13729
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 13729 |
Rozszerzenie: |
13729 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 13729 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13729 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
13729 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
AlEKSAHDER BAUMGARDTEN
WILKI
2 5. 08. 2306
. 1
ALEKSANDER BAUMGARDTEN
ww IJLlIml
WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ
Obwolutą, okładką i stroną tytułową projektował KONSTANTY M. SOPOCKO
Redaktor IRENEUSZ ŁAPIŃSKI
Redaktor techniczny MARIA BRASZCZYK
Baumgardten Aleksander: Wilki za progiem. — Wwa 1974 Wydaw. Min. Obrony Nar. 8° s. 388 Powieść polska — XX wiek 884—3
Powieść współczesna, wzbogacona materia- j tami historycznymi, ukazująca na przykładzie losów leśniczówki, od wieków będącej ! ośrodkiem -wałki—prHooiwW Uulcjiiłm najeźdźcom, tradycje. (Pf^cpjjyygfl^jjljir innych.
>.;brzU
, / '-krzu ^Q
>
IN. KLAS.
INW.
3
o
5
Pięć tysięcy czterysta pierwsza publikacja Wydawnictwa MON
Printed in Poland
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1974 r. Wydanie-1
Nakład 10 000+339 egz. Objętość 17,87 ark. wyd., 24,25 ark. druk. Papier druk. mat. III ki. 65 g. format 32X104«2 z Fabryki Celulozy i Papieru w Kostrzyniu. Oddano do składu 19.10.73 r. Druk ukończono w kwietniu 1974 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. nr 2426 z dnia 23.Х.1973 r.
Cena Zł 32,—
W-103
Inne narodowie mają u swoich granic mury wysokie, morze niezgłębione. Polska na wsze strony otwarta, wróg łacno ko-munikiem wejść, wynijść może, łupów nabrawszy. Gardła jeno a piersi, oto nasze mury, nasze fosy, oto cała municja nasza.
(Marcin Bielski - „Kroniki wszytkieao świata", 1551)
Jesieśmyjniedużymlnarodem, którego istnienie bywa prawie colpokolenie zagrożone. Jeśli polityka, w naszych skromnych możliwościach, to przewidywanie nieuniknionego biegu historii; skoro o nim nie możemy decydować, wyciągajmyż wnioski ze straszliwych nauk, patrzmy chłodnym okiem, na czyją pomoc możemy liczyć.
(Wojciech Żukrowski - „Nowe książki" nr 24, 1970 r., sir. 1490)
— Idą — cichy głos Jacka zza uchylonych drzwi ma taką siłę, jakby granat trzepnął w sam środek uśpionej leśniczówki. Staczam się ze swego wyrka pod oknem. Jedną ręką wychwytuję w podskoku automat, ciepły od mego snu, drugą dopinam pas. Nigdy jeszcze nie udało się szkopom dopaść mnie bez spodni. I nie uda im się. Niedoczekanie ich!
Od schodów grzmocą buciory. To pewnie „Bartnik" i „Stańko". Kiedy wyskakuję do sieni, wpadają na mnie w ciemności.
— Daleko są? — wołam w tę ciemność, jak mogę najciszej.
— Dochodzą do Szwedzkiego Siodła — głos Jacka jest spokojny, jakby chłopak nie musiał biec tutaj dwa kilometry z hakiem. I to w nocy, i do tego przez te wądoły.
— Kto idzie?
— Żandarmi. Ale nie tylko. Straszliwa kupa Niemców. Od Sitnika słychać trzeszczenie gałęzi. Koło ,,Bag-neta" dwie sarny spłoszone przeskoczyły dukt. To na północny wschód, od obozu Langiewicza, ale poszycie trzeszczy także od Maniowa.
— Od Maniowa?
— Tak. Mówił mi „Jastrząb". Był na ubezpieczeniu, ale pchnąłem go do sztabu, choć tam już pewnie wiedzą.
7
— Dobrześ zrobił. Od Maniowa, rany boskie! Przecież tam Rajca z taborami. Co z nimi? Która to godzina?
— Za pięć czwarta — odzywa się ciemność głosem Halszki. Dobrze, że jest przy mnie. Zawsze czuję się lepiej, gdy słyszę przy sobie głos tej dziewczyny. Ale w tej chwili czuję na mojej ręce czyjąś dłoń.
— To jeszcze nie wszystko, Roman. — To Jacek. Tym razem czuję, że jakby wstrzymał oddech.
— Co jeszcze?
— Czołgi.
— Zwariowałeś!
— Daj Boże, żebym zwariował. Ale to prawda. „Bagnet" był na czujce, a on na darmo gęby nie strzępi. Słyszał trzaśniecie włazu.
— Chłopie, jak by się tu podepchali czołgami?
— Zjechali z przełęczy na luzie.
— Aż pod Siodło?
— Aż pod Siodło. Pewnie się zaraz zameldują.
I zameldowali się, sukinkoty, zanim zdążyłem westchnąć. Widać czekali na tę czwartą. O świcie. Punktualnie, jak tylko oni potrafią. Zegarki można według nich regulować. Rzygać się chce z tej punktualności. I tym razem nie zawiedli, żeby ich zaraza nie zawiodła.
Najpierw trzy, cztery, dziesięć długich serii, powtórzonych przez wszystkie świętokrzyskie echa, odbitych od grzbietów Siekierna i Wykusa, aż do klonowskich wysoczyn. Nie pierwsze to serie z żandarmskich empi, znajome tutejszym sosnom i jodłom.
Potem przerwa. Tylko na tyle, żeby odczuć wagę ciszy. I znowu serie. Tak właśnie psotne wiejskie chłopaki wojują kołkami po żebrach płotów. I dopiero wtedy zadudniły motory, jakby tysiąc żelaznych buciorów zaczęło łomotać w bramy. I już każdy chłopak
8
w moim plutonie może zaliczyć na swoim koncie z całą pewnością autentyczny atak czołgów.
A ja? Ja wiem, że to nie byle co, i boję się. Co tu dużo gadać, dostaję takiego pietra, że mi zęby dzwonią. Krew mnie zalewa, ale nie mogę zamknąć ust. Bo jeżeli czołgi, to znaczy, że ktoś nas nadał szkopom, -tak jak się przed wojną nadawało dzika na odstrzał, kiedy panowie polowali. Bo jeżeli czołgi — to jeszcze jedno: musieli nas już zamknąć w saku od wschodu i południa, czy ja wiem, od Bodzentyna. Bo tylko wtedy mogą iść na pewniaka: pancernym atakiem od czoła.
Mimo woli oglądam się za siebie i szybkim ruchem dłoni ścieram ze skroni strużkę potu. Ale od południa jeszcze mroczno. Nic nie widać, więc może i mojego strachu też nie.
Chyba chłopcy nie zauważyli. Może Jacek, ale nie, Jacek stoi nachylony ku tamtym hukom i łoskotom.
A Halszka?
