faktycznie będącej wobec niepamiętnego wieku syreny czemś w rodzaju świeżo
wyklutego
kurczątka).
Nie możnaby uwierzyć w to, jak umiała sobie postąpić z panią Bunting, gdyby się
nie
wiedziało, że mimo wielu innych braków, syrena była bardzo oczytaną osobą.
Dawała to
przynajmniej do poznania w wielu późniejszych konwersacjach z moim kuzynem
Melville. Z
czasem doszło miedzy obojgiem do przyjaznej zażyłości — tak przynajmniej
Melville lubił
przedstawiać to zawsze — i kuzyn mój odznaczający się sporą dozę ciekawości,
nazbierał
wiele interesujących szczegółów o życiu tam lub tam w głębi jak się wyrażała
syrena. Z
początku była niezwykle wstrzemięźliwa, wobec jego ugrzecznionych nastawań,
spowodowanych ciekawością, lecz po pewnym czasie, jak sądzę, pękły lody
nieufności,
zamieniając się na wesołą konfidencję. Jasne jest jak pisze mój kuzyn w jednej
ze swych
notatek, że należy bardzo zmodyfikować dawne pojęcia o życia podmorskiem jako o
jednej,
ciągle trwającej zabawie w hejże–ha! przez skały koralowe, naprzemian z
zapłataniem
włosów na nadbrzeżnych skałach, przy świetle księżyca. Na przykład co do
literatury, mają
taro one wszystko, to co my mamy, a przytem nieograniczony wolny czas do
wczytywana się.
Melville podkreśla to i jest nieco zazdrosny o ten nieograniczony wolny czas.
Obraz
przedstawiający syrenę kołyszącą się w hamaka plecionym z morskich wodorostów z
najświeższą nowelą w jednej ręce, a fosforyzującą rybą, siły szesnastu świec w
drugiej może
być niezgodny z koncepcją niektórych łudzi, lecz pewnością odpowiada bardziej
obszarowi
życia w głębinach, jaki mu nakreśliła. Wszędzie wyciska swoje piętno zmiana aa
wszystkich,
nawet na nieśmiertelnych działa Modernizm. Przypuszczam, że nawet na Olimpie
istnieje
partja postępowa, a młody Faeton agituje zatem, aby zastąpić konie swego ojca,
jakimś swego
wynalazku motorem słonecznym. Poddałem podobną myśl Melville’owi, on zaś
powiedział:
,,Straszne! Straszne! i wpatrzył się nieruchomo w ogień na kominku w moim
gabinecie.
Drogi, kochany Melville! Nasłuchał się od syreny masę o czytelniach głębinowo–
morskich.
Oczywiście nie drukują książek tam w głębi, czernidło drukarskie spłynęłoby pod
wodę —
tłumaczyła to jasno; lecz w taki lub owaki sposób cała ziemska literatura, jak
mówi Melville,
dostaje się do nich. Znamy to mawiała. Tworzą specjalny odłam publiczności
czytającej a
dodatki, wzbogacające tę zanurzoną w głębinach morza czytelnię publiczną,
funkcjonującą
stosownie do przypływów, są obecnie bardzo systematycznie poszukiwane. Źródła są
rozmaite i w niektórych wypadkach, nieco dziwne. Wiele książek pochodzi z
zatopionych
okrętów. — Istotnie? — pytał Melville. „Zwykle obok książki — okręt” —
objaśniała syrena.
Większość statków pasażerskich gubi nowele i tygodniki, lub wiatr zwiewa je z
pokładu —
czasami zaś, choć są to nabytki niewarte wzmianki, — wyrzuca je ktoś umyślnie do
morza.
Pewne specjalne gatunki książek, wyrzucają ludzie natychmiast po przeczytaniu.
(Melville,
który jest przeczulonym i łatwo irytującym się czytelnikiem, niewątpliwie
zrozumiał to
doskonałe). Ponadto zdarza się, że z plaży, po świątecznych odwiedzinach
publiczności, wiatr
zwiewa lżejsze gatunki literatury do morza. Melville zapewniał mnie tafcie, że
po ustaniu
pokupu na książki któregokolwiek z naszych popularnych nowelistów, księgarnie
uważają za
stosowne wrzucać do morza, poza markę oznaczającą wysoki stan wody, pozostałe
egzemplarze książek, których nie chcą już przyjąć, ani w szpitalach, ani w
więzieniach.
