AlEKSAHDER BAUMGARDTEN WILKI 2 5. 08. 2306 . 1 ALEKSANDER BAUMGARDTEN ww IJLlIml WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ Obwolutą, okładką i stroną tytułową projektował KONSTANTY M. SOPOCKO Redaktor IRENEUSZ ŁAPIŃSKI Redaktor techniczny MARIA BRASZCZYK Baumgardten Aleksander: Wilki za progiem. — Wwa 1974 Wydaw. Min. Obrony Nar. 8° s. 388 Powieść polska — XX wiek 884—3 Powieść współczesna, wzbogacona materia- j tami historycznymi, ukazująca na przykładzie losów leśniczówki, od wieków będącej ! ośrodkiem -wałki—prHooiwW Uulcjiiłm najeźdźcom, tradycje. (Pf^cpjjyygfl^jjljir innych. >.;brzU , / '-krzu ^Q > IN. KLAS. INW. 3 o 5 Pięć tysięcy czterysta pierwsza publikacja Wydawnictwa MON Printed in Poland Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1974 r. Wydanie-1 Nakład 10 000+339 egz. Objętość 17,87 ark. wyd., 24,25 ark. druk. Papier druk. mat. III ki. 65 g. format 32X104«2 z Fabryki Celulozy i Papieru w Kostrzyniu. Oddano do składu 19.10.73 r. Druk ukończono w kwietniu 1974 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. nr 2426 z dnia 23.Х.1973 r. Cena Zł 32,— W-103 Inne narodowie mają u swoich granic mury wysokie, morze niezgłębione. Polska na wsze strony otwarta, wróg łacno ko-munikiem wejść, wynijść może, łupów nabrawszy. Gardła jeno a piersi, oto nasze mury, nasze fosy, oto cała municja nasza. (Marcin Bielski - „Kroniki wszytkieao świata", 1551) Jesieśmyjniedużymlnarodem, którego istnienie bywa prawie colpokolenie zagrożone. Jeśli polityka, w naszych skromnych możliwościach, to przewidywanie nieuniknionego biegu historii; skoro o nim nie możemy decydować, wyciągajmyż wnioski ze straszliwych nauk, patrzmy chłodnym okiem, na czyją pomoc możemy liczyć. (Wojciech Żukrowski - „Nowe książki" nr 24, 1970 r., sir. 1490) — Idą — cichy głos Jacka zza uchylonych drzwi ma taką siłę, jakby granat trzepnął w sam środek uśpionej leśniczówki. Staczam się ze swego wyrka pod oknem. Jedną ręką wychwytuję w podskoku automat, ciepły od mego snu, drugą dopinam pas. Nigdy jeszcze nie udało się szkopom dopaść mnie bez spodni. I nie uda im się. Niedoczekanie ich! Od schodów grzmocą buciory. To pewnie „Bartnik" i „Stańko". Kiedy wyskakuję do sieni, wpadają na mnie w ciemności. — Daleko są? — wołam w tę ciemność, jak mogę najciszej. — Dochodzą do Szwedzkiego Siodła — głos Jacka jest spokojny, jakby chłopak nie musiał biec tutaj dwa kilometry z hakiem. I to w nocy, i do tego przez te wądoły. — Kto idzie? — Żandarmi. Ale nie tylko. Straszliwa kupa Niemców. Od Sitnika słychać trzeszczenie gałęzi. Koło ,,Bag-neta" dwie sarny spłoszone przeskoczyły dukt. To na północny wschód, od obozu Langiewicza, ale poszycie trzeszczy także od Maniowa. — Od Maniowa? — Tak. Mówił mi „Jastrząb". Był na ubezpieczeniu, ale pchnąłem go do sztabu, choć tam już pewnie wiedzą. 7 — Dobrześ zrobił. Od Maniowa, rany boskie! Przecież tam Rajca z taborami. Co z nimi? Która to godzina? — Za pięć czwarta — odzywa się ciemność głosem Halszki. Dobrze, że jest przy mnie. Zawsze czuję się lepiej, gdy słyszę przy sobie głos tej dziewczyny. Ale w tej chwili czuję na mojej ręce czyjąś dłoń. — To jeszcze nie wszystko, Roman. — To Jacek. Tym razem czuję, że jakby wstrzymał oddech. — Co jeszcze? — Czołgi. — Zwariowałeś! — Daj Boże, żebym zwariował. Ale to prawda. „Bagnet" był na czujce, a on na darmo gęby nie strzępi. Słyszał trzaśniecie włazu. — Chłopie, jak by się tu podepchali czołgami? — Zjechali z przełęczy na luzie. — Aż pod Siodło? — Aż pod Siodło. Pewnie się zaraz zameldują. I zameldowali się, sukinkoty, zanim zdążyłem westchnąć. Widać czekali na tę czwartą. O świcie. Punktualnie, jak tylko oni potrafią. Zegarki można według nich regulować. Rzygać się chce z tej punktualności. I tym razem nie zawiedli, żeby ich zaraza nie zawiodła. Najpierw trzy, cztery, dziesięć długich serii, powtórzonych przez wszystkie świętokrzyskie echa, odbitych od grzbietów Siekierna i Wykusa, aż do klonowskich wysoczyn. Nie pierwsze to serie z żandarmskich empi, znajome tutejszym sosnom i jodłom. Potem przerwa. Tylko na tyle, żeby odczuć wagę ciszy. I znowu serie. Tak właśnie psotne wiejskie chłopaki wojują kołkami po żebrach płotów. I dopiero wtedy zadudniły motory, jakby tysiąc żelaznych buciorów zaczęło łomotać w bramy. I już każdy chłopak 8 w moim plutonie może zaliczyć na swoim koncie z całą pewnością autentyczny atak czołgów. A ja? Ja wiem, że to nie byle co, i boję się. Co tu dużo gadać, dostaję takiego pietra, że mi zęby dzwonią. Krew mnie zalewa, ale nie mogę zamknąć ust. Bo jeżeli czołgi, to znaczy, że ktoś nas nadał szkopom, -tak jak się przed wojną nadawało dzika na odstrzał, kiedy panowie polowali. Bo jeżeli czołgi — to jeszcze jedno: musieli nas już zamknąć w saku od wschodu i południa, czy ja wiem, od Bodzentyna. Bo tylko wtedy mogą iść na pewniaka: pancernym atakiem od czoła. Mimo woli oglądam się za siebie i szybkim ruchem dłoni ścieram ze skroni strużkę potu. Ale od południa jeszcze mroczno. Nic nie widać, więc może i mojego strachu też nie. Chyba chłopcy nie zauważyli. Może Jacek, ale nie, Jacek stoi nachylony ku tamtym hukom i łoskotom. A Halszka? Stoi przede mną napięta jak łuk i czeka. Wiem, że czeka na coś z mojej strony. Na słowo. Może znak. A ja niczym nie mogę się z nią podzielić w tej chwili. Chyba tym cholernym szczękaniem zębami. Co ze mnie za dowódca. Co ze mnie za mężczyzna. Dziewczyna zresztą czeka nie na rozkaz, nie na skierowanie przez dowódcę na przeznaczony jej w boju odcinek (gdzie ja ją skieruję, Boże!) — nie, czeka na to, co j a jej powiem, na moją i tylko moją decyzję. Domyślałem się zawsze, że byłem dla niej w jakimś sensie autorytetem. Zawsze mi to w głupi sposób pochlebiało, ale teraz, kiedy prawdopodobnie wszyscy stoimy przed tym, co ostateczne, ta jej wiara we mnie przytłacza mnie jak góra. Autorytet! Co za głupota w obliczu tego, co z nami za chwilę się stanie. Przed oczami nawała wybuchów, mgły poranne dokoła nasiąkają już ostrym potem spalonego prochu, coraz gęstsze pociski czołgów buszują & po starodrzewie jak rozjuszone kundle. Z dołu, od prawej, ponad wszystko wzbija się przeraźliwy kwik mordowanych koni. To giną tabory Eajcy. Konie giną! A co ma być z nami? To przede mną. A za mną bury świt świętokrzyski i mój strach. Patrzę przez sekundę na drobną dziewczęcą figurkę, opatuloną w diabli wiedzą czyją trofej-ną panterkę, i czuję, jak powoli, powolutku straszliwa nienawiść przepędza ze mnie strach. Nienawiść do tych, którzy przyszli tu, o sierpniowym świcie, do mojego domu, do mojej rodzimej klepackiej leśniczówki po to, by zniszczyć jeszcze jedno życie, szczeniące się dopiero dziewczęce życie. To właśnie, które przycupnęło o pół kroku przede mną w plamistej, za obszernej panterce. I czuję, jak zimna furia chwyta mnie za piersi na widok drobnej dziewczyńskiej ręki, zaciskającej się mocno, aż do zbielenia kostek, na rękojeści pistoletu. Bo ten wzruszający, oksydowany vis z czerwoną kropką bezpiecznika to cała obrona tego kurczęcia przed tym, co grzmi i stęka, i błyska przed nami — cały jej wojenny posag. Aha, i jeszcze wiara we mnie! To wszystko oni mają opowiedzieć w swoim filmie. Opowiedzieć, to znaczy pokazać. Irma, Jacek i Mirek. Przy mojej konsultacji. Tak jakby się dało, jakby w ogóle można było... Zaraz. Spokojnie. Jak to było? Jak to być mog-ł o? Podchodzili w każdym razie od Wykusa. Naprzód jarem, a potem tym duktem. Innego dojścia na Klepaki nie ma. Wszyscy o tym wiedzą od wieków, a pewnie i jeszcze dawniej. Bo chyba i przed Szwedami wiodło ich tu ku nam. Po co? Trudno wiedzieć. Jedno jest pewne: po śmierć. Ich albo naszą. Raczej ich, bo jakby się inaczej mogły te moje Klepaki tu ostać? A Szwedzi? 10 To był głupi podjazd. Mały, parunastokonny poczet, wysłany od Kielc, nawet nie na nasze gardło, choć tam przy pomocy partii Księdza Biskupa przyciskali my ich co nieco. Dwaj z nich wpadli w nasze ręce wraz z końmi na Szwedzkim Siodle. Jednak to nie ku nam wysłał tych pachołów zadufany szwedzki generał, ale po spy-że. Z jadłem im było ciasno, boć zima. Wyżarli nasze zapasy, te, co nam z sąsieków rekwizycją porwali, i głód poczuli, niechrzty piekielne. Ktoś im w mieście, znaczy w Kielcach — chyba Gajdzik, bo o lasach dużo wiedział — musiał natroić o naszej leśniczówce, że każdej zimy dziczyzny mamy w bród. Niby tu, w Klepakach. To i umyślili ten poczecik rajtarski ku nam podesłać. A jeszcze w tym wszystkim co najgorsze, to to, że tak butnie w piętnastkę maszerowali duktem przez śnieg po to nasze, polskie przecież, dobro. Szli jak po swoje. Własnej kamienistej ziemi ugryźć nie mogli, bo chuda i mrozem skuta, to po nasze chłopskie jadło sięgnęli. Bo za darmo, płacić nie trzeba. Chyba krwią. Nie żałowali my im tej krwi. Własnej także nie. Bo jakże? Kto do kogo przyszedł? Klepaki ku Soederstior-nom? Tak było temu jasnemu oficjerowi, co my go po bitwie pogrzebali pod świerkiem, tym koło palisady. Tak miał w papierach ukrytych na piersiach w kieszeni koletu, więc powtarzam: kto do kogo w gości szedł ■— my ku nim, czy oni ku nam? Jakie to wilcze prawo przywiodło tu, do leśnego chłopskiego domu, tego wąsatego pięknisia ze Smalandu, w dzbaniastych cholewach i pozłacanych ostrogach? Po co przywiódł tu z sobą na śmierć tych swoich spieszonych rajtarów? Musieli swoje chabety zostawić na przełęczy, bo w śniegi tu z końmi nie dobrnie. No i w taki sposób trzeba było królewskim kawalerzystom na piechty schodzić ze światu, bo pardonu nikt tu nikomu nie dawał. Od tego czasu, gdy nam te konie ze zdobyczy przy- 11 padły, ludzie nazwali to miejsce: Szwedzkie Siodło. I tak już zostało przez wieki i dalsze wojny, których nam nikt nigdy nie skąpił. Pierwszy pocisk czołgowy wymacał nas po piątej. Najpierw usłyszeliśmy, jak to w ogniu bezpośrednim, zwykłe podwójne buch-buch odpalenia i sekundę później coraz wyższy skowyt, zakończony głuchym pacnię-ciem. Niewypał! Zanim wykrztusiłem: „Kryj się!", już dwa następne zatańczyły na linii palisady, o trzydzieści metrów od domu. Jeżeli teraz przeniosą — pomyślałem, podrywając skokami Halszkę i chłopaków poboczem wi stronę parowu — to znaczy, że się wstrzeli-wują. A jeżeli tak, to myślą, że nas tu więcej niż pluton. A to świadczy, że nie wszystko wiedzą. Oczywiście, jeżeli przeniosą... Przenieśli. Dwa pociski, a potem następne dwa poszły w las ponad dachem. Teraz powinni wyjaśnić, o co im chodzi — dumam, przyciskając policzek do ziemnej muldy, przykrytej jakimś rudym poszyciem. — Albo straszą, albo przygotowują atak. Co za cholera? Kątem oka widzę obok, w lewo, dwie małe ręce przywarte mocno do sosnowych korzeni. Co się dzieje z tym visem? — przelatuje mi przez myśl, ale nawet się nie uśmiecham. Teraz powinni skrócić. Jeżeli o połowę, to w samą leśniczówkę. W taki prosty sposób zostanę za chwilę bez domu rodzinnego. Jeżeli... Ale następne pociski lądują dokładnie w tym samym miejscu co pierwszy. Na linii palisady. Zaraz, zaraz, co ja z tą palisadą. Nie ma przecież żadnej... to znaczy, była ponoć kiedyś, ale roznieśli ją jacyś czy spalili. Za barskiej potrzeby jeszcze stała, czy może właśnie wtedy dogodziły jej te jegry w białych lejbikach... Nie. W białych lejbikach to byli gemeiny pruskiej kompanii 12 strzelców z brandenburskiego regimentu królewskiego. Oni strzelali zza palisady, nie mogli podpalić własnymi rękami tego, co ich zasłaniało przed naszymi kulami. Naszymi? Jakże? Czy to nie ja strzelam do tych tam, za palisadą, pruskich piechurów? Czy to nie mnie parzy w ręce długolufy, zdobyczny muszkiet, grzmiący przy każdym strzale jak hakownica? Ja. A obok mnie wujo Pątny ze Wzdołu i trzej moi bracia — Dyzma, Jan i Celestyn. Wszyscy święci Klepaccy, jak nas nazywają tam, na dole. Tylko ojciec nie strzela. Nie wrócił spod Szczekocin, gdzie tamtego czerwcowego ranka naprowadzał na oko muszkietu takich samych, a pewnie i tych samych wyżartych brandenburczyków w śmiesznych, przykrótkich lejbikach, którzy teraz grzmią ku nam ze wszystkich rur. A pod Szczekocinami któryś z tych szwabskich cwancygierów pewnie sekundę wcześniej pociągnął za cyngiel. No i najstarszy z Klepackich nie wrócił do domu. Za to oni, jego mordercy, bo on bronił swojego, oni podeszli znowu pod próg jego domu. To kto miał strzelać w te pruskie pyski, węszące krew po świeżych tropach Naczelnika, po trupach jego żołnierzy? Kto jak nie Dyzma, Jan i Celestyn — wszyscy święci Klepaccy, krew z krwi i kość z kości tej ziemi? No i ja, Michał. Przecież taki Klepacki, jak i oni. Więc strzelałem. Więc odgryzałem ładunki zębami i skrwawionymi wargami, podbijałem stemplem naboje i plułem kulami w te zbójeckie pyski, przyczajone za palisadą. I kto mi tu śmie mówić, że jej nie było? Na szczęście w tym momencie Jacek dotyka mojego ramienia, więc muszę odwrócić oczy od tego cholernego miejsca. Było czy nie było, ale ja patrzyłem w tę fałdę naszego wzgórza jak sroka w gnat. Jakby ci tam, w dole, w żelaznych kapeluszach, nie brali już nas na muszkę, jakby nie kierowali ku nam czołgowych luf 13 i wylotów granatników. Dopiero po sekundzie, widząc płonące oczy Jacka, zdaję sobie sprawę, jak byłem daleko przed chwilą od tych granatników, od Halszki i od Jackowych oczu. Ładny ze mnie dowódca. Dziwne. Już drugi raz w tej bitwie myślę o tym samym. O co chodzi? — Łącznik! — Co? Nie słyszę! —•. drę się na cały głos i dopiero teraz pojmuję, że szkopy tak nas okładają pociskami, że nie ma mowy o słyszeniu. Dopiero gdy Jacek wrzeszczy mi w samo ucho, przestaję się sam wydzierać. Okazuje się, że przybył łącznik ze sztabu. Zanim dotarł do nas, ranili go dwa razy. Teraz kuli się przy mnie z obandażowanymi obiema rękami i krzyczy mi prosto w twarz, ale rozumiem go tylko po ruchu jego warg. Okazuje się, że nie mam do następnego rozkazu próbować odskoku z leśniczówki. Tak jak ja bym sam się palił do tego. Jak się dostał do nas? Zwyczajnie, duktem. Dukt ubezpieczony, tyle że pod ogniem. W lewą dłoń postrzał w lesie, koło zakrętu. W prawą już u wylotu przesieki, tuż koło naszej czujki. Dla nas ma ze sztabu zadanie specjalne. Przywołuję więc Jacka. Bądź co bądź mój zastępca. Musi wiedzieć, co z nami będzie, tak jak i ja. Otóż mamy nie dopuścić szkopów za żadną cenę do leśniczówki. Orientuję się z tego, że przez parę najbliższych godzin będziemy newralgicznym punktem całego zgrupowania i w razie czego tędy nastąpi odskok. Nie przyjmuję tego rozkazu z radością. Jak tu zatamować jednym chudym plutonem taką dziurę w boku, jaką mamy od strony Maniowa i naszego nieszczęsnego taboru? Cała nadzieja w tym, że dostęp do nas trudny: ostre podejście, a w dolnej części oparzeliska. Polecam Jackowi zniżyć ubezpieczenia aż do linii bagnisk. Nic więcej nie możemy zrobić. Oczywiście 14 zalegamy całym plutonem na północnym wschodzie wysoczyny. To jest razem, odliczywszy siedmiu ludzi na czujkach i rannego łącznika... ech, lepiej nie liczyć. — Jak was podeszli? — Nic nie wiemy. W nocy czujki zachodziły daleko. Przeczesali lasy aż do obu szos: od Siekiernej i od Rzepina. A o czwartej... — O czwartej to już sam wiem, jak i co — przerywam mu wściekły, choć tyle winien, co i ja. — Jakie straty? — Jak wychodziłem, to słyszałem, że porucznik „Long" ciężko ranny z granatnika w obie nogi. Kilku widziałem przechodząc przy punkcie sanitarnym. O innych nie wiem. Aha — uśmiecha się krzywo — teraz i ja jeszcze dochodzę, choć może, jak mi dacie lepsze bandaże, to jeszcze się przydam. Może na czujce? — To jest myśl, stary. Pójdziesz na czujkę. Kapral „Balladyna"! Opatrzyć rannego! — Rozkaz. Opatrzyć rannego! — melduje się natychmiast dziewczyna z romantycznym pseudonimem. Krzyczy bardzo głośno, co wypada o tyle zabawnie, że właśnie akustyczna nawała wkoło nas na moment przy-cicha. — Nie krzycz, „Balladyna", bo nam tu wroga na łeb ściągniesz — przygaduję, nie odwracając się, żeby nie peszyć dziewczyny, zwłaszcza przy opatrunku. Wiem, że bardzo lubi opatrywać rannych, a i teraz tak się już dobrała do łącznika, że z kolei on zaczyna pokrzykiwać. Kino, jasny gwint! — Nie drzyj się, zaraz kończę. Wyżej ręka! Jeszcze! — Nie dam rady, boli! — Masz iść na czujkę, tak? To jak cię puszczę w tych szmatach? Co za idiota cię opatrywał? — No, no — burmuszy się goniec —■- sam nakładałem sobie opatrunek. I to w biegu. 15 — Nie nonokaj. Jeżeli w biegu, to co innego — głos Halszki łagodnieje. — A jak teraz? — Myślę, że wytrzymam, jeżeli mi tylko graby nie odpadną, bo takim ściśnięty tymi bandażami... Ale całuję rączki i za to. — Lwowiak? — uśmiecha się Jacek. — A co? Nie spoznać? — szczerzy zęby łącznik. — Kapral „Bajura" melduji swoji przybycie. — Jak? Bajura? A co to znaczy? — No... bajura, czy ja wiem, kałabania taka, kałuża — kapral przygląda się Jackowi spod oka wyraźnie urażony. Bo niby jak to, żeby nie wiedzieć, co znaczy bajura... Słucham tej gadki jak zaczarowany, jakbym zapomniał, gdzie jestem i co się dzieje. Nawet na uśmiechanie mi się zebrało. I w tej chwili taka seria ląduje na wzgórzu, że niemal tracimy zmysły. Przede wszystkim słuch. Ale do granatników dołączają się tym razem inne odgłosy, podkreślone echem, jakby stęknięciem. — Moździerze — wyczytuję z ruchu warg Jacka. — Jak podrzucili? — krzyczę ku niemu, ale odpowiada „Bajura". Widać ma lepszy słuch. — ...erne... — słyszę w jakimś momencie strzęp jego odpowiedzi. — Co? — Transportery pancerne. Na dole słychać motory! — wrzeszczy lwowiak. Tego tylko brakowało. To znaczy obława na dwadzieścia cztery fajerki. Nabieram oddechu w płuca i patrzę na Jacka. Zrozumiał, bo kiwa głową, a potem zaczyna nią potrząsać, jakby próbował pozbyć się złych myśli. I wtedy ten gwizd. Cienki i jakby spazmatyczny z początku, pod koniec przechodzący w wycie. Każdy wie, że tak właśnie jazgota ta zgaga, która leci na 16 grzbiet, na kark, cholera wie gdzie. W każdym razie blisko. I wtedy pomyślałem... Co się dzieje? Gdzie jestem? Jaskrawe światło słoneczne przelewa się przez zasłonę okienną. Odsuwam ją prędkim ruchem i już wiem, że to na pewno wtedy pomyślałem, jak nadleciał ten pocisk, że nie teraz, po obudzeniu w moim domu, w leśniczówce klepackiej, ale wtedy, kiedym tam leżał czołem ku nieprzyjacielowi, wraz z Jackiem, Halszką i tym... tym... jakże mu tam, kapralem. Tutaj. Tak. Sto metrów od tego domu, od tego okna, obok którego stoi teraz moje łóżko. A kapral miał taki śmieszny pseudonim... Z dołu zamykała się właśnie niemiecka obława. Czołgi, pancerne transportery, granatniki, SS... Tak. I co ja sobie pomyślałem wtedy, gdy ten pocisk, gdy ten piekielny skowyt... Pomyślałem, że Irmę trzeba, że Halszkę... że trzeba zabezpieczyć jej w razie czego odskok z grupą ochrony sztabu, a raczej z samym sztabem. Jacek widocznie pomyślał o tym samym, bo... Tak. To znaczy... który Jacek? Zaraz, Zaraz. Spokojnie. Co się, do jasnej Anieli, ze mną dzieje. Który Jacek i co ma Irma do mojego... do tego, co sobie wtedy pomyślałem... Jeszcze raz. Spokojnie. Nazywam się Roman Klepa-cki czy nie? Jestem doktorem filozofii i pracuję... chwileczkę... pracuję w biurze Wojskowej Komisji Historycznej do badania dziejów najnowszych. Tak czy nie? I do kogo zwróciło się szanowne przedsiębiorstwo państwowe „Film Polski" o konsultację scenariusza — do poczmistrza w Chicago czy do mnie? Jako do historyka i uczestnika? Aha, i jeszcze jako... kim ja to jestem... jeszcze, i to przede wszystkim, jako do jednego z Kle-packich. Do autochtona, chociaż tego słowa cholernie 2 — Wilki za progiem 17 nie lubię. Do autentycznego przedstawiciela ludności tych ziem. Tak czy nie? No więc? Więc mam chyba po stokroć prawo do przeżywania tej mojej leśniczówki po raz pierwszy na nowo, inaczej, świadomie, czy ja wiem, prawdziwie... tak jak to się na mnie zwaliło po tylu latach, po nawrocie nie tylko do tamtej czwartej porannej godziny, ale i do... Do czego jeszcze? Właśnie: do czego jeszcze? Może do tego, co wzięło i tych moich... podopiecznych z filmu, gdy zaczęli dobierać się do tematu. Gdy trochę odetchnęli tym świętokrzyskim powietrzem, gdy przeszwendali się sto razy ze mną i beze mnie w te i wewte przez wszystkie przesieki i dukty leśne od Klonowskich do Jeleniowskich i z powrotem. Może chwycili już ten swój temat, jak ogar chwyta wiatr, bo chrapy mają młode, ile młodsze ode mnie. Nie wiem. Jedno jest pewne. Cała trójka: l|rma, Jacek — teraz już wiem na pewno, o którego Jacka chodzi, bo przed chwilą, gdy się zbudziłem, poprztykało mi się z nimi — no więc Jacek II, a nawet ten niedowiarek i realista od siedmiu boleści Mirek, cała trójka już zaczyna czuć temat, a nie tylko myśli nad nim. Czują. Wiem to na pewno, chociaż nie przeżyli tutaj tego co ja, chociaż nie związali się z tym miejscem krwią tak jak ja, ani dosłownie, ani w przenośni. Co prawda nigdy dotychczas nie myślałem, że mój powrót tutaj, do leśniczówki, tak mnie rozklei. Rozpi-rzyło mnie tak, że o niczym innym myśleć nie mogę dniem i nocą, na jawie i we śnie. Inna sprawa, że zawsze, od kiedy potrafię pamiętać, zwłaszcza przez ostatnie ćwierćwiecze, ale i dawniej, myślałem o tych sprawach. Jak to Klepaccy walczyli w tej swojej chłopskiej drewnianej fortecy przeciw całemu światu i przez tyle pokoleń, odkąd wywiedli na tym wzgórzu pierwszy dom leśny. Zawsze myślałem sobie, Boże mój, jak to 18 być mogło, że każdy, komu Polska zawadzała, musiał się obowiązkowo napatoczyć na nas. Na Klepackich. I tutaj, na tym puszczańskim odludziu, musi dziać się to wszystko. Na tych lesistych pagórach, ważnych tylko dla tych, którzy się chcieli przebrać z warszawskiego na lubelski trakt. Na tym Wygwizdowie moim rodzinnym ukochanym, gdzie diabeł Klepackim mówił „dobranoc". Aż dziw bierze, po co tamci wszyscy pchali się aż tu za nami. Czego tu szukali? Malin? A może nie taki to był kiepski pomysł z tym pseudonimem bojowym, jaki wybrała sobie Halszka. Nasza „Balladyna" nieszczęsna, której nie udało mi się upilnować. Ale to już inna historia. Przyjechałem tu z Warszawy. Prawda, z nie najbezpieczniejszego miejsca naszego kraju. Ale mogłem przyjechać z Iłży czy Świebodzina. Wszędzie żyją tacy sami Klepaccy. I wszyscy oni tak samo, gdy już tak popadnie, bronią swych domów przed wilkami całego świata. Tyle że pewnie nigdy nie zastanawiają się nad tym, dlaczego to czynią. Tak czy inaczej, najprościej byłoby zwinąć manatki i wrócić do ukochanej stolicy, póki czas. Przeprosić „Film Polski" za zawód i poprosić Wojskowe Biuro Historyczne o prawdziwy urlop. A potem zapomnieć na zawsze o scenariuszu filmu „Salwy zbudziły świt" — tytuł wprawdzie roboczy, ale za to pretensjonalny. I co? Aha, i wyjechać w świat. Taki, powiedzmy, mniejszy świat, na miarę możliwości faceta, przepraszam, doktora filozofii, z perspektywą na docenturę. A więc nad Balaton, może do Soczi, co? W każdym razie jak najdalej od Klepaków! Jak najdalej od tych moich zjaw czy kompleksów klepackich. Nie zdążyłem się jednak ucieszyć genialnością tego pomysłu, bo w tej samej chwili dostrzegam za oknem wpierw pełechatą czuprynę Mirka, a tuż za nią błękitną chusteczkę na głowie 19 Irmy. I od razu robi mi się lżej na myśl o tym, że to nie tylko ja zamotałem się w krąg leśniczańskich czarów, ale i oni przylgnęli do tych dziwactw, przyjęli je za swoje, jakby nigdy nic innego w życiu nie czynili. Mnie to łatwiej, tkwię w tych wspominkach, pamiętnikach, aktach nadań i tradycjach rodzinnych od przeszło półwiecza, a licząc od daty ocalałej na nadprożu leśniczówki — 1617 — to pewnie i od tych stuleci uczestniczę w tym wszystkim, co się tu dzieje, jako jeden z Klepackich. I cóż z tego, że nie ten sam? Ale biorę w tym udział, prawda? Zresztą nie czekam odpowiedzi, czuję ją w sobie, wiem, że tak jest. I nie mówcie mi o studiach, o Warszawie. Nawet o tym panu docencie, jaki ze mnie ma być za rok czy dwa. To nie ma nic do rzeczy, a raczej ma o tyle, o ile uzbraja moją pamięć, dokarmia fantazję prawdą, zmusza mnie do szczerości i uczciwości w grze z sobą samym, każe sprawdzać kształt każdego szwedzkiego muszkietu, który wystrzelił w tej puszczy, albo liczyć fezy na głowach żuawów Rochebrune'a. Taki to jestem niedowiarek. Podkuwam marzenia rzeczywistością, jakbym jedwab stalą podbijał. Wiem nawet, ile razy owo nadpro-że z siedemnastowieczną datą, wyratowane z pożaru, z pogorzeli jak feniks ocalone, przybijały znowu ręce Klepackich u wejścia pod nowy dach. Wiem, ale nie powiem, żeby nie zauroczyć. Bo ostatni pożar, jaki przeżyłem tu wraz z owym nadprożem, ma dla mnie wagę dokumentu: podpisałem go wtedy własną krwią, to i nie dziw, że nie ze skwapliwością sięgam ku niemu. Ale teraz trzeba. Film będą kręcić. Film. Boże! I tym młodym trzeba pomóc. Nawet i w tym kręceniu... O właśnie. Tym młodym, którzy w tej chwili przechodzą pod mym oknem. Powiedziałem, że mnie łatwiej niż im, a jednak... Już od dawna zauważyłem, że 20 to właśnie oni zaczynają coraz częściej uczestniczyć w moich rozterkach i przypomnieniach. Coraz częściej nie ja im, ale oni mnie znoszą argumenty, to oni pod-murowują moją wiarę, nadwątloną przez włóczęgę i oddalenie, wiarę we wszystko, co dotąd we mnie tkwi nie wypowiedziane, w to, od czego tyle razy w życiu chciałem uciec, jak choćby ostatnio na ten niewyda-rzony urlop, na te wakacje od samego siebie. I wtedy oni weszli w moje życie. Ta trójka młokosów. Wpakowali mi ten swój film. Sięgnęli nim we mnie osobiście, boleśnie i po młodemu niefrasobliwie. Jak palcem w ranę. I od razu dopadli do gardła, dorwali się w tej historii do krwi. Nie jako filmowcy. Po prostu jako moi ziomkowie. A przecież byli nowicjuszami w tej świętokrzyskiej czarnej magii, utkanej z zetlałych obrazów bitewnych, z salw dogorywających po leśnych ostępach, ze zmurszałych pni jodeł, z dat przekazywanych sobie przez pokolenia, jak ta na nadprożu, ocalana tylu rękami i przenoszona jak relikwie przez złe czasy i pożogi. Zdumiewające! Pewnie dlatego wzdycham z ulgą, widząc ich znowu przy sobie, biegnących ku mnie z tym samym ogniem w oczach, uskrzydlonych w tę samą wiarę i nadzieję co ja. Te same gusła roztaczają się tutaj nad nami. Jak to dobrze, że wierzę w nie nie tylko ja, ale i ta parka, przecież ile młodsza, i tamten trzeci chłopak. Wierzą i są od dawna w ich mocy. Ho, ho, tkwią w nich po uszy. A i teraz pewnie niosą w zanadrzu jakąś niespodziankę dla mnie. Patrzcie, jak się spieszą. Wybiegam im naprzeciw. Zasłużyli na to. — Witam młodą parę! Pewnie nowe rewelacje ze stołecznego miasta Kielc? — Wyciągam ku nim ramiona, ale oboje udają, że tego nie widzą. Zepsułem im przyjemność. 21 - Może i rewelacje — mamroce Mirek i obchodzi mnie z daleka, jakbym był pokrzywą, wyrosłą nagle pośrodku rabaty. — Więc o co chodzi? — Znaleźliśmy skarb — mówi Irma twardo. — Faktycznie skarb — potwierdza Mirek głośno, jakbym był głuchy. — Gdzie? — pytam rzeczowo. — Na dukcie, w puszczy czy w dziupli jodłowej? — A nie — odpowiada spokojnie panna. — W Kielcach, w archiwum wojewódzkim. — Odbieracie mi chleb — usiłuję się stawiać — wciąż grzebiecie w tych papierzyskach, rozrabiacie w archiwach... Kto tu właściwie jest historykiem, ja czy wy? — Chleba panu nie odbierzemy, bo wiadomo, że pan jest encyklopedią od historii tych stron — zaczyna chytrze chłopak, ale Irma wie, że ze mną nie ma żartów, gdy chodzi o pochlebstwa, i spieszy w sukurs koledze: — Znaleźliśmy w archiwum rozkaz Kościuszki do komendantów... — Do komendantów korpusów wojska liniowego — uzupełnia rzeczowo Mirek. Widać po nim, że bardzo chce się pochwalić swoją wiedzą fachową. Pewnie przed paru miesiącami sam wrócił z woja i dlatego taki ważny. — Kościuszko jakby wypowiada w tym rozkazie wojnę carskiej Rosji i Prusom. — Taaak? — perfidnie udaję zdumienie, choć od pierwszej chwili wiem, o jaki dokument chodzi. Tyle razy miałem go w rękach. Pierwsze słowa rozkazu mówią o „wkraczaniu w kraje nieprzyjaciół naszych", a więc na ziemie świeżo zabrane w dwóch zaborach. — A co najważniejsze, dokument ten został zdeponowany w magistracie, a później w archiwum przez 22 chłopską rodzinę Rajców, może pan doktor zna to nazwisko? Mimo woli rzucam okiem w prawo, za leśniczówkę i dalej za nią, stokiem w dół po upłazach, aż po krze czerniejące w dole. Tam właśnie zginął Modest Rajca, dowódca naszych taborów. Wtedy, w czterdziestym czwartym. Dobrze, że nie spłonął żywcem jak dwóch jego ludzi i prawie wszystkie konie. Nie. Zginął na miejscu, właśnie w tych krzakach, od pocisku z granatnika. Czy ja znam rodzinę Rajców! — Tam są przy tym dokumencie notatki, właśnie o tej rodzinie — zapala się dziewczyna. — Oni obaj, bracia niby, pradziadowie obecnych, bo podobno potomkowie ich żyją gdzieś w tych stronach do dziś... Ale pan nie słucha! — Jakże nie! — Odrywam się z wysiłkiem od tamtej zimy, bo już zaczął mi narastać w uszach skowyt, po którym wtedy skończył się świat, ale z największym trudem odbijam się nogami od samego dna i już jestem przy tych dwojgu. — Jakże nie — powtarzam. — Słyszę, słyszę. — To świetnie — cieszy się Irma — bo myślę, że to przede wszystkim pana powinno zainteresować jako fachowca. — Ten skarb? — Ci Rajcowie. To przecież najlepszy dowód starych partyzanckich, a przede wszystkim chłopskich tradycji wolnościowych w tej części Polski. — A dlaczegóż to ta właśnie część Polski miałaby mieć mniej stare tradycje walki o wolność? Myślę, że my, Polacy, nie powinniśmy się licytować w tych sprawach. — O Boże — załamuje ręce dziewczyna — kto tu mówi o licytacji? Chodzi o to, że na tym małym przecież skrawku ziemi dokoła nas historia nagromadziła 23 tyle dowodów walki, biegnących niemal przez k3Żde pokolenie. Nie wiem, czy jest jeszcze drugie takie miejsce w naszym kraju. I to nie na Ukrainach, ale w samym jego sercu, daleko od granic, najbardziej narażonych na ataki. — I tutaj właśnie toczyły się boje — buczy patetycznie Mirek — którym... w których... o których mamy opowiedzieć w naszym filmie. Ale dopiero teraz przyszło nam do głowy, jakie to ważne, że to... że nie po raz pierwszy — chłopak utyka, czerwony z wysiłku umysłowego, a trochę chyba i dlatego, że czuje na sobie gorejący wzrok Irmy — że przed nami, to znaczy przed panem, przed AL, AK, przed bechowcami byli tu ci od Langiewicza i Czachowskiego, a przedtem jeszcze inni. — I właśnie dzisiaj się okazało, że za Kościuszki chłopi tutejsi, a pewnie i z tej leśniczówki, z Klepaków — wpada mu w słowo dziewczyna i Mirek milknie — i z sąsiednich wsi, z całego Swiętokrzyża walczyli najpierw pod Szczekocinami, a potem tutaj, na swoich śmieciach. Pewnie nawet na tym miejscu, gdzie w tej chwili stoimy. — Ci... ci Rajcowie tego dowodzą — odzyskuje nagle głos Mirek. — Właśnie. Rajcowie. Cała rodzina weszła wtedy do partyzantki. A dwaj z nich, bracia Józef i... jakże było temu drugiemu... — Ambroży! — poddaje szybko chłopak i wypina z dumą pierś. — O, właśnie, Ambroży... Otóż obaj oni walczyli w regimencie grenadierów krakowskich, a później tutaj, w puszczy, gdzie obaj zostali ranni. — Walczyli tu ramię przy ramieniu tutejsi chłopi, tak jak Rajcowie — włącza się znów Mirek — wraz 24 z żołnierzami z dywizji generała Wodzickiego, który widać resztki tej dywizji doprowadził, cofając się przed carskimi... — Generał Wodzicki zginął pod Szczekocinami, a jego oddziały, zresztą bardzo nieliczne, nawiązały tu bój nie z carskimi, ale z żołnierzami króla pruskiego, i to dopiero w listopadzie, po rozwiązaniu się naszego wojska pod Radoszycami, a ściśle w Jakimowicach — wpadam mu w słowa, bo już trochę za dużo bredzi, a przede wszystkim zwraca na siebie całą uwagę dziewczyny. Nie mogę na to pozwolić. — Króla pruskiego? Możliwe — oświadcza najspokojniej chłopak, ani trochę nie speszony. Skąd tyle nonszalancji w tych szczeniakach? — Z pewnością to byli Prusacy? — Z pewnością — odpowiadam niewzruszonym tonem. — Nie podskakuj. Już jak pan docent tak twierdzi, to możesz być pewny, że to byli Prusacy — w głosie Irmy jest tym razem coś, co mi się nie bardzo podoba. — Ja nic nie mówię — broni się Mirek. — Prusacy to Prusacy. Ja zresztą z tą starą i najstarszą historią jestem trochę do tyłu. Wojna, Polska Ludowa to jeszcze, ale średniowiecze na przykład... — Najważniejsze — Irma ma widać dość tych wygłupów — że ci Rajcowie tutaj walczyli, a pochodzą właśnie stąd, spod Michniowa. Muszę ich tam odszukać, bo wszystkie moje mądrości na ten temat pochodzą z notatek na tym dokumencie. A kapitulacja pod Radoszycami odbyła się chyba w drugiej dekadzie listopada tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego czwartego... — Dokładnie szesnastego. A nasi żołnierze spod Radoszyc dobrnęli tu po czterech dniach, walcząc z Prusakami, którzy im siedzieli na karku. Prusacy przyszli 25 tu za nimi pod wieczór. Przyszli tędy — wskazuję wylot duktu, mroczniejąc poniżej stoku. — I co z tego? — Skąd pan wie... — zaczyna Mirek, ale urywa, dostrzegłszy błysk oka Irmy. — Jak to co z tego? — mówi szybko dziewczyna, jakby się bała, żeby jej kto nie przeszkodził. Przytrzymuje rękami falujące piersi, co wygląda tak pięknie, że riiuszę się bardzo skupić, by usłyszeć, co mówi. — przecież te okoliczności, no, te walki i potyczki, wszystkie w najbliższej okolicy pańskiej leśniczówki dowodzą... dowodzą, że — dopiero teraz spostrzega, co mi się najbardziej podoba w jej wzruszeniu. Speszona podryga się z miejsca i wbiega do domu. Za nią oczywiście ja wraz z Mirkiem. Chłopak na szczęście nie zauważył całej tej budującej pantomimy, ale zderzył się ze mną ■W drzwiach i korzysta z okazji, by poinstruować moją gnuśną wyobraźnię. — Irmie chodzi o to, że tradycje walk w tej okolicy, wiecie — wyjaśnia poufale jak tępawemu koledze na studenckim zebraniu — że ta właśnie okoliczność może być dobrym, więcej: świetnym zapleczem historycznym dla naszego scenariusza. — Co takiego? — A tak — powtarza chłopak, dumny z efektu swoich słów, i natychmiast powraca do tamtego wiecowego tonu. — Bo przecież lud tych okolic — deklamuje patetycznie w progu, lecz milknie pod wzrokiem Irmy, siedzącej przy oknie. Dziewczyna przygląda się nam uważnie, zmrużywszy oczy. Widać już zdążyła się uspokoić. To i dobrze — przebiega mi przez myśl. Siadam przy stole naprzeciw niej i kasuję uśmiech, bo Irma ща cienki wzrok i niepotrzebnie lubi dostrzegać wiele rzeczy. — Powiedz po prostu — na szczęście dziewczyna widzi teraz tylko Mirka — że scenariusz partyzanckiej bije twy pod leśniczówką nabierze innej perspektywy, gdy uwzględnimy w jakiś sposób, że w tym samym miejscu, gdzie skręcimy tę bitwę... —■. No właśnie — wtrąca Mirek. Ale Irma nawet nie wzrusza ramionami. Po prostu nie chce dosłyszeć. — Więc, że w tym samym miejscu walczono już za Kościuszki, a potem właśnie tutaj dokładnie stanął w sześćdziesiątym trzecim obóz Langiewicza. To chyba nie przypadek, prawda? A ten rozkaz Naczelnika, nie tylko rozpowszechniany tutaj, ale i w tych okolicach wydany, też świadczy o tym, że uwzględniając te czynniki można uzyskać dla scenariusza inne perspektywy, inną... czy ja wiem... głębię. — Irma znów chce sięgnąć ku piersiom, ale spotkawszy moje oczy, cofa ręce. — Bardzo słuszna uwaga — tym razem ja nie patrzę na nią, mój wzrok szybuje ku oknu. — O ile wiem, w fotografice nazywa się to głębia ostrości i ma olbrzymie znaczenie w uszlachetnianiu jakości obrazu — zaczynam z wahaniem, ale w tym miejscu wtrąca się Mirek: — Zaraz, zaraz, Irma, cośmy to chcieli od pana docenta w związku z tym rozkazem Kościuszki? — Jak to co? Przypadkiem wpadł nam w ręce taki fantastyczny dokument, który można będzie... który trzeba będzie wmontować jakoś do naszego scenariusza — mówi spiesznie Irma i znów jej oczy poczynają błyszczeć z emocji. — Sam go przepisałeś, żeby pochwalić się tym przed panem docentem. — To ty mi kazałaś przepisać — odzywa się Mirek grubym głosem, jak zawsze, kiedy jest zły. — Wszystko jedno. Czytaj. Chłopak posłusznie rozprostowuje na stole jakiś kar-teluszek wysupłany z notesu. — Dobrze. Proszę bardzo. Mogę przeczytać. 27 — Daję przeto ordynans — zaczyna niepewnie, odchylając głowę ku oknu, bo w izbie mży już mrok późnego popołudnia — wszystkim komendantom korpusów wojska liniowego, aby (o ile ich pozycja pozwoli) szli w granice pruskie i moskiewskie, i tam, głosząc wolność i powstanie Polaków, lud uciemiężony i jarzmem przyciśniony niewoli... — Słyszy pan doktor? Lud uciemiężony... — dochodzi mnie matowy, nagle ochrypły głos Irmy. Czy ja słyszę? Boże! ten sam lud w czterdziestym czwartym i przed stu pięćdziesięciu laty. W tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym czwartym. Tak samo niewolony i okrutnie doświadczany piętnem wojny. Wciąż rzucany na kolana, kładziony pokotem na ziemi, wciąż na nowo z tej ziemi się zrywał i stawał do walki. Kimże innym byłem ja, dziewczyno, partyzancki porucznik, porucznik czasu wojny oczywiście, bo pod tymi jodłami, które tu widzisz, awansowałem, kimże ja to byłem: innym żołnierzem niż tamci sprzed półtora wieku? Nie! O co innego walczyłem w czterdziestym czwartym? Także nie. I jeszcze najważniejsze: jak to było z tym wrogiem — ja do nich przyszedłem z bronią? Ja im wywalałem drzwi? Ja im podpalałem noc? Kto do kogo przyszedł z bagnetem, pożogą i mordem? Ja do nich?... Czasem co prawda zdarzało się, że i myśmy szli pod cudze progi dla korzyści czy wojennej sławy, ale to zawsze była sprawa między władcami i możnowład-cami, a nigdy nasza, prostych ludzi. Myśmy się bili tylko o swoje. A ty mnie pytasz, mała, czy ja słyszę te słowa o ludzie uciemiężonym. A któż ich tu nie słyszał, od kiedy pamięć ludzka sięga? Wieki i pokolenia nad nimi przeszły, a one brzmiały do dzisiaj. I że dopiero teraz... Co możesz wiedzieć, jakże mogłabyś w pełni, całą sobą 28 odczuć smak swobody? I że to właśnie ty pytasz mnie o sens tych okrutnych słów... — ... i jarzmem przyciśniony niewoli — powtarza Mirek, nieświadomy tego, z jak daleka powracam — wzywali do łączenia się z nami i uzbrojenia powszechnego przeciwko uzurpatorom i ich przemocy, aby wszędzie podawali rękę mieszkańcom chcącym wrócić się do słodkich swobód własnej Ojczyzny lub... ■— chłopak nachyla się nad kartką i przybliża ją ku oczom, widać nie może odczytać następnych słów. — ... lub chcącym wolną uzyskać Ojczyznę — kończę zniecierpliwiony, bo przecież znam te słowa na pamięć. W nocy, zbudzony ze snu, mogę je powtórzyć. Każde słowo tego rozkazu, aż do ostatniej litery., Widzę, że oboje młodzi patrzą teraz we mnie jak w tęczę, dziewczyna nawet trochę przybladła, a Mirek, sam o tym nie wiedząc, wciąż wodzi po karcie palcami, jak to czynią niewidomi przy czytaniu. Słyszę tylko ich przyspieszone oddechy i mój własny głos: — A na końcu dopisano: „Wolność, Równość, Niepodległość" — mówię jak nakręcony, jakby się we mnie jakaś sprężyna rozwijała. Mówię, bo muszę, bo już inaczej nie mogę. Każde słowo wyraźnie we mnie dzwoni i przestaje dzwonić dopiero po wypowiedzeniu. Recytuję ten tekst jak z magnetofonowej taśmy. Słowo po słowie, aż do tej pięknej Niepodległości. Wiem, że się pisze z dużej litery. Inaczej być nie może. I choć widzę, że młodzi wciąż patrzą na mnie jak urzeczeni, nie mogę przestać. Dopiero gdy skończyłem, zapada cisza. — To pan, panie... Romanie — odzywa się po długiej chwili Irma (pierwszy raz nazwała mnie po imieniu) — musiał już znać ten dokument. A myśmy myśleli, że to my pierwsi... Ależ pan ma pamięć! — dziewczyna z takim podziwem kręci głową, że gapię się pod stół, żeby nie patrzeć jej w oczy. 29 — Oczywiście, że pan doktor musiał to już czytać przed nami! — wykrzykuje Mirek z taką złością, że Ir-ma odwraca ze zdumieniem oczy ku niemu. — Tak. Musiałem już czytać — odzywam się głupio. I trudno mi coś dodać. Nawet na temat tej pamięci. — W każdym razie to chyba wyjątkowa sprawa, że ktoś w tym kraju, tak dawno temu, odwołuje się do zbrojnej pomocy ludu — zaczyna buńczucznie Irma. — Do świadomej pomocy ludu — wtrąca się Mirek, pełen pychy z powodu własnej odkrywczości. — Właśnie, do świadomej pomocy ludu w obronie zagrożonej ojczyzny. I do tego kiedy: w osiemnastym wieku! Siedemdziesiąt lat przed Trauguttem i Cza-chowskim, sto pięćdziesiąt lat przed majorem Huba-lem i innymi partyzantami. I to właśnie tutaj, w Kieleckiem, mało tego: tutaj w Michniowie czy w samych Klepakach, bo tu ci Rajcowie walczyli. I taki dokument wpada nam teraz w ręce — urywa Irma, zerkając płochliwie na nas obu. — A cóż w tym nadzwyczajnego? — Jak to? — Po prostu, od kiedy pamięć ludzka sięga, jesteśmy stąd, z tych stron, tutejsi. I byliśmy takimi zawsze, pewnie i wtedy, gdy nie było nawet pojęcia narodu. — Więc w imię czego byliście patriotami? — pyta zaczepnie dziewczyna. — Nie wiem, czy zaraz patriotami. Ten sam wróg przychodził aż tutaj po naszą skórę. Te same ręce wyciągały się często po królewską koronę, co, pani daruje, po cnotę bodzentyńskiej czy klepackiej dziewuchy. Więc trzeba było ciąć mieczem, siekierą, rohatyną tę szarańczę na nasze dobro zażartą, trzeba ją było smalić prochem, palić w nią ze wszystkich luf, przypiekać gorącym żelazem, żeby sczezła i przepadła na wie- 30 ki. Niestety, panienko, wróg na wieki nie przepadał. Nigdy. Zjawiał się znowu, jak nie w tym samym, to z pewnością w następnym pokoleniu. I znowu trzeba było siadać na koń, chwytać w rękę żelazo, kupić się do wspólnej obrony, słyszy pani, Irmo, do wspólnej obrony, to zawołanie zawsze miało swój walor, zawsze było wypełniane wszędzie, we wspólnym interesie, tak tutaj, jak w Krakowie czy w Warszawie. — Ale do... do czego, do jakiej świadomości sięgali ci wszyscy, którzy odwoływali się do pomocy ludu? — Do poczucia swojskości. Jednym słowem do tego, że w walce nie jest się „tamtym", przybyszem, najeźdźcą, wrogiem. Nie jest się Szwedem, Turkiem, Raku-szaninem, przychodzącym zbrojnie po zdobycz, ale człowiekiem stąd, chłopem z Świętokrzyskiego Ostrowca, mieszczuchem z Kielc czy choćby wykuskim gajowym. — A szlachta? — Szanowna obywatelko Irmo — jestem już trochę zniecierpliwiony — tu wszędzie, jak okiem sięgnąć, bida z nędzą. Do czego tu szlachta? A jeżeli była, to cho-daczkowa. Tu przede wszystkim walczyli chłopi i ich walka w obronie ziemi tutaj ma sens dosłowny. Można by najwyżej dodać, że walczyli także o las. Bronili lasu, bo las bronił ich. Tak jak Kurpiów bronił las, jak górali skały. Ale w razie wojennej trwogi oczywiście nie tylko miejscowi występowali do boju. I wtedy łatwiej było się dogadać wszystkim ze wszystkimi, gdy nieprzyjaciel do gardła sięgał. Wtedy i magnaci przepraszali się z szarakami, i król zwracał się ku swym dalekim poddanym, tak rzadko oglądanym w stolicy. — Jak się zwracał? Werbował do wojska? I o jakim królu pan doktor mówi? — Bywało, że werbował, ale najczęściej zwracał się po prostu do obywateli swego państwa. No, może nie tak całkiem po prostu, ba, nawet wcale górnolotnie, 31 czyli, jak się wtedy mówiło, z wysokiego partesu, ale się zwracał, bo co miał robić. — Ale który król? — Mirek aż wstał z krzesła, tak się naparzył na te historyczne sensacje. — Stanisław August? Chciał pomóc Kościuszce? — Znacznie wcześniej, kochany. — Coraz bardziej mi się ta rozmowa podoba. Jacy to piękni bywają młodzi Polacy. A zwłaszcza młode Polki. — Znacznie wcześniej. O sto czterdzieści lat wcześniej. Jan Kazimierz. — Jan Kazimierz? Skąd pan... — Ano cóż — przerywam Irmie bez wahania — wydał w ciężkich obierzach, w jakich się wtedy znalazł, taki... uniwersał czy list monarszy, trudno to nazwać. Jedna z jego kopii dotarła i tutaj, do tej leśniczówki, i nawet wyrwała kogoś spod tego dachu, z tego domu, w którego izbie siedzimy. Wyrwała go z ramion żony, znad kolebki jedynego syna, i zawiodła do partyzantki, pod komendę urodzonego Jana Karwackiego, królewskiego oficjera, który się strzałą z gwiazdą pieczętował. A rodzony brat tamtego, Jan, sam tutaj, na Klepakach, partyzantkę zorganizował. Już bez królewskich ofic jerów. — Partyzantkę? Wtedy? — Każdy czas jest w partyzantce sposobny. Oczywiście wojenny. I każdy, kto żyw, a dotąd nie znalazł się w bitwie, za broń w takich okazjach porywa i na wroga rusza. Dała się też we znaki Szwedom pana-Ja-nowa partia, a zwłaszcza renegatom, którzy się jeszcze wtedy wieszali przy szwedzkiej klamce. Przepędzali ich nasi z kąta w kąt, spocząć w nocy a zjeść ciepłej strawy za dnia nie dając. O tę strawę było każdego dnia trudniej, przede wszystkim Szwedom, a z nimi takiemu jednemu... zdrajcy, Gajdzikowi, więc i do nas tu, w góry, wybrać się musieli po spyżę, bo im onże Gaj- 32 dzik w Kielcach nabrechtał, że w Klepakach nagromadziliśmy co niemiara dziczyzny wędzonej i peklowanej. No i przyszli tutaj na swoje nieszczęście. — I co? — dziewczyna aż poczerwieniała. — I tu dali gardła — odpowiadam i zerkam przez okno w stronę, w której była palisada i stały tamte drzewa. Co mi będą mówić, że tam nigdy żadne drzewa nie stały. A gdzie padł wtedy Soederstiorna, szwedzki oficer, jak nie właśnie pod tamtymi drzewami, koło palisady? — Pan to tak mówi, jakby pan sam brał udział w tamtej bitwie. — Może i brałem — wyrywam się jak głupi. — Proszę? — Oczywiście w wyobraźni — dodaję wściekły na siebie za to, co powiedziałem. — Zresztą zaraz wam pokażę kopię tego uniwersału. I zwracam uwagę, że to nie owoc moich poszukiwań jako historyka, ale jeden z dokumentów z rodzinnej kroniki. Tutaj był rozpowszechniany i tutaj trafił do rąk Klepackich. Dokument został w domu, przetrwał przez tych parę setek lat i dziś się przyda, żeby dać świadectwo prawdzie. Tak, tak, właśnie wam. Młodym niedowiarkom. Dokument przetrwał. Proszę — wyciągam z mojej kowanej skrzynki w kącie pokoju tę właśnie kartę, królewski uniwersał z 1655 roku, i kładę ją na stół jak karciarz asa atutowego. — Czytajcie! Zobaczcie na własne oczy. „Wiernie nam mili..." Oboje młodzi nachylają się nad dokumentem i czytają razem. Jednocześnie też odrywają się od uniwersału i patrzą na mnie zdumieni. — Powiedziałem wam przecież, że jak przychodziła wielka bieda, to znajdowały się natychmiast i wielkie słojsiS^Ale czytajcie. Dalej już jest po ludzku, a nawet, ■^cwira^Jałbym, po rodzinnemu. §3 osiłki Si progiem 33 Znów chwila skupionego śledzenia pożółkłego papieru sprzed wieków. — A jednak było coś, panie doktorze — podrywa się panna. — Coś, do czego wtedy, przed trzystu laty, mógł się król odwołać: wierność! —■ woła triumfalnie i wskazuje na mnie palcem, jakbym to ja, doktor filozofii Roman Klepacki, był autorem uniwersału. — Proszę słuchać, panie profesorze: nie świadomość obywatelska, ale wierność. Na nią mógł liczyć Jan Kazimierz. Wyraźnie napisane: wierność, prawda? Sam pan słyszał, panie docencie. — Jak pan mógł słyszeć — odzywa się chłopak znad kartki — kiedy wciąż przeszkadzasz. Słuchaj. — I czyta dalej: „...na wierność waszą zawołać, to po nich koniecznie mieć chcąc, abyście się w rusznice, kosy, siekiery, cepy i inne wszelakie oręża, na jakie się kto zdobyć będzie mógł, jako najporządniej przysposobiwszy..." — To jest wołanie o pomoc plebejską, nie szlachecką — nie wytrzymuje znów panna. — Zwróćcie uwagę, że królowi wszystko jedno, z jaką bronią kto ruszy na wroga. Byle tylko ruszył! — Jezu! — przewraca oczyma chłopak. — Nie wytrzymam! „...jako najporządniej przysposobiwszy, do urodzonego Jana Karwackiego oficera naszego kupili i z nim zasieki porobiwszy, przeprawy i pasy popsowawszy..." — Jakie pasy? — dziwi się Irma. — Przełęcze, przejścia górskie i leśne. Czytajcie dalej, kolego, skończyliście na tych pasach. — Tak jest — melduje służbiście Mirek. — Czytam, „...nieprzyjaciela gromili i znosili. A my w nagrodę tego wierności wasze od wszystkich czynszów zamkowych do lat pięciu uwalniamy, podatki jednak przez Rzeczpospolitą uchwalone w całości zachowujemy". 34 — Więc coś tam jednak Jan Kazimierz obiecywał plebejom za tę wierność? — Niepotrzebna ironia — odpowiadam szybko. — Wiadomo, że wszystkie zwolnienia i obietnice w tym czasie były tylko skórą na niedźwiedziu i praktycznego znaczenia nie miały, gdyż Jan Kazimierz musiał w tym czasie salwować się wyjazdem za granicę. A zatem plebejom, chłopom, czyli mówiąc ogólnie ludowi, nie pozostawało nic innego, jak nie czekając na wynagrodzenie popluć w garść i jąć się owych kos, siekier i cepów. — I prać — Mirek naprawdę pierze pięścią w stół. — To jest coś! — Irma patrzy jarzącymi się oczami to na mnie, to na Mirka. — Sam pan chyba widzi, panie doktorze, że to jest coś. I to właśnie dla nas. Taki dokument! Jak ulał dla poparcia naszej tezy ludowej samoobrony. I jaki filmowy! Już widzę sekwencje: herold z Warszawy rozwozi monarszy manifest po wszystkich królewszczyznach. Osadza spienionego konia przed wrotami... — Przykro mi — przerywam, bo nie mogę się powstrzymać — królewszczyzn tu raczej nie było. Te strony to posiadłości kapituły kieleckiej albo zgoła samego Księdza Biskupa. Oczywiście krakowskiego. A poza tym heroldowie królewscy nie rozwozili manifestów po kraju. Od tego byli gońcy, umyślni, czy jak ich tam nazywano. I jeszcze jedno: tutaj, w górach, żadną miarą nie można było osadzać spienionego konia przed wrotami, bo po zalesionym zboczu galopem nie ujedziesz. Ale, oczywiście, filmowa sekwencja świetna, to prawda. — Przepraszam — marszczy brwi Irma — nie trzeba mnie zbijać z tropu, ale trzeba być sprawiedliwym. Możemy nie znać się na historii, ale o scenariuszu filmowym jakie takie pojęcie mamy. I wiemy też, co chcielibyśmy w nim ukazać, prawda? 35 — To znaczy? — То znaczy, panie doktorze, że pan chyba wpadł na ten sam pomysł, co i my. — Jaki pomysł? — Żeby przedstawić tę partyzancką bitwę jako wykładnik... czy ja wiem, jak to nazwać... jako kolejne ogniwo losów naszego narodu... I od kiedy pana znamy, uczy nas pan tych prawd na losie własnej rodziny. Od kilku miesięcy wprowadza pan nas w nastrój świętokrzyski, w tutejsze uroczyska... — Tym lepiej — wpada jej w słowo chłopak. A myślałem, że zasnął z głową wspartą na rękach. Okazuje się, że tylko się czaił. — Tym lepiej. Dobrze robić można tylko to, w co wierzy się samemu. A takiemu dokumentowi sprzed trzystu lat chyba można dzisiaj uwierzyć, nie? — Samemu dokumentowi to może nie, ale ludziom zamieszanym w jego treść wierzyć można. Oni nie kłamią. — Jak to ludziom? — Ano, myślę, że nie tylko dokument przetrwał, ale i ludzie też... — Jacy ludzie? — Jakże? Jakby nie było, ja żyję. I żyją inni z mojej rodziny. To znaczy, że Klepaccy przetrwali, prawda? I że w nich przetrwała świadomość tego, co przeżywali tutaj, na tej ziemi, od najdawniejszej pamięci całego rodu. Zwyczajnego, chłopskiego, ale zasiedziałego tu rodu. Bez herbów i indygenatów, ale nie bez dumy, nie bez godności, wiodącego swą własną historię, pamiętającego swój własny strumień krwi w morzu krwi przelewanej tutaj od wieków. Pielęgnującego po swojemu, po chłopsku, tę tradycję, jak inni do dziś jeszcze pielęgnują herby na sygnetach. Klepaccy to ród bez tytułów, ale nie bez dat rodzinnych, ród nobilito- 36 wany przez ziemię, po której stąpa, i przez lasy, których strzeże. W tej tradycji wzrosłem tu od szczeniaka. — Taaak — wzdycha Mirek po chwili, jakby to on zrzucił z siebie ciężar, a nie ja. — Trochę nam pan doktor wyjaśnił z tego, co i nas trapi. Bo przecież mamy skręcić tu film. Więc cóż dziwnego, że myślimy na ten sam temat... — Kto? — Na pewno ja —■. odpowiada natychmiast chłopak. — Na pewno Irma. Pana doktora nie muszę już liczyć, prawda? — Zgoda. Ale jeszcze nie wymieniliście trzeciego z was. — Jacka? — odzywa się nagle Irma. — Oh, Jacek... — Co? Też tak myśli? — Nie... nie to chciałam powiedzieć. Po prostu Jacek zaraz nadjedzie. Można go zapytać. Na pewno będzie przeciwny wszystkiemu. Jakżeby inaczej! Co prawda lubi chodzić własnymi drogami jak ten kot Ki-plinga, ale... Zresztą, pan go zna. Czy ja go znam. Jacek! Ale zaraz, który to Jacek? Tamten z zimowej bitwy, pierwszy Jacek, mój zastępca, czy ten chłopak, kumpel tych dwojga? — Poruczniku. Poruczniku! Co z wami? Spicie? Otwieram oczy nieprzytomne ze snu. To właśnie Jacek, ten prawdziwy Jacek (ale czy był kiedykolwiek inny?) tyrpie mnie za ramiona, aż mi głowa leci w tył. Przytomnieję. I od razu wpadam po uszy w ten cholerny huk. — Co się dzieje? Przestań mnie szarpać, do cholery, bo mi głowa odleci. Co jest? — O rany, Roman! — ryczy mi w ucho Jacek. — Że też musiałeś zasnąć w samym środku tego bajzlu! Nie do wiary! 37 — Ale co... — Szkopy się przerwały z dołu. — Jakim cudem? Przez bagna? — podrywam się, ale zaraz padam na pysk, bo pocisk czołgowy przelatuje nad nami tak nisko, jakby nas ktoś przeczesał żelaznym grzebieniem. Turlam się wzdłuż pagórka jak szalony, bo jeżeli... strach pomyśleć... jeżeli sforsowali oparzeliska, to wysiadka. Na tych bagnach w dole oparłem całą chytrość obrony, wczoraj jeszcze sam sprawdzałem: bagniszcze jak cholera, rozlane, i dna nie ma, dwie świerkowe tyki na sztorc wiązane poszły, jak mówią ruskie partyzanty, w kibini. To jak mogli przejść? — Gdzie idziesz? — wrzeszczy Jacek. — Muszę sprawdzić. Zostań tutaj, Jacek — rzucam wściekły. — Nie rusz się stąd. To rozkaz! Już jestem za garbem. Szybko, szybko, żeby się Jacek nie rozmyślił. A to tymczasem moja i tylko moja sprawa. Zasnąłem na punkcie dowodzenia i nie będę zwalał całej winy na Jacka. Mogły nas szkopy menażkami nakryć, chyba że... Tak. Chyba że „Szembek" się spietrał albo mu się przywidziało. Jeżeli Niemcom udało się przeskoczyć bagna, to dziwne, że nie nacierają i że reszta zwiadowców nie dołączyła do nas. Wysuwam ostrożnie głowę zza grudy nad wykrotem, gdzie przycupnąłem, i przepa-truję przedpole. Ale stok jest pusty i jako tako spokojny. Tylko od czasu do czasu podskakuje pod uderzeniem czołgowego pocisku od strony Szwedzkiego Siodła. Gdzie ten cholerny „Szembek"? Był na ubezpieczeniu... Jest „Szembek". Okopał się trochę powyżej oparzelisk, za małym świerczkiem, i trzęsie się ze strachu. Nie o siebie. O mnie. Bo o mało nie wpakował mi w brzuch całego magazynku, kiedy wylądowałem na 38 jego plecach. Teraz aż dostał czkawki z samego pomyślunku, jak to mogło być. Za dużo ma chłopak wyobraźni, jak na partyzanta. — Co jest z tymi szkopami? — Ni-i-ima szkopów. To była sarna. — Co? — Sarna, panie poruczni-i-iku. Jak byk. To przejechałem po niej seryjką i... i tyle. — Jak to tyle? A coś napieprzył Jackowi, że szkopy się przedarły? — To... to było przedtem. Zanim dałem serie. Przeszło takie coś za pniem i nim się zorientowałem, przepadło w krzakach. I tak jakby zadzwoniło... — Zadzwoniło, powiadasz? — No! — odpowiada najspokojniej ten sakramencki tuman. — I wtedy dopiero dałem serię do tego szkopa, który okazał się być sarną. Satyra, nie? — Ja ci dam satyrę, że smak stracisz. Komu meldowałeś o Niemcach? — Jak to komu? Panu podchorążemu, bo pan... porucznik takiego chrapa miał... — Co miałem? — No... uderzał pan w kimono, a chrapał pan, że za przeproszeniem granatników nie było słychać. To jak miałem meldować? — A o sarnie? — O sarnie też. Pomyślałem, że mnie, niby „Szem-beka", pan porucznik znają. I wiedzą, że jak „Szembek" nie melduje o alarmie, to można spać spokojnie i mocno. Tak jak pan porucznik. I myślę: Stefciu, raz się naciąłeś z tymi szkopami, to już drugi raz, jak się wydało co i jak, nie pchaj się z meldunkiem, nie odwołuj niczego, bo ci nasobaczą. A tu jeszcze człowieka sztorcują, jak organista pustą beczkę. 39 — „Szembek", do jasnej cholery, zamknijcie gębę, bo nie wytrzymam! — Rozkaz! — chłopak najspokojniej w świecie prostuje się na baczność, aż mu w krzyżach trzeszczy. — Padnij, idioto! — podbijam mu nogi i ściągam z wykrotu. — Już ja ci dam w dupę, jak się wszystko skończy — mamroczę wściekły, bo przecież obaj wiemy, że niewiele istnieje szans, żeby się to wszystko dla nas dobrze skończyło. Cholernie mało szans. — Wygłupiłem się z tą sarną, panie poruczniku — słyszę nagle głos chłopaka i zaskakuje mnie, że słyszę. Przerywam mu gestem ręki i w tym momencie obaj rozumiemy, że szwabskie ostrzeliwanie ucichło. No, niby nie tak całkiem ucichło, jakieś tam maszynowe serie trzeszczą, pykają jakieś kabeki, ale ciężka broń milczy. Pogniewali się na nas, sukinkoty, czy co? — przebiega mi przez myśl refren niby żartobliwy, ale tak naprawdę to wcale mi nie do śmiechu. Coś tam znowu kombinują, dranie — zapala się we mnie sygnał alarmowy, ale nie mówię ani słowa, choć mój towarzysz wyraźnie czeka na to, co powiem. A ja milczę, bo co mu mam powiedzieć? Ruszę chyba na obchód wzdłuż stoku. Sprawdzę tamtych dwóch, „Bartnika" i „Szweca". Potem już lasem do duktu i z powrotem na polanę. Może wystraszę Jacka, to wszystko. Nic więcej nie mogę zrobić, a muszę coś robić w tej diabelskiej ciszy, muszę, żeby uspokoić „Szembeka" i samemu się sprawdzić. Więc grożę jeszcze chłopakowi kułakiem pod nosem, niech sobie przypomni obowiązki wartownika, i już mnie nie ma. Z początku czołgam się dla pewności na łokciach i kolanach,, dokładnie tak samo jak na manewrach w podchorążówce, ale po paru minutach wpadam w jakiś rów, nawet nie bardzo zarośnięty, i już gnam zakosami wzdłuż zbocza, aż pryskają przemarznięte grudy. Nie mam czasu na maskowanie się, a poza tym 40 w ten sposób zwracam na siebie uwagę naszych czujek. I rzeczywiście, w połowie stoku natykam się na „Bartnika". Wygramolił się z dziury, w której leżał, i daje mi znak ręką, że tak, że wszystko w porządku. Widać nie wyszła na niego ta sarna, która przepłoszyła „Szembeka". „Szweca" długo nie mogę znaleźć. Gdzieś się tak zamelinował, że niemal sam przestaję wierzyć w to, że go kiedykolwiek posyłałem na ubezpieczenie. Wypatruję chłopaka w każdej bruździe, pod każdym krzakiem zwarzonym przez mróz, za każdym zrąbanym odziomkiem, bo drzew tu nie ma. I nic. Zapadł się w ziemię albo, co nie daj Boże... Gapię się bez przerwy w dół stoku, aż mi oczy łzami zachodzą. Bez skutku. Przepadł mój „Szwec" jak kamień w wodę. I oto ogarnia mnie uczucie takiej samotności, takiej cholernej pustki, że pierwsza lepsza wiewiórka byłaby wybawieniem. Rozglądam się dokoła z rozpaczą w sercu. Jak się nazywa to zwierzę, które wyszło na „Szembeka"? Nawet na to nie potrafię sobie odpowiedzieć. Nic. Próżnia. Po prostu dziura w czasie i przestrzeni. Żeby ktoś się pokazał czy odezwał, wszystko jedno kto, choćby szkopy. Tak, choćby i oni... — Weź' się za pysk, chłopie — słyszę nagle swój własny głos — bo zginiesz w tych debrach jak mysi-królik i dziesięciu Jacków z dziesięcioma plutonami nie odnajdzie cię nigdy. Nigdy, rozumiesz, mendo? — Pan porucznik coś mówił? — dochodzą mnie w tej chwili słowa wypowiedziane z akcentem wyraźnego zdumienia. To oczywiście „Szwec". Teraz go widzę jak karpia na patelni, bo ma piekielnik takie rybie, wytrzeszczone oczy. I tymi właśnie trzeszczami podglądał mnie przez cały czas. I przez cały czas siedział jak mysz pod miotłą. Na co czekał? Aż jego dowódca dostanie smyrla ze zdenerwowania i zacznie z piskiem 41 uganiać po zboczu? Już mam go ochrzanić, ale w sam czas przypominam sobie, że to właśnie on, strzelec Andrzej Szewczuk, pseudonim „Szwec", ocala mnie od tylu spraw, od tylu niewypowiedzianych spraw. Więc zamiast opeeru wciskam mu w rękę dwie kostki cukru z wczorajszego przydziału. Zimno tak leżeć w zamarzniętych grudach, a nie dostrzegłem go właśnie dlatego, że leżał płasko jak naleśnik. Ale że temu naleśnikowi stuknęła czterdziestka i parę razy zauważyłem, iż zatyka go w biegu, zwłaszcza pod górę — więc zaserwowałem mu ten cukier. A przede wszystkim dlatego, że się odezwał w porę. — „Szwecu" miły — mamroczę, gnając co sił skosem pod górę, aż do następnego garbu, za którym, jak wiedziałem, zaczynał się las — Andrzeju Szewczuku, mójże wybawco z zadyszką, czy ty w ogóle wiesz, czy masz pojęcie, com ci... co ci zawdzięczam... czy ty... Na szczęście w tej samej chwili dostaję w twarz mokrą jodłową gałęzią i przestaję natychmiast pleść głupstwa. To już las. A za nim klepacki dukt, aż do leśniczówki. Ale najpierw las, w tym miejscu prawie bez poszycia. A drugi las, ten prawdziwy, gęsty, zaczyna się nade mną, w koronach jodeł. Ukochane miejsce szwabskich snajperów. Siedzi taka załupa szkopska na gałęzi i wybiera cel. Ma czas, nie spieszno mu. Ma też karabinek z lunetą i termos z gorącą, psia jego mać, kawą. I czeka. Od czasu do czasu rozsunie lufą gałęzie, zobaczy, przymierzy przez lunetkę, pak i nie ma mnie, to znaczy pana porucznika Romana Klepackiego, pseudonim: „Leśnik". Dostał w czapę. Chociaż przy odrobinie szczęścia mogę zafasować i od własnej czujki. Tego by tylko brakowało — zaciskam zęby i teraz już bez głupiej brawury zaczynam podejście na stok. Nie wiem, kogo wystawił Jacek przy gardle duktu, wiem tylko, że chcę go zaskoczyć od tej 42 strony, i wiem też, że nic głupszego nie mogłem wymyślić jako dowódca tego odcinka. No, dobrze. Teraz już tylko skokami. Od parowu do tamtej kępy, potem ku tym trzem zrośniętym świerkom i do tej ogromnej gałęzi jodłowej, zamiatającej korzenie. I tuż za tą gałęzią znowu spadam na pysk. Uskok. Skąd mogłem wiedzieć? Na szczęście brodą ląduję na chlebaku, nie na korzeniach. W chlebaku mam parę obronnych granatów, zawleczki w nich sprawdzane i tym razem mam szanse ocaleć. Zanim się zebrałem po upadku i odzyskałem orientację, wybuchają z prawej nowe serie karabinowe. Dobre i to, bo znowu mogę się posuwać po stycznej do kierunku strzałów. Całe szczęście, że znam te debry jak własną kieszeń, a raczej jak własne szczeniackie majtki. Com ja się nimi nawycierał tych upłazów i sęków! Ile razy matczysko zrywało mi żywcem z grzbietu koszulinę, gdym się przylepił do żywicznego pnia. Napodglądałem się tu tyle saren, kun, a nawet danieli, że mógłbym pięciu innym gówniarzom odstąpić te wspomnienia na całe życie. Ile to razy spłoszyłem tokujące cietrzewie nad Belnianką. Albo dzikie gołębie turlikające na wysokich bukach, ku którym podprowadzał mnie na palcach, żeby nie spłoszyć, wuj Anzelm, zawziętszy tropiciel niż wszyscy Klepaccy razem wzięci. To on zaczarował najwięcej moje dzieciństwo, on zabierał mnie na łowy i hasanie po puszczy w najbardziej nieprawdopodobnych godzinach. Wystarczyło, że gwizdnął na mnie tym swoim przełamanym świstem i już mnie miał przy nodze, wiernego i szczęśliwego jak jego własny ogar, który się wabił po pijacku: „Rum". Fajne imię dla psa, nie? Bo powinien się nazywać „Gamoń", taki był leniwy do leśnej roboty. Tyle że wierny, więc wuj Anzelm wiele mu darowywał. Mnie nie. Nieraz dostałem w tyłek jak w bęben, gdy przyłapał mnie na przykład na 43 ciskaniu grudami w półtorametrowe mrowiska albo gdym mu hałasował pod nosem przy podchodzeniu jarząbka, jako że ptak tutaj rarytny i rzadki. A wuj kocha rzadką zwierzynę i aż cmoka, gdy o niej mówi. A co dopiero gdy poluje. I to ze mną. A teraz jestem sam i na mnie polują. Wuja nie ma. Został pod Kutnem we wspólnym żołnierskim grobie. A jego córka, Hanka, moja rówieśniczka, była łączniczką u „Herwina" i pośredniczyła w kontaktach z ruskimi zrzutkami, a później z partyzantami, bo znała rosyjski, jeszcze przed wojną miała jakiegoś chłopaka ze wschodu i tak się poduczyła po rusku, że przydało się jej to później, nie? Ale teraz nie wiem, co z nią, bo ostatni kontakt od „Herwina" miałem z końcem lipca. No| i w ten sposób nic nie wiem o jedynaczce wuja Anzelma. Najważniejsze, żeby żyła. Ale teraz chyba najważniejsze, żebym ja sam żył. Bo już dukt jak na dłoni, tylko nikogo żywego tam nie widać. Chłopak na czujce musi być, to pewne, bo już i prześwituje wylot duktu na naszą polanę. Tyle że... tak... po prostu zamelinował się sukinkot i wypatruje. A ja chcę go zaskoczyć. Ale wpierw trzeba go dojrzeć. Tylko tyle! I w tym momencie trzaska nade mną gałązka. Przypadam głową do najbliższego pieńka. Żadna gałązka w lesie sama od siebie nie trzeszczy — przebiega mi przez myśl. Tak uczył wuj Anzelm, a ten już znał leśne gadania lepiej od ludzkich. Ale to tuż, trzy metry nad moją głową. To chyba ta Jackowa czujka. Powoli wysuwam pistolet, ale jedynie po to, żeby poczuć jego wagę w dłoni, i wychylam się ostrożnie za odziomka. Tylko jedno oko, ale i tak widzę, co trzeba: powyżej mnie, na brzegu skarpy, przycupnął ten lwo-wiak, jakże mu tam, taki cholernie śmieszny pseudonim. Sprytny kapral urządził się jak hrabia. Obanda- 44 żowane łapy oparł na rozwidleniu jodełki, w dwóch palcach prawej ręki trzyma granat. Ma minę taką, jakby dzierżył bukiet, a przecież wiem, że wystarczy te palce szybko usunąć i zepchnąć żelazne jajko na stok, a zrobi się bardzo głośno. Kapral też o tym wie, bo znu-. dzonym wzrokiem przesuwa po brzegu jaru. Za chwilę mnie dojrzy. Muszę się zdecydować. — Kapral „Kałuża"! — wołam, wychylając się zza pnia. — Kapral... * — O Jezu! — wartownik odkleja się od jodły, ale ja tylko patrzę na te jego palce. — Jasny gwint! Nawet nie drgnęły. Ma chłopak nerwy. — „Leśnik"! Porucznik „Leśnik"? — Ja. We własnej osobie — gramolę się ku niemu. — A co, puścicie mnie, „Kałuża"? ■— Ta jaka „Kałuża", panie poruczniku — marszczy brwi tamten, wyraźnie obrażony. — „Bajura", cały życi „Bajura", a ni jakaś „Kałuża". To jakby pana porucznika, nie przymierzając, nazywali nie „Leśnik" tylko „Gajowy"... — Święta prawda, kapralu. A co, tu spokój? i— Póki co, spokój, pani poruczniku. — A podchorąży „Dżek"? — Na punkci dowodzenia. — Z dołu nikogo nie przysłali? — Nic. Cisza. — „Bajura" odpowiada tylko na pytania, po żołniersku. Dobra szkoła, ale to ja muszę go rozkręcić. — Odsapnę chwilę przy was, bo mnie trochę zatkało na tym podejściu. Szkoda, że nie wolno palić, co? — Pan sam dał taki rozkaz — odzywa się chytrus kapral — i pan go może odwołać. — Tak. Ale dla wszystkich, a nie tylko dla nas dwóch, bo nie byłoby sprawiedliwie. — A nie byłoby... — powtarza z żalem „Bajura". 