Stoi przede mną napięta jak łuk i czeka. Wiem, że czeka na coś z mojej strony. Na słowo. Może znak. A ja niczym nie mogę się z nią podzielić w tej chwili. Chyba tym cholernym szczękaniem zębami. Co ze mnie za dowódca. Co ze mnie za mężczyzna. Dziewczyna zresztą czeka nie na rozkaz, nie na skierowanie przez dowódcę na przeznaczony jej w boju odcinek (gdzie ja ją skieruję, Boże!) — nie, czeka na to, co j a jej powiem, na moją i tylko moją decyzję. Domyślałem się zawsze, że byłem dla niej w jakimś sensie autorytetem. Zawsze mi to w głupi sposób pochlebiało, ale teraz, kiedy prawdopodobnie wszyscy stoimy przed tym, co ostateczne, ta jej wiara we mnie przytłacza mnie jak góra. Autorytet! Co za głupota w obliczu tego, co z nami za chwilę się stanie. Przed oczami nawała wybuchów, mgły poranne dokoła nasiąkają już ostrym potem spalonego prochu, coraz gęstsze pociski czołgów buszują
&
po starodrzewie jak rozjuszone kundle. Z dołu, od prawej, ponad wszystko wzbija się przeraźliwy kwik mordowanych koni. To giną tabory Eajcy. Konie giną! A co ma być z nami?
To przede mną. A za mną bury świt świętokrzyski i mój strach. Patrzę przez sekundę na drobną dziewczęcą figurkę, opatuloną w diabli wiedzą czyją trofej-ną panterkę, i czuję, jak powoli, powolutku straszliwa nienawiść przepędza ze mnie strach. Nienawiść do tych, którzy przyszli tu, o sierpniowym świcie, do mojego domu, do mojej rodzimej klepackiej leśniczówki po to, by zniszczyć jeszcze jedno życie, szczeniące się dopiero dziewczęce życie. To właśnie, które przycupnęło o pół kroku przede mną w plamistej, za obszernej panterce. I czuję, jak zimna furia chwyta mnie za piersi na widok drobnej dziewczyńskiej ręki, zaciskającej się mocno, aż do zbielenia kostek, na rękojeści pistoletu. Bo ten wzruszający, oksydowany vis z czerwoną kropką bezpiecznika to cała obrona tego kurczęcia przed tym, co grzmi i stęka, i błyska przed nami — cały jej wojenny posag. Aha, i jeszcze wiara we mnie!
To wszystko oni mają opowiedzieć w swoim filmie. Opowiedzieć, to znaczy pokazać. Irma, Jacek i Mirek. Przy mojej konsultacji. Tak jakby się dało, jakby w ogóle można było...
Zaraz. Spokojnie. Jak to było? Jak to być mog-ł o? Podchodzili w każdym razie od Wykusa. Naprzód jarem, a potem tym duktem. Innego dojścia na Klepaki nie ma. Wszyscy o tym wiedzą od wieków, a pewnie i jeszcze dawniej. Bo chyba i przed Szwedami wiodło ich tu ku nam. Po co? Trudno wiedzieć. Jedno jest pewne: po śmierć. Ich albo naszą. Raczej ich, bo jakby się inaczej mogły te moje Klepaki tu ostać? A Szwedzi?
10
To był głupi podjazd. Mały, parunastokonny poczet, wysłany od Kielc, nawet nie na nasze gardło, choć tam przy pomocy partii Księdza Biskupa przyciskali my ich co nieco. Dwaj z nich wpadli w nasze ręce wraz z końmi na Szwedzkim Siodle. Jednak to nie ku nam wysłał tych pachołów zadufany szwedzki generał, ale po spy-że. Z jadłem im było ciasno, boć zima. Wyżarli nasze zapasy, te, co nam z sąsieków rekwizycją porwali, i głód poczuli, niechrzty piekielne. Ktoś im w mieście, znaczy w Kielcach — chyba Gajdzik, bo o lasach dużo wiedział — musiał natroić o naszej leśniczówce, że każdej zimy dziczyzny mamy w bród. Niby tu, w Klepakach. To i umyślili ten poczecik rajtarski ku nam podesłać. A jeszcze w tym wszystkim co najgorsze, to to, że tak butnie w piętnastkę maszerowali duktem przez śnieg po to nasze, polskie przecież, dobro. Szli jak po swoje. Własnej kamienistej ziemi ugryźć nie mogli, bo chuda i mrozem skuta, to po nasze chłopskie jadło sięgnęli. Bo za darmo, płacić nie trzeba. Chyba krwią.
Nie żałowali my im tej krwi. Własnej także nie. Bo jakże? Kto do kogo przyszedł? Klepaki ku Soederstior-nom? Tak było temu jasnemu oficjerowi, co my go po bitwie pogrzebali pod świerkiem, tym koło palisady. Tak miał w papierach ukrytych na piersiach w kieszeni koletu, więc powtarzam: kto do kogo w gości szedł ■— my ku nim, czy oni ku nam? Jakie to wilcze prawo przywiodło tu, do leśnego chłopskiego domu, tego wąsatego pięknisia ze Smalandu, w dzbaniastych cholewach i pozłacanych ostrogach? Po co przywiódł tu z sobą na śmierć tych swoich spieszonych rajtarów? Musieli swoje chabety zostawić na przełęczy, bo w śniegi tu z końmi nie dobrnie. No i w taki sposób trzeba było królewskim kawalerzystom na piechty schodzić ze światu, bo pardonu nikt tu nikomu nie dawał.
Od tego czasu, gdy nam te konie ze zdobyczy przy-
11
padły, ludzie nazwali to miejsce: Szwedzkie Siodło. I tak już zostało przez wieki i dalsze wojny, których nam nikt nigdy nie skąpił.
Pierwszy pocisk czołgowy wymacał nas po piątej. Najpierw usłyszeliśmy, jak to w ogniu bezpośrednim, zwykłe podwójne buch-buch odpalenia i sekundę później coraz wyższy skowyt, zakończony głuchym pacnię-ciem. Niewypał! Zanim wykrztusiłem: „Kryj się!", już dwa następne zatańczyły na linii palisady, o trzydzieści metrów od domu. Jeżeli teraz przeniosą — pomyślałem, podrywając skokami Halszkę i chłopaków poboczem wi stronę parowu — to znaczy, że się wstrzeli-wują. A jeżeli tak, to myślą, że nas tu więcej niż pluton. A to świadczy, że nie wszystko wiedzą. Oczywiście, jeżeli przeniosą...
Przenieśli. Dwa pociski, a potem następne dwa poszły w las ponad dachem. Teraz powinni wyjaśnić, o co im chodzi — dumam, przyciskając policzek do ziemnej muldy, przykrytej jakimś rudym poszyciem. — Albo straszą, albo przygotowują atak. Co za cholera? Kątem oka widzę obok, w lewo, dwie małe ręce przywarte mocno do sosnowych korzeni. Co się dzieje z tym visem? — przelatuje mi przez myśl, ale nawet się nie uśmiecham. Teraz powinni skrócić. Jeżeli o połowę, to w samą leśniczówkę. W taki prosty sposób zostanę za chwilę bez domu rodzinnego. Jeżeli...