— To nie jest ogólnie znane — zauważyłem.
— One wiedza o tem — odpowiedział Melville.
Wybrzeża dostarczają książek w inny sposób. Młode pary wracające z podróży do
domów
i ciążące już sobie, jak mówiła syrena, memu kuzynowi Melville, często ale chcą
rozstać się z
doskonałą nowoczesną fantastyczną literaturą. Wobec czego, jak się zdaje, w
głębiach Kanału
angielskiego znajduje się wspaniała kolekcja książek angielskich; faktycznie
leży tam
bibljoteka wydawnictw Tauchnitz, wyrzucanych z pokładu w ostatniej chwili, przez
poczuwających się do winy lub bojaźliwych pasażerów*, a dawniej było w Mersey
podobne
źródło wydawnictw amerykańskich lecz upadło w ostatnich latach. Misja zaś
przeznaczona
dla rybaków pracujących na głębinach, rozsiała obecnie zapas traktatów,
starczący na szereg
lat, nadając w ten sposób specjalnie podniosły charakter rozległym ławicom morza
północnego. Syrena informowała bardzo dokładne o tych sprawach.
Jeżeli zważy się warunki w jakich odbywa się gromadzenie książek, nie można się
dziwić,
że w utworach tej głębinowej księgarni przewala pierwiastek fantastyczności —
tak, jak to się
dzieje na ladach pp. Mudie*; kuzyn mój dowiedział się jednak, że rozmaite
ilustrowane
tygodniki a szczególnie żornale mód, mają może większy walor niż nowele…, daleko
bardziej są pożądane i wyszukiwane ze zawistną emocją. Istotnie ten punkt rzucił
błysk
światła memu kuzynowi na motywy, które spowodowały wyjście na ląd tej odważnej
damy.
Spróbował poddać tę myśl syrenie, .Powinnyśmy były zaprowadzić ubrania już od
dawna
Odpowiedziała i dodała z nieokreślonym śmiechem w głosie Nie brak nam
najzupełniej
kobiecości, panie Melville. Tylko — jak to już tłómaczyłam pani Bunting, należy
zważyć
warunki w jakich znajdujemy się — jakżeż można włożyć na siebie coś ładnego pod
wodą?
Na przykład koronki?
— Przemokną — powiedział mój kuzyn Melville.
— Obwisną! — powiedziała syrena.
— Zrujnują się — powiedział mój kuzyn Melville.
— A potem, wie pan — zauważyła syrena bardzo poważnie — z temi naszemi włosami!
— Oczywiście — zawołał Melville — na miłość boską! — przecież nie mogą ich panie
nigdy wysuszyć!
— O! to właśnie to — odpowiedziała.
Mój kuzyn Melville ujrzał w nowem świetle stare bajki. — I to dlatego — w
dawnych
czasach?
— Istotnie! — zawołała — istotnie! Zanim namnożyło się tylu tych wycieczkowców i
żeglarzy i prostactwa na morzach, można było wynurzyć się, usiąść i rozczesywać
włosy w
słońcu. Oczywiście przedtem można to było naprawdę zrobić. Lecz teraz. —
Zrobiła lekceważący gest i spoglądała poważnie na Melville’a, przygryzając
wargę.
Kuzyn mój objawił hałaśliwe współczucie. — Ten wstrętny współczesny nastrój —
zawołał niemal automatycznie…
Choć komuś może wydawać się, ze fantastyczna literatura i żurnale są wyłącznym
pokarmem umysłów syrenich, nie należy przypuszczać, aby najpoważniejsze płody
naszej
literatury nie dosięgały nigdy łona mórz. Niedawno zdarzył się na przykład
wypadek
kapitanowi żaglowca, jak opowiadała syrena. Kapitan ten stracił głowę w
zamieszanie przy
wysprzedaży wydawnictw „Times” i „Dail Mail” i kupił z drugiej ręki nie tylko
Encyklopedję
brytyjską wydaną przez „Times” lecz także obszerną kolekcję wyciągów z
literatury, całą tę
kiszkę nafaszerowaną ogólną literaturą, skomprymowaną w masywnem wydawnictwie
dr.