45 — Taaak, fajnoście to obmyślili — wskazuję na granat. __ Aco — szczerzy zęby kapral. — Urządzenie obronne kaprala „Bajury" na dwa palce i trochę strachu. Jakem tu nastał z rozkazu podchorążego, to znaczy, jak mnie tu podprowadziła ta... — zająknął się — panna Halszka... — Strzelec „Balladyna", sanitariuszka — przerywam mu surowo. — Jest! Strzelec... teee... „Balladyna". — I co z tą „Balladyną"? — A co miało być? Pokazała, na co mam dawać pozór; na tym duchcie, i zaraz odeszła. Musiał mi ktoś wskazać miejsce dokładnie, bo ja nietutejszy... — „Ba-jura" zamilkł i patrzy na mnie z wyrzutem. Głupio mi się zrobiło. — To wtedyście wykombinowali z tym granatem? — Wtedy. Miałem dużo czasu, to se myślę: szkopy mogą, nawet jakby się, nie daj Boże, przełamali od Szwedzkiego Siodła, więc mogą przejść tylko tędy, od stoku. I myślę, że wtedy takie jedno jajko wystarczy na zaalarmowanie was. — Bardzo słusznie. Z waszymi rannymi rękami to jedyne, coście mogli obmyślić. Wszystko złe, jak i dobre, może przyjść tylko stąd, z dołu. Tym duktem albo od zbocza. Puszczą się nie przecisną z transporterami i czołgami, a z dołu, z tamtej strony, bagna. — Pan porucznik to tak mówi, jakby... — Urodziłem się tutaj, kolego „Bajura". I wszyscy moi tu się urodzili. Znamy tu wszystko: każdy parów, jodłę czy wiewiórkę. Dlatego właśnie mnie oddali ten odcinek. — I ja, kapral „Bajura", go pilnuji. Własnoręczni, możno powiedzieć — przytupuje dokoła mnie Iwowiak i szczerzy zęby, bardzo tym ukontentowany. 46 — Zawsze wróg nadchodził tędy, tym duktem. Innej drogi nie ma. — Ducht — kapral wymawia to słowo jakoś uroczyście. — Tym duchtym. Co to za dziwny nazwani! Ducht! — To w leśnym języku prosta linia, wytyczona przez las. Tak właśnie jak tutaj. Zakręty są tylko te dwa, w dole i jeden tu, przy nas. Poza tym podejście prosto jak strzelił. Trudne do obrony w razie ataku. — Czego tu bronić, pani poruczniku? Tych świerków czy habazi? Pusto tu, dziko, niczegu, jak to ludzi bała-kaju, ni ugryzisz. Sama kość. Co tu bronić, jak nic ni łakomy? — To po co tu walczymy? Właśnie tu? ■—■ A, to co insze. Szwaby na nas łakomy. Na nas, partyzanów. Aż si trzęsu z tej cholerny ochoty na nas. — Wszyscy wrogowie, którzy aż tu przychodzą zbrojni, mają ochotę na nas i na wszystko, co nasze, dlatego ta leśniczówka taka warowna. Zawsze przygotowana do obrony. — Zawsze? — A jakże inaczej. Cholera wie, kogo już tu nie przynosiło. Jakieś Siedmiogrodziany, Wołochy, Szwedzi... — Rany, Szwedzi? A ci po jaką cholerę? — Po to samo, co wszyscy. — Ale żeby Szwedzi... — kręci głową kapral. Trudno mu się, widać, pogodzić z ludzką chciwością. — A kiedy to było? — Dawno. Ze trzysta lat temu. — Bożeż ty mój! To chyba w czasi Potopu. — Volltreffer, panie „Bajura". Trafił pan w sedno. Jeżeli zawsze pan tak trafia... — A no, ma si to oko — kryguje się kapral. — Ali i pan porucznik, no, no... 47 — Co? — Wszystko pan wi o tych stronach. A kiedy, a kto... — Nic trudnego. To tak jak pan o Lwowie. — Żeby tak prawdy powiedzieć, to ja najlepi o Kle-parowi. Pani, jaki tam jabłka! A czerechy! Chociaż i tu widziałym, no, nie powim, żeby na Świętym Krzyżu, ale gdzieś tam, chyba w Daleszycach, sady jak marzeni. Jak marzeni — powtarza przeciągle i układa wargi jak do pocałunku. Dopiero po chwili unosi głowę i odzywa się schrypniętym głosem: — Ali żeby tak wszystko dokumentni wiedzieć, co tu si działu, to trzeba... to trzeba mieć łeb jak bani. — To niby ja? — uśmiecham się szczerze, bo mi tu dobrze z tym kapralem, w tym okrutnym świecie, rozdzieranym co chwila echami salw. — To ja mam być taki bardzo mądry? — Ta pewni, ży tak — woła „Bajura" tak uczciwie, że muszę odwrócić twarz, żeby nie dostrzegł mojej miny. — Historii to pan ma w małym palcu. Pewnie pan wi, skąd te Szwedy tu narukowali? — Oczywiście. Z Kielc. Mały podjazd, kilkanaście koni. — Koniami przyjechali aż tutaj? — No, nie. Zostawili je na Szwedzkim Siodle. — Teraz wszystko kapuji. Zawsze byłu mi dziwno, skąd to frajerski Siodło. Z Kielec przyjechali, koni zostawili na Siodle, a oficer jeich pewni miał na imii Waza, bo u nich co drugi to Waza... — Nie pamiętam, jak miał na imię, ale tu zginął i tu go pochowali. Nawet niedaleko stąd, za tą palisadą. A nazywał się... Uwaga, „Bajura"! Szkopy lecą! Widzę z bliska zdumione oczy chłopaka. Na polanę nasuwa się narastający klekot storcha. Obrzydliwy, nie do wytrzymania dla uszu. Jakby jakiś kosmiczny olbrzym cierpiał na kolosalne rozwolnienie. Zwiadow- 48 cze straszydło Luftwaffe rozczapierzyło się nad największą łysiną naszego stoku i trwa niemal nieruchomo. Żeby tylko nie wypatrzył stanowisk plutonu —■= przypominam sobie nagle o obowiązkach dowódcy i jak głupi porywam się do biegu, w sam raz pod lornetkę niemieckiego obserwatora. Na szczęście Iwowiak przytrzymuje mnie za połę kurtki. Coś nawet krzyczy, ale jak można cokolwiek usłyszeć w tym cholernym klekotaniu? Udaje mi się jednak oprzytomnieć. Przypadam do drogi jak osesek do łona matki i zezuję ku górze. Kiedy ten storch się odpieprzy? Już dawno przeszła mi ochota do zaskoczenia Jacka. Mnie samego zaskoczył ten piekielny samolot, a wyobrażam sobie, co się dzieje na naszych pozycjach tam, w górach i w sztabie. Bardzo nam się te storchy dają we znaki. Wyszpie-gują wszystko, trudno się przed nimi ukryć. I właśnie w chwili, kiedy samolot zawrócił w stronę Szwedzkiego Siodła, a paskudny klekot począł przygasać, słyszę głos kaprala, spokojny, jakby prosił kucharza o repetę: — To jak mu było? — Komu? —і Taż temu Szwedowi? Że się tu przypchał z Kielec... —■. Nie zawracajcie mi głowy, kapralu! — wrzeszczę naprawdę wściekły. — Zagadałem się z wami, a tu storch na przeszpiegi! Was to może nie obchodzi, ale mnie... Wy macie tu stać kołkiem i pilnować duktu jak oka w głowie, prawda? — Jest! — odkrzykuje kapral. — Jak oka w głowie! —■ No! A o tych... o tamtych rzeczach... będzie jeszcze czas pogadać, jak... jak Bozia da — kończę i biegnąc już w stronę polany, dodaję krzykiem: — A Kielce to nie takie znów maleńkie miasto, żeby je wojna omijała... 4 — Wilki za progiem 49 — ...A Kielce to nie takie znów miasto, panie ofi-cjerze, żeby je wojna omijała. Sam najjaśniejszy król, Serenissimus Rex, łaskawe oko na nie mieć raczy. — Nie dla wszystkich on łaskawy, panie Gajdzicki. Król ani o tym wie, jakie tu u was cuda. Na to, żeby mieć oko na takie oppida jak wasze, wystarczy oko generała Douglasa. Już to generał potrafi dojrzeć, co trzeba, niech was o to głowa nie boli. A jak dojrzy, to i spożytkuje, czy to w Kielcach, czy gdzie indziej. Wiem cośi o tym, bo nie pierwszy rok pod nim wojuję. Exem-plum, panie Gajdzicki, nasz rekonesans, prawda? — Ja tam nie taki statysta, nie mnie rozsądzać, co i jak, ale... — Słuszna to maksyma. Myślę, że czasu wojennego wasan daleko na niej zajedzie — oficer ściąga mocno tręzlę, bo koń zaczyna parskać, a potem tańczyć na wybojach drogi. Szwed poklepuje szyję swego ciężkiego bułanka i rozgląda się dokoła bacznie. Ale dostrzega tylko parę trupów, rozciągniętych na poboczu drogi, ą to przecież nie powód, żeby płoszyć wojennego konia. Nie takie rzeczy widywał. Umarli to najwierniejsi towarzysze. A czy w boju giną, czy z głodu i mrozu, to mniej ważne. Najgorzej, gdy od zarazy. Tylko wtedy trzeba się ich strzec. — To nowi, na zarazę pomarli, bo twarze im sczerniały — odzywa się Gajdzicki, jakby czytał w myślach towarzysza. — Wczoraj ich tu nie było. Przywlekli się pewnie w nocy z okolicznych wiosek, myślę, że od Czarnowa i Szydłówka, bo tam przymorek grasuje. Po ratunek przyszli do miasta, głupi! — Co grasuje? Przy... przi... to pewnie w waszej trzaskającej mowie, bo chyba nie po niemiecku? — Przymorek. Tak tu, panie komendancie, nazywają zarazę — Gajdzicki aż się ślini, tak mu się nie składa ta niemczyzna. Ale jakoś wybrnął wreszcie i sapie 50 z ukontentowania. Wnet jednak zaczyna się znów kręcić w siodle, bo Szwed przygląda mu się w milczeniu. Zadowolony czy nie, nie wiadomo. Pan Gajdzik nie lubi takiego patrzenia bez mowy, a co dopiero pan Gajdzicki (okrutnie mu się przydaje to nowe nazwisko), gorliwy subalternus swego pana i popieracza, starosty Węgrzeckiego, i wraz z nim Szwedów przychylnik. Toteż i tym razem obraca się na kulbace i przygląda jadącym za nimi rajtarom, zmrużywszy oczy (lubił udawać krótkowidza, to mu się czasem przydawało). — Tak, tak — chrząka raz i drugi, bo mu pod wzrokiem tamtego coś w gardzieli wadzić poczyna — cały poczet skręcił z drogi i wymija tamtych umarlaków, jakby to co pomóc mogło. A co tu może pomóc? Czary? Modlitwy? — Gajdzik wzrusza ramionami. — Nic. Ludzie to wiedzą i konie to czują, dlatego skręcają bez rozkazu ze szlaku, prawda, panie oficjerze? — błyska oczami w oczy tamtego. — Nieprawda, panie Gajdzicki. Podoficer dał znak i żołnierze skręcili na drugą stronę drogi. W naszej jeździe nie konie decydują o kierunku marszu. Jasne, prawda? — Oczywiście, panie komendancie — Gajdzik niemal przylega na siodle. — Dlatego macie tak znakomitą kawalerię. — No... o waszej też można wiele dobrego powiedzieć — błyska zębami Szwed. — Mówię o polskich pancernych. — Wolę szwedzką konnicę, jako że jestem najpokor-niejszym poddanym najjaśniejszego króla Szwecji — mamroce Gajdzik trochę niewyraźnie, bo mroźny wiatr naskakuje na nich nagle od czoła. Ale oficer ma bystry słuch. — Od kiedy, powiadasz wasan, jesteś tym.... poddanym? 51 — Wasza miłość —. buczy Gajdzik spod burki, w którą się opatulił przed zimnem — jak tylko wojska najjaśniejszego króla Karola... i jak tylko poddały się naj-słuszniej nasze siły pod Ujściem, to natychmiast pan starosta Węgrzecki z wielą szlachty z pospolitego ruszenia naszego województwa ruszył ku Warszawie na spotkanie najjaśniejszego... — Aha, na spotkanie. To znaczy, poddać się. — Właśnie. A ja, oczywiście, wraz z moim panem i opiekunem. Jakżeby inaczej. — Det ar praktigt! — wykrzykuje oficer. — Słucham, panie komendancie! — To nie po niemiecku. Mówię, że to wspaniałe, ten wasz... ta wasza., .ochota do nas. Ale to pewnie dlatego, że tu, w Polsce, papiści prześladują naszą wiarę. Waść pewnie też augsburczyk? — Ja... to raczej mój pan... pan starosta to właśnie za wiarą ewangeliczną się opowiada. A ja... cóż ja? Żołnierz jego jestem i... cuius regio, eius religio, karny żołnierz religię swego mecenasa czy wodza wyznawa. Ale duchem jestem z wami... to znaczy... z nami... chciałem rzec... z nimi... —■ Najważniejsze — Szwed macha lekceważąco ręką — najważniejsze, herr Gajdzicki, że mówicie niezgorzej po niemiecku. Prawie jak ja. No, mnie to nie dziwota, nawojowałem się po uszy w Niemczech, to i zdarzała się okazja poznania ich języka, ale waść... — Jeździłem wraz z panem Węgrzeckim na Prusy i do Gdańska. Spławiałem przez trzy ostatnie lata zboże i potaże panastarostowe na szkutach i komiegach, to i poduczyłem się trochę języka. Ą ot i teraz się przydał. Z jaśnie wielmożnym panem oficjerem dogadać się mogę. — No i dogadaliście się łatwo. To wam się przyda teraz obydwu. 52 — To znaczy... że niby jak? — Myślę, że wam, panie, i waszemu staroście... Wybacz, ale choć go znam, nigdy nie potrafię wyzgrzytać tego nazwiska w zębach. Przy najjaśniejszym królu stójcie jak przy opoce. Włos wam z głowy nie spadnie, a za wierność Serenissimus hojnie nagradza. Wiem coś o tym, jakem Soederstiorna. — Przydałaby się łaska królewska nam biedakom, bo wojna nas okrutnie wyekspensowała — Gajdzik prostuje się w siodle. — Wojna? Z nami? — wykrzykuje Soederstiorna z taką wzgardą, że nawet jego towarzyszowi robi się głupio. — A jakaż to wojna? Wszyscy dobrowolnie, z radością przechodzą na naszą stronę, poddają się królowi Karolowi, a waść mówisz o wojnie. — Myślę o wojnie na wschodzie i południu, o Moskwie i Chmielnickim. — Niepotrzebnie wasan myślisz. To były wasze sprawy. Teraz to już Serenissimus o waszym pokoju pomyśli. Chmielnicki nie wiem, czy groźny. A Moskwa? Trzeba będzie jeszcze jednej wojenki, to będzie jeszcze jedna. Zresztą, podobno wy, Polacy, nie wojny się boicie, ale niewoli. — Wojny każdy się boi. — Skąd te ponure myśli, panie Gajdzicki? Jesteśmy, mówię o sobie i o panu też, zwycięzcami, jedziemy po zdobycz wojenną, po łup, który się słusznie należy zwycięzcy, a wasan frasujesz się miast radować. Do granicy lasów starczy nam mój rapier i tych szesnaście ra-pierów, co za nami — Szwed uderza dłonią po rękojeści miecza tak potężnie, że aż koń pod nim przysiada na zadzie. — A od linii lasów ku owej sławetnej leśnicy, gdzie spyże na zimę magazynują, to już waszej eks-periencji się polecimy. I co? Czy jest się czym martwić? 53 — Toteż ja się nie gryzę tym, co przed nami, ale gnębi mnie upadek tego miasta — Gaj dzik ruchem dłoni wskazuje za siebie. — A czemuż to, jeśli wolno wiedzieć? Sentymenty jakowe? Zbądź się ich. Białogłowa? Bo chyba nie o kieleckich łyków się martwicie? — Nie o nich, komendancie, ale o moje pieniądze tu utopione i teraz nie profitujące. — Gdzie utopione? Nic nie rozumiem, herr Gajdzi-cki. Spokojnie. — Tutaj. Wszędzie. W całych Kielcach, a i poza nimi. Moje pieniądze. Wszystkie: każda grzywna, każdy złoty i grosz każdy tymi ręcami, panie oficjerze, zapracowane — Gajdzik puszcza wodze z rąk, bo mu te ręce potrzebne do pokazania Szwedowi ogromu swej krzywdy. — Tymi ręcami wyrwane z drzewa, wody i ziemi — wyciąga ku oficerowi ramiona jak prorok ku Żydom na pustyni i wygląda tak niesamowicie w tym wietrze, szarpiącym mu burkę z ramion, w tym świcie brudnym i mroźnym, w otoczeniu wypalonych domów, rozsypanych ruin i trupów, że konie poczynają znów strzyc uszami, a od zastępu szwedzkiego odrywa się na grubym flamandzie podoficer i podjeżdża ku dowódcy. Ten jednak niecierpliwym gestem odsyła go na miejsce. — Co za, heca z tym Polakiem! Taki układny i niepozorny, a tu wrzeszczy i labidzi jak obrany z rozumu. Jakby zgoła zapomniał, z kim mu droga wypada. Co prawda zna te lasy i każdziutką dróżkę przez nie, ale to nie powód, żeby... Chociaż... musiał istotnie wiele stracić w tych Kielcach, bo wrzeszczy wciąż bez opamiętania. No cóż, widać wzięło go. „Jego przyszło na niego", jak się mówi u nas, w Smalandzie. Tylko dlaczego tak krzyczy, jakby chciał tych umarłych pobudzić. Co on bredzi o wodzie i ziemi? — Jeszcze za młodu z lasów, z tych lasów, do któ- 54 rych jedziemy — uspokaja się trochę Gajdzik, jakby mu nagle głosu zabrakło — brałem drewno, tu strugałem je wraz z moimi... no... z rodziną... na wanczosy i klepki. Stąd i te budy leśnych, gdzie trzymają zwierzynę i mięso suszone, stoją na Klepakach. To od tych właśnie klepek. A moje klepki, potem miód, a jeszcze później smoły i węgiel szły tutaj, do Kielec. Sam znalazłem im drogę. Sam, bez niczyjej pomocy, a jak mi przymorek zabrał rodzinę, to już jedyniec, jak palec na świecie samiutki. I jako ten właśnie sam i bidak sięgnąłem po pieniądze. Znalazłem kupców na mój towar i stanąłem na własnych nogach. I to właśnie gryzło w ślepia leśników Klepackich, moich ukochanych sąsiadów, bo zaczęli mi zanadto na ręce patrzeć, a towar odbierać, a inkomodować pozwami, że niby wchodzę w biskupie lasy. — A przystało tak szlachcicowi, herr Gajdzicki, handlem się bawić? — U nas co drugi szlachcic, gdy tylko nad rzeką mieszka, a Sanem czy Wisłą spław ma, wysyła ku morzu, co się da. Pszenice, żyto, klepki, cisy na maszty sposobne, choć teraz już pono wycięte w górach. — A to nie dyshonor dla herbu? — Jaki dyshonor? Pieniądze? — woła Gajdzik z takim zdumieniem, że Szwed baranieje. — A pieniądze należne zwycięzcom, jak sami mówicie, to co innego? To już nie dyshonor dla herbu? A czym gorsze moje złoto, dukaty i talary od złota, które wojsko szwedzkie odebrało w okupach i wojennych trofeach od Kiejdan po Śląsk? I słuszna to rzecz — Gajdzik uprzedza protest oficera — jak najsłuszniejsza, że żołnierz szwedzki, który przychodzi zaprowadzać porządek do naszego skołatanego kraju, bierze za to należny dank w słowach i czynach, w złocie i pieniądzu. Ale chyba i równie słuszna, wybaczcie za komparację, że i waszemu 53 pokornemu słudze zachciało się własnymi umiejętnościami przysposobić sobie trochę grosza, pomóc swojej fortunie i wyrwać się z tych leśnych ostępów na światło dzienne. I wyrwałem się z nich, mimo że mnie kle-packie i insze chamy okoliczne inkryminowały i nieuczciwość zarzucały. I na czyje wyszło, panie komendancie? Na Gajdzickiego czy na Klepackich? —. Na wasze to chyba nie tak bardzo, skoroście, jak powiadacie, tyle stracili tutaj. — Bo straciłem. Mówiłem już waszej miłości, że poza drewnem zarabiałem wodą i ziemią. Wodą na spławie u mości pana starosty Węgrzeckiego, ale w ziemi to już na własne konto... — Jakież to? ■— Officina, panie oficjerze. Tu, w samych Kielcach, nad Silnicą, jest hamernia ołowiu. W niej miałem udziały wraz z kilkoma innymi gwarkami. — Toż macie je chyba dalej. O co chodzi? — Hamernia zniszczona na prach. Fabryka nie istnieje, narzędzia rozwłóczone. Te ruiny na podklasz-torze, widne w dole, jakżeśmy tylko wyjeżdżali z naszych koszar rajtarskich u bernardynów, to właśnie hamernia, a raczej to, co po niej zostało. Miałem też kilka mielerzy sposobnych do mielenia węgla. Rozbite, ani jeden nie ocalał, a przede wszystkim ten największy, na Lubrzance. Miałem do spółki z dwoma takimi ze Śląska piękną gorzelnię pod zamkiem. Miałem za-warowane przywileje na sprowadzanie soli z Bochni i bydła rzeźnego z Wołynia. Co mi zostało z tych przy-wilei? Kto w Kielcach kupi ode mnie wierteł soli, kiedy w całym mieście nie wiem, czy dwie setki ludzi pozostało. Kto mógł wiedzieć, że przyjdą takie klęski głodu, mrozu i nieurodzaju. Od trzech lat powodzie, o jakich najstarsi ludzie w tym kraju nie pamiętali. Wszystko na moją głowę. 56 — No, nie tylko na głowę waszmości — odzywa się Soederstiorna jakimś dziwnym głosem. — Mniemam, że wszyscy obywatele w waszym kraju czuć się muszą podobnie. — A mnie, panie komendancie ■— przerywa mu tamten gorąco — nie obchodzą inni obywatele. Muszę dbać o siebie i swoje, bo nikt za mnie nie będzie o tym myślał. Niech każdy patrzy swego... Wojny, pomory, głody, a w środku tej całej kaszy ja ze swoimi krwawo wydziobanymi pieniędzmi, a raczej już bez, swoich pieniędzy. Więc co miałem robić, panie komendancie? Niech mi pan na to odpowie, bo jak nie pan, to już chyba nikt. Pytałem o to wielu, mojego pana też, ale odpowiedzi nie usłyszałem. Przez chwilę jednak Soederstiorna milczy. Jest cicho, tylko kopyta końskie mlaszczą po rozchlapanej ziemi biskupich ogrodów, przez które właśnie przejeżdżają. Wreszcie oficer zwraca się ku towarzyszowi: — Myślę, że waszmość wybrał najtrafniej w tym położeniu wojennym. Na razie trzymać się jak najmocniej siodła swego protektora, a potem... zobaczy się. Już waści mówiłem, że nasz pan miłościwy hojny dla wiernych mu ludzi. A i generałowie też się kierują przychylnością monarchy. Myślę też, że dobra droga ściele się przed panem, herr Gajdzicki. — A co pan, panie komendancie, myśli o sobie? — O sobie samym? — Tak. — Ach! i— Szwed klepie się w kolano z ukontentowania. — O sobie myślę jak najlepiej. Jedziemy przecież tą samą drogą, prawda? — Dlatego szczęśliw być tylko mogę, wasza wiel-możność, że tę drogę obrałem i tej opatrzności moją mizerną personę poleciłem. — O jakiej opatrzności waszmość prawisz, bo nie 57 mogę wyrozumieć — Soederstiorna popatruje na towarzysza spod ronda kapelusza. — Jakże? O szwedzkiej. Toż przecie bym oczu i uszu nie miał, gdybym o przewagach a wiktoriach waszego oręża nie wiedział — odpowiada szybko Gajdzik. — Sam człowiek na świecie nic nie zwojuje. Tym bardziej człek biedny, jako ja. Musi sobie, jeśli nie chce zginąć, przybrać jakowegoś potężnego opiekuna, bo inaczej przepadnie i jak powiada mój pan, starosta Węgrzec-ki, niewart jest własnych chodaków. Dlatego czasu nowej wojennej burzy oddał się w opiekę króla Szwecji. A ja, chudopachołek, z nim. — Mądry on, ten wasana starosta — muska wąsa oficer — skoro tak wybrał. Pewnie ma jakie spore dobra albo dzierżawy, na których mu zależy, żeby nie zniszczały podczas działań wojennych, bo chyba nie bez powodu tak pięknym ku nam zapałał afektem, co? — Zamożny on jest — wierci się w siodle Gajdzik — ma tu, pod Iłżą, a i w Radomskiem, kilka dobrych wsi, ale największy profit chyba mu biegnie ze spławu produktów Wisłą. A spław on wiadomo, w czyich rękach. — Oczywiście w naszych albo kurfursta Brandenburgii. Nie ma co — śmieje się na całe gardło oficer — sprytnie to sobie wasz pan obmyślił. Jak u nas mówią: można spaść z konia, byle z kromką chleba, en skiva bród. Słusznie, przezorność jest cnotą męża. Dobrze że i waść naśladujesz swego patrona w tej cnocie. — I ja tak myślę, że kiedy czasy wojenne miną, moje służby nie pozostaną bez nagrody. I myślę też, że wdzięczność waszej miłości winienem, jako temu, który mnie umacnia w pewności, że tylko z wami iść mi wypada, jeśli chcę zachować fortunę. Oficer spogląda koso na towarzysza, ale nie odpowiada. Gajdzik przygląda mu się z przymilnym uśmiechem, zaniepokojony, czy nie przeciągnął struny w kon- 58 fidencji. Ale właśnie kończy się park, kopyta rajtar-skich koni dzwonią po kamieniach podjazdu. Oddział wyłania się z zaciszy biskupich ogrodów prosto na dziedziniec zamkowy, utrzymany w czystości, jako że w samym zamku mieści się kwatera jenerała Roberta Douglasa, a raczej jego sztabu. Sam jenerał, po odebraniu hołdu od obu hetmanów koronnych: wielkiego i polnego, wyjechał do Krakowa, wezwany przed królewskie oblicze. Sztab miał za zadanie dawać baczenie na południowe ziemie oraz ściąganie spyży i zapasów na zimę od polskich sojuszników po dobroci czy po niewoli. O ile pierwsze zadanie nie przysparzało szwedzkiej załodze większych trudności, jako że wszyscy wierzyli w moc szwedzką, o tyle rekwizycje, przymusowe gromadzenie zapasów na zimę dla wojska i koni —: spotkały się z dużymi oporami nowych poddanych szwedzkiego Serenissimusa. A na zamkowym podjeździe gwar i ruch jak za najlepszych czasów. Rżenie koni, ryk bydła, okrzyki prowadzących je ludzi mieszają się z przeraźliwym zgrzytem wozów, których kół od dawna nie było komu smarować. Widać i wozy, i łup na nich zgromadzony — zdobyczne. Nad całą tą krzykliwą grabieżą wznosi się potężny fronton zamkowy, patrzący na plac zakurzonymi oknami komnat. Mniejsze okna otwarte na oścież, pełno w nich wojaków czyszczących żołnierskie oporządzenie, gapiących się na podjazd albo ściskających jakieś powolne im dziewuchy. Może służebne, z kuchni pałacowej albo też zwyczajne gamratki. Gajdzik wolał zanadto w te okna nie zaglądać, żeby szwedzkiej uwagi na się nie ściągać. Patrzył natomiast przez chwilę na wielkie środkowe okna sali rycerskiej, a zwłaszcza na piękne barokowe łuki wjazdowej loggii, gdzie stoi warta piesza i konna obok trzech związanych ze sobą drzewcami sztandarów: czerwonego, błękitnego 59 i białego. Ten błękitny powiewa też na obu sześcio-bocznych basztach. Pod dalszą z nich ćwiczy się w sprawności chorągiew ciężkozbrojnej piechoty. Soe-derstiorna przygląda się z uśmiechem tym ćwiczeniom, słucha okrzyków oficerów, chłonie oczyma każdy manewr, wykonywany z milimetrową dokładnością. Chorągiew w mgnieniu oka zmienia szyk, rozskakuje się na boki, zwiera znów w czworobok najeżony muszkietami. Jest na co patrzeć, choć gapiów nie ma i Gajdzik wie dlaczego. Polacy omijają zamek jak zarazę, bo nigdy nie wiadomo, co przyjdzie do głowy najeźdźcy. Tak więc ćwiczeniom piechoty przyglądają się tylko Szwe-djzŁ Gajdzik czuje to i zbliża się z koniem do towarzysza. — Pięknie ćwiczą — chrząka, bo nagle coś mu w gardle zaczyna zawadzać. — Cieszy mnie to uznanie — oficer znów sięga do wąsa. — Myślę, że i ziomkowie pańscy tego samego są mniemania o sile naszego wojska. A to przecież prosta rzecz na wojnie: myśleć o wszystkim w każdym momencie. Nie wolno się zagapić, bo nieuwaga może drogo kosztować. Każdy szczegół tu waży. Ot, choćby i nasza wyprawa po spyże... Niby nic, a służy zwycięstwu naszego oręża, bo żołnierz jeść musi tłusto i syto, a i mieć pełną manierkę, żeby celnie strzelał i dzielnie czynił rapierem. No, ale na nas już czas, herr Gajdzic-ki. Chyba ruszymy, co? —i A wozy? — Juzem waści mówił w klasztorze, że wozów nie chcę zabierać. Po co obciążać marsz. Przecież do tej tam leśnicy szmat drogi. Ile to będzie? — Ze trzy mile. Z okładem. Ostatnia część drogi trudna — kręci głową zasępiony Gajdzik. — Stromy leśny dukt... — Więc tym bardziej, sam waść widzisz, że z woza- 60 mi nieporęcznie. Z góry co innego. Dojedziemy tam, na te... Klepaki, dogadamy się co do tej dziczyzny, najwięcej mi zależy na wędzonej czy peklowanej, bo dłużej się trzyma. Myślę, że trzeba będzie tam zanocować... — Na Klepakach? — A jakżeś waść myślał? Na noc mamy wracać? Lasami? Nie, nie, przenocujemy tam, a rano poprosimy o pod wody... — Mogą nie dać — przerywa Gajdzik bez tchu. — Dadzą, dadzą. Jak nie z dobrawoli, to ich poprosimy. Mocno ich poprosimy. Niech już waści o to głowa nie boli. Jeszcze ich zwerbujemy, żeby nam to mięso zwieźli do tej polany, gdzie zostawimy konie. A co? Boi się waszmość kłopotów? Niepotrzebnie. Nie znacie, herr Gajdzicki, moich rajtarów. Tych właśnie, którzy stoją teraz za naszymi plecami. — Ale znam Klepackich, wasza wielmożność — Gajdzik błyska oczami ku towarzyszowi. —: To wściekłe psy — mimo woli przenosi wzrok na rajtarów. Tamci stoją jak wkopani w ziemię: rapier nie brzęknie ani kopyto nie stuknie. — Cóż, na wściekłe psy też są sposoby — odzywa się oficer jakimś syczącym głosem. Ale w tej samej chwili koło loggi wejściowej powstaje jakieś poruszenie. Z drzwi baszty wychodzi dwójka rajtarów i dwójka piechurów z podoficerem. Podchodzą ku głównej bramie i ustawiają się przy niej, błyskając rapierami. — Zmiana warty — uśmiecha się Szwed. — To też należy do wojennego porządku. —■- Pilnują bramy? — No, nie tylko — oficer krzywi się wyraźnie — brama bramą, a tu przede wszystkim o cześć dla sztandaru chodzi. i— Aha — mruczy Gajdzik, ale widać po jego minie, że nie bardzo rozumie, w czym rzecz. 61 — Widzi waść chyba sztandary, co? — Widzę, pewnie że widzę, trzy sztandary... — Ten w środku, błękitny z żółtym lwem, to chorągiew wojenna naszego królestwa. Tamten biały z trzema koronami, właśnie tymi, które wasi królowie chcieli nam zrabować i umieścić na swoim herbie, to sztandar Szwecji... — A ów czerwony z białym lwem? —■- To chorągiew króla Karola. Z herbem rodu. — A owe dwa lwy, przebiegające przez pierś dużemu lwu? — To nie lwy. To mosty. Herb rodowy naszego Se-renissimusa, Palatyna Dwu Mostów. — A co to za mosty? — Tego to już nie wiem. Ale wystarczy, że najjaśniejszy pan wie. No nic, powoli, powoli przyzwyczaicie się do naszych obyczajów i herbów. I tak nafaszero-wałem waści dzisiaj tylu wojennymi i politycznymi nadzieniami, że pewnie będziesz krzyw na mnie. — Uchowaj Boże! — woła gorąco Gajdzik. — Człowiek się całe życie uczy... — Grzeczny z waszmości towarzysz podróży. I myślę, że szczerze nam przychylny — uśmiecha się Szwed. — Nie omieszkam powtórzyć tych opinii moim władzom, a przede wszystkim jenerałowi. Ruszamy! — dodaje szybko, jakby chcąc uprzedzić Gajdzikowe podziękowania, i unosząc ramię, daje znak rajtarom: — Observera! Marsz, marsz! Tuż za placem zamkowym, gdy tylko wykręcili ku warszawskiej drodze, otacza ich pustka i cisza, jakby zanurzyli się pod wodę. Gdyby nie stukot kopyt, mogłoby się wydawać, że czas stanął w miejscu wśród ruin domów, sterczących kominów i wypalonych okiennic. Czasem wiatr zaskrzypiał drzwiami zwisającymi 62 na jednym zawiasie, czasem pies wybiegał zza parkanu z urywanym skowytem i gnał w pole ze stulonym ogonem, nieprzytomny ze strachu. Ludzi nie spotykali, bo i kogo? Dopiero skręcając w stronę Szydłówka, natknęli się na parę staruszków siedzących na kamiennych schodkach. Schodków było sześć. Ostatni z, nich prowadzi do nikąd. Kończy się w powietrzu. Za nim jest tylko trochę spalonych bierwion i parę osmolonych kamieni. To wszystko, co kiedyś było domem. Gdy przejeżdżają koło nich, stary błysnął ku nim oczyma oślepłymi od nienawiści. Trzyma w ręku brzeg chusty, w którą jest owinięty, i coś wykrzykuje bezzębnymi ustami. Na szczęście wiatr wyrwał mu chustę z rąk i począł nią szarpać, a trzepać, co przygłuszyło pokrzykiwania starca. Gajdzik patrzy w niego jak urzeczony, dopóki nie zamajaczyły mu w oczach ni stąd, ni zowąd trzy sztandary: błękitny, biały i czerwony, pewnie tak samo trzepocące w tej chwili na tym samym wietrze. Gajdzik pochyla głowę i wspina ostrogami konia, żeby dopędzić towarzysza, który nawet nie zauważył ani obojga starych, ani trzepocącej szmaty. Zresztą wciąż popatrywał ku niebu, coraz bardziej groźnemu, coraz bardziej stalowemu. Istotnie za Szydłówkiem zaczął prószyć śnieg. Z początku drobny, później coraz gęstszy. Pozimniało też wyraźnie. Po paru staj aniach oficer krzyknął coś ku swoim i spiął konia. Za nim i Gajdzik, chcąc nie chcąc, podrywa konia do kłusu. Pędzą tak ledwo widoczni w zadymce, jak stado czarnych ptaków. Zwalniają dopiero, gdy trakt poczyna wspinać się ku górze. Soederstiorna ściąga cugle swego konia i odczekuje, aż jego towarzysz zbliży się ku niemu. Zgarnia rękawicą śnieg zalepiający mu usta i odzywa się trochę niewyraźnie: — Żołnierski los, herr Gajdzicki. W taką pogodę przystojniej byłoby wychylić kubek albo i więcej grza- 63 nego bernardyńskiego wina, niż tłuc się w zimnie i śniegu. A jeszcze lepiej popróbować trunków z piwnic pałacowych w jeneralskiej kwaterze. Ciepło tam teraz i zacisznie. Komilitonów pełno, a i damy się trafiają grzeczne. Strach, jakie grzeczne te wasze Polki. Ale c5ż — wzdycha — rozkaz to rozkaz. Wspaniały to pałac pana biskupa i starożytny pewnie, co? — U nas się mówi: księdza biskupa, wasza wielmoż-ność — poprawia z uszanowaniem Gaj dzik. —•. A sam zamek nie taki stary. Wybudował go z rozkazu księdza biskupa Zadzika Italijczyk Poncini, ichnią włoską manierą. A począł rozbudowywać jeszcze piękniej dzisiejszy ksiądz biskup, Piotr Gembicki... — Widzę, że tu u was czas liczy się według biskupów, a nie za wskazaniem zegara. Tacyście wszyscy wierni papiści czy jak? — Jaki tam ze mnie papista. Dla mnie pan to mój pan, starosta... — Chyba rex Carolus? — Właśnie — uzupełnia jednym tchem Gajdzik. — Najjaśniejszy! Ale Kielce to miasto biskupie. Gdyby nie biskupi, nie byłoby tu ani jednego pałacu. I w czym by kwaterował jasny generał Gordon? A pałace krakowskich biskupów nie tylko w Kielcach. Drugi z nich stoi w Bodzentynie, a trzeci, równie grzeczny, w Iłży. — I wszystkie one czekają na kwaterunek naszego jenerała, po to zostały wzniesione? Pięknieś to wasz-mość wywiódł, nie ma co — śmieje się Szwed na całe gardło, ale nagle przestaje się śmiać i patrzy bystro na obleśną gębę towarzysza. — Az tym... biskupem... księdzem biskupem... to już raz przyszło mi się spotkać. Biskup Zadzik, tak? — Jako to? Ksiądz biskup Zadzik pomarł już od lat! — Ale w zamku pozostał obraz. A na tym obrazie, jak mi ktoś z waszych powiadał, wymalowany jest 64 właśnie biskup Zadzik, jak wygłasza mowę przeciw dysydentom. W obecności waszego króla. Tak właśnie. I gdzie ta wasza sławna tolerancja religijna, herr Gaj-dzicki? A potem macie pretensje, gdy przybywamy do waszego kraju bronić uciśnionych przez papistów naszych braci różnowierców... — Ale to... na tym obrazie — jąka się Gajdzik — to arianie. To jest właśnie wyobrażenie sądu nad arianami. A oni, Nurkowie, bo ich Nurkami u nas nazywają, to najgorsze ze wszystkich. Wyśmiewają się z największych naszych świętości. Nimi się brzydzą nie tylko katolicy. — Papiści! — Właśnie, pa... papiści, ale i augsburczycy, i kalwini, i schizmatycy. — Wszystko jedno, brzydzą nie brzydzą, nie wolno sądzić ludzi za różnowierstwo. — Ja tam nie ksiądz, wasza wielmożność, ale mi się zdaje... * — Co zaś się waści zdaje? — Że nie tylko u nas źle się dzieje z wolnością wyznania, bo i u was, w Szwecji, protestanci trzymają za kark katolików. Ja przepraszam, że tak... — Nie przepraszaj waść, boś mi zajechał tym, coś rzekł. Co tu gadać, także i twoja prawda. Trzymamy u siebie papistów za kark, owszem. Ale jedno ci przy tym powiem: czy nie sądzisz, że tak czy owak, papista z ciebie wylazł, co? — patrzy triumfująco na towarzysza, ale ten, o dziwo, nie odpowiada, tylko wskazuje na coś przed sobą i dopiero gdy oficer odwraca głowę w tamtym kierunku, odzywa się raźnie: — Wasza mość, Bodzentyn przed nami. Pora na popas! Oficer w odpowiedzi popędza konia. Istotnie, po paru chwilach wjeżdżają między pierwsze domy mia- 5 — Wilki za progiem 65 steczka. I od razu okazuje się — miasteczka nie tkniętego wojną. Natomiast ulice, choć to południe, stoją jeszcze bardziej wymarłe niż w Kielcach. Widać, że ludzie zaparli się w domach na amen i żadna siła ich stamtąd nie wywlecze. Nie pomagają wściekłe szturmy rajtarów do drzwi i furtek — mieszczanie nie odsuwają skobli, nie chcą słyszeć o przybyszach. Na próżno Gajdzik wydziera się po polsku i obiecuje sowite wynagrodzenie i jasną protekcję szwedzką za nic, bo tylko za wodę i trochę furażu dla koni, bo wiwendę mają własną. Drzwi pozostają zamknięte. Więc gdy rajtarzy przytykają ogień do dachu najbliższego domu i gdy pierwsze płomyki poczynają lizać poszycie, a czarny dym miesza się z ciągle padającym śniegiem, Gajdzik uśmiecha się ponuro i rusza wraz z oficerem w stronę pałacu biskupiego. Za ich plecami uderza w niebo cienki, przeraźliwy wrzask palonych żywcem ludzi, ale jeźdźcy nie odwracają nawet głów. Dopiero na placu przed pałacem zeskakują z koni. Popas w Bodzentynie trwa krótko. Czas nagli, a właściwie nagli Soederstiorna, który chce zdążyć do Klepaków jeszcze za dnia. Nie przewidywał śniegu ani tak wczesnej ciemności. Dlatego ledwie coś tam przegryźli w pałacowej sieni i popili jakąś gorzałką z oficerskiej manierki, już trzeba było ruszać ku koniom. Uwinęli się tedy szybko z tym popasem. Ale pożar był gorętszy od ich gorączki i bardziej pośpieszny od ich pośpiechu. Gdy wyjeżdżali z miasteczka, jedyny Gajdzik rzucił okiem za siebie, ale płomieni już nie dojrzał. Tylko czarna chorągiew dymu, ledwie widoczna w zadymce, wskazuje miejsce ich niedawnego pobytu. — Waść lubisz patrzeć za siebie — odzywa się nagle oficer — a to we wojnę niezbyt przezpieczny obyczaj. Ot, choćby i teraz, zwinie ci się koń, bo w tym 68 śniegu i drogi nie widać, a wtedy co? Posadzę waści chyba jakiemuś rajtarowi za plecy, bo nie wzięliśmy luzaków. Co, jak myślisz? — Myślę, że chyba lepiej maszerować z armią, czy choćby z chorągwią, niż z małym podjazdem. Wtedy wszystko jest pod ręką, wiwenda dla ludzi, obrok dla koni. Kwatermistrz zadba o wszystko... Nie tak jak my teraz. — Ale chorągiew, herr Gajdzicki, to ciężka kolub-ryna. Posuwa się jak żółw. A my dojdziemy jak strzała. I jak strzała wrócimy. Jutro rano już będziemy w drodze powrotnej. A armia w tym czasie nie doszła-by nawet do Bodzentyna. Jasne, prawda? Gajdzik nie odpowiada, bo właśnie przeskakują przez jakąś wioskę, ledwie widoczną w nawrotach śnieżycy. Na drodze ani żywej duszy, a w chałupach nie mają czasu sprawdzać. Wiedzą, że zza zaśnieżonych okienek śledzą ich setki oczu, ale wiedzą też, że lepiej w te oczy nie zaglądać z bliska. — Co to za wieś? —! parska oficer przez śnieg zalepiający mu usta. — Chyba Dąbrowa. — Daleko jeszcze? — Niedługo zaczną się lasy. A w lasach zamieć już nie tak dokucza. Zaszyć się można po uszy. Pod opieką lasowego prawa. — I co? Przestrzegają wasi tego prawa? — Kto chce, ten przestrzega — odpowiada szczerze Gajdzik. — Musu nie ma. — Nie ma? Pewnie. Bo i kontroli nie ma, to po co słuchać. Strasznie nie lubicie słuchać, herr Gajdzicki. Dziwny z was naród. Nie lubicie słuchać nawet tego, co sami uchwaliliście. Jak małe dzieci. Lubicie się tylko sporzyć i bić. Chociaż w tej wojnie to nawet i tego nie widać. Pewnie się wam odechciało. Pod Żarnowem 67 i potem, w październiku pod Wojniczem, sam to sprawdziłem. Jakoś miękko stawaliście. — Może ludziom się sprzykrzyło wojowanie. Na wschodzie wojny, z wami wojna, z Rakoczym wojna. A kiedy żyć? — No, z nami już wojna skończona. Odetchniecie pod najjaśniejszym panowaniem naszego króla. To nie Jan Kazimierz. Słusznieście się udali pod jego opiekę. I szlachta, i wasi panowie. Może z Kościołem będzie trochę kłopotu, ale niektórzy biskupi wasi już zmądrzeli i uznali naszego Serenissimusa. Więc wszyscy uznali jego moc. — Nie wszyscy — mruczy Gajdzik. — Jak to? — Są jeszcze i tacy, którzy mogą się przeciwić. — Naszemu królowi? Pokaż mi waść takich. — A choćby i ci, ku którym jedziemy —■. woła Gajdzik i patrzy chmurnie na Szweda, jakby nie podobała mu się jego buta. — Oni? — Soederstiorna wybucha szyderczym śmiechem. — Wolne żarty, herr Gajdzicki. A któż by pytał o zdanie chłopów? U nas to nie w zwyczaju. — Może — wzrusza ramionami tamten — ale wasza miłość o waszych chłopach sam opowiadał, że podnoszą głowę i trzeba ich poskramiać. — Poskramiać tak, ale liczyć się z nimi — nigdy. Mają słuchać pana i robić to, co im każe. Gdy im się to nie podoba, dostają po łbie i wszystko wraca do porządku. A waszmość niepotrzebnie przejmujesz się tym, co oni chcą, a czego nie chcą. Zobaczysz waść za niedługi czas, gdy tylko dojedziemy do tych Klepaków, jak się rozmawia z chłopami. Na pewno nie będę z nimi wchodził w żadne układy ani suplikował. Waść będziesz stał na boku i patrzył. Nawet ust nie otworzysz. Zdaj się na mnie. , 63 — Nawet bym nie chciał otwierać ust. To by się na nic nie zdało. — Taki to rankor do ciebie czują? Pewno nie bez racji. — Rankor to mało. Oni... oni by mnie w łyżce wody utopili. Ogłosili mnie za zdrajcę i infamisa, wasza wiel-możność. — Rozumiem teraz waści nieochotę, kiedy was poproszono, jako człowieka w tych stronach bywałego, na przewodnika naszej... no, powiedzmy... ekskursji. Ale to nic. Doprowadzisz nas, gdzie trzeba, a resztę nam zostaw. Dadzą nam wszystko, o co poprosimy, a nie dadzą, to weźmiemy sami, bo chyba nie ośmielą się podnieść ręki na przedstawicieli Jego Królewskiej Mości. Chyba by byli z rozumu obrani, co? — Wściekłe psy oni, juzem to rzekł waszej wielmo-żności — kręci głową Gajdzik — a u siebie, w swoich ostępach, dufni i nieprzezpieczni. Miałem ich już nieraz i przed sobą, i za plecami, to wiem, co potrafią... — Nie kracz waść. Powiedz lepiej, czemu to zarzucają wam zdradę? — Jakże? Chodzi o to, żem uznał, żem odszedł... że służę... — jąka się Gajdzik i urywa, jakby mu oddechu zabrakło. —■ Mówże wreszcie, bo wyrozumieć nie mogę, skąd odszedłeś, kogo uznałeś... — Że uznałem, jak i mój pan... — Wiem, starosta Wę... Węgrzecki — przerywa mu Szwed. — Ale tu chodzi o waści samego. — Otóż to — wzdycha Gajdzik. — Uważają mojego pana i mnie, i wszystkich, którzy tak czynią, za zdrajców, bośmy odeszli od króla Jana Kazimierza i uznali poddaństwo szwedzkie... — Cały kraj tak uczynił. Wasi panowie, hetmani, 69 szlachta hołdy i obediencje naszemu panu złożyli. Wszyscy uznali władzę i moc naszego monarchy. — Nie wszyscy, wasza wielmożność. W Wielkopolsce, jak słyszałem, walczy jeszcze oporna szlachta, na Litwie są oddziały, które się nie poddały Serenissimu-sowi, spod Krakowa kasztelan kijowski jakoweś siły uprowadził do Małopolski... — Jakoś to bardzo wiele wiesz waść o naszych wrogach, a jakbyś nie widział, czy widzieć nie chciał, naszych wiktorii. — Mówię nie o tym... nie o sobie, bo widać, z kim trzymam i co robię — odzywa się trochę butnie Gaj-dzjik — ale o tym, com słyszał i z czego już zdałem sprawę w Kielcach na zamku jegomości panu pułkownikowi Steinbockowi. A teraz waszmość pan pytasz, to i odpowiadam. — Nie chciałem waści urazić — łagodnieje trochę zaskoczony oficer. Widać, że nie wie nic o kontaktach swego towarzysza z pułkownikiem — aleś wspomniał o jakowymś... bodaj że kasztelanie kijowskim. Kto on zacz? — Stefan Czarniecki. Niedawno otrzymał tę kasztelanię za swoje przewagi nad Chmielnickim. — Także mi mów! — wydyma wargi oficer. — Czarniecki! Słyszałem, jakże, choć samemu nie wypadło mi spotkać się z nim. Podobno dobrze bronił Krakowa. Taki to wojownik, powiadacie? — Mówią o nim, że życie swoje liczy tylko na bitwy. — Pięknie mówią — uśmiecha się Soederstiórna. — Jeżeli tak, to i on do nas przyjdzie. Nie patrzcie tak na mnie, herr Gajdzicki. Przyjdzie do nas. Jeżeli taki to znamienity rycerz, jak mówicie, to musi do nas przyjść. Nasz monarcha zakochany w rycerstwie, przyjmie go z otwartymi rękami. 70 -— Może — wzrusza ramionami Gajdzik — choć myślę, że właśnie to uważałby za zdradę... — Co waść z tą zdradą — wzdryga się oficer — jakaż to zdrada, gdy cały kraj akceptuje nowego pana i służby swoje mu ofiaruje. Wasz król opuścił regnum i poddanych. Cóż im pozostało? Po prostu rozsądek nakazuje uznać nowego króla i głupotą byłoby czynić inaczej. — Tak mówi pan starosta. Słowo w słowo. I tak czyni. A ja z nim. — I sumienie masz spokojne? — I sumienie mam spokojne! — wykrzykuje gorąco Gajdzik. Trochę jakby za gorąco. — Może... gdyby nasi senatorowie, hetmani postanowili inaczej od początku... — Kiedy? — A choćby pod Ujściem czy w Kiejdanach... — Aha. To tym się waszmość kierowałeś, przyjmując nasze służby? — Wielmożny panie oficjerze — Gajdzik prostuje się w siodle i patrzy Szwedowi w oczy — może pan podkanclerzy Radziejowski w Warszawie myśleć o swoim i swojej familii awansach, stając u boku najjaśniejszego króla szwedzkiego, mogę i ja, chudopachołek, swego profitu patrzeć i panu jenerałowi Douglasowi a jego wielmożnym oficjerom służyć. — Oczywiście z panem starostą Węgrzeckim? — Nie — odpowiada po chwili Gajdzik ku zdumieniu oficera. — Myślę, że i bez niego musiałbym to uczynić. Za wiele już straciłem na tej wojnie. — Toś waść zawzięty, widzę. — Gdyby nie to, nie jechałbym teraz z wami ku Klepakom. — Aha, właśnie. Daleko jeszcze? 71 — Półtorej godziny. Może dwie. Wjeżdżamy w lasy. Dobrze, że śnieg przestał padać. — To już te lasy? — Nie. Wzdolskie. Nasze zaczną się od Siekierna. I tam już trzeba dawać baczenie. — Baczenie to chyba trzeba już dawać, herr Gaj-dzicki. — Soederstiorna wzywa podoficera i coś mu uważnie przekazuje. Tamten zawraca w miejscu konia, wzywa dwóch rajtarów i rusza przodem, na ubezpieczenie. Widać, że nie bagatelizują swego zadania. Jadą trochę szybciej niż reszta oddziału, ale w pełnym pogotowiu bojowym. Muszkiety wsparte o uda, oczy wpatrzone czujnie w leśne zbocza, przylegające do drogi. Już i reszcie rajtarów tężeją twarze, cały oddział jakby zwarł się w sobie. Również i Gaj dzik wyprostował się w siodle i ostrożnym ruchem zmacał pod burką głownię bandoletu. Tylko pan Soederstiorna jedzie spokojnie, kołując koniem obok śnieżnych zasp. Czyni to z dużym wdziękiem i jakby od niechcenia, może dla swojej fantazji, a może dla swoich rajtarów. Po jakiejś godzinie droga się wyraźnie zwęża i poczyna piąć pod górę. Soederstiorna przestaje toczyć koniem i coraz częściej patrzy to ku górze, w kierunku szpicy, to w stronę Gajdzika. Ale ten nic nie mówi. Pilnuje konia, by się nie zwalił w kopnym śniegu. W pewnym momencie droga rozwidla się i szpica staje bezradnie, czekając na resztę oddziału. Dopiero gdy Gajdzik wskazuje ramieniem prawą odnogę, tamci ruszają powoli ku górze. Oficer jednak nie kieruje się za trójką rajtarów, lecz podjeżdża do swego towarzysza. — Tym razem to już te lasy? — Tak. Tą drogą dojedziemy do polanki, a stamtąd już duktem na Klepaki. —: Od polanki innej drogi nie ma? — Nie. Tylko ten dukt. 72 ■— To i lepiej. Na polance ustawimy konie i podejdziemy tym wąwozem, jeżeli konno nie można. — Stromo, parę zakrętów i kiepska droga. Łatwo o zasadzkę. Mogą nas tam powystrzelać jak kaczki — Gajdzik czyni pod burką szybki znak krzyża na piersiach. — A piechotą? — Piechotą można się rozwinąć zaraz po wyjściu z lasu pod osłoną palisady. A stamtąd leśny dom jak na dłoni. O pół strzelenia z łuku. — Palisada, mówisz waść. Ale to i oni mogą się za nią bronić. — Gdyby się nas spodziewali... — A jesteś waszmość pewny, że się nie spodziewają? — Jeżeli tak, to... -— Gajdzik urywa i spiesznie sięga znów prawicą pod burkę. — To co? — Jeżeli tak, to po nas! Zginiemy i noga z nas nie ujdzie. — Ostatnie słowa Gajdzika są raczej szeptem, ale oficer i tak je słyszy. Po raz pierwszy od wyjazdu z Kielc zimno mu się jakoś robi na tej leśnej drodze, tak rozpaczliwą pewność wyczuł w odpowiedzi tamtego. Toteż sięga do wąsów i szarpie je przez chwilę w pasji, bo taki jest właśnie Soederstiorna: strach przejawia się u niego w furii. Dusi jednak gniew w sobie, jakby wodą dusił polowe ognisko, i odzywa się cicho: — Co to była za droga przy rozwidleniu, ta w lewo? — Co? Jaka droga? — opanowuje się Gajdzik z trudem. — W lewo? To na Łączną. — Może dałoby się obejść nią te Klepaki z drugiej strony? —; Wszystko jedno. I tak musielibyśmy wejść na dukt. Z innych stron są tylko bagna. Innej drogi nie ma. 73 — Dobra, wobec tego... — zaczyna Szwed, ale tyni razem Gajdzik chwyta jego dłoń wraz z cuglami i mocno ściska. — Co się stało? — Jesteśmy... — Już? — Tak — szepce gorączkowo Gajdzik. — Polanka. Tu zsiadattny z koni. A tu w prawo dukt na Klepaki. O, właśnie tam, gdzie stoi podoficer. W tym momencie przystają wszyscy i na znak oficera zsiadają z koni. Prowadzą je teraz brzegiem niewielkiej polany, a raczej siodła łączącego dwa wzgórza. Rajtarzy pokładli dłonie na końskich chrapach i dają baczenie, by żaden koń nie zarżał i jakowegoś tumultu nie uczynił. Posuwają się tak bezszelestnie, że dopiero teraz Gajdzik ma sposobność docenić wartość i umiejętność tych, zdać by się mogło, ciężkich kawalerzy-stów. Sam prowadzi szpicę i kroczy tak cicho, jakby balet na scenie odgrywał. Prawą dłonią, wyciągniętą przed siebie, odgina ośnieżone gałęzie jodeł i buczynowe pręty tarasujące drogę. W lewej wiedzie w tręzlach swego konia tak ostrożnie, jakby był ze szkła uczyniony. Co parę kroków zatrzymuje się nagle i nadsłuchuje w ciszy, przymknąwszy oczy. W twarzy ma wtedy takie skupienie, taką napiętą, niemal bolesną uwagę, że idący za nim podoficer wstrzymuje oddech. Wreszcie, po sporej chwili, Gajdzik podchodzi do zbitej ściany jodłowego boru i po momencie wahania wślizguje się przez nią na małą polankę, szczelnie obszytą wokoło jodłami. Za nim przeciska się cały oddział. Gdy nadciąga Soederstiorna, Gajdzik podchodzi ku niemu i nachyla mu się do ucha. — Tu będzie można poczekać z końmi. —i Świetne miejsce — kiwa głową z uznaniem Szwed. —! Co się stało? — pyta i chwyta głownię ra-pieru, gdyż Gajdzik biegnie na brzeg polanki z dłonią 74 na ustach. Przez chwilę stoi wychylony poza pień najbliższej jodły i słucha. Wreszcie potrząsa głową i wraca do oficera. Jest bardzo blady. — Słyszałem trzask gałęzi... — mówi cicho. — Może się waści przesłyszało? — pyta Szwed również szeptem. — Mnie się nie może przesłyszeć. Ja tu wychowany. Ale mógł to być zwierz jakowyś. W każdym razie trzeba się teraz bardzo pilnować. — Wiesz waszmość co? — odzywa się szybko oficer. jakby się bał, że tamten mu odmówi. — Pozostawię tu waści wraz z dwoma ludźmi. I z końmi oczywiście. Mnie waszmość tam w górze sukursu nie dasz, a tu możesz nam się bardzo przydać. Wiem, że znasz tę puszczę jak swoją kieszeń, a my na dukcie już nie zbłądzimy. Nie gniewajcie się, herr Gajdzicki, ale widzę, że bardzo się przejmujecie tą... tymi... Klepakami. Więc jak? — Wcale się nie gniewam — odzywa się Gajdzik ochrypłym głosem i wygląda, jakby nagle odetchnął z ulgą. Szwed przygląda mu się uważnie, jakby go pierwszy raz w życiu ujrzał. — Zostanę przy komach i będę czekał waszego powrotu. — W takim razie ruszamy. Nie mamy wiele czasu. Za godzinę zachód słońca. Zdążymy? — Na pewno. — Wobec tego gdy wszystko pójdzie gładko, a nie byłbym Soederstiorna, gdyby miało być inaczej, przyślę po was eskortę, żebyście mogli z nami przenocować w leśnicy. Co? Znowu coś? Gajdzik kiwa głową, że tak, że coś go zaniepokoiło, i podchodzi znów na skraj polanki, usuwając z drogi rosłego rajtara. — Tu chyba ktoś je-e-e — zaczyna mówić i kończy długim, rozmazanym jękiem. Obecni nawet nie zdążyli 75 zrozumieć, że to był świst strzały. Znacznie prędzej usłyszeli śmierć w jęku tamtego. Gajdzik nie upada od razu. Stoi z rozstawionymi nogami i majta ręką obok gardła, jakby chciał nią za wszelką cenę dotknąć tej strzały, która utkwiła po bełt w jego szyi. Wszyscy patrzą jak skamieniali tylko w tę strzałę i tę rękę. Gapią się, jakby im rozum odebrało. Dopiero gdy Gajdzik wali się z hałasem na ziemię, podoficer pierwszy podrzuca do oka muszkiet i kieruje go w stronę, skąd nadbiegła strzała. Ale oficer chwyta go za rękę. ' — Zostaw! — syczy takim straszliwym szeptem, że tamtemu muszkiet omal nie wypada z dłoni. — Musimy... musimy biegiem pod górę. Duktem. Potem się zajmiemy Polakiem. Naprzód! Może jeszcze zdążymy przed tym... strzelcem. Może jeszcze zdążymy... Swen — ponagla podoficera — prowadź. — Rozkaz! — odpowiada szeptem podoficer i daje znak ręką, wskazując kierunek na dukt. Oficer nachyla się nad dwoma rajtarami, którzy klęczą przy Gajdzi-ku. Podnoszą ku niemu blade twarze. — No i jak? — Trup na miejscu. Tamten przymierzył się do niego jak do kaczki. W samą szyję. Chyba siedział na drzewie, bo grot wszedł z góry. — Pan komendant pozwoli —; odzywa się po sekundzie drugi rajtar — chcę zapytać... — Gadaj. — Może... może by nie pchać się na tę zatraconą porębę... — Zwariowałeś? — Przecież on... ten z łukiem... mógł przymierzyć się nie do Polaka, ale — rajtar szepce gorączkowo, jakby nie widział wściekłości dowódcy — ale... strach pomyśleć... do pana komendanta. Chciał nas ostrzec, że jeszcze czas zawrócić. 76 — Rozum ci się pomieszał, Hare. — A ja za przeproszeniem pana komendanta myślę, że Hare ma słuszność — odzywa się nagle drugi rajtar. — Przecież ten tam na drzewie miał nas wszystkich jak na dłoni. Mógł wybierać. I musiał mieć dobre oko. Dlaczego nie wybrał szyi pana komendanta? — Tak... tak myślisz? — mruczy Soederstiórna zdławionym głosem i mimo woli dotyka ręką szyi. Ale po sekundzie opamiętuje się i odskakuje w tył. — Milczeć! Nie słyszałem tego, co mówicie. Zginął Polak, a Szwedzi się zlękli. Tak? No więc! Pilnujcie koni, bo pana Gajdzickiego już nie ma co pilnować. Aha, w ciągu wieczora przyślę tu kogoś do was albo sami zejdziemy tu na nocleg. Może uda się saniami zwieźć to mięso, bo śniegu dość. Zobaczymy. Więc czekajcie tu jak lisy w norze. Żeby mi żaden z was ani pary z gęby. I koniom chrapy owinąć! — oficer wyskakuje poza polankę i zaczyna biec pochylony ku ziemi po śladach swoich żołnierzy. Musi wytężać oczy, bo coraz gęstszy mrok zasnuwa grzbiet wzgórza, drzewa i śnieg. Gdy dobrnął do duktu, dojrzał przed sobą w górze ostatniego rajtara, znikającego za zakrętem. Przyspiesza. Sapie z wysiłku i przeklina, ale biegnie. Ześlizguje się do wykrotów, wspina po zboczu i co chwila odsuwa kapelusz spadający mu na czoło. Ciążą mu potężnie nogi i buty oblepione gliną i śniegiem od złoconych ostróg po cholewy. Zawadza rapier, olstry z bandoletem przesuwa na brzuch, żeby jak najprędzej dopaść do swoich, bo ciasno jakoś robi mu się w tym polskim lesie. Raz po raz przystaje na moment i zadzierając głowę, myszkuje wzrokiem po gałęziach jodeł, aż mu oczy łzami zachodzą. Dalej! Dalej! Wreszcie na drugim zakręcie dopada rajtarów i od razu serce z gardła wraca mu do piersi, gdy widzi, jak jego żołnierze spokojnie podchodzą ku wylotowi duktu, 77 prześwitującemu już przed nimi. Krok za krokiem, jak na paradzie. Jakby nie było na nich strzał ani kul. Podoficer, ujrzawszy dowódcę, przysuwa się do niego. — Melduję, panie komendancie —< szepce zdyszanym głosem — to jest... wydaje mi się, że oni, jeżeli w ogóle się ośmielą, będą na nas czekali u wylotu duktu. A my... — Tak, Swen. A my przed wylotem w las. O, może nawet tą przesieczką — wskazuje w prawo na trochę rzadsze skupienie drzew. — Tędy powinniśmy wyjść na nich, od tej palisady, o której wspominał herr... Gaj-dzicki —urywa i rzuca okiem na podoficera, ale w jego twarzy nie widzi nic poza zawziętością. Poza ponurą, żołdacką żądzą mordu. Tego właśnie trzeba Soederstior-nie. Ujmuje mocno głownię rapieru i uskakuje w prawo, ku przesiece. Teraz już łatwiej biec, bo i jaśniej i poszycie miękkie, prawie bez śniegu. Toteż gdy dobiegają do skraju lasu, przystają na moment dla oddechu. Istotnie przed nimi, na wprost, palisada z bukowych bierwion. Niewysoka. Chłopu po pierś. Obok niej parę rozłożystych świerków. Jeden z nich, tęgi w sobie — najbliżej. Tędy trzeba się brać. Za palisadą, blisko, o siąg ręki, mocna, zwalista leśnica. Równocześnie z podoficerem spojrzeli na siebie. Toż to niemal fortalicja. A ludzi nijakich nie widać. Zwłaszcza na palisadzie. Może jednak nie wiedzą o nas? — przelatuje przez głowę Soederstiornie. W każdym razie nie ma na co czekać. Oficer rozciąga ręce, jakby miał zaraz wzlecieć w górę. A to tylko znak, żeby rajtarzy nacierali rozszerzonym szykiem. Zaczerpnąwszy powietrza w płuca, przymyka oczy i tak w ciemno wkracza na polanę. Cisza. Szwed idzie niespiesznym krokiem prosto ku owemu najbliższemu świerkowi. I wciąż ta sama cisza, tylko za sobą słyszy niewyraźny skrzyp rajtarskich butów swoich 78 ludzi. Już są coraz bliżej palisady. Oficer otwiera oczy: oto i świerk. I w tym momencie pada pierwszy strzał z muszkietu, a nad stryszkiem budowli zakwita błękitna chmurka prochowego dymu. Kroczący na skrzydle rajtar biegnie jeszcze parę kroków i pada na twarz przed samym częstokołem. Ale już reszta Szwedów przypadła do bierwion palisady. Rury muszkietów wysuwają się ku leśniczówce. W rozklekotany hałas pojedynczych strzałów obrońców, w trzaski samopałów i guldynek, w dziwaczne bulgotanie garłaczy wbija się jak cios toporem ostra salwa muszkietów. Aż tu słychać, jak kule gradem trzepią w ścianę i dach budynku, trzęsącego się od strzałów. Dopiero teraz oficer dostrzega obrońców. Usadowili się za dwoma garbami gruntu, na obu flankach rajtarów, i powoli przenoszą ogień na skrzydła z coraz większym skutkiem. Oficerowi robi się gorąco, gdy widzi, jak topnieje jego zastęp. Już pięć ciał leży nieruchomo u stóp palisady. Reszta wprawdzie nie przerwała ani na moment strzelania, ale Soederstiórna nie może się zdobyć na wypchanie ich zza palisady do ataku na leśnicę. To byłoby zwyczajne samobójstwo. Jest tylko jedno wyjście: zwabić tamtych do siebie. W walce wręcz jego rajtarzy są przecie nieporównani. Przerabia się rapierami i muszkietami do samej leśniczówki, a wtedy pogada się z tym chłopskim tałałajstwem. Tylko jak ich ściągnąć bliżej? — duma, wodząc równocześnie lufą bandoletu za niewyraźną sylwetką, usiłującą podbiec ku grupie świerków. Strzał. I sylwetka człowieka wyrzuca w górę ręce, a za moment pada twarzą w śnieg, który natychmiast poczyna ciemnieć i ciemnieć. Szwed uśmiecha się złowrogo i zrzuca burkę. Chce mieć wolne ręce. Rozgrzał go pewnie widok tej krwi. Ledwie zdążył nabić pistolet, już mu ręka 79 znów podskakuje do oka. Kto to tam skoczył pod drzewa? Już ja was tu wystukam po kolei, chamy, tak jak wystukiwałem swoich zbuntowanych chamów w Svar-thar. Nawet tym samym pistoletem — szepce do siebie zacinając zęby. — Podejdźcie tylko trochę bliżej! — mamroce nieprzytomny z nienawiści i już na nic nie pomny wychodzi zza pnia świerka w samym tylko ko-lecie, z bandoletem w garści. — Spalę, spalę wam tę budę na proch, a was w tej budzie. Będziecie skwierczeć na ogniu i wrzeszczeć, i robić pod siebie ze strachu. I nie będzie litości. Słyszycie, gnojki? Dymu i popiołu z was nie zostanie! — wrzeszczy głosem przerywanym przez furię. — Słyszycie? Ale to jest ostatnie słowo w jego życiu. Z uchylonego okienka na poddaszu tryska ogień i dym. Zanim przebrzmiał na polanie furkot loftek garłacza, Soederstior-na próbuje unieść ku górze ręce, jakby chciał nimi osłonić twarz. Ale nie ma czego osłaniać, bo i twarzy nie ma. Podoficer przy palisadzie widzi śmierć dowódcy i chce już tylko jak najdrożej sprzedać życie swoje i swoich podkomendnych. Ale dla tamtych ich życia staniały. Ich kule zaczynają razić Szwedów z obu stron barykady. Swen próbuje dobyć rapieru, ale w tej samej chwili stojący obok niego rajtar zadziera głowę do góry. W jego gardle tkwi wbita po bełt polska strzała. Zanim jednak podoficer zdołał przypomnieć sobie Gajdzika, pada przeszyty równocześnie dwiema kulami. Na ten widok ostatni rajtar odrzuca z krzykiem muszkiet i zaczyna sadzić olbrzymimi susami w stronę lasu. Zabiegają mu drogę jacyś ludzie z szablami i pałkami w rękach. Wtedy Szwedowi miękną nogi w kolanach. Przystaje w śniegu i nawet rąk w górę nie podnosi. Wie, że pardonu nie będzie. I pardonu nie ma. i 80 W chwilę potem trzech dobrze uzbrojonych ludzi zbliża się do palisady od leśniczówki. Najmłodszy z nich pochyla się nad oficerem i wzdrygnąwszy się na widok jego twarzy, rozniesionej w puch loftkami garłacza, sięga mu w zanadrze, wyciągając stamtąd pergaminową kopertę. ^ — I kto zacz? — pyta starszy, w grubej myśliwskiej kurcie. — Czytaj. Niech wiemy chociaż, jacy to goście zawitali na Klepaki. — Hja... Hjal... Hjalmar Soederstiorna — sylabizuje młody, odchylając głowę od pergaminu, bo już i mrok zapada coraz gęstszy. — Trzeba go, a i tamtych, pogrześć tu przy palisadzie, bo dobrze stawali. Żaden z nich się nie poddał. Bez księdza będą mieli pochówek. Raz, że czasy wojenne, a dwa, że to pewnie luterany, to może nie po myśli byłby im nasz pogrzeb. A naszych dwóch padło: Stachno od Ptaków i Michał Śliwa. — Tego to ten oficjer ustrzelił z bandoletu. — Panie, świeć nad jego duszą, ale niepotrzebnie się naprzód wyrywał. Poznać, że młodzik. — Chciał się dobrać do oficjera — kręci głową młody. — A tymczasem tamten się dobrał do niego. — Widzicie — odzywa się trzeci, który podczas tej rozmowy obejrzał dokładnie palisadę i ślady walki —■. nadeszli od lasu. Tą przesieką. A mówiłem: obsadzić nie tylko gardło duktu, ale i przesiekę. Musiał im Gaj-dzik wy zdradzić to przejście. i— A co za różnica? — odzywa się stary z wahaniem. — Od nich już nikt się niczego nie dowie. — A od Gajdzika? — pyta żwawo ten najmłodszy. — Od Gajdzika też — ucina stary krótko. — No, chodźmy ku temu przejściu — ujmuje chłopaka pod rękę, jakby nie życzył sobie dalszego gadania na temat Gajdzika, tak że młody milknie, choć już otwierał 6 — Wilki za progiem 81 usta. A stary przystaje u brzegu przesieki i przygląda się uważnie rozdeptanym w śniegu śladom. —; Tak. Oni podchodzili tędy... ...Więc oni podchodzili tędy — Roman wskazuje w prawo, w kąt między bramą a płotem. — O, widzicie: między palisadą a świerkiem. No, co tak patrzycie? Nie widzicie świerka? — Nie widzimy świerka — odkrzykują zgodnym chórem młodzi. — Chyba wam wzrok odebrało — obrusza się Roman. — Przecież ten świerk... to drzewo przed wami... Zaraz... bo już sam nie wiem... przecież właśnie pod tym świerkiem stał ten Szwed i stąd komenderował. Burkę zrzucił w śnieg. W samym kolecie drab pozostał. Gorąco mu było. Ale niedługo było tej pychy. Dostał z garłacza w samą twarz. Od Wojciecha. Nawet nie wiedziałem, że stryj Wojciech zaczaił się na stryszku, bo ja stałem w tym narożnym okienku od ganku. Dostał, gdy tylko wychylił się zza pnia. Padł na wznak, na tę burkę, jak podcięty kosą. Potem nie mogliśmy rozpoznać twarzy. Gdyby nie wąsy... Nic mu ten kapelusz nie pomógł. — Jaki kapelusz? — nie wytrzymuje Irma. — Skórzany. Przecież pani wie doskonale, jakie kapelusze noszą szwedzcy rajtarzy. Tu upadł, na tę burkę pod świerkiem, a wy mi mówicie, że nic, że nie ma żadnego... — szepce coraz wolniej i przeciera dłonią twarz. Nagle wstrząsa się i uśmiecha do młodych. — Alem... alem wam wstawił gadkę. O tych Szwedach i o świerku, co? A wy uwierzyliście. Jasne, że tu nie ma żadnego świerka. To znaczy, może kiedyś i rosły tu jakieś drzewa, i była jakaś palisada. Ale kiedy to było... Więc nie ma żadnego świerka, co? 82 — Czy ja wiem, panie docencie — odzywa się po chwili Irma jakimś cudzym głosem — może jest, a może go nie ma... — A pan, panie Jacku? — Proszę? — Jacek unosi swą piękną, grottgerow-ską twarz i pociera w zamyśleniu kruczoczarną bródkę, z której jest niesłychanie dumny. — Ja? Ja się zgadzam. Tak, zgadzam — powtarza trochę nieprzytomnie i wszyscy wybuchają śmiechem, co rozładowuje nieco nastrój wywołany przez Romana. — Zgadzam się z tym... z tymi świerkami, a zwłaszcza z tą... tą palisadą, o której pan docent... — Przecież tu nie ma żadnej palisady! — wykrzykuje Mirek. — A nawet gdyby była... To znaczy, nie... jaka palisada? — plącze się. — Co ma palisada do ubezpieczenia na flankach? — Czasy, panie podchorąży — uśmiecha się już wyraźnie Jacek — czasy się zmieniły. Inny zasięg broni. Inna technika walki. I strategia. Ale komu ja to mówię? Słuchaj, stary, z czym ty właściwie wyszedłeś z podchorążówki? Dostałeś kaprala? Ja bym ci nie dał nawet starszego strzelca. Czekaj, nie podskakuj — mówi spiesznie widząc, że Mirek pąsowieje na twarzy. — Zapytaj pana docenta, jak ubezpieczyli wylot lasu wtedy... w czterdziestym czwartym. Czy budowali jakieś przeszkody? A może reduty? To było modne sto pięćdziesiąt lat temu. I oczywiście jeszcze dawniej. Na przykład za Zygmunta III. — To było za Jana Kazimierza — Roman spieszy w sukurs rozbrykanemu Jackowi. — Właśnie! — wykrzykuje Mirek. — Niech pan doktor powie nam z łaski swojej, skąd wie, w którym miejscu zginął ten szwedzki oficer. Dlaczego miał zginąć właśnie pod świerkiem, którego nie ma, i koło palisady, której tu nikt nie pamięta? аз Przez sekundę jest cisza. Wszyscy opuścili głowy ku ziemi i ciasno im się jakoś robi na tej ławie opartej o ścianę leśniczówki. Ale oto Irma ujmuje całą sprawę w swoje babskie dłonie i to jest najmądrzejsze, co można zrobić w tej chwili. — Słuchaj, Mirek — zwraca się do sąsiada i patrzy mu prosto w oczy — słuchaj spokojnie choć przez minutę. —i Zgoda. Ale to jeszcze nie znaczy, że... — Dobra — dziewczyna najspokojniej w świecie odbiera głos Mirkowi. — Uchwaliliśmy po burzliwych debatach, że włączenie tego epizodu i wszystkich innych, podobnych, ogromnie wzbogaci perspektywę naszego filmu, pogłębi jego wymowę o... — zawahała się na moment, nie mogąc dobrać właściwego słowa — o cholerne świadectwo historii, nada, czy ja wiem, społeczny sens temu, co chcemy zrobić. Tak wtedy uchwaliliśmy. — Beze mnie. Nie głosowałem na tym sejmie — wyjaśnia Jacek. — Aleś akceptował później nasz punkt widzenia... — Owszem... —■■ Z entuzjazmem? — Czegoś się mnie czepiła — oburza się wreszcie Jacek. — Akceptowałem, bo to rzeczywiście świetny pomysł, choć diabli wiedzą, jak sobie z tym poradzimy w jednym scenariuszu. Chyba wydumamy serial telewizyjny na dwadzieścia cztery odcinki z Mikulskim w roli tytułowej i jego liczną rodziną. — Zwariowałeś. Z jaką rodziną? — Bo Mikulski do czasu realizacji tego tasiemca będzie już pradziadkiem. Ale pomysł rozbudowy scenariusza uważam za świetny. Najlepszy dowód, że wam wynalazłem wiadomość o tych chłopach z Tarczka, którzy aż tu uciekli przed poborem do wojska austriackie- 84 go. To pierwsza moja cegiełka — błaznuje, wypinając się na wszystkie strony — wkład naukowy Jacka Turnera do giganta polskiej kinematografii: walka chłopów z żołdakami austriackimi w roku tysiąc osiemset drugim. Tytuł roboczy giganta: „Salwy zbudziły _ świt". Patrz, Irma — nagle zaczyna mówić poważnie, jakby zaskoczony tym, co odkrył — pasuje! Sto siedemdziesiąt lat minęło jak w pysk strzelił, a tytuł pasuje! jak ulał. Może naprawdę w tym pomyśle coś jest. Jakaś... epika dziejów narodu, co? Może, jasny gwint, może my tym filmem zrobimy trochę szumu? To by dopiero była heca... — Na razie pozwól, że zapytam Mirka — okazuje się, że Irma umie kiełznać cudze entuzjazmy. — Postanawiamy więc rozszerzyć perspektywy naszego filmu. Zgadzasz się, Mirek? — No... niby tak. — Żadne niby. Tak czy nie? — Tak. — Pięknie. A kto według ciebie może mieć najlepszy, najbardziej prawdopodobny obraz tych... sytuacji, rozeznanie warunków najbardziej przystających do naszych wiadomości czy naszych własnych przedstawień tych faktów, które rozegrały się na tych... — Obszarach — podpowiada cicho Jacek. — Na tych obszarach... Kto zna lepiej ich historię, geografię, tradycję, legendy? Kto je zna najlepiej? My? Ja, ty, Jacek czy pan doktor Klepacki — Irma wypowiada to nazwisko twardo, niemal przez zęby, jakby mu miała za złe, że to właśnie on próbuje organizować ich marzenia i że ona musi bronić jego racji. — A co pan na to, panie docencie? — kończy trochę niespodziewanie i wpiera w Klepackiego gorejące spojrzenie. — Teraz wszystko od pana zależy. — Cóż to takiego ma ode mnie zależeć? Postawmy 85 sprawę we właściwych proporcjach — zaczyna Roman. — Ja jestem konsultantem. Staram się z tego wywiązywać, jak umiem. Jako człowiek stąd, z tych obszarów, jak je ładnie nazwaliście, i jako historyk. Na tym kończą się moje obowiązki. Mógłby ktoś powiedzieć, że wszystko inne to wymysły. Ale jakież to wymysły, jeżeli sprawdzają się na każdym kroku: w pamięci pokoleń, w dokumentach, w mogiłach powstańczych i partyzanckich, w chłopskich tradycjach, czy w losach tej leśniczówki, przy której siedzimy, a której jedna ocalała ściana przechowuje w sobie pociski tylu narodów i tylu pokoleń. Jeżeli to są Wymysły, to mogę być dumny, że one formują mnie i moje życie. Nie jestem spirytystą, nie wywołuję duchów. Wywołuję fakty, a że sprawdzam je trochę za osobiście, za prywatnie, to wiecie dlaczego. Jeszcze raz powtarzam: jestem stąd. A takie pochodzenie nie pozwala na wybryki wyobraźni. I wyście przyjęli reguły tej gry. Oto i cały sens naszej współpracy. — Tak, panie Romanie — Irma kładzie rękę na ramieniu Mirka. — Ale przecież to nie są sprawy... jak by to powiedzieć... gotowe, łatwe do opisania w scenariuszu czy do przekazania kamerze przez scenopis. Mnie się wydaje, że właśnie film, jak może żadna inna gałąź sztuki, służy do przekazywania... do pokazania... — Już wiem, Irma — Jacek wali się dłonią w kolano, aż się rozlega. — Film jest niczym innym, jak fotografowaniem wyobraźni, prawda? — Właśnie o tym chciałam mówić. — O! — wykrzykuje Jacek. — A Mirek ma prześliczny zwyczaj dotykania palcem każdego... każdego wyobrażenia. — Bagatela — uśmiecha się Roman widząc, że Mirek chce natychmiast odpowiedzieć. — To przecież piękna cecha historyka. Nazywa się dociekliwość. 