Ale następne pociski lądują dokładnie w tym samym miejscu co pierwszy. Na linii palisady. Zaraz, zaraz, co ja z tą palisadą. Nie ma przecież żadnej... to znaczy, była ponoć kiedyś, ale roznieśli ją jacyś czy spalili. Za barskiej potrzeby jeszcze stała, czy może właśnie wtedy dogodziły jej te jegry w białych lejbikach... Nie. W białych lejbikach to byli gemeiny pruskiej kompanii
12
strzelców z brandenburskiego regimentu królewskiego. Oni strzelali zza palisady, nie mogli podpalić własnymi rękami tego, co ich zasłaniało przed naszymi kulami. Naszymi? Jakże? Czy to nie ja strzelam do tych tam, za palisadą, pruskich piechurów? Czy to nie mnie parzy w ręce długolufy, zdobyczny muszkiet, grzmiący przy każdym strzale jak hakownica? Ja. A obok mnie wujo Pątny ze Wzdołu i trzej moi bracia — Dyzma, Jan i Celestyn. Wszyscy święci Klepaccy, jak nas nazywają tam, na dole. Tylko ojciec nie strzela. Nie wrócił spod Szczekocin, gdzie tamtego czerwcowego ranka naprowadzał na oko muszkietu takich samych, a pewnie i tych samych wyżartych brandenburczyków w śmiesznych, przykrótkich lejbikach, którzy teraz grzmią ku nam ze wszystkich rur. A pod Szczekocinami któryś z tych szwabskich cwancygierów pewnie sekundę wcześniej pociągnął za cyngiel. No i najstarszy z Klepackich nie wrócił do domu. Za to oni, jego mordercy, bo on bronił swojego, oni podeszli znowu pod próg jego domu. To kto miał strzelać w te pruskie pyski, węszące krew po świeżych tropach Naczelnika, po trupach jego żołnierzy? Kto jak nie Dyzma, Jan i Celestyn — wszyscy święci Klepaccy, krew z krwi i kość z kości tej ziemi? No i ja, Michał. Przecież taki Klepacki, jak i oni. Więc strzelałem. Więc odgryzałem ładunki zębami i skrwawionymi wargami, podbijałem stemplem naboje i plułem kulami w te zbójeckie pyski, przyczajone za palisadą. I kto mi tu śmie mówić, że jej nie było?
Na szczęście w tym momencie Jacek dotyka mojego ramienia, więc muszę odwrócić oczy od tego cholernego miejsca. Było czy nie było, ale ja patrzyłem w tę fałdę naszego wzgórza jak sroka w gnat. Jakby ci tam, w dole, w żelaznych kapeluszach, nie brali już nas na muszkę, jakby nie kierowali ku nam czołgowych luf
13
i wylotów granatników. Dopiero po sekundzie, widząc płonące oczy Jacka, zdaję sobie sprawę, jak byłem daleko przed chwilą od tych granatników, od Halszki i od Jackowych oczu. Ładny ze mnie dowódca. Dziwne. Już drugi raz w tej bitwie myślę o tym samym. O co chodzi?
— Łącznik!
— Co? Nie słyszę! —•. drę się na cały głos i dopiero teraz pojmuję, że szkopy tak nas okładają pociskami, że nie ma mowy o słyszeniu. Dopiero gdy Jacek wrzeszczy mi w samo ucho, przestaję się sam wydzierać. Okazuje się, że przybył łącznik ze sztabu. Zanim dotarł do nas, ranili go dwa razy. Teraz kuli się przy mnie z obandażowanymi obiema rękami i krzyczy mi prosto w twarz, ale rozumiem go tylko po ruchu jego warg.
Okazuje się, że nie mam do następnego rozkazu próbować odskoku z leśniczówki. Tak jak ja bym sam się palił do tego. Jak się dostał do nas? Zwyczajnie, duktem. Dukt ubezpieczony, tyle że pod ogniem. W lewą dłoń postrzał w lesie, koło zakrętu. W prawą już u wylotu przesieki, tuż koło naszej czujki. Dla nas ma ze sztabu zadanie specjalne. Przywołuję więc Jacka. Bądź co bądź mój zastępca. Musi wiedzieć, co z nami będzie, tak jak i ja. Otóż mamy nie dopuścić szkopów za żadną cenę do leśniczówki. Orientuję się z tego, że przez parę najbliższych godzin będziemy newralgicznym punktem całego zgrupowania i w razie czego tędy nastąpi odskok. Nie przyjmuję tego rozkazu z radością. Jak tu zatamować jednym chudym plutonem taką dziurę w boku, jaką mamy od strony Maniowa i naszego nieszczęsnego taboru? Cała nadzieja w tym, że dostęp do nas trudny: ostre podejście, a w dolnej części oparzeliska. Polecam Jackowi zniżyć ubezpieczenia aż do linii bagnisk. Nic więcej nie możemy zrobić. Oczywiście
14
zalegamy całym plutonem na północnym wschodzie wysoczyny. To jest razem, odliczywszy siedmiu ludzi na czujkach i rannego łącznika... ech, lepiej nie liczyć.
— Jak was podeszli?
— Nic nie wiemy. W nocy czujki zachodziły daleko. Przeczesali lasy aż do obu szos: od Siekiernej i od Rzepina. A o czwartej...
— O czwartej to już sam wiem, jak i co — przerywam mu wściekły, choć tyle winien, co i ja. — Jakie straty?
— Jak wychodziłem, to słyszałem, że porucznik „Long" ciężko ranny z granatnika w obie nogi. Kilku widziałem przechodząc przy punkcie sanitarnym. O innych nie wiem. Aha — uśmiecha się krzywo — teraz i ja jeszcze dochodzę, choć może, jak mi dacie lepsze bandaże, to jeszcze się przydam. Może na czujce?
— To jest myśl, stary. Pójdziesz na czujkę. Kapral „Balladyna"! Opatrzyć rannego!
— Rozkaz. Opatrzyć rannego! — melduje się natychmiast dziewczyna z romantycznym pseudonimem. Krzyczy bardzo głośno, co wypada o tyle zabawnie, że właśnie akustyczna nawała wkoło nas na moment przy-cicha.
— Nie krzycz, „Balladyna", bo nam tu wroga na łeb ściągniesz — przygaduję, nie odwracając się, żeby nie peszyć dziewczyny, zwłaszcza przy opatrunku. Wiem, że bardzo lubi opatrywać rannych, a i teraz tak się już dobrała do łącznika, że z kolei on zaczyna pokrzykiwać. Kino, jasny gwint!
— Nie drzyj się, zaraz kończę. Wyżej ręka! Jeszcze!
— Nie dam rady, boli!
— Masz iść na czujkę, tak? To jak cię puszczę w tych szmatach? Co za idiota cię opatrywał?
— No, no — burmuszy się goniec —■- sam nakładałem sobie opatrunek. I to w biegu.
15
— Nie nonokaj. Jeżeli w biegu, to co innego — głos Halszki łagodnieje. — A jak teraz?
— Myślę, że wytrzymam, jeżeli mi tylko graby nie odpadną, bo takim ściśnięty tymi bandażami... Ale całuję rączki i za to.
— Lwowiak? — uśmiecha się Jacek.
— A co? Nie spoznać? — szczerzy zęby łącznik. — Kapral „Bajura" melduji swoji przybycie.
— Jak? Bajura? A co to znaczy?
— No... bajura, czy ja wiem, kałabania taka, kałuża — kapral przygląda się Jackowi spod oka wyraźnie urażony. Bo niby jak to, żeby nie wiedzieć, co znaczy bajura...
Słucham tej gadki jak zaczarowany, jakbym zapomniał, gdzie jestem i co się dzieje. Nawet na uśmiechanie mi się zebrało. I w tej chwili taka seria ląduje na wzgórzu, że niemal tracimy zmysły. Przede wszystkim słuch. Ale do granatników dołączają się tym razem inne odgłosy, podkreślone echem, jakby stęknięciem.
— Moździerze — wyczytuję z ruchu warg Jacka.
— Jak podrzucili? — krzyczę ku niemu, ale odpowiada „Bajura". Widać ma lepszy słuch.