Ryszarda Garnett’a. Jest rzeczą powszechnie znaną, ze nawet najtęższe umysły
ubiegłych
wieków były zbyt przeładowane i powodowały zamieszanie swoją, że się tak wyrażę
—
sprośnością. Dr. Garnett, jak stwierdzono uchwycił właściwego ich ducha i podał
go we
formie tak sprasowanej, ze każdy geszefciarz może teraz praktycznie dowiedzieć
się
wszystkiego o literaturze bez uszczerbku w swoich poważniejszych zajęciach.
Zdaje się, że
nieszczęsny i zbałamucony żeglarz zabrał całą tę kolekcję ze sobą na pokład z
łatwym do
odgadnięcia zamiarem, aby wysiąść na ląd w Sydney, jako najmędrszy żyjący
człowiek — w
dachu hinduskim. Można było przewidzieć rezultat Cały ten balast mądrości
dziewiętnastego
stulecia i cała ta powszechna literatura, skoncentrowana do stanu jadowitości,
przesunęły się
w nocy na bok stateczku i spowodowały natychmiastową katastrofę…
Stateczek tonął w głębiach, jak opowiadała syrena, jak gdyby naładowany był
ołowiem, a
jego załoga i inne ruchomości podążyły za nim dopiero po upływie znacznej części
dnia.
Kapitan przybył pierwszy, mówiła syrena i jest to bardzo ciekawe, że przybył
głową na dół a
nie nogami jak był powinien…
W każdym razie takie wyjątkowe gratki znaczą niewiele, wobec ciągle trwającego
deszczu
lżejszej literatury. .Nowele i dzienniki są teraz wyłącznie czytane w całym
świecie, nawet w
łonie morza. Jak to okaże się z późniejszych wypadków, musiała lektura nowel i
gazet
ukształtować wyobrażenia syreny o życiu ludzkiem i natchnąć ją sentymentem i
chęcią do
złożenia tej wizyty. A jeżeli po pewnym czasie zdawała się niedoceniać
szlachetniejszych
zamierzeń ducha ludzkiego, jeżeli później zdawała się chcieć traktować Adelinę
Glendower i
poważniejsze problemy życiowe z pewnem sceptycznem lekceważeniem, jeżeli
wreszcie
niewątpliwie podporządkowała swojej gwałtownej namiętności i rozsądek i poczucie
słuszności, należy przypisać te błędy jej samej i potęgom głębszym, działającym
w swoich
własnych celach.
II
Mój kuzyn Melville powziął po pewnym czasie niejasne, bardzo niejasne
wyobrażenie o
wyglądzie świata podmorskiego. Stwierdzenie, o ile koncepcja jego jest
prawdziwą,
przechodzi moje siły Przedstawia mi impresje jakiegoś, istotnie bardzo dziwnego
świata,
jakiejś zielonej, świetlistej, płynnej materji, w której te istoty ananasie,
materji oświetlonej
przez wielkie świecące potwory, pływające wskroś niej i przez falujące gaje
mglistego
światła, wśród których przemykają małe rybki jak schwytane w sieć gwiazdy. Jest
to świat, w
którym nikt nie siedzi, ani nie stoi, ani nie chodzi, wskroś którego jego
mieszkańcy unoszą się
i pływają, jak my unosimy się i pływamy we snach.
W jakiż sposób więc żyją tam? — Mój kochany! — powiedział Melville — to musi być
podobne do malowideł na plafonach!…
Nie jestem zapełnię pewny czy ten świat syreni możną znaleźć w morzu. Lecz co do
tych
impregnowanych książek i zatopionych świstków gazet, zapytujesz czytelniku? Nie
wszystko
jest takie jak się wydaje, a należy zważyć, że opowiadała mu to podczas pewnego
wesołego
popołudnia.
Wydawało się czasami, jak on powiada, czemś tak realnem, jak ja lub ty, a potem
znowu
otaczała ją kompletna zagadkowość.
Bywały chwile, w których zdawało mu się, że możnaby ją skaleczyć lub zabić, jak
każdego
— na przykład za pomocą scyzoryka, a później przychodziły chwile, w których miał
wrażenie, że można by rozsadzić cały świat a ona by uśmiechała się ciągle. O tej
jednak
tajemniczej dwoistości syreny, później opowiemy więcej. Istnieją szersze morza
nieprzemierzone przez żaden statek i głębiny, których żadna ludzka sonda nie
zgruntuje.
Kiedy zbadamy wszystko to co mogę przypuścić, nie wiem, nie mogę powiedzieć.