86 — Nie jestem historykiem — dochodzi do głosu Mirek. — Jestem... — Wiem, co powiesz: jesteś artystą. Ale to nie powód, żebyś obwąchiwał każdy temat przez całe lata — włącza się Jacek, coraz uważniej przysłuchujący się rozmowie. — Ludzie muszą wierzyć w to, co chcemy im przekazać. Uwierzyć w to, co im pokazujemy. Nie robimy filmów dla zaspokojenia własnej fantazji. — Właśnie — wtrąca szybko Roman — dlatego uważam, że w tym rajtarskim epizodzie powinniście pokazać Kielce zniszczone przez Szwedów. — Wciąż nie rozumiem dlaczego — upiera się Mirek. — W Kielcach Karol Gustaw obok zniszczenia miasta i kontrybucji — dorzuca spiesznym szeptem Irma — zniweczył, jak mówi kronika, „prawa i uchwały gwareckie". Co mu z tego przyszło? — W Kielcach znaleźli prócz biskupiego skarbca będące w ruchu „officina" żelazne, odkrywki miedzi i ołowiu, czynne mielerze produkujące węgiel drzewny, potrzebny w hutnictwie. Tego nie dało się schować do kieszeni ani przytroczyć do rajtarskich siodeł, więc „officiny" spalili, zagwoździli i unieruchomili na długo. Bo w nich kuto broń sieczną i stal na polskie misiurki, pancerze i nagolenniki. A wojacy szwedzcy nie przyjechali po to tyle mil, żeby zabrać się tu do kucia żelaza na polskie zbroje. — Dlatego huty spalili? — Dlatego. I całe Kielce też, bo nie sądzili, że pozostaną tu dłużej. A wojenka, jak zwykle, rozciągnęła się na lata. Ale to już inna historia... — Rozumiem, co pan chce przez to powiedzieć — kiwa głową Mirek. — W naszym epizodzie powinniśmy, zgodnie z pana koncepcją, pokazać nie wyrozumo- 87 waną, no... nie zorganizowaną walkę chłopów z najazdem. I tylko to. ■— A czyż to mało? — dziwi się szczerze Roman. — Z tego wynika, że przyszli bohaterowie naszego filmu walczą tylko z własnej woli i tylko w obronie swojego zagrożonego domu, a nie w obronie zagrożonej ojczyzny. — Jeżeli wszyscy obywatele całego kraju walczą w obronie swoich zagrożonych domów, to na jedno wychodzi. Poza tym nie zapominajmy, że wyraźne pojęcie wspólnoty narodowego losu zaczęło się kształtować dopiero w dziewiętnastym wieku. — A przedtem? — Przedtem wszystko zależało od wroga. Im silniejszy był napór, tym bardziej powszechna i zdecydowana była obrona. — Jasne. Z rozpaczy. — Tak samo budujące uczucie jak każde inne — szczerzy zęby Roman, bo pojmuje, że coraz bardziej zaczynają się dogadywać. — Słuchajcie: mamy udowodnić, że Szwedzi zginęliby na Klepakach tak czy inaczej. Niezależnie od uniwersału Jana Kazimierza. Tę zasadę musimy przyjąć we wszystkich innych epizodach, jakie uda nam się odtworzyć. I to nie dlatego, że tak możemy uzyskać najbardziej przejrzystą argumentację filmową naszej tezy, ale — Klepacki waha się przez moment — ale dlatego, że taka była prawda tych czasów. A my mamy obowiązek pokazać ją tym... — Niedowiarkom — kiwa głową Jacek. ■— No... nie tylko. Także wszystkim, którzy o tym nie wiedzą. I jeżeli co setny z widzów na moment zastanowi się nad prawdą, z jaką spotka się w naszym filmie, to już będzie dowód, że osiągnęliśmy swój cel. W tej chwili donośne dzwonienie przerywa pa- ss triotyczny nastrój. Irma, która już otwierała usta, by coś powiedzieć, wybucha śmiechem, a za nią inni. Istotnie mgielne dymy zaczynają się pokładać po dolinie i pierwsze opary wilgoci zasnuwają już chaszcze przy-bagienne, ledwie widoczne w dole. Prawdopodobnie sroga gospodyni leśniczówki, pani Weronia Klepacka, zastawiła już kolację w świetlicy i nie ma ochoty czekać na biesiadników. Wiadomo, że przegadaliby nie tylko mleko i ziemniaki ze skwarkami, ale i porę uczciwego spania, a może i całą noc, jak to się już nieraz zdarzyło. Dlatego „gonga" uporczywie w stary żeliwny garnek, aż echo leci na całe Klepaki. — Więc jakże jegomość trafiłeś tu do nas, miły panie Janie, jeśli wolno mi sobie na taką konfidencję pozwolić — blady księżaszek składa ręce jak do modlitwy i patrzy w młodego jak w tęczę, ale tamten wybucha hucznym śmiechem. — A kimże ja takim jestem, proszę księdza dobrodzieja? Synem mało bogatego ojca, imć pana Zabrzeskiego na Zabrzeziu, cztery chaty na krzyż. I to nieposłusznym synem, bom uciekł z domu do waszej partii... — Tu nie ma żadnej partii, o ile zdołałem wyrozumieć. Sam tu jestem dopiero od czterech dni, od kiedy schroniłem się tu przed wojskami Karolusa i jego, Boże odpuść, partyzantami. Niby nasi, po naszemu gadają, a spadli na Łączną w samą niedzielę jak szarańcza. Wieś spalili, kościół spalili, plebanię z dymem puścili, proboszcz nie wiem, czy ocalał, jeśli go gdzieś ludzie dobrzy ukryli. Jacyż to Polacy i czyi oni partyzanci? Chyba czartowscy, Panie na wysokościach daruj mnie grzesznemu, że czarcie imię bez potrzeby wymawiam, ale już nie zdzierżę. Ci grabieżcy i podpalacze pomagają niby królowi szwedzkiemu, a onże król pomaga na- 59 szemu królowi, Stanisławowi, obranemu niedawno przeciw Sasom. Wszyscy sobie pomagają, tylko nam nikt pomóc nie może. — Są tacy, którzy przystępują do konfederacji sędo-mirskiej i do jaśnie pana hetmana koronnego w obronie najjaśniejszego króla Augusta II. —i I mówisz waszmość, że ci od Sasa nas nie biją? — Ja tak mówię? — młody szlachcic cofa się pod ścianę z rękami na piersiach. — Ja wiem jedno: to nas wszyscy biją. Kto chce i nie chce, bośmy biedni, słabi i rozdarci. A! nie masz tego, przy kim by się skupić można. Księże proboszczu... — Wikarym jestem jeno, gdzie mnie, marnemu, do proboszcza! — uśmiecha się blado księżulek. — Niechżeż ksiądz dobrodziej mnie nie przebija w myśli, bo zaraz mi się materia w głowie przekręca i zapominam, co mam rzec. Aha, księże... kochany, mówiłem już księdzu, dlaczego uciekłem z Zabrzezia. — Wiem, panie Janie. Przed ojcem. Bo waści nie chciał wypuścić spod kurateli. Rozumiem go, takie czasy... — To co, że takie czasy? Dlatego mam na zapiecku spokojnie siedzieć i domu pilnować, tak jak to czynić musiałem przez te trzy ostatnie lata pod nieobecność ojca dobrodzieja? — Ktoś musiał ostać na ojcowiźnie, jak pan domu z wrogami walczył. — A właśnie, że tylko jemu zawdzięczam, że umyśliłem zbiec z Zabrzezia tutaj, na Klepaki. — Jak to? — Ojciec jegomość wrócili do dom z potrzeby wscho-wskiej, a potem kaliskiej. W obu był ranny. Ale nie te rany rzuciły go na łoże. Serce miał zranione do imentu tym, co widział i co przeżył. Po powrocie zamknął się w swojej izbie i nikogo poza cyrulikiem do 90 siebie nie dopuszczał. Nawet mnie widzieć nie chciał. Kiedy po dwóch miesiącach wezwał mnie do siebie, poznać go się nie dało. Tak go żałość zmogła. — Żałość nad dobrem Reipublicae naszej, rozumiem — mówi ksiądz przymykając oczy z wyrazem boleści. — Komuż jej cierpienia serca nie krwawią? Jeden naród nieszczęsny, a na tyle cząsteczek rozdzierany, ilu zaborców wyciąga ręce. Jeden naród, a dwaj królowie nim rządzą. I żebyż to tylko oni: Leszczyński i Sas. Ale rządzą ci, którzy za ich plecami stoją i za sznurki nimi poruszają jak owi kuglarze na jarmarkach, co kukły niby żywe gawiedzi demonstrują. Niby jedna Rzeczpospolita, a car Piotr kręci Augustem, a Karol XII Leszczyńskim. I wszyscy oni siedzą na naszych gardłach i naszą krew piją. Biedoty szlacheckiej, ludu chłopskiego, mieszczan, księży ubogich, którzy poparcia możnych kuzynów nie mając, po szyi biorą od każdego Szweda, Moskala czy Sasa. Nie ma dnia w naszej nieszczęsnej ojczyźnie bez napadu zbrojnych na wieś czy miasto. Nie ma tygodnia bez ściągania kontrybucji, bez rabunków, rozbijactwa nie tylko na traktach publicznych, ale w chatach, domach i plebaniach. Nikt nie) jest pewny dnia ani godziny. Tylko ten mocen, kto ma broń u boku a samopał w garści i za plecami kupę aliantów, takich samych huncwotów, zajadłych na cudze gardła i majątek. Któż nas ma ochronić, Panie, w tej ostatniej obieży, jeśli Ty nas opuścisz, Ojcze Niebieski? Kto? — głos księdza załamuje się na wysokim tonie, ale Zabrzeski nawet tego nie zauważa. Siedzi na zydlu okrakiem i ściska w garściach jego oparcie, aż mu knykcie bieleją. Nawet nie wie o tym. — Tak samo... tak samo — odzywa się wreszcie ochrypłym głosem — rodzic mój calamitatem regni przepowiada. Jakbym go słyszał. Naoglądał się on tych szalbierstw nieprzystojnych w pałacach możnych 91 i w szlacheckich namiotach, tych zdrad w obliczu nieprzyjaciela, i to na dzień, co mówię, na godzinę przed bitwą. Nasłuchało się ojczysko całej fury prześmiechów i klątw na wszystko, co dawniej jeno z czcią wargi człowiecze wymawiały. Klątw i prześmiechów z majestatu królewskiego, z salus Reipublicae, z opieki szwedzkiej, a nawet, strach powiedzieć, boskiej... — Wszystko dlatego — odzywa się ksiądz cicho — że dwa razy przysięgalim wierność, czyli raz z tego fałszywie. A za krzywoprzysięstwo kara być musi. Ale za to mamy aż dwóch królów. I obaj nam miłościwie chcą panować. — Żebyż to tylko to — kręci głową szlachcic. — Alboż to mało? — Mało, proszę księdza! —. Zabrzeski zrywa się z zydla i zaczyna wykrzykiwać, waląc pięścią w stół po każdym słowie, jakby mu rozum odebrało. — Mało! Bo wszystkiego mamy na dwoje: dwóch panów własnych, dwóch obcych, Karolusa i cara Piotra; dwie konfederacje, środzką za Stanisławem i sędomirską za Augustem II; dwóch prymasów, po jednym przy każdym królu, i dwóch równocześnie hetmanów koronnych, czego nigdy nie bywało. — To... to przecie niepodobne. — Pod imość panem hetmanem koronnym, stojącym przy królu Auguście, Adamem Sieniawskim, wojował wiernie mój rodzic przez trzy lata, dopóki na oczy nie przejrzał i za zrządzeniem bożym nie pojął, że polska to przede wszystkim krew, którą w tych bojach przelewa, nie szczędząc własnej, po to, by na naszej ziemi, pod naszym rodzonym niebem, więcej miał do gadania obcy ciura niż polski starosta, żeby bobrował sobie po naszych chatach i dworach, porywając na pohańbienie żony i córki ze środka ich bezbronnych rodzin, bo mężowie są na wojnie. Jaki bądź szwedzki 93 poruczniczyna ośmiela się łamać nasze prawa i conven-ta. Ścinać i wieszać niewinnych mężów, gnoić ich po więzieniach za to, że na czas nie złożyli okupu, że nie dostawili żarcia dla ludzi i siana dla koni. Carscy siepacze biją naszych obywateli za to, że nie wystawili świec do okna na iluminacją ku czci Piotrowego faworyta. — Gdzie to było, panie Janie? I kiedy? — A czy to ważne, proszę księdza? Wszędzie było, bo wszędzie być mogło. Niech ksiądz daruje, ale z gorączki mówię, bo mnie żółć zalewa, gdy o tym myślę. Przecież codziennie na to patrzymy, a ksiądz sam ledwo tę rewerendę uniósł z pożogi przed paru dniami. — Najważniejsze, że z dopuszczeniem Najwyższego życie uniosłem — kiwa głową wikary. — Aleś, panie Janie, nie skończył z tym... z tym drugim hetmanem... — Ja sam do niedawna też nie wiedziałem o nim. Myślałem zawsze, że wielmożny Adam Sieniawski jest jedynym hetmanem koronnym i że służy tak królowi Augustowi, jak mój rodziciel służy jemu. A wyszło całkiem co insze... — Cóż jeszcze, na Boga, wyjść mogło? — A to, że król, to znaczy ten drugi nasz król, Stanisław, mianował hetmanem koronnym imć pana wojewodę kijowskiego, Józefa Potockiego. Tak że teraz hetmanów mamy do pary. — Jako to może być? A onże wielmożny hetman Sieniawski cóż na to? — Podczas jednej z bardzo sekretnych rozmów, to było w obozie pod Kaliszem, hetman przypuścił ojca do konfidencji i zwierzył mu się, że... —: Że zamierza przejść na stronę Szwedów? — szepce domyślnie wikary, okrutnie dumny ze swego sprytu. — Gorzej! Zwierzył mu się, że wcale na godności hetmańskiej poprzestać nie zamierza, że znacznie wy- 93 żej sięga. Byleby tylko mógł być pewny sumienia tyeh, których za swoich popleczników uważa. — To znaczy, że... to miałoby... — jąka się księża-szek, składając swoim zwyczajem dłonie jak do modlitwy. — Tak, o to chodziło — uśmiecha się gorzko młody, choć właśnie ten uśmiech odbiera całą młodość jego twarzy. — Urościł sobie tron królewski w głowie. — W imię Ojca i Syna... — żegna się prędziutko pobladły księżaszek. — I co? — Ano nic. Wtedy rodzic mój zrozumiał, jakim sprawom służy, że na darmo tyle krwi przelał przy boku hetmańskim. I przy najbliższej okazji przypomniał sobie o domu, zostawując pana hetmana z jego królewskimi myślami. Wrócił do tego domu. I do mnie. Zwierzył mi się ze wszystkiego. Bo komu miał się zwierzyć, jak nie jedynemu potomkowi rodu? Matki ani siostry nie mam, a jedyny stryj daleko gdzieś, na Litwie, w księcia Wiszniowieckiego chorągwi ugania się za Szwedami nie wiadomo po co. Dorobi się tyle, co mój nieszczęsny rodzic dobrodziej, albo i gardło da. Zamilkli teraz obaj ciężkim milczeniem. Popatrują tylko od czasu do czasu przez okno leśniczówki na dziedziniec, mimo wczesnej pory pełen uganiających się i uzbrojonych ludzi, ciasny od gwaru i okrzyków. Zabrzeski szarpie skąpego wąsa i coś w sobie waży, bo jakoby zapomniał o obecności towarzysza. Ale i wikary nie ma zamiaru pogodzić się z tym, co usłyszał. Odrywa wreszcie oczy od kilkunastu chłopaków na schwał, czyniących rusznicami składy i zwroty pod komendą najstarszego z Klepackich, Dobka, dziada pod osiemdziesiątkę. — Ale co radzi ojciec waszmości, boć wiekiem doświadczony i tyli świat w wojowaniu objeździł, i własnej eksperiencji pełen, to i... 04 - Co mu to dało? I co nam ta wojacka eksperiencja tJomóc może? — macha ręką Zabrzeski. — Jakże? — dziwi się wikary, składając dłonie po swojemu. — Jakoweś remedia na te nieszczęścia muszą się znaleźć. Kiedyś i pokój przyjść musi, i wrogowie z naszej ziemi ustąpią. Jeszcze jest Pan na niebie-siech. — Jest Pan na niebiesiech. Ale wrogowie z naszej ziemi nie ustąpią — mówi twardo szlachcic, ale oczami umyka przed wzrokiem wikarego. — Tedy... tedy ojciec waszmości nie chciał zezwolić na jego... na jego przyjazd tutaj? —■ Nie mógł zezwolić, bo nie wie nic o partii kle-packiej. To ja, ja sam umyśliłem sobie, że gdy tylko będę mógł, ucieknę z domu i przystanę do was. — Jako sąsiad? — Nie tylko. Pewnie, że mi tu najbliżej, a i przecież sam ksiądz po spaleniu plebanii w waszej Łącznej tutaj schronienia szukał... — A gdzie miałem szukać? Lasy tu nieobeszłe i do obrony sposobne. Tutejsi partyzanci... — Jacy partyzanci, proszę księdza? Za kim się opowiadają: za Sasem, za Szwedem, za tymi, którzy bezkarnie nasz kraj tratują, skórę z nas przez głowę zdzierają? — Nie, panie. Partyzantka z Klepaków jest nasza, stąd. I każdy tutejszy partyzant może to waszmości rzec. Oni nas bronią przed przemocą i krzywdą. Bronią przed wszystkimi, którzy przychodzą do nas z rapie-rem, szablą, muszkietem i pożogą. Bronią nas przed tymi, którzy przyszli do nas aż tutaj ze swoich Saksonii i mórz zimnych, przyszli z okrutnymi obyczajami kędyś od Boreaszów i Septentrionów się wywodzących. Przed tymi, którzy niszczą nasze miasta, palą nasze wsie, nie szczędząc kościołów i... 05 — Przed tygodniem jacyś puścili z dymem Jadów-niki, bo nie dostali w godzinę furażu dla koni — przerywa wikaremu Zabrzeski. — Ludzie mówią, że to wataha Mazepy. A to już o siąg ręki od Zabrzezia. Cztery dni temu spłonęła Łączna... — Mówili u nas, że to partyzanci szwedzcy, ale tak naprawdę to nie wiemy, kto to uczynił — uzupełnia ksiądz. — Coraz więcej w naszych stronach band hultajskich i partyzantów. Już i nie wiadomo czyich. Wiadomo tylko, że wszyscy mordują, palą i rabują. — I dlatego ksiądz tu trafił? — Dlatego tu trafiłem — odpowiada ksiądz spokojnie. — Tuszę, że i moje ręce, choć nie uczone w wojennym rzemiośle, na coś się przydadzą. Dziwi to pewno waćpana? — Nie. Bo i ja po to tu zbiegłem z domu. — A ojciec? — Ojciec kazał mi zaprzysiąc, że się nie zaciągnę do końca wojny do żadnego wojska i pod żadnego hetmana. A jak bym nie zaprzysiągł, a rodzicielskiego rozkazania nie usłuchał, to mnie wyklnie. — A waść zbiegł. Tak to lekce sobie ważycie przysięgę — przerażony wikary znów składa dłonie jak do modlitwy. — Toć ognie piekielne... — Nijakie ognie piekielne mi nie grożą, księże wikary — woła Jan ze śmiechem — bo ja do żadnego wojska królewskiego, carskiego czy hetmańskiego akcesu nie deklaruję. Partyzanci klepaccy to nie wojsko. A wojować umyśliłem z wrogami, którzy do naszych domów ogień przynoszą, a że mścić się za te ognie zaprzysiągłem, tedy myślę, żem od piekielnych przypiekań usal-wowany, jako że za słuszną sprawę chcę walczyć. — Tak... tak wasze myślisz? — wikary oddycha szybko, jako żywo przerażony. — A jakżeby inaczej? Toć i ksiądz dobrodziej na to 06 samo liczyć musisz, jeżeliś partyzantom naszym swoją pomoc zaoferował. Nie? — Przyznam waszmości, że... że jakoś mi się nie pomyślało dotychczas o tym... to znaczy.... nie takie o tej materii miałem mniemanie. Ale że sprawa słuszna, to twoja prawda. I nie może inaczej być. — Tedy i chwała Bogu — uśmiecha się szczerze szlachcic — że mi w moich poczynaniach po drodze z duchowną osobą. Zawsze to jakaś pociecha, kiedy się spod ręki ojcowskiej uciekło. Ale kpem będę, jeżeli przy najbliższej okazji nie skoczę do gardła pierwszemu lepszemu hultajowi, który mi się nawinie pod rękę. Dość już tej męki! Wczora zapowiedzieli, że Śniad-kę spalą, bo im chłopi jadła odmówili. Słyszane to rzeczy? Jakim to prawem polski chłop ma cudzoziemskiego gemeina własną strawą futrować! — Alboż to kto pyta o prawa w kraju naszym? — uśmiecha się gorzko wikary. — To będzie pytał, skoro aż tu do nas przywędrował. Nas będzie pytał, bo my tu jesteśmy gospodarzami. — Święte słowa waszmości. Nie wiem tylko, czego aż tu się zapędza ta wędrowna hałastra. Ani tu ziemia dorodna, ani ludy bogate żyją. — Widać jesteśmy głupi, bo nic nie wymyśliliśmy przeciw, albo też słabi, bo własnej siły zażywać nie umiejący. Albo jedno i drugie. — Nie może to być! — woła ksiądz i poczyna raa-chjać rękami, że nie, że nie ma zgody. Ale Zabrzeski wzrusza tylko ramionami i pyta cicho: — A czemuż to nie może tak być? Na własnej skórze to czujemy. Każdego dnia. Mało tego jeszcze? — Przecież mamy wojsko — zaperza się wikary i poczyna biegać po stancyjce, potrącając zydle. — Przecież jest jeszcze jakaś siła w nas. Wojsko kompu-towe, nasze własne, polskie chorągwie pancerne... '/4; ) 7 — Wilki za progiem 97 — Na nie liczyć nie można. Przy hetmanach stoją. A hetmani, wiadomo, każdy swoją politykę wiedzie. — Tedy cóż nam ostało w narodzie po Żółkiewskich i Czarnieckich, po Sobieskich i Batorych? Przecie można by jeszcze sięgnąć po piechoty łanowe i wybraniec-kie, jak to bywało in illo tempore, kiedy Osman wojska nieprzeliczone na nas zbierał, a ordy tatarskie pod Śląsk podchodziły. Przecie mamy i miasta ufortyfikowane potężnie, i grody warowne, nie tylko na granicach przystępu nieprzyjacielowi broniące. Co z nimi teraz? Chyba możemy... chyba... — ksiądz mówi coraz wolniej widząc, jak Zabrzeski kręci uporczywie głową na znak przeczenia, wreszcie urywa. — Nic już teraz nie jest takie, jak było ongi. Wielkie miasta zniszczone, nikt nie naprawia zrujnowanych murów, nie sypie wałów. W kilku największych nie nasze załogi stoją, a władze municypalne słuchać muszą obcych rozkazów i być powolne najeźdźcom. Niech ksiądz zobaczy, co się dzieje w Krakowie, Lublinie, Toruniu albo i, niedaleko szukając, w naszych Kielcach. Miasto wyludnione, przyciśnięte rekwizycjami, rzadko uświadczysz człeka na ulicach i placach. W pałacu bobruje kto chce i nie chce, bo ksiądz biskup ledwie z życiem uciekł przed konfederatami szwedzkimi. A wojsko, niby to nasze własne wojsko... Tak, napatrzył się rodzic dobrodziej na te nasze wojsko, to mi naopowiadał, jak to z nim jest. — Cóż mówił? — Żle żywione, miesiącami bez żołdu, to nie dziw, że ekwiwalencji sobie szuka na ludności. I to tej ludności najbiedniejszej, która im żadnego odporu dać nie może. Żołnierze też ludzie, jeść muszą, a że głowę codziennie nadstawiają, to jeść muszą podwójnie. A tymczasem nawet ich własne racje żołnierskie z taką krzywdą bywają rozdzielane, że to o pomstę do nieba woła. 98 —. Jakoż to? — Porcja dla gemeina ustanowiona jest na dwieście złotych. Ale tylko oni żywić się mają z tej jednej porcji. — Bo co? Bywają mniejsze? — Nie. Większe. Dla szarż i funkcyjne. Przede wszystkim dla oficjerów. — Dla jakich funkcjów? — No tam... felczer, furier dostają po półtorej porcji, tak jako sierżanci i kaprale. — Pewnie tak trzeba, co? — ksiądz patrzy z wytężeniem w oczy towarzysza. — Ale! Trzeba! — macha ręką Zabrzeski. —■ A ge-meinowi nie trzeba? Mniej chce jeść czy jak? Ale to jeszcze nie koniec. Oficjerowie widać bardzo żarłoczne, bo porucznik dostaje sześć porcji, a kapitan dwanaście. Chyba ksiądz wikary nie myśli, że mógłby taki oficer zjeść w ciągu dnia dwanaście pełnych porcji żołnierskich. Bo by chyba pękł, choć kapitan. — Bożeż ty mój — wikary znów wznosi dłonie, przerażony taką perspektywą. — A insi dostojnicy? — Dokładnie nie pamiętam. Jedno wiem z tego na pewno, że pułkownik pobiera dwadzieścia porcji. — I co z nimi robi? — Nic. Pewnie żyje bogato. Wysoka ranga oficjer-ska to wysoki profit. Ojciec mi wyliczył, że szef ma dochód ze swego regimentu taki, jak z dobrej wsi. — Strach pomyśleć, jakie to ekspensa idą na utrzymanie wojska w naszej Rzeczypospolitej. A każda wojna pewno je jeszcze multyplikuje? Bo to doliczyć mu-sim do owych wydatków na ludzi i konie ekspensa na zbroje dla komputowych, na artilleriam, na utrzymanie taborów, furaż i jak tam jeszcze, nie znam się na tym. — To nie największy kłopot. — A z czym jest większy kłopot? 99 — Z artillerią. Działo czy moździerz niby jeść nie potrzebuje, ale starunku ludzkiego wymaga tak jak i koń. Tymczasem naszych armat na wojnie nie uświadczysz. — A czemuż to? — Stoją w arsenałach miejskich albo cekhauzach i niszczeją, bo nie ma kto do nich ręki przyłożyć. Rdza je zżera. Okrutne zaniedbanie w tej materii, księże wikary. Żal mówić, a wiem coś o tym, bo sam tego lata byłem w Samsonowie po żelazo, to się napatrzyłem. — Samsonów, prawda! — woła ksiądz. — Officiny żelazne. Broń tam oporządzają. Znam. Jakże, to prawie moja parafia. Od Łącznej dwie mile, jak to się mówi: „na żabi skok". — Właśnie. To w tymże Samsonowie w juliu miesiącu oglądałem koło giseryi nasze harmaty przysłane tu dla reperacji. Powiadam księdzu, żal było patrzeć: zardzewiałe moździerze, hakownice w ruinie, popsowa-ne karkasy, pamiętające króla-Zygmuntowe czasy. Pop-sowane zamki, lafety i zgoła wyszczerbione lufy mogą się nadać do postrachu Żydowinów ciągnących czasu pokoju na jarmarki. I takim żelaziwem mają się bronić przed wrogiem nasze fortalicje? Nie wiadomo: śmiać się czy płakać nam trzeba. Leżało tego setki a setki razem z amunicją, którą też trzeba na nowo kalibrować, bo nie wiada, która kula do której lufy patrzy. Strach, ile dobra zmarnowanego. I wszystko to zalega oba majdany, ten kole pieca topniczego, wie ksiądz, tego, co go zwą bergamskim, i ów drugi, nad stawem, za browarem. I nie wiem, czy rozmaite partyzanty nie porozkradały co droższych i sprzedać się dających har-mat, bo naprawy teraz nijakiej się nie prowadzi, a i pilnować nie ma komu. — A nie przygodziłoby się coś z tego, nie mówię 100 z harmat, ale z inszej zbroi, tu dla nas, dla klepackich wojaków? — Aco ksiądz myśli, że i ja o tym nie pomyślałem? Wczora wieczorem, jak tylko straż mnie tu przywiodła, bom jechał trocha na kredyt, drogi nie znając, tedy jak tylko się Walentemu opowiedziałem ktom zacz i czego tu szukam, od razu mu o tych moździerzach... — I co Walenty? — Wyobraź sobie, ksiądz dobrodziej, że wiedział o nich. — Wiedział? — Tak. Dokumentnie. I właśnie dlatego powiedział, że nie Iza się tam nawet pokazować w okolicy, a co dopiero kusić się o jakąś harmatę. — A czemu to? — Ciężki to towar, prawi, a i to nie wiada, czy by się nam tu w boru przydał. Ale co najważniejsze to to, że odskoczyć ze zdobyczą szybko nie można, bo okazuje się, że właśnie koło giseryi poczyna się kręcić jakieś wojsko. Gdyby się nawet udało jakowąś zbroję w Samsonowie uchwycić, to mogliby łacno złapać nasz trop i trafić aż tu, na Klepaki. — Przecież i tak mogą tu trafić? — Tylko przez zdradę albo przez przypadek fortuny. — O zdradzie możemy nie myśleć. Tu ludzie nie tacy- — Mój jegomościuniu dobrodzieju, wszędzie mogą się zdarzyć właśnie „tacy". A co do przypadku, to... — To Bóg nas strzeż! —i Tak, księże. Myślę, że nic innego nam nie pozostaje. A poza tym tuszę, że fortuna nam sprzyjać powinna, jako że do końca roku blisko, a rok miał być szczęśliwy. Pierwsze trzy kwartały szczęścia było tyle, że na 101 jedną pchłę by nie starczyło, to może ostatni kwartał nam się uda i to daj Boże tu, na Klepakach. — O jakim szczęściu waść mówisz? — A... bo... na początku roku — Zabrzeski trochę się zająknął — kiedym pod nieobecność rodzica K.M.B. 1707 na nadprożu malował... — Święconą kredą? — A jakże inaczej? Tedy właśnie pod ten czas Cyganie stali u nas na zaogrodziu. A że mróz, jak ksiądz pamięta, siarczysty brał, kazałem im tam do szatry jakieś jedzenie podrzucić. Chude, bo chude to było, bo i mnie samemu brakło, ale dałem, co Bóg zdarzył, bo tam jakieś Cyganięta skwirzyły na zimnie. Tedy mi zaraz Cyganichę przysłały z wróżbą szczęśliwą. — I waść słuchałeś, panie Janie? Przecież to grzech, zabobon, a i obraza boska! — A co miałem robić? Żałowałem za grzechy, ale słuchałem. A wróżba była pomyślna. — Co rzekła owa Cyganka? — składa ręce po swojemu wikary. — Księże, toż to grzech! — Prawda, prawda — opamiętuje się wikary — tedy już nic nie mów. — Kiedy tak, to krakowskim targiem powiem przez pół. Co o mnie, to ominę. Ale powiedziała jeszcze, że rok, który się przed nami ściele, tak właśnie powiedziała: „ściele", że rok ten będzie szczęśliwy, jako że ma w sobie dwie siódemki: 1707, a siódemka to liczba szczęśliwa w kabale. — I co, gdzież to szczęście? — szepce smutnie ksiądz i pociąga nosem, jakby głęboko strapiony, że grzeszy słuchając kabały, która i tak się nie sprawdza. —■- Księże kochany, toż nie miejcie frasunku — pan Jan podbiega do towarzysza i obejmuje go trochę niezgrabnie ramieniem. 102 — Jak mogę nie mieć? — Niech ksiądz słucha. Nie jest jeszcze tak całkiem źle. — Całkiem może nie jest, ale wystarczy jak na mnie. — Może się nam jeszcze sprawdzić to cygańskie gadanie. Raz, że jeszcze nie koniec roku i trochę dni mamy przed sobą, a po drugie, coś się jednak sprawdziło, bo w dwa tygodnie po odejściu Cyganów wrócił do domu mój rodzic dobrodziej. Wprawdzie ranny, ale żyw. — A... a wiesz pan, panie Janie, w tym coś jest. Chyba palec Boży, nie, co ja plotę, wybacz mi, Panie — żegna się wikary i krzywi się, jakby go ząb rozbolał. — Bo... bo od takich rozmów to... tylko się człekowi w głowie kręci. — Od jakich to rozmów? — w drzwiach staje wysoka postać głowy rodu, Dobka Klepackiego. Wszedłszy, pochyla nieco czub, którym sięga aż do powały, i przygląda się obu gościom, mrużąc niebieskie, wciąż jeszcze bystre oczy. Dziad Klepacki trzyma się na schwał, tyle że czas widać nie żałował mu szczerb na obliczu. —■. Czasy takie nastały, księże wikary, że nie warto ich marnować na gadanie — huczy takim tubalnym głosem, że szybki w oknach dzwonią. — Et, takeśmy sobie tu z panem Zabrzeskim uradzali, zanim... A są jakieś wiadomości ze Sniadki? — zmienia chytrze temat ksiądz. — Widzę — dudni po swojemu Dobko — że duchownej osobie spieszno do hultajskich karków. Co, a może się mylę? Jeszcze czas się rozmyślić, bo ze wsi nijakiego gońca nie przysłali. — Nie po tom się ofiarował, nie po tom zgłaszał do was akces, żeby się rozmyślać. — Skoro tak, to pora się przebrać, bo w tej... sukni ksiądz chyba się zaplata w potrzebie. — Jak przebrać? 103 -— Moja rada: sutannę, uczciwszy uszy księdza, w pludry, a po wierzchu kurtę wdziać. Mam już coś upatrzonego. W sam raz dla jegomościa. — Wolałbym coś bardziej obszernego, jakowąś pelerynę czy burkę... — Niech ksiądz nie marudzi, tylko słucha starego leśnego. Jak mówię kurtę, to kurtę. W lesie nie ma jak kurta, a i w marszu się przygodzi. Nóg nie pęta, a za pas bandolet grzeczny się" wsadzi i gotowe. Nieźle ksiądz sobie ze strzelaniem poczynał wczora i poza-wczora, to się mu i kurta do tej okazji zda, i pas ku niej, i... i to, co za pasem... — Tedy poddaję się — wikary potulnie chowa głowę w ramiona — i idę się przebrać... według... według rozkazu... Tak się mówi? — Tak. — A zaraz ruszamy? — chrząka Zabrzeski, trochę niezadowolony, że Dobko nie zwraca na niego uwagi. — Bo jeżeli dotychczas nie ma posłańca ze Sniadki, to... — Posłaniec może być każdej chwili — stary odwraca się powoli w stronę Jana i przygląda mu się uważnie. — A syn mój ze strzelbami od. Szwedzkiego Siodła będzie tu za dwa pacierze. Są już na porębie. — Skąd waszmość wiesz o tym, gdzie są? — pyta Zabrzeski z takim zdumieniem, że stary rozchmurza się zupełnie. — My, leśni, mamy swoje sposoby. Nie wszystkim one płużą, ale wystarczy przesiedzieć w boru, jak ja, sześć, siedem dziesiątków lat i już się trochę można nauczyć. A waszmość u nas dopiero od iluś tam godzin, to jeszcze wszystkiego nie wiesz. Nie to co ksiądz wikary. Cztery dni już u nas w boru siedzi, to i ekspe-riencji leśnej nabrał. A jak z bandoletem sobie poczyna, no! Osobliwie do szyszek. 104 — Dałbyś dziadek pokój — sumituje się wikary. — Do szyszek, nie do szyszek, grunt, żeby prochu nie marnować. A w potrzebie mogę się przydać i jako zbrojny, i jako ksiądz. — Co zaś? — mruży oczy Dobko. — Jako kto? — Ksiądz wikary chce przez to rzec, że w boju nie tylko luterany a dysydenty giną. Może się i naszym zdarzyć — wtrąca cicho Zabrzeski — a wtedy łacniej księdzu niż cywilowi dysponować ginącego na śmierć i absolucji udzielać. — Cóż — odzywa się stary po sporej chwili, którą przemilczeli w trójkę na ten sam temat — tak i ono jest. Wojna. Bronić się musim, jeśli sami gardła dać nie chcemy. A na wojnie wiadomo: gdzie drwa rąbią, tam trzaski lecą. W pięćdziesiątym piątym, za króla Jana Kazimierza, pamiętam, też Szwedy grasowały tutaj. No i licho ich skusiło drapać się aż tu ku nam, na Klepaki. Zdrajca ich doprowadził, tutejszy, nawet pamiętam jego imię, ale nie warto wspomnieć. Toż przyprowadził ich na rabunek. Taki mały komunik rajtar-ski. Ustrzelili nam wtedy dwóch ludzi. Ale nie udało im się tak, jak chcieli. Nie my, ale oni tu legli. —■ Gdzie? — pyta żywo Jan, nadstawiający ucha na każde słowo Dobka. —■ A tam — odpowiada stary uchyliwszy zasłony u okna. — Widzisz, waszmość, koniec onego częstokołu. — Ta palisada patrząca ku lasowi? — Tak. Tam padli i tam leżą. Od przeszło pięciu dziesiątków lat. Ale tu u nas każdy pamięta, że to Szwedy. Ja sam, choć wtedy gołowąs jeszcze, pamiętam, jakby to było dziś. I patrzcie, pół wieku minęło, a oni znowu ku nam lezą. Albo wstydu, albo rozumu nie mają. — Albo im chciwość jedno i drugie zasłoniła — 105 wtrąca nagle wikary, zapatrzony w palisadę. Dopiero po chwili wzdryga się, jakby go mróz nagły przeszedł, i pyta cicho: — Tedy wszyscy z onych... wszyscy poginęli? — Co do jednego. Nawet ci, których ostawili przy koniach na Szwedzkim Siodle. — A onże zdrajca? — On pierwszy dał gardło — mruczy Dobko, jakby zapatrzony w te nagle znowu świeże sprawy. — Nawet dosłownie tak się stało. — Jakoż to? — Bo mu tam przy koniach nasza strzała gardziel przeszyła — kiwa głową stary. — Straszno to słuchać, ale kara chyba sprawiedliwa — żegna się krzyżem wikary. — Nie ma inszej na zdradnika — wzrusza ramionami Zabrzeski — i być nie może. — A potem, za waszej pamięci, nie wyzdradził nikt was tu i... no niby... wszystkiego? — wikary znowu podchodzi do okna i długo patrzy na wylot duktu. Wyraźnie się niecierpliwi. — A co tu takiego do wyzdradzania? — dziwi się stary. — Bogactwo jakowe utajone, złoto czy skarby ukryte? Drzewa nie zdradzą, a ludzie... ludzie wiedzą, że jeśli na Klepakach skrzykuje się kupa zbrojnych, to tylko dla naszej wspólnej obrony. I pary z gęby nie puszczą. Pamiętam, jak za Związku Święconego w sześćdziesiątym pierwszym czy drugim też zbuntowane wojska rozłożyły się w naszej ziemi kieleckiej na leże zimowe i wyprawiały się zbrojną ręką po łupy po tych samych traktach, po których teraz nowi grasują łupieżcy, tośmy im odpór dawali taki, jaki dzisiaj dajemy. I zawsze po wypadzie i ukróceniu rozboju wracaliśmy cichą stopą na Klepaki. I nigdy nas nikt nie wyzdradził, bo kto by miał to uczynić? Sami swoi jes- 106 teśmy, kość z kości i krew z krwi tutejszych, tu urodzonych i tej ziemi broniących ludzi. A nieraz zdarzało się, że tamci bardzo by nas chcieli dostać w ręce swoje zbójeckie. Ale Bóg strzegł, bo słuszna nasza sprawa. I ludzie strzegli. I te lasy, w które zapadaliśmy jak borsuki. To nasza najlepsza strażą. Tak mnie uczył mój ojciec, ten, który tych Szwedów tu pobił. Tak ja uczyłem Walentego, mego syna, który tu ze mną osiadł. I tak on, Walenty, uczy swych obu synów. Tych właśnie, z którymi poszedł zwerbować pomoc na naszą dzisiejszą wyprawę. — A nie żal wam... — zaczyna wikary i szybko milknie, ale stary, choć stary, słuch ma cienki. — Czego zaś mamy żałować? — Może nie tyle żal... ale czy nie szkoda wam, dziadkowi, a i rodzicom, obu synów ku żołnierce sposobić? Osobliwie matce... to znaczy synowej waszej... Nie wojna to niby, ale zawszeć głowę na gościńcu można osta-wić w takiej potrzebie. Nie boicie się o nich? — A czemuż się bać? — huczy Dobko swym donośnym głosem. — My ludzie leśni, broni zwyczajni, lasów pilnujemy z dziada pradziada, każdą steczkę tu znamy i parów każdy, to kogóż mamy się bać? — Aleć zawsze... białogłowy... — Kobiety nasze też z leśnych familii i w boru chowane. Twarde. I śmierci nieraz w oczy zaglądają jako i chłopy. Zofkę, synową moją, poznaliście? -— Jakże, poznaliśmy —: potakują goście żarliwie, aż śmiesznie, bo dwugłosem. — Gospodarna imość — dodaje szybko Jan. — I taka... mocno wygląda — uzupełnia wikary i natychmiast się rumieni. —■. Jaka zaś? — stary zerka podejrzliwie na księdza. — Chciałem rzec: słusznej postury — wikary nie może już być bardziej czerwony. 107 — Gadanie! — Dobek dmucha w wąsy i przysiada na zydlu, jakby się zmęczył tym mydleniem oczu. — Powiedzcie po prostu: baba jak grzmot. I to będzie prawda. Wszystkich nas ona tu za łeb trzyma, a osobliwie mego syna Walentego. Tylko oba chłopaki, Bartuś i Józek, czasem się jej wypsną poza dom. No, tych to nie idzie upilnować, tak że Zofka, choć rodzona matka, woli, żeby ostali i wojowali nawet przy tych partyzanckich zagonikach, niż pognali gdzieś do światu na zatracenie. Zawszeć tu opiekę ojcowską i nie chwalący się dziadową mają. — Pewno że tak, chocia ja sam — zaczyna Jan trochę niewyraźnie — umyśliłem sobie coś cale inszego. Właśnie rodziciel mnie chciał przy sobie utrzymać, a ja... a mnie... — Wy to co insze. Przystaliście do nas — stary unosi się ciężko z zydla. — Dogadaliście się już z synem, z Walentym, jak słyszałem. Teraz musicie słuchać jego komendy, nie mojej, bo mnie zostawują do obrony domu w tym czasie, kiedy familia rusza na odsiecz sąsiadom. Taki, można rzec, wojski jestem na czas każdej wyprawy Klepackich. Na wszelki traf losu, jakby właśnie kiedy wydarzyło się, że nieprzyjaciel zawitałby na leśniczówkę pod nieobecność gospodarzy. — I dałbyś jegomość radę obronić się przed takim napadem? — wikary znowu składa ręce, jakby prosił o litość. — Sam jeden? Z białogłowami jeno? — Umieją one w razie potrzeby i ze szturmaka huknąć alibo z garłacza. — Uwidziałby ksiądz klepackie dziewczęta czasu wojennej potrzeby. Każda poradzi sobie z bandoletem nie gorzej niż dobrodziej wikary, a bywa, że kiedy do ręcznego boju dojdzie, to i sza-belką w oczy zaświeci. — Takież to amazonki się tu trafiają? 108 — Ja tam nie wiem, jak je zwać — stary potrząsa niecierpliwie głową — ale jedno pamiętam: wtedy, kiedy nas napadły te rajtary szwedzkie, to nasze dziewki im odpór dawały ze stryszku. I to z samopałów. Nawet jedna ranna była w rękę, pomnę. Ptakówna się zwała. To jej rodzica wtedy Szwedzi ustrzelili.' Stach-nę Ptaka. A drugiego... drugi był młodzik jako i ja. Śliwa mu było. Tego to oficjer ichni ustrzelił. No, ale ich za to więcej zginęło. Cóż, na moje wychodzi: gdzie drwa rąbią... — O tym właśnie myślałem, dziadku, że się wam przydam nie tylko jako wojownik, bo w tym nijakiej eksperiencji nie mam, ale i jako kapelan. — Za półtora porcji? — uśmiecha się Jan i mruga na wikarego. — Co zaś? — stary patrzy na obu. — Jakiej porcji? — Pan Zabrzeski dworuje ze mnie — wyjaśnia wikary — że zgłosiłem się tu do służby za żołd albo strawne. Tak jak w wojsku. I wyznaczył mi półtorej porcji gemeina, jako kapelanowi. Tylko nie wiem jeszcze, czy się zgodzę. — Półtorej... Cha, cha, cha! — wybucha dziadek takim śmiechem, że tamci obaj głuchną na amen. — Ależ księdza spostponował pan Zabrzeski, cha, cha, cha, półtora gemeina! Nie ma co, nisko panowie szlachta księży szacują! — Wesoło wam w domu, widzę. To i dobrze, bo mnie nie do śmiechu... — do izby wpada krępy, nad podziw rozrośnięty człek. Od razu zabrał sobą pół izby. — Dziadku, zadysponujcie chłopakom jakiś łyk mleka czy czego przed drogą, bośmy okrutnie zdrożeni. — I co? Zaraz w drogę? Zjedlibyście co jak ludzie, Walenty. Zaraz powiem Zofce... <— Ostawcie, tato! W Sniadce już pewnie się biją, nawet nie wiem, czy zdążymy. Konie gotowe? 109 — Gotowe. Sławko z Mrówczarzem przy nich. Tam gdzie zawsze, nad Swiśliną. — Toć wiem. A ksiądz wikary to jak? W tej rewe-rendzie? — Już lecę się przebrać. Tylko burkę wdzieję. A po drodze poślę chłopców do imć Zofki po mleko — wikary zakrzątnął się po izbie, aż sutanna zafurkotała, i już go nie ma. — Wałek — stary przybliża się do syna, jakby nie chciał, by Jan słyszał, o czym mówią — skąd wiesz, co w Sniadce? — Borowy dogonił nas w drodze powrotnej. Przed godziną dwa patrole konne przeleciały od Bodzentyna. — Kto? — Nie wiedzą. Borowy mówi, że jakieś w kołpakach. Dwa podjazdy po parę koni. — W kołpakach... — powtarza Dobek w zamyśleniu. —i To nie mogą być nasi, komputowi. A mitiuki poznali, jakie mieli tamci na koniach? — Co zaś za mitiuki? — marszczy brwi syn. — Ojciec myślą o czaprakach na koniach — wtrąca spokojnie Jan. — Chodzi o to, jakiej barwy były. — O czaprakach nic mi Borowy nie prawił. Albo co? — Nasze pancerne zakładają na konia czapraki kar-mazynowe, a zaś petyhorce granatowe. I po tym można ich poznać — wyjaśnia flegmatycznie dziadek, jakby całe życie husarską chorągwią dowodził. — Ale to najpewniej byli kozacy. Od Mazepy. Oni kołpaków najradziej używają. — Jeszcze nam ich tutaj brakuje. No nic, tato, pora na nas. A kogo tam spotkamy, zobaczymy. W najgorszym razie czarta, bo już gorzej być nie może. Bywajcie, ociec. A pilnujcie Klepaków. I Zofki. — A ty pilnuj Józka i Bartusia. Osobliwie Józika, 110 bo widzę, że tyłek go świerzbi do latania, a ręka do czynienia szablą. — Będę dawał na niego baczenie. Ostańcie z Bogiem! — Bóg was wspomagaj! A nie zapomnij o panu Janie — dodaje stary znów mocnym głosem, żeby samemu sobie udowodnić, iż nic mu w gardle nie zawadza. Nie dostrzega nawet uśmiechu Zabrzeskiego, który cicho zamyka za sobą drzwi. Kiedy rzuca się do okna, widzi już tylko ostatnie szeregi drużyny klepackiej, znikające w ciemnym gardle duktu. Idą szybko, drobnym, kołyszącym się krokiem, najbardziej sposobnym do leśnych marszów. Kiedy ciemne łapy jodeł zamknęły się za plecami ostatniego szeregu, stary powoli odwraca się ku izbie. Czyni to z takim trudem, jakby mu nagle przybyło drugie siedem dziesiątków lat. A tamci idą szybko, niemal biegną. Takim pieszym truchtem. I wciąż na południe, jak można wymiarko-wać po cieniach ścielących się im pod nogi. Po jakich trzech pacierzach Walenty przystaje tak nagle, że biegnący tuż za nim Zabrzeski utyka nosem w jego plecach^. Za nim cały oddział staje jak wkopany w ziemię. Dowódca nachyla się nad drogą i przekręciwszy głowę, trwa tak przez sporą chwilę. Szlachcic stojący najbliżej widzi, że tamten ma przymknięte oczy i wyraz takiego napięcia w obliczu, że Jan poczyna kręcić głową. Czego ten Walenty tak stoi jak Szymon Słup-пік па postumencie w kościele? Pewnie słucha. Ale czego? W tej chwili może usłyszeć tylko tłumione oddechy drużyny. Ale widać stary swoje słyszy, bo po chwili prostuje się i daje ręką znak: dalej, marsz! Ruszają tedy i już po paru chwilach wpadają znów w swój poprzedni rytm pieszego kłusa. Biegną w nogę i dopiero teraz Jan pojmuje sens takiego właśnie marszu. Biegnąc, nie czynią większego szumu niż jeleń czy ody- Ш nieć przeciskający się w gąszczu. A przecie partyzantów nie tek mało, czterdziestu paru chłopa ścieka w dół duktem cicho i wartko jak leśny strumyk. Czego to ci leśni nie wykoncypowali! — przelatuje przez głowę Zabrzeskiemu. Szlachcic drobi drogą z zapartym tchem i ma ogromną ochotę zapytać o coś starego, ale nie śmie. Tuż przy nim biegnie wikary. Widać, że jak dotąd, daje sobie znakomicie radę tak z kurtą, jak i z sutanną, a przede wszystkim z tym zwariowanym biegiem, bo cóż to za marsz! Pan Jan jest znacznie bardziej zażywny od podszytego wiatrem księżula, toteż musi się bardzo pilnować, żeby utaić sapanie. Na szczęście po paru stajaniach Walenty znów zatrzymuje oddział i Jan może się trochę wziąć w garść, bo mu i tchu zaczęło nie dostawać. — Dlaczego stajemy? — Zabrzeski słyszy przy swoim uchu szept księdza, ale Walenty w odpowiedzi poczyna tylko przebierać palcami wyciągniętej dłoni, zupełnie jakby odpędzał muchę, i ksiądz cofa się z urażoną miną. W tej samej chwili z przydrożnego gąszczu wynika jakiś człowiek. Kiwa głową w stronę starego i natychmiast, obróciwszy się na pięcie, znika za dwiema potężnymi jodłami. Zanim Zabrzeski zdążył się zdziwić, już Walenty z obu synami wślizgują się pod nawisłe nad poboczem konary drzew. Teraz szeregi oddziału rozsypują się w mgnieniu oka, czyjeś ręce popychają wikarego i Jana w głąb boru, w samo zanadrze matecznika. Natychmiast zawiera się nad nimi zielony dach i marsz rozpoczyna się na nowo. Tyle że gęsiego. A przecież pod nogą ani śladu ścieżki. Pachnie grzybami i wilgocią. Wszystko dokoła zdarza się tak nagle, a równocześnie w takim porządku, że dla obu przybyszów jasne się staje, iż wszyscy ich towarzysze nie pierwszy raz przemierzają te bezdroża. Nikomu, kto kroczy duktem, a nie zna tego ubocza, nie przyszłoby U2 nigdy do głowy, że jakikolwiek człowiek mógłby się przecisnąć przez te rozgęstwiny ciasno spętane skudła-czoną zielenią poszycia. Rozległe spłacie jeżyn, kuszcze dzikiego bzu, jakieś ogromniaste powoje bronią zaciekle każdego kroku w tej zielonej ćmie. Co chwila wyłaniają się z mroku białe stołpy opadłych z kory, umarłych drzew. Ich strupieszałe od stuleci pnie rozsypują się w próchno i pewnie świecą nocami po uroczyskach. Potężne, sięgające piersi paprocie pochylają się ku maszerującym. Niewidoczny szlak nie wiedzie bez przerwy w dół, wykręca wciąż, omijając to zastępującą drogę kępę modrzewi, to jodłę rosochatą, hubami gęsto porosłą, wczepioną pazurami korzeni w ziemię, a roz-kudloną koroną w niebo. Ale nieba tu nie uświadczysz, a i słońce tylko na rzadkich polankach przesiewa się przez strzechy jodeł i piętra rozrosłych ponad człowieczą miarę buków. Biegnący przed Janem i wikarym młodszy Klepacki, Józik, drobi nogami jak kozica i co chwila zwraca ku gościom swą pucołowatą trochę gębę z uśmiechem, że niby patrzcie i naśladujcie, tak tu się chodzi! I żeby drabowi stopa się omskła, żeby się choć pośliznął przy przeskoku przez pień. Nie! Sadzi jak jeleń i, trzeba przyznać, pomaga tamtym obu uczciwie, jakby to on właśnie miał się nimi opiekować. Parę razy cofnął się ku wikaremu i podparł go w sam czas na spróchniałym upłazie albo podał rękę zagrożonej duchownej osobie. Zabrzeskiego też ustrzegł przed niebezpieczeństwem, przytrzymując w ostatniej chwili rozpędzonego szlachcica za pas. Sprawa była niebłaha, bo właśnie wpadli na stok sporego jaru, poszytego do imentu dziką, karłowatą wiśnią. Bez pomocy chłopaka byłby pan Jan przepadł z kretesem w ciżbie drzewek ciasno splecionych z sobą i czepiających się gałęziami ludzkich barków i kolan. Biegnący przed nimi wskakiwali w śla- 8 — Wilki za progiem 113 dy poprzedników, przy czym musieli to czynić dokładnie, bo każdy uchył w bok oznaczał niezawodny upadek. Na szczęście dla gości wnet po wyplątaniu się z wiśniowych obierzy stok łagodnieje, poszycie rozstępuje się i maszerujących witają znowu promienie słoneczne. Dzień się po kapryśnym ranku trochę rozpogodził i powietrze świeższe niż w puszczy owiewa utrudzonych wędrowców. A czas jest po temu najwyższy. Obaj goście potykają się coraz częściej na konarach i wykrotach, zostają wyraźnie, odpadają ku tyłowi kolumny i gdyby nie pomocna dłoń Józika, nie wiadomo, czy nie rymnęliby choć na chwilę jak dłudzy na ściółkę leśną, żeby odsapnąć, wyziajać się, żeby po prostu choć przez moment nie iść, nie maszerować. Ale chłopak jest niemiłosierny, pogania ich, obskakuje, popycha i obtań-cowuje jak pies pasterski kierdel owiec. Ma z tego dodatkową uciechę, gdy tamci dwaj — tylko wstyd. Wreszcie Jan nie wytrzymuje. — To chyba tu przystaniem albo co...? — pyta trochę niewyraźnie, widząc nieduże karczowisko czy polankę, na którą właśnie wkraczają. — Jeszcze kawałek. Do koni — szczerzy zęby Józik i pomyka dalej, jakby mu kto za to płacił. A w ogóle wygląda tak, jakby miał ochotę jeszcze raz przekłuso-wać całą drogę z powrotem ku Klepakom. — Co zaś? Ku jakim koniom? — dyszy Zabrzeski. — Rozumiałem, że będziemy szli, a nie gnali... — Toż nie ustawajcie, jeszcze kęs... — Dobrze ci rzec „nie ustawajcie" — chrypi szlachcic. — Nie szlachecka to rzecz dunąć taki świat drogi na własnych nogach. Od tego są końskie. — Właśnie. — Co właśnie? 114 — Właśnie ku koniom idziem — cieszy się Józik. —■ Jeszcze dwa stajania. Ot, tam gdzie te olszyny nad rzeczką. — Jaką rzeczką? ■—- pyta wikary, ocierając połą kurty spoconą twarz. — Swiśłina, a jaka miałaby być? — dziwi się' chłopak, jak można nie wiedzieć tak prostej rzeczy. — O, już ją widać, tam gdzie ten zagajnik! Obaj goście zadzierają głowy ponad chaszcze, żeby dojrzeć tę oazę, zapewniającą odpoczynek ich utrudzo- t* nym członkom, ale w tej chwili ze szczytu modrzewia-samotnika, pilnującego skraju poręby, podrywa się coś ogromniastego i czarnego z. tak potężnym trzaskiem i łopotem, że wszystkim oddech zapiera w piersiach. Walenty zamarł z pistoletem w dłoni, jakby piorun w niego trzasnął. Kiedy wydobył broń — nie wiadomo. Widać tylko, jak zaraz chowa ją z powrotem za pas, międląc w zębach jakieś przekleństwa. Ktoś parska krótkim śmiechem, ale natychmiast milknie, zgromiony wzrokiem starego. — Co... co to było? — pyta Zabrzeski, wciąż jeszcze skonfundowany. — Ciecior. — Co? — Ciecior. No... cietrzew. Ruszamy — Józik wspiera ramieniem gramolącego się wikarego. — Koka sobie pewnie do swojej cieciorki. Ale spasła hadiuka! Na tydzień tłustości by z niego wytopił. — Cietrzew? — A co? Cietrzewy lubieją południową porą przysiadać na modrzewiach. Właśnie na takich osobniakach jak ten. — Zaraz, zaraz — opamiętuje się Jan — a o jakich to koniach mówiłeś? 115 — O naszych. W tamtym zagajniku dosiądziemy koni, bo na piechotę byśmy nie uśpieli, a do tej Sniadki jeszcze kęs drogi. Z Klepaków koniom niesporo. Stromizna taka, a na Szwedzkie Siodło gdzie nałożyliby my drogi! A tu już można wierzchem nawet na drygancie. — Jako to? Bo nie mogę pomiarkować... — O Jezu! Tu niedaleko trzymamy nasze konie. — Ile? — Ile trzeba, to zawsze jest. — I nikt o tym nie wie, że to partyzanckie konie? — Komu trzeba wiedzieć, ten wie — mruczy chłopak coraz bardziej niechętnie. — I nikt więcej. — Chytrze pomyślane — szlachcic nie może wyjść z\ podziwu. — Ale gdzie je trzymacie? Kto się nimi opiekuje? Przecież tu ich nie hodujecie. Stadnina znaczna rzecz, zaraz by wpadła w oko, komu nie trzeba —i mówi coraz bardziej gorączkowo, ale milknie nagle, spojrzawszy na twarz Klepackiego. Ten zaś wysforował się w tym momencie ku przodowi i tak zakończył rozmowę. Zresztą na nic nie ma już czasu, bo oddział ledwie wyplątał się spomiędzy pni, a już zwiera bez komendy szeregi i przyspiesza kroku. Już schodzą ku nadbrzeżnym łęgom. A oto i olszyna. Z gęstego zagajnika wyskakują ku nadchodzącym dwaj ludzie. Obaj siermiężni. Jeden z nich podbiega do Walentego, nachyla się ku niemu i coś mu długo szepce w ucho. Dopiero teraz na znak dowódcy oddział się rozsypuje. Wikary z Janem biegną za innymi, obijając się o olszowe korzenie i pręty. Gdy wybiegają na polankę, przypartą ku rzeczce przez obstępujące ją drzewa, Zabrzeskiemu twarz się rozjaśnia. — Chwała ci Panie! Konie! Istotnie na polanie przed nimi koczuje kilkadziesiąt koni. Bardzo to co prawda różne konie. Chyba z każdej z okolicznych wsi po jednym. Nie wszystkie osiodłane, 116 niektóre bez uprzęży, ale każdy z nich ma cztery nogi i chodzi o własnych siłach. A to najważniejsze. — Jak się zgodzą, to ja bym sobie wy godził tego podjezdka — Jan wskazuje na krępego, mocno związanego w sobie konia — a księdzu bym radził owego tam mierzynka. Widzi mi się, że uniesie godnie duchowną osobę, gdzie trza. — Nie wiem — szepce ksiądz, trochę bojaźliwie zezując na kościstą chabetkę, podskakującą na spętanych nogach. — Nie wiem, czy imć Walenty mnie ją pozwoli. — A co by nie miał pozwolić — uśmiecha się szlachcic. —i Klaczka wprawdzie bez siądzenia, ale na oklep też można jeździć. A siądzenie dla jegomości najdziemy. Na razie pewnie jeszcze jakowyś dragan na nim siedzi, ale mu je wytargamy spod pludrów razem z te-binkami. Grunt, że mamy konie. Reszta furda. Teraz niech się już tamci gryzą. — Jacy tamci? — Ci, których spotkamy! — wykrzykuje szlachcic już z siodła. Wikary przygląda się z podziwem, jak Jan toczy kołem tuż nad strugą, jak nawraca kunsztownie konia, ale w tej chwili obok niego pojawia się krępa postać starego. — Nie czas na popisy, za chwilę przyjdzie nam się popisać trochę mocniej — woła i podprowadza księdzu właśnie jasnokościste końskie nieszczęście. — Niechże dobrodziej wsiada, bo już ruszamy. — Ale — ksiądz próbuje składać dłonie i patrzy błagalnie na Walentego — nie... nie wlazę. — Ksiądz dobrodziej nigdy konia nie dosiadał? '— Tak... trochę. Ale rzadko. Koło klepiska. Albo czasu żniw. — Koło klepiska — mruczy pod nosem stary. — Pomóż księdzu, Mrówczarz! 117 — A który tu ksiądz? — podjeżdża ku nim jeden z koniuchów, którzy ich tu przywitali. — Ja. A to jest ten koń, na którego... którego mam... — bąka wikary. — Dobra. Tu są... a zresztą sam dam mu oporządzenie, bo księdzu pewnie nieskoro — pogaduje tamten, zarzucając koniowi parciane tręzle. — No, już gotów. Spokojnie, koniś, cieś, cieś. Księdza będziesz niósł. — Jeżeli już, to ruszamy — odzywa się ostrym głosem Walenty, który przyglądał się dosiadaniu nieszczęsnego rumaka. — Co w Sniadce, jeśli wolno zapytać —■. odzywa się Zabrzeski głosem pełnym urazy, że stary nie docenił jego jeździeckich umiejętności. ■— Szwedy — rzuca Klepacki już w biegu. — Od teraz niech nicht bez mojego ordynansu pary z gęby nie puści. W Sniadce już się biją. Szwedy nadjechały skąd, Sławko? — Z Tarczku. Przed godziną. Po furaż niby, ale podpalili trzy stodoły kole wygonu. Mówią, że dla przykładu. — A kto jest z nimi? — Nie wiadomo. Jakieś pany. Po naszemu gadają. Tłumaczą noma, czego lutrom trzeba. Jakbyśmy to sami nie wiedzieli! — Trudno. Będzie, co Bóg da. Naprzód! — stary zacina konia i wyskakuje na czoło. I znowu, jak w lesie, kolumna formuje się natychmiast. Tyle że czwórkami. Gdy wylatują na drogę i zaraz ruszają w skok, ziemia poczyna dudnić pod kopytami końskimi. I, o dziwo, nikomu nie przyszłoby teraz do głowy, że to hałastra wiejska, tałałajstwo bezherbowe, gołodupcy żałośni, co dosiedli pańskich koni przypadkowo i na chwilę, i że to nie najprawdziwsza w świecie szarża Ш kawaleryjska. Tak ich nobilituje ten galop i ten głos kopyt końskich, coraz dźwięczniej dzwoniący we własną przecież ziemię. I na pohybel nieprzyjacielowi. Galopem przeskoczyli parę stajań, zanurzeni po uszy, po tert najgłębszy z oddechów w pęd, tętent i w to, ku czemu gnali, a co mogło zaskoczyć ich za najbliższym zakrętem drogi. Ściele im się do kolan piękna ziemia kielecka, sposobiąca się do zimowego snu, uśmiecha się zalotnie do swoich bosych rycerzy, podsuwa im pod oczy najpiękniejsze z swoich kras, jodłową, ciemną zieleń borów, buki podnoszące ku niebu swe ostatnie jesienne złota. Ogląda się za nimi każdym zakrętem rzeka, wierna chłopska ulubienica. Płotki się w niej rzucają i płoche klenie, starzy znajomi z ryba-czych kłusowisk. Co niecierpliwszy wypryśnie w górę na łokieć z wodnego wartu, jakby choć jednym okiem chciał spojrzeć na jadących. Swojaków przecie, znanych, siermiężnych. Ale tamtych już nie ma. Kurzawą zamietli za sobą drogę. Jeszcze przez chwilę echa rozwieszają odgłosy kopyt po drzewach przydrożnych, włóczą je po sitowiu i nadrzecznych łęgach. Ale wszystko przepada nie dostrzeżone, nie usłyszane. A oni gnają. Bez przerwy ten galop. Dopiero po sporej chwili, gdy już minęli rozległą dolinę, przechodzą w kłus. Jesieni ani kras oczywiście nie zauważyli. Na cale insze sprawy muszą dawać baczenie. Pewnie dlatego mają wilcze oczy i pewnie dlatego szczerzą zęby, że się gotują do krzyku. Ale też i konie trochę ustały. Na szczyt pagóru dochodzą stępa. Doszedłszy, przystają same, nie powodowane przez jeźdźców. Przed nimi o parę stajań płonie wieś. Tłusta, bura chorągiew dymu wisi nad nią nieruchomo, bo wiatru nie ma. I chyba nie dziw, że choć każdy z nich patrzy osobno, choć 119 jest ich przecie czterdziestu sześciu chłopa i czterdzieści sześć nienawiści serca im rozpiera, ale na widok tego, co się przed nimi dzieje, wstaje w ich oczach tylko jedna, cięższa nad wszystko inne i nie do zniesienia ponad wszystko inne — chłopska krzywda. I kiedy ruszają do tego pożaru, kiedy wspinają znów do biegu konie, nie ma już w nich miejsca na nic innego, na jakiekolwiek człowiecze uczucie. A konie pierwsze wyczuwają krew: uszy po sobie, chrapy uniesione, błyski zębców, zdziczałe oczy. Mkną wyciągnięte jak struny, właśnie tam gdzie trzeba, nie powodowane wędzidłem ani ostrogą. Ale ani przez moment nie wypadają z szyku. Jak na paradzie. I gdzie jest powiedziane, że to chłopskie niezgrabne mierzyny z brzuchami obwisłymi od sprzężaju i polnej pracy — a nie bachmaty husarskiej chorągwi, nie cienkonogie araby, z ręki owies jedzący wychowankowie magnackich masztalerzy. Nie dziw też, że jadący na swoim podjezdku w ostatniej czwórce pan Jan w takiej szarży po raz pierwszy w życiu zapomina o tym, kim jest, jakiego jest herbu i zawołania. Pamięta tylko o jednym — właśnie o tym, co go łączy z tą partyzantką, z tymi ratajami i leśnikami zapatrzonymi, jak i on, już tylko w żywy ogień przed nimi. A ten bije w niebo coraz mocniej i coraz bliżej. Dotychczas trzymali się rzeki, ale teraz, w tych ostatnich chwilach* odsądzają się od niej, by nie dawać nieprzyjacielowi pozoru, z której strony nadjadą. Do wsi wpadają od wschodu. Już są w opłotkach, już zastodo-lem przebierają się ku północnej części, tej właśnie stojącej w ogniu. Znów wypadają na gościniec. I już dymy płonących chat, żar buchający od pożaru, zatykający oddech. Naprzód! I oto są! Są ci, których ręce zbroczyła krew tutejszych ludzi. Oddział uderza ze straszliwą siłą w sam środek stoją- 120 cej na poboczu kolumny jeźdźców. Jedna salwa z pistoletów zrzuca z siodeł połowę konnego zastępu. To szwedzcy dragoni. Kilkanaście niebieskich mundurów tarza się w pyle gościńca. Na drugą salwę nie ma już czasu. Ale i oddziału nie ma! Rozleciał się w jednej chwili, roztrzaskany szarżą przybyszów na strzępy i szmaty, jak stado gęsi rozbite piorunem. Na próżno kilku konnych spośród szwedzkich sojuszników próbuje ścinać się szablą czy zażyć bandoletu we własnej obronie. Giną jak muchy po pierwszych złożeniach bronią. Giną zaplątani we własne wojackie oporządzenie, przeszkadzające w walce wręcz, w łosiowe ładownice, kosztowne olstry, rozmaite flintpasy i szarfy mające podnieść dystynkcje ich właścicieli. Giną nikczemnie, napadani ze wszystkich stron równocześnie, przebijani sztychem, rozcinani przez twarz i piersi na odlew. Mrą z wrzaskiem na koniach z zamkniętymi przed śmiercią oczami, drętwiejąc ze zgrozy i strachu. Nikt nie słucha ich żałosnych próśb ni wołania o pardon, chociaż po polsku krzyczą i wołają pardonu. Za późno! Wieś też płonie bez pardonu i miłosierdzia. Na progach kilku spalonych chat leżą ich właściciele. Odeszli w śmierć z ustami otwartymi do krzyku. Wraz z nimi zginęły i ściany otaczające dotychczas ich życie, spłonęły okienka patrzące z tych ścian na drogę, którą nadjechali grabieżcy, runęły na ziemię stodoły z chudym jesiennym urobkiem, z dymem poszły stajenki podpierane przemyślnie, od kiedy pamięć sięgała, rozmaitymi kołkami i bierwionkami, obtykane suto darnią i mchem przez wiele rąk od tylu pokoleń. Rozleciały się od uderzeń wrażych kolb furtki i odrzwia chat, nie umacniane przecie i bezbronne. Z' wielu zabudowań pozostały tylko gołe toki podwórców, wsparte w nie istniejące już od godziny zapłocia i zamknięte dokoła rozbebeszo-nej gnojówki, jedynej, jaka może przetrwać wszystko 121 i wszystkich. I trwa, bo co jej tam! Te dwa czy trzy trupy twarzą do łajna więcej — mniej? Ocalała tylko gadzina. Płoche kury, czochrające się w bruzdach po zastodolu, głupkowate gęsi, zrywające się do ataku z szumem usarskich chorągwi — oto, co pozostało. Prosiaków ani rogacizny anibyś uświadczył. Nie pierwsza to napaść przecie. Kto chce i nie chce, chodzi po tych wsiach. Gęsi i kury — oto cały dobytek. Choć i po niego warto wyciągnąć rękę: zdobyczne żołdackie żarcie. To wszystko. I jeszcze muchy. Zlecą się do krwi, o ile same nie spłonęły wraz z zapieckami. Zabrzeski otwiera zasnute dymem oczy i przez chwilę ze zdziwieniem przygląda się własnej szabli, jakby ją oglądał po raz pierwszy. Potem schyla się po cokolwiek, żeby wytrzeć tę szablę, bo jakoś mu się nie podoba, i nawet nie wie dlaczego. Ale czym wytrzeć? Przed chwilą rosła tu chyba trawa, wypalona słońcem, jesienna, ale jednak trawa. Teraz ziemia goła, ubita jak klepisko, zdeptana, sponiewierana. Żeby spłacheć słomy, żeby choć siana kosmyk. Nic! Więc, choć bocząc się, podchodzi do najbliższego trupa i przyklęknąwszy, wyciera broń, byle jak, w połę szafirowego koletu. Kiedy się prostuje, widzi, że potyczka chyba ustała. Odgłosy walki oddalają się coraz bardziej, wreszcie cichną za opłotkami wsi. Dokoła pusto. Ludzie przepadli, konie przepadły, tylko tych kilkanaście trupów polskich i szwedzkich świadczy o dopuście, jaki spadł w południe na tę wieś. Wzrok Jana wydobywa z najbliższego zasięgu strzępy krajobrazu, rzeczy, sprzętów. Jakieś drzewko na uwrociu ośnieżone pierzem z rozdartej poduchy, jakieś stare szleje nawinięte bez sensu na zęby przewróconej brony, widły z zakrwawionym stylis-kiem... Na wprost Jana, po drugiej stronie drogi, płonie z cichym trzaskiem tylna ściana stodoły, której już nie ma. Rozdarte na ścieżaj wrótnie patrzą na bure,, nie Щ zorane do końca pola na zastodolu. Właśnie obok tej stodoły klepaccy przybysze zaskoczyli dwóch dragonów, zdobywających ochoczo rozkrzyczaną dziewczynkę, może dwunastolatkę. Zginęli, ścięci kilkoma błyskami szabel. Jan przymyka oczy, ale zaraz je otwiera, żeby zapomnieć o tej scenie, żeby ją wytrzebić z pamięci. Dobrze, że wikary tego nie widział. Prawda, wikary! I tamci! I koń! Dopiero w tej chwili Zabrzeski przytomnieje na dobre. Szybkim krokiem obiega pobojowisko i wyskakuje poza zwęglony do połowy płot, do miejsca, gdzie ustrzelili pod nim konia. Cóż to za koń! Cóż to był za koń! — poprawia się natychmiast. —■. I co? Nawet imienia nie zdążyłem mu nadać — szlachcic przesuwa wzrokiem po tym, co jeszcze przed godziną było zwierzęciem, pełnym siły i zwinności pięknym stworem, sadzącym czterema kopytami przez drogi i bezdroża. Taki koń-cudo, w biegu zespolony z jeźdźcem w jedno. Anim się spodział, żeby taki był — duma Jan, kręcąc głową. — Ciężki niby, a jak to gnał! Spocony! Jeszcze teraz, po śmierci, ma zszerszenioną skórę. Zginął, zanim zdążył ochłonąć. Taki koń! >— człowiek wzdryga się, bo mu się zdało, że zwierzę ruszyło krwawą źrenicą. Ale to tylko blask pożaru odbił się na moment w jego oku. — Tuście są — Józik Klepacki osadza konia za plecami Jana. Szlachcic obraca się na pięcie z szablą nad głową, jakby w pojedynku kwintę parował. — Cha, cha, cha! — wybucha tamten śmiechem. — Chcecie mnie usiec czy jak? — Albo co? — dąsa się Jan. — Z tyłu mnie zajeżdżasz, to i staję w pozycji. Gdzieście się stracili? — To wyście się stracili, nie my ■— drwi pogański wyrostek. — Ociec się za wami obziera co chwila. — Konia pode mną ustrzeliły lutry. Ш, — Konia? — marszczy brwi młodziak i końcem szabli dotyka kasztanowatej grzywy rozpostartej na ziemi. — Onże? — No! — odpowiada ponuro Jan i odwraca głowę. — Szkoda. Godne konisko. Widziałem na moment, jak trącił kopytem tego dragana, kiery się ku wam przymierzył z bandoletu. Tylko kurz się posypał. Ale my zaraz za oćcem skręciliśmy ku zastodolu, a wyście... no... straciłem was z oczu. — I co? — Niby z czym? — Co u was? — niecierpliwi się Zabrzeski. —i Aaa... nic. Docięliśmy tamtych w środku wsi, ale nie wszystkich. Kilku, sześciu, może siedmiu, zbiegło. Lepsze konie mieli, bo nasze zdrożone. I zbiegli. — Szwedy czy... czy inni? — Po mundurach znać, że Szwedy. Tylko dwóch... — Jakich zaś? Naszych? — Jacy tam oni nasi. Tłukli tu ludzi razem ze Szwedami. Tyle że po naszemu gadali. Ale tłukli. Już tam ociec przepytuje, kogo trza, ze wsi. — To znaczy tych, którzy się tu bronili? — Tak. I tych, kierzy przeżyli. Widzieliście, ilu tu wytłukli i wypalili?—wyrostek patrzy twardo w twarz szlachcica. Teraz już nie wygląda na młokosa, któremu pilno prysnąć spod matczynej ręki. I to Zabrzeski jest tym, który spuszcza wzrok. — Widziałem — odzywa się cicho po chwili i zaraz pyta: — A ksiądz? Co z księdzem? — Aaa — oczy chłopaka łagodnieją natychmiast — dobrodziej stawał ostro na początku, a potem byłby się o włos omsknął z klaczki na ziemię. Popręg mu puścił czy siądzenie się obluźniło. — I co? — Nic. Mrówczarz go podparł i wartował przy nim 124 jak niańka do końca. Teraz absolucją daje rannym. Ale pewnie... o, już jadą, widzicie? Musim zaraz wracać, bo tamci, co uszli, dojdą do Bodzentyna i znać dadzą o nas. Pogonią może być. — A ranni? — Rannych nie bierzem. Ani jeńców. — Jako to „nie bierzem"? — Nie bierzem i już. Ociec dał ordynans. — A co? Zabijemy ich? — krzyczy Zabrzeski i czerwienieje niebezpiecznie. — Co? — Nikogo tu się już nie będzie zabijać! — słyszy w odpowiedzi i wytrzeszcza ze zdumieniem oczy na Józika. Ale to nie głos chłopca. To Walenty. Podjeżdża spokojnie ku szlachcicowi i przygląda mu się z wyraźnym ukontentowaniem. Za nim wysypują się na tok klepaccy kawalerzyści z bladym, ale uśmiechniętym wikarym na czele. Bystre oko Jana dostrzega natychmiast za nimi kilkanaście nowych koni o podpiętych, niepolskich rzędach. Zdobyczne. — Pytałem o rannych i jeńców — odzywa się wyraźnie Zabrzeski, zadzierając wysoko głowę, jako że sam jeden stoi na ziemi wśród tamtych, konnych. — Cieszy mnie, że waszmość przy zdrowiu — stary klepie szyję swego biegusa i nachyla się do szlachcica. — Widzieliśmy, jak stawałeś. A o jakich rannych pytasz? — O wszystkich — jednym tchem woła Jan. — O naszych i... i o tamtych. Ale pytam też o jeńców. — Jeńców nie bralim — odpowiada jeszcze prędzej stary. — Tych, co się poddali, ostawujem tutaj. Powiązanych, jak przystało niewolnikom. Ich ranni są z nimi. Niech czekają odsieczy z Bodzentyna. Tam stoi ich chorągiew. — Ale... — Co zaś jeszcze? 