— ...erne... — słyszę w jakimś momencie strzęp jego odpowiedzi.
— Co?
— Transportery pancerne. Na dole słychać motory! — wrzeszczy lwowiak.
Tego tylko brakowało. To znaczy obława na dwadzieścia cztery fajerki. Nabieram oddechu w płuca i patrzę na Jacka. Zrozumiał, bo kiwa głową, a potem zaczyna nią potrząsać, jakby próbował pozbyć się złych myśli.
I wtedy ten gwizd. Cienki i jakby spazmatyczny z początku, pod koniec przechodzący w wycie. Każdy wie, że tak właśnie jazgota ta zgaga, która leci na
16
grzbiet, na kark, cholera wie gdzie. W każdym razie blisko. I wtedy pomyślałem...
Co się dzieje? Gdzie jestem? Jaskrawe światło słoneczne przelewa się przez zasłonę okienną. Odsuwam ją prędkim ruchem i już wiem, że to na pewno wtedy pomyślałem, jak nadleciał ten pocisk, że nie teraz, po obudzeniu w moim domu, w leśniczówce klepackiej, ale wtedy, kiedym tam leżał czołem ku nieprzyjacielowi, wraz z Jackiem, Halszką i tym... tym... jakże mu tam, kapralem. Tutaj. Tak. Sto metrów od tego domu, od tego okna, obok którego stoi teraz moje łóżko. A kapral miał taki śmieszny pseudonim... Z dołu zamykała się właśnie niemiecka obława. Czołgi, pancerne transportery, granatniki, SS...
Tak. I co ja sobie pomyślałem wtedy, gdy ten pocisk, gdy ten piekielny skowyt... Pomyślałem, że Irmę trzeba, że Halszkę... że trzeba zabezpieczyć jej w razie czego odskok z grupą ochrony sztabu, a raczej z samym sztabem. Jacek widocznie pomyślał o tym samym, bo... Tak. To znaczy... który Jacek? Zaraz, Zaraz. Spokojnie. Co się, do jasnej Anieli, ze mną dzieje. Który Jacek i co ma Irma do mojego... do tego, co sobie wtedy pomyślałem...
Jeszcze raz. Spokojnie. Nazywam się Roman Klepa-cki czy nie? Jestem doktorem filozofii i pracuję... chwileczkę... pracuję w biurze Wojskowej Komisji Historycznej do badania dziejów najnowszych. Tak czy nie? I do kogo zwróciło się szanowne przedsiębiorstwo państwowe „Film Polski" o konsultację scenariusza — do poczmistrza w Chicago czy do mnie? Jako do historyka i uczestnika? Aha, i jeszcze jako... kim ja to jestem... jeszcze, i to przede wszystkim, jako do jednego z Kle-packich. Do autochtona, chociaż tego słowa cholernie
2 — Wilki za progiem
17
nie lubię. Do autentycznego przedstawiciela ludności tych ziem. Tak czy nie? No więc?
Więc mam chyba po stokroć prawo do przeżywania tej mojej leśniczówki po raz pierwszy na nowo, inaczej, świadomie, czy ja wiem, prawdziwie... tak jak to się na mnie zwaliło po tylu latach, po nawrocie nie tylko do tamtej czwartej porannej godziny, ale i do...
Do czego jeszcze?
Właśnie: do czego jeszcze? Może do tego, co wzięło i tych moich... podopiecznych z filmu, gdy zaczęli dobierać się do tematu. Gdy trochę odetchnęli tym świętokrzyskim powietrzem, gdy przeszwendali się sto razy ze mną i beze mnie w te i wewte przez wszystkie przesieki i dukty leśne od Klonowskich do Jeleniowskich i z powrotem. Może chwycili już ten swój temat, jak ogar chwyta wiatr, bo chrapy mają młode, ile młodsze ode mnie. Nie wiem. Jedno jest pewne. Cała trójka: l|rma, Jacek — teraz już wiem na pewno, o którego Jacka chodzi, bo przed chwilą, gdy się zbudziłem, poprztykało mi się z nimi — no więc Jacek II, a nawet ten niedowiarek i realista od siedmiu boleści Mirek, cała trójka już zaczyna czuć temat, a nie tylko myśli nad nim. Czują. Wiem to na pewno, chociaż nie przeżyli tutaj tego co ja, chociaż nie związali się z tym miejscem krwią tak jak ja, ani dosłownie, ani w przenośni.
Co prawda nigdy dotychczas nie myślałem, że mój powrót tutaj, do leśniczówki, tak mnie rozklei. Rozpi-rzyło mnie tak, że o niczym innym myśleć nie mogę dniem i nocą, na jawie i we śnie. Inna sprawa, że zawsze, od kiedy potrafię pamiętać, zwłaszcza przez ostatnie ćwierćwiecze, ale i dawniej, myślałem o tych sprawach. Jak to Klepaccy walczyli w tej swojej chłopskiej drewnianej fortecy przeciw całemu światu i przez tyle pokoleń, odkąd wywiedli na tym wzgórzu pierwszy dom leśny. Zawsze myślałem sobie, Boże mój, jak to
18
być mogło, że każdy, komu Polska zawadzała, musiał się obowiązkowo napatoczyć na nas. Na Klepackich. I tutaj, na tym puszczańskim odludziu, musi dziać się to wszystko. Na tych lesistych pagórach, ważnych tylko dla tych, którzy się chcieli przebrać z warszawskiego na lubelski trakt. Na tym Wygwizdowie moim rodzinnym ukochanym, gdzie diabeł Klepackim mówił „dobranoc". Aż dziw bierze, po co tamci wszyscy pchali się aż tu za nami. Czego tu szukali? Malin? A może nie taki to był kiepski pomysł z tym pseudonimem bojowym, jaki wybrała sobie Halszka. Nasza „Balladyna" nieszczęsna, której nie udało mi się upilnować. Ale to już inna historia.
Przyjechałem tu z Warszawy. Prawda, z nie najbezpieczniejszego miejsca naszego kraju. Ale mogłem przyjechać z Iłży czy Świebodzina. Wszędzie żyją tacy sami Klepaccy. I wszyscy oni tak samo, gdy już tak popadnie, bronią swych domów przed wilkami całego świata. Tyle że pewnie nigdy nie zastanawiają się nad tym, dlaczego to czynią.