Wracam
do Melville’a i mego skromnego zbioru faktów.
Z początku było dziwnie mato niezwykłości w niej, dla każdego, kto miał z nią do
czynienia. Istniała oto dotykalna, solidna i materjalna dama, która wyszła z
morza.
Dzisiejszy świat, jest światem, w którym cuda są czemś zupełnie zwyczajnem, już
od
kołyski przestajemy dziwić się, czemukolwiek i jakżeż mogłyby zdumiewać nas
syreny,
wobec współczesnego odkrywania tworów niewidocznych i fal Marconiego rozsyłanych
wszędzie. Dla Buntingów była ona faktem materjalnym, jak również czemś, co
istniało na
mocy autentycznych i uznanych przez ich rozsądek motywów, jakoteż zdrowego i
solidnego
sentymentalizmu mieszczącego się jak wszystko co zdrowe w granicach
światopoglądu
Buntingów. Taką była dla nich od początku i taką pamięć zostawiła w tej
rodzinie, aż do dnia
dzisiejszego.
III.
Mogę przedstawić, z pewna obfitością szczegółów, sposób, w jaki przemawiała
syrena do
pani Bunting tego pamiętnego poranku, gdy leżała mokra i jeszcze widocznie rybio
wyglądająca, na posłaniu w ubieralni pani Bunting, ponieważ ta ostatnia dama,
opowiadała
bardzo często to zdarzenie memu kuzynowi Melville, cytując dramatyczniejsze
momenty
dosłownie. Było to w tych szczęśliwych dniach, gdy te długi opowiadania
sprawiały wielką
przyjemność obojgu, a specjalnie pani Bunting. Zdaje się, ze w pierwszej
rozmowie syrena
zarzuciła sieć na dobre serce pani Bunting. Usiadła na postaniu, zarzuciła
skromnie okrycie na
swoją deformację i spoglądając czasami słodko w dół a czasami otwarcia i ufnie w
oczy pani
Bunting i przemawiając w sposób bardzo miły, wyrażając się przytem poprawnie i
gramatycznie, (co dowodziło od razu, że nie jest zwykłą dziewczyną morską, ale
skończoną
morską damą), .przyznała się szczerze do wszystkiego jak wyraziła się pani
Bunting, i oddała
się dobrowolnie i całkowicie w jej ręce.
— Niech pani pozwoli mi — opowiadała pani Bunting memu kuzynowi Melville,
przedstawiając dramatycznie sposób przemawiania syreny — niech pani pozwoli
uniewinnić
się z mego wśliznięcia się w dom pani, ponieważ wiem dobrze, że jestem intruzem,
jednak to
co zrobiłam, niemal musiałam zrobić, było to jakby silniejsze ode mnie, a jeżeli
tylko pani
zechce wysłuchać mojej historji, przypuszczam, że uniewinni mnie pani — jeżeli
już nie
całkowicie — ponieważ rozumiem jak ścisłą musi być pani w tych sprawach — to
choć
częściowo, z mego podstępnego postępowania wobec pani. Postępowanie moje było
podstępne, ponieważ nie miałam żadnych kurczów — lecz niech pani zważy — i tu
pani
Bunting robiła długą dramatyczną pauzę. — Ja nigdy nie miałam matki!
— A wtedy — mówiła pani Bunting, opowiadając to zdarzenie memu kuzynowi Melville
— to biedne dziecko wybuchnęło płaczem i zwierzyło mi się, że urodziło się przed
wiekami i
wiekami w jakiś przerażająco tajemniczy sposób w pewnej strasznej miejscowości
niedaleko
Cypru i niema zupełnie prawa do żadnego nazwiska.
Oczywiście, wobec tego — powiedziała pani Bunting, opowiadając tę historję memu
kuzynowi Melville i wykonując charakterystyczny dla niej gest, którym zwykła
była
zaprzeczać, jakiejkolwiek niedelikatności, do której mogłyby skłaniać się jej
myśli. — I
wszystko to mówiła takim miłym akcentem i zachowując się w sposób godny
prawdziwej
damy!