125 — Ale dadzą gardła, jak tylko ruszymy stąd. Chłopi im nie przepuszczą. — Mójże mości szlachcicu — uśmiech znika z twarzy Walentego — a oni chłopom przepuszczali? — Może jednak... pomyślcie, panie Walenty — odzywa się wikary w zapadłej nagle ciszy — może dałoby się... może jest jakiś modus... •— Zara! — Klepacki wpada w słowo księdzu. — Jegomość zażywali szabli przeciw lutrom? — Co? — czerwienieje ksiądz. — Szabli? Ano... zażywałem, Panie odpuść. — A czemuż to? — Jakże? — wikary otwiera usta, ale dopiero po chwili dopowiada prędko i niewyraźnie: — Przecie to inimici ojczyzny naszej. Bluźniercy i ludu prostego, ni-skąd pomocy nie mającego, krzywdziciele. A z nimi... — tu ksiądz się zająknął, jakby mu powietrza zbrakło. — Az nimi... — Z nimi ci, którzy po naszemu gadają. Herbowi, proszę księdza. Czemuż to oni ojczyzny nie bronią, a z nieprzyjacielem się łączą, na gardła nasze, ludu prostego nastawając? Nasi niby, a od tamtych, lutrów przecie, kaj tam gorsi. A może nieprawdę gadam, co? -— Te zagrody — Mrówczarz napiera swoim koniem na księżowską klaczkę i wskazuje na tok poza ich plecami. Wszyscy się rozstępują i patrzą za jego ręką, tylko Jan nie odwraca głowy: zna na pamięć to, na co tamci patrzą w tej chwili — wszystkie te zagrody nie szwedzka ręka podżegła. Ci tam, na rogu tej chałupy, nie od lutrowskiego rapira dali gardło. Jeden tylko zbój, który zginął od kłonicy tamtego zagrodnika, za tokiem, też nie Szwed. A kto? Sprawdzić można łacno po żupanie i po butach. Niech dobrodziej tylko ruszy koniem. O, tędy, zaraz za tokiem. Ale dobrodziej koniem nie rusza. Patrzy tylko bła- 126 galnie na dowódcę, jakby chciał mu w tym momencie coś najważniejszego przekazać. Klepacki daje znak ręką Bartusiowi, młodszemu synowi, i ten podprowadza Zabrzeskiemu konia. Szlachcicowi aż oczy błysnęły do tego śmigłego kasztana, tańczącego w podpiętym rzędzie jak podwika w zapusty. Bez słowa odbiera wodze od młodzika i wskakuje na dzianeta, nie tykając strzemienia. Chłopaki za plecami starego trącają się łokciami, bo spodobał im się pan Jan w tym momencie, choć szlachcic i przeciw rzeczy gada. Walenty jednak woli patrzeć nie na Jana, ale na wikarego, dopiero gdy tamten wybrał już trenzle, stary podnosi się w strzemionach i woła: — Stawać do szyku, chłopaki. Ruszać się. Ruszać! — I zwracając się dopiero teraz do księdza, dodaje zwykłym już głosem: — Pogonią za nami bystro pójdzie, proszę jegomości. Może już poszła. Toż to tylko mila drogi do Bodzentyna. A chłopom jeszcze bardziej pilno do lasu niż nam, bo nie wiada, czy Szwedy im na gardło nie siędą, jak tylko z odsieczą uśpieją. Ale żeby księdza wikarego pocieszyć, bo duszę ma miętką, to powiem, że naszym chłopakom ordynans dałem, żeby po moskiewsku wołali na tamtych: „Stupajtie, rebiata! Stojtie! Stojtie. Poddajte sia!" — Poddajte sia to nie po moskiewsku — wtrąca się Jan. Zdajte sia! Tak wołają Moskale w boju. Wiem to od ojca. Jak chcą kogo namówić do pardonu, to tak właśnie wołają. — Waszmości rodzic słyszał od swoich Moskali, a ja od swoich — krzywi się stary. — Na szwedzkie uszy wystarczy, że nie po polsku krzyczym. Niech myślą, że to moskiewski abo saski podjazd. Może choć tak upiecze się ludziom ze wsi, co? — popatrzył roześmianym wzrokiem najpierw na wikarego, potem na Jana. — No, co tak patrzycie? 127 — Aleście chytrzy, mości komendancie — śmieje się z kolei Zabrzeski. — Anibym myślał, żeście są tacy... ■— A co? Trza trochę głową, jak ręki k'temu nie staje — Walenty uśmiecha się pod wąsem, wyraźnie rad z siebie, ale zaraz odwraca głowę i poczyna mrugać oczami, ujrzawszy dłonie wikarego, złożone na piersiach, i jego usta szepczące modlitwę. — Co tam, trza się ratować, jako się da. A teraz dość gadek. Mielemy ozorem po próżnicy. Ruszamy — unosi rękę ku górze i wskazuje ku północnemu zachodowi. — Nie wracamy tą samą drogą? — pyta zdumiony Jan. — A po co? Żeby poszli naszym tropem? Wracamy na Sieradowice. Tam meldowali jakichś... diabli wiedzą, kto oni. Ale to było we wtorek, a dziś mamy... Reszty już Zabrzeski nie słyszy, bo kolumna rusza. Od razu idą w skok. Tuż za wsią biorą się na zachód i wypadają na drogi polne, które wiodą od gościńca jakby ku wodzie, potokowi chyba, bo do Psarki daleko. Tymi właśnie drogami raz odskakują od szlaku, odbiegają łukiem, i znów łukiem ku niemu wracają, właśnie jak to czynią jaskółki nad strugą śmigające. Zabrzeski, pochylony nad końskim karkiem, przecie ód. czasu do czasu zerka ku dowódcy. To ci chytrus! Jak to umie ślad gubić! Po gościńcu tropy znaczne, zwłaszcza kilkudziesięciu koni, a takie odskakiwanie ku bokom, rajza manowcami każdą pogonię zmylić musi. I kto by to pomyślał! — Jan z coraz większym szacunkiem popatruje na starego. — Jakże to on bobruje po tych górkach i zagajnikach. Jak szczupak po młyńskich jazach. Widać zna tu każdy kamień. Też tu jestem rodzony — duma chłopak — ale gdzie mnie do takiej eksperiencji! I oto w tej samej chwili musi ściągnąć wodze ku piersi, aż koń przysiada na zadzie i miele kopytami w powietrzu. To Walenty zatrzymał oddział 128 podniesioną ręką. Niemal w miejscu. Bardzo to wprawnie wyszło tym wsioskim wyrostkom. Niemal jak manewr komputowej jazdy w obliczu nieprzyjaciela. Poznać, że nie przez dzień i nie przez dwa musztry konnej zażywali, i że ten, kto ich ćwiczył, umiał sobie kawaleryjsko poczynać. Stoją tedy jak mur, konie zaryte po pęciny w rudy kurz drogi. Tylko klaczka wikarego wparła się klinem między zady dwóch mierzy-nów stojących przed nią i potrząsa łbem, jakby wstydu nie miała. Gańbę jeno księżaszkowi czyni. Ale dowódca jakby niczego nie dostrzegał. Rusza tylko koniem ku brzegowi pagórka, na którym przystanęli, i przez długą chwilę patrzy spod daszku ręki pod słońce, ku zachodowi. Za nim patrzą inni. Ale jak okiem sięgnąć, dolina spływająca od ich stóp jest pusta. Bo-dzentyńskiego gościńca nie widać za zagajami, tylko czubek Stawianej i majaczące za nimi Klonowskie wytyczają granice horyzontu. Poniżej i w prawo ciemnieją zakola potężnych zarośli. Jeno w jednym miejscu przecina je srebrzysty pasek, a i to trzeba się dobrze wpatrzyć, by pojąć, że to woda. — Psarka — buczy jakiś gruby głos do ucha Janowi. To Mrówczarz. Wskazuje towarzyszowi zapatrzonego w słońce dowódcę i kończy tajemniczym szeptem: — To znaczy, że teraz weźmiem się już prosto na północ. — Na Wąchock? — Jasne. Do domu. Swoje sie odwaliło. Na co jeszcze licho kusić? — Tedy najwyższy czas zawracać na Sieradowice — głos starego podrywa wszystkich. Szlachcic patrzy drwiąco na Mrówczarza, ale ten widać zgłupiał do szczętu: nie widzi i nie słyszy już nic poza rozkazem dowódcy. Patrzy przed siebie nieruchomy jak słup. Tylko grdyka mu lata. S — Wilki za progiem 129 — To chyba... chyba musim zjechać tędy w dół i potem tamtą steczką pod górę — odzywa się szlachcic cicho, jakby do siebie. Walenty patrzy bystro na Jana, a potem w bok, w kierunku ręki tamtego. __ W dół. A potem w górę. A waszmość znasz lepszą drogę? ,__ ja? Nie __ bąka chłopak zupełnie stropiony. — A czemu ja? __Nic. Myślałem —•■ wzrusza ramionami Klepacki i odskakuje na czoło. Oddział formuje się teraz w długi Wąż i sunie spokojnie gęsiego w kierunku sąsiedniego Wzgórza. Nie zdążyli jednak dojechać do końca ścieżki, ■wiodącej ku jego szczytowi, gdy z dołu, od wsi, buch-tięły dwa strzały. Po nich jeszcze jeden. I zaraz jakiś krzyk urwany nagle. Cienki, jakby kobiecy. __ Sieradowice! — woła zduszonym głosem stary. — 'W konie! Teraz już suną jak wicher. Przeskoczyli wzgórze i skosem, żeby koni nie pozabijać, rwą z kopyta ku Wsi. Nadbiegają ku nim jakieś gołe pola, bryzga ziemia spod końskich nóg. Jakiś strumień — skok — i nie ma strumienia, jeno płaski gliniasty szlak, rozjeżdżony їасісаті bydła i koleinami wozów. Konie zaczynają się ślizgać i potykać w rozpędzie. Klepacki ściąga swego mierzyna, przystaje i sam pierwszy zeskakuje z siodła. __Na ziem! — syczy zduszonym szeptem. — Już! I biegiem pod tę kuźnię! — wskazuje na poczerniałą drewnianą budę. Parę porzuconych kół leży koło jej zapartych wrót. Ledwie łapiąc oddech i ciągnąc za sobą konie, zdołali do niej dobrnąć. — Stało się! Zza budy wyskakuje kilku konnych w żółtych mundurach i stosowanych kapeluszach. Za nimi sypie się jeszcze kilkunastu, wśród których bystre oko dowódcy wyróżnia paru jeźdźców ubranych w bure kaftany z szerokimi pasami. Na głowach mają jakieś ni to kołpaki, ni 130 to czapy. Niezwyczajne. I do tego wąsaci. Wszyscy. Jakby się umówili. — Rany boskie! — szepce Jan stojąc u boku starego. — To Sasi! Gwardia konna albo dragany. A te... te wąsacze to chyba kozacy. Od Mazepy. Aż tu ich przyniosło! — No to co? — odzywa się Walenty. — Jak ich przyniosło, to ich przyjmiemy. Spokojnie — dodaje głośniej i sięga ręką za pas, widząc, że saski oficer, przepasany czerwoną wstęgą, zjeżdża ku nim z drogi. Za oficerem jeszcze trzech. Klepaccy bez rozkazu grupują się przy ścianach szopy. — Von wo sind sie? — pyta oficer wydawszy usta i nie patrząc nawet na Walentego. Ten oddaje trenzle swego konia synowi i odzywa się spokojnie, jakby pytał o pogodę: — A czego to chcą? Stojący za Sasem człowiek wysuwa się ku przodowi. Patrzy świdrowatymi oczkami na stojących przed nim i odzywa się szybko, widać ma taki język jak oczy: świdrowaty. Ledwie można wyrozumieć, co mówi. — Wielmożny pan oficjer pyta, skąd jesteście. — Jak? -— przechyla głowę stary. — Głuchy jesteś, chamie, czy głupiego udajesz? — wykrzykuje tamten i napiera koniem na Walentego, ale spojrzawszy w twarz Klepackiemu, ściąga cugle ku sobie. — Czyiście ludzie? —• Swoi — odpowiada flegmatycznie Walenty. — Konie na targ pędzim... — Aha, konie — przeciąga świdrowaty. — A dokąd to? Czy nie do obozu uzurpatora? — Nie. Do Wąchocka — wyjaśnia stary, trochę zaniepokojony obcym słowem. — A, za przeproszeniem, wielmożni panowie to kto? — Nie mamy się przed kim wywodzić, ale żebyście 131 wiedzieli, przed czyim obliczem stoicie, powiem: wojska króla jegomości Augusta Wtórego, saskiego elektora, jedynego władcy i suwerena tych ziem. Buntowników ścigamy, przeciw majestatowi królewskiemu czyniących, sojuszników luteranów przebrzydłych i zdrajców kraju. — My ta nic nie wiemy — Klepacki zerka spod na-sępionych brwi na świdrowatego. — Król jegomość daleko, a my tu swoje sprawy chłopskie wiedziemy. O, i teraz do Wąchocka z koniami... — Dobra, dobra — macha ręką tamten. — Szwedów widzieliście? — Uchowaj Boże! Konie by zabrali. Ale chłopi we wsi mówili, że pono na północy się kręcą. — To znaczy tam, dokąd wy się wybieracie? — My? — Walenty na moment traci pewność siebie. — Dość tego! — wrzeszczy świdrowaty. — Na milę mi śmierdzicie zdradą jak ogary ze sfory Leszczyńskiego! Pójdziecie w dyby! — Ale wasza wielmożność — prostuje się nagle stary — tak nie idzie, my... — Was sagt der Schurke? — krzywi się oficer i dodaje nie czekając na tłumaczenie: — Die Pferde neh-men wir mit. — Jawohl! — wykrzykuje ochoczo świdrowaty, jakby tylko czekał na ten rozkaz. — Zdawać konie! — Niby jak? — odzywa się po raz pierwszy Jan zza pleców starego. — To grabież! — Do kogo mówisz, świński synu! — pieni się świdrowaty i wyrywa szablę z pochwy, ale nim zdążył się zamachnąć, Zabrzeski podbija mu rękę i zwala go z konia, bijąc na odlew raz i poprawiając szablą drugi raz, już w locie. W tym samym momencie saski oficer chwyta za szpadę, ale Walenty strzela mu z pistoletu 132 w samą pierś. Dwaj dragoni naskakują równocześnie na starego z obu boków, i oto jednemu z nich Józik przecina popręg tak, że ten leci na ziemię jak wór i więcej z niej nie wstaje. Drugi rzuca się chłopakowi do gardła, ale ginie od noża Mrówczarza: jeden krótki, straszny cios pod rękami tamtego. Dwaj inni jeźdźcy nawracają ciężkie konie ku drodze, kilku Sasów strzela ku nacierającym z siodła, na oślep. Chwilę potem kilkunastu klepackich siedzi na karkach dragonów. Konie kwiczą i przysiadają pod walczącymi. Jakiś olbrzymi dragon ciął końcem szabli Mrówczarza przez łeb, ale zaraz zdziera konia i leci w noc, bo kula z bandoletu Bartusia trafia go w kark. Jakiś żwawy kozak uwija się uparcie koło wikarego, który niezręcznie wymachuje swoją szabliną. Byłby go pewnie dostał ciosem z góry, ale Józik, dojrzawszy księże tarapaty, skacze jak żbik przez całą szerokość drogi ku napastnikowi. Nim się wikary obejrzał, jego wróg dał nura w krzaki obok drogi i po sekundzie wskoczył na grzbiet przebiegającego obok konia. W następnym momencie już ich nie ma. Za nimi, jak na rozkaz, jakby nagle otrzeźwieli, gnają ci, którzy przeżyli to pierwsze zwarcie. Przodem pędzą kozacy, za nimi Sasi. Wszyscy wrzeszczą na całe gardło i ćwiczą ostrogami konie, żeby jak najdalej od tych ludzi, od tego miejsca, od tych stron. Gnają ku potokowi, a potem diabli wiedzą dokąd. Zwycięzcy liżą rany i liczą konie zdobyczne. Niewiele ich jest, ale zawsze mają z czym wracać do domu. Na gościńcu leżą trupy pobitych napastników: siedmiu w żółtych koletach i trzech w burych kaftanach. Jeden z nich rusza się jeszcze. Przewrócił się na wznak i toczy głową w kurzu drogi. Wikary zsuwa się z konia i podchodzi do tamtego właśnie w chwili, gdy znieruchomiał. Przyklęka przy leżącym czyniąc nad nim znak krzyża. 133 - Pozór, księże! On ma bandolet! — krzyk Mrów-czarza podrywa wszystkich. Janowi, siedzącemu już w siodle, dreszcz przechodzi po grzbiecie, gdy go słyszy. Mrówczarz jest najbliżej, wygląda strasznie z głową owiniętą zakrwawionym gałganem. Ześlizguje się z konia. Za późno. Głuchy strzał, ledwie go słychać w wirze dogasającej potyczki, a przecież wszystkie oczy zbiegły się na postaci Mrówczarza, który zbliża się jakby na palcach do leżącego na środku drogi wikarego i jednym, bardzo nieśmiałym gestem próbuje go postawić na nogi. Ale ksiądz leci mu przez ręce i z tego, jak leci, wszyscy widzą na własne oczy, że tu się już nic nie odstanie. I wtedy koniuch odwraca się od księdza i przypada do mordercy jak żbik. — Mrówczarz! — krzyczy stary, ale w tej chwili i stu Walentych nie wstrzymałoby szabli w ręku tamtego. Jeden okrutny świst i głowa napastnika jest w dłoniach mściciela. Ciemna, skurczona w męce głowa, zjuszona posoką. Zresztą i sam Mrówczarz nie inaczej wygląda. Przez moment przypatruje się tej głowie, jakby chciał zapamiętać ją na zawsze, a potem ciska ją z odrazą w najbliższy krzak. Tymczasem obaj synowie Klepackiego robią szybko z czyjejś burki nosze dla poległego. Kładą na nich księdza i zaraz wskakując na koń ruszają przodem. Zabrzeski podjeżdża ku nim i pochyla się nad zabitym. Wikary wygląda jakby spał z głową skłonioną w bok. — Cała kurta we krwi — kiwa głową Zabrzeski, wciąż nie mogący się pogodzić z tą śmiercią. — Co mówicie? — Bartuś zwraca twarz ku szlachcicowi. W świetle zachodu widać jego zalane łzami źrenice. Na ten widok i Janowi wilgotnieją oczy. — Mówię... mówię, że bardzo nie chciał tej kurty nałożyć. Wolał sutannę, tyle że nieporęczna. — Co my powiemy matce? —■■ mruczy grubym gło- 134 sem Józik. — To on miał nas mieć w pieczy. A ot, na co wyszło. My go wieziem na Klepaki. — I tam go pochowacie... pochowamy — poprawia się spiesznie Jan. — A co? Mamyż jegomości na gościńcu zostawić? Albo zakopać przy drodze, żeby włóczęgi albo psy się dobrały? — Uchowaj Boże — sumituje się szlachcic. — Taki człowiek! I w naszych oczach zginął. Jak święty! Chciał absolwować duszę tego rezunia do nieba. I co? Sam został absolwowany. — Widać spodobało się Najwyższemu powołać go do siebie! —■. Jan słyszy za sobą chropawy głos starego. — Ni waszmość, ni nicht z nas nie poradziłby przeciw tej woli. A pamiętasz waść, jak to sam nam prawił o tym, że ksiądz nie tylko w potyczce zdatny, ale i do absolucji ginących? Jakby jakoweś przeczucia miał. — Jakże! Na własne uszy słyszałem. — Ruszajcie. Szybciej tam! Nie wiadomo, czy owi Sasowie natkną się na tamtych Szwedów w Bodzentynie, co daj Boże. A może prędzej trafią ku swoim. No, to by z nami potańcowali! Prędzej! Prędzej! Gas! Gas! — Rannych mamy. Trza ich oszczędzać! — wykrzykuje jakiś głos z dalszych szeregów kłusujących. — Ilu? Dużo? — nachyla się Jan do starego. — Uśpię jemy z nimi do dom? — A co by nie? —•- Walenty bodzie konia ostrogami. — Prócz Mrówczarza, którego ostawim w dole, pięciu. Dwóch pokancerowanych od Szwedów, ale let-koy trzech zaś teraz. Jeden z nich, Niecko zza Siodła, postrzelon w pierś, ale chyba kula omskła się po żebrach, bom oglądał. W Klepakach dziewuchy go opatrzą. Widzi mi się, że nie będzie pomstował na te ku- 135 racje. Żeby nie wikary, to bym rzekł, że nam się poszczęściło... — Tak, żeby nie wikary — dodaje cicho Zabrzeski i zerka w stronę obu braci, powodzących bardzo ostrożnie swymi rumakami. Mrok już prószy na jadących, czyni się nagle tak, jakby właśnie ta szarość przyciszała głosy kopyt i podźwięki oporządzenia. Po paru stajaniach dojeżdżają do olszynowego zagajnika, tyle że od przeciwnej strony. Jak za pierwszym razem, wybiegają na ich przyjęcie dwaj inni koniucho-wie. Czterej Klepaccy ujmują końce burki z zabitym i ruszają szybkim krokiem ku brzegowi lasu. Wszyscy patrzą za nimi i równocześnie podnoszą dłonie do czoła. Po chwili cały oddział rusza za odchodzącymi. Mrówczarz pozostaje wraz z towarzyszami przy koniach. Na drodze robi się cicho. Ani głosu, ani ruchu. Koniarze jakby się w ziemię zapadli z końmi. Klepaccy bezszelestnie pną się ku lasowi. Jeszcze polana, która tłumi ich kroki, jeszcze wyrąb z samotnym modrzewiem i las. Ciemny, ściśnięty jak pięść i tylko swoim przychylny. Zanurzają się po kolei w jego pachnące wnętrze, jakby wcześniej wchodzili w noc, która się dopiero zapowiada za ich plecami. Tu są już w samyjm zanadrzu ufności, że ich nie spotka żadna zła przygoda, jak to się wykłada w, jakiejś pieśni pobożnej. Wtedy Walenty, idący na końcu, wypuszcza z ręki jodłową gałąź, którą uchylił, żeby się wcisnąć w mrok leśny. Kiedy gałąź wraca na swoje miejsce, jest znów tylko zielony staw przykryty ciszą. Szumiącą leśną ciszą. A tamci wpadli w nią jak kamień w wodę. I nic więcej. — I patrz waść — Jan czuje na swym ramieniu rękę starego — jakżeśmy ruszali z Klepaków, nie śniło nam się tyle zaszczytów. 136 — Zaszczytów? Jakich to? -— szepce urywanym głosem Jan potykając się wciąż na korzeniach. —i A jakże? — w głosie Walentego nagle zaczyna zgrzytać jakby znużenie. — Szliśmy na Szweda, a spotkaliśmy naszych, po naszemu mówiących, na naszych chłopów nastających. A kto oni? — Przychylnicy króla. — O — sapie stary, jakby miał zamiar ustać — tak się nazwali. I w jego imieniu, króla przecie, napastowali naszych chłopów w Sniadce i dobytek ich gnoili. Nie wiem, czy jego królewska wielmożność o tym wiedział i tego chciał, ale przecie to winien wiedzieć, kogo ma przy sobie, kto jego części w kraju broni. Co, a może nie tak ono winno być? — Myślę, że tak — odzywa się po sporej chwili Jan — i myślę też, że to właśnie król jegomość winien mieć w pieczy dobro i życie swych poddanych, a nie tylko oni jego. — Tu właśnie waszmość trafił w sedno. Ale czy tak jest? Toć właśnie dzisiaj, uważ waszmość, w jednym dniu, zostaliśmy prześwieceni szablami, rapirami, szpadami, kulami z bandoletów i sztucerów, i czym kto chce, za to tylko, że broniliśmy niewinnie pokrzywdzonych. I za każdym razem w imieniu króla czyniono przeciw nam. I za każdym razem w imieniu naszego króla, choć za każdym razem innego. Jeden król jest zastawiony Szwedem, drugi Moskalem. A który z nich jest naszym królem, naszym, nie obcym, nie szwedzkim, nie carskim, nie saskim? No, może waszmość mi powie, boś sam szlachcic, choć poczciwy. I rodzica masz, który dość się o to wszystko nawojował, o czym my teraz... co nam wciąż, prostakom z lasu, po głowie chodzi... —■. Cóż ja, młodziak, mogę wam odpowiedzieć? Macie eksperiencji za dziesięciu takich jak ja — słyszy Wa- 137 lenty ochrypły głos szlachcica. — Stać mnie jeno na zgrzytanie zębami na widok tego, co się w tym kraju dzieje. Co więcej mogę uczynić? Jako się zastawić? — Myślę, że trocha jużeście uczynili. Nie przynosicie rodzicom gańby. To pewne. — Tak myślicie? -— Tak. Albo co? Pannaście na wydaniu, że was chwalić trza? — rozgniewał się nagle stary nie wiadomo o co. — Uwaga! Wychodzimy na dukt. Po chwili oddział, uformowany w szeregi, posuwa się duktem w górę. Jan rozgląda się w ciemności dokoła siebie. Chciałby podzielić się kilkoma myślami z kimś, kto... Ale właśnie ten, który by się tak bardzo przydał w tej chwili, posuwa się przed nim przodem, niesiony przez czterech towarzyszy. I już na żadne pytanie nie odpowie. — I co z tą lodówką, panie Jacku? — pytam, nie odwracając głowy ku chłopakowi. I tak wiem, że leży za mną, żuje jakieś źdźbło i gapi się na październikowe słońce, mżące od niechcenia po czubach jodeł i modrzewi. — Naprawiłem — brzęczy Jacek trochę sennym głosem. — A właściwie poklupałem tylko po zbiorniku i odetkało ją, to znaczy lodówkę. I zaraz zaczęła grać. — No, to ciocia Weronia nie zapomni panu tego. Ma pan z głowy wikt w Klepakach do premiery filmu. — Premiera! — chłopak sięga po drugie źdźbło. — Kiedy do niej dobrniemy, o ile w ogóle dobrniemy. Wciąż jeszcze jesteśmy w lesie. Dosłownie i w przenośni. Dobrze, że choć pani Weronia ceni mnie trochę. — To właśnie od niej dowiedziałem się o cudzie 138 z lodówką. Niezależnie od tego ciotka uważa, że pan ma złote ręce i po prostu marnuje się w filmie. — Kto wie, czy nie ma słuszności — odzywa się po chwili Jacek bez uśmiechu, co mnie trochę niepokoi. Już mam zapytać o powód tego pesymizmu, gdy chłopak szachuje mnie pierwszy: — Pan bardzo musi lubić ciocię... panią Weronie. — Ja? — przekręcam się na plecy, by zyskać na czasie. — A, owszem, bardzo. Jest mi chyba najbliższa z rodziny i potrafi trzymać mnie w karbach, a to mi się od czasu do czasu bardzo przydaje. — A ojciec? Przepraszam, że tak pytam — sumituje się Jacek i zaczyna międlić swą czarną bródkę, z której jest niesłychanie dumny —. ale chwila jakaś taka... sposobna, jak tu mówią na Kielecczyźnie. — Cóż... ojciec świetnie się trzyma —; odpowiadam i czuję;, że to już nie będzie rozmowa o lodówce. — Poznał go pan przecież. Prowadzi to całe swoje leśnictwo twardą ręką, tak jak i nas, gdyśmy dorastali po śmierci matki. Lubi te sprawozdawcze zebrania swoich wasali co środy, wie ile ma modrzewi i głuszców, zna każdy lisi ogon na pięćdziesiąt kilometrów, spada na gajowych jak jastrząb na pisklęta, egzercyruje ich przy młodniakach i szkółkach, tępi kłusowników, choć nie zanadto, jednym słowem: zasłużony leśniczy Polski Ludowej. Święto zawodowe obchodzi w kwietniu. Ojcostwo mu trochę gorzej wychodzi, ale to chyba moja wina — dodaję natychmiast, wściekły na siebie, po co ja to mówię. — Zauważyłem — zaczyna chłopak i milknie. — Co pan zauważył? — Zauważyłem, że pan rzadko zachodzi na drugą stronę leśniczówki... — Do kancelarii ojca? No, kancelarii to może za 139 dużo powiedziane. Po prostu na werandę, tam gdzie ojciec celebruje swoje rządy nad gajowymi. Istotnie, niezbyt chętnie tam zaglądam. Zwłaszcza od czasu... — Naszej filmowej kooperacji — uzupełnia bystro chłopak. — Ojciec pewnie niezbyt zadowolony z tego naszego najazdu na Klepaki. Trudno mu się dziwić, wolałby spokój i to... komenderowanie lasem. — Świetnie pan to nazwał. A jeśli idzie o naszą kooperację... no cóż, wieść o filmie rozeszła się już po okolicy, ludzie pytają. Staruszek cieszy się chyba, że mogę trochę pomóc w tych sprawach jako historyk. — I jako jego syn. Jest dumny z pana. — Może. Jak to ojciec. A prawdę mówiąc, sam wie o tych stronach wszystko. Zna każdą baśń, legendę czy mit na temat Klepaków. Niestety, mitów zna najwięcej. — Jest pan surowszy od Irmy. Ta już ma cały gruby notes zapisany wspomnieniami pańskiego ojca. Uważa to za siwój największy skarb. I to jest jej jedyna przewaga nad nami, nade mną i Mirkiem Klebanią. — Podczas ostatniej wojny nie tylko ja walczyłem w tych okolicach. Ojciec też. W innych formacjach, w BCh, ale właśnie na tych terenach to się trochę inaczej rozliczało niż gdzie indziej. — A pan w jakiej formacji? — Mówiłem: ojciec walczył w BCh. Najpierw dowodził tutejszą placówką terytorialną, potem niewą-sko pokozaczył u „Ośki", a na koniec spotkaliśmy się ze staruszkiem w AL. Ściśle w oddziale imienia Mariana Langiewicza. Znali go zresztą nie tylko w całym Trzecim Obwodzie, ale i poza Kielecczyzną. Oblatany był w tych okolicach, a zwłaszcza w lasach. Dzisiaj to starszy pan, ponad siedemdziesiątkę, a mimo to, sam pan widzi, chroni się jakimś cudem przed emeryturą. Widać las go broni i kocha się w nim, zresztą jestem 140 pewien, że z cholerną wzajemnością. No i trzymają go, bo nie ma na niego siły. Ale też fachowiec to, jakich mało. Mówię to nie jako syn. Ma do mnie sporo pretensji, że się wysferzyłem, no, czemu pan tak patrzy, że zanadto zmieniłem skórę na miejską, słowem, że mi ta docentura przewróciła w głowie. Wolałby pewnie, żebym... żeby... —i Żeby pan wrócił? — Nie tylko to. — Ach — Jacek mruży zabawnie oczy — żeby była synowa. To znaczy, przepraszam... tak mi się jakoś głupio wyrwało. — Chłopak ma taką minę, jakby zaraz miał się rozpłakać. Ale i ja muszę niewesoło wyglądać, bo dopiero po długiej chwili słyszę tę ciszę, jaka stanęła między nami. Niepotrzebnie się tak nabzdyczy-łem, chłopak nic złego nie myślał. Co by tu... Na szczęście w tej samej chwili z werandy, o dwieście metrów od nas, wysypują się klienci mego ojca. Ich nieopanowane leśne okrzyki dochodzą tutaj zupełnie wyraźnie. — Powiem panu bez kalendarza, że dziś środa. Sejm gajowych u starszego pana Klepackiego, Wawrzyńca. — Co? A właśnie — Jacek trochę nieprzytomnie rozgląda się po okolicy. Ładnie tu — oświadcza ni stąd, ni zowąd — choć już trochę jesiennie. Czy wtedy, no, w tamtych dniach, w czterdziestym czwartym, też było tak pięknie? — Aury nie pamiętam za dobrze. Zimniej było, to pewne, i bardziej deszczowo. Trochę mi się te czterdzieste lata poprzestawiały w pamięci. — Nie szkodzi. Dla nas wystarczy. Nie będziemy chyba fotografować przeszłości... Te sprawy nie musiały się dziać właśnie w tej okolicy, w Klepakach — gorączkuje się chłopak. — Nie miejsce tu decydowało o zrywie, o samoobronie ludowej, ale czas i podmiot historyczny. Jak Szwedzi przychodzili po łupy, to ruszano 141 na Szweda. Jak Sasi, to hajda na Sasów, choć właśnie oni byli wrogami Szwedów. Mówił nam pan przecież o tutejszej partyzantce w okresie wojny północnej. O tym zabitym wikarym, o pańskim pradziadku Wojciechu... — Walentym, jeśli już kochamy historię, kolego Turner. — O, i znowu pan zaczyna — indyczy się chłopak. — A mnie to zbija z tropu. Więc... co ja to... napatoczyli się Prusacy czy hitlerowcy... no, to już jest historia najnowsza, ale i tym razem wszystko się sprawdza jak w zegarku. — Poza jedną sprawą. — Jaką? — Tu nie powinno, nie, źle mówię, tu nie może chodzić o historię naszej leśniczówki. To jest tylko skrawek ziemi przypadkowo dobrany, „gdzieś w Polsce", bo tak było zawsze i wszędzie, w całym kraju i w każdej epoce wojennej. A ponieważ co kilkadziesiąt lat przymusowo przeżywamy wojnę... to dla nas atut dodatkowy, bo kiedy i gdzie, jak nie podczas wojny sprawdza się najlepiej, kto jest obywatelem, kto jest, przepraszam za patos, najwierniejszym synem narodu, prawda? Więc i tu wychodzi na jaw sens naszej tezy, czy tego chcemy, czy nie: nie tylko szlachta walczyła od stuleci w obronie tego kraju, choć nie szukajmy zanadto zaszczytnych i honorowych pobudek samoobrony chłopów przed wrogami. Nie o herby chodziło tym nie-herbowym, nie o honory, pewnie nie o ideologię, jakaż to była chłopska ideologia za Wazów czy królów elekcyjnych? Nie. Chodziło o spaloną ziemię, w której przepadł zasiany chleb, o wyrżnięte i uprowadzone bydło, o marnotrawstwo, którego chłop nigdy i nikomu nie przebaczy. A dopiero później przyszła honorność wiej- 142 ska i zadzierżystość dająca prawo do tupania nogami na własnej ziemi... — Żeby nam się udało odtworzyć w scenariuszu choć cząstkę tego, to już mamy film na Oskara. — Chyba Oskara Kolberga, patrona od naszego folkloru. Ale pewnie nie tą drogą pójdziemy. A poza tym, jak to wszystko pokazać? — Jak? Pana to może dziwi, ale od tego, jak coś przedstawić, jak rozmieścić akcenty ważności, w jaki sposób przerzucać widza z nastroju w nastrój, od tego wszystkiego jest warsztat, no, oczywiście technika, kolor, waloryzowanie ujęć i tak dalej. — Poza tym niech się widz pomęczy. Zaraz, zaraz, ja nie kpię — osadzam Jacka, próbującego mi przerwać. —; Niech się buntuje, niech mu nie będzie z nami łatwo, to już będzie połowa naszego zwycięstwa. Jeżeli tego chcecie, jeżeli tą drogą idziecie, macie mnie po swojej stronie, jako historyka, konsultanta i co tam jeszcze chcecie. — A jako... Klepackiego? — To znaczy jako chłopa? Tym bardziej. Tą drogą idziemy najbliżej siebie. — Ale pan jest fajny — kręci głową Jacek. — Co takiego? — baranieję na moment i tak, i chyba się czerwienię. Co ten wygaduje? — Powiedziałem... aaa, dzień dobry! Dzień dobry! Co to dziś z tym Jackiem? Unoszę głowę i widzę, że nic takiego, po prostu chłopak odpowiada na pozdrowienia przechodzących obok nas gajowych. Mijają nas gęsiego, skręcając z połoniny na ścieżkę wiodącą w stronę duktu. Ostatni idzie ojciec. Ścina po drodze patykiem wybujałe badyle i wygląda, jakby popędzał tym prętem onże kierdel swoich podwładnych. Ale to tylko tak wygląda, bo w rzeczywistości wiem, że ku nam się 143 wybrał z tej swojej werandy. I że zaraz się zatrzyma przy nas. Istotnie przystaje. Dotyka nieuważnie palcem ronda wyrudziałego do cna leśnickiego kapelusika i coś tam mruczy pod nosem. Kochany staruszek myśli, że nie wiem, do kogo tu przyszedł. Cała bieda w tym, że nie umie organizować przypadków. Zawsze taki był: prosty jak szczapa drewna, a strasznie chcący uchodzić w- oczach ludzi za chytrusa. Teraz też zaczyna cholernie naokoło. — Albo taka osnujka świerkowa... — zagaja najspokojniej w świecie, jakby kończył zdanie zaczęte przed chwilą, a przecież nie widzieliśmy się od dobrych paru dni. — Coś strasznego, ile szkody potrafi uczynić taka zgaga w drzewostanie. Jak się taka zaraza uczepi... — To... zdaje się — Jacek próbuje ostrożnie basować panu leśniczemu — jakiś tam... czerw czy kornik... — Czerw? — staruszek bystro patrzy na chłopaka i wzdycha. Po chwili wyciąga z jednej kieszeni fajkę, z drugiej tytoń, z jeszcze innej zapalniczkę i dopiero po kilku solidnych dymach dodaje: — Albo, powiada pan, kornik. Hm... — Myślę o... tego... o osnui gwiaździstej — ratuje się Jacek, patrząc z rozpaczą na mnie. — To nie gwiaździsta, panie Jacku — mruczę szybko, sięgając po papierosa. — I nie osnuja, tylko osnujka. Świerkowa. Atakuje świerki, jak sama nazwa wskazuje. A osnuja gwiaździsta niszczy... — Gwiazdy. Jak sama nazwa wskazuje — błaznuje chłopak, ale widząc minę ojca, poddaje się natychmiast: — Ja... ja bardzo przepraszam. W sprawach botaniki jestem noga. — Gwiaździsta niszczy sosny. A u nas sosen nie ma dużo. Widzę, że coś jeszcze pamiętasz z naszych... z tego... z dawnych czasów. Taaak, dobre i to — ojciec 144 nie patrzy w moją stronę, choć wiem, że bardzo ma na to ochotę. Natomiast zerka co chwila na Jacka, wyraźnie zaniepokojony kruczoczarną bródką fircyka i tym, jak wiele uwagi chłopak jej poświęca. Muska ją z boku całą dłonią, przebiera w niej palcami lub z lubością podgarnia od spodu ku twarzy. No, epikurejskie szaleństwo. Mój staruszek patrzy na te karesy jak zahipnotyzowany, wreszcie sięga ręką do własnych wąsów. Więc i ja poczynam mierzwić swoją czuprynę, jak bym się blekotu objadł. Na szczęście pierwszy przytomnieje chłopak. Jak zaczął, tak przestał z tą brodą. Przysuw*a się bliżej ojca i pyta cicho: — A jak się walczy z tą szczeżują... z osnuja? Ojciec przygląda się Turnerowi trochę zaskoczony, ale zaraz uśmiecha się pod wąsem w moją stronę i mówi, machając ręką: — No, jak to przy środkach chemicznych... —. Ojciec jak chce, to potrafi być cierpliwy, tyle że ze mną raczej nie chce. — Opryskuje się, opyla igliwie i pień... — Dawniej po prostu wycinało się w pień — mruczy trochę niewyraźnie Jacek. — I to był najlepszy sposób na każdy wraży najazd. — Niestety — wtrącam szybko, bo mnie już roznosi — chemia wtedy jeszcze nie nadążała. — O czym wy mówicie? — mruga powiekami ojciec. — Co za głupoty? — O filmie — odpowiadam niechętnie. — A, to szkoda, bo myślałem, że tego... młodego... że chce się czegoś mądrego dowiedzieć o lesie, w którym już przecie siedzi, nie wymawiając, sporo czasu. Ale pewnie tak nie jest? — A cóż ja takiego, do jasnej Anielki, zrobiłem? — indyczy się chłopak, wstaje z ziemi i obiega mnie drobniutkimi kroczkami, jak rozgniewany kogut. — Że wycinało się w pień? A co, może się nie wycinało? To 10 — Wilki za progiem 145 szlachta pozwalała sobie na takie luksusy jak służba damom, jak parol honorowy, obrona uciśnionych. Chłop herbu nie miał i nikt go nie mógł zobowiązywać do stosowania reguł honoru w walce, bo nikt w stosunku do niego tych reguł nie przestrzegał. Więc, napadnięty, prał. Mordowany i tępiony bez litości, sam robił to samo. — Z tego nie wynika, panie Jacku, że tylko to robił. —i W takim razie nie rozumiem, czego pan od nas chce. — Chcę tylko jednego: byście zrozumieli, że dla mnie każda przygoda, w której się wykładają losy naszego narodu, jest aktem serio, co nie znaczy, że ponurym, aktem cholernie trudnym i wymagającym, jak nic innego na świecie, rzetelności i pokory. W waszym wypadku godzę się na rzetelność, ale pokory mi u was brak. A dzieje narodu to nie wesołe miasteczko i nie beczka śmiechu, ale szmat stratowanej ziemi. Możemy się nie obejrzeć przechodząc obok, ale jeśli już. się obejrzymy, to nie ze wzruszeniem ramion. Jak pan widzi, mam zdolności zarówno do wydziwiania, jak i kaznodziejstwa. Tak — dopowiadam z ulgą i machinalnie podsuwam Jackowi paczkę sportów. — A teraz może się już pan wiercić do woli, może pan pokręcić brodę albo zapalić papierosa. Duży wybór decyzji... — Tak — odzywa się Jacek tonem tak zdziwionym, że i ja patrzę na niego nie rozumiejąc. — A gdzież to podział się szanowny rodzic pana doktora? — Istotnie, zniknął. Widać znudziły go te wywody. — Albo coś mu się nie spodobało. Znam dobrze mego staruszka. Wolał zniknąć, niż przyznać się, że nudzi go to, o czym mówimy. Poza tym on patrzy na te sprawy znacznie prościej, bo rozumie je lepiej niż my, jakoś tak od środka, biologicznie. Nie lubi ich roz- 146 trząsać, chyba dlatego, że nie ma do nich żadnego dystansu. Po prostu jest ich cząstką, na co dzień i od święta. Pewnie z tego powodu prysnął i teraz. Ale za to widział go pan nieraz w lesie. Żyje jak drzewo, jak liść, jak zwierzyna. Nie słychać, jak idzie, nie widać, jak nadchodzi, nagle jest obok! Cholernie mu się tó przydawało w partyzantce. Bardzo ma mi za złe, że ja, kość z kości itd., lasowy człowiek, właśnie tego nie potrafię. Że bruki warszawskie są dla mnie milsze od tutejszych ścieżek. Myślę, że dopiero teraz, chyba i przy waszej pomocy, jakoś go udobrucham. — Dlatego z początku tak pilnie słuchał naszej rozmowy? — Właśnie... — I dlatego prysnął, gdy miał nas dość — wybucha śmiechem chłopak. — Jak on to zrobił? A w ogóle mało nam pan o nim opowiedział. Przecież to jeden z naszych bohaterów. Może jeszcze teraz warto by... — Ani mi się śni — podrywam się z ziemi. —• Chciał pan jeszcze dzisiaj zorientować się w topografii Klepaków. Widziałem co prawda parę waszych planów ujęć... — To pewnie Irma. Musiała się pochwalić! — przerywa mi chłopak wyraźnie speszony. — Popukaliśmy parę sekwencji przewidzianych w scenariuszu z dopasowaniem do tutejszych okolic, ale to jeszcze przy pierwszej wersji, tej ściśle klepackiej. Cień projektu. Wszystko to jeszcze w lesie. Dosłownie i w przenośni. Przecież pan wie, że bez konsultacji nie ruszymy palcem... — Świetnie. Zresztą nie mamy zbyt wiele czasu. Szkoda, że ojciec zniknął. Zreferowałby to sto razy lepiej ode mnie. Idziemy. — Rozkaz, idziemy! — Chłopak już jest przy mnie, już mnie wyprzedza. Wierzga przy tym jak cielak. Filmowiec, psiakrew! No, powiedzmy, młody filmowiec — 147 poprawiam się. Sam bym sobie tak podskoczył, ale to nie to. Inne pokolenie. Jeszcze przy podglądaniu Irmy, przy tych moich umizgach może tej różnicy tak jaskrawo nie widać, ale tu, na trawie, gdybym tak magnął kozła albo podskoczył z wrzaskiem, mógłby chłopak mnie po prostu nie zrozumieć. To przecie Jacek II. Z Jackiem I było co innego. O czym ja myślę? — opa-miętuję się w sam czas. Podbiegam do młodzika. To, że go doścignąłem bez większego trudu, podnosi mnie wyraźnie na duchu. Chwytam go za rękę i kieruję w dół, ku granicy krzaków nad oparzeliskiem. Biegniemy z hukiem, jak para perszeronów, jako że z nas obu nie ułomki. Oczywiście ja pierwszy tracę oddech, choć pierwszy wali się na ziemię Jacek. Potknął się na jakimś kretowisku i ląduje na brzuchu, aż cały stok jęczy. Fajno! Ale moja radość trwa tylko przez moment. Chłopak jest na nogach, zanim ja zdążyłem się wysa-pać. Klęska! — Czy to stąd próbowali was podejść? — wskazuje jar, widoczny poza bagniskiem. — Nie... tego... przecież... — bełkocę, wciąż jeszcze nie mogąc złapać oddechu — przecież mó... mówiłem wam, że tutaj zginął Rajca z taborem. — I konie? — Brawo! Świetnie pan pamięta, co mówiłem. I konie. Amunicja wybuchła. Darli się chłopcy pod to zbocze jaru, żeby ujść z tego piekła, ale gdy tylko dochodzili do krawędzi, tamci spychali ich z powrotem w ogień. Nawet tyki sobie specjalne porobili z gałęzi. Nie strzelali do nich, ale właśnie spychali ich w ogień tymi tykami. — Wszyscy zginęli? — Paru się uratowało. Ale jak można się było ratować: tu bagno, tam weseli chłopcy z tyczkami. Cyrk sobie robili z ginących. A w środku wybuchy zmaso- 143 wanej amunicji. Oszalałe ze strachu konie i płomienie wyjące jak konie. To nie do wiary, jaki odgłos wydaje rozpętany ogień. Takie dudnienie przechodzące w wycie. Tu, w górze, słuchaliśmy tego. —: I nie było ratunku? — Jaki? Przecież z tej strony bagno między nami. Ten młodniak po tamtej stronie to jedyny znak po Rajcy i jego ludziach. Młody las porosły na zgliszczach. Niech się pan nachyli. Albo podejdźmy tu, w lewo. I teraz niech pan patrzy. Widzi pan te zielone łysiny? — Łąki? Takie zielone o tej porze roku? — Jakie tam łąki. Zapadliska i mokradła. Bagno bez dna. Tam, w prawo, w kierunku Maniowa, może by się komu i udało przeskoczyć, zwłaszcza miejscowemu. Ale tych kilku, którzy zaczęli się przedzierać w tę stronę, szkopy wystrzelali jak kaczki. — Az tamtej strony? — Od Siodła? Przecież tam była główna siła uderzenia. Czołgi. Wehrmacht. Żandarmeria. Transportery opancerzone. Na nich podwozili moździerze i granatniki, a odwozili rannych. Komfort zorganizowali, psia ich mać! — Teraz wszystko jasne — kiwa głową Jacek. — Z tej strony obława i atak, z tamtej, od tych błot, zaskoczyli tabor, a w środku... — W środku to, co widać: Klepaki, wzgórze wysunięte jak palec. Jedyna droga dla nas i dla nich to ta przez Szwedzkie Siodło i dalej na skrzyżowanie, a stamtąd duktem w górę. I tutaj, na polanę, gdzie mają nas jak na patelni. —i A jednak zdołaliście się wymknąć. Z rannymi i sprzętem. Jakim cudem? — Była tylko jedna szansa. Ale żeby ją wykorzystać, ktoś musiał zostać dla obrony leśniczówki. 149 — Dla obrony? Przecież chodziło chyba o wycofanie wszystkich, całego zgrupowania? — Zgoda. Ale mieliśmy tylko jedną szansę: manewr taktyczny. Chodziło o wciągnięcie całej obławy, wraz z odwodami, tu, na tę polanę. Duktem, jedyną dostępną im drogą. Do tego była potrzebna obrona leśniczówki. Musiała ona przetrzymać nieprzyjaciela tutaj przez cały czas, jaki był nam potrzebny do oderwania się od nich. I przetrzymała. Teraz pan rozumie? — Nie bardzo — Jacek zaczyna przyglądać mi się podejrzliwie. Wyraźnie sądzi, że żartuję sobie z niego. Widzę, że muszę mu to wszystko pokazać. Nie wystarczy wyjaśnić, ale właśnie pokazać. Nie ma innego sposobu. — Nie wierzy pan, że to się tak właśnie odbyło? — Szczerze mówiąc, nie. Bo jakże? Całe zgrupowanie, kilkaset ludzi, cofa się duktem ku polanie. Za wami Niemcy. Podchodzicie w walce tutaj, pod leśniczówkę, i wracacie tą samą drogą! Przez sam środek obławy! Ruszacie z powrotem do ataku. I szkopy was przepuszczają. Żandarmi się rozstępują, esesowcy dają wam pole do odwrotu. —■ Nie całkiem tak — odwracam się od niego i ruszam przodem. — Dokąd idziemy? — woła młody człowiek, ale nie mam czasu na odpowiedź. Przyzywam go tylko, by szedł za mną. Taszczymy się teraz z wysiłkiem, choć staram się, jak mogę, ku górze. Za chwilę dochodzimy do ścieżki. Teraz przyśpieszam kroku. Jacek szlusuje do mnie. Widzę, że wargi mu drżą, ale nic nie mówi. Zawziął się i swoim zwyczajem zacznie się dąsać, że traktuję go jak zasrańca. A to jest coś, czego młodzi bardzo nie lubią. — Teraz niech pan pilnie otwiera oczy — rzucam zdyszany — zaraz dojdziemy do duktu. Tu już pan 150 jest u siebie. Tyle razy tędy, no... może nie całkiem tędy, chodziliśmy, prawda? Ale Jacek nie ma zamiaru odpowiadać. Chce, żebym dobrze odczuł, jakie ma do mnie pretensje. Zbiegamy więc drogą na zbity łeb i nie ma teraz czasu na dyskusje. Ale dobrze, że tak się zawziął. Nie szkodzi, zaraz się przestanie boczyć. Jeszcze kawałek mordęgi. Ćwierć kilometra, nie więcej. Za chwilę będą te stare jodły. Już gęste poszycie zaczyna przypierać do samego brzegu duktu. To tutaj. Zatrzymuję się w pół kroku i czekam na Jacka, który minął mnie z rozpędu i hamuje teraz, chwytając się gałązek poszycia i chaszczów. Widząc, że czekam na niego, zawraca i podchodzi do mnie tak blisko, że dotyka mnie prawie kolanem. — Wracamy? — pyta najbardziej ponurym głosem, na jaki go stać. — Nie — odpowiadam twardo, bo i mnie zaczyna trochę ponosić. Co, u diabła, za fochy? — Wie pan, dokąd teraz idzie ta droga w dół? — Wiem. Na skrzyżowanie i stamtąd na Szwedzkie Siodło. — Tak. Ale my nie pójdziemy na Szwedzkie Siodło. — Więc jednak wracamy? — Nie. Idziemy tędy — rozchylam chrzęszczące zarośla i podchodzę do dwóch potężnych jodeł. Rosną jak bliźniaki tuż obok siebie, ciasno, pień w pień, ale nie tak ciasno, żeby nie można było przecisnąć się obok nich. Splecione korzeniami wiszą mrocznymi łapami konarów nad głowami wszystkich, którzy ciągną tędy w górę czy w dół. Od setek lat pilnują tego duktu i pewnie nie było nigdy w dziejach tych stron bardziej upartej i wierniejszej straży niż te dwie staruchy zapamiętałe w czasie. Podnoszę głowę i przyglądam się tej szumiącej nade mną ruchomej panoramie, jak to 151 czyniłem zawsze od dziecka, ilekroć tędy przechodziłem. Jacek również wygląda jak zaczarowany w tym uroczysku. Zapomniał, po co tu przyszedł, zapomniał, że mi ma za złe, nawet o swoim pytaniu nie pamięta. Trzeba go zbudzić. — Panie Jacku! — wołam, aż chłopak się wzdry-ga. — Niech pan tu przejdzie! Nie, nie bokiem, tędy. Tak, przez krzaki, śmiało, przejdzie pan, o, proszę, tędy — podaję mu rękę i przyciągam ku sobie. —. Stąd może je pan zobaczyć jeszcze lepiej. Przede wszystkim pnie. No, i co pan powie teraz? — klepię go po ramieniu. — Śmiało, nie musi pan milczeć. — Rany boskie, panie doktorze! — Jacek marszczy zabawnie nos i sięga ku swej reprezentacyjnej bródce, ale natychmiast o niej zapomina. — Jakże... jak to się stało, że nie widziałem tych jodeł dotychczas? Przecież tyle razy tędy przechodziłem... — Nie patrzył pan w górę, jak to czynią ludzie lasu, a tych pniszcz na szczęście z duktu nie widać. — Dlaczego na szczęście? Przecież to siódmy cud świata... — Bo właśnie od nich, a raczej za ich plecami, zaczyna się partyzancka droga. Kto nie przebrnie przez te chaszcze i nie dostanie się poza te jodły, nie ma pojęcia, że można tędy zejść noga za nogą w dół, daleko od skrzyżowania, na drogę do Łącznej. Znali ten dziki szlak w dawnych latach tylko Klepaccy. I to nie wszyscy. I posługiwali się nim tylko wtedy, gdy nadchodziły czasy najwyższej potrzeby. Jakie, to już wiecie, to już zdążyłem wam pokazać, choć nie wszystko. No, ale do tego możemy wrócić jeszcze przy okazji. Znacie już szwedzkie i saskie potrzeby, a ostatnio, przed chwilą, był pan pewny, że sobie kpiny urządzam, że delikatnie mówiąc, mijam się z prawdą, bo jak można, cofając się przed obławą, włazić jej prosto w łapy. A te- 152 raz chcę po prostu przeprowadzić z panem ten manewr taktyczny, o którym mówiłem. Niech pan stara się iść tak samo jak ja, bo każdy krok fałszywy może się źle skończyć. — Ale dokąd idziemy? — Wymykamy się z obławy. Jeszcze pan nie rozumie? Jak wtedy. Przed trzydziestu laty. — Żeby... żeby wyskoczyć tam w dole za Łączną i dać w dupę hitlerowcom we wzdolskich lasach? — Nareszcie! — wzdycham z ulgą. — Widzę, że trochę mi pan zaczyna wierzyć. Ostrożnie, tu jest wykrot, hop, tak, i jeszcze korzenie. A niech pan pamięta, że oni tędy szli ciurkiem, jeden za drugim, z rannymi, z bronią maszynową, cholerny świat. Na szczęście poniżej na dukcie szła taka nieprzytomna pieriestriełka, że mogliśmy sobie pozwolić na hałas. Ale to przecież kilkuset ludzi. — To... to znaczy — Jacek przytrzymuje mnie za ramię i teraz wygląda, jakby on był zdyszany, nie ja — to znaczy, że nasza straż tylna cofała się w górę duktem od jego wlotu do jodeł, a równocześnie cała reszta zgrupowania schodziła w dół tą ścieżką, którą my teraz idziemy? —i Właśnie tak. — A straż tylna... Aha, rozumiem! — wykrzykuje chłopak i przez cały czas kurczowo ściska moje ramię. — Straż tylna ostrzeliwuje się i cofa, mając szkopów na piętach. — Brawo! — wtóruję Jackowi. — Cofa się — woła chłopak, jakbym był głuchy — mija dwie jodły, ostrzeliwuje się, cofa się dalej. Szkopy za nimi, myśląc, że to wciąż całe zgrupowanie. A kiedy wbiegają za naszym ubezpieczeniem na polanę, nasi chłopcy już obstawili leśniczówkę i zaczyna się obrona, tak? 153 — Tak. Z tym, że musiałem... że musieliśmy, organizując tę obronę, zabezpieczyć sobie odskok, żeby... no, po prostu żeby się tu nie dać wyrżnąć jak cielęta. Bo co innego służyć na przynętę wrogowi, żeby odwrócić jego uwagę, a co innego zginąć bohaterską śmiercią co do jednego. A na to się przecież zanosiło. Z jednej strony kilkunastu ludzi z ubezpieczenia, a z drugiej wszystkie siły obławy. Z własowcami grubo ponad tysiąc chłopa. Jak długo mogliśmy wytrzymać? — Pan mówi: kilkunastu ludzi? — Ściśle dwudziestu siedmiu. Prawie sami Klepaccy. I kilku z mojego plutonu, którym ubezpieczałem wzgórze, bo resztę odesłałem z rannymi do zgrupowania. Taki miałem rozkaz. — Czyli że pan tu został na dowództwie? — Ja. A któż by inny nadawał się do tego? Nie, nie — przerywam chłopakowi, który już otwiera usta — to żadne bohaterstwo. Po prostu byłem tutejszy, znam tu każdą lisią norę, przepraszam, znałem, bo teraz, po tylu latach, to pewnie i nory się zmieniły, i lisy nie te. Mogłem w każdej chwili z zawiązanymi oczyma wyskoczyć z tej pułapki. I moi ludzie też. I wyskoczyliśmy. Po trzech kwadransach obrony. A to wystarczyło naszym do odskoku. — Jakim cudem udało wam się przebić przez taką obławę? — Nie wiem — odpowiadam zdziwiony. — Jak to? — Brałem w tym udział, więc nie widziałem siebie w tym momencie. Nie, nie bujam. Po prostu nie wiem. Mogę panu tylko powiedzieć, że cała nasza taktyka w ciągu tych trzech kwadransów polegała na tym, żeby ani przez moment, nawet przez sekundę, nie przerywać ognia. Amunicji mieliśmy do cholery, trzy kaemy i granaty. Oni także grzali w nas jak dziady w torbę. 154 A zwłaszcza ci, którzy zalegali od strony lasu, te boha-tery z policji pomocniczej. Wie pan, oni zalegali tam, gdzie teraz jest wygon. I tu szkopy zrobili błąd, bo tamci strasznie nie lubili mieć lasu za sobą. Do ataku hurmą, z wrzaskiem, zawsze na dużej bańce, to owszem. Przeczesać las też. Zawsze z krzykiem. Ale strzelać w jedną stronę, a las mieć za sobą, to już ich demobilizowało. — I co? Zaatakowali was? — Nie. To raczej my ich. Mówiłem panu, że nie próbowaliśmy ani razu kontratakować. To zresztą w tamtych warunkach nie miałoby sensu. W ostatniej chwili, a wtedy wiedzieliśmy już, że ta ostatnia nadeszła, bo nie mogliśmy nawet odstawić naszych zabitych od okien, więc w tej ostatniej chwili wyrzuciłem kilku ludzi z granatami przed dom. Od tej ściany, gdzie teraz inspekty. Szkopów na moment sparło. Nie wiedzieli, czy wyskakujemy wszyscy, czy to kontratak, czy może poddamy się. A nasi nic, tylko pod płot i od płotu tymi granatami. — I co? — Kilkadziesiąt sekund wystarczyło, byśmy wyskoczyli przez werandę na tamtą stronę. Mieliśmy ze sobą trzech rannych, na szczęście tylko jeden z nich w nogę. Nieśliśmy go między sobą na karabinie. I tak jak wyskoczyliśmy, tyralierą, na hilfspolizei. A oni leżą w bruzdach, żaden sukinsyn głowy nie podniesie, kropią do nas na wiwat i wrzeszczą po swojemu. Ale jak! To my do nich. I dalej polewać z empi. A kto jeszcze miał, granatami. Tę stumetrówkę będę pamiętał do końca życia. Opamiętaliśmy się dopiero na brzegu lasu. — Wszyscy? — Nie — odpowiadam i patrzę ze złością na Jacka, jakby to on był winien tym ofiarom. — Nie wszyscy. Oprócz trzech, którzy padli w leśniczówce, jeszcze 155 dwóch innych nie doliczyliśmy się do dnia dzisiejszego. A potem jeszcze czterech. Razem dziewięcioro. — Dziewięcioro? — Tak. Bo były z nami dwie kobiety, no... dziewczyny. Co pan tak patrzy? — krzyczę nagle. — Osiem-naścioro ludzi wyszło z życiem z cholernej pułapki, w tym jedna dziewczyna, a pan się gapi. Na wojnie życie i śmierć mają tę samą cenę. I trzeba ją płacić, bo nikt kredytu nie udzieli, ani swój, ani wróg. No, co jeszcze? Chce pan jeszcze o coś zapytać? Może jak zginęli? Nie wiem. Może w którym miejscu? Też nie wiem. Wydałem rozkaz, że po odskoku przedzieramy się na własną rękę, jak kogo stać, ku zgrupowaniu. Ogólny kierunek: Łączna. Ale gdyśmy się już znów spotkali w lesie, nie doliczyliśmy się wielu, bo nie chcieliśmy się zanadto doliczać. Nie wiem, czy pan to rozumie, panie Jacku — dodaję po chwili spokojniej, ba nagle mi trochę głupio, że tak na niego napadam. — Staram się — uśmiecha się po sporej chwili tamten, ale widać, jak bardzo mu nie do śmiechu. — A poza tym wierzymy panu jako konsultantowi i człowiekowi... —. To znaczy kto? Panna Szeremetowska i kolega Klebania? — Ja też — zgadza się natychmiast Jacek. — A co z tego wynika w tej chwili? — W tej chwili zejdziemy jeszcze kawałek w dół. — Rany, po co? Konsultacja konsultacją, ale w tych... doświadczeniach może mnie Mirek zastąpić, nie mówiąc o Irmie. Czy nie dość tych ćwiczeń na dziś, panie doktorze? — Jazda! Maszerujemy. Jeszcze parę minut i wracamy. Skłamałem. Świadomie i celowo skłamałem, bo dopiero po półgodzinie można było dotrzeć do tego miej- 156 sca, jakie chciałem mu pokazać. Do tych dwóch złomów piaskowca, przypartych do stóp bardzo sędziwego buka. Leżą jeden na drugim. Oba splecione kratownicą bukowych korzeni. Na górnym, mniejszym głazie wyryty krzyż, a raczej jego połowa, bo resztę zatarł czas, mniej wdzięczny niż ludzka pamięć. Trzeba się dobrze przyjrzeć, rozchyliwszy korzenie, żeby coś zobaczyć, jednak chłopak nie lekceważy niczego. Przesuwa nawet palcami po obu głazach: ślepiec sprawdzający twarz historii. Ale niczego więcej nie znajdzie, wiem, bo sam sprawdzałem nieraz to miejsce. Wiem też, że już niedługo, za jakieś dwieście, trzysta lat, znikną i te głazy, skruszy się piaskowiec, ziemia go zasnuje. A buki tu chyba nowe wyrosną. — I taki pewnie będzie kres wikarówki — kończę głośno. — Co pan mówi, panie docencie? — Jacek powoli odejmuje rękę od kamienia i patrzy na mnie poważnie. — Jakiej wikarówki? — Tak u nas nazywają ten leśny zakąt. Wieść niesie, że właśnie w tym miejscu, przy partyzanckiej ścieżce, klepaccy wojacy pochowali tego wikarego, który z nimi poszedł na odsiecz owym wsiom w dolinie pustoszonym przez najeźdźców. Mówiłem wam... — Jakże. Wiem — obrusza się chłopak. — Tędy schodzili w dolinę i przesiadali się na konie. To ci od Wojciecha Klepackiego. — Jakiego znowu Wojciecha ? Walentego! — Właśnie, Walentego. Ale kiedy to było, rany, August II, to był przecież... to był rok... — Tysiąc siedemset siódmy. Sporo lat temu. Łatwiej przeliczać na wieki. — I tu go pochowali? Pod tym bukiem? — Raczej pod tymi kamieniami, bo buk był wtedy pewno buczkiem. Tyle że krzepkim. Więc wiedzieli, że będzie długo jeszcze ochraniał ten grób. A i buczek pe- 157 wnie też wiedział. No i sam pan widzi, jak się wywiązuje ze swego zadania. — Tak — uśmiecha się młody człowiek jakoś gorzko, nie po swojemu. — Szkoda, że nie zapamiętał i nazwiska wikarego, bo na kamieniach zapomnieli je wyryć. — Nie zapomnieli, panie Jacku, a napisali to, co chcieli, żeby było zapamiętane. Przecież wszyscy tutejsi wiedzą o wikarówce. Może pan sprawdzić. A jeżeli chodzi o nazwiska, to i mój ojciec, i wuj Anzelm, który zginął pod Kutnem, nieraz mi wspominali o tym szlachcicu z okolicy, który stowarzyszył się z chłopami Walentego i na przyprzążkę z nimi prał napastników, aż trzaski leciały. Niejeden raz przemierzał z Kle-packimi tę ścieżkę, na której stoimy, w górę i w dół... — To chyba ten... Zabrzeski. Zdaje się, Jan? Przecież mamy go na liście naszych bohaterów. Bierze udział w obsadzie filmu. Jan Zabrzeski. Tak jak go zapamiętała historia. — Nie, panie Jacku — kręcę głową — jak go zamknęła w sobie pamięć chłopska. — Mimo że był szlachcicem, a więc przedstawicielem ustroju feudalnego. — O rany, niechże pan nie upraszcza, Jacku. Nie mam panu już nic do powiedzenia na ten temat — odpowiadam. — Zresztą nie mam czasu, zaraz zacznie się ściemniać, a musimy jeszcze dojść do gościńca. — Rany! Nie lepiej cofnąć się do duktu? — Nie. To byłoby dwa razy dalej. Najkrócej będzie dojść tą drogą, która prowadzi do Szwedzkiego Siodła — odpycham się od pnia sosny i biegnę przodem; nie chcę chłopakowi pozwolić na odpowiedź. Sadzę więc jak za dawnych dobrych czasów, a za mną człapie pognębiony Jacek z taką miną, jakby to on był z nas dwóch starszy. Ale mimo mojego junactwa po- 158 rządnie poszarzało, zanim zdołaliśmy dojść do skrzyżowania wiodącego ku Siodłu. Przez całą drogę milczymy. Nie przystajemy nawet dla przykurka. Boczymy się obaj. Dopiero gdy skręcamy w lewo ku górze, na dukt, chłopak zaczyna się łamać. W końcu nie wytrzymuje. i— Wracamy na Klepaki? — odzywa się ni to do mnie, ni to do świerkowego młodnika, który poobszy-wał w tym miejscu zbocza duktu. Najbardziej mnie śmieszy, że te świerczki, duma mojego staruszka, który je własnoręcznie wysadzał na tej przydrożnej łysinie, otóż że te zielone fifaki zachowują się zupełnie tak samo jak mój nieoceniony Jacek: pną się do góry, rozczochrane i dzikie. I ogromnie z siebie zadowolone. Głupie takie, ale jakie szczęśliwe. Jakież, psiakrew, szczęśliwe. Dlatego też odpowiadam na tamto pytanie nie od razu: — Wracamy. A przed Siodłem coś panu jeszcze pokażę — próbuję przy okazji klarować młodzikowi, ale ten właśnie rusza tak ostro pod górę, jakby go ktoś w tyłek uszczypnął. Próbuję go dogonić, nie udaje się. Tylko na pierwszym zakręcie obsypuje mnie żwirem pryskającym spod jego podkutych bergsteigerów. Wobec tego dochodzę tam, gdzie trzeba, i przystaję. I czekam. I cieszę się, bo musi drab do mnie wrócić. Wypalam papierosa, a jego nie ma, obchodzę dokoła parę jodeł i jeden modrzew — moich osobistych znajomych — jeszcze nie nadszedł. Wreszcie, gdym już odskoczył od duktu na polankę, pojawia się Jacek. Skruszony albo udaje skruchę, gdy mnie dostrzegł, bo miętosi tę swoją bródkę i łypie oczyma. — Myślałem, że pan doktor idzie za mną. — Szedłem aż dotąd, ale tu miałem panu pokazać taką polankę. Tak, właśnie tę. No, niechże pan podejdzie tutaj. 150 — A dlaczego właśnie tutaj? — sapie Jacek, trochę zdyszany od mocowania się z jodłowymi gałęziami. — Też powody... topograficzne? — Tak. Na tej polance zginął Gajdzik od klepackiej strzały. — Ten... ten zdrajca, który prowadził tu Szwedów za Karola Gustawa? — Ten sam. — No cóż, zginął śmiercią zdrajcy — mamroce chłopak zadzierając głowę, jakby upatrywał w koronach jodeł zabójcy. — Pozwoli pan, że zanotuję, póki jeszcze widno, ten fakt. — Jaki fakt? — Zanotuję do scenariusza. Ujęcie śmierci Gaj... Pan, zdaje się, mówił: Gajdzickiego? — To nie ja. Szwedom się podawał za takiego, żeby bardziej po szłachecku brzmiało. Ale to był chłop. Zwyczajny chłop-dorobkiewicz z tych okolic. Nie udało mi się trafić na jakiegokolwiek Gaj dzika w tych stronach, ale wiem, że pochodził niewątpliwie stąd, bo w jakichś aktach grodowych wpadłem na jego trop. Zresztą w jeszcze dawniejszych czasach, chyba w szesnastym wieku. Jakiś akt dzierżawny. Mam to gdzieś w swoich notatkach. Ale chyba za dużo o nim mówimy... — Może, ale to właśnie pan zwracał nam uwagę na konieczność dokumentacji każdej postaci działającej w akcji. A to będzie postać działająca, prawda? Tylko że dokumentacją zajmuje się raczej Irma, to już niech się ona martwi o Gajdzika. Mnie gnębi co innego, ale... — urywa Jacek i ciężko, jak worek z piaskiem, zsypuje się z powrotem na dukt. — Co pana gnębi? — Nooo... — zaczyna ostrożnie Turner —; jeżeli pan kierował wtedy obroną leśniczówki, to kto był przewodnikiem podczas odskoku zgrupowania? Kto ich tę- 160 dy prowadził? Przecież gdyby się nie udało, gdyby poszli sto metrów w prawo lub w lewo... Koniec... Całe zgrupowanie prosto w hitlerowskie łapy. Dobrze mówię: sto metrów wystarczyło. To musiał być majster... — Ten, kto prowadził? — Tak, myślę o przewodniku. Przeszedł jak po sznurku. Z taką kupą ludzi. Czarodziej lasu. — Oczywiście. Bo to był mój ojciec. — Aha! — wykrzykuje Jacek i maszeruje przez chwilę obok mnie podciągając z mozołem swe długie pedały. Nie odwracam się, nie reaguję na jego okrzyki. Jeżeli chce jeszcze coś wiedzieć, niech pyta. Moje myśli były już przy cioci Weroni. Co nam też dzisiaj poda do stołu? Znowu nie obejdzie się bez narzekania, że ganiam po górkach jak dziki osioł i jeszcze młodych do tego namawiam. — Ja... przepraszam, że pytam, ale to może być dla nas ważne — mówi Turner. — Ale o co panu chodzi? — Panie doktorze, ojciec wiedział, że pan idzie na straconą pozycję, prawda? I zgodził się na to? Przecież mógł pan zginąć. Miał pan o ile mniej szans od... od wszystkich innych. — Nie, Jacek, to chyba nie tak. Po prostu obaj z ojcem załatwialiśmy tę samą sprawę na obu jej krańcach, w obu punktach węzłowych. I właśnie my obaj nadawaliśmy się do tego najlepiej. Dostaliśmy obaj rozkazy. To był front. I koniec. Kto miał podejmować inną decyzję: starszy Klepacki, Wawrzyniec, jako ojciec, czy ja, jego syn, junior? Zresztą, niech mi pan wierzy, wszyscy mieliśmy wtedy tę samą pętlę na gardle. Mogła się zacisnąć w każdej chwili i w każdym miejscu: koło leśniczówki i na leśnej ścieżce. Natychmiast. I jeszcze raz powtarzam: na naszych gardłach. A chcieliśmy je przecież ocalić. 11 — Wilki za progiem 161 — Tak — godzi się Jacek, choć widać po nim, że myśli, a jak myśli, to często nie wie w ogóle, co się z nim dzieje, choć wychodzimy właśnie z duktu na polanę i choć dym z komina leśniczówki pachnie ciocią Weronią i pieczenia, i plackiem z jabłkami, i cholera wie czym jeszcze. Ale Jacek jak nie człowiek, jakby nie czuł tych wszystkich wspaniałości, patrzy na mnie dębowym wzrokiem i milczy. Dopiero gdy dochodzimy do progu domu, podnosi głowę i odzywa się takim tonem, jakby wymyślił coś niesłychanego: — Tak, ale nikt by was wtedy, tak czy tak, nie zapytał o zdanie. Od tego się zaczyna. —; No widzi pan — odsuwam się czym prędzej, bo Jackowi widać dopiero w tym momencie zapachniała kuchnia, wobec czego włazi natychmiast na moje nogi swymi olbrzymimi buciorami, przedzierając się ku tym zapachom. Nie próbuję nawet protestować, bo chłopak, jak głodny, to tratuje wszystko dokoła. Sprawdziłem. — Tooon! Tuj! Cel! Pal! — salwa trzepie jak grom, aż echo idzie w dolinę. Ale nim zamilkło, nim grudki gliny, poruszone hukiem, stoczą się po ścianie jaru na drogę, sierżant Tryś już jest na zboczu, podsadzony rękami kumpli. Już wbija chciwe spojrzenie w przestrzeń. Gapi się przez moment, aż mu źrenice łzami zachodzą. Cały pluton patrzy w niego jak w tęczę. — Jak tam? — pyta wysoki chudeusz w postrzępionym kożuszku, naciągniętym na uniformową sukmanę batalionu grenadierów krakowskich. — Kozunie? — Kozunie. Denisowa. Ale już ich nie ma. Dali nogę po naszej salwie — odpowiada Tryś i uśmiecha się do towarzysza, o ile ten grymas utrudzonej do cna twarzy można uważać za uśmiech. — Starzy znajomi, 162 co, Ambroz? Spod Szczekocin i z Lipowego Pola! — dodaje chrapliwym głosem i rzuciwszy jeszcze raz okiem na drogę, spadającą w stronę Kapałowa, próbuje zsunąć się zboczem ku towarzyszom, ale leci na gębę i gdyby nie mocne ręce Ambrożego, byłby runął jak długi. — Niech to wciórności! — zrzędzi. — Zziąbłem jak końskie łajno na Szczepana. Jeszcze dzień, dwa i stracicie unteroficera, stary. Już jadę na ostatnim dechu. — Nie strasz. Jeszcze nieraz nam skry z rzyci wypuścisz — zaczyna Ambroży jowialnie, ale sam zakaszlał się tak potężnie, że sierżant podsuwa mu manierkę i kiwa głową na znak, że tak, że ma przypić do niego. — Ledwie żyjemy. Nie podoba mi się to wszystko. — A komu się podoba? — zachrypniętym głosem odzywa się wąsacz w strzępach granatowego munduru regimentu Wodzickiego. — Po Maciejowicach od razu wiedziałem, że już po nas... — Po jakich nas? — krzyczy ostro Tryś i zaraz powtarza cicho: — Po jakich nas? — Najjaśniejszy Naczelnik w pienie. — I co? Wydobędziemy go. To już nasza sprawa, Malicki. — Warszawa padła. Tyle ludzi poszło do ziemi. Za co? Za co oni poszli do ziemi, sierżancie? — Żeby dać świadectwo, że są z nami. Rozumiesz, kiepie? Z nami, ze swoim wojskiem, polskim wojskiem. Byli przy nas, jak broniliśmy swoimi ciałami drogi na Warszawę. I nie odstąpili od nas do końca. To myśmy odstąpili i jeżeli komu wstyd, to nam. — Ale czemu? — kiwa Krakus łbem jak ranny zwierz. — Bo taki był rozkaz, Ambroz, i nie ma co gadać. My niewinne. Prawda, sierżancie? — odzywa się tro- 163 chę zająkliwie drugi chłopak w krakowskiej sukmanie, ze zdobycznym widać giwerem, głęboko nasuniętym na uszy. — Nie nasz rozkaz, prawda? — Nie, Rajca, to nie tak — sierżant macha ręką, jakby nie miał sił mówić. — Rozkaz nasz, bo przez Wa-wrzeckiego, naszego wodza, naszego jenerała, naszego Naczelnika wydany. Toż i słuchać go trzeba. A żołnierz od tego jest, żeby słuchał. Serce może się w nim przewrócić. Krew mu oczy zaleje. Krzywda go przydusi, rozpacz za włosy ułapi, a zdzierżyć musi. I słuchać musi. Bo takie jest jego żołnierskie, sobacze prawo. Za to bierze lenung i może, jak się sprawnym okaże, postąpić na unteroficera. Może się nawet dorobić tego, że... — Że go posuną na oficera. Tak? — pobekuje dziwnym głosem inny wojak, również w granatowym mundurze Wodzickich; to jego beczenie pewnie oznacza śmiech. — Tak. Albo co, Snocha, nie podoba ci się? Co w tym wesołego? — Nic, panie sierżancie, tylko przypomniało mi się, że nasz pierwszy z chłopa mianowany oficjer ziemię gryzie od Szczekocin. Albożeśmy go nie pochowali w Kielcach? A kto, jak nie my, właśnie nasz pluton, dawał salwę nad jego mogiłką? Pan sierżant sam dawał komendę, nie? — Tak. I jeszcze raz pytam: co z tego? — A nic. Myślę, że... że po to biorą nas, chłopów, w rekruty, żeby było komu rozkazywać, żeby miał kto słuchać, żeby było komu ginąć, jak Bartosowi pod Szczekocinami. — Nie Bartosowi, Snocha, Głowackiemu! — wykrzykuje jakiś inny wodzicczyk, z trudem gramolący się z ziemi. ■— A właśnie, Głowackiemu — pobekuje po swoje- 164 mu Snocha. — Niedługo był tym Głowackim. Aha, pan sierżant mówi o lenungach. A kiedyż to dostaliśmy ostatnią wypłatę? Jeszcze przed Maciejowicami, prawda? — I to nie w pieniądzach, ale w papierkach, których nikt nie chciał przyjmować — basuje koledze' tamten, który pierwszy wspomniał o Głowackim. — Pieniądze nie, żarcie nie, mundury nie, to co nam zostaje z tego, co nam panowie oficjerowie na początku obiecywali? — A oni sami, no... nasi oficerowie, mają więcej od nas, Bilczyk? Widziałeś, co jadł Zieleński w obozie? A kapitan Smolski to jak? Rzepę brukwią przegryzał razem z nami. A Woźniakowski z pierwszego plutonu? Też kapitan. Patrzyłeś na nich, wiesz, jak stawali do bitki. ! Jjffff | — Wiem — upiera się Bilczyk, cherlawy, wymize-rowany wojennymi trudami chłopina z nastroszonymi brwiami. Te brwi to jedyne, co w nim widać. — Wiem. Widziałem. Bili się dobrze i żarli to, co my. Ale widziałem i innych. Wasągi z jedzeniem i rękodajnymi jechały za nimi. I z futrami, jak chłody wzięły. Dla nas kożuszków na czas nie dowieźli, a oni mieli i kożuchy, i jedzenie. Małom to razy do taborów zaglądał? Kosteczki jednej, nawet obgryzionej, nie uświadczyłbyś od nich. A; oni żarli i żaden z nich się nie udławił. A co, może pan sierżant nie wiedzą, o kim mówię? i— Dobra — chmurzy się Tryś. — I co z tego, że wiem. Naczelnika nam to nie wróci, a tylko on poradziłby nas z tego wydobyć. Nas, chłopów. — Nie wiem zaś, czy by poradził — macha ręką Ambroży. — Może u was, w regularnych regimentach, tego nie było, ale u nas, w chłopskim wojsku, nie było dnia, żeby jakiś jaśnie dziedzic nie zgłosił się po swoich parobków, którzy mu z pańszczyzny do wojska uciekli. I jeszcze jak przy tym pomstował, jak darł 165 pysk na naszych oficjerów, że zbiegów przyjmują, zamiast ich odesłać pod eskortą do wsi, z której zbiegli, do pana, do pańszczyzny, do tego wszystkiego, od czego uciekli. I co? Ani jeden oficjer słówka nie pisnął w naszej obronie. A sam Naczelnik wolał tego nie oglądać. Pewnie mu wstyd było. — Zamknijcie se pysek, Ambroz — Tryś chwyta żelazną dłonią miotającego się kosyniera i osadza go w miejscu. — I pamiętajcie, o kim mówicie. Za to w wojsku kula w łeb. — Ale my już nie są... — My są w wojsku, Ambroz. I wojna się nie skończyła. Pamiętaj: póki ja tu dowodzę, wojna się nie skończyła. Takżeście sobie sami uchwalili w Jakimo-wicach. Kiedy inni woleli się poddać, kiedy jeszcze inni zakopywali broń w Radoszycach i w Jakimowicach, kiedy naczelnika Wawrzeckiego wzięli w plen i wszystko było skończone, my, resztki od Wodzickiego, Czapskiego i działyńczycy, i wy obaj z grenadierów krakowskich, i tamci trzej żołnierze — sierżant wskazuje małe działko zaprzężone w woły, telepiące się dwieście kroków przed nimi, i trójkę artylerzystów w zielonych kurtkach, mozolących się z tym działkiem, zaprzęgiem, a przede wszystkim z niewiarygodnie wychudzonymi wołami, zataczającymi się z osłabienia i zimna przy przodku lawety i jaszczyku — wtedy my uchwalili sobie, że nie zdajemy broni, nie pójdziemy w plen, że będziemy przedzierać się na Kraków. I wtedy wy sami, Rajcowie, obaj z bratem, ty i Józef, zgłosiliście, że znacie miejsce, gdzie można będzie przeczekać, rozeznać się co i jak, prawda, Ambroz? —■. Tak było, sierżancie — mruczy trochę niewyraźnie Rajca i patrzy strapiony to na sierżanta, to na artylerzystów przystających co chwila i zabijających z zimna ręce. Na ten widok wszyscy w plutonie po- 166 czynają robić to samo albo owijać się szczelnie w strzępy mundurów i kożuchów. — Tak było — powtarza Ambroz — i bądźcie spokojni, doprowadzimy was z Józefem do tych Klepaków. Tam można przeczekać. Nie wiem tylko, co z tą harmatą. Ciężkie toto, ludzi i woły morduje. Furażu nie ma, my sami od Warszawy nic, tylko baranina i baranina. Poginiemy jak muchy, zanim dopchamy się do tych Klepaków. A i woły ledwie plączą nogami. Nie szkoda to chudoby? Przecie padną lada godzina. I co wtedy z harmatą? — Jak padną, będziemy się martwić. Na razie ciągną. A ty, Ambroz, dobry żołnierz jesteś, nie powiem, ale strasznie lubisz gębować. — Krzywdy ludzkiej nie lubię, to wszystko — wzrusza ramionami kosynier. — A kto ją lubi? — Ten, co z niej żyje — odzywa się ponuro Rajca i pociąga nosem. — Tacy właśnie przyjeżdżali odbierać nas Naczelnikowi, choć już pokazało się po Racławicach i Szczekocinach, cośmy są warci. My i nasze kosy. Ale dla dziedziców to nic. Nasze kosy były im potrzebne do żniw, a nie do bitki. To mnie boli. I to, że Naczelnik im ustępował. Widać musiał się mocno z nimi liczyć. A myśmy się z naszą krwią nie liczyli. Prawda? — Prawda. Ale ty nam zanadto tej krwi nie wypominaj i nie strzęp sobie gęby imieniem tego, który własnej krwi też nie oszczędził, choć się tym nie chwali. Rozumiem cię, stary, że tak powstajesz na dziedziców. Ja też z pańszczyźnianych pochodzę, choć od dziesięciu lat w regimencie giczałami macham. Wy, Rajcy, z Michniowa, zdaje się? — Spod Michniowa. Albo co? — Musiał wasz pan mieć ciężką rękę na poddanych, skoro tak pańszczyzna wam dojadła. Choć komu ona nie dojadła... 