Tak czy inaczej, najprościej byłoby zwinąć manatki i wrócić do ukochanej stolicy, póki czas. Przeprosić „Film Polski" za zawód i poprosić Wojskowe Biuro Historyczne o prawdziwy urlop. A potem zapomnieć na zawsze o scenariuszu filmu „Salwy zbudziły świt" — tytuł wprawdzie roboczy, ale za to pretensjonalny. I co? Aha, i wyjechać w świat. Taki, powiedzmy, mniejszy świat, na miarę możliwości faceta, przepraszam, doktora filozofii, z perspektywą na docenturę. A więc nad Balaton, może do Soczi, co? W każdym razie jak najdalej od Klepaków! Jak najdalej od tych moich zjaw czy kompleksów klepackich. Nie zdążyłem się jednak ucieszyć genialnością tego pomysłu, bo w tej samej chwili dostrzegam za oknem wpierw pełechatą czuprynę Mirka, a tuż za nią błękitną chusteczkę na głowie
19
Irmy. I od razu robi mi się lżej na myśl o tym, że to nie tylko ja zamotałem się w krąg leśniczańskich czarów, ale i oni przylgnęli do tych dziwactw, przyjęli je za swoje, jakby nigdy nic innego w życiu nie czynili. Mnie to łatwiej, tkwię w tych wspominkach, pamiętnikach, aktach nadań i tradycjach rodzinnych od przeszło półwiecza, a licząc od daty ocalałej na nadprożu leśniczówki — 1617 — to pewnie i od tych stuleci uczestniczę w tym wszystkim, co się tu dzieje, jako jeden z Klepackich. I cóż z tego, że nie ten sam? Ale biorę w tym udział, prawda? Zresztą nie czekam odpowiedzi, czuję ją w sobie, wiem, że tak jest. I nie mówcie mi o studiach, o Warszawie. Nawet o tym panu docencie, jaki ze mnie ma być za rok czy dwa. To nie ma nic do rzeczy, a raczej ma o tyle, o ile uzbraja moją pamięć, dokarmia fantazję prawdą, zmusza mnie do szczerości i uczciwości w grze z sobą samym, każe sprawdzać kształt każdego szwedzkiego muszkietu, który wystrzelił w tej puszczy, albo liczyć fezy na głowach żuawów Rochebrune'a. Taki to jestem niedowiarek. Podkuwam marzenia rzeczywistością, jakbym jedwab stalą podbijał. Wiem nawet, ile razy owo nadpro-że z siedemnastowieczną datą, wyratowane z pożaru, z pogorzeli jak feniks ocalone, przybijały znowu ręce Klepackich u wejścia pod nowy dach. Wiem, ale nie powiem, żeby nie zauroczyć. Bo ostatni pożar, jaki przeżyłem tu wraz z owym nadprożem, ma dla mnie wagę dokumentu: podpisałem go wtedy własną krwią, to i nie dziw, że nie ze skwapliwością sięgam ku niemu. Ale teraz trzeba. Film będą kręcić. Film. Boże! I tym młodym trzeba pomóc. Nawet i w tym kręceniu...
O właśnie. Tym młodym, którzy w tej chwili przechodzą pod mym oknem. Powiedziałem, że mnie łatwiej niż im, a jednak... Już od dawna zauważyłem, że
20
to właśnie oni zaczynają coraz częściej uczestniczyć w moich rozterkach i przypomnieniach. Coraz częściej nie ja im, ale oni mnie znoszą argumenty, to oni pod-murowują moją wiarę, nadwątloną przez włóczęgę i oddalenie, wiarę we wszystko, co dotąd we mnie tkwi nie wypowiedziane, w to, od czego tyle razy w życiu chciałem uciec, jak choćby ostatnio na ten niewyda-rzony urlop, na te wakacje od samego siebie.
I wtedy oni weszli w moje życie. Ta trójka młokosów. Wpakowali mi ten swój film. Sięgnęli nim we mnie osobiście, boleśnie i po młodemu niefrasobliwie. Jak palcem w ranę. I od razu dopadli do gardła, dorwali się w tej historii do krwi. Nie jako filmowcy. Po prostu jako moi ziomkowie.
A przecież byli nowicjuszami w tej świętokrzyskiej czarnej magii, utkanej z zetlałych obrazów bitewnych, z salw dogorywających po leśnych ostępach, ze zmurszałych pni jodeł, z dat przekazywanych sobie przez pokolenia, jak ta na nadprożu, ocalana tylu rękami i przenoszona jak relikwie przez złe czasy i pożogi.
Zdumiewające!
Pewnie dlatego wzdycham z ulgą, widząc ich znowu przy sobie, biegnących ku mnie z tym samym ogniem w oczach, uskrzydlonych w tę samą wiarę i nadzieję co ja. Te same gusła roztaczają się tutaj nad nami. Jak to dobrze, że wierzę w nie nie tylko ja, ale i ta parka, przecież ile młodsza, i tamten trzeci chłopak. Wierzą i są od dawna w ich mocy. Ho, ho, tkwią w nich po uszy. A i teraz pewnie niosą w zanadrzu jakąś niespodziankę dla mnie. Patrzcie, jak się spieszą.
Wybiegam im naprzeciw. Zasłużyli na to.
— Witam młodą parę! Pewnie nowe rewelacje ze stołecznego miasta Kielc? — Wyciągam ku nim ramiona, ale oboje udają, że tego nie widzą. Zepsułem im przyjemność.
21
- Może i rewelacje — mamroce Mirek i obchodzi mnie z daleka, jakbym był pokrzywą, wyrosłą nagle pośrodku rabaty.
— Więc o co chodzi?
— Znaleźliśmy skarb — mówi Irma twardo.
— Faktycznie skarb — potwierdza Mirek głośno, jakbym był głuchy.
— Gdzie? — pytam rzeczowo. — Na dukcie, w puszczy czy w dziupli jodłowej?
— A nie — odpowiada spokojnie panna. — W Kielcach, w archiwum wojewódzkim.
— Odbieracie mi chleb — usiłuję się stawiać — wciąż grzebiecie w tych papierzyskach, rozrabiacie w archiwach... Kto tu właściwie jest historykiem, ja czy wy?
— Chleba panu nie odbierzemy, bo wiadomo, że pan jest encyklopedią od historii tych stron — zaczyna chytrze chłopak, ale Irma wie, że ze mną nie ma żartów, gdy chodzi o pochlebstwa, i spieszy w sukurs koledze:
— Znaleźliśmy w archiwum rozkaz Kościuszki do komendantów...
— Do komendantów korpusów wojska liniowego — uzupełnia rzeczowo Mirek. Widać po nim, że bardzo chce się pochwalić swoją wiedzą fachową. Pewnie przed paru miesiącami sam wrócił z woja i dlatego taki ważny. — Kościuszko jakby wypowiada w tym rozkazie wojnę carskiej Rosji i Prusom.
— Taaak? — perfidnie udaję zdumienie, choć od pierwszej chwili wiem, o jaki dokument chodzi. Tyle razy miałem go w rękach. Pierwsze słowa rozkazu mówią o „wkraczaniu w kraje nieprzyjaciół naszych", a więc na ziemie świeżo zabrane w dwóch zaborach.
— A co najważniejsze, dokument ten został zdeponowany w magistracie, a później w archiwum przez
22
chłopską rodzinę Rajców, może pan doktor zna to nazwisko?
Mimo woli rzucam okiem w prawo, za leśniczówkę i dalej za nią, stokiem w dół po upłazach, aż po krze czerniejące w dole. Tam właśnie zginął Modest Rajca, dowódca naszych taborów. Wtedy, w czterdziestym czwartym. Dobrze, że nie spłonął żywcem jak dwóch jego ludzi i prawie wszystkie konie. Nie. Zginął na miejscu, właśnie w tych krzakach, od pocisku z granatnika. Czy ja znam rodzinę Rajców!
— Tam są przy tym dokumencie notatki, właśnie o tej rodzinie — zapala się dziewczyna. — Oni obaj, bracia niby, pradziadowie obecnych, bo podobno potomkowie ich żyją gdzieś w tych stronach do dziś... Ale pan nie słucha!
— Jakże nie! — Odrywam się z wysiłkiem od tamtej zimy, bo już zaczął mi narastać w uszach skowyt, po którym wtedy skończył się świat, ale z największym trudem odbijam się nogami od samego dna i już jestem przy tych dwojgu. — Jakże nie — powtarzam. — Słyszę, słyszę.