— Oczywiście! — powiedział mój kuzyn Melville — istnieją klasy ludzi, którym się
wybacza. — Należy zważyć…
— Właśnie — rzekła pani Bunting. A przytem uważa pan, widać, że wybrała sobie
rozmyślnie mnie, jako osobę taką, do jakiej zawsze pragnęła zaapelować. Nie
przybyła do nas
przypadkowo — ona sobie nas wyszukała. Dzień po dniu pływała wokół wybrzeża, jak
mówiła, obserwując ludzi przez dość długi czas, a gdy, jak powiada, zobaczyła
wyraz mojej
twarzy w czasie gdy czuwałam nad kąpielą dziewcząt.
— Pan wie jakie pocieszne są dziewczęta — powiedziała pani Bunting z uśmiechem,
którym zdawała się prosić o przebaczenie i ze łzami wzruszenia w swych łagodnych
oczach.
— Po prostu powzięła gwałtowną sympatję do mnie od pierwszego rzutu oka. —
— Wierzę w to najzupełniej — powiedział mój kuzyn Melville z
namaszczeniem. Wiem, że tak powiedział, choć zawsze opuszcza to, opowiadając mi
całą tę
historję. Zapomina jednak, że byłem okazyjnie trzecim w tych długich rozmowach.
— Wie pan, to wszystko jest najniezwyklejsze w świecie i zupełnie takie, jak w
historji
niemieckiej. Jak to się tam nazywa — Um —?
— Undina?
— O — tak właśnie. Zdaje się, że naprawdę te biedne istoty są nieśmiertelne,
panie
Melville, istnieją przynajmniej bez kresu, te istoty zrodzone z elementów i
zmieniające się
znowu w elementy i zupełnie tak jak w historji (tam zawsze jest coś ciekawego)
nie mają
dusz! Zupełnie nie mają dusz! Nic! A to biedne dziecko odczuwa to strasznie!
Lecz aby
uzyskać duszę, panie Melville, jak pan wie, muszą wyjść na świat między ludzi.
Przynajmniej
one wierzą w to, tam w dole! Dlatego to ona przybyła do Folkestone. Aby uzyskać
duszę.
Oczywiście to jest jej najważniejszym celem panie Melville, jednakowoż nie jest
w tej
sprawie ani fanatyczna ani niedorzeczna. Ani trochę więcej niż my. Oczywiście my
—
ludzie czujący głębiej.
— Oczywiście, — powiedział mój kuzyn Melville, ze znanym mi momentalnym wyrazem
głębokiej powagi, przymykając powieki i mówiąc głosem przytłumionym. Kuzyn mój
ma w
taki lub owaki sposób dużo kłopotu ze swoją duszą.
— Ona zaś czuła to, że jeżeli już miała w ogóle wyjść na ziemię — mówiła pani
Bunting
— musiała wejść między zacnych ludzi i w przyzwoity sposób. Można dobrze
zrozumieć te jej uczucia. Lecz proszę sobie wyobrazić jakie miała trudności. Być
powodem
publicznej ciekawości w czasie głupiego sezonu, być rodzajem dziwowiska,
faktycznie.
— Nie tyczyła sobie tego najzupełniej — dodała pani Bunting, poruszając z emfazą
obiema rękami.
— Czegóż więc sobie życzy? — spytał mój kuzyn Melville.
— Życzy sobie, aby ją traktowano, jak istotę ludzką, życzy sobie zostać istotą
ludzką
taką jak pan lub ja. Prosi także o to, aby mogła żyć z nami, aby mogła zostać
członkiem
naszej rodziny, poznać nasz sposób życia, nauczyć się żyć. Prosiła mnie, abym
jej poradziła
jakie ma czytać książki, któreby naprawdę były czegoś warte i gdzie może dostać
krawczynię
i jak ma wyszukać kapłana do pouczania Jej, któryby potrafił zrozumieć jej
sprawę, i
wszystko. Życzy sobie, abym radziła jej we wszystkiem. Chce oddać się
najzupełniej w moje
ręce. A prosiła o to wszystko w taki miły i słodki sposób.
— Uhm — zauważył mój kuzyn Melville.
— Gdybyś pan był ją tylko słyszał! — zawołała pani Bunting.
— De facto, będzie to jeszcze jedna córka — reflektował Melville.
— Tak jest — powiedziała pani Bunting, ale nawet i to nie odstrasza mnie. Ona
zasługuje
na to.
— Dobrze. — Tu zrobił pauzę.
— Ma jakie środki? — rzucił krótko.