167 — Nie o nas chodzi — odzywa się zająkująco, jak zwykle, Józef Rajca — ale o to, cośmy widzieli nieraz z Ambrożym w naszym regimencie, u kosynierów, przed frontem całego batalionu. Na szczęście nam obu i innym spod Kielec dali spokój. Jakoś nie kazali nam wracać na pańskie. Może nie było komu, a może księdzu biskupowi wstyd by było przysyłać po nas do obozu ekonoma. Zawsze to osoba duchowna. — Jako to — Snocha przerywa krzesanie ognia do swojej lulki, widać skałka mu zwilgotniała — u księdza służycie? Czy do mszy w kościele? — zaczyna znów pobekiwać, aż przykro słuchać. — Zawsześ był barani łeb, Snocha — wtrąca się spokojnie drugi Rajca. — Nasze strony to ziemie księdza biskupa krakowskiego. Każdy gemein z waszego regimentu mógł ci to powiedzieć. Ale co ty tam wiesz, bajoku z Antolki... — Z Antonielowa! — czerwieni się Snocha. — A swoje wiem, nie bój się. Więcej niż wy oba do kupy, Rajcy od... od księdza biskupa. — A ja ci radzę, Snocha, trzymaj pysek, bo ci przyłożę. — No, no! — czupirzy się tamten i staje przy Ambrożym blisko, pierś w pierś. — Dość! — Tryś odpycha od siebie obu przeciwników. — Do szeregu! — Ale sierżancie! — próbuje wtrącić się Józef Rajca. — Czego się nas czepia farmazon? — Dość, powiedziałem. Zaraz was tu Denisów rozsądzi. Rozgadali się jak na rynku w Bodzentynie. Do szeregu. Flinty opatrzyć! Przetrzeć skałki. Kozuniów tylko patrzeć. — Przecież uciekli — burczy Ambroz, ale staje w szeregu z innymi. — Jak tylko dostali ognia od nas. — Jak uciekli, tak i wrócą. Kozuniów nie znasz? Od 168 Radoszyc depcą nam po piętach. Ech, żeby nie ta har-mata... I żeby choć amunicja do niej była... —> Dwa jaszcze zostawili my w Jakimowicach — judzi Snocha, ale nie patrzy na sierżanta, tylko przed siebie, na drogę, gdzie właśnie niknie za zakrętem nieszczęsna trzyfuntówka. — Dwa pełne jaszcze! W jednym sto trzydzieści trzy granaty, a w drugim sto trzydzieści trzy kartacze jak byki. Dwa pełne... — Ruszamy! — przerywa mu Tryś wściekłym głosem. — Marsz! Maaarsz! Oddział rusza dość składnie z miejsca. Już po paru krokach wciągają się w rytm, już dudnią noga w nogę, choć nie maszerują ku zwycięstwu. Poranieni, brudni, nie dożywieni, z gorączką w oczach, w strzępach mundurów i oporządzenia, dygocący z zimna — przecież krok trzymają i co najważniejsze, broń krzepko dzierżą w rękach i widać po nich, że jej nikomu nie oddadzą, ani pruskiemu rotmistrzowi, ani atamanowi kozaków. Już nieraz ich przeganiali tymi właśnie flintami i bagnetami, i kosami czy pikami. A i teraz, przed chwilą, zdmuchnęli ich jedną salwą, gdy tamci spróbowali podejść bliżej. Tak. Tylko nigdy dotychczas nie byli zdani na swoje wyłącznie siły. Zawsze był ktoś, kto potrafił wydać komendę, jaką należało. Najbliżej był oczywiście sierżant Tryś. Dla każdego, tak dla zawodowych żołnierzy, jak i dla nowo zaciężnych kantonistów, czyli rekrutów. W tej chjwili różnice się zatarły, bo najmłodsi z nich nieraz już proch wąchali i każdy ma za sobą po parę bitew, potyczek czy utarczek. Teraz, w chłodne listopadowe południe, cały oddział, który przed paru godzinami wyrwał się z krwawego okrążenia, maszeruje ustronną wiejską drogą, wspinającą się na Do-brzeszowską Górę. Przed nimi, o stajanie, dwa umęczone woły ciągną armacinę niskiego wagomiaru, bo 169 zaledwie trzy funty, ale za to cholernie ciężką. Toteż nieszczęsne woły za każdym krokiem zapierają się po pęciny w kurzu drogi, wyszarpując co chwila z kolein zapadające się koła i lawetę. Ale bo co też to za laweta! Weteranka wojenna, do cna sfatygowana w bitwach. Spod kurzu nie dojrzałbyś nawet cyfr króla jegomości, w które każda harmata obowiązkowo była zdobiona. Co chwila też cała trójka kanonierów musi tę lawetę własnymi barkami podtrzymywać, żeby nie ochromiała w drodze. Armatka ta to jedyna pamiątka po batalionowej artylerii Wodzickiego, z jaką większość tych wojaków maszerowała pod Racławice. Jedyny widomy znak honoru, chwały i przewag regimentu, a w tej chwili zaledwie resztek półplutonu, i wszystkich bez wyjątku żołnierzy, którzy po klęsce wybrali tułaczkę miast niewoli. Drugie działko trzeba było zagwoździć jeszcze pod Tarczynem, tuż po opuszczeniu Warszawy, gdy nieprzyjacielski granat strzaskał cały bok lawety. Ale tego działka oddać już ani zagwoździć nie chcieli. Amunicję, owe sławne sto trzydzieści trzy kartacze, trzeba było zostawić wraz z jaszczem, ale samą harma-tę zabrali ze sobą, choć nie było wiadomo dokąd i nie bardzo wiadomo po co. Sprawne kiedyś i żwawe działko, odgryzające się ongi jegrom Tormasowa i huzarom grafa Schwerina, jest w tej chwili, bez amunicji i oporządzenia, tylko kawałem spiżu z dziurą w środku. I do tego ciężkim kawałem spiżu. Dlatego kiedy już oddział w przyspieszonym marszu dopędza armatę i zwalnia tempo, przystosowując się do umęczonego dreptu wołów — wojacy, sunący noga za nogą, coraz częściej zaczynają popatrywać ukradkiem na zaprzęg, działko i kolegów w zielonych kurtach. Co chwila któryś z żołnierzy spluwa głośno ze strapienia albo klnie pod wąsem. Najczęściej jednak patrzą w stronę swego dowódcy. Ale sierżant Tryś nie jest podoficerem od 170 W wysłuchiwania skarg, tylko od dowodzenia. Nie słyszy ani pociągania nosem, ani klątw. Maszeruje z podniesioną głową, z ręką na lawecie, jakby choć w ten sposób chciał dodać kurażu swoim kumplom. Ale jest coraz trudniej. Droga, coraz bardziej stroma, zaczyna podcinać nogi ludziom i zwierzętom. Wprawdzie zbocza Dobrzeszowskiej są dość gęsto zalesione, ale i tak listopadowe wichrzysko czepia się stoków, drzew i całej góry, i trzepie nią jak diabeł kozą. Zaczyna siąpić cienki i zimny deszczyk. Obślinia drogę i obrzydza życie. Gdy już cały oddział wsiąknął w przydrożny las, Tryś, który co chwila obserwował przebytą drogę, wywołuje z szeregu dwóch piechurów i ustawia ich na skraju lasu. — Cyprys i Bednarski, zostawiam was tu jako ariergardę. Macie dawać baczenie na drogę. O, tam, w dół, jak strzelił. Żeby nie deszcz, mógłbyś krowskie ogony w Kapałowie policzyć. Jak będzie tylko patrol, to podpuścić ich i po nich. Zresztą co ja wam... strzelać poradzicie sami. A chyba skałki wam nie zamokną, co, działyńczyki? Na Woli były suche jak pieprz. I w Warszawie. To tyle. Macie co jeszcze do mnie? — Tylko jedno: jak długo mamy tu wartować? — Do zmierzku. Jak tylko zacznie się ściemniać, ruszajcie za nami, nie będziemy daleko. To czuj duch, chłopaki. I oka z drogi nie spuszczać. Gdy Tryś wrócił do plutonu — nowe nieszczęście. Armatka ugrzęzła w dziurze. Woły ją obeszły bokiem, laweta nad nią przejechała, a koła nie. Omsknęły się oba w dół i rozkraczyły na jego brzegu na amen. Dwadzieścia par rąk przypięło się do lawety, czterdzieści nóg zaparło się w śliską glinę i nic. Sierżant przygląda się temu przez moment tępym wzrokiem, wreszcie przytomnieje: 171 — Nie gołymi rękami. Tak nie poradzicie. Skocz tam który po parę świerczków. I ociosać z gałęzi. No, ruszać się, do jasnego paralusza, biegiem! Wnet są świerczki. Teraz żołnierze z rozkazu Trysia przepychają odziomki między szprychy kół, na krzyż. Jeszcze raz się podsadzają. — Raaazem! — I już działko stoi znów na pewnym gruncie. Aż do następnej dziury. Można ruszać. Kanonierzy stają przy wędzidłach, woły naprężają postronki, koła wolniutko zaczynają się obracać. Marsz! Marsz! Oddział pnie się pod górę noga za nogą. Idą w milczeniu, czasem brzęknie manierka, czasem któryś z żołnierzy zaniesie się suchym kaszlem, ale uparcie pną się pod górę. Sierżant coraz częściej zarządza krótki odpoczynek. Wówczas przysiadają, gdzie kto stanie, przyklękają, nie bacząc na kałuże, i dyszą ciężko ze wzrokiem wbitym w ziemię. Wtedy jedyne, co w nich żyje, to te świszczące oddechy. Nie można tego słuchać dłużej, więc sierżant, podrywając żołnierzy do marszu, po najbliższym przystanku przyzywa ku sobie Malickiego, jedynego pochodzącego z tych stron, i wysuwa się z nim na czoło oddziału. Przez chwilę idą w milczeniu, dopiero gdy wyprzedzili zaprzęg z działem o kilkadziesiąt kroków, sierżant przytrzymuje towarzysza za pas i pyta ochrypłym głosem: — Duża to wieś Wielebno? — Nie za mała — Malicki, rosły wojak w mundurze regimentu Czapskiego, z białymi wybrudzonymi obszle-gami, przygląda się sierżantowi trochę zdziwiony. — Albo co? — A ludzie tam jacy, w tym waszym Wielebnie? — Teraz nie wiem, bom w domu nie był od marca. Jak tylko Naczelnik ogłosił pobór, stawiłem się. — Jako kantonista? — Nie. Kantonistów brali na mus. Po dwóch z każ- 172 dego dymu. A ja na ochotnika. Był ze mną Józef od Ptaków. Mój niby brat cioteczny. Ale ochrzcili go kar-taczem na Woli. Zaraz na początku. I już nie zobaczy Wielebna. Ani Zuzki, mojej siostry, bo on się miał ku niej, wiecie... — Co? —; Tryś mruga oczami, jakby się ocknął ze snu. — Chciałem... zapytać... — Pytajcie. — Więc po pierwsze, czy można u was ogłosić rasz-tak, odsapnąć dzień, dwa i ruszyć dalej? — Można, dlaczego nie? — uśmiecha się Malicki. — Wie/ś spokojna, trochę z drogi, nie tak łatwo do niej trafić... —i Właśnie o to chodzi. A gdzie stanąć na nocleg, Walenty? — Mam w Wielebnie ujka. Porządny chłop, zna się na wojaczce, liczy się jako głowacz w całej wsi. A obejście] ma takie, że ho ho! Dwa takie plutony jak nasz na toku się zmieszczą. Tam można odsapnąć, ujek nam sprokuruje jakieś ludzkie jedzenie, bo od tej baraniny kolek można dostać, dziewuchy nas obszyją i ochędożą mundury, a może i co jeszcze do tego — Walenty sięga do wąsów, ale zaraz mu ta ręka opada. — Furaż się najdzie dla naszych wołów, chyba że — Malicki milknie, jakby się bał, że za dużo powiedział. — Chyba że co? — Nooo... można... można by harmatę i woły osta-wić w Wielebnie i bez nich ruszyć tam, kaj nam trza, ą/ później wrócić się po to i odebrać... U ujka Ptaka można wszystko ostawić. Guzik od koszuli nie zginie... — A harmata? — przerywa mu sierżant. — Harmata? No tak — kiwa głową Malicki — ale na co nam ona teraz? Bez municyi nic nam po niej. I bez koni w zaprzęgu. A woły to nie to samo, strasze-cznie noma marsz opóźniają. Po mojemu leziemy tak, 173 jakby nam kule do gicoli przywiązali. Sami wiecie, sierżancie. — Wiem. I co z tego? Mamy zagwoździć i ostawić wrogom na trofej? Zagwoździć jak tamtą? — Kto mówi o zagwożdżeniu? — A co? — Osławimy harmatę u wuja. Już on ją przechowa galancie. I zda znów w nasze ręce, kiej będzie trza. — A... a myślisz, że będzie trza? — głos Trysia chrypnie nagle. — Co zaś? — Malicki unosi głowę i patrzy na towarzysza oczyma czerwonymi ze znużenia. Przystaje, chwiejąc się na nogach, ale sierżant ciągnie go za sobą. — Eee tam — mamroce niewyraźnie, tak że Walenty musi wytężyć słuch, żeby go zrozumieć — o tym się pomyśli na rasztaku. Wpierw musimy dojść, rozumiecie, Malicki, wpierw dojść musimy do tego waszego... Wielebna. — Dojdziemy, sierżancie — oświadcza natychmiast Malicki uroczyście, jakby przysięgał. — Co byśmy mieli, nie dojść. Jeszcze te dwa, trzy stajania ku górze, a potem, tam, widzicie, kaj te skałki, odchodzimy od tej drogi w prawo. To właśnie ku Wielebnu. Gościniec leci wprost na Łopuszno, a my w prawo... — I cały czas lasem? — Cały czas. — Dobra — szczerzy zęby Tryś, wyraźnie zadowolony. — To co, zaczekamy na naszych? —■ Zaczekamy. Chyba tu, pod drzewem, tu tak nie wieje. Lulkę bym zakurzył... — Dam ja ci lulkę — zrzędzi Tryś, sadowiąc się z postękiwaniem u stóp sosny, przycupniętej nad drogą. — Tamci zaraz dym uwidzą. Zdążymy na wieczór do Wielebna? ■— A pewnie. Byle do tych skałek... A stamtąd już 174 droga w dół. No... może nie w dół, ale i nie ku górze. Powinniśmy być tam dobrze przed nocą. — Trzeba naszym powiedzieć o tym. O, już idą — sierżant gramoli się ku górze i ustawszy na nogach, podaje rękę towarzyszowi. — No, Walenty, teraz wy prowadzicie. Jesteście u siebie, co? — A jakże — uśmiecha się Malicki, ale mizernie jakoś wypada ten uśmiech. — No, koledzy, jeszcze parę staj ań i my są u siebie — odzywa się do trójki artyle-rzystów, którzy jak tylko woły przystanęły, wsparli się o lawetę i patrzą przed siebie niewidzącymi oczami. Za nimi nadciąga reszta oddziału. Przystają, milcząc, przy sierżancie i stoją jak słupy, jak wbici w tę drogę, przemarzniętą jak oni. Tylko obłoczki pary świadczą, że oddychają. Gdy Tryś daje znak, przysiadają na piętach, gdzie kto stał, ale nikt nie wali się z nóg. Po paru minutach znów na znak sierżanta w tym samym milczeniu dźwigają się z ziemi, ustawieni trójkami ruszają noga za nogą przed siebie. Nie pada ani słowo, idą w ciszy, nie słychać nawet skrzypienia kół, bo przed wymarszem wszyscy trzej armatnicy długo i pracowicie oddawali mocz na wyschnięte piasty. Idą tedy jak widma, czasem frontem, czasem — gdy za silny podmuch wiatru łzami im oczy zaleje — tyłem, ale wciąż pod górę. I wciąż przed siebie. Pokonują te przeklęte stajania już nawet bez gniewu, nawet nie zaciskając zębów. Bo i tego im się nie chce. Ściemnia się porządnie, gdy dochodzą do skałek. Tu skręcają w prawo, ku Wielebnu, i Tryś zarządza ostatni postój przed wsią, także i po to, by zaczekać na Bednarskiego i Cyprysia. Ale nie pozwala ludziom na dfłruższy raszt, żeby im się nogi nie zastały, bo wtedy — amen, nie zrobią kroku. Wszyscy o tym wiedzą w plutonie. Same weterany, otrzaskane w marszach i podchodach. Znieśli tyle, zniosą jeszcze i tę resztę 175 marszu. Klęski tylko znieść nie mogą, a właśnie ona idzie za nimi w trop, od Maciejowic i Pragi, przez Tarczyn ku Radoszycom i Jakimowicom. To przeciw niej, tej klęsce nieszczęsnej, temu dopustowi okrutnemu na pohybel — wiodą ze sobą to działo bez amunicji, bezbronne, bo czymże mogliby je nabić, chyba tylko własną rozpaczą. Dlatego taszczą ze sobą uparcie tę spiżową rzecz, bo z niej właśnie kiedyś tryskał ogień rażący wroga. Z jej gardła wypadała kiedyś śmierć, hucząca i płomienna, ryjąc krwawe bruzdy w kolumnach wroga. Sierżant Tryś już poderwał oddział na nogi i skierował go wraz z działkiem ku Wielebnu. Prowadzi Malicki. Tb dobrze. Im dalej odejdą od traktu, tym lepiej. Tryś wciąga się z cholernym wysiłkiem na kamienną półkę, górującą nad gościńcem, i wsparłszy głowę na rękach, patrzy przed siebie, w stronę skąd przyszli. Zza najbliższego zakrętu powinni już nadejść obaj zwiadowcy. Ale mija spora chwila, a nikt się tam nie pokazuje. Jeszcze parę pacierzy i zapadnie ciemność, a wtedy co? — Co wtedy? Co wtedy? — wojak zaczyna przedrzeźniać swoje własne myśli i wdryga się, bo pojmuje, że czyni to na głos. W tej samej chwili w świerkowym młodniaku na zakręcie drogi pojawia się najpierw czarne czako Bednarskiego, a za nim rudy łeb Cyprysia. Tak ciemno, a tę marchewkową chyrę widać wyraźnie, świeci ba-jok pieroński jak czerwona latarnia. Sierżant zeskakuje ze swej półki w sam czas, żeby nie na głowy nadchodzących. Jak na paradzie wysuwają obaj bagnety do przodu i stają jak wryci. Dobra szkoła. —•■ Coście tak stanęli dęba jak konie na egzerce-runku? — A boście nas nastraszyli, sierżancie. Kaście to wleźli tak wysoko? — mówi bez uśmiechu rudzielec 176 i przysiada na występie skały. Obok niego wali się Bednarski. Karabin wypada mu przy tym ze zziębniętych rąk, ale Tryś podchwytuje go w powietrzu i oddaje żołnierzowi. — Od kiedy to działyńczyki gubią broń? A może... — sierżant urywa widząc zbielałą z utrudzenia twarz żołnierza. — No, co tam, nie turbuj się, Bednarski, każdemu się zdarzy. Ziąb taki, że wytrzymać nie idzie, to nie dziwota, żeś czucie w rękach stracił. Coście widzieli? — Nic — odzywa się Cyprys. — Ani żywej duszy. Tylko daleko, kanyś ku Kapałowu, widać cztery ogniska. Pewnikiem kozacy rozłożyli się na rasztak, bo szwaby nie lubieją nocować na polu. — Ku Kapałowu? — frasuje się sierżant, ale zaraz macha ręką. — To nic, oni już nam niegroźni. Żeby tylko nikogo licho nie nadało od Łopuszna, to będziem przezpieczni aż do Wielebna. — A daleko do tego... Wielebna? — głos Bednarskiego chrypi nieprzyjemnie. — Bo już nie dam... — Niedaleko — przerywa mu spiesznie Tryś — niecałe pół mili. Poradzicie. — Nie poradzimy, sierżancie — bełkoce niewyraźnie Cyprys i zsuwa się ze skałki. — Ale jak trzeba, to mus. Wstawaj, Józwa — trąca przyjaciela żartobliwym kuksańcem. — No, rusz się, wojaku. Podumaj: jeszcze godzinka i rasztak w tej wielebnej wsi. Nasi już pewnie doszli tam i czekają na nas, prawda, sierżancie? — Prawda. Wysłałem ich przodem. Z Malickim, bo on z tych stron. — Widzisz, stary, mówiłem. No, wstawaj, bo ci giry zasną i kroku nie zrobisz. No, co z tobą, Józwa? Rety, zasnął! Spi jak mrówka. Józwa, do paralusza! Zbudź się! — Sciśnij mu nos — radzi sierżant, podejmując Bed- 12 — Wilki za progiem 177 narskiego pod pachy, ale śpiący wojak przecieka mu przez ręce. Dopiero po sierżanckiej kuracji przytomnieje i staje ostrożnie na uginających się nogach. Koledzy nie pozwalają mu już na żadne marudy, biorą go ostro między siebie i ciągną ku wielebnickiej drodze. Po kilkunastu krokach Bednarski przytomnieje i jak dobry koń w kieracie włącza się w rytm marszu. Od tego momentu idą już zgodnie, w krok, otwierają szeroko oczy w coraz większą ciemność drogi i okolicznych lasów. Maszerują w milczeniu, popędzani tylko echem własnych kroków. Wiatr też jakby ustał, pewnie dlatego, że las. Ale i tak po godzinie marszu znowu znużenie zaczyna plątać im nogi i sypać piasek na oczy. Nawet idący skrajem drogi sierżant chybnął się potężnie raz i drugi, i gdyby nie Cyprys, byłby zarył nosem w ziemię. W chwili gdy już miał wydać rozkaz rasztu, wy-błyskują z ciemności przed nimi jakoweś różowe światełka. Jedno... drugie... Sierżant nie wierzy temu, co widzi, i zaczyna mrugać pilnie powiekami. Ale różowe mary nie przepadają. Rosną w oczach, wabią i wołają ku sobie. — W imię Ojca i Syna, chłopy, Wielebno! — chrypi Tryś i potężnymi kułakami mobilizuje kolegów. — Ruszać się, kamraty. Za mną. Cyprys. Józwa, obudź się, bajoku. My, są... — podrywa się do biegu i poczyna gnać ku tym światłom, ku kumplom, ku życiu. I w tym samym momencie osadza ich w miejscu srogi okrzyk: — Stój! Kto idzie! — Swoi — chrypi ledwo słyszalnie sierżant i wysuwa się do przodu. — Nie poznajecie? — Jacy swo... swoi? — w tej chwili Tryś poznaje głos Józka Rajcy. Właśnie po tym zająkiwaniu. Pewnie ich obu z bratem Malicki wystawił na pikiecie. Morowy chłop ten Walenty. Pamięta o wszystkim. I oto z cienia wysuwają się na środek drogi obaj Rajcowie, 178 ale Ambroży zdołał się opamiętać dopiero podszedłszy do trójki przybyszów. — O raju! — wykrzykuje, jakby zobaczył słonia. — To... to pan sierżant? I nasi? — Nie. Cadyk z Bełżca — odzywa się Tryś, trochę zły na tamtego. — Albo co? Nie poznałeś? — Teraz to... to poznaje-e-my — jąka się Józek. — Ale-e-ście tak biegli, że na Perzowej Górze was słychać. — Jakiej Perzowej? Co ty stulasz, Józek? Rozum ci t* odjęło? Gdzie nasi? — Wszyscy u Ptaka. Na toku. Raszt zrobił. I jedzą. Strach, jak jedzą! Żrą! I pe-ewnie za dzieuchami się u-u-ganiają. A my musimy tu o-oczy wypatrywać na wa-arcie, przez tego Malickiego. — To Malicki was tu ustawił? — Onże sam. Na podoficjera się podał — mruczy Ambroży. — Nie mów tak, Ambroz. Dobrze, że Walenty pomyślał o warcie, bo diabli wiedzą, kto mógł zamiast nas nadejść tą drogą. A z drugiej strony wsi też stoi pikieta? — Tak. Dendera i Tyczek. Tyczek nawet się stawiał, nie chciał iść, że niby bez rozkazu pana sierżanta nie pójdzie. Ale poszedł. — No, gdzież ten tok u Ptaków? Możeście zbłądzili? —: Kaj tam — uśmiecha się Ambroży, bo on właśnie prowadzi towarzyszy. — O, tutaj, zaraz za tym sadem. Już ich słychać. — A rzeczywiście. Pyskują na całą wieś. Niepotrzebnie budzą ludzi. — Ale! Kto by tam spał w taką noc na wsi! — macha ręką chłopak. — Wszyscy na nogach. Wypytują nas o wszystko. Wszystko chcą wiedzieć do imentu. Piętnastu chłopa wysłali do powstania latoś, a jeszcze ani 179 jeden z nich nie powrócił. Malicki jest pierwszy, to co dziwnego, że się zbiegli hurmem do naszego ogniska? — Dobra. A wyście jedli już? — A jakże? — dziwi się Ambroz. — Od tego żeśmy zaczęli. — No to leć, bracie, do Józka, żeby tam nie uświerkł ze strachu na warcie. Leć. Za godzinę was zluzuję. — Rozkaz! Ledwie chłopak przepadł w mroku, sierżant wychodzi zza opłotów na tok. I oto nie zdążył otworzyć ust, a już sygnał alarmu pobiegł między chałupy. W pół pacierza zbiega się cały pluton i ustawia naprzeciw sierżanta w trójszeregu. Nawet Cyprys z Bednarskim szlusują do plutonu i stają na baczność. Trysiowi aż się oczy zaświeciły na ten widok, gdzieś przepadło zmęczenie. Na prawym skrzydle melduje się według regulaminu Malicki. Pręży się, aż mu portki trzeszczą. Taki właśnie powinien być apel w każdym komputowym piechotnym regimencie, psia jego mać! Zaraz po apelu, kiedy sierżant zakomenderował: „Odstąp!", podchodzi do niego młody jeszcze, ale chromający na nogę gospodarz, postawny wąsacz w sukiennej kierezji, zarzuconej na ramiona. Przystaje i patrzy przez chwilę uważnie na Trysia, jakby chciał go sobie zapamiętać, i dopiero potem wyciąga dłoń na powitanie. — Ptak jestem. Na chrzcie Tomasz. A wy to pewnie jesteście sierżant Tryś, co? — Ano, kiedy wiecie, to nie ma co się prezentować. Tyle że mnie na chrzcie Wojciech — uśmiecha się sierżant i ściska krzepko dłoń tamtego, ale zaraz poważnieje. — Pewnie wam Walenty mówił, kto my są tacy i po cośmy ku wam przyszli. — Mówił, ale mnie ta za jedno — skłania głowę Tomasz. — Mógłbym pedzieć, że jakżeście już do nas 180 przyszli, toście niby są goście. Ale dzisiaj goście bywają rozmaite. Są pruskie goście i kozackie goście, a w sierpniu, na samo Wniebowzięcie, to my się doczekali cesarskich gości. Dwa cugi draganów w czerwonych portkach. Żeby nie kum Materna z Łopuszna, który na czas dał znać, że się tu do nas na patrol zabierają, to pewnie nie mielibyśmy wam co dać dziś na wieczerzę, bo nie na patrol tu przyjechali, ale z re-kwizycyją. Na szczęście całą chudobę my zdążyli w lesie ukryć, bo by ani jeden krowi ogon we wsi nie ostał, ani kozy, ani knura byście po tych gościach nie uświadczyli. Wiadomo —■ cesarskie! No, ale nie wyszło. Pańska broń szabla, a chłopska broń chytrość. — Ale my też z bronią ku wam przyszli. Nie mieliście stracha przed nami? — My ta nie z tych bojących — odpowiada flegmatycznie Ptak. — No, ale dość gadania, bo was ledwo widać, takżeście zmarnieli w tej drodze. Zjecie coś i spać. Jutro zobaczy się, co dalej. Wy, sierżancie, macie kwaterę u mnie. Przyrychtowałem wam bokówkę, kumie Wojciechu. Wyśpicie się na cztery uszy i dwa boki. — Bóg zapłać, kumie... eee... zabaczyłem, jak wam na chrzcie dali... — Tomasz. — Kumie Tomaszu. Sprawdzę tylko kwatery kamratów i... i coś jeszcze — zawahał się Tryś. — Pewnie wam chodzi o harmatę, sierżancie — wyrywa się Malicki. — Stoi tukej, o, zajrzyjcie. Tu, za sąsiekiem. Wiedziałem, że to największy wasz starunek, to pomyślałem, żeby... żeby jak najbliżej waszej kwatery. I... tego... i ujek Tomasz też tak pomyślał. — Chyba dobrze? — Dobrze — przyznaje ochoczo Tryś. — Sam bym tak zarządził. A gdzie kwatery chłopaków? 181 — Tutaj, u ujka i w czterech najbliższych chałupach. Sami żeście sprawdzili, że nikt się nie spóźnił ani na alarm, ani na apel. — To mogę liczyć na cię, Walenty? — Ja za niego ręczę — odzywa się spokojnie Ptak. — Możecie mi w łeb strzelić, jeżeli co uchybi. A teraz nie marudźcie, bo kipniecie mi tu na środku podwórca i będzie gańba na mnie, że sierżant od Naczelnika uświerkł z głodu w moim obejściu. Miejcie sumienie, kumie. — Walenty, ja... ja może naprawdę już głowę przyłożę gdzie bądź, bo aż mnie mgli, ale ty... musisz jeszcze ustawić zmianę warty do rana, bo chyba... nie wy-dolę, byle gdzie bądź... głowa... — Nie gdzie bądź, ale w bokówce, sierżancie — zaczyna surowo Ptak, ale zaraz podbiega do Trysia. — Rety, kumie, co wam? Nie mówiłem, że musicie coś zjeść i spać? — ujmuje mocno sierżanta pod ramiona i prowadzi do chaty. — Ostaw, Waluś, już ja się nim zajmę. Boże Wszechmocny, natyrają się ludzie w tej wojnie. Zara, zara, kumie sierżancie, jeszcze aby do proga, o, tak. Matka, dej coś do jedzenia, ale chybko, bo mi kum zemrze. Matka, ady rusz się! I to są ostatnie słowa, jakie tego wieczoru słyszy sierżant Tryś. Natychmiast potem wpada w sen jak w studnię. Nogami do góry. Cały dzień następny i jeszcze dwa dalsze pluton Trysia spędził przyczajony na leżach w Wielebnie. Każdego dnia sierżant rozsyła czujki po całej okolicy dla wy wiedzenia się o sytuacji. Wiadomości, jakie przynoszą patrole, nie są najlepsze: zarówno od strony Łopusznej, jak ku północy, kędy im iść wypadnie, jeśli zechcą się przemknąć ku Świętemu Krzyżowi — aż się roi od podjazdów nieprzyjacielskich: konnych jegrów je-lizawetgradzkich, kozaków Denisowa i pruskich huza- 182 rów, diabli wiedzą jakiego autoramentu. Nie wolno było dłużej narażać wsi. Czas naglił. Trzy doby szczęśliwie minęły, chłopcy zdążyli przez ten czas jako tako odsapnąć, uzupełnić, czym się dało, braki przyodziewku i oporządzenia. Wielebniańskim dziewuchom ręce mglały nie od uścisków, ale od tęgiego opierunku wo-jackiej bielizny i szwalniczych zabiegów przy ich rao-derunku i złachanych do cna uniformach. I dopiero czerń listopadowych nocy dawała okazje do pożałowania i utulenia nieszczęsnych obrońców ojczyzny, bohaterów pana-naczelnikowych, nie szczędzących krwi własnej. Jakiż to żal patrzeć na tych wymizerowanych, spotyranych klęską, ale przecie wciąż rwących się do boju chłopaków! Jakże chciałoby się politować serdecznie nad ich tułacza dolą, jak chciałoby się ich pocieszyć, do serca przygarnąć i nadziei dodać. Więc pocieszały i przygarniały biedule, jak umiały. Trzeciego dnia pod wieczór sierżant zarządza zbiórkę plutonu na toku zabudowań Ptaka. Zarządza ją cicho, bez alarmu, żeby niepotrzebnie nie budzić paniki we wsi. Sam Tryś, mając u boku Tomasza Ptaka, z którym już najważniejsze zdążył uzgodnić, stoi przed frontem oddziału, zafrasowany jakiś i chmurny. Płomień kilku smolnych łuczyw, zatkniętych przy sąsieku, oświetla zasępione twarze wojaków, ustawionych w trójszeregu przez dowódcę, odbija się jednako surowo w ich oczach, bagnetach i karabinach. — Kumie Tomaszu — odzywa się w końcu sierżant trochę schrypniętym głosem — o świcie ruszamy w drogę, tak jakżeśmy sobie to wczoraj uchwalili. Każdy z nas, jak tu stoimy, postanowił z dobrawoli i nie przymuszany pójść tam, kaj wszyscy, bośmy są ci, których... którzy — zająknął się — chcieli służyć pod Naczelnikiem i pomóc mu... pomóc mu wygrać tę chłopską wojnę, bo takżeśmy myśleli, że ona jest nasza. Nie Ш udało się, Pan Bóg nie poszczęścił... a może i co inne... Ano poczekamy, niedługo, małowiele, bo to naszym chłopskim rozumem miarkujemy, że jeszcze nie koniec. Nie może to być, żeby tak się miały skończyć nasze męki, nasze wojowanie i krwi przelewanie. Musi się jeszcze zmienić. I wtedy przydadzą się znów nasze ręce, nasze karabiny i bagnety. Nie oddali my ich w Radoszycach, nie zakopali my ich w ziemi i nie zdali my wrogowi w plen. Jedną tylko harmatę trza było za-gwoździć, bo już inaczej nie szło, żeby tamtym, którzy nam krew toczyli, w ręce nie wpadła. A za to drugą harmatę wzięli my ze sobą na tułaczkę i doszli my razem aż tu, ku wam, do Wielebna. I tukej dopiero wi-dzim, że dalej z nią ani kroku. Nie wydzierżymy. Nie dobiliby my z nią nie tylko na Święty Krzyż, ale i o\ milę czy dwie stąd. A tera mowa o harmacie, jak już do tego doszło. Niezwyczajny ja do gadania, wszyscy o tym wiedzą, ale raz za całą wojnę kamraty przecierpią i posłuchają, bo o nasze życie tu chodzi. Tóż pozwólcie i wy, Tomaszu, że jeszcze i to dodam: Ostawiamy ci to działo pod twoją opieką, choć wierzcie mi, kumie, że wolejbym swoją rękę tu ostawił, zakiel oną harmatę, bo szła z nami wiernie od Racławic i Szczekocin aż ku Tarczynowi. Wielu jegrów i kozuniów, którzy stanęli naprzeciw jej lufy, nie dźwignie się już więcej z matki ziemi. Jej rodzona siostra zginęła pod Tarczynem, to i nie dziw się, że niesporo nam tę tutaj osta-wić. Ale co robić, mus to wielki pan. Ostawiamy wam ją, Tomaszu, niech tu, pod waszą strażą, lepszych czasów czeka, które, da Bóg, rychło przyńdą. I to wam jeszcze powiadam, Tomaszu, że albo sami po nią przyjedziemy, albo kto inszy, ale zawdy z naszego, polskiego wojska, po nią się zamelduje. I tylko polskiemu żołnierzowi ją wydać możecie, bo polska to harmata. Strzeżcie jej jak oka w głowie. A teraz dejcie rękę, № niech tak się stanie, amen — sierżant prostuje się z westchnieniem, jakby się pozbył wielkiego ciężaru. — Daję rękę, sierżancie, i to woma obiecuję, żomni-rze — Ptak mówi cicho, ale i tak wszyscy go słyszą — że tylko polskiemu wojsku jom oddam. A nie turbuj-cie się o niom. Niczyje oko do tego loszku nie zajrzy, kaj my jej ten raszt zrychtowali. Tu se przezpiecznie poczeka, aż przyńdzie na niom czas! Loszek w sąsie-ku, sąsiek się przyrzuci tarcicami i słomą, i sam diabeł nie znajdzie. Trochę ino się da na dno darniny, a z wierchu tarcic i zbyte. Nie? — Jasne. To już nasza robota — przed front występuje krępy osiłek w zielonej artyleryjskiej kurcie, za nim melduje się dwóch innych. — Dlaczego wasza? Sam sobie poradzę — Ptak przygląda się ze zdziwieniem całej trójce. — Bo my som artylerzysty — odpowiada trochę mrukliwie osiłek — i to nasze psie prawo starunek mieć o działo. W ogniu, w marszu i podczas rasztu. Działo-bitnego regulamentu nie znacie, kumie Tomaszu. Kaj działo, tam i my. A wy, darujcie, aleście są cywil... — Nie daruję, bo nie taki ja znowu cywil —. Ptak kusztyka ku staremu sąsiekowi i nachyla się nad przysypaną piaskiem armatą. — Dobrzeście ją zasuli, jeszcze tylko te uszy — dotyka obu uchwytów działowych, wystających z ziemi. — A jeszcze jak te drzwiczki się zawrze — wskazuje na zmurszałe wrótnie — to szlus, śladu nie będzie. — Odstąp! — komenderuje Tryś i kiedy szereg się załamuje na „spocznij!", dodaje: — No, bombardier Ziętara, zdajecie działo kumowi Ptakowi... — Już woma pedziałem, żem może cywil — przerywa nagle sierżantowi Tomasz — ale tera nie ma tu żadnego kuma. A macie pomóc, to pomagajcie, a nie młóćcie po próżnicy ozorem. 185 — Rozkaz, już się meldujemy — próbuje tym samym tonem odpowiedzieć bombardier, ale dojrzawszy znak ręki sierżanta, rusza z kanonierami samotrzeć ku sąsiekowi. Nachyla się w stronę gospodarza: — Nie sierdźcie się na nas, ale tu przy dziale musimy jeszcze przyłożyć co nieco. — Municje? — pyta Ptak, majstrując coś przy zawiasach wrótni. — Jakby my mieli ze sobą municje, to byliby my przygrzali po drodze wrogowi raz i drugi, bo była okazja. Nie, trochę mamy oporządzenia, a harmata bez oporządzenia to jak dziewucha bez wiana. Zmieści się tu co jeszcze? — Musi się zmieścić, kiej trza. A co macie? — Dyzma, Stachno, podawejcie tu sam — pogania Ziętara. — A żywo! Obaj kanonierzy rzucają się do roboty. Najpierw podają bombardierowi łańcuchy do procowania działa, potem hamulce do kół, wiszor do czyszczenia lufy, stempel i drewniany okuty klin do rychtowania kierunku strzału. Ziętara układa to wszystko w dole obok armaty, każdą sztukę przed ułożeniem ważąc w ręku troskliwie jak kruchy skarb. Gospodarz, choć chromy, krząta się przy nim jak młodzieniaszek. W pewnej chwili prostuje się nad wkopanym działem i posapuje z uciechy. Jest wyraźnie dumny ze swej roboty. — No, gotowe — patrzy po kolei w twarz artyle-rzystów i wojaków, którzy się przy loszku zbiegli — mogemy zawierać sąsiek. — Jeszcze nie. — A co macie jeszcze? — Małowiele. To, co się w marszu mieści na harma-cie — uśmiecha się bombardier. — Dawajcie resztę. Co tam macie jeszcze? Ш — Lontu buntów dwa, bo tyle ostało spod Tarczyna... — Wiem, wiem — mruczy niecierpliwie Ziętara i podaje dwa kłęby lontu Ptakowi. — Dzierżcie. Bez tego nie idzie strzylać. Co tam jeszcze, Dyzma? — Szorni zapasowych z przetyczkami dwie. Wyr-wantów sześć. — Dwie — powtarza jak echo Ptak i układa w sobie tylko znanym zakątku sąsieka owe szornie i wyrwan-ty, czyli klamry na pęknięte koła, a obok nich jeszcze dwie miarki do prochu, maźnice ze smołą, zatyczkę skórzaną, zakrywającą oko działa, oraz blaszaną kapkę zabezpieczającą zapał. Na końcu już sam bombardier własnoręcznie wsuwa głęboko do szpary loszku jakiś gwintowany przedmiot, wpierw troskliwie przejrzany przez niego i z powrotem owinięty w naoliwione szmaty. — Co zaś tak dmuchacie na to śrubidło, kumie? Myślałby kto, że to ciaćko jakie ze śrybła albo strach wam, żeby kto woma tego nie urzekł. — Dobrzeście rzekli, bo to serce harmaty. Ziarno! Służy do wyrychtowania strzału i dlatego wśrubowane jest na środku działowej głowy. Ziarno musi być zawsze czyste jak łza, tóż nie dziwota, że jak mówicie, chucham na nie. Wy też chuchacie na swoje ziarno, z wiosną i przed żniwami, żeby mieć urodzaj, prawda? No to i my, kanoniery, swego urodzaju pilnować musimy i na ziarno chuchamy. Pilnujcie i wy tego zawiniątka, bo bez niego harmata nie żyje i strzelać z niej nie ma po co, bo to tak, jakbyś pluł pod wiatr. — Już o to niech was głowa nie boli, bombardierze — nadąsał się gospodarz. — Zawieramy dźwirze? — Zawieramy, ujku — odzywa się Malicki i pierwszy zaczyna naganiać kamratów do okładania darnią im boków sąsieka. Po godzinie z całej budy i ukrytego w niej loszku pozostaje niewielki pagórek darni, przyrzucony stertą tarcic, krokwi i belek. Chwilę później pluton gotuje się do drogi. Na noc, a nie ze świtem, jak Ptak zapowiedział we wsi. Chodzi o to, żeby uniknąć pożegnań, babskich łez, labidzenia, bo wiadomo, że by się bez tego nie obyło. Pokłoniły się tedy wojaki pięknie gospodarzom, uściskali na zaprożu z Tomaszem Ptakiem, kumem całego plutonu, bo tak go sami ochrzcili, i oto znów maszerują przed siebie, w zapadającą noc. Ruszyli cicho, w nogę, przytrzymując dłonią bagnety, żeby nie dzwoniły o manierki, żeby nie budzić nikogo ze śpiących za bielonymi ścianami chat, żeby pozostać tylko ze swoją wojacką dolą. Dla przezpie-czeństwa plutonu, a tak naprawdę to dla spokoju własnych serc. Chociaż jakie tam ono spokojne! Pierwszy raszt zastaje ich na stokach jakiejś góry, zdaje się, oblęgorskiej, na razie trudno to rozeznać. Las na zboczu niezbyt gęsty, toteż sierżant nie pozwala wzniecić ognia. Przysiadają więc tylko, gdzie kto może, moszcząc się jak kokosze na wywianej ściółce i przywierając do siebie plecami dla rozgrzewki. Stary to obyczaj wojacki. Łyknęli też po hauście z manierek i przegryźli skąpo sadłem czy co tam im z wielebniań-skiej gościny zostało. Oszczędzali jedzenia, bo nie wiadomo było, kiedy się w coś nowego uda zaopatrzyć. A droga przecie czeka ich nie najbliższa. Przed wymarszem Tryś wysyła na szpicę dwóch żołnierzy: Malickiego ze Snocha. Obaj znikają w chaszczach schodzących od lasu ku gościńcowi, ale nie mijają dwa pacierze, a z zarośli wyskakuje zdyszany Malicki. — Jadą — chrypi donośnym szeptem. 1— Kto? — Tryś podrywa się z ziemi, chwytając karabin. — Kto jedzie? 188 — Nie wiada. Mraka zasłania. Jadą gościńcem. — Skąd? Z góry? — Nie. Tak jakby od Huciska. — Dużo ich? — Pięciu. Jeden jedzie przodem, ale nie na szpicy. Chyba podoficjer. Zostawiłem Snochę na dole, żeby dawał na nich pozór, a sam... — Bardzo dobrze zrobiłeś — przerywa mu Tryś. — A daleko są? — Nie, żeby nie te krze, to byście mogli ich stąd dojrzeć. — Po mojemu to podjazd. Wcześnie ruszyli, pewnie dlatego, że już widno, bo po ćmoku nie pchają się oni na patrole. Jeszcze do tego w lesie. — Co robimy? — wychyla się zza drzewa ruda latarnia Cyprysia. — Nić. Musimy przeczekać. Gęby na kłódkę, fajki zgasić i czuj duch. Podaj dalej! — A może ich podebrać jak ryby w saku? — marudzi Cyprys. —■ Sami nam lecą w garść... — Głupiś. Nie możemy zacząć strzelaniny, bo usłyszą w najbliższym garnizonie i cała czereda zwali się nam na kark. Draganów albo jegrów na koniach, albo huzarów. — To może gołymi ręcami, sierżancie? Ani zipną. — A jak do nich doskoczysz? Nie, Cyprys. Powiedziałem i szlus, słyszysz? Podaj dalej, co macie robić. Ale już! — Dobra, dobra. Czy ja co mówię? Czekać to czekać — mamrocze ta łajza Cyprys i gramoli się na swoje miejsce, ale nim zniknął, pada strzał, głośny w tej ciszy jak grom. Zaraz po nim drugi i w sekundę później znów dwa. Jeszcze echo dzwoni w powietrzu, jeszcze sypią się za kark krople rosy, strząśnięte tym echem z gałęzi drzew, a oni już są na nogach. Cały plu- 189 ton stoi frontem do sierżanta, chociaż nie zdążył nawet wydać komendy. Przez moment patrzą sobie w oczy i milczą. Pierwszy odzyskuje głos Malicki: *•» To Snocha. Wyszli na niego. — Albo on na nich — odzywa się sierżant jak echo. — Nie strzymał. — Sakramencki dziad — mruczy przez zęby starszy Rajca. — Napyta nam bidy. *~ Co teraz? — niecierpliwi się Cyprys, nie mogący ustać w miejscu. Łypie przy tym niespokojnymi ślepiami na krzaki, z których opadają ostatnie strzępy mgieł. — Zaraz będzie całkiem widno. Tamci mogą raz dwa wrócić. Co wtedy? Nie uśpiejemy stracić się stąd. — Moja rada: cafnąć się parę stajań i... — rozpoczyna flegmatycznie Bilczyk. — Albo stojać tu — przerywa mu ktoś z dalszych szeregów. — I co? — macha ręką Malicki. — Czekać, aż noma oło\yiem rzyć posolą? — Nie— decyduje sierżant, jak gdyby nagle odzyskał przytomność. — Nic tu nie wystoimy. Ruszamy ku drodze, chłopy. — Bez las? — pyta trochę zaskoczony Malicki, bo wydaje mu się, że poszycie leśne rzednieje w kierunku drogi i łacno można stamtąd dojrzeć każdego nadchodzącego. — Nie — kręci głową Tryś. — Pój dymy tędy, na krótsze, bez krzaki. Ale już. Rozsypać się kamraty, nie kupą. I biegiem! — nagania ręką i karabinem najbliżej stojących. — Marsz! Marsz! Gdy wpadają na drogę, natykają się niespodzianie na Snochę. Niefortunny strzelec przygląda się nadbiegłbym kamratom z taką miną, jakby dumny był z tego, co uczynił. Obok niego leży na ziemi zabity kawa- 190 lerzysta. Jego szamerowana żółta kurtka nurza się we krwi. Sierżant nachyla się nad trupem i szybko prostuje się, kręcąc głową. — Czemuś strzelał? — pyta ostro Snochę. — Wiesz, coś narobił? — Rozkaz był strzelać, jakby na mnie 'wleźli. A ten — wskazuje na zabitego — dojrzał mnie, bes-kurcyja, przez gałęzie, choćżem się utaił jak trza. Zdarł kobyłę i przymierza się do mnie z tego śtuce-ra — Snocha podaje sierżantowi krótki kawaleryjski karabinek — to co miałem robić? — Strzeliłeś — kiwa głową Tryś. — A oni co? — Dali dęba, aż się zakurzyło — śmieje się Snocha na całe gardło, ale milknie, widząc minę sierżanta. — No, ten ichni podoficer coś się wydarł, zawrócił konia i ostrogami buch! To koń dał takiego szczupaka jak stąd do tamtego jasienia. A tamci trzej za nim. Żeby się który psiawiara na mnie obejrzał. Ale nie. Widać mieli większego stracha ode mnie. No i już. — Żeby cię pokręciło z takim „już"! — Tryś zadziera głowę ku chmurom, jakby od nich oczekiwał rady. Ale niebo ma oczy podpuchnięte, źle wstało rano i nie ma ochoty świadczyć ludzkim sprawom. Sierżant jeszcze raz ogląda uważnie zabitego. — To szwab — Bednarski przyklęka przy trupie i przygląda się przez moment miedzianej koronie królewskiej na jego patrontaszu. — Gemein od hułanów. — Jakich tam hułanów — wzrusza ramionami Tryś. — Widać, żeś działyńczyk. Jakbyś służył u nas, znaczy u Wodzickiego, to byś go zaraz poznał. Gemein, zgoda, i zgoda, że szwab, ale z żółtych huzarów. Wychodzili na nas dwa razy pod Szczekocinami i oba razy dali my im tak po tebinkach, że konie kopyta pogubiły, kiej rejterowali. Zapytaj Snochę albo Bilczyka. 131 — Po co pytać? — woła Snocha. — Już z daleka widziałem, zanim rąbnąłem do niego, że to nie hułany i nie dragany. — Formuj się! — przerywa mu sierżant. — Stawaj w ordynku! Gas, gas! — A dragany mają inne czaka! — krzyczy do Bednarskiego uparty Snocha, biegnąc do szeregu. — Marsz, maaarsz! Podwójny krok! — komenderuje sierżant. Pluton podrywa się niemal do kłusa. Tryś drałuje przodem ze zdobycznym sztucerem w ręce. Po chwili dołącza do niego Malicki. — Może trze... trzeba by... ło... — krzyczy mu do ucha głosem przerywanym zadyszką — może... — Co zaś? —. Od... odciągnąć tego... Prusaka w krzaki. — Po co? Nie ma czasu. I tak nie wiem, czy uśpie-jemy odskoczyć od tej pruskiej zarazy. A oni i tak go najdą. Żebyż to ku owym lasom zdążyć — wskazuje lufą sztucera w prawo, w stronę smugi niebieszczącej się na horyzoncie. Zdążyli. Późnym popołudniem zapadli w lasy, jak się dowiedzieli, Węgrzynowskie. Języka zasięgnęli u drwali, pracujących na wyrębie dla potrzeb samsonowskich kuźnic. Okazało się, że mają one ruszyć już w najbliższych dniach. Władza tak przykazała. Jaka władza, nie wiedzą, ale pewnie pruska, bo w Samsonowie stoi szwabski garnizon. Konni i piechota. A poza tym ostrzegają, żeby dawać pozór już w Węgrzynowie. Lepiej w ogóle nie maszerować na północ, bo w Mniowie stacjonują kozacy. Najlepiej siedzieć w chałupie na rzyci i czekać... czego czekać... chyba końca świata, bo znikąd poratowania. Ludzie zawierają się na noc w opłotkach, we wsi wieczorem ognia nie uświadczysz. Gościńce puste, nawet do lasu na robotę strach wychodzić, bo wszędzie przemoc i wraża swywola żołdacka, wszędzie 192 grabież i rzeź niewinnych. A chłop, wiadomo, zawdy dwa razy stratny. Raz, że chłop, a dwa, że musi. w czas wojny pracować podwójnie: na pana i na żołnierzy. Tak to już jest. — A panowie żomnirze to niby skąd i dokąd? — zapytuje jeden z drwali. i — Panowie to my jesteśmy takie jak i wy — kiwa głową Tryś, ale: się nie śmieje, bo i z czego tu się śmiać, z ludzkiej trwogi? — Wojujemy pod Naczelnikiem. Takie my chłopy jak i wy. Ja sam drwalką się zabawiałem w grafskich lasach u najjaśniejszych Potockich. Ale przyszła wojenka i odprzysiągłem panom grafom. Siekierę wraziłem w pień i poszedłem, jak stałem. Spod Krzeszowic na piechty. I tak już piechotą uganiam się po świecie ładnych parę roków. Tyle że nie sam, a z kamratami. A drwali mamy tu jeszcze dwióch: Kacpra Sitarza i Jędrzeja, jak mu tam — Balcera. Widzicie ich, to ci dwaj kole buka. Też leśni. Z Klepaków, od Kielec. — Tyle że my trochę już zabaczyli robić siekierą — dorzuca spod drzewa Balcer i uśmiecha się nieco żałośnie do drwali. — Aleś za to tera sposobny do flinty — Sitarz klepie towarzysza po ramieniu. — A to ważniejsze od rąbania drew. — Nie wiada, czy ważniejsze ■— odzywa się nagle milczący dotąd chłop, wysoki, ale chudy jak szczapa. — Z drzewa dom się stroi, z drzewa ogień grzejący, a z flinty jaki pożytek? Krew zawdy na jednym końcu, a człek na drugim. Niedobra to para... — Tedy jeszcze wojujecie? — zagaduje spiesznie drugi drwal. — Au nas mówili, że już po wojnie. — Wojujemy i będziemy wojować, chociaż i nam ona wojaczka dojadła — odpowiada jakoś chmurnie Tryś i nie spuszcza oka z chudego. — Każdy z nas rad 13 — Wilki za progiem 193 by trafić pod swoją kalenicę, babę własną przygarnąć, matce się pokłonić, jeśli jeszcze żywa. A choćby i do tego ognia, o którym wasz towarzysz gadał, parę polan dosuć. Wróciłoby się, kamraty... jeszcze jak! — A któż woma broni? — kręci głową drwal, jakby mu się na tej porębie cud jakowyś objawił. — Ciepnij-cie kaj te gwery albo zakopcie w ziemi, tu, na wyrębie, i zbyte. A potem do dom co pary w gicolach. ■— Już noma ktoś tak radził. Pamiętacie, sierżancie, w Radoszycach — Malicki podchodzi do drwali i kładzie na nich swe ciężkie, chłopskie spojrzenie. — Radzili, żeby broń zakopać i ratować się kto żyw. Za plecami Malickiego stają jego towarzysze. Ci od Wodzickiego i od Czapskiego, działyńczycy i artylerzy-ści. Stoją wszyscy i milczą. — My ta... nic nie wiemy, żomnirze — odzywa się po chwili najniższy z drwali i chyba najstarszy. — Wy... woma lepiej wiadomo, co i jak. Idźcie swoją drogą, nic tu po was. My tu dość uświadczyli. Więcej nam nie trza. A to pamiętajcie, żeby do Mniowa nie iść.bo tam kozacy. Ani na Samsonów, bo szwaby. I też pamiętajcie, że to myśmy woma pedzieli. Z dobrawoli i dlatego, żeście są nasi. — Zapamiętamy •— uśmiecha się sierżant i daje znak wymarszu. Żołnierze ruszają bez słowa, jakby im pilno było odejść stąd. Tym razem pluton się nie formuje, bo jeszcze spory kawał lasu muszą przejść na przełaj, bezdrożem, żeby dotrzeć do Węgrzynowskiej drogi. Po ich odejściu drwale stoją jeszcze długo wpatrzeni w krzaki, które się zamknęły za odchodzącymi. Dopiero gdy ostatnie echa w lesie milkną, kładą dłonie na swych siekierach. Jakoś inaczej ważą dzisiaj te siekiery. A tamci z pierwszymi gwiazdami wkraczają do wsi. Ale zanim podeszli do opłotków najbliższego z brzegu obejścia, sierżant przywołuję ku sobie Malickiego, Щ — Waluś, weźmiesz Snochę i obu Rajców. Pójdziecie awangardem. Przepatrzycie wieś... — Snochę? — szepce zdziwiony chłopak. — Przecież on... — Właśnie dlatego. Będzie teraz gały lepiej wytrzeszczał. Przepatrzycie wieś, co i jak, Rajców ostawisz na wylocie traktu na Mniów, niech pilnują, a sam wracaj ze Snocha. Nie pchajcie się w oczy, nie leźcie środkiem gościńca, ale... — Czy ja to nie wiem? —■ obrusza się Walenty. — Zastodolem albo sadami. Migiem wracam. — Pamiętaj, bo ja ludzi nie puszczę wcześniej spod broni. Kto wie, jak może być. — Ambroz i Józef, ku mnie! Snocha! Tak, ty też. Flinty na pas i za mną. Marsz, marsz! — Malicki w oka mgnieniu organizuje patrol. Cała czwórka znika za najbliższym płotem, zanim reszta plutonu zdążyła odetchnąć. Sierżant komenderuje „Odstąp!", ale nie rozpuszcza plutonu. Tyle że podprowadza żołnierzy do płotu, lecz rozkazu na raszt nie daje. Nawet lulki kurzyć nie zezwala. Toteż przybycia oddziału nikt niemal nie zauważa. Tylko z najbliższego obejścia słychać jakieś szmery czy głosy, choć dom zamknięty na głucho, wrót-nie i okna zawarte, a nad kominem ani śladu dymu. Tryś waha się dość długo, w końcu podchodzi do progu i przykładając głowę do futryny, odzywa się niegłośno: — Nie bójcie się, dobrzy ludzie. Niczego nie chcemy. Jesteśmy swoi, tacy jak wy, Polacy. Od Naczelnika żołnierze. Odpowiedzcie tylko, czy we wsi stoi jakiś oddział, kozunie albo Prusaki. Cisza. — Co za ludzie! — odzywa się Cyprys, który stanął za plecami sierżanta. — Ozwijcie się. Nie o chleb ani o spyrkę pytamy, ale o drogę przezpieczną. —- Nie musicie otwierać dźwierzy — nalega sier- 195 żant. — Powiedzcie ino, czy kto jest we wsi. Jakiesi wojsko. — Nijakiego wojska, chwalić Boga, u nas ni ma. A wy skądżeście są? — odzywa się po chwili czyjś ochrypły glos zza drzwi. — Nie będziemy się tu woma wywodzić. Jużeśmy raz pedzieli. Nie chcecie, nie wierzcie. Z Bogiem! — podnosi głos Tryś i wraca ku furtce. Za nim Cyprys. Dopiero teraz słyszą za plecami szczęk zaworów i skrzyp drzwi. Za chwilę wszyscy mieszkańcy chaty tłoczą się koło żołnierzy. Dwóch chłopów, stary i młody, i kupa dziecisków, trudno je zliczyć. Tylko baby przystanęły w progu: dwie starki i za ich plecami jakowaś młódka. Niektórzy wojacy już poczynają się wiercić na jej widok, ale u Trysia te wiercenia nie pomagają. Sierżant, jak nie człowiek, trzyma to chłopskie bractwo w garści i szkoda po próżnicy wytrzeszczać gały. Taki już jest na służbie. Sam nie zeżre i drugiemu nie da! Teraz jest właśnie na służbie. Rozgadali się wreszcie węgrzynowiacy, choć po prawdzie niewiele wiedzieli i nic więcej nie mogli powiedzieć. Potwierdzili tylko, że w Mniowie stoi jakoweś wojsko, nie wiadomo: królewskie czy cesarskie. I to jeszcze, że wczoraj rota piechoty przeszła przez wieś. Jakiej? Nie wiedzą, nie ich sprawa. W białych lejbikach i portkach, więc pewnie Prusacy, choć cesarska infanteria podobnie się nosi. Nie, nie rabowali, widać czasu im nie stało. A wielmożni panowie żołnierze długo zostaną w Węgrzynowie? Nie z ciekawości pytają, ale może trzeba w czymś pomóc, to oni gotowi drew urąbać na ognisko, do studni zaprowadzić. Byle tylko nie żądali jakowejś spyży, sera, mleka czy gęsi, bo mortus taki, że w całkiej wsi nie uświadczysz gadziny, choćbyś płakał... Ale Tryś przerywa mu, że nikt płakać nie będzie. A zostają tu na noc. Naświtkiem ruszają dalej. Ogień 196 sami rozniecą, jak przyjdzie pora, a wodę już chłopaki noszą ze studni sąsiada. Nic więcej nie trza. Dopiero teraz chłopi odtajali, jakby słonko na nich padło. Obaj zakrzątnęli się migiem koło swojego obejścia i pchnęli dzieci do sąsiadów. Nie mijają dwa pacierze, a już jakieś gomuły sera pojawiają się na ławach wyniesionych z chaty. Już koło nich staje garniec jeden i drugi mleka, a co najważniejsze — z komina zaczyna się unosić wątła jeszcze i słabiuchna smuga dymu. I, o dziwo, to samo dzieje się u sąsiada, tak że kiedy z patrolu wraca Malicki ze Snocha, przystają przy sierżancie i gapią się na siebie nawzajem i na strzechy, jakby pierwszy raz w życiu dymiący komin uwidzieli. Najważniejsze jednak, że przynoszą dobre wieści. A kiedy ich wiadomości spotykają się z nowinami dostarczonymi przez gospodarzy, to już chyba dobrze, bo i raszt można ogłosić, i ognisko własne rozłożyć, bez którego, jak wiadomo, nocleg wojacki się nie liczy. Jest więc już i ognisko, i coś się nawet zaczyna w nim pich-ćió, i cieplej się robi zaraz każdemu, bo to jakby na wygonie u siebie, kiedy się jeszcze było u siebie, albo i, psiachmać, na pańskim, ale przecie ogień się rozpalało, konie pasęcy. Toteż teraz co chwila popatrują na ognisko i wzdychają. Ano, będzie, co Bóg da! Na razie Bóg daje gościa. Bo oto do sierżanta podchodzi szybkim krokiem jakiś jegomość w półcywilnej czamarce z futerkowym kołnierzem, ale za to w oficerskich botfortach, co sprawne oko Trysia natychmiast zakonotowało. Poza tym bok czamarki wypycha jako-wyś przedmiot, co też ma swoją wymowę. Przybysz nachyla się do sierżanta i pyta niegłośno: — Waćpan tu dzierżysz komendę? — Ja. Albo co? — odpowiada spokojnie Tryś przyglądając się pilnie gościowi. Ale ten nie wygląda na 197 strapionego. Unosi dłoń do czoła w wojskowym salucie, choć niby cywil i na głowie magierka węgierskiego kroju. — Mam coś ważnego do was, sierżancie, ale prosiłbym na ustęp, jeśli można. — A to dlaczego? — uśmiecha się Tryś, ale oczy ma wciąż czujne. — Można mówić przy nich — wskazuje na towarzyszy biwakujących przy ogniu. — To moi kamraci. Razem wojujemy, razem możemy gadać. — Cały pluton? — A cały. Czemuż to waszmość tak pilnie wypytuje? — sierżantowi zaczyna się nie podobać wścibstwo przybysza. — Bo widzę różne obszlegi, co w jednym plutonie się nie zdarza, a przy nich, o ile mnie oko nie zwodzi, kanoniery czy co? W każdym razie żołnierze z broni artylerycznej... — Słuchaj waść — przerywa mu Tryś z groźbą w głosie, ale o dziwo, przybysz chwyta go za ramię i szepce mu do ucha: — Posłuchajcie mnie, sierżancie, nie wypytuję, tylko się dziwię i radość mnie bierze, bo nie spodziewałem się, że jeszcze gdzie ujrzę nasz pluton cale uformowany. A ja sam... Zaraz się wam wywiodę. Sierżant milczy przez chwilę i patrzy na cywila spode łba. W końcu odwraca się od niego i rusza przodem. Obaj wchodzą do ciemnej sionki, a z niej do świetlicy, czystej i przeraźliwie pustej. Żeby nie dwie gołe ławy i skrzynia w kącie z krzyżem wiszącym nad nią, nie byłoby na czym oczu zatrzymać. Te właśnie ławy Tryś odesłał przed chwilą sprzed płotu do chaty, żeby nie kusić nawet taką wygodą kamratów. Kiedy gospodyni zatknęła w kaganek na ścianie dwa płonące łuczywa i wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi, przybysz wy- 198 ciąga zza pazuchy jakoweś kartelusze i patrzy na sierżanta. — Te papiery mówią, ktom zacz. Czytać? — Wolałbym sam... — sierżant odbiera dokumenty od gościa. Cywil wygląda na wyraźnie zaskoczonego, ale nic nie mówi. Tryś podchodzi do kaganka i zadzierając głowę ku migotliwym płomykom, poczyna sylabizować. „Tadeusz Kościuszko, Naczelnik Najwyższy Siły Zbroyney Narodowey. Oznaymuię ninieyszym Listem Patentem moim wszystkim Obywatelom, wszystkim wyższey i niższey Rangi Woyskowym; wszystkim nako-niec mieszkańcom Ziemi Polskiey, iż maiąc sobie zaleconą zdolność i dobrą chęć bronienia Oyczyzny Obywatela Marcina Pustomskiego nominuję go..." — To właśnie ja, sierżancie — uśmiecha się cywil, ale zaraz kasuje uśmiech, widząc, że Tryś ani na mgnienie nie odrywa oczu od patentu. „...nominuję go Kapitanem Milicyi Miasta Warszawy Cyrkułu 4go — dozwalaiąc używania Prerogatywy , stopniowi temu właściwey." — Tak. To starczy — dopiero teraz sierżant unosi wzrok znad dokumentów i zwraca je cywilowi. — Nie miejcie, obywatelu kapitanie, urazy do mnie, ale sami powiedzieliście, że czasy parszywe, to i ostrożność... — Nie mam nijakiej urazy, a na wszelki wypadek pozwólcie, że wam jeszcze pokażę, kto pod patentem podpisany i podpieczętowany. Zobaczcie — przysuwa się do Trysia i podnosi ku niemu patent: „na co dla lepszey wiary Ręką własną podpisawszy Pieczęcią Związku Narodowego stwierdzam. Dan w Obozie pod Mokotowem Dnia 13 Miesiąca Lipca 1794." — Tu oba-czcie, sierżancie, własnoręczne signum Naczelnika i jego pieczęć okrągła przyłożona. Ten patent już mi na całe życie ostanie za relikwię, sierżancie. Nie dlatego, że patent i że mnie na oficjera promuje, ale że ręka 199 Naczelnika na nim się położyła, któremu wierność wi-nienem i posłuszeństwo wojskowe, póki żyw będę. Teraz Tryś podnosi głowę i patrzy na kapitana. — Wi... widziałem już podpis Naczelnika — zaczyna niepewnie. — I pieczęć. Okrągłą. A stojało na niej... stojało... — W okolu napis: pieczęć Naczelnika Siły Zbroyney Narodowey, a w środku trzy jeno słowa. — Wolność... —: odzywa się głucho Tryś, ale tym razem nie patrzy na towarzysza. — Całość i Niepodległość — kończy jak echo kapitan. Odwraca powoli głowę ku malutkiemu okienku, ale okienko wychodzi na sad, a za nim stoi noc. — Lipiec... — odzywa się jeszcze i milknie. — Co zaś? — Lipiec był, jak brałem ten patent z rąk Naczelnika. I jak począłem wedle jego instrukcji organizować w swoim cyrkule spokojność wewnętrzną, a potem odpór na wałach przeciw nieprzyjacielowi. Byliśmy przecie nazwani „obroną powszechną miasta Warszawy". I co? Cztery miesiące ledwie minęły od tego lipca, a już nie ma ani obrony, ani spokojności wewnętrznej, ani całości i niepodległości. Nic. Koniec. — Nie może to być koniec, obywatelu kapitanie. Ja i moi kamraci, ci tam — Tryś wskazuje głową drzwi — bili my się o to, żeby noma było lepiej u siebie, jak się wojna skończy. — Kto „my"? — Chłopi. Tacy jak ja i oni. A niektórzy z nas nawet tera nie mają kaj wracać, bo w ich wsi, we dworze, już ktoś na nich czeka z harapem albo kańczugiem. To do czego wracać? — Przecie, sierżancie, Naczelnik manifest wydał o tym. O chłopach. O uwłaszczeniu. Jeszcze w kwietniu. — Manifest wydał, ale chłopi-wojacy po dawnemu 200 brali po pysku od pańskich ekonomów albo i samych jaśnie dziedziców za to, że czasu robót wiosennych w polu na wojnę poszli bez pozwoleństwa. — To łgarstwo, sierżancie. Kto tak mówi, ten łże jak pies. Naczelnik przykazywał... t — Może i Naczelnik przykazywał, ale w pysk brał chłop. I to uroczyście. Przed frontem całej kompanii. Możecie zapytać o to, panie kapitanie, moich żołnierzy. — Ale manifest zapowiedział, że po zwycięskiej wojnie... — A po niezwycięskiej? Co się miało z nami stać? — Klęski wódz naczelny, zwracający się do ludu, nie może brać pod uwagę. To jest polityka. A Naczelnik musiał się liczyć ze szlachtą, która wsparła go gotowym żołnierzem. Przynajmniej na razie musiał się liczyć. I to jest także polityka. — Ja tam, panie kapitanie, nie wiem, czy to jest polityka, czy nie — odzywa się spokojnie sierżant i kładzie ciężko ręce na karabinku. — Nasza polityka to jest to — wskazuje na broń — flinta. I jeszcze patrony do niej, i oporządzenie. A najważniejsze, że wiemy... wiedzieli my, bo teraz to znów co insze się dzieje, wiedzieli my, ku komu one flinty nastawiać. A o polityce to my nie wiedzieli. I wiedzieć nam nie trza. Od tego wiele złych rzeczy pochodzi: gorzej się słucha komendy, a do szturmu to już lepiej z bagnetem czy nawet z kosą iść niż z polityką. — Nie, sierżancie — kręci głową przybysz i sięga po fajkę. Teraz nabija ją tak uważnie, jakby krócice opatrywał i jakby od tego nabijania życie jego zależało. Tryś przygląda mu się spokojnie, dopóki kapitan nie wyciąga ku niemu kapciucha. Teraz on z kolei nabija swoją lulkę. Zapalają wreszcie faje od jednego fidybu-sa, odpalonego od kaganka, i dopiero teraz, po paru tęgich dymach, zaczynają znów istnieć nawzajem dla sie- 201 bie. — To chyba nie jest tak — powraca kapitan do przerwanej myśli. — Bez polityki człowiek może i walczy, ale nie wie, dlaczego to czyni. Walczy z rozkazu, z gniewu, tak jak wy, wybaczcie, że mówię szczerze, a najczęściej walczy z musu. A on, ten mus, nigdy nie jest dobrym oficjerem. — Az rozpaczy, z tego, że już nie idzie wytrzymać, nie Iza stawać? Zabaczyliście jakoś o rozpaczy. — Nie zabaczyłem, jeno nie chcę o niej mówić. Bo na krótką to metę doradca, sierżancie. — A mnie się widzi... — zaczyna Tryś i urywa, jakby za dużo powiedział. — Co? — nalega Pustomski. — Kłamię? — Nie. Ale widzi mi się, że nie znacie chłopa, panie. Nie tylko wy, choćżeście pewnie szlachcic. — Co to ma do rzeczy? Prawda zostanie zawsze ta sama. — Szlachcic? — Tryś jest uparty, choć udaje, że tylko fajka go w tym momencie zajmuje. — Tak. Herbu Zadora jestem. Albo co? — No właśnie. Nie urodziliście się w chłopskiej skórze ani w chałupie na zapiecku. W kurnej chałupie, panie, to co możecie wiedzieć o nas, o chłopach? — Czemu miałbym nie wiedzieć? Nie jestem co prawda z pochodzenia taki possessionatus, żebym... żeby... — zająknął się Pustomski — żebym żył z chłopskiej pracy, ale chłopów znam lepiej, niż myślicie, bo tak się składa, że sporo czasu po wsiach mi spędzać wypadło, jeszcze przed insurekcją i przed tym, zanim mnie Naczelnik w służbie milicyjnej abszytował. Ale... — Ale co wy możecie wiedzieć o tym, czym dla nas jest bitka. Kiedy trza do gardła skoczyć, bo już krew ślepia zalewa. Zła krew. I kiedy nie ma już czasu na przymierzanie się do bicia, na karkulacje, że tu można się cafnąć, a tu trzeba nogę podłożyć, a jeszcze zasło- 202 nić łeb czy przyrodzenie przed kijem czy kopniakiem. Wtedy przychodzi to, co człeka ruca... — Co zaś? — Ruca do przodu. Na łeb, na pysk, na psiakrew i na pohybel. I gorąc się w piersi robi, i kudły pod czapką stają jak druty, i nic, ino wiesz, że już będziesz mordował. Ruca cię wtedy, rozumiecie, kapitanie, teraz? — Rozumiem. To zawziętość taka, a w zawziętości to... cóż, w ataku furii, w ogniu walki wszystko się zdarzyć może... — W ataku furii, powiadacie, kapitanie. Może. Juzem raz pedział wam, żem nie uczony, ale chciałem wam dołożyć na koniec, bo co będziemy po próżnicy gadali, spać przecie pora... ale to jedno wam jeszcze... nie wiem, skąd jesteście, ale u nas, w Krakowskiem, jest taka śpiewka... — Śpiewka? — kapitan unosi brwi ze zdumieniem. — A no tak — sierżant przygląda się tak natarczywie wygasłej fajce, jakby chciał ją połknąć. — Chłopaki, wiecie, takie dorostki wsioskie, kawaliry, śpiewają tak: Zabije mnie ktosi albo ja kogosi, bo mi się cupryna na głowie podnosi... Sierżant kończy piosenkę wyraźnym kiksem basowym, ale widać, że jest zadowolony z siebie. Gość nie bardzo może się zdecydować na nastrój i potrząsa głową, jakby chcąc odpędzić natrętną muchę. W końcu jednak pyta: — I co? Oni zabijają? — Albo ich — odpowiada ochoczo Tryś. — Tak to już jest na wsi i tak właśnie śpiewają, kiej ich rucać zaczyna. j . ; : I ; 203 — To i dobrze. Zwłaszcza wtedy, kiedy taka... ochota może się przydać na wojnie. Dobra. Przekonaliście mnie, sierżancie. — A skąd kapitan wie, że mamy ruszać o świcie? — pyta nagle Tryś. — No, cóż, oporządzenia nie zrzucacie, broń nie w kozłach, ale na flintpasach albo pod ręką, czujki na obu wylotach traktu. Widać, że nie chcecie się tu roztasować. — Zgoda — kiwa głową sierżant. — A po coście chcieli ze mną na ustęp? Żeby... żeby —. dobiera słów — żeby się nauczyć tej chłopskiej śpiewki czy po co insze? — Wywiodłem się wam pierwszy — odpowiada szybko kapitan — i myślę, że powinno wam to starczyć. A jeśli nie, to mogę wam jeszcze i to pokazać, bo nigdy dość ostrożności — wyciąga ku sierżantowi jeszcze jeden dokument. — Obaczcie. To „Deputacja paszportowa Wydziału Bezpieczeństwa w Radzie Najwyższej Narodowej". Proszę, sprawdzajcie: numero, krągła pieczęć, dwa podpisy. Nic więcej nie mam. Bardzo mi trzeba waszej pomocy. Ale jeśli nie chcecie, to... — prostuje się nagle i podchodzi do drzwi. Ale w tej samej chwili Tryś zabiega mu drogę i mówi cicho: — Darujcie. Noma też nieletko. Huzary i jegry deptają nam po piętach od Radoszyc... — Domyślałem się, żeście brali udział w kapitulacji. — Nie brali my — zaprzecza prędko Tryś — bo nie było kapitulacji. — Jak to? — Naczelnik Wawrzecki nie zdał się sam. Otoczyli go i wzięli w plen — recytuje jak lekcje sierżant. — Kto był tchórz, ten się zdawał na łaskę. Nam kazali zakopać broń. Ale kto nie chciał, ten odchodził jak my, z bronią. Nijakiej kapitulacji nie było. 204 - Rozumiem, rozumiem — powtarza cicho Pustom-ski, jakby nie było innego słowa. — Rozumiem... Razem, tak jak walczyliście, ruszyliście z pola bitwy. Nie stawałem pod Radoszycami, bom był detaszowany przy jenerale Dąbrowskim w jego obozie pod Gostomiem, ale to wiem, że takich jak wy, co całym' oddziałem oderwali się od nieprzyjaciela, było więcej. Sam jenerał Dąbrowski na wieść o klęsce tak właśnie rozformował swoją dywizję. Tych, których było można, dzielił na mniejsze grupy i rozsyłał do nie ruszonych jeszcze garnizonów. Innych do rodzinnych stron. Broń mieli utaić, mundurów się zbyć i czekać. — To tak jak my, kapitanie, jeno, że mundurów się nie zbędziemy. A będzie na co czekać? — Mogę wam tylko powiedzieć, co rzekł nam na rozstanie jenerał Dąbrowski. Koledzy, rzekł, nie wolno nam myśleć o zdaniu się na łaskę nieprzyjaciela. Walczyć nam trza, póki tchu w piersiach i póki ziemi naszej stanie pod nogami. Przyjdzie nam i oną opuścić, to będziemy się bić o tę ziemię, jak o matkę naszą rodzoną, wszędzie. Jest taki naród, który własnej się dobija wolności, jako i my. Naród, który strącił własnych ciemięzców i nam bratnią rękę poda. Francuzi! Oni się nie bali sięgnąć po królewską głowę. Nie patrzcie tak na mnie, obywatelu sierżancie. Przyszło na nas, co najstraszniejsze, toć i pora użyć najstraszniejszych słów. — Oficer sięga po lulkę, ale po chwili zapomina, po co wyciągnął rękę i przysiada na ławie, jakby mu trudno było ustać na nogach. — O... o Francyi mówił jenerał — odzywa się ledwie dosłyszalnym szeptem sieżrant. — Ano i u nas w regimencie, bywało, gadki chodziły o tym... I o królu jeich, i o czym innym. Ale żeby my, żeby oni nam przyszli... 