— To świetnie — cieszy się Irma — bo myślę, że to przede wszystkim pana powinno zainteresować jako fachowca.
— Ten skarb?
— Ci Rajcowie. To przecież najlepszy dowód starych partyzanckich, a przede wszystkim chłopskich tradycji wolnościowych w tej części Polski.
— A dlaczegóż to ta właśnie część Polski miałaby mieć mniej stare tradycje walki o wolność? Myślę, że my, Polacy, nie powinniśmy się licytować w tych sprawach.
— O Boże — załamuje ręce dziewczyna — kto tu mówi o licytacji? Chodzi o to, że na tym małym przecież skrawku ziemi dokoła nas historia nagromadziła
23
tyle dowodów walki, biegnących niemal przez k3Żde pokolenie. Nie wiem, czy jest jeszcze drugie takie miejsce w naszym kraju. I to nie na Ukrainach, ale w samym jego sercu, daleko od granic, najbardziej narażonych na ataki.
— I tutaj właśnie toczyły się boje — buczy patetycznie Mirek — którym... w których... o których mamy opowiedzieć w naszym filmie. Ale dopiero teraz przyszło nam do głowy, jakie to ważne, że to... że nie po raz pierwszy — chłopak utyka, czerwony z wysiłku umysłowego, a trochę chyba i dlatego, że czuje na sobie gorejący wzrok Irmy — że przed nami, to znaczy przed panem, przed AL, AK, przed bechowcami byli tu ci od Langiewicza i Czachowskiego, a przedtem jeszcze inni.
— I właśnie dzisiaj się okazało, że za Kościuszki chłopi tutejsi, a pewnie i z tej leśniczówki, z Klepaków — wpada mu w słowo dziewczyna i Mirek milknie — i z sąsiednich wsi, z całego Swiętokrzyża walczyli najpierw pod Szczekocinami, a potem tutaj, na swoich śmieciach. Pewnie nawet na tym miejscu, gdzie w tej chwili stoimy.
— Ci... ci Rajcowie tego dowodzą — odzyskuje nagle głos Mirek.
— Właśnie. Rajcowie. Cała rodzina weszła wtedy do partyzantki. A dwaj z nich, bracia Józef i... jakże było temu drugiemu...
— Ambroży! — poddaje szybko chłopak i wypina z dumą pierś.
— O, właśnie, Ambroży... Otóż obaj oni walczyli w regimencie grenadierów krakowskich, a później tutaj, w puszczy, gdzie obaj zostali ranni.
— Walczyli tu ramię przy ramieniu tutejsi chłopi, tak jak Rajcowie — włącza się znów Mirek — wraz
24
z żołnierzami z dywizji generała Wodzickiego, który widać resztki tej dywizji doprowadził, cofając się przed carskimi...
— Generał Wodzicki zginął pod Szczekocinami, a jego oddziały, zresztą bardzo nieliczne, nawiązały tu bój nie z carskimi, ale z żołnierzami króla pruskiego, i to dopiero w listopadzie, po rozwiązaniu się naszego wojska pod Radoszycami, a ściśle w Jakimowicach — wpadam mu w słowa, bo już trochę za dużo bredzi, a przede wszystkim zwraca na siebie całą uwagę dziewczyny. Nie mogę na to pozwolić.
— Króla pruskiego? Możliwe — oświadcza najspokojniej chłopak, ani trochę nie speszony. Skąd tyle nonszalancji w tych szczeniakach? — Z pewnością to byli Prusacy?
— Z pewnością — odpowiadam niewzruszonym tonem.
— Nie podskakuj. Już jak pan docent tak twierdzi, to możesz być pewny, że to byli Prusacy — w głosie Irmy jest tym razem coś, co mi się nie bardzo podoba.
— Ja nic nie mówię — broni się Mirek. — Prusacy to Prusacy. Ja zresztą z tą starą i najstarszą historią jestem trochę do tyłu. Wojna, Polska Ludowa to jeszcze, ale średniowiecze na przykład...
— Najważniejsze — Irma ma widać dość tych wygłupów — że ci Rajcowie tutaj walczyli, a pochodzą właśnie stąd, spod Michniowa. Muszę ich tam odszukać, bo wszystkie moje mądrości na ten temat pochodzą z notatek na tym dokumencie. A kapitulacja pod Radoszycami odbyła się chyba w drugiej dekadzie listopada tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego czwartego...
— Dokładnie szesnastego. A nasi żołnierze spod Radoszyc dobrnęli tu po czterech dniach, walcząc z Prusakami, którzy im siedzieli na karku. Prusacy przyszli
25
tu za nimi pod wieczór. Przyszli tędy — wskazuję wylot duktu, mroczniejąc poniżej stoku. — I co z tego?
— Skąd pan wie... — zaczyna Mirek, ale urywa, dostrzegłszy błysk oka Irmy.
— Jak to co z tego? — mówi szybko dziewczyna, jakby się bała, żeby jej kto nie przeszkodził. Przytrzymuje rękami falujące piersi, co wygląda tak pięknie, że riiuszę się bardzo skupić, by usłyszeć, co mówi. — przecież te okoliczności, no, te walki i potyczki, wszystkie w najbliższej okolicy pańskiej leśniczówki dowodzą... dowodzą, że — dopiero teraz spostrzega, co mi się najbardziej podoba w jej wzruszeniu. Speszona podryga się z miejsca i wbiega do domu. Za nią oczywiście ja wraz z Mirkiem. Chłopak na szczęście nie zauważył całej tej budującej pantomimy, ale zderzył się ze mną ■W drzwiach i korzysta z okazji, by poinstruować moją gnuśną wyobraźnię.
— Irmie chodzi o to, że tradycje walk w tej okolicy, wiecie — wyjaśnia poufale jak tępawemu koledze na studenckim zebraniu — że ta właśnie okoliczność może być dobrym, więcej: świetnym zapleczem historycznym dla naszego scenariusza.
— Co takiego?
— A tak — powtarza chłopak, dumny z efektu swoich słów, i natychmiast powraca do tamtego wiecowego tonu. — Bo przecież lud tych okolic — deklamuje patetycznie w progu, lecz milknie pod wzrokiem Irmy, siedzącej przy oknie. Dziewczyna przygląda się nam uważnie, zmrużywszy oczy. Widać już zdążyła się uspokoić. To i dobrze — przebiega mi przez myśl. Siadam przy stole naprzeciw niej i kasuję uśmiech, bo Irma ща cienki wzrok i niepotrzebnie lubi dostrzegać wiele rzeczy.
— Powiedz po prostu — na szczęście dziewczyna widzi teraz tylko Mirka — że scenariusz partyzanckiej bije
twy pod leśniczówką nabierze innej perspektywy, gdy uwzględnimy w jakiś sposób, że w tym samym miejscu, gdzie skręcimy tę bitwę...
—■. No właśnie — wtrąca Mirek.
Ale Irma nawet nie wzrusza ramionami. Po prostu nie chce dosłyszeć.
— Więc, że w tym samym miejscu walczono już za Kościuszki, a potem właśnie tutaj dokładnie stanął w sześćdziesiątym trzecim obóz Langiewicza. To chyba nie przypadek, prawda? A ten rozkaz Naczelnika, nie tylko rozpowszechniany tutaj, ale i w tych okolicach wydany, też świadczy o tym, że uwzględniając te czynniki można uzyskać dla scenariusza inne perspektywy, inną... czy ja wiem... głębię. — Irma znów chce sięgnąć ku piersiom, ale spotkawszy moje oczy, cofa ręce.