— Olbrzymie. Powiedziała mi, że tam jest pudło przywiązane liną na końcu
przylądka, a
drogi Randolf pilnował go przez cały czas lunchu, a później gdy mogli już
dobrodzić do
końca liny, która to pudło utrzymywała, wyciągnęli je razem z Fredem i z pomocą
Fitch i
furmana zanieśli na górę. Jest to dosyć dziwne pudełko, jak na pudełko damskie —
dobrze
wykonane, to prawda, lecz drewniane, z okrętem wymalowanym na wieczku i z
nazwiskiem
Tom Wilder wyciętem z grubsza nożem, jednakowoż, jak ona mówi, skórzane rzeczy
nie chcą
się trzymać „tam w głębi” i one muszą zadowalać się tem co można tam mieć, a
najważniejsza rzecz, że pudło jest pełne, pełniusieńkie po wierzch, złotych
monet i
różności. — Tak, złoto i diamenty, panie Melville. Pan wie, że Randolf rozumie
się coś
niecoś. — Tak, oczywiście, on mówi, że to pudełko — bo, ho! Nie mogłabym nawet
powiedzieć wiele ono jest warte! A wszystko złoto z takim lekkim odbłyskiem
czerwonawym. W każdym razie, jest o tyle bogata, o ile ujmująca i piękna. I
naprawdę panie
Melville, wziąwszy wszystko razem — mam zamiar pomagać jej, ile tylko będę
mogła.
Będzie ona de facto naszym gościem, płacącym za utrzymanie. Jak pan wie — nie ma
przecież wielkiego sekretu w tem między nami — że Adelina — Tak… A ona nabędzie
tak
samo, ja zaś mam wprowadzić ją w świat, zapoznać ją z ludźmi i tak dalej. To
będzie wielką
pomocą. A dla wszystkich, z wyjątkiem kilku wtajemniczonych przyjaciół, będzie
ona istotą
ludzką, której zdarzyło się kalectwo — przemijające kalectwo — mamy także zamiar
zaangażować dobrą, zaufania godną kobietę — z tego gatunku kobiet, które nie
dziwią się
niczemu, rozumie pan — to jest trochę kosztowne, lecz w każdym fazie możliwe do
osiągnięcia właśnie teraz — ta zaś kobieta będzie jej pokojówką i będzie szyła
jej suknie, w
każdym razie jej spódnice — a musimy ją ubierać w długie spódnice — przykrywać
czemkolwiek. To, pan rozumie.
— Przykrywać — co?
— No, ogon, wie pan.
Mój kuzyn powiedział: Oczywiście, zapomocą ruchu głowy i brwi, jednakowoż był to
problem niezupełnie jeszcze jasny dla niego i tamujący mu oddech w piersiach.
Istotnie —
ogon! Najrozmaitsze niezwykłe teorje powstawały w jego głowie. Chwilami wydawało
mu
się, że jest to bajeczka, której nie należy zbyt natarczywie sprawdzać.
Jednakowoż on i pani
Bunting byli parą starych przyjaciół.
— I ona naprawdę ma… ogon? — zapytał.
— Zupełnie podobny do ogona dużej makreli — powiedziała pani Bunting, a on nie
pytał
już więcej.
— To jest najniezwyklejsza sytuacja — powiedział.
— Lecz cóż innego miałam począć — spytała pani Bunting.
— Oczywiście, sprawa ta jest jednak niebezpiecznym experymentem — powiedział mój
kuzyn Melville, i powtórzył zupełnie machinalnie .Ogon!
Jasno i żywo, hamując dalszy bieg jego myśli, stawał mu przed oczyma, wyraźny,
lśniący
kształt, o barwach oliwkowo czarnych, zielonych, purpurowych i srebrzystych i
łatwa
rozciągliwość określenia jak makrela.
— Naprawdę, wie pani — powiedział mój kuzyn Melville, protestując w imieniu
rozsądku
i w imieniu dziewiętnastego stulecia, — Ogon!
— Poklepałam go — powiedziała pani Bunting.
IV.
Niektóre uzupełnienia pierwszej rozmowy syreny z panią Bunting usłyszałem wprost
od tej
ostatniej damy.
Syrenie zdarzyła się komiczna omyłka, powiedziała mianowicie: „Pani cztery
czarujące
córeczki i pani dwóch synów”.
— Droga pani! zawołała pani Bunting — (układały właśnie przedwstępne warunki
ugody)
— mam tylko dwie córki i jednego syna!
— Czy to ten młody człowi