205 — Nie. Może będzie tak, że to my do nich o pomoc przyjdziemy. — Jakże to tak, panie — odzywa się teraz Tryś takim tonem, jak folwarczny chłop, skrzywdzony przez ekonoma — do Francyi? Ady to szmat drogi, kajś na końcu świata. Jak tam dojść? — Jak trzeba będzie, to na swoich nogach. I to wam mówię, sierżancie, że ja własnych żałował nie będę, żebym na kolanach miał iść tam, gdzie o wolność naszego kraju wołać można, gdzie z tymi samymi wrogami bić się można. — Daleko to, panie kapitanie. Straszecznie daleko. Dlatego my... tak my se... uchwalili jeszcze na ostatnim rasztaku, w Jakimowicach, że broni nie zdamy, w plen nie pójdziemy, do siebie nie wracamy, ino ruszamy przed siebie, tam, kaj można się utaić, i przeczekamy póki co. — A macie takie miejsce? — Jakby my nie mieli, toby my nie uchwalali — odpowiada natychmiast Tryś, jakby tylko czekał na to pytanie. — Jest, jest takie miejsce. Paru kamratów z naszego plutonu stamtąd się wywodzi. — Pewne to miejsce? — Pewne. Lasy, góry, właśnie między leśnikami się utaimy. Kamień w wodę. A co, może... może pan kapitan dołączy do nas? — Nie, sierżancie. Nawet nie wiecie, jak wam wdzięczny jestem za te słowa. Ale nie mogę. — A bez co tak? — Mam jeszcze wiele do roboty. Z pustymi rękami jenerał mnie nie wysłał —■. uśmiecha się Pustomski trochę gorzko. — A gdzie ono miejsce? — Żeby... żeby tak prawdę pedzieć... — zaczyna ostrożnie Tryś — to... to nie tak daleko stąd... — Niedaleko stąd... — powtarza Pustomski — i mó- 306 wicie, że góry i lasy... Sierżancie, to chyba na Świętym Krzyżu? Ale zdaje się, że tam w klasztorze stoi jakiś pruski garnizon. — O, nijakim garnizonie nie wiem, a nam i tak nie ku klasztorowi droga. — Więc... czyżbyście szli na Siekierne? Bo jeśli mówicie, że lasy... Albo na Klepaki! — kapitan podrywa się nagle i staje przed Trysiem pierś w pierś. — O rany, sierżancie, jeśli wam tamtędy droga, tożbyście mogli mi przysługę oddać, gdybyście tylko chcieli, co? — śmiejje się na całe gardło i tyrpie ramię towarzysza, ale okazuje się, że Tryś nie taki skory do śmiechu. Na razie milczy i dmucha w wąsy. — Jeszcze nie wiem, jako będzie z nami! — odzywa się w końcu. — Może... może trza będzie kaj indziej szukać schronienia... — Rozumiem — kręci głową kapitan, jaki też to chy-trus z tego sierżanta — nie macie do mnie zaufania, ale tak ma być, to nawet dobrze. Takie czasy nastały, że lepiej dziesięć razy obejrzeć, zanim raz zjeść. Ale też ja o nic takiego nie proszę, co by was wyzdradziło czy utrudziło drogę. — Co zaś chcielibyście po mnie... po nas? Zara idę ku wam — tym razem Tryś przerywa rozmowę, bo w drzwiach ukazuje się okrągła gęba Malickiego. Sierżant nachyla mu się do ucha i klaruje coś dudniącym szeptem, ale Pustomski, przypatrujący się z uwagą przybyszowi, może tylko wyrozumieć, że tamtemu na imię Walenty i że jest z regimentu Czapskiego, sądząc po białych wypustkach na granatowej, wypłowiałej kurtce. To wszystko. Kapitan uśmiecha się pod wąsem, bo coraz bardziej zaczyna mu się podobać ten sierżant, umiejący tak pilnować swoich spraw. A Tryś wyprawił już kolegę za drzwi i odwraca się ku kapitanowi Z taką miną, jakby ani przez moment nie przerywał 207 z nim rozmowy i jakby nikt nie wszedł do izby. — Nie powiedzieliście, co chcielibyście po nas? — Nic takiego... — Co zaś mamy robić? — nastaje sierżant. — Taaak — wzdycha Pustomski -— widzę, że muszę wam coś jeszcze o sobie rzec, lubo mam ordynans: ani pary z gęby. Ale bez tego się nie obejdzie. Dobra. No więc o coś was zapytam. Wiecie, kto u nas wyrabia broń? — Broń? — Z twarzy Trysia znika nagle cała chyt-rość. Teraz sierżant gapi się na towarzysza takim baranim wzrokiem, że tamten krzywi się niecierpliwie. — No, wszystko, od dział, od ich wiercenia i lawe-towania, przez wszystkie artyleryczne fabryki aż do sposobienia ładunków i lania kul. Wszystko, całą broń palną, a także sieczną. — Wiem — odpowiada spokojnie sierżant, widać już go odeszło zdziwienie. — Harmaty leją ludwisarnie, flinty sztyftują ruśnikarze, ładunki ku nim sposobią majstry zbrojnicy, choć to u Wodzickiego każdy gemem potrafi, a te tam insze zbroje, pałasze, kosy, ba-jonety i co trza jeszcze, to pewnikiem ślusarskie robot-niki. Ale co daleko szukać, w każdej wsi kowal w kuźni wyklepie. A co by jeszcze? — Wystarczy. I tak wiele wiecie — Pustomski błyska oczami ku Trysiowi i znów wyciąga ku niemu swój kapciuch z tytoniem. Sierżant połyka pochwałę, ale fajkę nabija w milczeniu, jakby nie do niego mówiono. — Więc chcę wam tylko powiedzieć, że właśnie mnie... że to ja mam nakazany objazd wszystkich naszych fabryk broni, ludwisarni, biksmacherni, giserni, kuźnic, artylerycznych odlewni i prochowych młynów. Mam sprawdzać, co robią ludzie w nich zajęci... bo właśnie tych ludzi... 208 — Objeżdżać? Nasze fabryki broni? Teraz? Kiedy... kiedyśmy... — Kiedyśmy przegrali, tak? Toście chcieli rzec? No to wam powiem, że właśnie teraz. Mamy wieści, że nieprzyjaciele nasi, którzy dotychczas nie- zezwalali na sztyftowanie zbroi w naszych fabrykach, w Końskich, Kozienicach, w Samsonowie czy Krasnej, bo słusznie domniemywali, że ta broń na ich karkach będzie się próbowała, teraz, kiedy fortuna przeciw nam się obraca, forsują odbudowę tych wszystkich fabryków, pewnie iż tą rażą na swoją korzyść. Rozumiecie, sierżancie, komu teraz będzie służyć każdy ładunek infanteryjski czy artyleryczny tam sfabrykowany? — Coś trza uczynić, żeby ku temu nie doszło— Tryś aż zachłystuje się dymem. — Rozpuścić by chyba na cztery wiatry załogę, wysadzić w powietrze one machiny czy kotły... Proch przecie mają na miejscu. — Myśleli my i o tym, ale właśnie prochów nie sta-łp. Wszystkie prochy, jakie były w kraju, poszły ku Warszawie. Jeszcze przed oblężeniem. I przydały się, sierżancie, możecie być pewni. Ani jedna miarka prochu nie poszła na marne. Ani jedna nie spaliła na panewce, chyba że krwią zalana. Wroga albo własną. Tak więc cóż można było uczynić? Tylko to, coście sami rzekli: rozpuścić załogę. I tak się stało. — To znaczy, że teraz chcecie coś z tymi fabrykami uczynić, tak? — Z fabrykami nie. Z ludźmi. — Dobra. Z ludźmi. Na mój rozum jeszcze czas, jeszcze byśmy uśpieli, zanim zagarnąłby ich wróg jak raki do kosza. — Przecież nie myślcie, żebyśmy patrzyli na to z założonymi rękoma. Właśnie ja i... nas, to jest mnie i kilku jeszcze takich jak ja, ku temu naznaczył jenerał. 14 — wilki za progiem 209 — Dąbrowski? — Tak. Jak już wam mówiłem. No i ruszyli my wykonać rozkaz. Zaczęło się po myśli. Przynajmniej mnie, bo co z tymi, którzy poszli ku Grodnu i Lublinowi, nie wiem. Ja w każdym razie tyle sprawiłem, że do Kozienic i Przysuchy zbrojmistrze już nie wrócą, a z nimi ci robotnicy, którzy im w pracy pomagali. Odmówiłem ich od powrotu. Powiedziałem, co nam grozi, i obiecali ną zimę nie wracać do pracy. Do domu, kto go miał, to tak. Do pracy w giserni nie. —, I co dalej? — Wtedy obróciłem się do Kielec. Ku tutejszym fabrykom. Już rozmawiałem z ludźmi od Białogonu i Samsonowa. Skierowałem ich właśnie na Siekierno, a oni sarni, bo to od nich dowiedziałem się o tym, oni sami umówili się ze mną w onych lasach klepackich. Tam się mamy spotkać. — To się dobrze składa... — Jeszcze nie całkiem dobrze — Pustomski wpada w słowo Trysiowi. — Czemu? —! Bo nie wiadomo, kiedy objadę insze fabryki. A jest ich tu wiele. Chyba z mendel. I coraz trudniej mi się poruszać po Kieleckiem. Wczora o mało nie wpadłem w ręce huzarom w Mniowie, a potem w Krasnej. I to był ten sam szwadron żółtych, huzarów. — I ja mam z nimi na pieńku. Leźli za nami, kaj im nie po drodze, szwabska ich mać. Ledwie my sie im wyrwali. — Mnie się też jakoś udało. Dlatego przycupnąłem w Węgrzynowie. Na szczęście, bo was spotkałem. Taka okazja, Boże! Z nieba mi spadacie. — Toż i dogadali my się — dopiero teraz Tryś oddycha pełną piersią. — Na mój rozum wychodzi, że mamy tamtym... no, robotnikom z Samsonowa... 210 — Nie tylko z Samsonowa... Powinni tam być zbrojmistrze z Warszawy, o ile kto się z nich tam jeszcze uchował, z Końskich... — Tak. Jasne. I mamy im... co mamy im... jak mamy z nimi gadać? — Nic więcej, jak tylko to, co ja mam jeszcze do zrobienia i dla czego się spóźnię. Ale może i tak być, że wcale się tam nie pokażę. Wtedy przyślę kogoś z... no, z wiadomością, co dalej im czynić wypadnie. Chyba... — Co? — Chyba żebym zginął — dopowiada cicho kapitan, ale zaraz rozjaśnia twarz. — Nie, nie, łacno nie dam się utrupić, sierżancie. Chyba uda mi się pośpieć jeszcze zimą w te wasze lasy. — Jeszcze one nie nasze, kapitanie — macha ręką Tryś — ale tak nam przyszło na amen, że tylko one do obrony ostały. — Wiele się jeszcze odmienić może w naszym kraju. Daj Boże na lepsze, sierżancie. Tedy, jak mówiłem, postaram się zdążyć na Klepaki. To im przekażcie, onym robotnikom: niech nie wracają. Pamiętajcie: niech nie wracają! A jak przyjadę, to pewnie i z inszymi wieściami dla nich, oby pomyślnymi. — I dla nas? — pyta cicho sierżant. — A jakże. I dla was. — O tej... o Francyi? — dodaje tamten jeszcze ciszej, ale Pustomski i tak słyszy, bo patrzy na niego uważnie i zaczyna mówić tak cicho, jakby jakowąś tajną konfederacją układać miał w tej chłopskiej izbie, z tym chłopem w komputowym mundurze. — Myślę, sierżancie, że przyjdzie nam jeszcze nieraz dogadać się ze sobą i lulki z jednego ogniska odpalić. Dla dobrej sprawy, żołnierzu. Dla najlepszej sprawy. — Dej to Boże — uśmiecha się szeroko Tryś. — Że- 211 by mi tylko wiarę dali te robotniki, że... no, że od was przychodzę i że nijakich paści na nich nie myślę zastawiać. — Rzeknijcie im jeno, że od kapitana Plewińskiego przychodzicie. — To nie od was? Nie od kapitana Pustomskiego? — Uchowaj Boże! Dobrze, żeście mi przypomnieli. Ple-wiń-ski. Zapamiętacie? Tak trza. Pod tym mianem mnie znają. I oni, i... insi, w Radomskiej Komisji Porządkowej. — Dobra — odpowiada krótko Tryś i wstaje z ławy. —■- Byleście tylko nie zabaczyli... o... o tym, coście... co jenerał obiecował. — I wy pamiętajcie — odzywa się kapitan jak echo. — No, dość wam rzekłem. Ale co miałem czynić? Jestem tu sam. I właśnie dlatego waszej pomocy potrzebujący, bo przecie nie wy mojej — uśmiecha się i popycha sierżanta ku drzwiom. Kiedy wychodzą przed chatę, widzą, że noc się już uczyniła zupełna, ale przecie przy ognisku, obok żołnierzy, przysiadło kilkunastu chłopów. Siedzą milczący, tylko ze środka koliska dobiegają do sierżanta i kapitana czyjeś głosy. Dominuje jakiś bas i zająkujący się tenorek. Trudno z tej odległości wyrozumieć, o czym mówią, ale Tryś ciągnie towarzysza za rękę ku ognisku. Obaj przysiadają za plecami słuchaczy. — To Rajcy — szepce sierżant. — Bracia. Obaj z grenadierów. — Krakusy? — No! —■. sierżant przytyka palec do ust. — O Szczekocinach gadają — dodaje szeptem. — To woma powiadam, ledwo my do rzyki dośli, już nam kozaki dali ognia z boku. — A za nimi je-e-gry — uzupełnia żarliwie brata Józef swoim zajękliwym głosem. 212 — Jako rzyka? — pyta ktoś z gromady mężczyzn. W mroku trudno dojrzeć, kto. — To nie mówiłem? — dziwi się Ambroz. —■ Pilica. Ale rzyka nieważna. Ważne to, że prawie my nie spali tej nocki, bo co my głowę do matki ziemi przyłożyli, to kozunie z krzykiem na obóz lecieli i" wydzierali się aże strach, żeby nas płoszyć. To jak było spać? — A skoro świt, już się doszlusowały szwaby i wia-a-domo było, że te-era nas majom jak w saku — dodaje szybko Józef. — A no prawda — godzi się Ambroz. — Ale wtedy, powiadam woma, kie my uwidzieli te dywizyje, połączone na nasze karki, to noma ciarki poszły po grzbiecie. A kiej Denisów i graf prusacki wyciągli szyćkie dywizje w pole, tu jegry, tu huzary, tu gre-nadiery, jak zaczęli ku nam iść frontem, karabatalion za karabatalionem, jazda po bokach, z tyłu harmaty, a szyćko razem wyciągnięte, Boże mój, na pół mili z okładem, to taka nas, gadam woma jak na spowiedzi, taka nas wziena złość na to, że nam tu głowy dać przyńdzie w tych Szczekocinach farmazońskich, to taki rezyk na nas przyszedł, że nam kosy do garści przyrosły, pewnie od potu i strachu, bo i strach był taki, że już bez całe życie będę se go wspominał przed spaniem. — I wte-edy pułkownik Krzy-ycki — intonuje cienko Józef, aż słuchacze podskakują — jak nie wrzaśnie: „Chłopi, po szyi jeich, ko-osami!" Jak nas poniesło ku nim i jak my jeich dopadli, to tylko zaczeno chlupać pod nogami. Krew, wicie! Raz my poszli, odbili nas, drugi raz my po-oszli i cafli się, psiepary. Nie strzy-mali. Taki dostali od nas mus, że się cafli. — A potem poszed drugi regiment. Na szwabów. — No! Pod na-aszym majorem Lukiem. To i naski 213 sierżant, Tryś niby, szedł wtedy śnirai, może po-oświad-czyć. Przegnali szwa-abów. :— Dali im w rzyć? — odzywa się z ciemności jakiś głos pełen podziwu, widać młody, bo załamuje się w środku pytania. Ale nikt się nie śmieje. — Jeszcze jak! — odpowiadają obaj bracia dwugłosem, jakby się umówili. — Na zbity łeb jeich przegnali. Ale ino na krótko. — Czemu to „na krótko"? — Bo to był ino początek. Dziepiero tera nastała Sodoma i Gomora. — Kozunie? — Kaj tam kozunie. Szli na nas ławą i karierem, niby w szyku, ale ich to my już byli zwyczajni, wiadomo: pokrzyczą, pikami pomachają i tyle jeich widzieli. To nie one, nie kozaki... — A co? — Ha-armatyi — tenorek Rajcy dzwoni jak trąbka. — Harmatami nas do ziemi przy-ydusili. Ani stać, ani się bronić, bo jak ustać na nogach, kiej gra-anaty i bomby jak mu-uchy latają. A wiadomo, że nirna na świecie takiego o-ogona, kierym. byś się poradził ło-łobronić od takich muchów. — A kartacze! Najgorsze na wojnie to kartacze! — krzyczy Ambroz. — Stoisz w cugu, plutonie czy rocie i strzylosz. Nabijasz, too... on, cel, pal! I znów nabijasz І strzylosz, aż ci flinta w ręcach tańczy z gorącości. A tu nadlatuje sto, no, może nie sto, ale dziesięć kar-taczów, a każdy z nich puka się na sto żelaznych drza-zeg i każda drzazga ma takie prawo, żeby zabić, skaleczyć abo sponiewierać. I już ci ni ma cugu ani plutonu, ani roty, choć oficjery i unteroficjery komenderują: „Szlusuj do reszty! Zwieraj sie!" A do kogo szlu-sować, jak Jasiek od Malinków, ten niby z prawej, sąsiad, leży na ziemi z dziurą w żywocie na dwie pięści, 214 a doboszowi z pierwszego glejtu rozwaliło bęben na szmatki, a przy okazji i obie ręce. A unteroficjer nic, tylko swoje: „Szlusuj do reszty!" Nie było już do kogo szlusować. I wtedy... — I wtedy — dołącza się głos młodszego Rajcy — ale dziepiero wtedy, po tym szlachtuzie kartaczowskim, rozlecieli my się. Bo ju-uż nie było się ko-ogo trzymać. — To — zaczyna z wahaniem ten sam baryton — toście przecie nie strzymali pod tymi Szczekocinami. Ostawiliście syćko i daliście nogę, tak? — A co mieliśwa robić? Dwa razy tyle jeich czym nas. Na samych gemeinów licząc. A harmat to jeszcze więcy. — Do sta trzydziesta na naszych dwaścia cztery! — odzywa się z drugiej strony ogniska głos kanoniera Dyzmy. — Pięć razy tyle co naszych! I salwami! Jezu! Salwami! — No! — powtarza ponuro Ambroz. — Pięć razy tyle jeich harmat. Z czubem. Szyćkie jak smoki. Na dwaścia cztyry funty. Półtora tysiąca ostało naszych na polu. Zabitych i rannych, których w plen wzięli z bo-jowiska. Jenerały: Wodzicki i Grochowski zabici. Najwyższy Naczelnik ranny. — A potem? — woła znów porywczy młodzik. — Co było po Szczekocinach? — Nie wiesz to, ku czemu się cafli? Do Kielec. Zaba-czyłeś już o rozkazie Naczelnika. Głosili go noma tu, w Węgrzynowie -— odpowiada zamiast Rajcy baryton. — Głosili noma też wtedy — upiera się młody — że chłopy najlepi stawały, że krew... coś tam było o jeich... to jest o naszy krwi... — plącze się chłopak, ale aż dyszy z gorączki tego gadania. — Tak było w tym... w tym pisaniu najjaśniejszego Naczelnika o tej... nas-kiej krwi. A co? Może nie? Przecie nie stulam. — Prawdę gada. O tyj krwi było. Organista czytoł. 215 Dwa razy. W sobotę i drugi raz w niedzielę po sumie — zaczynają padać okrzyki od ogniska. — Gadajcie! Takżeście się bili, jak było w onych listach? — jakiś wysoki, pochylony chłop staje u samego ognia. — Gadajcie. —■ Tak my się bili. Na śmierć. Inaczy nie szło, chłopy. Mało tego — Ambroz staje po drugiej stronie ogniska i wyciąga ręce ku węgrzynianom — kie już tak pytacie, to woma powiem, jak umiroł nasz kamrat serdeczny, sierżant Derysarz. — Na isto. Derysarz Fra-anek mu było, panie świeć nad jego duszą. Jak dru-ugi raz pośli do śturma... — To kula z harmaty ścina mu nogi. Obie. Do imentu. I co się robi? Franek leży na ziemi, a my nic, lecim do śturma, przeskakujem bez jego ciało, co już było pół ciałem, z niego krew ciecze jak woda z wiadra, a on, ten isty Franek Derysarz, woła ku nam: „Bracia, brońcie ojczyzny! Śmiało brońcie, zwyciężycie!" Tak wołał, każde słowo pamiętam do teraz, a przecie coś już przeżyli my od tego czasu. — Tak wołał, żeby... niby żeby bronić — wysoki głos młodego wibruje w ciszy nocy. Tryś czuje rękę kapitana zaciskającą się na jego ramieniu, ale nie odwraca nawet głowy ku towarzyszowi. Jest przecie w Szczekocinach. Nogi brną w ataku przez podmokłe nadpilickie łąki. Nad głową chichoty i błyski kartaczy. I to dudnienie nie do wytrzymania, jakby kto całym światem potrząsał. — Tak ono było — powtarza Ambroz schrypłym głosem. —■ Krzyczał jeszcze trochę, a potem przestał, bo już szed... szed... —; urywa nagle i wzrusza ramionami. — Kaj zaś szed? — A kajby tam? Chciałem rzec: szed ku swej śmierci, alech zabaczył, że to ona musiała ku niemu się po- 216 kwapić, bo już był bez nogów. To jako mu było iść? No? — Ambroz znów wyciąga ręce ku słuchaczom, jakby chciał ich brać na świadków tych czasów. Ale nikt nic nie mówi, nawet młodzik o wysokim głosie zamilkł i tylko trzaskają jodłowe szczapy w ognisku, tylko iskry parskają od czasu do czasu i strzelają ku górze w wysoką, czarną noc jesienną. — Tak poszed ze światu Franek Derysarz, chłopski unteroficjer Naczelnika — odzywa się nagle grubym głosem Malicki. Wyniknął z ciemności tak cicho, aż się wszyscy wzdrygnęli, ale on tylko cisnął w płomienie ogniska dwa sute chojary, aż zadudniło i nie dodał już ani słowa. Jeno Józef chrząka kilkakroć i nachyla się ku słuchającym, jakby chciał im powierzyć jakąś ważną tajemnicę. — Ta-ak, to był ka-amrat. I śmierć mia-ał taką, że każdemu gemeinowi życzyć. Choć onego dnia siła luda do ziemi poszła. Po-oginęli jak muchy od kul, od sztyków, od siabli, ale najwię-cy od harmatniej palby. I to jakie ludzie, Bożeż ty mój! Taki Stanek Kośmider, chłop jak smok, naszą trzy--yfuntówkę na ba-arana brał i po polu nosił, a wtedy masze-erował na lewym skrzydle. Dobosi bębnią, karta--acze... wiuuu, wyją i skaczą na ludzi jak psy, a my lecimy dalej. I znów kartacze po nas, a my het dalej. To wtedy wyszedł onże Stanek Kośmider na oficjera od kozuniów. Prosto na niego, jak w pysk strzelił. Tamten naparł kobyłą na Stanka, chciał go przyprzeć do wierzby, wicie, a ten nic, tylko kobyłę za uzdę, zaparł się i gadam woma, na moich oczach sza-arpnył raz, popra-awił drugi, a mój oficjer na ziemi i jego cha-beta na ziemi. Prasnęli ja-ak gruszki. Stanek oficjera za orzydle, chciał tamten siablą czynić przeciw, ale Kośmidfir-er go pięścią bez łeb i zbyte. Aha, jeszcze siarfę z niego zdjon, wicie, oficjerską, i już ślusował ku nam, do glejtu... 217 — Tak — dodaje szybko Ambroz — tyle że nie zdążył. Przed samym frontem dostał kartaczem prosto w tę siarfę. Widać mu szczęścia nie przyniesła. Osiłek był jak dąb, nie dziwota, kowal z Mokrej, a to, co z niego ostało, w garści byś zmieścił. Dobrze, że na patrzenie czasu nie stało. Ginęły chłopy tak prędko, że oka nie zmrużyć, a kiedyś przeżył i śturm, i kartacze, to teżeś nie wiedział jak. I nie wiesz do tera. I dziwno ci, że po tym szyćkim żyć można i jak my tera z dobrymi ludziami przy ognisku siedzieć można. Choć bywali i tacy, kierzy wiedzieli, że zginą. — Jakże wiedzieli? — pyta prędko chłopak zza ogniska. — Jak, to nie wiem. Ale byli tacy. Onże Klepacki, pamiętasz, Józef, ten wiedział, że zginie. — A jakże. Pewnie dlatego, że był między noma najstarszy. Leśnik był z dzia-ada pradziada. Familija znaczna w naszych stronach. To onże Klepacki strzelec był urodzony. Strzy-yloł jak złoto. Mielimy w bata-alionie więcy takich je-egrów, kierzy przyśli ku nam ze swoimi flintami i pozwoleństwo mieli z onymi flintami stawać choć przy kosach. Tyle że stawali zawdy w pierwszym glejcie. To ten Klepacki do każdego śtur-ma szedł na pierwszym froncie, bo mówił, że i tak wie, że mu śmierć pisana na tej wojnie. — Klepackiego my właśnie za to bardzo uważali — dołącza Ambroz — że taki cyl miał w oku. Kogo na niego wzion, ten trup. Ichnich oficjerów kładł pokotem na ziemi, jakby wrony z topoli zdejmał. I to z daleka, na diwasto łokci abo i dalej. Nie na darmo tę flintę na grzbiecie nosił. A taki jakiś cichy był... Co się go nasze oficjery nachwaliły, a on nic, nawet nie lubił tego. Sam Naczelnik parę razy mu się przypa-trował i gadał śnim i za rękę ściskał. Po Szczekocinach 213 byłby musowo, choć nie chciał, postąpił na podoficjera. Jakże? Taki strzelec! — I postąpił? — Nie, bo zginął. Akurat my wybiegali na czoło prusackiego karabatalionu. Już my se kosy rychtowali ku ich karkom. Ale i oni się już dawno przymierzali ku nam. No i jak dali nam ognia na dwaścia kroków, w same, wicie, bebechy, tak właśnie wtedy padł Klepacki. Trzy kule dostał. Szyćkie w głowę. Szkoda chłopa, dobry był wojak, strzyloł jak anioł. I gospodarz musiał być stateczny na tych swoich... czy ta... biskupich... Klepakach. Dzietny był chłop. Trzech synów miał pono... — Czterech! — woła chłopak, przycupnięty pod krzakiem opodal kapitana. — Dyzma, Jan, Celestyn i Michał. — Prawda, Balcer. Wy to wicie najlepi, przecieście są z Sitarzem jego krajany z Klepak. Powiedzcie sami, jaki to był człek! — Ja tam gadać... niezwyczajny — mruczy Balcer, wyraźnie zły, że go Rajca chce wywołać do koła. — Może Kasper... On tam bliży Klepaków żyje... Niech on gada. Sitarz. — Co tam ja... nic więcy nie wiem — odzywa się trochę niewyraźnie Kasper. Widać coś ma właśnie w gębie: jabłko, kęs sperki, a może i łyk gorzałczyny. — Gospodarz dobry, jak każdy chłop od Kielec, a strzy-loć umi jak każdy chłop z Klepaków. Leśni przecie, nie? — A jeszczeście coś o nich gadali — judzi Ambroz. — O nim i o tych... synach. I— To nie ja gadałem. To u nas tak, na Świętym Krzyżu, gadali o nich: „wszyscy święci Klepaccy". Co się śmiejecie? Prawdę gadam. Tak się u nas wołajom. 219 — Wołali, nie wołaj om — poprawia Ambroz. — Jednego z nich już ni ma. I nie wróci do dom. — Ano prawda. Pewnie nawet „święci" nie wiedzą, że zginął, ani jak zginął. To już my... to już nasze psie prawo pedzieć im, co i jak było z jeich ojcem. — Może im kto już przyniósł jaką wiadomość? — Może ta i przyniósł — odpowiada spokojnie Sitarz — ale uwierzom dziepiero nam. — Prawdę rzekł Kasper — dodaje teraz Balcer wyraźnie, choć niby niezwyczajny gadania — nam uwierzom, bo my swoje. Drwale niby, klepackie. I w nas-kich oczach zginął. A wszyscy wiedzom, że razem my na tę wojnę wyszli ode Świętego Krzyża. — To i tera zda-ałoby się razem wra-acać, nie? — wysoki tenorek Józka przepada w ciszy, jaka znowu nastaje. ;— A no tak to jest — mówi po sporej chwili Ambroz i spluwa z namysłem pod nogi — wojna była i powstanie było. A co tera? — A tera spać! -— wykrzykuje nagle Tryś i zrywa się na równe nogi. — Warty zmienić, Walenty! — Na rozkaz! — melduje się natychmiast z ciemności grubym głosem Malicki. — Warty zmienić. Ogień przytłumić. Zapowiedz kamratom, że ze świtem ruszamy. — Ze świtem? — A co? Przecie wiesz, jak nam spieszno. A przed nami szmat drogi, z pięć mil abo i więcy. — Oj, to, to — mruczy Malicki i nagle nachyla się do ucha sierżanta. ■— A co zaś ten... cywil? — Taki on cywil, jak i my z tobą. Późni pogadamy i o nim. Będzie o czym gadać, uwidzisz. A tera leć. — Na rozkaz! — odmeldowuje się Walenty i przepada w ciemności. Tryś odwraca się na pięcie i pomaga towarzyszowi dźwignąć się z ziemi. Przez moment 220 stoją twarzą w twarz i patrzą na siebie w milczeniu. Pierwszy otrząsa się sierżant. — Taaak, panie kapitanie, czas na nas. — A czas. Tedy szczęśliwej drogi, sierżancie. Obyśmy się w lepszych czasach obaczyli. O tamtym pamiętacie? — ściska mocno dłoń Trysia. — Pamiętam — uśmiecha się pod wąsem wojak. — A i wy nie zabaczcie tego, coście obiecowali. Aha, a nocleg macie? Bo zawsze tu przy nas przezpieczniej niż samemu. —■ Już tam mi leże nagotowali. Nie trapcie się o mnie. Nie pierwszy raz tu jestem, mam zawsze kwaterę i wikt narychtowane, tu, we wsi, chociem nie chłop. Nie, nie marszczcie gęby, boście mi przypadli do serca z tą... tą waszą kompanią. Bywajcie! Już go nie ma. Już nawet cień jego zniknął, ale to pewnie dlatego, że i ognisko nie podsycane przygasa. A sierżant wciąż stoi napięty jak łuk, z twarzą zwróconą w stronę, w którą odszedł kapitan. Pustomski czy Plewiński? Jakże mu tam... A może mi sie tylko przyśnił? — przemyka mu przez myśl. No nic, a pospać trzeba, choć do świtu tylko parę godzin. A ze świtem... A ze świtem naprzód! I grunt, żeby tych pięć mil z hakiem umaszerować na lisich łapach: po cichu i chytrze. Bo to i huzary, i dragony, i czarcia ich mać grenadiery elizawetgradzkie, starzy znajomi, i jegry królewskie brandenburskie — młodsi znajomi spod Maciejowic. Wszystko się może zdarzyć na tych pięciu milach. Jeżeli się tylko ma szczęście! — Kryj się! Plu-u-to-on! Tu-uj! Cel! Pal! — wrzeszczy sierżant i przyciska się do grubej jedli, bo powietrze aż jęczy od pruskich kul. Mizerna salwa plutonu przepada w tym wizgu piekielnym jak szept podczas 221 burzy. — Nie wyskakować za zakręt! Pilnuj się, Sitarz! Pilnuj się! — My tu u siebie! — odkrzykuje przez zadyszkę Kasper, który zaległ obok Balcera za korzeniem, na samym brzegu zakrętu. Leżą tam płasko, przywarci do ziemi, tylko lufy ich flint podskakujące przy każdej salwie oznaczają, że żyją. Bez rozkazu nikt za spust nie pociąga. Oszczędzają ładunków, których tyle mają, co kot napłakał. Kule pruskie stukają nad ich głowami jak złowrogie dzięcioły i tylko spadające co chwila z góry odstrzelone gałęzie świadczą o zajadłości i o tym, na ilu piętrach idzie bój. — Ładuj broń! — okrzyk Trysia słyszą tylko Dyzma i Stachno, kanonierzy, przycupnięci obok, w rozłożystej bruździe duktu, i oni też podają dalej, ku sąsiadom, ordynans dowódcy. Sierżant, pilnując głowy, czołga się ku tyłowi. Przedziera się przez zlodowaciałe poszycie, rozpycha sztucerem krzaki, zsuwa na pysk po śliskich korzeniach, przeklina i sapie, ale dobijając do najbliższego świerka, natyka się twarzą w twarz na Malickiego. Wojak mocuje się, zaciskając zęby, z opornym karabinowym stemplem. Jakaś zbłąkana kula rozkwasiła na drzazgi uchwyt stempla i zrozpaczony Walenty nie ma czym przybić naboju. Na widok Trysia podrywa się, ale sierżant chwyta go za ramię i wrzeszczy mu do ucha: — Wa... Waluś, wołaj tu ku mnie Balcera i Sitarza! Ostaw ten pierzyński stempel albo pożycz se od któregoś z drwali, bo ich chcę wysłać do... — Wiem — przerywa Malicki i śmieje się do sierżanta, co wygląda strasznie, bo ma całą gębę umorusaną sadzą prochową — do leśniczówki. To pewnie ku górze, tym duchtem? — Właśnie. Muszą noma dać odsiecz i to duchem, bo nas tu te jegry brandenburskie ze skóry obedrą. Patrz, 222 jakie zajadłe. Od Kołomania do Łączny siedzą nam na karkach, żeby ich zła krew! Co jest, Waluś? Ale Waluś nie odpowiada. Wychyla się zza świerka i patrzy na barykadę, którą sobie w poprzek duktu uczynili żołnierze z jodłowego suszu, nie tyle dla ochrony, ile dla osłonięcia przed oczami tych przeklętych jegrów, przycupniętych o kilkadziesiąt kroków poniżej, u wylotu duktu. Od tej właśnie barykady rwie w górę duktu jakiś żołnierz, taszcząc na sobie jęczącego kolegę. Jęk rannego przebija się nawet przez coraz potężniejszy gwałt bitwy. Zaczyna się bardzo nisko i rośnie ku górze tak straszliwie, że nie można słuchać tego skowytu. Jęk urywa się co chwila, zawsze na tym samym, bardzo wysokim tonie. — To Sitarz! — woła nagle Tryś, rozpoznawszy rannego. — Musiał źle dostać — odkrzykuje Malicki — paskudnie krzyczy. To Jędrek go taszczy. A chcieliście, żeby ku wam przyśli... — woła Waluś i patrzy żałośnie na sierżanta, jakby to on był winien temu, co się stało z Sitarzem. — A tobie potrza nowego stempla do flinty. Widzi mi się, że go beesz miał. I to zara — odpowiada kąśliwie Tryś i nie bacząc na nic, wyskakuje zza drzewa, żeby pomóc Balcerowi. Ale zanim ułożył na ziemi głowę Kaspra, już jest pewny, że krzyk, który słyszał przed chwilą, był ostatnim krzykiem, jaki ranny przekazał światu. — O Jezu, Kasper! — Balcer przypada do zabitego i pokrzykując bez sensu, próbuje unieść jego głowę. Ale głowa Sitarza, pokryta wypłowiałą w słońcu i po-zlepianą kurzem czupryną, nie należy już ani do niego samego, ani do nikogo na ziemi i niczyj krzyk już tu nie pomoże. Strzępy sukmany i burej kierei, okrywające żołnierza, amarantowe przed chwilą w okolicy 223 piersi i brzucha, ciemnieją teraz szybko, coraz szybciej, jakby ktoś poganiał tę krew, żeby prędzej uchodziła z ciała. — O Jezu, Kasper! — zawodzi Balcer jak niespełna rozumu. — Tu, aż tu my przyśli, prawie do siebie, na próg, jeszcze parę pacierzy, Kasper, i byliby my w domu. A tak co? Nie mogłeś to wcześniej zemrzeć? Tera, kiedy my są doma, umirosz? O Jezu, Kasper! —; wyje wojak i wodzi dziko oczami po towarzyszach, nachylonych ku ziemi. Na szczęście coraz gęstsza palba karabinowa zaciera kontury jego słów. Bitwa ani na moment nie ucicha z powodu rozpaczy Balcera. Ale Tryś i Malicki i tak słyszą to, czego słyszeć nie powinni. Pierwszy opamiętuje się sierżant. — Zamknij pysek, Balcer! No, już! — O Je...! O Jezuniu! — pochlipuje z rozpędu Balcer, ale urywa nagle, spojrzawszy w twarz sierżanta. — Co? Co zaś? — wykrzykuje zaraz, poczuwszy na ramieniu ciężką dłoń Malickiego. — Weź się w garść, Jędrek! — krzyczy mu w ucho tamten. — Póńdę z tobom na te... Klepaki. Powiesz im tam, jak zginął ten stary... — A o Kasprze? — O Kasprze też. Przynajmniej wrócił na swoją ziemię po swoją śmierć. Inni i tego nie mają. Powiesz im, że tu zginął, ale najpierw pokażesz mi drogę do tej waszej leśnicy. — Co tu pokazywać — widać, że Balcer próbuje się trochę otrząsnąć — duchtem ku górze. Prosto nosa. Dwa zakręty, a potem ino duchtem. Polana, a na polanie leśnica. To właśnie Klepaki. I co ja powiem jego babie? — Sitarza? — No? !—■ Najpierw go schowiemy tu, za tymi krzami! — 224 woła sierżant; pochyla się nad zabitym i ujmuje jego ciało pod pachy. — Tutaj, tędy, Waluś! — Dopiero teraz Balcer zaczyna pomagać obu kamratom w dźwiganiu Sitarza i ukryciu jego ciała w gęstym chruśniaku, obrastającym trochę w tym miejscu łagodniejszy bok duktu. —-. Tak. Tu go tak prędko nie najdą... — Kto zaś? — otwiera gębę Balcer. — Prusaki! — krzyczy Tryś, co wypada dziwacznie, bo właśnie w tej chwili nastaje za barykadą cisza tak zupełna, że Trysiową odpowiedź muszą słyszeć nie tylko ci właśnie Prusacy, ale chyba i owi Klepaccy, na których odsiecz liczy sierżant. — Co tam się dzieje? — Malicki zdołał już wyplątać się z chruśniaku i patrzy w dół duktu. — Cosik krzy-czom, odmieńce przeklęte, pewnikiem gotujom się do śturma. — To co ze mną? — Balcer zaczyna kręcić się w miejscu, patrząc na Trysia. — Mam iść z Walentym na Klepaki? — Przecież słyszałeś. Po to was posyłam do leśnicy. Tera to jedyna nasza nadzieja. — A jak tam... — zaczyna Walenty i odwraca wzrok od zakrętu, patrząc pilnie na sierżanta. — Co? — A jak tam nikogo nie ma, w tych Klepakach? — To... to... myślę, że wtedy amen z nami. — Co wy, sierżancie, tam musi ktoś być! — wykrzykuje oprzytomniały nagle Balcer. — U nas tak nima, żeby wszyscy się wynosili. Zawdy kogoś znajdę. Ale co mam z nimi gadać? — Prawdę. Nic więcej. Skąd jesteśmy i po co. Musisz za nas poręczyć. Ciebie znają, to ci wiarę dadzą, nam mogą nie dać. Poręczysz? — A... a jak mogę nie poręczyć? Przecie bili my się razem i... ■ 15 f Wilki za progiem 235 — Uciekamy razem. Zgoda — kiwa głową Tryś. — O to właśnie chodzi. — Ale co mam gadać? — upiera się Balcer. — Waluś będzie gadał. Ty masz tylko poświadczyć — klaruje zrozpaczony sierżant takim tonem, jakby przemawiał do zagwożdżonej armaty. — Waluś, a ty... gdzie cię niesie? — Nie... nie podoba mi się! — woła przez ramię Malicki, zbiegając środkiem duktu. — Co tak cicho? Uciekli czy co? Cafli się? — Uważaj, stary, bo cię ustrzelona jak kaczkę! — woła w trop za nim Tryś. — Jak Jędrka — odzywa się nagle Balcer. W tej samej chwili Tryś słyszy za plecami gruby głos Malickiego: —r Sierżancie! — Co zaś? — Te... te szwabskie kiszki chcom... chcom... — Co z tobom, Waluś? Gadaj. — Chcom, żeby my się... żeby my się im zdali w je-niectwo. — W plen? i— Przecie mówię po polsku, że w plen — dudni swym basem Malicki, nie na żarty urażony. Ale sierżant nie ma czasu teraz na czyj ekolwiek urazy. Chwyta kolegę za obszywki i trzęsie nim tak, że Walentego gniew mija jak nocna mgła. — Skąd wiecie, co po nas chcom? — wrzeszczy nie jak sierżant, ale po prostu, jak rozgniewany chłop, któremu sąsiad miedzę podorywa. —■. Skąd? ■— Parlamentara przysłali. Niemiec, ale ze Śląska i po naszemu gada. Chcieli krakusy go zatrzymać, zzuć śniego te białe czeehcżery i nalać mu na rzyć dwaścia pięć stemplem. Alem nie dał, choć mu się należy za to, że po naszemu gada, a u szwabów służy. 226 — Ale parlamentar, Waluś! — Toć gadam, że mu nic nie uczynili. Czeka na odpowiedź i trzęsie rzycią ze strachu... — Czekaj, Walenty, a jak jest po ichniemu rzyć? — Nie wiem, ale on będzie wiedział, ten ode Śląska. Kaj lecisz, Jędrek? Ale tym razem Balcer pokazuje, na co go stać. Gna w dół ku zakrętowi, tylko mu te dziury na piętach migają. Jeszcze obaj pozostali nie zdążyli wybuchnąć śmiechem, a już jest z powrotem. — Pedział... pedział — pokrzykuje zasapany już z daleka — że arsza! — Jako? — Przecie mówię: arsza — nadyma się Balcer i toczy wzrokiem od sierżanta ku Malickiemu. — Starczy? — Nie, nie starczy — woła Tryś i obraca towarzysza twarzą z powrotem w stronę, skąd przyszedł. — Leć ku niemu jeszcze raz i powiedz, co by nam skoczyli do ar-szy. Ale już! , — Żeby już skoczyli? — Nie. Już leć. I wracaj zara. — Dobra! — odkrzykuje Balcer całkiem prywatnie, a nie „na rozkaz!", jak powinien się według regulaminu odmeldować, i już go nie ma. Widać bardzo mu po sercu ordynans dowódcy. Zresztą wraca prawie natychmiast. — I co? Poszedł? —■ Nie bardzo kwapi się iść. — Po jakiemu? — Ma stracha przed swoim komendantem. Gada, że... że tak nie idzie powtórzyć ichniemu oficjerowi, jak my by chcieli, bo wtedy mogą go skazać na sto pałek za munduru obrażenie. — I co będzie? — Nic. Powiedziałem, że... żeście przykazali — za- 227 czyna się Balcerowi trochę gorzej mówić pod uważnym spojrzeniem Trysia — żeście kazali wypirzyć go, znaczy parlamentara, za zakręt. — Takżeś przykazał... że niby taki daję ordynans? — No! — Jędrek przełyka ślinę i patrzy mężnie na dowódcę. Ale zaraz zwraca wzrok, za spojrzeniem Trysia, w kierunku barykady. Gapią się tedy jak sroka w gnat w tych kilka uschniętych pni tam w dole, na pierwszym zakręcie duktu, jakby one drzewiny mogły ich uchronić przed tym, co za moment rzuci im się do gardeł. Wypatrują oczy ku owym kilkudziesięciu prywatnym śmierciom, zaczajonym za tym zakrętem na każdego z nich, bez różnicy, czy są od Czapskiego, Wo-dzickiego, czy w zielonych artyleryjskich kurtach. Za chwilę nikt tu już w niczym wybierać nie będzie, ani w imionach, ani w mundurach. Wszystkim dostanie się po równi. Więc też wszyscy, ilu ich jest, wlepiają wzrok w swoją barykadę, nie, nie w barykadę, w to, co jest za nią. W one wraże szepty, pomruki, zgrzytanie podkutych infanteryjskich buciorów po osypiskach duktu. Zaraz! Zaraz się zacznie! Drżą kolana w przyklęku, truchleją ręce dzierżące broń. Pot zalewa oczy, i dobrze, że to jeszcze pot. Za chwilę będzie wrzask —■ myśli każdy po swojemu — z tej strony po naszemu, z tamtej po szwabsku, bo pewnie zaraz poderwą się do szturmu. Ale przecież chodzi absolutnie o to samo. A kiedy pójdą salwy, to nawet będzie wyglądało tak samo. I co teraz? Teraz to już tylko czekać. Żeby już. Żeby wreszcie zaczęli. Nieraz było się w bitwie i w szturmie, i w karierze, ale nigdy tak długo i tak blisko. Ile to może być? Czterdzieści kroków? Dwadzieścia? Na razie mogą tylko to robić, co robią: gapić się i trząść portkami. Tak. Ze strachu. Ze zwyczajnego, gnojkowego strachu, który tyrpał, tyrpie i tyrpać bą~ 328 dzie zawsze portkami wszystkich bohaterów świata, we wszystkich wojnach, szturmach i nagłych krwiach. I nagle za rozwidloną jedlą, odchyloną w tył przed zakrętem, zaczyna się piąć ku górze czyjś pochrypują-cy baryton. Tryś przekręca głowę jak psiak nasłuchujący znajomego głosu i nie wierzy własnym uszom. To chyba... tak, to chyba Cyprys, mazurska ruda kiereja, wywodzi najspokojniej w świecie, fałszując zresztą jak napadnięty kaczor. Ale cóż to on fałszuje? Zabije mnie ktosi albo ja kogosi, bo mi się cupryna na głowie podnosi... — Rany! Co ta mazurska wiewiórka wymyśliła! — przebiega sierżantowi przez myśl i nagle pojmuje, że tylko z tego cholernego strachu mogła się Cyprysiowi wyśnić ta piosenka, która przywodzi teraz do opamiętania jego samego, sierżanta drugiego batalionu drugiego pułku szefostwa jenerała, Panie świeć nad jego duszą, Wodzickiego. I oto czar pryska. Kilkadziesiąt chłopskich gardzieli dołącza natychmiast do Cyprysia i w ciemniejące niebo nad duktem bucha jurny refren, szwabom na zatratę: Anizem go pobiuł, anim go porobiuł, alem go ze spyrkom do klusków podrobiuł... I ten właśnie przyśpiew powraca do życia wyziębłe od grozy serca wojaków Naczelnika. Znowu te serca zaczynają bić, znowu w garście powraca krew i oto głośno, na cały pysk, ożywać się poczyna nadeptany chłopski honor. Właśnie w tej śpiewce. I patrzcie, co rudzielec wymyślił — w sam raz na te spasione prus- 229 czyna się Balcerowi trochę gorzej mówić pod uważnym spojrzeniem Trysia — żeście kazali wypirzyć go, znaczy parlamentara, za zakręt. — Takżeś przykazał... że niby taki daję ordynans? — No! — Jędrek przełyka ślinę i patrzy mężnie na dowódcę. Ale zaraz zwraca wzrok, za spojrzeniem Trysia, w kierunku barykady. Gapią się tedy jak sroka w gnat w tych kilka uschniętych pni tam w dole, na pierwszym zakręcie duktu, jakby one drzewiny mogły ich uchronić przed tym, co za moment rzuci im się do gardeł. Wypatrują oczy ku owym kilkudziesięciu prywatnym śmierciom, zaczajonym za tym zakrętem na każdego z nich, bez różnicy, czy są od Czapskiego, Wo-dzickiego, czy w zielonych artyleryjskich kurtach. Za chwilę nikt tu już w niczym wybierać nie będzie, ani w imionach, ani w mundurach. Wszystkim dostanie się po równi. Więc też wszyscy, ilu ich jest, wlepiają wzrok w swoją barykadę, nie, nie w barykadę, w to, co jest za nią. W one wraże szepty, pomruki, zgrzytanie podkutych infanteryjskich buciorów po osypiskach duktu. Zaraz! Zaraz się zacznie! Drżą kolana w przyklęku, truchleją ręce dzierżące broń. Pot zalewa oczy, i dobrze, że to jeszcze pot. Za chwilę będzie wrzask — myśli każdy po swojemu — z tej strony po naszemu, z tamtej po szwabsku, bo pewnie zaraz poderwą się do szturmu. Ale przecież chodzi absolutnie o to samo. A kiedy pójdą salwy, to nawet będzie wyglądało tak samo. I co teraz? Teraz to już tylko czekać. Żeby już. Żeby wreszcie zaczęli. Nieraz było się w bitwie i w szturmie, i w karierze, ale nigdy tak długo i tak blisko. Ile to może być? Czterdzieści kroków? Dwadzieścia? Na razie mogą tylko to robić, co robią: gapić się i trząść portkami. Tak. Ze strachu. Ze zwyczajnego, gnojkowego strachu, który tyrpał, tyrpie i tyrpać bę- 228 dzie zawsze portkami wszystkich bohaterów świata, we wszystkich wojnach, szturmach i nagłych krwiach. I nagle za rozwidloną jedlą, odchyloną w tył przed zakrętem, zaczyna się piąć ku górze czyjś pochrypują-cy baryton. Tryś przekręca głowę jak psiak nasłuchujący znajomego głosu i nie wierzy własnym uszom. To chyba... tak, to chyba Cyprys, mazurska ruda kiereja, wywodzi najspokojniej w świecie, fałszując zresztą jak napadnięty kaczor. Ale cóż to on fałszuje? Zabije mnie ktosi albo ja kogosi, bo mi się cupryna na głowie podnosi... — Rany! Co ta mazurska wiewiórka wymyśliła! — przebiega sierżantowi przez myśl i nagle pojmuje, że tylko z tego cholernego strachu mogła się Cyprysiowi wyśnić ta piosenka, która przywodzi teraz do opamiętania jego samego, sierżanta drugiego batalionu drugiego pułku szefostwa jenerała, Panie świeć nad jego duszą, Wodzickiego. I oto czar pryska. Kilkadziesiąt chłopskich gardzieli dołącza natychmiast do Cyprysia i w ciemniejące niebo nad duktem bucha jurny refren, szwabom na zatratę: Anizem go pobiuł, anim go porobiuł, alem go ze spyrkom do klusków podrobiuł... I ten właśnie przyśpiew powraca do życia wyziębłe od grozy serca wojaków Naczelnika. Znowu te serca zaczynają bić, znowu w garście powraca krew i oto głośno, na cały pysk, ożywać się poczyna nadeptany chłopski honor. Właśnie w tej śpiewce. I patrzcie, co rudzielec wymyślił — w sam raz na te spasione prus- 229 kie wieprze, psujące powietrze teraz po drugiej stronie barykady. Nie wieprze, ale barany — myśli mściwie Tryś i aż mu się grdyka rusza z wściekłości. — Na pohybel że im, mać ich szwabska, chocia ich rota, a nas garść. — W tym samym momencie Malicki klepie się w kark, jakby go giez użądlił, i pochyla się nad porzuconym karabinem Sitarza. Stempel przecie! Jest stempel! — Mogemy iść — podbiega do Balcera i trąca go w bok. — Pora! — Pora! — powtarza jak echo Tryś. — Jędrek, lećcie na Klepaki, rozeznajcie się, co i jak, rzeknijcie, że będziemy się tu trzymali, póki sie da, a potem... cafamy się za wami. Ile zakrętów jest na duchcie? '— Aaa — otrząsa się Jędrek — jest trzy, znaczy bez tego tam — wskazuje na barykadę — to ino dwa. I to z początku. Po trzecim zakręcie ducht leci prosto. Jak w pysk dał. — Aż do kiela? — pyta Walenty. — Aż do samy polany. — A onże płot na polanie sposobny ku obronie? — Nie bardzo. Lepiej się bronić w leśnicy. Sposob-niejsza. — To ruszajcie. Waluś, wisz, co masz gadać. O Plewińskim i o nas. A z kim, to już ci Balcer pokaże, nie? — No! — wzrusza ramionami wojak, że niby po co te gadania, że mu nie pierwszyzna. Ale wciąż nie rusza się z miejsca. Nagle schyla się szybko i podnosi z ziemi Sitarzową flintę. —: Co zaś? — mruczy Malicki, mrugając do Trysia. — A nic — odpowiada trochę niewyraźnie tamten. — Flinta je flinta, po co ma się marnować. — Teraz już nie marudzi. Przemyka się pod jodłowym konarem i rusza niemal biegiem ku górze. Za nim biegnie Malicki, bryzgając pecynami gliny. 230 Sierżant patrzy przez chwilę za nimi, ale zaraz prostuje się i poczyna niespiesznym krokiem schodzić ku swoim. I właśnie teraz słyszy zza barykady wysoki, nosowy głos. Szczęka krótką komendę. Głosu nie zna, ale słowo tak. Nieraz mu się śniło w nocnych .zmorach. Rzuca się na ziemię i turla jak nieprzytomny do bezpieczniejszego brzegu duktu. — Feuer! Widocznie szwaby tylko czekały na jego powrót, bo ten ich fojer pruje gwałtownie w sterty bukowych liści, ścielące się na poboczu, nieco powyżej leżącego sierżanta. Znów żelazne paluchy pocisków grzebią w czuprynach drzew. Znów wszystko dokoła w powietrzu, lesie i na ziemi poczyna tańczyć. I dopiero teraz nadchodzi huk. Jakby dwaj straszliwi dobosze runęli na siebie z bębnami. Jeden z pedantycznie grzmocącym werblem, drugi zanoszący się nieprzeliczonymi piorunami, szastający się po obudzonej puszczy jak oszalały naganiacz, który napędza obławie grubego zwierza. Te odmierzone to salwy. Raz, dwa, trzy i przerwa. I znów: raz, dwa, trzy... Widocznie z trzech glejtów palba idzie — przemyka przez myśl Trysiowi. I zaraz następna: A te nieporządne huki to woltyżery. Każdy strzylo na własną rękę. Wiadomo: więcy z tego strachu jak pożytku. U nas zawdy kapitan woltyżerami czynił przed śturmem, żeby nastrachać tamtych z drugiej strony. Rany! Zara póńdą do śturma. Nie może być ina-czy. To znaczy... to znaczy... To znaczy, że trza się oderwać od tego piekielnego zakrętu i od zapory. I w nogi, póki czas. Ku drugiemu zakrętowi. Ale to już, duchem, żeby tylko zdążyć. Tryś zaczyna się modlić, tyrpiąc równocześnie za nogawki leżących przed nim kamratów. Odwracają ku niemu głowy. Już wiedzą, o co chodzi, nie musi przemawiać ani rozkazywać. Wystarczy ruch ręki. — Bokami, ino 231 bokami, bo nas tu zaciukają. Tak, tak, ku tamtemu zakrętowi. Już najwyższy czas samemu pryskać. Najlepiej tędy, gdzie leży ciało Sitarza. Trudno, ostawimy go. O rany, żeby my choć uśpieli! Zdążyli. Jeszcze co prawda nie wszyscy z Trysio-wych potrafili się okopać, jeszcze nie wytknęli flint ku wrogowi, a już barykada zabieliła się od pruskiego żoł-dactwa. Pchają się pyzate koniglich-brandenburgische jegry w wysokich kamaszach naciągniętych na pasowane gatki, przytrzymują długie flinty, przedłużone jeszcze regulaminowo o bajonety, w pół brzucha, kolbą ku biodru, sapią w swoich podskubanych białych lej-bikach i długich, obcisłych kamizolach. Sapią, psia ich mać, ale idą. Co tam idą, kroczą, pilnując się jak jasny gwint, żeby przypadkiem nie zmylić kroku, nie wypaść z szeregu. Straszecznie muszą się bać tych swoich un-ter- i oberoficjerów. Ale to przecie dla jednych własna ziemia, Kieleckie, a dla drugich — obcy, ślepy las, puszcza i ducht leśny, a nie plac egzercyrki, i choć idą pod górę bezczelnie, na całą szerokość duktu, przecie widać, że to nie parada i że im się te równo sprawiane glejty zaczynają załamywać. Ale nic. Drugi zakręt milczy. Trysiowi już się osadzili na swoich miejscach, ale salwy nie ma, bo rozkazu nie było. A Tryś ma czas. Dopiero jak podeszli na trzydzieści, no, dwadzieścia pięć kroków, uparcie ranżerując cugami: pierwszy po salwie przepuszcza drugi, salwa, wchodzi trzeci do salwy, po nim czwarty — nad wąwozem wzbija się ostry głos sierżanta: „Tooon! Tuj! Cel! Pal!" Sine wargi ognia muskają zakręt i polska salwa trzepie na odlew w gęby pruskich gemeinów, gotujących się właśnie do strzału. I próżno rozpaczliwe krzyki dowódców usiłują zatrzymać kolejny cug przed ucieczką. Białe mundury rejte-rują, jakby piorun padł między nich. Nie dziwota — dostali ognia w samą twarz. Nie pomaga żaden ordnung 232 ani pruska pycha, obrońcy wytrzymali następ aż do samej salwy. A po salwie już nabili broń. Zaraz grzmotnie nowa salwa. Uciekać! — Przepadli, psiapary! — wrzeszczy uradowany Am-broz zza najbliższego krzaka. — Zara wrócą, nie bój się! — woła do niego Tryś podciągając się ponad gałęzią, jakby chciał dojrzeć za zakrętem skradających się wrogów. — Pilnuj łeba, bo ci zdmuchną. — Eeej, żeby tak nasze grenadiery! — pokrzykuje cienko Józef Rajca. — Podskoczyliby ku nim ma-łowiela i daliby jeim łupnia granatami. — Nie mamy czym! — dudni Ambroz ku bratu. — Grenadierów mamy, a granatów nie. — Cichajcie! Idą zaś! —■■ Na ozaist, idą! Szykuj broń! Tooon! Tuj — drze się Tryś podnosząc do oka swój zdobyczny sztucer. Jeszcze błysk spojrzenia ku tamtym. Już znów się pchają! Potem po swoich. Gotowi! Jeszcze wstrzymać oddech, żeby nie zmarnować prochu, i — Cel! Pal! — Znów siny błysk salwy i nim dym się rozwieje, komenda: Ładuj broń! Gotowi! Zza zakrętu wyskakują znowu Prusacy. Tym razem nie w sformowanym cugu, ale luzem, jak popadnie. Nie ma na co czekać. — Cel! Pal! Ładuj broń! Tooon! Tuj! Cel! Pal! I tym razem salwa skutkuje. Trudno oczom uwierzyć, ale zakręt pustoszeje na moment, jakby one bran-denburgery jeno się przyśniły chłopskim oczom zaczajonym przy flintach. Tylko dwie pary nóg w białych gatkach nie sczezły, ale podskakują i kurczą się wciąż na samym zakręcie. I tylko one świadczą, że to nie sen. Ale w tym momencie jakieś ręce wciągają rannych poza zasięg wzroku naszych wojaków. — Znów dostali w rzyć, sierżancie — unosi znad 233 ziemi swój czerwony łeb Cyprys. — Żeby ino ładunków starczyło, to mogemy tu raszt uczynić, co? Ale Tryś nie odpowiada. Nie ma czasu. Znów podrywa cały pluton i gna wszystkich pod górę, ku trzeciemu zakrętowi. Tym razem nikt za nimi nie strzela i to jest największy zysk ich poprzednich salw. Zresztą ta cisza nie potrwa długo. Każdy z nich o tym wie, a przede wszystkim sam Cyprys, i za to sierżant jest mu wdzięczny. Ale nawet nie ma czasu rzucić okiem na rudego zucha, bo trzeba wciąż patrzeć w górę duktu i w dół duktu. Ku Klepakom, z których wciąż nie ma znaku życia, chociaż parę pacierzy już upłynęło, parę bardzo trudnych pacierzy. I w dół, ku tym w białych pludrach. Właśnie. Byleby tylko tamci dwaj uśpieli. Ale dukt jetet pusty. Od leśnicy nikt nie nadchodzi. I dlatego Tryś gapi się teraz bez zmrużenia powiek już tylko ku górze, aż mu oczy łzami zachodzą. I nic. Wtedy sierżant próbuje, korzystając z momentu oddechu, sforsować las z obu boków duktu, żeby ubezpieczyć skrzydła. Ale oba wysłane patrole wycofują się rychło. Żołnierze już z daleka rozkładają ręce, że nie, że nic się nie da zrobić. Gąszcz taki, matecznik, ciżba puszczańska, wysoko, po pachy chruśniakiem i starodrze-wiem podszyta. To dobrze. To dzięki Bogu — duma Tryś i teraz już ma w głowie jedynie wierch duktu. Żeby tylko coś tam uładzili w górze, a przede wszystkim żeby dali znać o sobie, bo przepadli jak kamień w wodę. Wtem z dołu werble. Znowu! Jak za pierwszym razem. I znów prusackie wrzaski. Sierżant patrzy po swoich: zaciśnięte zęby, zaciśnięte garście na kolbach flint. Ale jeszcze nim jegry wyłonią się zza zakrętu, nad- 234 biega z góry Malicki. Sadzi jak dzik, słychać go pewnie w głównej pruskiej kwaterze. Ale Walenty nic sobie z tego nie robi, gdy hamuje piętami o sążeń przed Try-siem, aż kamienie poczynają toczyć się w dół, ku nieprzyjacielowi. Malicki łyka powietrze jak rybą przebita ościeniem. Chce coś rzec, ale tylko dyszy. — Przyńdą?! — No! — Próbuje jeszcze coś powiedzieć tamten, ale nic nie słychać, więc wojak zaczyna potakiwać wszystkim: głową, ramionami, nawet flintą, że tak, że wszystko będzie rychtyk. Dopiero po chwili odzyskuje głos: — Przyjdą... ale... ale wpierw... —- Co zaś? — My mamy, nie mieszkając, wyjść duchtem na wierch, przeskoczyć polanę i zawrzeć się w leśnicy! — krzyczy Malicki, bo w tej samej chwili kilka potężnych wybuchów zagłusza pierwsze nieregularne strzały następujących. Od razu widać, że Prusacy mają i grenadierów, i granaty. — Po co? Dopadną nas tam i pojmą jak barany. — Ale! Kaj tam! — prostuje się Malicki i pada natychmiast na ziemię, pociągnięty przez sierżanta, bo kule zaczynają fiukać im koło uszu jak stada jaskółek. Przez chwilę nic nie mówią, tylko chciwie wpatrują się w bok zakrętu, zza którego czyjeś niewidoczne ręce obrzucają Trysiowych granatami. Na szczęście mało który dolatuje do wojackich kryjówek, większość złowrogich bąków śpiewa, brzęczy, podskakuje na grudach duktu albo wybucha, zahaczając zapłonami o kamienie i gałęzie krzewów. Ale po każdym wybuchu odpryski lecą jak grad i trzeba się dobrze pilnować, by nie oberwać jak Snocha, który dostał w łeb na początku grenadierskiego natarcia i teraz poprawia co chwila brudny kołpak bandaża, zsuwający mu się z głowy. 235 — A... a gdzie Balcer? — Ostał śnimi. — Tedy mamy iść ku leśnicy? — Tak. Ale już. Po mojemu —■ krzyczy Waluś do ucha sierżantowi — tylko tera, póki szwaby nie wyśli na nas. Bo potem mogemy się od nich nie oderwać. — Dobra! Cafamy się. Leć ku temu garbikowi za nami. Tam leżą działyńczyki i twoi, od Czapskiego. Po-derwij ich i jazda ku leśnicy. Pilnuj się, Waluś, żebyś nam nie ubył po drodze. Waluś już szoruje brzuchem po wybojach duktu; za chwilę szczęśliwie niknie za załomem gruntu. Sierżant okrzykuje swoich i w mgnieniu oka odskakuje z nimi ku górze. Za trzeci zakręt. Żołnierze mijają go w pędzie i gnają jak stado dzików, posapując i stękając z wysiłku. I oto niestety, w momencie kiedy przeskakują trzeci zakręt, dopada ich nieszczęście. A właściwie dopada tylko pyskatego Mazura z czupryną czerwoną jak marchewka. Tuż za zakrętem rudzielec chybnął się nagle w bok, przykląkł powoli na trakcie i tak już pozostał. Przypadli do niego kamraci i porwali na ramiona, choć od razu poznali, że niosą zabitego, bo im bardzo na tych ramionach zaciążył. Nagle czyni im się tak, jakby już nie było kogo lubić, jakby ten, którego niosą, pozostawił po sobie tylko jedno uczucie: nienawiść. I wszyscy nagle wiedzą, choć nie pada ani jedno słowo, że skoro nie stało tego kamrata do lubienia, to jest za to kogo nienawidzić, jest czym karmić zmartwiałe serce, a to bardzo ważne dla kogoś, kto co chwila truchleje w sobie, kto ma do kogo wracać z wojny. Suną tedy pod górę zaciskając zęby, spleceni ze sobą ramionami, żeby łacniej było nieść ciało kolegi. Ale oto w ostatniej chwili, kiedy już oczy zachodzą mgłą, a nogi odmawiają posłuszeństwa, z wierchu, od 236 polany, nadbiegają jacyś ludzie. Już są przy niosących, odbierają od nich nieszczęsne Cyprysiowe ciało i spieszą z pomocą przyzostającym w tyle. Trysiowi nie mają nawet siły pytać. Chwytają pomocne ręce i dobywają z siebie wszystko, by tylko osiągnąć szczyt, by wyplątać się z tych ostatecznych puszczańskich obierzy. A przybysze uwijają się jak duchy wśród ustających wojaków. Odbierają od nich flinty, sakwy, mantelzaki, podpierają mocnymi ramionami, podsadzają krzepko przez wyboje duktu i holują spokojnie, ale nieustępliwie, ku szczytowi. Do sierżanta, pnącego się z mozołem od drzewa do drzewa, szlusuje jeden z przybyszów i podpierając go ramieniem, pyta spokojnie: — Wyście są sierżant Tryś? — Mo... może — chrypi wojak w odpowiedzi. — A wy to kto? Klepacki? — Pątny, jak już chcecie wiedzieć. Wujo Pątny, tak mnie tu wołają. Klepackich powinowaty. No, chwała Bogu! Już my są doma — przytrzymuje na moment towarzysza, pod którym załamują się nogi. — Tak — dodaje, widząc jak Tryś z wytężeniem gapi się na potężną chałupę, rozpartą w środku polany — to nasza leśnica. Do niej was wiedziem. — Obronimy się tam z wami przed... Szwabów cała rota, a pewnie i więcy... ■— Wiemy — śmieje się Pątny jakimś krótkim, niedobrym śmieszkiem. — Nie takie ona, ta klepacka for-talicja, śturmy wytrzymywała. Łamali sobie tu zęby tacy... różni, na naszą skórę łakomi. — Co nam tera czynić? — Biercie swoich i biegiem ku leśnicy. Tam już na was czekają. — Kto zaś? —: Nasi. Rozstawią was na postach, powiedzą co i jak. Wiemy, że broń macie, 237 - To dużo wiecie, mamy. A patrony do flint, bo z tym u nas bida? — A, to już my mamy. Czy to wszyscy wasi? — pyta wskazując pluton zbierający się przy Malickim. Nie ma tylko Cyprysia. Ponieśli go przed chwilą leśni ku tamtej sadybie. Nogami naprzód go ponieśli. — Wszyscy — odpowiada po chwili sierżant, przeliczywszy żołnierzy. — Prawie wszyscy... — Co zaś gadacie? — zaniepokoił się Pątny. — Kogo jeszcze brak? Myślicie o tym... o tym zabitym, którego zabrali nasi? —: Nie — odpowiada twardo Tryś. — Jeszcze jednego ostawili my w lesie. — To trudno — mówi prędko leśnik. — Potem uczynimy mu pochówek, jak Bóg przykazał. — Potem? Tacyście pewni, że to nie oni, nie szwaby nam pochówek będą czynić? — Już niech was o to głowa nie boli, sierżancie — odpowiada Pątny ze śmiechem w głosie, chociaż twarz ma jak z kamienia. — Już one szwaby są nasze. Niech tylko dojdą ku palisadzie. — A kaj ona? Aaa, widzę — Tryś przez moment wodzi wzrokiem po zamczystym, ostrokołowym parkanie, dzielącym ich od lasu. — To tu chcecie śnirni zacząć? — Na pewno ku niej podejdą. Wszyscy tak czynią, kierym się udaje dojść na tę polanę bez naszego zaproszenia. — Takie... nie żądane goście? — Jak byście wiedzieli — śmieje się Pątny drobno, po swojemu, nie spuszczając ani na moment oka z Try-siowego plutonu, który szybkim marszem biegnie ku widniejącym z dala zabudowaniom. Wiedzie wojaków wysoki młokos o rudej czuprynie, tak rudej, że sierżantowi przez chwilę ściska się serce. 238 — Kto jest ten rudy? — Młody Klepacki. Celestyn. A któż by? Przed godziną dowiedział się od Jędrka, kiery od was przyszedł, jak zginął mu ociec pod najjaśniejszym Naczelnikiem, to nie dziw, że będzie ostry na tych szwabów. Sierżant gna teraz porwany pod rękę prze? towarzysza. Pątny taszczy Trysia raz wraz zerkając ku tyłowi, w stronę palisady. Ale Prusacy nie pędzą na oślep ani nie strzelają. Na polanę powoli nasuwa się zmierzch, ale nigdzie ani śladu białego munduru. Jeszcze nie. — Jak chcecie jeich zażyć? — pyta po chwili Tryś. — Niby szwabów... Chcecie stątela nasiąść na nich? —i Nie — odpowiada krótko Pątny. — Widziecie ten pagór tam? -— wskazuje na brzeg lasu po przeciwnej stronie niż palisada. — Widzę. Abo co? — Tam czekamy na gości. — Starczy was? Jeich przecie rota. Jegry i grena-diery. Brandenburgi. Ostro stają. Spotkali my jeich pod Szczekocinami. Municji mają w bród. Granaty! — To i dobrze — odpowiada spokojnie Pątny i podnosi rękę. — Bywajcie! Lecę ku nim. Już najwyższy czas. I nie zabaczcie: wy zaczynacie! Jak tylko pysek wytkną zza palisady! — podrzuca w ręce sztucer, taki sam jak ma Tryś, i zaczyna biec ciężkim kłusem ku tyłowi. — O, leci Walenty. On wam powie, co i jak. — Jako to: my zaczynamy? — krzyczy za nim sierżant, ale zaraz przycisza głos. Patrzy teraz ponad ramię towarzysza ku lasowi. Ale w tym momencie wargi jego unoszą się nagle jak u psa, gotującego się skoczyć komuś do gardła. Wygląda to tak, że Walenty odwraca się czym prędzej na pięcie i mimo woli też szczerzy zęby w bardzo brzydkim uśmiechu: z lasu wysypują się białe figurki i sprawnie, w równych glejtach, zdą- 239 żają ku palisadzie. Pierwszy cug już zachodzi za ostro-kół, już przyklęka, już przybija stemplami naboje. Szwaby!... — Szwaby! — przeraźliwy wrzask Jacka wytrąca mi z rąk worek z ziemią; ledwo to dotaszczylem do okna i władowałem na parapet, a ten się drze! — A kto ma być? Szwajcarzy? Portugalczycy? — odwracam się ku Jackowi, który stoi w drzwiach leśniczówki i wciąż wrzeszczy to jedno słowo. Tak właśnie zapamiętałem ten moment: najpierw byłem wściekły, a dopiero potem dostałem pietra, ale to takiego, że ciarki mi poszły po krzyżach. Ale zaraz baranieję zupełnie, bo Jacek zaczyna się śmiać. Widocznie muszę wesoło wyglądać. Nie ma co. Gdzie mój autorytet dowódcy? Ale i mój zastępca również ma taką minę, że i mnie zaczyna się gęba krzywić. Jednym słowem cholernie nam obu radośnie, zwłaszcza że już od kwadransa szkopskie granatniki okładają nas ogniem, aż cała polana stęka. — Co jest? — pytam, wykorzystując moment ciszy, podarowany nam przez szkopów. — Od Mniowa koncentrują się znowu! — Myślisz o tych kaemach? — wskazuję brzeg zbocza, zza którego coraz mocniej dobiegają pyskate traj-koty karabinów maszynowych. Jakby ktoś puścił w ruch piekielną pralnię. Teraz, kiedy milczą moździerze, jazgot ich staje się nie do wytrzymania. — No jasne, szkopy znowu się pchają. — Nie szkopy, tylko te policjanckie hilfsgieroje, od tego się zaczyna, panie podchorąży. Jak ich znam, nie będą forsowali tych bagien pod naszym ogniem, nawet gdyby sam generał SS w tyłek ich szczypał. Zresztą, nie pieprzmy na darmo, ale sprawdźmy — podry- 240 wam się do biegu i hamuję na samym brzeżku stoku. Obok mnie zalega na brzuchu Jacek. Już wysuwa głowę ku zboczu i gapi się jak cielę na malowane wrota. Zaraz jednak cofa głowę. — No i co, spokój? — patrzy na mnie, jakbym to ja ten spokój zarządził. — A tak, spokój — wściekam się. — Więc po co mnie budzisz? — Ja... jak to? — Drugi raz mnie alarmujesz w ciągu godziny, i to z tego samego powodu. Najpierw nie dajesz spać, a teraz odrywasz od roboty. Co z ciebie za adiutant? — O rany! — woła ze zgrozą Jacek. — A gdybym nie zameldował o tych cholernych własowcach, to byś mnie ochrzanił. — Obowiązkowo! — przyznaję uczciwie. — Ochrzaniłbym. — To co z ciebie za człowiek? — Nie jestem człowiek, obywatelu adiutancie, jestem dowódca. Nawet kiedy śpię. Co się tak gapisz? regulaminu nie znasz? Aha — dodaję, nie pozwalając dojść do głosu skołowanemu chłopakowi — pchnij kogoś do sztabu. Niech się odezwą. A w razie czego niech nas zawiadomią na czas o ewakuacji, bo nie zdążymy ubezpieczyć duktu w dole. — To może tego... Kałużę z czujki. I tak ranny w ręce... — Dobra. Zmień go. Niech leci do sztabu. Aha, i nie nazywaj go „Kałużą", bo się obrazi. Ma pseudonim „Bajura". A poza tym przyślij do mnie „Balladynę". Tak. Tutaj. I musisz po drodze sprawdzić leśniczówkę, zwłaszcza te dwa okna od strony lizjery i stryszek. —Л co jeszcze? — mruczy z przekąsem Jacek. — Może skoczyć do Bodzentyna po tytoń i bibułki „Herbe-wo" czy „Solali"? Ifi — Wilki za progiem 241 — Podchorąży „Dżek"! To rozkaz! — Jest! Rozkaz! To znaczy... co mam w leśniczówce sprawdzić? — Jacek już się dąsa po swojemu, ale muszę go trzymać w garści, bo strasznie się ostatnio robi pyskaty. — Okna przede wszystkim. Chciałem to zrobić sam, aleś mi nie dał dokończyć. Podgoń „Wira" i „Stańkę", żeby ubezpieczali okna na stryszku. Może trzeba będzie jeszcze parę worków z ziemią dołożyć. Worki są w schowku za drzwiami... — Wiem — ucina Jacek i marszczy się. — A może jeszcze te stare beczki napełnić ziemią? Ustawimy je za werandą. Zawsze będzie jakaś osłona, zanim odskoczymy... — Czasem... — zaczynam chrząkać i milknę, bo widzę, jak chłopak przygląda mi się spod oka. —- Co? — Czasem wydać by się mogło, że z ciebie byłby zupełnie dobry zastępca dowódcy. Ale to tylko czasem — mamroczę, zły na samego siebie, że nie pomyślałem o tych beczkach. — No, leć, sokole! Jacek wierci się przez sekundę na swoim miejscu, zrywa się nagle i zaczyna biec ku domowi, nachylając się co parę kroków, jakby te uniki mogły go ochronić przed pociskami. A właśnie czołgi przypomniały sobie o nas i zaczynają ciężkimi młotami wybuchów przybijać ziemię do grzbietu stoku, u którego brzegu leżę. Takie już moje partyzanckie szczęście. Może by się wycofać? — dumam, przyglądając się coraz częstszym błyskom, tańczącym po zboczu. Za dużo ich jak na mój gust. Nigdy nie byłem bohaterem, ani w tym pierwszym wrześniu, ani w żadnym z następujących po nim sześćdziesięciu miesięcy. W tej chwili też mam boja jak jasny gwint, po prostu gdybym nie leżał, to bym się trząsł. No bo pewnie: skaczą sobie te 242 cholerne stalowe pasikoniki całymi stadami po łące, zboczach i drzewach, i robią, co chcą, a człowiek leży w samym środku tego bajzlu i nie robi nic. A raczej nic zrobić nie może, bo facety, co o parę kilomerów stąd posyłają w naszym kierunku te naręcza żelaziwa, nie mają pojęcia, gdzie ty ukryłeś swoje własne, niepowtarzalne i jednorazowe życie. Właśnie ty. I nic ich to nie obchodzi. Oni tylko posyłają w twoim kierunku to, co mają posyłać. Nie widzą cię przecież, nawet nie obserwują cię przez lornetę jak snajper, nie. Po prostu co minutę naciskają spust w takim przyrządzie zakończonym lufą. Czynią to bez specjalnych namiarów czy koordynatów artyleryjskich. Naciskają. Buch! I po wszystkim. Możesz skorzystać z ich propozycji albo nie. Tak, tylko że i to nie zależy od ciebie. Tak czy inaczej ci tam, z naprzeciwka, szwabscy artylerzyści, czołgiści czy jak im tam, choleryści, bynajmniej się nie zmartwią, gdy ich pocisk wyląduje na pniu starej jedli zamiast na twoim łbie. I tak nie widzą skutków swojego ostrzału. Tak cztery i tak cztery, jak mówi przysłowie. Nieprawda! Masz prawo się bać. Tak. Zwłaszcza o siebie samego. Ale za chwilę nadbiegnie tu dziewczyna, twoja łączniczka i sanitariuszka. W sam czas ją zaprosiłeś! Rany! Zupełnie zapomniałem o „Balladynie". Tym bardziej trzeba się wycofać — przebiega mi przez myśl, ale w tym samym momencie ktoś pakuje się w bruzdę, w której przed kwadransem leżał Jacek. To Halszka. Wymachuje mi pod nosem tym nieszczęsnym visem i boję się, że lada chwila pociągnie za spust, bo jest bardzo przerażona. Od razu widzę po jej szeroko otwartych oczach, skaczących po tych błyskach na zboczu, że się boi. I to jak! Co najmniej tak jak ja. — Wzy... wzywałeś mnie, „Leśnik"? — słyszę jej 243 głos niewyraźny, bo biedactwo dzwoni zębami i pewnie okrutnie się tego wstydzi. — Pan porucznik mnie wzywał? — poprawia się. ■—: Tak — przerywam jej. — Co z twoim sanpun-ktem? — Gotowy. — Gdzie? — W komórce koło drzwi. Tych tylnych, od werandy. O Jezu! — dziewczyna przywiera do mnie tak ciasno, że przez moment czuję na sobie drażniący ucisk jej piersi. Granat, który ją tak przeraził, wybucha poniżej nas na stoku, tak blisko, że przez kilkadziesiąt sekund leżymy przy sobie ogłuszeni. Twarzą w twarz. Jej usta są o dziesięć centymetrów od moich, a ja... a dla mnie największe zmartwienie w tej chwili to tylko to, żebym nie zginął jak głuchy. Dopiero gdy Halszka otwiera oczy i patrzy na mnie, zaczynam odzyskiwać rozum. Najpierw jako mężczyzna, o ile to rozumem można nazwać, a dopiero potem jako dowódca. Nagle nie tylko odzyskuję słuch, ale i wzrok, ten właśnie drugi wzrok, bez którego nie mogłem dotychczas dostrzec jej piękności, kobiecego oddania, wychylającego się do mnie. Z szeroko otwartych oczu, ze znużenia przywartego cieniami do tych oczu i zbierającego się w kątach rozchylonych warg. Bledziutkich. To zobaczyłem także. Musiałem coś szepnąć, jakieś słowo czy znak, nie pamiętam, ale na pewno tak uczyniłem, bo Halszka przymknęła oczy i przywarła ustami do moich warg. Dokoła zakotłowało się od wybuchów. Widać nawet wrogowie uczcili ten moment salwą honorową, a ja wciąż smakowałem ten pocałunek, nie mogąc pojąć, ani przez chwilę nie mogąc pojąć, gdzie dotychczas byłem i co robiłem obok tej dziewczyny przez tyle tygodni i miesięcy, obok tego pocałunku, obok niej, którą mam w tej chwili przy swoich ustach. Przez tyle 244 daremnych dni, nocy, godzin i sekund. Gdzie byłem? Co robiłem? Jak mogłem? Przymykam oczy pełne łez. Chyba tak bardzo żal mi samego siebie. Ale kiedy je otwieram, dziewczyna tkwi na brzegu zbocza z nasuniętym na głowę kapturem panterki i gapi się w dół, ku bagnom, jakby nigdy nic. Ciągnę ją za brzeg kaptura. — Złaź! — Albo co? — Złaź w tej chwili! „Balladyna" zsuwa się z bruzdy. Majta przy tern beztrosko tym piekielnym visem i to tuż przed moim nosem. Mamroce coś po cichu. — Po co tam się pchasz? Nieszczęścia szukasz? — Chcę... muszę się przyzwyczaić, Roman — widzę, że znowu zęby jej zaczynają dzwonić. — Nie... nie gniewaj się, ale ja... strasznie się boję... — Ja też się boję i właśnie dlatego nie wystawiam się, gdzie nie trzeba — staram się mówić szorstko, pewnie dlatego, że usta mam wciąż jeszcze pełne słodyczy, jak dziecko ssące cukierek. I do czego to podobne? — Myślę, że nic już tu nie wytropimy. Na dole spokój. — A co było? — Własowcy dali znać o sobie. Już im przeszło — w tej chwili robi mi się gorąco, bo przechwytuję spojrzenie Halszki, trzepotliwe i ufne jak gołąb w słońcu. Co mam zrobić z tą ufnością? I oto właśnie ja pierwszy odwracam wzrok. Dureń i tchórz. W ostatnim ułamku sekundy widzę jej zakłopotany, a równocześnie chyba kpiący uśmieszek, gdy odwraca twarz ode mnie. Ale w tej samej chwili dostrzegam również mojego nieocenionego zastępcę, krzątającego się żwawo dokoła leśniczówki. Widzę dokładnie, jak tyra kilkoma chłopakami, na pewno pokrzykując na nich, bo wprawdzie stąd 245 nie słychać, ale ja znam Jacka: strasznie lubi być generałem. A teraz ma okazję z tymi beczkami. Widzę wyraźnie, jak taszczą stare, wysłużone beki po kapuście, napełniają ziemią i