— Bardzo słuszna uwaga — tym razem ja nie patrzę na nią, mój wzrok szybuje ku oknu. — O ile wiem, w fotografice nazywa się to głębia ostrości i ma olbrzymie znaczenie w uszlachetnianiu jakości obrazu — zaczynam z wahaniem, ale w tym miejscu wtrąca się Mirek:
— Zaraz, zaraz, Irma, cośmy to chcieli od pana docenta w związku z tym rozkazem Kościuszki?
— Jak to co? Przypadkiem wpadł nam w ręce taki fantastyczny dokument, który można będzie... który trzeba będzie wmontować jakoś do naszego scenariusza — mówi spiesznie Irma i znów jej oczy poczynają błyszczeć z emocji. — Sam go przepisałeś, żeby pochwalić się tym przed panem docentem.
— To ty mi kazałaś przepisać — odzywa się Mirek grubym głosem, jak zawsze, kiedy jest zły.
— Wszystko jedno. Czytaj.
Chłopak posłusznie rozprostowuje na stole jakiś kar-teluszek wysupłany z notesu. — Dobrze. Proszę bardzo. Mogę przeczytać.
27
— Daję przeto ordynans — zaczyna niepewnie, odchylając głowę ku oknu, bo w izbie mży już mrok późnego popołudnia — wszystkim komendantom korpusów wojska liniowego, aby (o ile ich pozycja pozwoli) szli w granice pruskie i moskiewskie, i tam, głosząc wolność i powstanie Polaków, lud uciemiężony i jarzmem przyciśniony niewoli...
— Słyszy pan doktor? Lud uciemiężony... — dochodzi mnie matowy, nagle ochrypły głos Irmy.
Czy ja słyszę? Boże! ten sam lud w czterdziestym czwartym i przed stu pięćdziesięciu laty. W tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym czwartym. Tak samo niewolony i okrutnie doświadczany piętnem wojny. Wciąż rzucany na kolana, kładziony pokotem na ziemi, wciąż na nowo z tej ziemi się zrywał i stawał do walki. Kimże innym byłem ja, dziewczyno, partyzancki porucznik, porucznik czasu wojny oczywiście, bo pod tymi jodłami, które tu widzisz, awansowałem, kimże ja to byłem: innym żołnierzem niż tamci sprzed półtora wieku? Nie! O co innego walczyłem w czterdziestym czwartym? Także nie. I jeszcze najważniejsze: jak to było z tym wrogiem — ja do nich przyszedłem z bronią? Ja im wywalałem drzwi? Ja im podpalałem noc? Kto do kogo przyszedł z bagnetem, pożogą i mordem? Ja do nich?...
Czasem co prawda zdarzało się, że i myśmy szli pod cudze progi dla korzyści czy wojennej sławy, ale to zawsze była sprawa między władcami i możnowład-cami, a nigdy nasza, prostych ludzi. Myśmy się bili tylko o swoje.
A ty mnie pytasz, mała, czy ja słyszę te słowa o ludzie uciemiężonym. A któż ich tu nie słyszał, od kiedy pamięć ludzka sięga? Wieki i pokolenia nad nimi przeszły, a one brzmiały do dzisiaj. I że dopiero teraz... Co możesz wiedzieć, jakże mogłabyś w pełni, całą sobą
28
odczuć smak swobody? I że to właśnie ty pytasz mnie o sens tych okrutnych słów...
— ... i jarzmem przyciśniony niewoli — powtarza Mirek, nieświadomy tego, z jak daleka powracam — wzywali do łączenia się z nami i uzbrojenia powszechnego przeciwko uzurpatorom i ich przemocy, aby wszędzie podawali rękę mieszkańcom chcącym wrócić się do słodkich swobód własnej Ojczyzny lub... ■— chłopak nachyla się nad kartką i przybliża ją ku oczom, widać nie może odczytać następnych słów.
— ... lub chcącym wolną uzyskać Ojczyznę — kończę zniecierpliwiony, bo przecież znam te słowa na pamięć. W nocy, zbudzony ze snu, mogę je powtórzyć. Każde słowo tego rozkazu, aż do ostatniej litery.,
Widzę, że oboje młodzi patrzą teraz we mnie jak w tęczę, dziewczyna nawet trochę przybladła, a Mirek, sam o tym nie wiedząc, wciąż wodzi po karcie palcami, jak to czynią niewidomi przy czytaniu. Słyszę tylko ich przyspieszone oddechy i mój własny głos:
— A na końcu dopisano: „Wolność, Równość, Niepodległość" — mówię jak nakręcony, jakby się we mnie jakaś sprężyna rozwijała. Mówię, bo muszę, bo już inaczej nie mogę. Każde słowo wyraźnie we mnie dzwoni i przestaje dzwonić dopiero po wypowiedzeniu. Recytuję ten tekst jak z magnetofonowej taśmy. Słowo po słowie, aż do tej pięknej Niepodległości. Wiem, że się pisze z dużej litery. Inaczej być nie może. I choć widzę, że młodzi wciąż patrzą na mnie jak urzeczeni, nie mogę przestać. Dopiero gdy skończyłem, zapada cisza.
— To pan, panie... Romanie — odzywa się po długiej chwili Irma (pierwszy raz nazwała mnie po imieniu) — musiał już znać ten dokument. A myśmy myśleli, że to my pierwsi... Ależ pan ma pamięć! — dziewczyna z takim podziwem kręci głową, że gapię się pod stół, żeby nie patrzeć jej w oczy.
29
— Oczywiście, że pan doktor musiał to już czytać przed nami! — wykrzykuje Mirek z taką złością, że Ir-ma odwraca ze zdumieniem oczy ku niemu.
— Tak. Musiałem już czytać — odzywam się głupio. I trudno mi coś dodać. Nawet na temat tej pamięci.
— W każdym razie to chyba wyjątkowa sprawa, że ktoś w tym kraju, tak dawno temu, odwołuje się do zbrojnej pomocy ludu — zaczyna buńczucznie Irma.
— Do świadomej pomocy ludu — wtrąca się Mirek, pełen pychy z powodu własnej odkrywczości.
— Właśnie, do świadomej pomocy ludu w obronie zagrożonej ojczyzny. I do tego kiedy: w osiemnastym wieku! Siedemdziesiąt lat przed Trauguttem i Cza-chowskim, sto pięćdziesiąt lat przed majorem Huba-lem i innymi partyzantami. I to właśnie tutaj, w Kieleckiem, mało tego: tutaj w Michniowie czy w samych Klepakach, bo tu ci Rajcowie walczyli. I taki dokument wpada nam teraz w ręce — urywa Irma, zerkając płochliwie na nas obu.
— A cóż w tym nadzwyczajnego?
— Jak to?
— Po prostu, od kiedy pamięć ludzka sięga, jesteśmy stąd, z tych stron, tutejsi. I byliśmy takimi zawsze, pewnie i wtedy, gdy nie było nawet pojęcia narodu.
— Więc w imię czego byliście patriotami? — pyta zaczepnie dziewczyna.
— Nie wiem, czy zaraz patriotami. Ten sam wróg przychodził aż tutaj po naszą skórę. Te same ręce wyciągały się często po królewską koronę, co, pani daruje, po cnotę bodzentyńskiej czy klepackiej dziewuchy. Więc trzeba było ciąć mieczem, siekierą, rohatyną tę szarańczę na nasze dobro zażartą, trzeba ją było smalić prochem, palić w nią ze wszystkich luf, przypiekać gorącym żelazem, żeby sczezła i przepadła na wie-
30
ki. Niestety, panienko, wróg na wieki nie przepadał. Nigdy. Zjawiał się znowu, jak nie w tym samym, to z pewnością w następnym pokoleniu. I znowu trzeba było siadać na koń, chwytać w rękę żelazo, kupić się do wspólnej obrony, słyszy pani, Irmo, do wspólnej obrony, to zawołanie zawsze miało swój walor, zawsze było wypełniane wszędzie, we wspólnym interesie, tak tutaj, jak w Krakowie czy w Warszawie.
— Ale do... do czego, do jakiej świadomości sięgali ci wszyscy, którzy odwoływali się do pomocy ludu?
— Do poczucia swojskości. Jednym słowem do tego, że w walce nie jest się „tamtym", przybyszem, najeźdźcą, wrogiem. Nie jest się Szwedem, Turkiem, Raku-szaninem, przychodzącym zbrojnie po zdobycz, ale człowiekiem stąd, chłopem z Świętokrzyskiego Ostrowca, mieszczuchem z Kielc czy choćby wykuskim gajowym.
— A szlachta?
— Szanowna obywatelko Irmo — jestem już trochę zniecierpliwiony — tu wszędzie, jak okiem sięgnąć, bida z nędzą. Do czego tu szlachta? A jeżeli była, to cho-daczkowa. Tu przede wszystkim walczyli chłopi i ich walka w obronie ziemi tutaj ma sens dosłowny. Można by najwyżej dodać, że walczyli także o las. Bronili lasu, bo las bronił ich. Tak jak Kurpiów bronił las, jak górali skały. Ale w razie wojennej trwogi oczywiście nie tylko miejscowi występowali do boju. I wtedy łatwiej było się dogadać wszystkim ze wszystkimi, gdy nieprzyjaciel do gardła sięgał. Wtedy i magnaci przepraszali się z szarakami, i król zwracał się ku swym dalekim poddanym, tak rzadko oglądanym w stolicy.
— Jak się zwracał? Werbował do wojska? I o jakim królu pan doktor mówi?
— Bywało, że werbował, ale najczęściej zwracał się po prostu do obywateli swego państwa. No, może nie tak całkiem po prostu, ba, nawet wcale górnolotnie,
31
czyli, jak się wtedy mówiło, z wysokiego partesu, ale się zwracał, bo co miał robić.
— Ale który król? — Mirek aż wstał z krzesła, tak się naparzył na te historyczne sensacje. — Stanisław August? Chciał pomóc Kościuszce?
— Znacznie wcześniej, kochany. — Coraz bardziej mi się ta rozmowa podoba. Jacy to piękni bywają młodzi Polacy. A zwłaszcza młode Polki. — Znacznie wcześniej. O sto czterdzieści lat wcześniej. Jan Kazimierz.
— Jan Kazimierz? Skąd pan...
— Ano cóż — przerywam Irmie bez wahania — wydał w ciężkich obierzach, w jakich się wtedy znalazł, taki... uniwersał czy list monarszy, trudno to nazwać. Jedna z jego kopii dotarła i tutaj, do tej leśniczówki, i nawet wyrwała kogoś spod tego dachu, z tego domu, w którego izbie siedzimy. Wyrwała go z ramion żony, znad kolebki jedynego syna, i zawiodła do partyzantki, pod komendę urodzonego Jana Karwackiego, królewskiego oficjera, który się strzałą z gwiazdą pieczętował. A rodzony brat tamtego, Jan, sam tutaj, na Klepakach, partyzantkę zorganizował. Już bez królewskich ofic jerów.
— Partyzantkę? Wtedy?
— Każdy czas jest w partyzantce sposobny. Oczywiście wojenny. I każdy, kto żyw, a dotąd nie znalazł się w bitwie, za broń w takich okazjach porywa i na wroga rusza. Dała się też we znaki Szwedom pana-Ja-nowa partia, a zwłaszcza renegatom, którzy się jeszcze wtedy wieszali przy szwedzkiej klamce. Przepędzali ich nasi z kąta w kąt, spocząć w nocy a zjeść ciepłej strawy za dnia nie dając. O tę strawę było każdego dnia trudniej, przede wszystkim Szwedom, a z nimi takiemu jednemu... zdrajcy, Gajdzikowi, więc i do nas tu, w góry, wybrać się musieli po spyżę, bo im onże Gaj-
32
dzik w Kielcach nabrechtał, że w Klepakach nagromadziliśmy co niemiara dziczyzny wędzonej i peklowanej. No i przyszli tutaj na swoje nieszczęście.
— I co? — dziewczyna aż poczerwieniała.
— I tu dali gardła — odpowiadam i zerkam przez okno w stronę, w której była palisada i stały tamte drzewa. Co mi będą mówić, że tam nigdy żadne drzewa nie stały. A gdzie padł wtedy Soederstiorna, szwedzki oficer, jak nie właśnie pod tamtymi drzewami, koło palisady?
— Pan to tak mówi, jakby pan sam brał udział w tamtej bitwie.
— Może i brałem — wyrywam się jak głupi.
— Proszę?
— Oczywiście w wyobraźni — dodaję wściekły na siebie za to, co powiedziałem. — Zresztą zaraz wam pokażę kopię tego uniwersału. I zwracam uwagę, że to nie owoc moich poszukiwań jako historyka, ale jeden z dokumentów z rodzinnej kroniki. Tutaj był rozpowszechniany i tutaj trafił do rąk Klepackich. Dokument został w domu, przetrwał przez tych parę setek lat i dziś się przyda, żeby dać świadectwo prawdzie. Tak, tak, właśnie wam. Młodym niedowiarkom. Dokument przetrwał. Proszę — wyciągam z mojej kowanej skrzynki w kącie pokoju tę właśnie kartę, królewski uniwersał z 1655 roku, i kładę ją na stół jak karciarz asa atutowego. — Czytajcie! Zobaczcie na własne oczy.
„Wiernie nam mili..."
Oboje młodzi nachylają się nad dokumentem i czytają razem. Jednocześnie też odrywają się od uniwersału i patrzą na mnie zdumieni.
— Powiedziałem wam przecież, że jak przychodziła wielka bieda, to znajdowały się natychmiast i wielkie słojsiS^Ale czytajcie. Dalej już jest po ludzku, a nawet, ■^cwira^Jałbym, po rodzinnemu.
§3 osiłki Si progiem 33
Znów chwila skupionego śledzenia pożółkłego papieru sprzed wieków.
— A jednak było coś, panie doktorze — podrywa się panna. — Coś, do czego wtedy, przed trzystu laty, mógł się król odwołać: wierność! —■ woła triumfalnie i wskazuje na mnie palcem, jakbym to ja, doktor filozofii Roman Klepacki, był autorem uniwersału. — Proszę słuchać, panie profesorze: nie świadomość obywatelska, ale wierność. Na nią mógł liczyć Jan Kazimierz. Wyraźnie napisane: wierność, prawda? Sam pan słyszał, panie docencie.
— Jak pan mógł słyszeć — odzywa się chłopak znad kartki — kiedy wciąż przeszkadzasz. Słuchaj. — I czyta dalej:
„...na wierność waszą zawołać, to po nich koniecznie mieć chcąc, abyście się w rusznice,