targają w głąb, za werandę. Inni robią to samo z workami. W ten sposób wyrasta za leśniczówką, w stronę leśnej lizjery, wcale poręczna barykada. Jeżeli tak dalej pójdzie, to w ogóle możemy pod jej osłoną zwiać do Kielc, nie spostrzeżeni przez Niemców. Starają się chłopaki. Ale nie. Nie ma obawy, Niemcy jak już nas dopadli, to tak łatwo nie wypuszczą. Tyle tylko, że chłopcy mają zajęcie z tymi beczkami. Obtańcowują je, jakby to były dziewuchy w czas sianokosów. Łopaty tylko furgają w powietrzu, barykada wydłuża się w oczach, aż miło patrzeć. Chyba cały pluton poderwał Jacek do tej roboty. Mam nadzieję, że chociaż czujek mi nie ściągnął z pozycji. Tak się na nich zagapiłem, że zapomniałem o ostrzale, moździerzach i... no nie, o dziewczynie nie zapomniałem ani przez moment. W tej samej chwili zza lasu po przeciwnej stronie zbocza nadbiega najpierw to piekielne dudnienie, a potem wyskakuje nasz stary znajomy, kolka mu w bok, storch. Sunie nad nami tak nisko, że mam ochotę dać mu kopniaka w ten jego wypięty zad. Na przeszpiegi go przyniosło. Żeby chociaż nie dojrzał koło domu tych manewrów z beczkami i workami, bo zaraz, o ile go znam, poda koordynaty do swoich, na Siodło, i w ciągu paru sekund możemy stracić jedyny dach nad głową, nie mówiąc już o mojej osobistej, klepackiej krzywdzie. Co te żłoby wyczyniają? Co robicie? — Padnij jeden z drugim! Padnij, do jasnej grandy, na ziemię! Na ziemię! — wykrzykuję, choć w tym piekielnym huku sam siebie dobrze nie słyszę, a co dopiero tamci, z odległości. Ale co oni robią? Fras ich jakiś napadł czy co? Nie zaryli się w ziemię, pod najbliższy krzak, płot czy drze- 246 wo. Murowane, że byłby ich przegapił. Ale teraz przepadło. Już ich dojrzał. Nawraca. Zaraz będziemy tu mieli „bambioszkę", jak mówią ruskie zrzutki. Nakryją nam polanę gorącym parasolem. Trzeba wiać, ale dokąd? Pryskać, ale to już, bo prawie natychmiast po odlocie storcha robi się cicho i gdyby nie niemrawe po-pukiwania szwabskich karabinów tam w dole, można by myśleć, że zbudziliśmy się z męczącego snu podczas młodzieńczej wycieczki w góry i teraz wystarczy tylko zmrużyć powieki, by powrócić do poczciwych przedwojennych realiów: z dziewczęciem pod ręką, noclegiem zamówionym w schronisku i kilogramem suchej kiełbasy w plecaku. Ale ręka dotyka ostrej szczerbiny na lufie i odskakuje jak oparzona: nie dadzą żyć, żebyś nie wiem jak mrużył oczy. Można tylko westchnąć, ale okazuje się, że i to nie. W połowie westchnienia zaczyna się nowy ostrzał czy bombardowanie. Sprzężone, skoncentrowane, skoordynowane czy cholera wie jakie. W każdym razie generalne. Muszą mieć amunicji po uszy, żeby tak sypać sól na ogon kilkunastu wojakom, których ten śmierdziel powietrzny wyniuchał na naszej polanie. I druga myśl: Zboczem ku lasowi. Zaszyć się między drzewa, bo tu nie wydzierżymy. — Halszka! — wrzeszczę, choć nie może mnie słyszeć. — Tam! — pokazuję ręką kierunek i podrywam dziewuchę do biegu, popychając ją w stronę lasu, ale moja „Balladyna" wygląda, jakby miała ochotę przypaść zaraz ku ziemi. Jest bardzo blada. To chyba szok. Taszczę ją ku lasowi, potykając się co chwila i zagryzając wargi ze strachu, że po prostu nie zdążę. Zdążyłem. Jeszcze kilkadziesiąt metrów gnania, obijania się o pnie, upadków i odskoków od drzew, smagniętych żelazną ulewą, i już jakiś wykrot wysłany uschłymi liśćmi. Wrzucam weń dziewczynę i zeskakuję 247 sam. Przez moment zapada się dokoła kurtyna ciemności i grzmotów, ale zaraz powraca ku nam cały wojenny świat. Od niego nie da się uciec. Kto tu tak szlocha? Ale to nie płacz. To Halszka. Leży w wykrocie z odrzuconą głową i chwyta spazmastycznie powietrze. Powinienem mieć jeszcze w manierce trochę bodzentyń-skiego bimbru. Jest! Dotykam wierzchem dłoni policzka „Balladyny" i czuję, jak jej skóra napełnia się ciepłem. Dziewczyna ucicha, jej twarz traci napięcie i pięknieje tak, że zaczynam się uśmiechać, i to jest jedyne, co mogę zrobić w tej chwili. Jestem zmieszany i pełen winy, a moja ręka z manierką opada. Czuję się jak skarcony gówniarz. Przykładam do ust manierkę i łykam zdrowo. Raz i drugi. Właśnie wtedy Halszka otwiera oczy. Patrzy na mnie i coś jakby uśmiech przewija się przez jej blade wargi. Ale w tej samej chwili jakiś spory odłamek wali ze stekiem w szczyt sąsiedniej jodły i oczy dziewczyny ciemnieją ze zgrozy. Widzę wyraźnie, jak szybko zaczyna pulsować maleńka żyłka na jej szyi i nic mi, pamiętam do dziś — nic mi jej nie żal. Nie. Tylko to jedno: nadeszła sposobność, chłopie! Nadeszła sposobność. Rzucam broń, manierkę, cały świat, z jego cholernymi granatami, wojną, mordowanymi drzewami i ludźmi. Wyciągam ręce do dziewczyny, do tego przerażenia, w jakie zatrzasnęła się jej twarz przed sekundą, do grozy, w jaką umknęły jej oczy. Ale w tej chwili nic mnie już nie obchodzi. Nawet świadomość tego, że mnie nic nie obchodzi poza... Przywieram ustami do jej ust, a kiedy czuję, że zaczynają ciepleć i rozwierać się w rozkoszy, spływam ku tej żyłce, trzepocącej się na jej szyi, i potem niżej, rozszarpując niecierpliwymi palcami jakieś guziki i zapięcia. Słyszę jej jęk, a może to ja jęczę, gdy dopadam 248 jej drobnych piersi i czuję, jak jej sutki, małe brunatne zwierzątka, budzą się w moich pocałunkach, jak się garną z radością ku moim ustom. Za chwilę zaczną śpiewać. I oto w momencie gdy nieprzytomnymi dłońmi rozrywam w strzępy wszystko, co mnie od niej dzieli, dostaję w twarz. Nie. Nie w przenośni, dostaję w gębę tak ostro, że mi w uszach dzwoni. Dopiero teraz słyszę jej krzyk. Ale to na nic. W oczach latają mi czerwone płatki, rzężę z wysiłku i triumfalnej pewności, że oto za chwilę spełni się to, co się ma spełnić mimo oporu i próśb. Tak było zawsze na świecie i tak będzie teraz. Moje dłonie dorwały się w tej sekundzie do smukłych dziewczęcych bioder. I tylko to się liczy! Dopiero teraz okazuje się, że nie tylko to. Zaćmiło mi się w głowie tak, że podrywam się szybko i natychmiast upadam na twarz. Podnoszę się jeszcze szybciej, ścierając z czoła krew. Jestem pewien, żem dostał w łeb odłamkiem. Cholerne cwajnosy szkopskie — w takiej chwili! — Roman! — dopiero teraz dochodzi do mnie jej głos. — Nie... nie gniewaj się... musiałam. Ja nie... ja nie chcę tak, ja... nie gniewaj się... musiałam cię uderzyć. Roman! — widzę zamglonymi oczami twarz dziewczyny, spuchniętą od płaczu, dostrzegam wreszcie w jej ręce tego cholernego visa i nagle rozumiem. — A niech to zła krew — klnę jak furman i szybko zdejmuję rękę z głowy, bo uświadamiam sobie, że muszę wyglądać jak skrzywdzona baba. Dobra! Już ja ci pokażę, kto tu będzie skrzywdzony! — przebiega mi przez myśl. Teraz dziewczyna zrywa się z ziemi i poczyna niezręcznie osłaniać swoją nagość. Chwytam ją w ramiona. — Roman, puść, to boli! Roman! — słyszę jej pełen rozpaczy krzyk. — Brzydzę się ciebie! — Ja ci się pobrzydzę! — wrzeszczę, gdy tylko zro- 249 zumiałem, co ona mówi. — Teraz się brzydzisz, a przed godziną co było? Z psem się tak nie postępuje, a co dopiero z człowiekiem! — wołam nieprzytomny z furii i odpycham ją od siebie tak, że niemal rozpłaszcza się na ścianie wykrotu. — Rozmyśliłaś się, tak? — ryczę jak szaleniec, ale już mi wszystko jedno. Niech kogo innego czaruje swymi minami. — Żal ci się zrobiło cnoty, co? Wolisz ją zostawić dla tego jedynego. Na po wojnie. Nietkniętą. Nienaruszoną, tak? — Roman! —. A wiesz ty chociaż, dziewczyno, czy doczekasz końca wojny? — chrypię, krztusząc się żalem i pretensjami do własnej głupoty, która kazała mi odepchnąć „Balladynę", zamiast przytłamsić ją za wszelką cenę do dna wykrotu razem z jej fochami i fumami. — Czy ty wiesz, czy uda ci się wyjść dzisiaj z tego lasu nie tylko z) tą swoją cnotą, ale w ogóle ż życiem? Krety nko! I oto Halszka prostuje się i przez moment patrzy mi w oczy, ale tak, jak nigdy na mnie nie patrzyła. Widzę wyraźnie, jak jej blade policzki nabiegają krwią, jakbym uderzył ją w twarz. Najgorsze, że ja, ja sam czuję, jak bym to naprawdę uczynił. Wyciągam ku niej ręce, ale ona cofa się tak gwałtownie, że mi się zimno robi. I pomyśleć: jeszcze dziś o świcie, jeszcze przed godziną, byłem dla niej wszystkim — dowódcą, autorytetem, wyrocznią. Pewnie podkochiwała się we mnie po swojemu, po dziewczyńsku, jak to umieją robić wszystkie te panienki z krakowskich dobrych domów, w plisowanych spódniczkach, z licealnymi tarczami na rękawach białych bluzek. A ja? Co tam ja, chłopski syn, podporucznik czasu wojny, mam głowę tylko do tych zasadzek, odskoków, nocnych marszów i salw. Ognia! Ognia ze wszystkich kalibrów, to jedno, co mogło wprawić w uniesienie każdego z nas, pasierbów 250 wojny i bękartów wciąż nie spełniających się marzeń o tym, jaka też jest ta ziemia, która nas nosi, jaka była i jaka być powinna. Oto co rozgrzewa nas do czerwoności, z czym zasypiamy i z czym budzimy się z palcem na spuście trofejnego bergmana. Z innych spraw pozostawało chyba żarcie do syta na okazyjnych postojach i krótkie, zachłanne obłapki z tęgołydymi wiejskimi nimfami, dopadanymi w sadach, sąsiekach i najczęściej na ściółce leśnej, z szyszkami pętającymi się, gdzie nie trza, z jodłowym igliwiem, sypiącym się na skórę mokrą od tej, niech ją szlag, rozkoszy. Gdzież w tym wszystkim miejsce na miłość wyzierającą ze spojrzeń, na czuły gest, na celebrowanie w sobie chceń, napomknień, tajonych wspominków, gestów zatrzymywanych w połowie, żeby nikt się nie domyślił prawdy. Gdzież tu czas na dręczenie się szczęściem? Mogłem tylko skorzystać z doświadczenia, z tego, co robiłem dotychczas z innymi, i z tego, co inni robili ze mną. Więc skorzystałem. Sięgnąłem do tych piersi. Dotknąłem ich sobą. A potem do bioder, gdyż zawsze myślałem, że do tego są: do rozkoszy. I oto teraz stoję przed tą dziewczyną, moją sanitariuszką i towarzyszem bojów, cholera wie dlaczego o tym właśnie myślę w tej sekundzie, a nie o jej piersiach, sprężystych jak dojrzałe gruszki, ani o biodrach, których dotyk sparzył mnie jak gorące żelazo. Myślę o „Balladynie" i o tym, jaki jestem biedak przy niej. Słowo daję, tak właśnie myślę. Żałuję siebie w tej chwili z całego serca. Okrutnie mi siebie żal, żebym tylko się nie rozpłakał. Tfu! I nagle słyszę jej szept. Cichy i żałosny, jakby chciał towarzyszyć mojemu żalowi: — Roman! Jak mogłeś, Roman! Chcę się do niej przysunąć, chcę, czy ja wiem... mo- 251 że chcę tylko sprawdzić naszą obecność naprzeciw siebie, pogłaskać, dotknąć czubkami palców jej ust skrzywionych w bólu, ale to ona pierwsza wyciąga dłoń ku mojej głowie i przez moment czuję na czole jej chłodny dotyk. Ostrożnie ściera mi z oczu coś, co zalewało mi wzrok. To chyba krew. Krew z rany, którą mi przed chwilą zadała. Moja pierwsza rana w wojnie z tą dziewczyną. Boże! — Halszka! — szepcę i dopiero teraz zdumiewa mnie, jak to się dzieje, że słyszę swój cichy głos tak wyraźnie, jak przed chwilą jej szept. Co się dzieje? Gdzież salwy, wybuchy, trzaski, dudnienie i grzmoty czołgów, granatników i moździerzy? Czyżby sama wojna ucichła przed nami? — Jak... jak ty nie rozumiesz — słyszę znowu szept „Balladyny". Już nie patrzy na mnie. — Co? — Jak ty nic nie rozumiesz... kochany — dodaje dziewczyna wciąż tak samo cicho i nagle jednym skokiem podrywa się z wykrotu. Jeszcze jeden ruch i już jej nie ma. Słyszę tylko trzask łamanych krzaków i jej drobny, dziewczęcy tupot. Dopiero teraz pojmuję dokładnie, że Halszki już przy mnie nie ma i że strzały umilkły. — Co ja, idiota, zrobiłem! — wołam przez zaciśnięte zęby. Odbijam się potężnie od dna i ląduję na brzegu wykrotu. Rzucam się natychmiast w pościg, choć nogi odmawiają mi trochę posłuszeństwa. Ale na skraju polany naskakuję na Jacka. Podbiega do mnie zdyszany i już z daleka woła: — Co jest, szefie? Jesteś ranny? — Ja? Ranny? Aaa —* opamiętuję się — rąbnąłem głową w konar. A gdzie „Balladyna"? — Pognała do leśniczówki. — Co jest z tą ciszą? Dlaczego nie strzelają? 252 — Właśnie przyszedł rozkaz ze sztabu. Niemcy się przegrupowują. Pewnie zaraz zaczną atak od czoła. Mamy wejść w nasze zadanie. Wariant „A". Zabezpieczenie i obrona duktu od dołu. Zgrupowanie odrywa się od nieprzyjaciela. — Alarm plutonu! — Już zarządziłem. Pluton gotów do marszu. — Czujki? — Zdjęte. Te od zbocza także. — Dobra. A kto w odwodzie? „Wir" i... — I „Stańko", no i w tej chwili „Balladyna". Pewnie sprawdza sanpunkt i rannych, „Sana" i „Lipka", bo „Ancymon" uparł się, że nie zostanie w leśniczówce. To lekka rana, a chłopak pali się do akcji. Może go weźmiesz, „Leśnik"? — Jego tak. „Sanem" trzeba się zająć, może nie wytrzymać drogi, zawsze to postrzał głowy... Ale niech „Wir" przypilnuje, żeby „Balladyna" dołączyła z rannymi do zgrupowania. — Nie wiem, czy będzie chciała — mruczy niepewnie Jacek. — Myślę, że będzie. A poza tym to rozkaz, jasne? — Rozkaz! — powtarza Jacek i przygląda mi się ze zdziwieniem. — Ruszamy? — Ruszamy — odpowiadam jak echo i przesuwam na pasie granaty, żeby było bardziej poręcznie. — Oby tylko z fartem! — Musi być fart — błyska ku mnie zębami Jacek. — Kto ma mieć szczęście na Klepakach, jeśli nie Klepa-cki? — rusza ostrym krokiem w stronę werandy, gdzie stoją w dwuszeregu chłopcy z bronią u nogi. — Nie każdy dzień musi być sposobny do fartu, stary — wołam, dołączając do niego. Myślałem, że puści to mimo uszu, ale tamten hamuje i chwyta mnie za ramię. 253 — Co mówisz „Leśnik"? Coś niefajno? — Nie — odrzucam i ciągnę go za sobą. —i Tak mi się tylko głupio powiedziało. Czas na nas, nasze sokoły czekają, stary — wskazuję na pluton podrywający się na nasz widok. — Na nich patrz, nie na mnie! W południe wypogodziło się jakoś, a nawet od strony Szwedzkiego Siodła ukazuje się jesienne słońce, podparte na dużej przestrzeni sinym słupem kurzawy. To chyba tam biegnie czoło frontu, bo stamtąd dochodzą drgające, przesiane przez przetak puszczy i odległości, odgłosy wybuchów i salw, cała ta akustyczna gmatwanina bitwy, wciąż wzmagająca się i cichnąca. Na Klepackiej polanie pozorna cisza. Po ostatniej odprawie plutonu żołnierze rozbiegli się do zajęć wyznaczonych przez porucznika „Borowego". Ci, którzy nie luzowali czujek i nie mieli dyżuru w punkcie dowodzenia, zabrali się do napełniania zbiornika z wodą w piwnicy leśniczówki. Mogli krzątać się prawie jawnie między studnią a domem, jako że po dwóch wywiadowczych nalotach storcha mieli prawo liczyć na chwilę przerwy, zwłaszcza że czołgowe działa od jakiegoś czasu przestały stukać po obrzeżach lasu i samej polanie. Również granatniki i moździerze, co już było dziwniejsze, uspokoiły się znacznie i tylko od czasu do czasu nękają partyzantów ostrzałem raczej psychologicznym niż szturmowym. Zresztą, sądząc z toru pocisków, lądujących przede wszystkim na zboczu opadającym ku trzęsawiskom, pozycje ich musiały być ukryte na przeciwległym zboczu, gdzieś za plecami własowców. Pociski nie padają tylko tak sobie, na wiwat. Przed godziną, tuż po drugim nalocie storcha i zanim zluzowano warty, trzeba było odwołać z czujki „Bartnika", 254 rannego odłamkiem granatu w bark. Gdyby nie zdobyczny żandarmski tornister, z którym „Bartnik" nie rozstawał się nawet we śnie, nie byłoby kogo luzować na czujce. Właśnie dlatego „Jakoteż" na rozkaz „Borowego" pchnął gońca do wszystkich placówek patrolowych, nakazując jak najgłębsze okopanie się, mimo iż ogólnie przewidywano, że pluton będzie jeszcze w najbliższych godzinach użyty do bezpośredniej akcji bojowej. Podchorąży „Jakoteż", a właściwie „Jerzyk", bo tamtego pseudonimu uparcie nikt nie używał, jako że cały pluton uważał go za najgłupszy z możliwych, więc „Jerzyk" spotyka „Goplanę" w sanpunkcie plutonu. Jest to mała komórka, mieszcząca się pod schodami w sieni leśniczówki. „Bartnik" niby szasta się przy „Goplanie" i certuje przed wyjściem, poprawiając ogromny, na wyrost opatrunek, jaki mu namotała dziewczyna niemal od szyi po biodro, ale zaraz za progiem spluwa siarczyście i odbiegłszy parę kroków, woła na pomoc kolegów. Zaraz zaczną redukować wspólnymi siłami ten cały bandażowy majdan. Ale „Goplana" promienieje dumą. Nie zawsze trafia jej się taka okazja wykazania swoich medycznych przewag. „Jerzy" przygląda się jej wsparty o futrynę drzwi. Uśmiecha się rozbawiony sytuacją, ale na tym właśnie uśmiechu sanitariuszka go przyłapuje. Podbiega do niego napięta i wściekła, co jednak wygląda, jakby szarżowała na chłopaka piersiami. Oczywiście „Jerzyk" kamienieje zupełnie, a jego twarz przypomina uśmiechającego się barana. Mimo to dziewczyna atakuje. — Co to ma znaczyć? Jeżeli podchorążemu coś się nie podoba, może zawsze o tym zameldować dowódcy drogą służbową. A jeżeli w mojej pracy widzi coś tak bardzo śmiesznego, to niechże nie robi z tego tajemnicy. Może razem się pośmiejemy... 255 — O, to, to! — odczarowuje się wreszcie „Jerzyk". —* O niczym innym nie marzę od rana. Lenka, ale ty jakoś nie masz dla mnie oczu. Czekam przecież, żebyś się uśmiechnęła, a ty jak chmura gradowa... — chłopak urywa i odwraca się ku drzwiom wyraźnie nadąsany. Lena marszczy nos chyba z uciechy, ale się nie odzywa, porządkując swoje gospodarstwo jakby nigdy nic. -— Nie wiem, co cię ugryzło. A może... — Co może? — Może nagle przerzuciłaś swój sentyment na kogo innego. To się podobno zdarza pannom w twoim wieku? — Zupełny kretyn! — oświadcza Lena spokojnie, głośno i wyraźnie, jakby przemawiała do chorego konia. — Co ty możesz wiedzieć o pannach w ogóle, a o tym, co im się zdarza, w szczególności? — No, coś tam może i wiem... — Jeżeli tak, to tym lepiej. Będę miała z głowy jeszcze jednego kozaka. Puść mnie, czego chcesz? — wy-szarpuje się z niezbyt widoczną złością z ramion „Je-rzyka". — A ty pewnie nie wiesz, czego ja chcę? — odku-wa się chłopak trochę bezczelnie, ale widząc rumieniec, rozlewający się na jej twarzy, dodaje pospiesznie: — Chcę wiedzieć, przynajmniej tak uważam, że powinienem wiedzieć, co mam... jak właściwie jest z nami... — Nie wygłupiaj się — odpowiada prędko Lena, ale tym razem nie odtrąca już rąk chłopaka. Stoją chwilę przytuleni do siebie, z przymkniętymi oczyma. „Jerzyk" wygląda jak wniebowzięty, bo o taką właśnie odpowiedź mu chodzi. Błądzi ustami po twarzy dziewczyny, ale gdy pocałunki przestają mu wystarczać, „Goplana" nagle odpycha go i wywija się z jego rąk. I dobrze się stało, bo w tej samej chwili drzwi komórki odskakują, a w progu staje wysoka, nieco pochylona postać. 256 — Czyżby flirt za moimi plecami? „Jerzyk", co tu się dzieje? — A, komendant... komendant pewnie nie dostrzega — odpowiada „Lena", przygryzając wargi — że sprawdzamy z podchorążym stan bandaży. — Jak „Bartnik"? — Ledwo żyje, tak go Lenka opatrzyła. Wszystkie członki unieruchomiła mu bandażami — parska śmiechem „Jerzyk", ale milknie spojrzawszy w twarz „Borowego". — Pytam sanitariuszkę, podchorąży! — Tak... to lekka rana, płytkie rozcięcie barku, ale mogą być komplikacje, bo to bardzo ruchliwe miejsce, więc może... może rzeczywiście trochę za wiele bandażu... —i Grunt, żeby w marszu nie przeszkadzało — mruży oczy „Borowy", jakby chciał lepiej przyjrzeć się „Goplanie". — No, dobra. Tymczasem! — muska w przelocie obydwoje po ramieniu i wychodzi, zatrzaskując za sobą drzwi. Tamci przez sporą chwilę patrzą na te drzwi jak zaczarowani. Pierwszy opamiętuje się chłopak. — Widziałaś, jaki ważny? — Pomyślałbyś lepiej, a nie gadał byle co. Co to znaczy ważny? Obowiązek dowódcy. Przyszedł, sprawdził i poleciał. Wiesz, jaki jest. — Właśnie, że nie bardzo wiem. Nigdy nie jestem pewny, czy nie ma mi czegoś za złe. A na wojnie najważniejsze, żeby nawzajem polegać na sobie. — Nie polegasz na nim jako na dowódcy? — No, nie — „Jerzyk" kręci głową zaskoczony — dowódca z niego dobry, ale... —■ urywa nagle i patrzy z ukosa na dziewczynę. — Co chcesz przez to powiedzieć? J7 — т/УШц za ртойіещ 357 — Przede wszystkim chcę powiedzieć, żebyśmy wyszli z sanpunktu. — Nie wykręcaj się. Odpowiedz. — Potrzymaj te bandaże. Trzeba je gdzieś umieścić na barykadzie, żeby były pod ręką. I chodźmy już — „Goplana" wybiega pierwsza i zaraz za werandą skręca ku barykadzie z beczek. Tu dogania ją „Jerzyk". — Dawaj ten zasobnik. O, tu go postawimy, w tej wyrwie. Dawaj go! — Co mi tam wyrwa! — ciska się chłopak. — Dlaczego nie możemy pogadać spokojnie w domu? — Czy ty nigdy nic nie rozumiesz? Nie chciałam, żeby Roman... nie chciałam, żeby „Borowy" widział, że zostaję z tobą dłużej sam na sam. — Lena, nie rób ze mnie balona! — Nie wiem, o co ci chodzi — obrusza się dziewczyna. — Znasz go dłużej niż mnie. Chodzisz z nim w partyzantce od samego początku, od września chyba, i dopiero teraz mówisz, że go nie znasz? — Znać a znać to różnica. Strzelamy razem w jednym kierunku już kupę czasu, to prawda, ale nie znam go od samego początku. Spotkałem go już tutaj, podobno tak jak ja doszlusował z Warszawy. Ale więcej nie wiem. On najmniej lubi gadać sam o sobie, a u nas nie ma zwyczaju wyciągać nikogo na słówka. Sama wiesz, jak to jest. — No więc? — Co więc? O nim wiem tyle, cośmy wspólnie nawojowali. Co prawda jemu trochę lepiej poszło, bo dostał podporucznika czasu wojny, a ja nie. Ale nic straconego. A co do niego... co ja o nim mogę powiedzieć? Walczy z fajerem, po chłopsku... — To znaczy? — Zacięcie. To nie zawsze dobra cecha dowódcy. Pcza tym skryty. 258 — Skryty? A mnie się zawsze zdawało, że ludzie go lubią. — To ty go lubisz! — Oj! — wzdycha dziewczyna i opiera się na cembrowinie studni. — Pewnie, że go lubię. Przecie bym nie wytrzymała z wami długo w jednym plutonie, gdybym go nie lubiła. Ale... — Co ale? — Powiem tak, jak ty przed chwilą: lubić a lubić to różnica. Ciebie też lubię... Wiem, że jesteś lojalny chłopak. Zawsze taki byłeś, od kiedy cię znam, więc nie staraj się być gorszy, niż jesteś. — Jestem lojalny i słucham go jak cholera. Ale co prawda, to prawda: nie podoba mi się... prywatnie. — Ale dlaczego? Zgłupiałeś, „Jerzyk". Nic innego, tylko jakiś giez cię ugryzł. Chyba zazdrość. — Może — odpowiada podchorąży, wyraźnie strapiony — chociaż nie tyle do niego mam w tej sprawie pretensje, ile do ciebie. — Do mnie? — A tak. On raczej się tobą nie zajmuje, tyle co służbowo, nawet na ciebie nie patrzy, no, wiesz, o co mi chodzi... nie wodzi za tobą ślepiami jak wielu chłopaków z plutonu. I to mi się najbardziej w nim nie podoba. —■. Z tobą chyba nie wszystko w porządku, „Jerzyk". Co ty pleciesz? — Zaczekaj. Nie patrzy, bo chytrus. Nie chce dać poznać po sobie. A ty mówisz, że on nie jest skryty. Poczekaj, pozwól mi skończyć. Więc on mi się nie podoba tylko z tego powodu. Ale z tobą jest gorzej. Bronisz go. Udajesz, że cię nie interesuje. A mnie się widzi wiesz co? — Nie wiem i nie mam nawet ochoty wiedzieć. — Ale ja swoje muszę powiedzieć — upiera się „Je- 259 rzyk". — Pewnie się na mnie obrazisz, ale wolę to mieć za sobą... Wydaje mi się, że wystarczył jeden dzisiejszy dzień, a raczej dopiero pół dnia niby samodzielnego dowództwa, a już się znajomej pannie zaczęło kręcić w głowie. Jeden dzień panowania „pana na Klepakach"! Co się stało? Dlaczego się śmiejesz? Lenka, ja mówię poważnie. Słuchaj, bo się obrażę. Lena! Ale dziewczyna wybucha tak gwałtownym śmiechem i od razu widać, że nie udaje. Zaciska usta pięściami, ale to śmiechu nie powstrzymuje. Twarz chłopaka pąsowieje z urazy. Dopiero teraz „Goplana" uspokaja się trochę i krok za krokiem cofa ku barykadzie. — Aleś wymyślił, „Jerzyk", cha, cha, cha! Jednym słowem jedyne, czym mógł mi zaimponować nasz dowódca, mnie, zatabaczonej mieszczaneczce, jest jego, pożal się Boże, majątek. Cha, cha, cha! Włości dziedziczne, klepackie latyfundia, uwieńczone tym leśnym pałacem, obok którego stoimy! Nie, tego już za wiele. Tylu znałam chłopców, miłych, odważnych, inteligentnych, przystojnych, głupszych czy mądrzejszych, to musiał mi się trafić właśnie taki jak ty. Skąd ci przyszedł do głowy pomysł z zauroczeniem mnie przez tego orła z wiejskich ostępów, przez... co ty wyprawiasz, „Jerzyk"? Puść! — zaczyna odpychać ręce chłopaka, który bynajmniej nie wygląda już na gniewnego. — Nie puszczę. Coś powiedziała? — Że chłop potęgą jest i basta! — Nie wykręcaj się, bo ci dam w skórę. — Cooo? — Tak. Dostaniesz w skórę. Dwadzieścia pięć odlewanych. Będę miał za jednym zamachem piękne z pożytecznym. Co mówiłaś o mnie? — Nieważne, com mówiła. Ważne, co myślę o tobie. Ale o to lepiej nie pytaj, bo się chyba rozpłaczesz, jak ■ 260 ci powiem. Dajże spokój, osiole kwadratowy, i wypuść mnie z tego kąta. — Zaraz cię puszczę, przysięgam, tylko musisz... — Czego jeszcze? — To ostatnie pytanie nie ma już żadnej siły. Toteż za barykadą zalega przez moment cisza nasycona tylko oddechami dwojga szczęśliwych ludzi, przy tajonych na sekundę w samym zanadrzu wojny. Ale długo to wszystko nie może trwać. Wiadomo, że i swoi, i wrogowie czyhają na ten moment. Wreszcie odzywa się pierwsza „Goplana". To właśnie ona szepce rozdygotanym głosem: —■ Juruś! Przecież... przecież opamiętaj się. Zostaw mnie już. Nie wystarczy... mało ci tego, na co się godzę? Przecież zaraz możemy oboje zginąć, a ty... — Nie mów tak, Lenka — „Jerzyk" nagle prostuje się i ogromnie uroczyście pochyla nad ręką towarzyszki. — Teraz całuję cię jako moją narzeczoną, żebyś wiedziała. I dlatego... dlatego myślę, że nie możemy zginąć, chyba żeby już w nic nie było warto wierzyć na świecie. — Cicho bądź, Juras. I nie wywołuj wilka z lasu. Pamiętaj, że w tym lesie jest bardzo dużo wilków. Przez chwilę patrzą na siebie zachłannie, jakby nagle obojgu zabrakło słów. Pierwszy spuszcza wzrok chłopak. — Powinienem chyba ofiarować ci jakiś kwiatek na pamiątkę tej chwili, Lenka. Tak się robi przy takiej okazji. Nie bardzo znam się na tym i nie ma kwiatków, bo jesień za późna, ale zaraz ci przyniosę... — Nic mi nie przyniesiesz. Zaraz może być alarm. A co chciałeś mi przynieść? — W plecaku, na stanowisku, mam taki... kwiatek. Szarotkę. Zasuszona wprawdzie, ale liczy się, że kwiatek, prawda? Siostra mi dała, też Helenka, mam widać 261 pecha do tego imienia, no, nie burmuś się... Helenka dała mi tę szarotkę po powrocie z wakacji w Zakopanem. Tuż przed wojną. I od tego czasu ten kwiatek ze mną wojuje. Przyjmiesz go? Czy może się obrazisz? — Wiesz, co ci powiem, Jurek? To ty jesteś zasuszony. Stary, zasuszony badyl. Tyle że romantyczny. I to jest największe nieszczęście w tym naszym życiu, z którym teraz nie wiadomo, co zrobić, jak z uschniętą gałęzią. A ty... a ty... — Co ja, kochanie? —■. A ty jesteś... najfajniejszy zupak, jakiego znam. Wystarczy? — Nie. Nie wystarczy. A on? — Kto? Ach, znowu zaczynasz? On... — Krótko i węzłowato: dlaczego ci się Roman nie podoba? Czy dlatego, że chłop? — Nie wiem... Może. Ciężki jakiś i... i trudny. Może dlatego, że za pewny siebie. Nie zauważyłam, żeby kiedy cofnął decyzję, jaką raz wydał. — Tak. On właśnie taki jest —= turbuje się chłopak, mierzwiąc ręką czuprynę. — Nie to, żeby nieprzystępny, ale taki jakiś... osobny... — Jaki? — No, trudno mi to wyrazić. Nie za łatwy do zbliżeń. —i To nie tylko to — dodaje szybko „Goplana" i wzrok jej na moment staje się twardy, jakby miała wydać wyrok. — Jest taki... serio, poważny bez potrzeby, jakby nie było w nim wesołości. Czasami mam wrażenie, że jak się zamyśli, to odchodzi od nas diabli wiedzą gdzie... Włóczy się wtedy, jak ty mówisz, osobno, nie ma go między ludźmi, w izbie czy na polu. A on tylko trwa i... i muchy na nim siadają." — Stop, Irma. Tak nie można! — mimo woli podno- 262 szę głos, ale z tymi muchami w scenariuszu nie mogę się przecież zgodzić. Jak to tak? Nie jestem, ostatecznie, święty. — O co chodzi, panie doktorze? Zaraz miałam skończyć czytanie tego fragmentu — odkrzykuje Irma, posyłając mi spłoszone spojrzenie. Widzę w nim wyraźnie iskrę kpiny, a poza tym doskonale wiem, że dziewczyna jest specjalistką od rzucania spłoszonych spojrzeń. Tylko nie dać się na nie nabrać! — Chodzi o... — zagajam poważnie i natychmiast zaczynam się jąkać. Po prostu zdaję sobie sprawę, że właśnie tak zaczynałby zagajać „podporucznik czasu wojny", ów „Borowy", wymyślony przez tę nie donoszoną babkę na obraz i podobieństwo moje. Nie. Tu trzeba inaczej — przemyka mi przez myśl. — Ostrzej! — Uważam — deklamuję pospiesznie, by nie pozwolić sobie przerwać — że taka sylwetka dowódcy klepackiej placówki z czterdziestego czwartego roku, jaka wyłania się z tego fragmentu, jest nie tylko nieprawdziwa, ale, ale... — urywam, bo Irma wcale nie wygląda na zmartwioną. Przyciska jak zwykle dłonie do piersi, odbierając mi cały sens patrzenia na nią, jako że trzyma w tych dłoniach maszynopis scenariusza. Zdaję sobie więc sprawę z tego, że Irma przyciska do siebie w tym momencie wszystko, co zdążyli wydumać z Jackiem i Mirkiem na temat kluczowy dla scenariusza i filmu: wyjścia naszych oddziałów z niemieckiego okrążenia. I nagle zdaję sobie też sprawę, że to właśnie ja, jeden z ludzi tej ziemi, autentyczny leśny chłop, Klepacki jak cholera — jestem w jakiś sposób współautorem tegu uproszczonego romansu, szkoda że nie śpiewogry, o partyzanckiej meluzynie. Takie zmitologizowane hi-storyje mogłyby zawodzić dziady pod farnym kościołem w Bodzentynie czy Mniowie, gdyby nie to, że sta- 263 re dziady śpiewały w tych czasach bardziej frywolne piosenki, pod wojacki gust. Jak widać, naparzyłem się nie wąsko na ten scenariusz, bo myślę o nim tak, jakbym zębami zgrzytał. Co prawda tylko myślę, bo tej części opinii nie ujawniam. Rzucam okiem na czwartego słuchacza scenariusza, tego aktora, jakże mu tam... Zbyszka... no... Waligórskiego, ale ten z kolei nie nadaje się do niczego poza popieraniem lektorki „z całej duszy i z wszystkich sił swoich". Nawet nie mrugnął, gdy spojrzałem na niego! Mógł istnieć tylko w jej cieniu, jak bedłka przy dębie. To pewnie ona i tylko ona przywlokła go na nasze klepackie odludzie, prosto od stolika w „Krokodylu" przypędziła go do tej gajówki, jak się przepędza owce w redyku z jałowych wygonów na połoniny pełne baranich smakołyków. Klebania siedzi ze zmarszczonymi brwiami, pochylony nad kopią scenariusza. Wygląda jak dzięcioł nad szparą z kornikami. Jedynie Jacek przypatruje mi się niemal arogancko, mrużąc oczy. Z pewnością uważa, że poczułem się osobiście obrażony. I, psiakrew, ma słuszność, tylko jakże mam się do tego przyznać? — Ale — dziewczyna zerka na aktora i leniwie sięga ku ustom, by zasłonić uśmiech — dlaczego pan uważa, że taka sylwetka, jaką proponujemy w scenariuszu, jest fałszywa? — Bo jest fałszywa. Cóż to za dowódca ten zaspany facet, który nie bardzo wie, co robią rozstawione przez niego czujki? Gdzie jego autorytet, od którego, a coś o tym wiem, możecie mi wierzyć, zależało wtedy prawie wszystko? — O autorytecie nie zapominamy ani przez chwilę. — A jakiż to sposób opisywania komendanta całej eksponowanej placówki partyzanckiej, jak przedmiotu czy mebla? r~. Mebla? 264 — No, na czymś te wasze muchy chyba będą siadać, prawda? — Panie doktorze, przecież to słowa wyjęte z dialogu osób, z prywatnych zwierzeń dwojga ludzi... — A ty byś zmienił ten tekst, Zbyszku? — odzywa się ścichapęk Jacek. Jestem mu wdzięczny nie tylko za pomoc, ale i za to, że właśnie tak go oceniam: zawsze w nim pełno niespodzianek. Niby ma jakąś linię postępowania, aż tu jak wytnie fimfę, aż człowiekowi oko zbieleje. Ma zagrania. Pokerzysta życiowy jak jasny gwint! — Oczywiście, że bym zmienił, gdyby... było trzeba. Prawda, Irma? —I Przepraszam — wtrącam się, bo od paru sekund przestaję orientować się w tych rozgrywkach. Czyżby Jacek... był zazdrosny o Irmę? Nie. Przecież to on go, tego aktora, osobiście przywoził z Warszawy tu, do gajówki „Zochcinek". Nie, po prostu chce narozrabiać. Dobra, bardzo mi to na rękę — dumam, przyglądając się całej czwórce, ale tylko aktor łypie na dziewczynę wypukłym okiem śniętej ryby. Pięknej, śniętej ryby. — Więc jak z tą waszą koncepcją? — dodaję na głos. —< A bo to... — wyrywa się Mirek — to nie takie proste. — Tak. To poważna sprawa — deklamuje aktor ni z tego, ni z owego. — Nie dla ciebie, Kupidynie —• dopiero teraz widać, że Turner czuje się dotknięty. — A dlaczegóż to? — nabzdyCza się Waligórski i od razu brzydnie. — A dlatego, że jak dotąd, wszystko, o czym mówimy, jest naszą, rozumiesz, Zbysiuniu, naszą sprawą. Nas trojga... przepraszam — dodaje spiesznie widząc, że unoszę w górę rękę — i, oczywiście, pana doktora, naszego konsultanta... nie tylko historycznego. Kłócimy 265 się o nią, walczymy nawet jak lwy od paru miesięcy i nie wiem, kto mógłby nas w tym wyręczyć. — A ja? — Waligórski wydyma wargi. Wygląda teraz jak skarcony chłopak. — Nie rozumiem w takim razie, po co zaprosiliście mnie tutaj na czytanie scenariusza. Mam znacznie ważniejsze sprawy na głowie. — Czyżby? — pyta bardzo niewinnie Irma i Zbyszek gaśnie natychmiast jak przykręcona lampa. — No, w każdym razie znacznie ważniejsze, niż wam się wydaje — mówi szybko, prawie niezrozumiale, dopiero po sekundzie zaczyna znowu deklamować: — W jesieni będę robił Kserksesa w „Persach". — Nie! — wykrzykują młodzi w trójkę tak zgodnie, że nie wiem, czy pieją z zachwytu, czy kpią sobie z chłopaka, ale aktora nie opuszcza pewność siebie. i—■. Owszem — oświadcza surowo — przechodzę do „Nowości" na rolę Kserksesa. Mam to zaklepane z Gołąbkiem, ale to na razie tajemnica. Myślę, że mnie nie zdradzicie? Tylko pod tym warunkiem mogłem tu przyjechać. Choć w tej chwili nie bardzo rozumiem po co... — O jakiejkolwiek zdradzie nie może być mowy —■■ zapewnia Mirek. — Zależy nam bardzo na tobie i twoim zdaniu, zwłaszcza jako tego, który obejmie w filmie rolę Jacka. — Rozumiem — Zbyszek unosi rękę jak do błogosławieństwa — trzeba tak było od razu mówić. Zresztą, muszę wam się przyznać, że ucieszyłem się ogromnie, gdy Turner po mnie przyjechał. Bardzo mi pasuje ta rola i w ogóle... współpraca z wami. Gdy tylko Irma, to znaczy koleżanka Szeremetowska, wspomniała mi jeszcze w maju o tym... o możliwości zagrania w tym... o projekcie... W tej chwili muszę się odwrócić ku oknu, bo Kle-bania i Turner robią takie miny, że musiałbym par- 266 sknąć śmiechem. Oczywiście nie ośmielam się nawet spojrzeć na dziewczynę. Ale właśnie ona przejmuje znowu inicjatywę. Zresztą, bynajmniej nie wygląda na zakłopotaną. — Świetnie, chłopaki — uśmiecha się po kolei do kolegów — skoro więc wszystko sobie już nawzajem wyjaśniliśmy... — A nie moglibyście tak sami... —■ nudzi Waligórski. — Co? — Wyjaśnić mi w trzech słowach, w jakim właściwie filmie mam zagrać. Bo jak grałem w „Kanale" powstańca albo epizod partyzanta w „Zerwanym moście", to... — Żadne trzy słowa tu nie wystarczą. Jutro rano pójdziesz ze mną duktem — zaczyna tajemniczo Jacek i mruga na mnie — potem skręcimy w puszczę w takim jednym miejscu, że nigdy byś nie przypuszczał... Zobaczysz, oko ci zbieleje. — Nie rozumiem, dlaczego ma mi oko bieleć przy skręcaniu w las — broni się Zbyszek, wyraźnie zaniepokojony propozycją Turnera. — A poza tym... — A poza tym Irma, to jest koleżanka Szeremetowska, zapozna cię z najciekawszymi notatkami archiwalnymi, jakie zebrała w Kielcach, z tutejszymi legendami, z wyciągami z folkloru, jakie porobiła, zanim zabraliśmy się do scenariusza. A pieśni... — Przepraszam — prostuje Klebania — pieśni to mój resort. — Tak, ale tę melodię o Czachowskim najlepiej zapamiętała Irma. Jak to idzie? „Nasz Czachowski ukochany pod jaworem porąbany", tak? — Tak, ale dajcie spokój koledze Zbyszkowi, nie za wiele naraz. — Nie, dlaczego, to przecież bardzo zajmujące. A tej piosenki to mnie chyba koleżanka nauczy, prawda? 267 O Czachowskim. Nawet nie wiedziałem, że w tej okolicy Czachowski... Zaraz, ale który to Czachowski? Bo... — Myśmy też nie wiedzieli, pocieszcie się. Nie na darmo jednak siedzimy tu od miesięcy. Przede wszystkim jest to zasługa pana docenta — odzywa się Irma najspokojniej w świecie, i oczywiście, oczy wszystkich zwracają się na mnie. — Dajcie spokój — opamiętuję się szybko — tu nie chodzi o niczyje zasługi, tylko o sprawę. O temat, ściśle mówiąc. Uchwyciliście go dobrze. Chodzi teraz o to, żeby go jasno przekazać. — Właśnie — oświadcza Jacek jakoś uroczyście. — Czyli pora kończyć! A pan doktor zafundował nam jeszcze dzisiaj spacer do tego sławetnego Zochcinka, pewnie dla zapoznania nas z jakąś nową rewelacją. A miało być już wszystko jasne, tak? — Nie ma mowy o żadnej rewelacji — oświadczam głośno, bo czuję, że chyba się czerwienię z oburzenia. — Chciałem po prostu znaleźć spokojne miejsce do tego czytania. W Klepakach dzisiaj odprawa, pełno ludzi się kręci, więc zaproponowałem wam Zochcinek. Dwa kilometry to nawet nie spacer, a poza tym z tej właśnie sławetnej gajówki kierował osobiście całą hitlerowską obławą przeciw nam pułkownik Illmer we własnej osobie. Tu stał jego sztab. — Dowódca SS? — pyta grubym głosem Klebania, jak zawsze, kiedy jest wzburzony. — Nie. Tamten nazywał się Bottcher, a Illmerowi podlegała w dystrykcie Radom sicherka i Sonder-dienst. — A sztab? — Jacek wreszcie się zainteresował naprawdę całym pomieszczeniem gajówki. Próbuje pewnie odtwarzać jej wygląd sprzed trzydziestu lat, choć od, tego czasu śladu i popiołu nie zostało z tamtych izb i sprzętów. 268 — Sztab miał przydany fachowy. Sami sztabowcy Wehrmachtu. Żadni tam żandarmi czy policja. — O rany, skąd pan to wszystko wie? —* tym razem aktor krzyżuje ręce na piersiach. Widać korzysta ze szkoły Irmy. — A jeżeli już mówimy o tym, to chciałabym zapytać pana doktora, czy te dane i cyfry, i nazwiska pamięta pan wyłącznie z lektury, czy może z autopsji? — Nazwiska, które wymieniłem, znał tu wtedy każdy chłop. Niestety, nie można było nie spotykać się z nimi. Widniały na rozporządzeniach i berichtach szwabskich. Czytało się je zawsze z przekleństwem. To chyba ta, jak pani nazywa, autopsja. A poza tym działał wywiad. I znowu powiem: niestety, ich i nasz. Oni znali nasze przemarsze i dyslokacje, a my ich. Nanosiliśmy się nawzajem na wykresy, mapy i oleaty, i istnieliśmy tam naprzeciw siebie jako kółka, trójkąty i krzyżyki. Blisko jak cholera, czasem o parę milimetrów. I trwała ta idylla do najbliższej serii z peemu czy wybuchu granatu rzuconego przez nas. Bo to my byliśmy tu od tego, żeby zaczynać. I warto, żebyście zawsze o tym pamiętali. Właśnie wy. Tak tutaj wyglądała ta... teoria i praktyka, o której pani mówi. A książki? Książki przyszły później. Ale to, co w nich czytamy, zawsze trochę wygląda tak jak... czy ja wiem... jak muszka sprzed tysięcy lat, przechowana w bursztynie. Pytacie o prawdę. Myślę, że właśnie tak wtedy wyglądała, choć może wówczas nie mieliśmy czasu tak o niej myśleć. Czasu i perspektywy — dodaję ciszej jakby do siebie. Sięgam po termos i nalewam sobie herbaty, ale zapominam ją wypić. Przyglądam się teraz czwórce młodych i robi mi się głupio: czym ja ich faszeruję? Własnymi smutkami. Zgorzkniałym sentymentem do spraw, które tak naprawdę nie były dotychczas ich sprawami. Dobrze, ale teraz? 269 — Myślę, panie doktorze, że teraz dorobiliśmy się już czasu i perspektywy — odzywa się cicho Jacek, jakby czytał w moich myślach. — Po to chyba siedzimy nad tym scenariuszem. — I nie możemy się zgodzić na to samo, ani z sobą, ani z panem doktorem — włącza się basem Mirek. Siedzi z głową wspartą na rękach, nawet nie patrzy na mnie, ale wiem, że mu w tej chwili też zabrakło na moment ziemi pod nogami. Tak jak chyba każdemu z nas. Czuję, że widocznie bardzo zżyliśmy się z sobą w ciągu tych kilku miesięcy. Rzucam wzrokiem na Irmę. Nawet ona wygląda na stropioną. Dziwne, ale jakoś nie czuję ani ździebka zadowolenia z tego, że udało mi się zasiać w ich sercach ziarno... no, może nie tyle zwątpienia, ile zmniejszonej pewności siebie. I właśnie w tej chwili dziewczyna zrywa się z ławy i podchodzi do mnie. Osamotniony aktor za jej plecami otwiera szeroko oczy. — Bardzo... przykro mi, panie doktorze — zaczyna Irma spokojnie, chociaż czuję, że jest napięta jak struna — ale jesteśmy... a w każdym razie byliśmy dotychczas w stosunku do siebie szczerzy, dlatego chciałabym... wolałabym, żeby pan wiedział, co myślę... — Obraziła się pani, że przerwałem czytanie, że nie mogłem wytrzymać z tymi... muchami? Tak? — Tak. Właśnie o to chodzi. W pana mniemaniu, osobistym mniemaniu, prywatnym, bo chyba nie konsultanta, dopuściliśmy się zbrutalizowania, znieważenia pana autorytetu jako dowódcy. Bo ośmieliliśmy się znieważyć nie tyle samą postać partyzanckiego oficera, ale pana pamięć o sobie samym jako nieskalanym dowódcy plutonu, pamięć wyhodowaną przez pana w pańskich wspomnieniach, snach i chwilach zadumy nad tamtymi czasami i nad panem, Romanem Klepackim. W tamtych czasach, a więc nie doktorem historii, nie docen- 270 tern, nie konsultantem naszego filmu, ale podporucznikiem czasu wojny. Czy to pan chciał nam przekazać ' Przecież nie wmówi mi pan, że tylko o to panu chodziło. Panie doktorze, panie Romanie! — Irma sięga dłonią ku piersiom, ale ten gest mi nic w tej chwili nie mówi. Jakbym sprawdzał godzinę na zegarze, który nie idzie. Człowiek stojący przede mną — i co z tego, że to dziewczyna? — uderzył mnie, a ja nie mogę się bronić, bo jak? Cóż jej powiem o Halszce? O pierwszym Jacku? O sobie z tamtego klepackiego dnia, z tamtych dwunastu godzin rozstrzeliwanych co minuty? Jeżeli tego nie dosłyszała dotychczas w tym, co im przekazywałem każdego dnia tu, na Klepakach, to już nie dosłyszy nigdy. Ani ona, ani nikt z tej trójki. Widocznie tego właśnie, tamtej ostatniej godziny, nie zdołałem, nie potrafiłem im przekazać. I dobrze, że tak się stało. Nawet za cenę uderzenia, jakie otrzymałem przed chwilą. Zostałem uderzony? Kula? Odłamek? Nie, to niemożliwe. Kto tu mówi o uderzeniu? Jeszcze nie teraz. Teraz mam tylko jeden rozkaz do wypełnienia. I wykonam go, bo po to mnie tu zostawili. Niby to placówka ważna, kluczowa, mam jej bronić z moimi ludźmi aż do... no, do kiedy, to już nie powinno nikogo teraz obchodzić poza mną i Jackiem. Ten rozkaz był wydany w sztabie zgrupowania jeszcze przed dwoma dniami, choć dzisiaj to brzmi jak przed dwoma laty. Numer taki to a taki, wariant „A", mp. „Obóz Langiewicza". Będziemy bronić tej placówki, ale tak naprawdę to żadna placówka, tylko mój dom. Klepaki. Tu się urodziłem. Każde dziecko w okolicy wie, gdzie się rodzą Klepaccy. I znów salwy od lasu. To grenadierzy pancerni. Poznajemy ich na kilometr. Każdy wygląda jak pry- 271 watny czołg w futrze i panterce, przykryty blaszanym szkopskim garnkiem. Trochę ich jeszcze zostało po Kursku i Ukrainie, to tutaj próbują się odkuwać, sukinsyny. Na Klepakach? Nie są sami, dlatego tacy odważni. Wychodzą z lasu gotową tyralierą, rzadką, ale głęboką. I suną. Tak właśnie to czuję: suną, nie idą. Powoli, ale wiadomo, że dojdą. Nadchodzą dokładnie tą samą drogą, co wszyscy od lat i stuleci: na wzgórek po palisadzie i czołem ku leśniczówce. A w leśniczówce my. Przylepieni do ścian, do szpar w oknach, zabarykadowanych workami. Czekamy. Jeszcze czekamy. Na słuch! Duktem, za plecami tamtych, dudnią już podkute buciory, kaszlą motory duszone do końca. Piechota zmotoryzowana, doborowe kompanie SS. Opancerzone transportery wspierają ich amunicją. I własowcy. Biegną teraz lizjerą lasu po naszym prawym skrzydle. Już wyskakują z krzykiem zza drzew i po kilkudziesięciu krokach zalegają w bruzdach i pagórkach. Wciąż się wydzierają świdrzatym, wysokim wyciem. Tym kryją strach, bo trochę już się znamy! To oni właśnie spalili tabor Rajcy. Ano, może się uda dopaść któregoś z nich na odległość bagnetu. Strzelać nie będziemy! No nic. Na razie siedzą przed nami w bruzdach i krzyczą. Zaraz dadzą nam ognia. Ale i my im. W same pyski, że się nie pozbierają. Nie wiedzą, że mamy kae-my i do cholery amunicji. Nie szkodzi, zaraz się dowiedzą. —■ Ognia, Jacek! — wrzeszczę w stronę pięterka. — Po własowcach, szkopy poczekają! Odczekuję sekundę aż do pierwszego zaśpięwu cekae-mu nad głową. Jakbym widział: czyściutki, naoliwiony ścieg Jackowej maszynki fastryguje klepacką ziemię przy samych pyskach tamtych, zarytych nosami w bruzdy. Nic im to nie pomoże. Poprawka podchorążego i dalszy ścieg pójdzie już po żywym mięsie, Ale, 272 nie mam czasu na radość. Muszę sprawdzić, czy mam wszystkich na gospodarce. Na górce Jacek ze swoją siódemką, nie, przepraszam, szóstką, bo „Wrona" został na dukcie, moździerz go rozniósł zaraz na początku. Na dole przeskakuję przez wszystkie pokoje, w środkowym odsuwam „Zadrę" od okna i wyglądam szparą. Pierwsze, co widzę, to nie Niemcy, ale małe obłoczki kurzu, tańczące dokoła. — Uwaga, poruczniku — słyszę za sobą głos „Zadry" — to szwaby faszerują nasze worki kulami. Ja już zwyczajny tych figlów. W trzydziestym dziewiątym też nam piasek psuli na przyczółku nad Bzurą. — Ale gdzie Niemcy? — Pancerniaków pan szuka, panie poruczniku? — ten „Zadra" to cudotwórca, nie tylko czyta w moich myślach, ale podaje mi moją własną lornetkę. __ Zalegli w tej hałdzie na wprost, czekają na uzupełnienie. I jeszcze dalej, w lewo. Ale stąd ich pan nie zobaczy. W tamtym oknie od rogu jest poprzeczny wizjer w workach. Akurat pasuje na lornetę. Już jestem przy narożniku. Istotnie najbliżej nas są ci z lewej. Tam musi być oficer, bo łącznicy czołgają się tam i z powrotem. Trzeba by ich skrobnąć po tyłku, żeby nabrali moresu. Przy mnie stoi młody „Mazur" z peemem. To na nic. Tu trzeba strzelca wyborowego z kabekiem i cienkim okiem. Mój mauzer do chrzanu w takiej okazji. Wołam na pomoc „Listonosza", przycupniętego w sieni. Ten do byle kogo nie strzela. Tylko do upatrzonego. Przedwojenny gajowy z Kalinicy. Zakochany w moim ojcu i pełen pretensji do dowództwa, że go nie przydzielono do mego staruszka, zwłaszcza dzisiaj, z okazji tak niebezpiecznego zadania. W tej chwili filuje na pancerniaków przez jakiś swój prywatny wziernik i gdy dotykam jego ramienia, odwraca się do mnie z taką miną, jakby go fluksja chwyciła z przeciągu. Karabin stoi obok „Listonosza". Widać nie uzna- 18 — Wilki za progiem nno je za potrzebne sięgać po niego. Gdy mu wyjaśniam, czego chcę, wzdycha głęboko, jak przed skokiem do zimnej wody. —i Tu gó... gó... wno wi... widać, pa-a-nie po... poruczniku — „Listonosz" ździebko się jąka, ale nigdy w strzelaniu. — Przejdziecie do środkowego pokoju, koło „Zadry". Macie stuknąć jakiegoś łącznika szkopom. Skaczą tam jak mysikróliki w czas godów. Narożne okno! — Rozkaz! A kogo przysłać na mo... moje miejsce? — Tu na razie spokój. Wystarczy „Migacz". Gdzież on? — Tutaj! — słyszę głos za plecami, młody i zdyszany z emocji. — Co z wami? — Byłem na... no, na tego... — Na którego? —e wsiadam ostro na chłopaka. — Macie stać tam, gdzie was postawiono, a nie szwendać się cholera wie gdzie. — Byłem... na przechodzie byłem! — melduje szczeniak głosem pełnym rozpaczy. — Jeszcze nas szkopy nie podpalili, a wam już sikać się zachciało! — pokrzykuję i wybiegam do sieni sprawdzić, co jest z rannymi. I właśnie tutaj wpadam na Halszkę. Nie! Chyba mnie szlag tu trafi! Przecież... przecież to niemożliwe! Jacek dostał wyraźny rozkaz, by „Balladyna" doszlusowała z naszymi rannymi do cofających się. Dwa razy to powtarzałem, jak choremu koniowi wbijałem mu do głowy, że sanitariusz „Balladyna"... Rany boskie, skąd ona tutaj? — Halszka! Co tu robisz? — podbiegam do dziewczyny w sam czas, żeby jej pomóc opatrzyć rannego. Nie mogę go poznać, bo dostał w głowę, wprawdzie niecelnie, ale krwawi jak cholera. — Podtrzymaj go — „Balladyna" nawet nie odpo- 274 wiada na moje pytanie. Nie ma czasu. Widzę, że tamten leci jej przez ręce. —> Wyżej głowa, tak, teraz go przytrzymaj. To postrzał w czuprynę. Bardzo krwawi — mówi trochę niewyraźnie, bo trzyma w ustach koniec bandaża. — Ale zaraz... o... teraz powinno ustać. Widzę z bliska, jak przedtem w lesie, jej twarz tuż przy mojej. Widzę jej jedyne, w tej chwili wiem to na pewno, jedyne i ukochane oczy, pełne grozy, napadnięte przez koszmar, krew, jęki rannego. Ale widzę też jej uśmiech ponad stan, zuchowaty, jakim błyska ku mnie znad ciała tamtego. Widzę, że ani w ułamku sekundy nie zadrży jej ręka, gdy ściera krew z jego twarzy. Kochanie moje, jedyne, jakie mi się na wojnie przytrafia. I właśnie ja muszę być tym, który ją ściga, najpierw w tamtym wykrocie leśnym, a teraz w moim własnym domu. Jak to może być? Widocznie taki już mój los, że za wielu rzeczy nie mogę pojąć. Bo to przecież ona... ona sama przed paru godzinami powiedziała do mnie: „Jak ty nic nie rozumiesz". — Teraz trzeba go tu posadzić. Przy ścianie, o, tak — przez moment ręce nasze stykają się i gorący war oblewa mnie całego, gdy opieram plecy rannego na zagłówku z sianem. Wysoko, żeby przestał krwawić. Teraz, gdy prostujemy się oboje, muszę spełnić swój obowiązek. — Jak mogłaś? — odzywam się cicho i odwracam głowę, żeby nie patrzeć jej w oczy. — Wiedziałaś, że Jacek dostał rozkaz. Miałaś dołączyć z rannymi do zgrupowania. Pewnie Jacek pozwolił... —! To moja wina, nie Jacka — odpowiada natychmiast „Balladyna" i dotyka przelotnie czoła drugiego żołnierza, leżącego na podłodze obok tamtego. To „Granat", w cywilu drwal, Staszek Lewicki z Łącznej. Musi mieć ciężki postrzał, bo nawet nie jęczy, dyszy tylko drobniutko. 275 — Co mu jest? — Postrzał w brzuch. Nieprzytomny. Ledwośmy go z „Wirem" tu dociągnęli. Myślałam, że wiesz... — Nic nie wiem — przerywam jej szorstko. — Wiem tylko, że nie usłuchałaś rozkazu. Miałaś dołączyć do naszych. A rannymi tutaj miał... odkomenderowałem do sanpunktu „Wira" i „Stańkę". — Dołączyłam według twojego rozkazu do zgrupowania. Poszłam z rannymi do waszego przejścia pod jodłami, przekazałam rannych doktorowi „Świtowi" i... i wróciłam. Jestem sanitariuszem plutonu, czy nie? — Jesteś. Ale rozkaz był... — Wiem. Ty... — Co? —- Ty się nigdy nie mylisz? — Co to ma do rzeczy? — Więc i tym razem się pomyliłeś. Albo, czego nie przypuszczam, chciałeś załatwić przy okazji jakieś prywatne sprawy ze mną. A ja chyba mam tu też coś do powiedzenia. — „Balladyna"! — Dobrze. Cofam to, co powiedziałam. Ale zaraz ci udowodnię, że to ja mam słuszność. Zwolniłam ci dwóch żołnierzy, w tym jednego cekaemistę, prawda? „Stańko" jest przy Jacku na górze, a „Wir"... Sam widziałeś, że daję sobie radę bez niego. Gdy będę potrzebowała pomocy, zawołam. — Wiem, gdzie jest „Wir" — bąkam wściekły, bo co tu dużo gadać, zapędziła mnie w kozi róg. — Teraz nie czas na rozmowy. Zawsze zdążę postawić cię do raportu. Nie myśl, że tego nie zrobię — wybiegam z sanpunktu, ale przy drzwiach przystaję na moment, tylko po to, żeby sprawdzić, czy patrzy na mnie. Nie patrzy. Pochyla się nad „Granatem", ale zaraz prostuje się i przykłada obie dłonie ku oczom. Przy- 276 niykam cichutko drzwi, choć przed sekundą miałem je zatrzasnąć z całej mocy. Tego trzasku nie byłoby jednak słychać. Huk na zewnątrz jest silniejszy od mojego gniewu. To dobrze, bo nie mam czasu myśleć nad własną gburowatością. Szwaby młócą po nas żelaznymi pięściami. Ale to tylko salwy karabinowe i serie z kaemów. Przystaję w sieni i nadsłuchuję. Dlaczego nie słyszę granatników ani moździerzy? Dziwne. Choć może nie tak bardzo dziwne, jeśli spojrzeć na to ze szwabskiego punktu widzenia. Już się spostrzegli z siły ognia, że mają przed sobą tylko gniazdo oporu z tyloma ludźmi, ile się zmieści w leśniczówce. Głupi nie są. Chcą wiedzieć, co się stało z resztą zgrupowania. W ziemię nie mogliśmy się zapaść, choćby gnojki bardzo sobie tego winszowali. Obławy nie przeskoczymy, nałożyli nam krawat i ściskają pętlę aż do końca. Ale końca nie ma. Pętla ściśnięta, a w niej tylko my. Więc trzeba nas wziąć żywcem, ile się tylko da. Nie granatami, nie moździerzami, bo moglibyśmy się im przypalić, a oni chcą nas mieć jak najwięcej zdrowiuteńkich. Od nas wydostaliby już wszystko, czego sobie życzą. Każdą wiadomość. W tym to już oni mają wprawę. Przecież są tu formacje SS. Będą nas brać w rękawiczkach, a potem, z naszą pomocą, trafią już do melin zgrupowania. Najpewniej bunkry w lasach. Tak sobie z pewnością, żłoby, myślą — kombinuję na chybcika w sieni pełnej dymu, świergotów i stuków. Tak myślą, bo i ja bym tak myślał na ich miejscu. Tyle że tym razem przeliczyli się. Nie mogli przewidzieć... Zaraz, która to godzina? Szesnasta piętnaście. Jeszcze trzy kwadranse. Żeby tylko je przetrzymać! Na schodach ukazują się nogi Jacka. Zbiega obwieszony na krzyż taśmami kaemów. Wygląda jak bohaterski matros wielkiej rewolucji. Ujrzawszy mnie, uś- 277 miecha się szeroko, co sprawia trochę upiorne wrażenie, jako że umazany jest po oczy towotem i brudem prochowym. —! Wszystko w porządku, wodzu? — pokrzykuje, zeskakując wprost na mnie. — Nie bardzo! — wrzeszczę mu w ucho, bo do dotychczasowej palby dochodzą jakieś nowe huki. Pewnie własowcy dają znać, że żyją. — Dlaczego pozwoliłeś „Balladynie" wrócić do nas? — „Balladynie"? — twarz Jacka wyraża mimo maski brudu takie zdumienie, że chyba nie łże. — Przecież to właśnie ona powiedziała mi, że wraca z twoją wiedzą. — Co? — Panie poruczniku, ruszyli. Pchają się od czoła. Podpuścić? — głos „Zadry" aż kipi z niecierpliwości. Nawet nie wiem, kiedy stanął mi za plecami. — Tak, na pięćdziesiąt metrów. — Ale oni już są na pięćdziesiątce! — Już idę. Jacek, na górę! Pilnuj lasu. — Dobra. A jakby co... — Gdzie? U nas? — No! — To dam ci znać. Jeszcze musimy — patrzę na zegarek — co najmniej... — Wiem. Trzy kwadranse. Cześć, wodzu! Tak się zaczęły te trzy kwadranse. Ostatnia bitwa. Bez przyszłości, bez szansy zwycięstwa. Każdy z nas się tego spodziewał, ale nikt nie wiedział, jak to będzie wyglądało. Teraz wie. To walka z zaciśniętymi zębami, na umór. Słowa nie są potrzebne, rozkazów nie słychać, dowódców nie dostrzec w dymie prochowym, dokoła tylko jeden bezustanny grzmot: krzyk własnej i wrażej broni. Przy tych otworach, zapchanych workami z piaskiem, w którym nowe pociski dzwonią 278 w poprzednie, przy tych dziurach, wypełnionych wizgami kul, ranami i śmiercią, można tylko strzelać, usuwać się w bok dla nabicia broni i znowu strzelać. Idzie atak jeden za drugim. W wizjerach coraz gęściej pojawiają się blade lub czerwone z furii pyski szwab-skich grenadierów, rozżarte wódą i mordem." Widzimy nawet ich otwarte usta. Pewnie krzyczą, tylko że nic nie słychać. Za to nam łatwiej strzelać z bliska w te otwarte gęby. W takiej walce potrzebne jest tylko jedno uczucie. I właśnie ono zaciska nam zęby i nie pozwala ani na moment odetchnąć czym innym, jak tylko tym, co podchodzi do tych ścian i okien, co za chwilę czy dwie stanie na naszym progu. A wtedy ze wszystkich broni najbardziej przyda się każdemu z nas para własnych rąk, byle tylko zaciśnięta dokładnie na szyi przeciwnika. Atak za atakiem. Szesnasta czterdzieści. Nasi już pewnie oderwali się na fest. A przed nami... Kule już nie gwiżdżą, ale warczą: zza bliska idą. Podczas poprzedniego natarcia kilkunastu Niemców dobiegło do naszej barykady z beczek na tyłach domu. Nie zdążyłem nawet krzyknąć, a już „Zadra" z „Szembekiem", „Bagnetem" i kilkoma innymi wymiata granatami całe zaplecze barykady z zielonej zarazy. Nawet nie wiem, czy pięciu oderwało się w podskokach ku swoim. Nie połapali się, kto ich tak ugryzł. W dziesięć sekund „Zadra" jest już przy swoim oknie, a ci, z którymi wyskoczył na świat Boży, wrócili nie draśnięci. Następnym razem sam wyskoczę — kombinuję, choć mrówki mi chodzą po grzbiecie na samą myśl o tym. Ale to-psi obowiązek dowódcy. A „Zadra" mnie ubiegł, choć bez rozkazu, i to się Hczy. No nic, okazji nie zbraknie. Jeszcze pół godziny «• te dziesięć minut dodaję ze swojego rachunku. Wszyscy chłopcy wiedzą, jak mamy pryskać.. Oczywiście na mój, znak gwizdkiem. To omó- wiliśmy dokładnie na ostatniej odprawie. Ale tylko to, ndc więcej. Czas odskoku — to ja i tylko ja. Chyba żebym poległ, wtedy dopiero Jacek. Tfu, do cholery, mam też o czym myśleć! Dochodzi siedemnasta... Muszę się jeszcze dowiedzieć, co z rannymi i ilu możemy poderwać ze sobą, gdy zarządzę odwrót. Ciężko będzie. Przy okazji mogę Halszce wydać rozkaz osobiście, co ma robić. Przede wszystkim żadni ranni. Rannymi my się zajmiemy. To męska sprawa. Ale nie Halszce przekazuję ten rozkaz, tylko „Wirowi". Stoi chłopak przede mną, draśnięty w szyję, w skrwawionej bluzie; bardzo się nią cieszył, że to czysta wełna, na jesień jak znalazł. Stoi i pokazuje mi na palcach — bo obaj od dawna jesteśmy głusi — że mamy dwóch zabitych i czterech draśniętych. Sami dadzą sobie radę. Tylko z jednym będzie kłopot. Ranny w nogę. Słyszałem już o nim, to „Jastrząb" z ekipy Jacka. „Wir" wskazuje w kierunku sanpunktu i kręci ręką koło łydki jak głupi. Wiem, co to znaczy — że „Balladyna" go opatrzyła. Rozumiemy się na migi jak cholera. A teraz pozostaje mi tylko jedno: muszę „Balladynę" polecić opiece „Wira" podczas odskoku. To facet jak rzemień. Gdy dostanie rozkaz, wykona na mur. Nie zajmują go refleksje. Wskazuję jeszcze raz na drzwi sanpunktu i wymawiam dokładnie, jak belfer w szkole głuchoniemych, imię „Balladyny". Kawałkiem tynku piszę na ścianie sieni cztery słowa: „Pilnuj jej podczas odskoku". Dodaję wykrzyknik taki, że tynk pryska spod ręki. Dla pewności przytykam palec do jego zakrwawionej bluzy. Czuję, jak pod tym palcem bije serce twardego żołnierza, „Wira". Bije tak spokojnie, jakbyśmy obaj w knajpie przymierzali się do kielicha. Oczywiście przed wojną. Gdy wskazuję napis na ścianie, unosi ze 280 zdziwieniem zakurzone brwi na znak, że nie ma po co powtarzać. Zrozumiał i wykona. Taki właśnie jest „Wir", więc oddycham z ulgą i odskakuję ku frontowym izbom, bo już jest siedemnasta. Cholera z nią, jaka tam siedemnasta. Po prostu piąta. Przedwojenna godzina, chociaż użyta czasu wojny. Jeszcze dziesięć minut. Pora na manewr z granatami! Wyciągam z kieszeni gwizdek. Dobry gwizdek kom-panijny z kulką w środku, jeszcze z podchorążackich manewrów. Jak dmuchnąłem, to salwy przysiadają na zadzie jak skarcone psy. Tak świdruje skurczybyk! Aż ta kulka się w nim gotuje. Już cała drużyna przy mnie. Z granatami. Wiedzą po co. Manewr na czarną godzinę, wyćwiczony jak w zegarku. No i przyszła czarna godzina. Zanim wyskakujemy, sprawdzam resztę. Są wszyscy, jak mieli być przy drzwiach werandy, bez tłoku. Spokojni. Gotowi do odskoku. Ale najpierw my, z granatami. Rzucam spojrzenie na Jacka, unosi lufę parabellum na znak, że mnie dojrzał. „Wira" nie ma, ale wiem, co robi! Możemy skakać. Wybiegam pierwszy i pierwszy dopadam barykady. Zaraz po mnie „Szwec" i „Zadra". Za nimi tamtych siedmiu z palcami na zawleczkach granatów. Szkopy milczą. Zatkało ich. Tak przewidywaliśmy. Siedemnasta dziesięć. A więc wytrzymaliśmy! Teraz liczymy czas tylko na sekundy. To zresztą też było w planie. Dopiero teraz zacznie się to nieprzewidziane. Szarpiemy zawleczki zgodnie, jak na paradzie. Dwa-dzieś-cia je-den. I dziewięć granatów wylatuje w pięknych łukach ku szwabom zza naszych beczek z piaskiem. Najbliżej oczywiście mój. Nigdy nie umiałem miotać. Na szczęście wybucha razem z innymi. I z tego jestem dumny. Huk taki, dym, pogłos, dudnienie, jakby zasłona z piorunów spadła między nas. Nie patrzę na szkopów, patrzę na drzwi. Już wyskakują! Naj- 281 pierw Jacek i dwaj z parabellum, bo to w biegu najbardziej poręczny majątek. Za nim kilku innych. Gdzie Halszka? Jeszcze dwóch, to „Stańko" i chyba „Zale-siak", ale nie jestem pewien, mają najgorszą sprawę: niosą „Jastrzębia" na karabinie. Obaj są bezbronni, tylko „Jastrząb" ma na piersiach torbę z granatami. Jeden z nich trzyma w ręce. Gdzie... Jest Halszka! Przebiega za linią barykady, biegnie skulona, w ręce też ma granat, nie widzi mnie i nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Za to „Wir", który biegnie tuż przy niej, przystaje na ułamek sekundy i wyciąga szyję, żeby dojrzeć efekt naszych granatów. Cóż może jednak zobaczyć, gdy sami widzimy tylko dym? Więc „Wir" wypełnia zadanie: podbiega do dziewczyny i wraz z nią znika w krzakach leszczyny. I tyle ich widzę. Za tymi krzakami zaczynają się własowcy. To oni wrzeszczą tak od paru sekund. Widać już się starli z Jackiem. Dopiero teraz Niemcy odczadzieli. Ale nie wiem, dlaczego nie nakrywają nas ogniem. Ruszyli wreszcie z miejsca, dudnią miarowo buciorami, niech ich zła krew zaleje, zatupią nas tu do szczętu za naszą barykadą, jeszcze zanim się zetkniemy. To się nazywa atak psychologiczny. Naprzód przymaszerują pod same beczki, wypną ku nam empi i każą się poddać. Resztę wiemy. Doszli do leśniczówki. Już sprawdzili, że tam tylko zabici. No więc zaczynają podchodzić ku nam, jak po swoje. Cholernie są pewni swego. Widzę, że moje chłopaki już nie patrzą przed siebie, ale smyrgają oczami ku mnie. Co jeszcze? Mamy po granacie w garści i tyle strachu w każdym z nas, ile się tylko może zmieścić w człowieku. A może się zmieścić bardzo dużo! — Koledzy! — dzwonię zębami i sam siebie nie rozumiem, ale to muszę im powiedzieć,. Może łatwiej iro. 382: będzie ginąć. — Przed nami tylko własowcy. Szwaby za nami nie pójdą, bo by sami wpadli pod ogień tych gnojków. Już nas nie ma! Po pierwszych dwóch słowach zobaczyłem wszystkich moich, przeskakujących leszczynę. Jeden nie przeskoczył. Nawet nie wiem który i nigdy się nie' dowiem, od czyjej kuli zginął: w pierś czy w plecy. Biegnę. W podchorążówce biegałem w pełnym uzbrojeniu. Miotać nie umiałem, ale biegam jak wilk: szybko i cicho. Już parę razy przydało mi się to w nocnych marszach, ale teraz jest dzień i przede mną — nie chcę nawet myśleć kto. W ogóle nie myśleć. Biec! Do pierwszej bruzdy dobiegam nie zabity. Nawet nie ranny. Jakiś ryży zrywa się przede mną z ziemi i za późno decyduje się chwycić mnie za nogę. A ja? Nie rzucam granatem, nie stukam ryżego tym granatem w łeb, choć mam wspaniałą okazję. Nie! Najspokojniej w świecie wymierzam mu butem cios w samo przyrodzenie. Tego nikt nie wytrzyma, ja wiem o tym. Jak to się dzieje, że nie słyszę nawet ryku ryżego? W ogóle nic nie słyszę, choć wiem, że krzyczę. Krzyczę jak cholera, na całe gardło, to wszystkie strachy świata krzyczą we mnie, żeby nie paść, żeby się nie potknąć, żeby już ten las, żeby mi nie przygrzeli maszynką z tyłu. Zaczynam skakać po tych bruzdach jak obłąkany ze strachu zając, żeby tylko nie wpaść pod kule, żeby tylko znaleźć swą własną, prywatną szczelinę w tym cholernym świergotliwym chaosie. Żeby wyjść suchą nogą z tego deszczu śmierci. Wychodzę! Nie wiem, jak to się dzieje, ale wychodzę z tego szajsu zdrowiuteńki. Jasne, że nie wierzę własnym zmysłom i ryczę dalej ze strachu, choć już dawno zamotałem się w pierwsze jodłowe gałęzie. Przykucnąłem za rozwidlonym pniem, szuram głową po kol- 283 czastych wiciach i wrzeszczę. Jęczę i krzyczę. Dławię się powietrzem i drę się, choć wciąż nie mogę pojąć, kto tu tak hałasuje. — Roman! Na miłość boską, co ci jest? — nade mną nachyla się zatroskana twarz. Czyja? Oczywiście Jacka. Powoli przytomnieję. Widzę najpierw tę troskę w jego oczach, a dopiero potem dostrzegam, że Jacek jest bez czapki. Sławna w plutonie rogatywka wrześniowa. Co się właściwie stało? — Co się stało? — głos podchorążego jest rzężący i ochrypły. — Dlaczego krzyczysz? — Ja krzyczę? — dziwię się i dopiero teraz zaczynam odzyskiwać ten prawdziwy słuch. Słyszę za sobą salwy i pojedyncze strzały. Rany boskie! Halszka! — Zestrzelili mi czapkę, kiedy przeskakiwałem przez rów. Sukinsyny! Z gardła im ją jeszcze wyrwę! — Gdzie jest Halszka! — zrywam się zza drzewa i sięgam po Jackowe parabellum. — Gdzie „Wir"? —■ Halszka biegła po mnie, a „Wira" widziałem przed chwilą. Gnał w stronę tego pagórka — Jacek wciąga mnie siłą za drzewo i wskazuje malutkie wzniesienie w prawo od osi naszego biegu, o jakieś sto metrów od nas. — Sam był? — Tak. Albo co? — mój zastępca patrzy na mnie ze zdziwieniem. — Nic. A Halszka gdzie? Halszki nie widziałeś? — Przecież mówiłem. Tylko „Wira". A „Balladyna" musiała przeskoczyć. Porucznik jej nie widział? — Ale tam, na tym pagórku, coś się rusza — nie odpowiadam na pytanie Jacka, bo mi serce podchodzi do gardła, gdy pomyślę... — Gdzie? Aaa, tam... Tak jakby rzeczywiście coś się... To pewnie „Wir". — Gonili go? 284 — Nie, nikogo nie widziałem. — Nie? Rany boskie, Halszka! Żeby tylko przeskoczyła! — Na pewno —■ z zadufaniem w głosie odzywa się chłopak. — Tyś biegł po niej i przeskoczyłeś, a co dopiero ona. Sama biegła, bez rannych... Zaraz... ale tam naprawdę coś się rusza. Cholera, lornetka by się przydała. — „Zadra" ma moją lornetkę. Sam mu kazałem jej pilnować. I teraz przepadła. Zresztą nie tylko ona... — A co jeszcze? Jezu! To „Balladyna"! — tym razem podnosimy się obaj i krzyczymy ku wyskakującej zza pagórka dwójce. Przodem biegnie dziewczyna, a za nią jak gdyby utykający „Wir". —■% Tutaj! Tuuutaj! W lewo, bardziej w leeewo! — wydzieram się do utraty tchu. Ale bez skutku. Chyba nie słyszą nas, tak jak przed chwilą my sami też nic nie słyszeliśmy. I w tym właśnie momencie dzieje się to, o czym obaj nie chcieliśmy myśleć: zza upłazu wychylają się bure sylwetki biegnących ciężko postaci. Pięć, dziesięć, jeszcze więcej... Przodem kłusuje, niezgrabnie przebierając nogami, ogromny drab. Dziewczyna i „Wir" są bliżej nas niż ścigający. Patrzę jak urzeczony na muszkę parabellum tańczącą przed okiem Jacka: nie wolno strzelać do napastników, żeby nie razić naszych. Już nie biegną w dwójkę, seria peemu zza pleców dryblasa łamie w pół „Wira". Jego wysoka sylwetka składa się jak scyzoryk i pada tuż za stopami Halszki. Ogromny drab dopada do dziewczyny i w biegu chwyta ją za włosy. — Strzelaj! — krzyczę do Jacka. — Nie mogę. Zabiję ją! — Wszystko jedno! Strzelaj! Albo krop we mnie! W tym samym momencie widzę, jak źrenice Jacka ogromnieją, a twarz kurczy się w wilczym grymasie. I słyszę krzyk. A w tym krzyku każdą oddzielną literę. 285 ~r Roooman! Raaatuj! — To ona! Halszka! Idę, mnie przecież wzywa! — Wyskakuję jak szaleniec zza jodły na brzeg lasu. I widzę, na własne oczy widzę, a to przecież skok tylko przez pole, nie wiem, czy siedemdziesiąt metrów... W moich oczach wybucha piorun. Ale taki piorun na wspak, piorun przeciw naturze: z ziemi do nieba. Granat! Jasny błysk ognia stoi przez mgnienie w miejscu, gdzie stała moja Halszka. Za moment nie ma już ani słupa ognia, ani dziewczyny, ani barbarzyńcy z ręką uwikłaną w moje przecież włosy. Nie słyszę też wybuchu granatu. Jak mogę słyszeć co innego niż ten okrzyk, tylko do mnie zwrócony. Jak mogę o czymkolwiek innym myśleć. Nawet o zemście zapominam. Patrzę tylko na pierścienie czarnego dymu, wiotczejące w powietrzu, wstrząsanym wciąż odgłosami strzałów. A kiedy zza dymu pojawiają się nadbiegające sylwetki w burych mundurach, sięgam spokojnie do pasa i natychmiast czuję w dłoni pełną wagę granatu. Tego ostatniego. Odczekuję jeszcze moment, pamiętam, że jestem kiepskim miotaczem, ale oceniam już, że teraz dorzucę. Tym razem dorzucę. Jeszcze w chwili rzutu słyszę obłąkańczy krzyk Jacka: — Roman! Do tyłu! Pryskamy! Roman, cofnij się! Ale ja już wiem, że się nie cofnę, zanim... Zamach. Rzut. I zaraz uderzenie w ramię. Jakby ktoś prętem zdzielił mnie z całej siły. I miękko mi jakoś w kolanach. Głowa Jacka odpływa ode mnie ku górze. Dziwne. Co ja wyprawiam? To mnie wzywała na ratunek... „Jak ty nic nie rozumiesz, Roman!"... ...Otwieram oczy i przyglądam się wszystkim po kolei. Są. Są w tym samym miejscu, w którym ich zosta- 286 wiłem przed trzydziestu sekundami czy latami. Cała czwórka. Dziewczyna i trzech facetów patrzących na mnie w wyraźnym oczekiwaniu. Czwórka młodych Polaków żądających „prawdy, całej prawdy i tylko prawdy", jak w przepisach sądowych. A ja, starszy Polak, mam im odpowiedzieć. — Nie wiecie — zaczynam trochę mętnie, bo jeszcze się sam w sobie nie poukładałem — oczywiście nie wiecie, kogo wołała przed śmiercią... — Kto? „Balladyna"? — zrywa się Jacek, ale zaraz siada na swoim miejscu, pociągnięty za ramię przez Ir-mę. — Przecież ona żyje — dodaje spokojniej. — Nie umarła — oznajmia Klebania i przygląda mi się znad kopii scenariusza. — W każdym razie w naszej wersji żyje. To znaczy „Goplana", jaka tam „Balladyna". — W waszej wersji, powiadacie, żyje? — powoli zaczynam rozgraniczać płaszczyzny. — Nie, kochani. Kiedy się ginie, to się nie żyje. I to w żadnej wersji. Kiedy się ginie, kiedy... — powtarzam jak zacinający się patefon. Nie mogę nic innego wymyślić w tej chwili. Dopiero na głos Irmy trzeźwieję. Oczywiście. To właśnie ona zadała ten cios. To od niej się zaczęło. Już znów jestem czujny. To jej głos, a właściwie jego brzmienie, rzeczowe, nawet nie ironiczne, każe mi mieć się na baczności. — Zaraz się dowiecie — przeskakuję gładko pułapkę i sięgam po kubek z herbatą. Nie do wiary wprost, ile może pomóc człowiekowi w chwili słabości taki kubek herbaty, nie wypitej we właściwym czasie. Zbieram się w garść. Trzeba jak najobojętniej — dumam, przytomniejąc powoli. — Pyta pani, Irmo, czy przerwałem czytanie z pobudek egoistycznych, bo uważam, że nie byłem takim facetem, na którym muchy siadały, i że wobec tego 287 nie mogę się zgodzić na takiego dowódcę w scenariuszu. Trochę mi wstyd, ale tak właśnie myślę. Niech będzie, że egoistycznie. Ale za to podzieliłem się z wami uczciwie wszystkim, co wiem o Klepakach, mojej rodzinnej osadzie, o jej historii czasu wojny i tej sprzed trzystu lat. Udowodniłem wam wszystkim, czym mogłem, jak bliskie mi są te sprawy i czasy. Udowodniłem, jak umiałem, bez żadnych matactw czy ubarwień. Wymiotłem tu wami, darujcie żołnierski język, każdy kąt. Żebyście sami zbliżyli się, jak można najbardziej, do tego, co chcecie uczynić mięsem scenariusza, krwią i kośćmi filmu, któryście sobie wymarzyli... — Więc nie jest pan zadowolony — zwraca się do mnie dziewczyna — z mojej... z naszej charakterystyki tego trójkąta w scenariuszu: „Goplana" — „Jerzyk" — „Borowy". Tak? — Dokładnie tak. — Ale dlaczego takie przedstawienie tego konfliktu nie odpowiada panu doktorowi? — Bo tak nie było. — Proszę? — dziewczyna wygina się ku mnie, ale jej czar już na mnie nie działa, przynajmniej w tej chwili. Jestem gniewny i... chyba nieskory do tolerancji. — Mówię wyraźnie — odpowiadam trochę gburowa-to. — W tej sytuacji, chodzi o sytuację życiową, a nie tę w scenariuszu, na pewno by tak nie było. — Nie rozumiem... Dlaczego? — Przecież to nie ma sensu. Gdyby „Goplana" kochała „Borowego", co miałoby do tego jego pochodzenie? Takie lakierowane historyjki nikogo nie przekonają. Żadnego z widzów. Ona chce, on nie, albo odwrotnie, potem wreszcie chcą oboje, ale okrutny los sprawia, że nie mogą się połączyć, bo należą do innych sfer! Przecież to klasyczna „Love story" w polskim wy- 288 daniu. Czy tak wam zależy na powodzeniu filmu, żeby za... za taką cenę...? — Ale... czy pan doktor nie rozumie, czy nie chce rozumieć — dopiero teraz, gdy widzę bladą twarz Irmy, czuję, że z trudem panuje nad sobą. Trudno. Przed chwilą ona mnie doprowadziła do czegoś znacznie gorszego. — Chcemy w naszym filmie coś wykazać. Chcemy przedstawić w nim ciągłość, dialektyczną powtarzalność najpiękniejszych dążeń naszego chłopa w dziejach. A tylko w filmie można ten problem przedstawić, pokazać, a nie tylko i po prostu opisać. Od dawnych czasów do dziś. Udaje nam się znaleźć znakomity argument na poparcie aktualności ostatniego, najnowszego ogniwa tej historii: klasowe uprzedzenie. A pan nam chce ten argument odebrać. A pan go neguje. — Istotnie, neguję — odpowiadam już zupełnie przytomnie. — Uważam, że więcej by to zaszkodziło, niż pomogło naszym celom. — Zaszkodziło? » — Jasne. Nawet gdyby taka była ta prawda. A takie jej ukazywanie jest, co tu dużo gadać, prymitywne. — Aż tak? — odzywa się, jak zwykle niespodziewanie, Mirek. — Aż tak. A poza tym to wszystko nie tak wyglądało jak u was, w tym... miłosnym fragmencie. „Goplana" wcale nie wybrała „Jerzyka". —■. A skąd pan to wie? — wykrzykuje Irma triumfalnie. — Ja... jak to? Skąd ja to wiem? — Oczywiście. Przecież myśmy to nie tak dawno uchwalili. Już panu, zdaje się, Mirek wspomniał, że przyjęliśmy taką wersję w scenariuszu. Powiedział, prawda? — O... o tej... nie, nieprawda — znowu nie wytrzymuję. Po co ja ich zwołałem do tego czytania? Dintojrę 19 — Wilki za progiem. 500 jakąś nade mną robią. Jak długo jeszcze mam na to pozwalać? — Nieprawda... — Co takiego nieprawda? — To nie chodziło o żadną „wersję miłosną", ale o śmierć żywego człowieka! — wykrzykuję i w tej samej chwili wstydzę się, że krzyczę. — Musimy w filmie przekazać prawdy nie tylko historyczne, ale i ludzkie. Tego chyba nie trzeba „uchwalać". —■ Musimy przecież mieć jakiś plan do realizacji — włącza się dziewczyna bardzo cienkim głosem, ale tym razem nikogo to nie śmieszy. — Tak — dodaje szybko Jacek. — A poza tym planem chodzi o prawo, nasze prawo, współczesnych ludzi, do porządkowania historii według tego, jakie prawdy, fakty historyczne chcemy przekazać naszemu współczesnemu społeczeństwu. Prawdy, które mają nam pomóc w wychowaniu narodu... — Zgoda. Ale nie wolno nam tego czynić prymitywnie. Musimy opierać się na takiej prawdzie, jaka była, z całą perspektywą jej głębi, a nie ukazywać ją uproszczoną, płaską, zbanalizowaną, na co zwracam szczególną uwagę pani Szeremetowskiej. — Na to, co mówi pan doktor, można się zgodzić bez reszty. To jest logiczne — odzywa się Mirek najgrubszym ze swych basów, jakiego używa tylko w bardzo ważnych okolicznościach lub gdy jest szczególnie zakłopotany. A poza tym tak chyba sprawdzamy nasz scenariusz przed realizacją... — O ile go zrealizują — uzupełnia ponuro Irma. Nie patrzy na mnie, chociaż wiem, że czuje się bardzo urażona. — Jakże? — niecierpliwi się Mirek. — Przecież po to cKyba pan Roman zaprojektował czytanie i po to zaprosiliśmy kolegę Waligórskiego, prawda, kolego?, 9,m — Tak jest — odpowiada twardo Zbyszek i patrzy na nas groźnie. — Myślę, że po to. — Dobrze. Chcieliśmy z panem pomówić o... hm... o klimacie tego filmu. — O klimacie? — powtarzam jak baran, drewnianym głosem. — Aha! — Przecież zna pan każdy dzień z kalendarza tego kraju. Tak jak każdy kamień i każdą steczkę w lesie, to do kogo mamy się zwrócić z tymi... dziwnymi sprawami? — Jakimi? — Dziwnymi — powtarza Klebania z tym samym impetem. — Nooo... bądź co bądź to nie takie zwykłe, żeby jedno domostwo, leśniczówka czy wzgórze przyciągało ku sobie jak piorunochron wszystkie gromy naszych dziejów. — Świetnie — dopinguje go szept Irmy. — Właśnie o to chodzi, żeby wykorzystać w naszym scenariuszu tę niezwykłość wydarzeń... — Istotnie... Mnie też to niezwykle uderzyło —. wtrąca się ni stąd, ni zowąd aktor. — Właśnie — dziewczyna kwituje ciepłym spojrzeniem gorliwość Zbyszka. — Niezwykłość to właściwe słowo. Może właśnie ta niesamowita aura, otaczająca ten ostęp leśny, otoczy zamglonym klimatem wydarzenia batalistyczne tego... — Teraz pani mówi głupstwa, proszę mi wybaczyć — przerywam jej brutalnie, bo mnie już znowu zaczyna ponosić. — Ale w takim razie ja wam odpowiem waszymi słowami, a zwłaszcza koledze Mirkowi: Nic nie rozumiecie albo nie chcecie zrozumieć. — Ja? — Mirek prostuje się na ławie i rozkłada kopię scenariusza, jakby miał zamiar jeszcze raz odczytać mi to, co „uchwalili" uczynię z Jackiem I, „Je- 291 rzykiem" i „Borowym". Ale tym gestem nie przyhamuje mojego gniewu. —; Tak. Pan. Wy oboje, bo i panna Szeremetowska też, jeżeli nie udaje. Czy wy naprawdę nie rozumiecie, że tu nic nie dzieje się na zasadzie piorunochronu czy niezwykłości, ale że po prostu los osadził nas, cały nasz naród, na rozstajnych drogach historii, w samym oku tajfunu czy malstromu? I nic na to nie poradzimy, że wszystkie drogi świata prowadzą do nas i przez nas, przez nasze ziemie, przez nasze życie, bo do tych właśnie ziem jest ono przytroczone jak bukłak z wodą do siodła nomada, przez nasze domy... — Jakie „nasze"? Co to za „my"? — Twoje, Irma, czy twoich pradziadków. Co za różnica. I także jego, Mirka. I Jacka. I kolegi Waligór- skiego. — No to i pana też — uśmiecha się chytrze aktor. — Oczywiście. I moje też. W każdej naszej rodzinie, jak kraj długi i szeroki, w każdej familii polskiej, która choć trochę dłużej na miejscu się zasiedziała, albo do niego po klęskach wojennych wróciła, znajdziemy ślady krwi. Wyjdą zawsze, w każdym domu, spod malowanych czy bielonych ścian. Wystarczy trochę poskro-bać farbę, wystarczy przeczytać byle skrawek pergaminu, znaleziony na strychu, czy odkurzyć starą fotografię, wetkniętą od lat za framugę drzwi, żeby to sprawdzić. Tu ojciec, który zginął na wojnie. Tam oboki, to jego brat, czyjś stryj. Jego dzieci zginęły w obozie. A ta krócica? To poprzednie pokolenie. Walczyła w chłopskiej „partii leśnej" pod Czachowskim czy Jeziorańskim. Rękojeść strzaskana kulą. I znów ślady krwi. W Mniowie jest chałupa, w której dachu tkwią jeszcze kule siedmiogrodzkich kuruców czy hajduków Rakoczego. W każdym jodłowym goncie jedna kula jak ćwiek. Wraża. Nietutejsza. 292 — W każdym poszlacheckim archiwum pełno takich pamiątek. To są właśnie wojskowe tradycje rodzinne — dodaje Mirek z miną zadowolonego indyka. — Ja mówię o tradycji chłopskiej — biję pięścią w stół i nie mam czasu przepraszać, bo chcę im te prawdy zaszczepić, niech się z nimi trochę pomęczą. Niech mają swój „klimat". Niech ich to podręczy, jak mnie dręczy od lat. — Sam jestem chłop i mam na te sprawy szpiczaste oczy. — Czyli że z tą leśniczówką — Klebania budzi się z zamyślenia jak ze snu i mruga prędko oczyma — to może być czysty przypadek? — Mirek, bój się Boga! Przez cały czas nic innego nie robię, tylko staram się wbić wam w głowę, że tu nie ma przypadków. Wszędzie i zawsze to samo następstwo faktów: atak i obrona. Zwyczajna prawidłowość, która sprawdzała się tak samo pod Grunwaldem, jak i pod Chocimiem. Różnica jest tylko w skali: tam walka o sprawy państwowe, tu tylko klepackie. Nie ma miejsca na niespodzianki. — A szkoda — odzywa się po sporej chwili dziewczyna, cicho, jakby nagle posmutniała — bo wydało się nam, że dużo w tym niezwykłości. — Proszę posłuchać, Irmo — teraz znacznie mi łatwiej o cierpliwość, jakbym się do jasnej grandy postarzał w ciągu tej godziny. — Jeżeli jest coś niezwykłego w tych naszych chłopskich sprawach, to upór, z jakim ci ludzie wracają na miejsce, do swoich zniszczonych zagród, do spalonych przez wrogów sadyb, po to, by znowu siać swoje chude ziarno na samym środku wojennych dróg, na gościńcu historii, chociaż doświadczenie uczy ich, że w życiu każdego pokolenia czyjeś żołnierskie buty znowu stratują ten gościniec i znów zniweczą dorobek tego pokolenia. Czasem nawet zasiane ziarno nie zdąży się zazielenić. Ale oni wracają uparcie, 293 po każdej wojnie, po śladach krwi własnej i cudzej. Wracają, żeby zacząć od nowa. I to jest niezwykłe, niemal cudowne. Tak. Ale tylko to. — W każdym kraju ludzie bronią swego zagrożonego dobytku. I odbudowują zniszczenia wojenne — pomrukuje Mirek, nie patrząc mi w oczy. — Bardzo pięknie, panie doktorze, z klimatem skończyliśmy ■-—■■ zaczyna chytrze Jacek. Widać, że asekuruję kolegę. — Ale mamy jeszcze parę pytań do pana doktora. Konkretnych. — Słucham. — Epizod kościuszkowski mamy już opracowany. Chodziłoby tylko o zakończenie. Kto i kiedy odebrał od Ptaka tę armatę z depozytu? Od pana wiemy tylko, że ukryto ją w Wielebnie w starym sąsieku. Szperałem w źródłach w innych sprawach, przepraszam, panie doktorze, nie ośmieliłbym się sprawdzać nic po panu, ale po prostu ta historia i parę innych, o których zaraz powiem, bardzo mnie zaintrygowała... — Wcale się nie obrażam. Co pan wyszperał? — O to chodzi, że nic. Przejechałem całą trasę naszych bohaterów od Radoszyc przez Wielebno i Mniów do Wąchocka, i prawie nic nie znalazłem. Coś tam ktoś słyszał w jednej wsi o tej armacie, o walkach w Kieleckiem z Prusakami, ale na tym koniec. Więc pozostaje nam legenda, tak? — Wcale nie tak. Tomasz Ptak to postać autentyczna. Historia z przekazaniem armaty również prawdziwa. Komu ją przekazano? Wojskom Księstwa Warszawskiego, które wkroczyły na Kielecczyznę po przepędzeniu Austriaków w tysiąc osiemset dziewiątym roku. Entuzjastycznie były one witane i przyjmowane przez ludność, zwłaszcza chłopów, którzy w bardzo wielu miejscowościach bez werbunku zgłaszali się do szeregów. Proszę pamiętać, że widzieli oni w żołnie- 294 rzach napoleońskich, a więc i Księstwa, tych, którzy przynoszą im wyzwolenie od pańszczyzny. A do tego mówią i śpiewają po polsku. Słusznie czy niesłusznie tak myślę, to już, niestety, inna sprawa. — Tak, to wiem, to wszystko jasne — szarpie bródkę Jacek — ale... szczegóły jakieś by się..'. — Szczegóły? Cóż jeszcze? Mogę tylko dodać, że wojsko polskie, bo tak je w ówczesnej sytuacji trzeba nazwać, wkroczyło na nasze ziemie z Lubelskiego. Ale to pan pewnie wie. Najpierw, z początkiem lipca, trzeci pułk piechoty, i on właśnie, a raczej jego komunik, bo wątpię, czy jakiś większy nasz oddział był deta-szowany na zachód od Kielc, odebrał od Ptaka tę armatę. I jeszcze jedna uwaga: w owych czasach wszyscy Polacy, nie tylko w Kielcach, widzieli w wojsku Księstwa Warszawskiego bezpośrednich spadkobierców dzieła Naczelnika. Stąd entuzjazm, ofiarność społeczeństwa. To wszystko? A co? Teraz ma pan spokojne sumienie? — Jacek może tak. Ale ja chciałbym przy okazji zapytać, co się stało z tymi kościuszkowcami, którzy ukryli się w tych stronach po upadku powstania — wyskakuje Mirek. — Większość albo prawie wszyscy przeciekli stąd do legionów Dąbrowskiego. Wraz z nimi wybrali tułaczkę i niektórzy robotnicy z Samsonowa. To oni, a potem ich potomkowie, stworzyli tu, na tych ziemiach, pierwsze zawiązki proletariatu przemysłowego. Niezależnie od tego właśnie w naszych okolicach, a przede wszystkim w Kielcach, powstawały ośrodki natychmiastowej pomocy dla powstania listopadowego, a później styczniowego. Tu, w zakładach Przysuchy i Białogonu, w samsonowskich kuźnicach kuto szable, robiono fuzje i karabiny dla czwartaków walczących w Olszynce. Tu, nie tylko na Kurpiach, formowano oddziały „Leśnych 295 Strzelców". Na obrazach Grottgera i w dzisiejszym „Żołnierzu Polskim" może pan sprawdzić ich mundury i ogólny wygląd. Co prawda w sześćdziesiątym trzecim już mundurów by pan nie znalazł, bo ich nie było. Musiała wystarczyć kurtka i konfederatka z barankiem. Tylko żuawi Rochebrunne'a nosili czerwone fezy. A strzelcami leśnymi byli wszyscy, bo żyli w lesie i strzelali do wroga. Czy jeszcze coś? Bo jeżeli nie, to ja miałbym jeszcze jedno uzupełnienie do epizodu partyzanckiego. — Uzupełnienie? — Irma składa ręce na piersiach, a tamci trzej zwracają ku mnie głowy jak na sznurkach. Ale milczą. —i No więc, wbrew temu, co mówi piosenka, że „w partyzantce nie jest źle", może rozczaruję pana Kle-banię: czasem bywało bardzo źle. — W jakim sensie? — pyta Jacek. — Powiedzmy... pod względem moralnym. Och, nie mówię oczywiście o sprawach seksu czy drobnych wykroczeń, o tym nie ma co wspominać, gdy chodzi o ludzkie życie. — A cóż więcej mogło być? — Irma otwiera szeroko oczy, ku niesłychanemu zachwytowi Waligórskiego. — Ano był, na przykład, proszę subtelnej koleżanki, bandytyzm. Tak jest, zwyczajny bandytyzm, który pod przykrywką tej czy innej ideologii rozplenił się w tych borach i górach jak zaraza, jak dżuma. Pamiętajmy wciąż, ani na sekundę nie zapominajmy o tym, że były to czasy, w których słuszność miał ten, kto pierwszy pociągnął za spust. — I my mamy o tym... powinniśmy te sprawy, według pana doktora, uwzględniać w scenariuszu? — Te. I nie tylko te. Zresztą nie wiem, czy macie je, jak pani mówi, „uwzględniać". Mnie chodzi o to, żebyście o nich pamiętali. 296 — A o czym jeszcze mamy pamiętać? — Turner wpada mi w słowo, jakby się bał, że go ktoś uprzedzi. — Bo boję się, że te sprawy moglibyśmy poruszyć w pierwotnym zamyśle scenariusza, przedstawiając jeden jedyny epizod naszego nowego projektu. Tak, w filmie „Salwy zbudziły świt" może znalazłoby się miejsce i dla zagadnienia bandytyzmu, i dla spraw dezercji z oddziałów partyzanckich, co przy „płynności kadr", mówiąc językiem dzisiejszym, zdarzało się od czasu do czasu. Tak. Przy filmie tego rodzaju, monograficznym, moglibyśmy sobie pozwolić na sygnalizowanie i takich problemów. Ale w naszym panoramicznym obrazie jednego zagadnienia, przesuwającego się przez epoki i czasy, nie mielibyśmy po prostu miejsca na takie luksusy. I tak nie wiem, czy zmieścimy się z całym bagażem naszych propozycji wizualnych w ramach trzech tysięcy metrów. Mówię, oczywiście, o taśmie filmowej. Widzi pan doktor, że o niczym nie zapomniałem. — Wystarczy jeśli gotując potrawę, strawną potrawę oczywiście, będziemy pamiętali o soli — odpowiadam rozgorączkowanemu Turnerowi. — Zgadzamy się, panie doktorze. Ale, jak pan widzi, pamiętamy i o soli. A może zapomniałem o czymś? — woła Jacek z udanym przestrachem. — Owszem. Choćby o szpiegostwie — mówię, przyglądając się aktorowi, który coraz wyraźniej traci kontakt z sensem naszej dyskusji, na korzyść zupełnie innych doznań. Całe szczęcie, że dziewczyna wciąż jeszcze panuje nad sytuacją i od czasu do czasu gromi wzrokiem jego trochę omdlewające zaloty. — Tak, to była cholerna historia —; uzupełnia Mirek. — Lepiej nie mówić o tym przed nocą, bo może się przyśnić. Bagatela, szpiegostwo. Ileż to ludzi, jakich ludzi, zginęło w obozach z ręki szwabów z tego właśnie powodu. 297 — A... a jak to tutaj wyglądało? — Jacek kręci głową, jakby trudno mu było się pogodzić jeszcze i z tym. — W tych stronach? — Owszem, zdarzało się — wzruszam ramionami. — Przeważnie zajmowali się tym pięknym rzemiosłem ludzie nietutejsi, nasłani przez gestapo i żandarmerię z innych dystryktów. — Niemcy? — Niemcy i nie-Niemcy. Rzadko miejscowi, kieleccy. Najczęściej jakieś obieżyświaty i żebracy —= ludzie pro-szalni. Wszyscy za pieniądze niemieckie. Ale ginęli jak muchy, bo bardzo łatwo można było ich zdekonspiro-wać. — A jeżeli chodzi o nasze skromne czasowo możliwości, panie doktorze? — nastaje Jacek. — Cóż — teraz ja wzruszam ramionami — gdybyście zmieścili jakąś taką figurę, choćby dla zachowania kolorytu lokalnego, to tym lepiej. Jeżeli nie... trudno. Teraz milczymy. Nawet wiadomo, dlaczego milczymy. Po prostu każdy odchodzi w swoją stronę. Ja nawet bardzo niedaleko stąd. Do miejsca wybuchu jednego granatu. Obronnego. Dopiero po sporej chwili jakby odtajało w izbie. Nie wiem, czy to aktor zbuntował się przeciw ciszy, czy Mirek przeciw aktorowi, kiedy tamten sięgnął po tranzystor. A po co miał sięgnąć? Po dziewczynę? Ostatecznie był najmniej z nas zaangażowany w tych salwach, które miały zbudzić świt. Wszystkim, co go łączy w tej chwili z nami, a nawet z filmem, jest Irma. Nie przyjechał tu przecież, do jasnej Anielki, dla wysłuchania moich napastliwych spiczów, ani dla wojskowych pieśni Klebani. Dla niej, dla Irmy, cierpi intelektualnie w czterech ścianach tej gajówki, za szczupłej przecież do pomieszczenia bohaterów Ajschylosa. Czegóż możemy więcej chcieć od niego? Poza tym jest na pewno inteli- 298 gentny i bardzo miły, nawet w tej chwili, gdy zrugany przez Mirka, wyłącza swoją „elgę". W każdym razie pierwsza powraca do scenariusza Irma. Widać wciąż nie może zapomnieć moich zarzutów. I to ona mówi, że ja jestem pamiętliwy! — Może... może pan doktor — zaczyna, ostrożnie dobierając słów — jeszcze przy okazji zechce coś dodać do tego, z czym nas dotychczas zapoznał. — O partyzantce? —: Nie. Myślę o wszystkich innych epizodach kle-packich. Taka godzina zwierzeń trafia się rzadko, panie doktorze. Niech pan się da namówić. Nie trzeba mnie namawiać. Nie jestem panną na wydaniu. A co miałem powiedzieć, powiedziałem. Mogę tylko im jeszcze coś dodać, co przypomniało mi się, gdy tylko zabraliśmy się do tej roboty. Taki odprysk bardzo aktualnej myśli, zapamiętanej z czasów studiów. Myślałem o tym dawno, jeszcze podczas moich rodzinnych, klepackich poszukiwań. I właśnie teraz trafia się okazja, żeby ten... błysk czy ta barwa zagrała w naszej mozaice. — Słuchajcie — zaczynam skupiony, bo nie chcę nic uronić z tego, co zapamiętałem — kiedyś ktoś, kto na pewno wypatrzył sobie oczy i ogłuchł na wszystko inne, szukając w przeszłości śladów naszych przodków, broniących z maczugą, łukiem czy karabinem wstępu na te ziemie wrogowi, powiedział mniej więcej tak (za dosłowność nie ręczę, ale myśl była z pewnością taka): „Zawsze w naszych dziejach była dysproporcja między ilością krwi, którą kraj ochotnie niósł w ofierze, a środkami pieniężnymi, których nie wystarczało nigdy, aby tych synów ojczyzny odziać, nakarmić i uzbroić". Ten wątek właśnie ciągnie się, o ile mi wiadomo, przez wszystkie nasze epizody. Królowie potrzebują wolontariuszy do obrony królestwa, ale „z własną bronią 299 i przyodziewkiem", bo mogli im zapewnić tylko komendę i ogólną znajomość celów walki, ale nie broń i żywność. Tak jest za Kościuszki, co starałem się podkreślić, jak pamiętacie, przy omawianiu tego epizodu. Tak jest w powstaniu styczniowym, gdzie bronią chłopów, walczących w „partiach chłopskich", były kosy lub własne strzelby. Przecież właśnie w piechocie Naczelnika w pierwszym szeregu stawała szlachta jako strzelcy z własnymi strzelbami, a w drugim ustawiali się piki-nierzy z pikami lub kosynierzy. I to w regimentach komputowych, czyli zawodowych, bo nie wiem, jak je dziś określić. To samo było w kawalerii... — Towarzysze, czyli komilitoni, i pocztowi, których nie stać było na własnego konia — uzupełnia gorliwie Mirek. — Brawo! — uśmiecham się do chłopaka. Coraz lepiej zaczynamy się rozumieć. —■. Nie było dzisiejszych rezerwistów, szkolonych stale na koszt państwa na manewrach i ćwiczeniach. — Uzupełniających. Tak się je oficjalnie nazywa: ćwiczenia uzupełniające — wtrąca znowu Mirek przejętym basem. Wiadomo: niedawno wrócił z woja! —: Właśnie, uzupełniających — godzę się szybko. — Bo nie było ani pieniędzy na stałą armię, ani czasu na jej zorganizowanie ani chęci na obciążanie się związanymi z tym kosztami. Tak było z legionami Dąbrowskiego. — To już i ja wiem, panie doktorze — Jacek już dawno sięgnął do jakichś swoich karteluszków i teraz tylko czyha na to, żeby je wykorzystać. Po prostu pali się z niecierpliwości. A przecież o ten zapał najbardziej mi chodzi. Tę żarliwość chcę sprawdzić. Bo cóż więcej? — Co pan wie? — prowokuję jak jasny gwint. Zupełnie bez wstydu prowokuję. 300 — Jak powstało wojsko Księstwa Warszawskiego! -woła porywczo Turner i przysiada się do mnie. — Musiało być na żołdzie francuskim, bo ministerstwo skarbu Księstwa nie mogło sobie na taki luksus pozwolić. Ale od pierwszej chwili wyskoczyliśmy wtedy z naszą dumą narodową i zaczęliśmy się domagać „honoru" opłacania tego wojska z polskiej kieszeni. Tak jakby na tym polegał honor i jakby to wojsko nie opłacało się tylekroć cesarzowi Francuzów własną krwią. Tak to było, my ofiarowywaliśmy najczęściej jedynie ochotę do walki i własną krew. — I polską komendę, nie zapominaj! — uzupełnia Mirek. — Tak, to wszystko prawda — wołam niecierpliwie — ale pamiętajmy, żeby te na pozór kontrargumenty zagrały jako sojusznicy w naszej filmowej batalii. To bardzo ważne. — Nie rozumiem — odzywa się buńczucznie Jacek, ale widzę, że i tamci patrzą na mnie wyraźnie zaskoczeni. — Chcę tylko powiedzieć, że integracja, scalanie narodu odbywało się w warunkach polskich zawsze łatwiej i szybciej w armii. Wspólne walki, zwycięstwa, a nawet klęski, bardziej i szybciej łączyły ludzi niż cokolwiek innego. Wspólne wojowanie wyrabiało świadomość, godność i dumę narodową, poczucie koleżeństwa z ludźmi mówiącymi tym samym językiem, mającymi te same zwyczaje i obyczaje, noszącymi ten sam mundur i walczącymi z tym samym wrogiem. Tak było od powstania kościuszkowskiego poprzez wojska napoleońskie i legiony, i tak jest dzisiaj — nasza współczesna ludowa armia oparta jest o tradycje wspólnej walki z Niemcami. — Wspólnej, to znaczy wszystkich ugrupowań, wszystkich Polaków, którzy za najważniejszy cel uważali 301 i przyodziewkiem", bo mogli im zapewnić tylko komendę i ogólną znajomość celów walki, ale nie broń i żywność. Tak jest za Kościuszki, co starałem się podkreślić, jak pamiętacie, przy omawianiu tego epizodu. Tak jest w powstaniu styczniowym, gdzie bronią chłopów, walczących w „partiach chłopskich", były kosy lub własne strzelby. Przecież właśnie w piechocie Naczelnika w pierwszym szeregu stawała szlachta jako strzelcy z własnymi strzelbami, a w drugim ustawiali się piki-nierzy z pikami lub kosynierzy. I to w regimentach komputowych, czyli zawodowych, bo nie wiem, jak je dziś określić. To samo było w kawalerii... — Towarzysze, czyli komilitoni, i pocztowi, których nie stać było na własnego konia — uzupełnia gorliwie Mirek. — Brawo! — uśmiecham się do chłopaka. Coraz lepiej zaczynamy się rozumieć. —■ Nie było dzisiejszych rezerwistów, szkolonych stale na koszt państwa na manewrach i ćwiczeniach. — Uzupełniających. Tak się je oficjalnie nazywa: ćwiczenia uzupełniające — wtrąca znowu Mirek przejętym basem. Wiadomo: niedawno wrócił z woja! — Właśnie, uzupełniających — godzę się szybko. — Bo nie było ani pieniędzy na stałą armię, ani czasu na jej zorganizowanie ani chęci na obciążanie się związanymi z tym kosztami. Tak było z legionami Dąbrowskiego. — To już i ja wiem, panie doktorze — Jacek już dawno sięgnął do jakichś swoich karteluszków i teraz tylko czyha na to, żeby je wykorzystać. Po prostu pali się z niecierpliwości. A przecież o ten zapał najbardziej mi chodzi. Tę żarliwość chcę sprawdzić. Bo cóż więcej? — Co pan wie? — prowokuję jak jasny gwint. Zupełnie bez wstydu prowokuję. 300 — Jak powstało wojsko Księstwa Warszawskiego! — woła porywczo Turner i przysiada się do mnie. — Musiało być na żołdzie francuskim, bo ministerstwo skarbu Księstwa nie mogło sobie na taki luksus pozwolić. Ale od pierwszej chwili wyskoczyliśmy wtedy z naszą dumą narodową i zaczęliśmy się domagać „honoru" opłacania tego wojska z polskiej kieszeni. Tak jakby na tym polegał honor i jakby to wojsko nie opłacało się tylekroć cesarzowi Francuzów własną krwią. Tak to było, my ofiarowywaliśmy najczęściej jedynie ochotę do walki i własną krew. — I polską komendę, nie zapominaj! — uzupełnia Mirek. — Tak, to wszystko prawda — wołam niecierpliwie — ale pamiętajmy, żeby te na pozór kontrargumenty zagrały jako sojusznicy w naszej filmowej batalii. To bardzo ważne. — Nie rozumiem — odzywa się buńczucznie Jacek, ale widzę, że i tamci patrzą na mnie wyraźnie zaskoczeni. — Chcę tylko powiedzieć, że integracja, scalanie narodu odbywało się w warunkach polskich zawsze łatwiej i szybciej w armii. Wspólne walki, zwycięstwa, a nawet klęski, bardziej i szybciej łączyły ludzi niż cokolwiek innego. Wspólne wojowanie wyrabiało świadomość, godność i dumę narodową, poczucie koleżeństwa z ludźmi mówiącymi tym samym językiem, mającymi te same zwyczaje i obyczaje, noszącymi ten sam mundur i walczącymi z tym samym wrogiem. Tak było od powstania kościuszkowskiego poprzez wojska napoleońskie i legiony, i tak jest dzisiaj — nasza współczesna ludowa armia oparta jest o tradycje wspólnej walki z Niemcami. — Wspólnej, to znaczy wszystkich ugrupowań, wszystkich Polaków, którzy za najważniejszy cel uważali 301 walkę z Niemcami, wypędzenie ich z każdego metra naszej ziemi! — woła głośno dziewczyna i patrzy na mnie z uśmiechem. I właśnie ja muszę gasić ten uśmiech! —' Niestety, najmilejsza panno. Nie wszystko układało się wtedy tak... jednokierunkowo. Zapomnieliście o teorii dwóch wrogów, o staniu z bronią u nogi, o rozmaitych taranach, z którymi w rękach szliśmy przeciwko samym sobie, tracąc po drodze najpiękniejszych, najmocniej wierzących w swoje ideały ludzi. Trudne to sprawy, cholernie trudne... — Na szczęście w naszym filmie nie mamy powodu ich pokazywać —■■ odzywa się praktycznie Mirek, ale natychmiast też się czerwieni, co trzeba mu policzyć na plus. — Nie ma powodu ich pokazywać, to prawda, bo nasza bitwa jest akurat fajnym, niemal wzorcowym przykładem wspólnej walki wszystkich ugrupowań. Walki wynikłej spontanicznie, jako że niemal nie było czasu na wzajemne przekonywanie się i trzeba było natychmiast, nie tracąc ani minuty, powziąć wspólną decyzję o koncentracji tych oddziałów AL, AK i BCh, jakie znalazły się w szkopskich kleszczach tego pierwszego październikowego tygodnia. Tej bitwy, czy operacji, nie ma co sprawdzać ani brać jej dzisiaj pod lupę. W naszym ówczesnym i dzisiejszym odczuciu była ona taka, jaka miała być zawsze: czysta. Po prostu bitwa Polaków z Niemcami. Na śmierć i życie, i o wszystko. Widzicie, nawet dzisiaj, w prywatnej, bliskiej rozmowie nie może się obejść bez wielkich słów. A my chcemy polegać na realnych wartościach i tylko na nich, jak na Zawiszy. — Chyba dlatego przyjęliśmy tę zasadę przy budowie poszczególnych elementów scenariusza? r— Owszem —■ przytakuję Jackowej argumentacji. «. 302 Nawet wspólnie możemy wysunąć niesłychanie prawdziwą tezę, że właśnie działalność bojowa Batalionów Chłopskich w tych okolicach, oparta na zasadzie stałych grup bojowych, zorganizowanych w każdej wsi przez miejscowych ludzi, nosi wyraźny i jednoznaczny charakter: chłopskiej samoobrony własnej ziemi, tej „małej ojczyzny", o której już mówiliśmy. Czyli zyskujemy w ten sposób znakomity argument uzasadniający słuszność naszych założeń. I to właśnie w ostatnim epizodzie, zamykającym cały ciąg poprzednich obrazów, mających udowodnić tę właśnie tezę. — Czyli że, chwała Bogu, jeszcze jeden złoty polski do naszej kasy? — Dla nas tak. Dla scenariusza i filmu też tak. Mało tego, tu, na tej tezie samoobrony, zamyka się naprawdę, a nie tylko w teorii, krąg ideologiczny naszego filmu. Sprawdza się życiowo, praktycznie w ostatnim członie scenariusza. Chłopi bronią własnej ziemi, walczą w osłonie własnego domu. — No i dobrze. Początkowe ogniwo spotyka się z końcowym. Prawidłowo, tak? — W scenariuszu tak —■. odpowiadam trochę zgorzkniałym tonem — w naszej dalszej działalności podczas okupacji nie bardzo. — Jak to? — Zwyczajnie. Życie wykazało, że w tamtych warunkach lepiej było bronić zbiorowo całego zagrożonego terenu, niż stać z małymi miejscowymi oddziałkami w każdej wsi. Zdarzało się nieraz, że dziesięć wsi ominęła pacyfikacja, a jedenasta padła ofiarą nieprzytomnego terroru szkopów, zanim poszczególne placówki sąsiedzkie zdążyły się skrzyknąć. Jednym słowem trzeba było ruszyć ludzi z miejsca, wyprowadzić ich poza opłotki własnej wsi, sformować silne i lepiej zorganizowane oddziały, zdolne dać odpór nawet świetnie 303 wyposażonym jednostkom żandarmerii, SS, a potem nawet Wehrmachtu. — Ale to już zawodowa partyzantka, panie doktorze — wyrywa się Mirek. — To chyba jasne. — Dla nas tak. Chodzi o to, żeby i widzowie nie mieli wątpliwości. — Wątpliwości zawsze mogą wystąpić. Zwłaszcza że w tamtych czasach rozmaicie bywało. Nie wszystko, co dla nas dzisiaj ma określoną formę czy treść, wtedy było określone i jasne. Chłopcy pod zimę uciekali do swoich melin, do swoich dziewcząt, nie zawsze zgodnie z rozkazami komendy. Poszczególne oddziały zmieniały miejsca pobytu, rozformowywały się samodzielnie i znowu zbierały w innym miejscu. Najwięcej do gadania miał, oczywiście, dowódca. O to nawet pokłóciłem się z panią, prawda? — To za dużo powiedziane, panie doktorze — odzywa się spokojnie dziewczyna. — Po prostu nie podoba się panu mój sposób traktowania autorytetu partyzanckiego dowódcy. — Ano, nie podoba się — szybko odbieram jej głos, bo już Waligórski otwiera usta i szlachetnieje w oczach, za chwilę wybuchnie. — A to dlatego, że dowódca partyzancki wtedy mógł nie posłuchać rozkazu, czasem nawet bezkarnie, zdarzały się takie rzeczy, mógł pchnąć swoich żołnierzy do bardzo ponurych spraw, mógł ich podbudować ideologicznie czy ukierunkować... — Albo oni jego — przerywa mi ten spryciarz Jacek. — Albo oni jego, bo i tak bywało — zgadzam się. — Mógł zmienić miejsce postoju albo zapatrywania polityczne. Cholera, przepraszam za wyrażenie, naprawdę mógł bardzo wiele. Mógł więc i prowadzić walkę w oparciu o miejscową samoobronę czy, w wypadku 304 BCh, milicję ludową, a mógł też na własną rękę nękać żandarmów i folwarki miejscowych obszarników, kumających się z okupantem. Jeżeli chciał, mógł działać ze swym oddziałem w promieniu dziesiątków kilometrów, albo też nie ruszać się z miejsca przez całe miesiące. Wszystko zależało od tego, jakiego' się dorobił autorytetu u swoich ludzi. — A więc wracamy do tego, co jest charakterystyczne właśnie dla wojska — precyzuje Jacek chłodno i logicznie. Okazuje się, że jak chce, potrafi nie być zapalczywy. — Oczywiście. Zresztą w tych oddziałach partyzanckich, które składały się w większości z byłych żołnierzy września, partyzanci przejmowali wiele z charakteru i metod walki wojska zawodowego. Ono zresztą, wojsko, rozpoczęło już we wrześniu, po pierwszych klęskach, walkę na własną rękę z hitlerowskimi formacjami. U nas, na Swiętokrzyżu, biły się przecież z Niemcami po dwudziestym września pododdziały 27 i 154 pułku piechoty, a jeszcze wcześniej, w rejonie Końskich i Przysuchy, walczyły resztki rozbitych na froncie kilku naszych pułków piechoty, bodaj że 77, 81 i 85. Po prostu nie mieli zamiaru składać broni. Czekali na utworzenie się nowego frontu na Lubelszczyźnie. A major Hubal? Ten już na nic i na nikogo nie czekał. Zaczął u nas od Bodzentyna i Radoszyc, tak, tak, tych samych Radoszyc, w których zakończyło się powstanie kościuszkowskie. Zresztą i po postoju oddziału „der tolle Major", jak Niemcy nazywali Hubala, Radoszyce wchodziły do historii naszej partyzantki. Iluż to rado-szyckich ludzi zginęło podczas tej wojny. Ile szkop-skich pacyfikacji przewaliło się przez tę nieszczęsną wieś. I tak było zawsze. Wojny wypalały do korzenia niektóre nie tylko miejscowości, ale nawet ich nazwy na tej ziemi. A przecież ledwie zapadły się zgliszcza 20 ---■ Wilki za progiem 305 wypalonych chat, ledwie ucichły kroki odchodzących napastników, już pojawiali się z powrotem prawowici gospodarze. Już na nowo wyrastała wieś, osada, sadyba. I zaczynała żyć, zanim jeszcze zdołano przywrócić jej dawne imię. Wszystko to działo się tak po prostu, jakby wyrosła nowa gałąź na próchniejącym drzewie. Jakby te same ryby pluskały się po stu latach w tej samej rzece. A przecie wiadomo, że nawet rzeka nie jest już ta sama, bo inne niesie wody. — Tak — odzywa się po chwili Jacek, jakby sam do siebie — chyba tak właśnie, mówiąc pompatycznie, tworzą się dzieje. I nawet nasz scenariusz temu nie przeszkodzi ani nie pomoże. Wszyscy wybuchamy śmiechem, bo chłopak mówi to tak smutnym tonem, że nie sposób wytrzymać. — Co? Co on powiedział? — pyta grzmiącym szeptem Waligórski, przekonany, że nie dosłyszał jakiegoś kawału Turnera. Jak miał słyszeć, kiedy usycha z afektu jak słowik przy róży? — Nic takiego — odpowiada spokojnie Klebania aktorowi. — Mówiliśmy o rybach. —-. O rybach? Co w tym śmiesznego? — I o dziejach. Czyli historii — dodaje Mirek i ani nie drgnie. Dziewczyna chmurnieje wyraźnie, bo niby jakże to, pokpiwać z przyszłego króla Persów, a co ważniejsze, jej adoratora. Tego nie zniesie żadna babka. Ja zresztą też bym nie zniósł, gdybym był kobietą. Nie, co ja jeszcze dziś wymyślę! Trzeba zapobiec kłótni. Od tego też jestem konsultantem. — Na pociechę powiem wam, że nie tylko karność zapewnia powodzenie partyzantce na takim obszarze jak ten, gdzie wszyscy się mniej lub więcej znają, gdzie więzy rodzinne łączą ludzi nie tylko z sąsiedztwa, ale nawet z dalszej odległości. Czytałem gdzieś, a może tylko słyszałem, że podczas powstań śląskich Niemcy mieli 306 sporo kłopotów ze złowieniem bardziej niebezpiecznych powstańców. Tam więzy rodzinne bardzo zobowiązują i praktycznie biorąc, można było przeszwarco-wać się przez wszystkie Śląski: cieszyński, opolski, czarny i zielony, bo taki powstaniec, który musiał w jednym miejscu dać nura w familii swego wuja czy teścia, by nie dostać się w ręce grenzschutzu czy he-immattreuerów, wynurzał się w zupełnie innym miejscu, przekazany tam rzemiennym dyszlem bliższemu czy dalszemu kuzynowi. W ten sposób stawał się nieuchwytny, a szwabom pozostawało tylko łamać ręce z furii albo tupać nogami. — Ale to było na Śląsku! — A co za różnica? Okazało się, że to nie teren, nie geografia wpływa na obyczaje. Tam miasto na mieście, tu przede wszystkim teren rolniczy, ale kumoterstwo, powinowactwo rozwielmożnione na dwadzieścia cztery fajerki. Sam się o tym przekonałem, a i wy już coś niecoś wiecie o moich krewnopochodnych możliwościach na Kielecczyźnie. — Poza ciocią Weronią poznałem zaledwie cztery pana kuzynki — prostuje Mirek. — To tylko jeden promille moich krewnych. Zapoznam pana z całą formacją Klepackich. Ma pan u mnie jak w banku. — A o co chodzi w tym kumoterstwie? ■—■ Jacek jak zwykle piłuje. —i O to samo, o co na Śląsku. Każdy niemal z nas miał tu za sobą taką więź krewnych, powinowatych i przyjaciół, że sama świadomość tej więzi mogła być wtedy pociechą. Niezliczone ilości zięciów, kompanie kuzynów, plutony stryjowskie, nie mówiąc o szwagrach, których nie wiadomo dlaczego zawsze było najwięcej. Ktoś nawet nazwał naszą kielecką wojnę z hitlerowcami „partyzantką szwagrów". Nie wierzycie? 307 Sprawdźcie pamiętniki tutejszych zagończyków z czasów okupacji. Wyszło ich sporo drukiem. Zobaczycie, czy przesadzam. — Taaak, ale skoro już mowa o przesadzie, to... jak dobrze pójdzie... jak dobrze pójdzie — powtarza Jacek — to tak narozrabiamy naszym filmem... jak... czy ja wiem... — Turner aż wzdycha z euforii i międli bez opamiętania swoją bródkę. — A jak jeszcze lepiej pójdzie — przymyka oczy w rozmarzeniu — to zamówią u nas drugi film. Tym razem pod tytułem: „Salwy zbudziły świat"! Co? To jest tytuł! Jedna litera różnicy, a jaka głębia! No, jak myślicie? — Myślimy, że duszno tu trochę — odpowiada poważnie Mirek, otwierając oba okienka gajówki i wychylając się przez nie głęboko w zapadający wieczór. — Pewnieś się trochę... tego... zaczadził. — Taaak — szepce sam do siebie Jacek — nic intelektu w tym facecie. I ani szczypty fantazji. — Przepraszam — wpadam mu w słowo — ja chciałem tylko skromnie zwrócić uwagę na odwrotny aspekt tej sprawy. — Jaki? — pyta niecierpliwie dziewczyna. — Po prostu może się zdarzyć, że film nie tylko nikogo nie poruszy, ale zrobi kompletną klapę. A co? Nie pomyśleliście o tym? —i Nie — odpowiada po chwili Irma i westchnąwszy głęboko powtarza: — Nie. To nam nigdy nie przyszło do głowy. Prawda, Jacek? — Co? — Turner unosi głowę i mruga oczami, jakby się budził ze snu. — Nigdy. Zresztą, to niemożliwe. — Dlaczego? — pytam zdumiony. — Jakże? Tyle pracy w to włożyliśmy, tyle musieliśmy się nabiegać po tych lasach, górach i archiwach. I co? Żeby po tym wszystkim wyprztykać chałę? Nie. Ja wierzę w ten film. Tak jak Irma... 308 — I ja — dołącza spokojnym barytonem aktor. —• Proszę zaprotokołować, że ja też wierzę. — A ty, Mirek? — Po co pytasz? — mruczy Klebania jakby do siebie. — Przecież wiesz. — To nie ja pytam — odzywa się cicho dziewczyna i patrzy na mnie. Teraz wszyscy zaczynają mi się przyglądać, jakby mnie pierwszy raz w życiu zobaczyli. Muszę się natychmiast zdecydować, — Jeśli wszyscy wierzycie, nie ma o czym gadać — oświadczam mężnie. — Przekonaliście mnie. Ale to nie najważniejsze. — A co? — wykrzykuje aktor. — Najważniejsze zostawiłem na koniec. Sądzę, że teraz, kiedy dobiegają już końca nasze spory na temat założeń scenariusza, mogę was zapoznać z tym, co na ten temat mówił przed stu trzydziestu laty Piotr Stein-keller, twórca naszej komunikacji — wyciągam z kieszeni arkusik papieru, przechowywany tam troskliwie już od paru tygodni, bo wtedy wynotowałem sobie na taką okazję fragment autentycznego dokumentu Stein-kellera, niedawno cytowanego przez jakieś czasopismo gospodarcze. — List Steinkellera? — Nie całkiem. To fragment podania, przepisałem go z gazety parę tygodni temu. — Parę tygodni temu? — woła Irma. — Skąd pan doktor... — Nie wiedziałem — przerywam jej spokojnie — po prostu wynotowałem go z gazety, bo byłem pewny, że się nam przyda. Zresztą sprawdzicie sami, czy źle zrobiłem. A poza tym jeszcze jedno: może kolega Turner zakładać sobie prywatne teczki dokumentacji dla olśnienia nas maluczkich, mogę i ja. — Znowu pan zaczyna, doktorze — macha ręką Ja- 309 cek. — To jest dręczenie ludzi, to... powinno być milicyjnie zabronione. — Nie zaczynam, lecz reasumuję. Ładne słowo, prawda? Więc nie jest to list, ale fragment podania, złożonego przez Steinkellera na ręce namiestnika Królestwa w związku z projektem zbudowania pierwszej polskiej linii kolejowej z Warszawy do Wiednia. Pisze on: „Na czele tylu przedsiębiorstw będąc w Polsce, wiedziałem lepiej od innych, jakie źródła ten kraj posiada, jakie postępy przemysłu tu czynić może, jakim postępom ulec może bogactwo ziemi i handlu... droga żelazna powinna związać Polskę z siecią kolei Europy środkowej i stać się wkrótce siedliskiem niezmiernego handlu". I dalej autor projektu podkreśla szczególnie korzystne dla europejskiego tranzytu geograficzne usytuowanie Polski. A my się skarżymy na nasze fatalne położenie geopolityczne, na to, że taki do nas łatwy dostęp ze wszystkich stron świata. Więc jak to jest właściwie? Dobrze to czy źle? Kto ma słuszność: Piotr Steinkeller przed stu trzydziestu laty, kiedy to pisał, czy my dzisiaj, broniący w scenariuszu tezy stałego zagrożenia naszego kraju przez tyle wieków? Teraz rozumiecie, dlaczego odpisałem ten fragment z gazety i dlaczego trzymałem go w portfelu, czekając na tę chwilę. — Proszę o głos! —. Turner przysiada wreszcie na jakimś zydlu, zmęczony widocznie tym cholernym bieganiem. — Proszę o... — No dobra. Niech pan mówi! — zachęcam chłopaka. — Odpowiedź jest jedna — zaczyna cicho Jacek. — Oba twierdzenia są słuszne i oba się wzajemnie uzupełniają. Jesteśmy krajem otwartym i trudnym do obrony, ale równocześnie, odwracając sposób patrzenia na nasze położenie geograficzne, musimy przyznać, że właśnie takie położenie stwarza nam wyraźnie dogodne 310 warunki do kontaktów nie tylko z Europą, ale przez morza z całym światem. — Jednym słowem — próbuję ustabilizować wagę tego, co Turner powiedział — należy tak zorganizować obronę i bezpieczeństwo kraju, żeby móc wykorzystać do maksimum jego szczęśliwe położenie na skrzyżowaniu dróg europejskich. — Tak! — wykrzykuje dziewczyna. — Tak powinna wyglądać synteza zagadnień, które chcemy postawić przed oczyma naszego widza. Czy nie chcemy za wiele? Jak pan sądzi, panie doktorze? -r- Na pewno chcecie za wiele — odpowiadam po chwili, bo trochę jestem znużony tą zwariowaną dyskusją — ale niedawno oświadczyliście wyraźnie, że wierzycie w sukces waszego scenariusza. — Ja panu doktorowi tak od serca powiem — zaczyna znów Turner. — Za dużośmy wpakowali roboty, ciężkiej harówy w ten piekielny scenariusz, żebyśmy mogli nie uwierzyć w jego wartość. Tę wagę trochę czujemy w kościach, panie doktorze. Zresztą, do kogo ja to mówię? Pan chyba też, prawda? —: A ja myślę — podrywa się nagle Mirek — żeby nie biadolić. Teraz, pod koniec roboty, to nawet nie wypada. Musi być fajno. Jak to śpiewali w sześćdziesiątym trzecim tutaj, niedaleko nas, powstańcy? „Hu-ha! Krew gra! Duch gra! Hu-ha!" — podśpiewuje trochę drewnianym głosem. — Głosuję za fajerem w pracy i w życiu. Inaczej nic z tego nie wyjdzie! — Głosuj, ale nie fałszuj! — Jacek zasłania sobie uszy. — Ale się rozśpiewał! — Cóż — odzywam się trochę sceptycznie — z tymi żołnierskimi piosenkami bywa rozmaicie. Najczęściej są żwawe i wesołe ponad miarę, a nawet ponad stan, jeżeli pamiętać o cieniu, w jakim się je śpiewa. 311 —,A widzisz! —■■ Turner grozi pięścią śpiewakowi od siedmiu boleści. — Nie śpiewaj ponad stan! — Ale bywają i takie — uzupełniam — które nawet nieświadomie mówią więcej o naszym wojowaniu, niż byśmy sami chcieli. Weźmy dla przykładu choćby drugą zwrotkę tej piosenki, którą tak czarująco wykonał kolega Klebania. Jak to tam się śpiewało? „Obok Orła znak Pogoni, poszli nasi w bój bez broni..." No i co? Bez. broni, a tu hu-ha, tak? I to miało wystarczyć. A w piosence z czasów Batorego czy Kościuszki co się dzieje? „Idzie żołnierz borem, lasem, przymierając z głodu czasem". Takie wesołe to znowu nie jest. A mogę wam przypomnieć jeszcze jedną znaną piosenkę, na odmianę z tysiąc dziewięćset czternastego, nawet bardzo popularną w wojsku: „Jak to na wojence ładnie, kiedy ułan z konia spadnie. Koledzy go nie żałują, jeszcze końmi go tratują". Rzeczywiście „bardzo ładnie", co? Co prawda jak wojna, to wojna. Nie ma czasu na żałowanie. — To straszne, co pan mówi — odzywa się cicho dziewczyna. — Poszli nasi w bój bez broni... — słyszymy nagle trochę brzękliwy głos Mirka. Oczywiście znów podśpiewuje fałszywie. Ale zaraz poprawia się i powtarza mocnym basem: — Bez broni! — Bez broni jesteśmy, inżynierze. Tak jest, to smutna prawda — niższy oficer, czarniawy, z zawadiackim wąsem, spogląda na towarzysza i zaraz odwraca wzrok ku słupeckiej drodze, majaczącej w mroku u stóp klasztornej góry. — Rząd mamy, ministeria mamy, a broni nie. I jak tu walczyć, panie Klimaszewski? Co dziesiąty żołnierz w tym obozie ma broń palną. I to jaką? Dubeltówki i jakieś szturmaki. Tych parę zdobytych 312 na wrogu karabinów, do których brak ładunków, to wszystko... — Ale przecież ściągamy broń, skąd się da, panie naczelniku. Jeszcze parę dni, jeszcze tydzień i faktorzy przywiozą z Krakowa te sztucery belgijskie z szerokimi bagnetami. A ponoć ten leśnik z Bodzentyna przywiózł znowu parę strzelb i pistony do ładunków. — Klepacki? — uśmiech rozjaśnia twarz Langiewicza i gaśnie jak błyskawica na mrocznym niebie. — Taaak, coś tam przywiózł. Nie z Bodzentyna co prawda, trochę dalej żyje. Tak, to oddany człowiek, daj Boże, żeby wszyscy tacy... Ale to i tak kropla w morzu... — Na szczęście mamy pieniądze. Można kupić. — Gdzie? — naczelnik prędkim ruchem zaczyna gładzić biało-czerwona szarfę biegnącą mu przez pierś. Jedyna to oznaka jego najwyższej władzy w tym powstańczym oddziale. —i Gdzie? U faktorów? Już od tygodnia piłuję naszego intendenta Lewkowicza w tej sprawie. I co? Żydzi się przestraszyli, kiedy carscy zagrozili srogimi karami wszystkim pośrednikom, którzy z nami handlowali. A pieniędzy tak wiele nie mamy. Nawet na żołd nie starczy dla żołnierzy. Już i tak musiałem biedakom odebrać wieczorną czarkę wódki. Tylko rano intendent wydaje. I co to za wojsko? Żołdu tyle, co kot napłakał, piętnaście groszy, wódkę im odbieram, a wiadomo, że, jak mówią u Austriaków: „Nie ma ruma, nie ma szturma". — W moim batalionie nikt nie narzeka. Naprawdę. Nie cyganię — dodaje szybko Klimaszewski, widząc wzruszenie ramion Langiewicza. — Chłopacy za panem naczelnikiem w ogień... —' To się okaże — odzywa się szorstko dowódca, znów szarpiąc szarfę, jakby mu pierś uciskała. — W każdym razie wolałbym, żeby w ten ogień szli z gwintowanym sztucerem niż z dwururką, bardziej na sza- 313 raki sposobną niż na wroga. Ich karabiny biją na tysiąc pięćset kroków, a nasze dubeltówki na sto. I jako nam się z nimi mierzyć? Żeby choć od was, z Suchedniowa ud3*0 sie- coś wydobyć więcej, panie Bernardzie, niż te szable i groty do lanc. Biała broń karabinów nam nie zastąpi. Gadałem już o tym z Ignacym Dawi-dowiczefl1- Dobre i to, rzekłem mu, żeś mi tych robotników z waszych kuźnic suchedniowskich przywiódł. Duże to chłopy i mocno się biją. Szkoda tylko, żeś każdemu z flich nie dał po dwie flinty. __ Moskale pilnują fabryki jak skarbu. Sam pan naczelnik v?ie, co się stało ostatnio: Wąchock spalili, Bodzentyn poszedł z dymem po naszych ubijatykach z Czengierym, z Suchedniowa kamień na kamieniu nie ostał. Ale tylko miasto spalili, a suchedniowskich kuźnic nie tknęli, ani Zarządu Zakładów Górniczych, choć obai z Czachowskim, nie chwalący się, właśnie tam daliśmy im P° uszach. A i o robotniczej drużynie Da-widowicza wiedzieli. Mieli się za co mścić. __ Wasza prawda, inżynierze, bo osobliwie z tych kuźników waszych dużą mamy pociechę w boju. Przywykli do ognia, prawda? —і naczelnik przysiada na pieńku i przez dłuższy czas obstukuje sobie śnieg z butów jakby zapomniał o towarzyszu. Dopiero po chwili unosi głowę. — A o tym... o tych pieniądzach na broń kto wam mówił? __Jakże? Sam pan Janowski. Przecież to członek Tymczasowego Rządu Narodowego. Wczoraj z nim gadałem bo pytał o uzbrojenie, i sam powiedział, że na broń pieniądze muszą być. __ 'Jak, u nas chętnie wszystko załatwia się za pomocą pieniędzy. I co gorsze, zbyt się liczy na to, że wszystko rublami da się załatwić. Ej, panie Bernardzie, żeby to tak można... Ludziom zdałby się odpoczynek na mięsu0, no niechby na dwa tygodnie. Odsapnęliby, 314 ogrzali się, przyodziewek jaki godziwy na grzbiet spa-trzyli i potem hajda, znowu na jaśnie jenerałów, poświecić im w ślepia żelazem. No nic, niech pan nie robi takich oczu, inżynierze, może się czasem człowiekowi marzyć, nie? Jak nie z rozpaczy, to z wojennych nie-wczasów. Ano, trzeba zaciąć zęby. — Widzi mi się, naczelnik przeziąbł — odzywa się cicho Klimaszewski. — Jeżeli można, to łyk gorzał-czyny nie zaszkodzi — podsuwa Langiewiczowi manierkę. — Dziękuję, panie Bernardzie — naczelnik przechyla manierkę i pije cicho, jednym głębokim haustem. Potem wzdycha mocno raz i drugi, i dodaje trochę schrypniętym głosem: — Choć nie wiem, czy na te moje... rankory nawet taka siarczysta przepalanka poradzi. Dojadło mi trochę to wojowanie na słowo honoru. — Jakie? — Ano takie, że zamiast o karabinach, o pieniądzach się gada, a zamiast uczciwym furażem, trza zatykać gardło piosenkami. O, słyszysz, znowu śpiewają. — Cicho, ledwie słychać. A śpiewają, bo im tęskno. — Przede wszystkim głodno, panie Bernardzie. A Czengiery blisko jak śmierć. Tylko czeka na znak od nas. — Zaraz ich uciszę — inżynier odwraca się, ale naczelnik przytrzymuje go za ramię. — Ostaw, inżynierze. Jakoś mniej marudnie z tym... z tą piosenką. A rzeczywiście cicho to czynią. Słyszycie, co śpiewają? „Co tam marzyć o kochaniu". Boże mój! Jedno prawdziwe w tej śpiewce słyszysz: „Dla nas nie ma róż". Też wymyślili! Róż! Nic nie ma dla nas: prochu nie ma, ołowiu nie ma, broni nie ma, furażu brak. Ale najgorsze, że zrozumienia nie ma. U tych, którzy pierwsi powinni przyjść z pomocą, bo to ich w narodzie psi obowiązek, jeśli się chcą Polakami 315 mienić. Żołnierze moi nie tylko szlachta przecie, wiesz tak jak Ja> bo masz ich u siebie w batalionie, oficjalisty dworskie, włościanie, trocha mieszczan szaraczków, to i cała nasza siła, panie Bernardzie. Głodne toto, obdarte, z kosami w pole wychodzi na wroga, jak w żniwa. A szlachta zżyma się na mnie, że chłopów przeciw niej tumanie, manifestami ziemię i wolność im przyrzekam. Delegacją przysyłają tu, do obozu, żeby mnie r0Zumu nauczyła. A jak nie, to zaraz inszy naleźli sposób na mój upór: powstanie zastanowić, ludzi do domu rozpuścić, a samemu za kordon, do Austriaków się przeprawić i za granicą wygodny żywot sobie urządzić. Za ich pieniądze. Słyszysz waść, panie Bernardzie? Za ich rubelki. Mnie, mnie, naczelnikowi wojennemu województwa sandomierskiego, ruble pod nos podsuwają, żebym się tylko stracił z tej ziemi nieszczęsnej, żebym im nie psuł interesów z carskimi urzędnikami, żebym ich synalków z domu w zimie nie wyrywał na powstanie, bo może się w którym polskie serce odezwie. Mnie! Pieniądze! — Ośmielili się? — Klimaszewski podnosi z ziemi burkę naczelnika, bo ten poderwał się z pieńka i nie bacząc na zimno, chodzi tam i sam po leśnej ścieżce w samej tylko powstańczej ułance, szarpiąc swoim zwyczajem brzegi szarfy. __A jakże — Langiewicz zatrzymuje się przed towarzyszem i mówi zduszonym szeptem: — Jeszcze jak się ośmielili! Panowie Karski z Włostowa i z Linowa Cichowski. Dziedzice i delegaci panów braci, ziemian okolicznych, sandomiersko-kielecko-radomskich. Skorzystać chcieli z tego, że niby pod Wąchockiem Moskwa nas rozbiła, więc pewnie będę skłonniejszy do ustępstw. Wykombinowali sobie, zgniłki, żeśmy już są pobici na amen i że koniec z nami. _- To chyba głupi — żachnął się Klimaszewski. — 316 Spod Wąchocka wycofaliśmy się, bo pozycja była trudna do utrzymania, ale z jakimi stratami dla przeciwnika! Tu, pod Świętym Krzyżem, o ile sposobniejsze miejsce do obrony, a jak będzie trza, to nie będziem się tego klasztoru zębami trzymać, tylko przemanęwruje-my na bardziej poręczne miejsce. Walka w ruchu zwyczajna to rzecz w małej wojnie, w partyzantce. Głupi oni są, powtarzam, albo gorzej niż głupi, bo podli. — Odesłałem ich z kwitkiem. I dobrze, że zaraz odeszli, bo bym nie strzymał, zeskoczył z konia i po gębie jaśnie dziedzicom dołożył. Ale nie. Trochę się, widać, przestraszyli, kiedym im wyrąbał, że sprzedawczykiem nigdy nie będę, bo mi Targowica śmierdzi. Poszli jak zmyci, chmyzy psubrackie, tfuj! Daj, bracie, łyk tej kotłówki, może łacniej mi będzie zapomnieć. — Pijcie na zdrowie, naczelniku — inżynier potrząsa manierką i podaje ją towarzyszowi — ale i burkę narzućcie, bo chłodno. — Nic to. Jutro się rozgrzejem, panie bracie. Czen-giery na karku, za nim w Radomiu jenerał Uszakow pewnie nam jakoweś niespodzianki gotuje, a słyszałeś, bo mówiłem na radzie wojennej, że i od Opatowa chcą ku nam jakoweś oddziały skierować. — Najszczęśliwszy pomysł wydał mi się ten z przygotowaniem matni na kieleckim szlaku. Tam przeciwnik nie spodziewa się niczego. — Chciałem tego, mości dobrodzieju, wiesz, jak chciałem, ale cóż, nie jestem sam, muszę mieć na uwadze zdanie rady wojennej. Jedyny Czachowski i waść mnie popierał. Inni boją się ryzyka. Cóż, może i słusznie. Powstańcy to nie wojska liniowe, nigdy nie wiadomo, czy wytrzymają do końca. Nic to, najważniejsze, żebyśmy jutro dotrzymali pola. — Jeżeli Czengiery się nie spóźni. — Nie ma powodu. Zdąży na pewno. Dziś w po- 317 ludnie widziano go w Górnie. Zaraz, jaki to mamy dzień? — Wtorek, panie naczelniku. Dziesiątego lutego. —і Tedy jutro uderzy na nas. We środę. Myślę, że z samego rana. — Niech uderza. Czekamy. Mamy przewagę miejsca, to dużo znaczy. I to jakiego miejsca! Już to do zakładania obozów warownych macie, naczelniku, szczęśliwą rękę. — Tak myślicie, inżynierze? — Jakże! — podrywa się Klimaszewski. — Już nie mówię o Wąchocku, bo to miasteczko, chociaż i tam, pamiętam, kazarmy obronne uczyniliście na brzegu Kamiennej i ten szaniec maskowany od Wielkiej Wsi. — Nie na wiele się onże szańczyk zdał. Musiałem ostawić Wąchock. Tyle żem się nauczył nie bronić się w mieście, bo potem wróg bierze odwet na ludności i domy miejskie z dymem puszcza. Dlatego tutaj ominąłem Słupię Wielką i stanąłem obozem sub Iove. Tu by nas tak szybko Czengiery nie wymacał, ale naleźli się tacy, co mu drogę ku mnie ukazali. — Myślałem, że kozacy nas wyśledzili. — Bogać tam! — żachnął się naczelnik. —. Ten oddział kozacki, z którym się wczoraj Prendowski starł na słupeckiej drodze, nie przyszedł tu samopas. Ktoś nas wydał im wcześniej. Kozacy tylko przyjechali sprawdzić... — A kto by się taki nalazł, żeby swoich wydawać! — wykrzykuje inżynier. — Pasy drzeć z takiego! — Jest taki jeden. Walenty Janie, sołtys z Krajna. Nie pierwszyzna mu wydawanie braci. Toć właśnie on wydał przed dwudziestu laty księdza Ściegiennego, który organizował tutejsze włościaństwo do walki ze szlachtą o ziemię i wolność od pańszczyzny. Choć mówiono mi też jako o zdradniku o niejakim Augustynie 318 Rychterze, dzierżawcy z sąsiedztwa, koło Chodla. A tam przecie wikarował onże ksiądz Ściegienny. — Pamiętam. Przecie właśnie Ściegienny znosił się naonczas z głową krakowskiej rewolucji, Edwardem Dembowskim, i naszym Towarzystwem Demokratycznym. Nieszczęść z tego wiele wtedy, a i później wynikło i krwi się ludzkiej, strach ile, polało. Za ogniste pioruny przeciw szlachcie chciał on ksiądz zapalić w duszy włościan. Nie mogło się to dobrze skończyć. —: Mówicie o rabacji? — A o czymże? — dziwi się inżynier. — Toć to ten sam posiew. — Tak ono i jest. Ale ja galicjad nijakich w moich szeregach tolerować nie zamierzam. I nasi chłopi, myślę: u nas walczący, nie ku temu się garną. Wierzą w dekret Rządu Narodowego tak jak i my z wami, panie Bernardzie, wierzymy, i dobrze czynią. Chcą bić wrogów naszej wolności, i jeszcze lepiej czynią. To dla mnie najważniejsze i dla moich kosynierów też, choć, jak wiecie, w Warszawie o co insze mnie posądzają. — Wiem — odzywa się głucho Klimaszewski. — O wrogość włościanom, o to, że ich twardą ręką karzecie za próby rebelii, za wystąpienia przeciw ziemiańskiemu stanowi. — No i nie ciężkoż być nawet naczelnikiem wojskowym sandomierskiego województwa, panie Bernardzie? A przecie te posły szlacheckie od siedmiu boleści, które tu onegdaj chciały mnie przekupić, właśnie mi zarzucały coś zgoła przeciwnego: że buntuję swoimi odezwami chłopów. Więc gdzie jest nasza prawda? W ich, tych wysłanników kłamaniu, w ich podłości, czy w naszym wojowaniu wspólnym z włościanami, z kosynierami, przeciw carowi? Z kim się rozliczać na końcu wypadnie? — Nie przed nimi sprawę winniśmy zdawać, nie im 319 być naszymi sędziami, naczelniku — odpowiada cicho Klimaszewski — ale przed narodem. Tak pewno i było z księdzem Ściegiennym, choć innymi od nas drogami chadzał. Ale myślę, że gdy go wieźli na zsyłkę, to sumienie miał spokojne. — No i widzicie, panie Bernardzie — uśmiecha się gorzko Langiewicz — nie jesteśmy tu najdawniejsi. Włościanie pierwsi tutaj „zestrzelili myśli w jedno ognisko i w jedno ognisko duchy", jak mówi nasz wielki Adam. Oni byli tu po naczelniku Kościuszce. Oni pod przewodem onego płomiennego księdza kupili się tutaj do obrony i kto wie, co by było, gdyby im się poszczęściło. Nie udało się. Ale co się stało za Ściegiennego, może się odstać dzisiaj. Po to jesteśmy tutaj my, żołnierze polskiego powstania — mówi prędko Langiewicz i znów odrzuca burkę, jakby ta lutowa noc za gorąca mu się stała. — A nie zdarzy się nam, to najdą się na tej ziemi tacy, co po nas przyjdą, by dzieło nasze dokończyć. Zawsze się tacy nachodzili. — Ale też... — zaczyna cicho inżynier, lecz milknie. — Ale co? — Trafiają się też i tacy jak... — milknie znowu. Niesporo mu jakoś wspominać o tym przed jutrzejszym bojem. Ale naczelnik uzupełnia spokojnie: — Tacy jak ów Janie, chcieliście rzec. Cóż, im większy wicher, tym większe śmiecie za sobą żenię. Ale bywa, że i brudne ręce bieg historii odwrócić mogą. — Bywa — powtarza ze smutkiem i sięga znów dłonią do szarfy. — Jakoż to udało się temu nicponiowi wyzdradzić księdza Ściegiennego? — pyta szybko Klimaszewski. — Wiem, że ów ukrywał się w Kielcach u ojców bernardynów, a pracował, ile wiem, na probostwie w Chodlu. — Tak !—i odpowiada po chwili Langiewicz — ale wybuch buntu, a ja bym rzekł: rewolucji, bo tu nie 320 tylko o Kieleckie szło, w każdym razie Ściegienny chciał przyspieszyć ten wybuch, bo na kraj przyszła klęska głodu. No i znakiem do onego wybuchu miało być październikowe kazanie księdza. — W Chodlu? — Nie. Na swoje nieszczęście zapowiedział je w Krajnie, jako że bliżej środka terenów już objętych agitacją. — I tu spotkał się ze zdrajcą? — Tak. Na swoje nieszczęście. Jak pan wiesz, skazano księdza na śmierć i dopiero pod szubienicą zmieniono karę na zsyłkę, wraz z wieloma innymi, przeważnie włościanami. W tych okolicach co druga rodzina opłakuje swoich, którzy zostali skazani za walkę o wolność. A jednak nie ma dnia, żeby się do nas nie zgłaszali na ochotnika. Z tych samych rodzin, panie inżynierze. Z tych samych rodzin. Popytajcie wśród swoich kosynierów, zobaczycie. A zdaje mi się, i nasz Klepacki stracił wtedy kogoś bliskiego, bodaj że krzątał się won-czas koło wikarego z Chodla, jak teraz koło nas. Coś mi o tym wspominał, ale bez sentymentu, bo to chłop, a chłopi bywają jak rzemienie. Pewnie los ich tak hartuje, bo jak mówi ludowe przysłowie: tutaj jak biją, to płakać nie dają. — Wiem. Patrzę na nich w boju. I widzę, jak stają. Onegdaj, jakeśmy, według waszego rozkazu, szli na Suchedniów Czachowskiemu w sukurs, natknęliśmy się koło Kamieńca na piechotę z mohylewskiego pułku. Raz tylko zdążyli dać ognia, za drugim razem ręce im po-mdlały, jak obaczyli z bliska moich kosynierów. — Tak, inżynierze. Bez chłopów nie ruszyłbym w tych stronach ręką ni nogą. Gdyby nie oni, nigdy bym tutaj żadnego obronnego obozu nie wykoncypował, chociaż w Italii wykładałem w Cuneo taktykę. Ale kto zna ten teren tak jak oni? Przecież rosną tutaj razem 21 -i- Wilki za progiem 321 z drzewami i każdy łokieć tej ziemi własnymi stopami przemierzyli. Zawsze się ich radzę w wyborze miejsca do obrony, w przysposobieniu gruntu do ufortyfikowania obozu. A ty, panie Bernardzie, wszystko chciałeś przypisać mojej szczęśliwej ręce. To ich zasługa, włościan tutejszych, nie tylko moja. — Italia Italią, naczelniku — uśmiecha się Klimaszewski i naciąga głębiej na uszy powstańczą batorów-kę, jako że ziąb coraz większy — a swoje własne czucie trzeba mieć. Ot, choćby tu, niby lasek wiatrem podszyty, z górą za plecami, a miejsce jak stworzone do obrony, postoju i wypadów. Widok dokoła na wiorsty, z dala od traktów i zawsze odskoczyć można w lubą stronę świata. — Byle nie na północ, bo jenerał Mark, nie na zachód, bo Czengiery, i nie ku wschodowi, bo też Moskale... — Obrazowo myślałem, naczelniku — wzdycha inżynier, trochę urażony. — Wiadomo, że chcą nas przyprzeć ku granicy i od południa nie zastawiają. Jednak przypatrywałem się wam nie tylko w Wąchocku, ale i przedtem, na postoju za Łączną, w samym sercu boru, a i później, pod Bodzentynem, wszędzie to samo widziałem: ład w oczekiwaniu wroga i na wszelki wypadek bystre patrzenie ku tyłowi. — Gdybym was nie znał, inżynierze, jako prawego towarzysza broni, to myśleć bym mógł, że podbijacie mi bębenka. — Uchowaj Boże. Po prostu lepiej się człekowi na sercu czyni, gdy wie, że może liczyć na kogo, nie tylko na własną eksperiencję i szczęście. Już ja wiem, co gadam. Mam na te sprawy inżynierskie oko. Niby jestem z tych stron, ale gdyby mi kto kazał okopać się w puszczy czy przyjąć bój w górach, przepadłbym z kretesem. W polu stanąć, zgoda, nawet na kule iść, ale tak jak wy, naczelniku, przygotować teren zdatny na każdą potrzebę, to dalibóg... — Nie moja to zasługa, inżynierze. Już wam mówiłem czyja. A poza tym byli już tu przed nami insi i też w tych debrach bój przyjmowali. — Nasze partyzanty? Z innych partii? —: Nie. Dawniej. Za Kościuszki tu pono się potykali z carskimi i Prusakami. — I tu obóz zawodzili? — Pewnie tak. Albo w pobliżu. Tu wszędy bór nieprzebyty, góry i bezdroża nieobeszłe. Miejsce takie... sposobne swoim, dla wroga zdradne. — Mój Boże — wzdycha Klimaszewski — tutejszy jestem, a nie wiedziałem. To kościuszkowcy, powiadacie? — Jeszcze przed nimi inni tu czynili przeciw Szwedom, a później przeciw wszelakim obcym. — Poręczne miejsce. — Ano tak. Dlategośmy je wybrali. Poręczne tak do » obrony, jak i do wypadów. Sposobne po równi dla naszych poprzedników, jak i dla tych, którzy przyjdą po nas. — A myślicie, że trzeba będzie? Langiewicz nie odpowiada, tylko patrzy przez moment na pytającego, potem wzdryga się, jakby go dreszcz przejął, i odwróciwszy się od Klimaszewskiego, odchodzi szybkim krokiem ku grupie jodeł, majaczącej przed nimi. — Stój! Kto idzie? — wybiega spod drzew zduszony okrzyk. — Swój. — Hasło? — Równość. — Odzew? — Reduta. 323 — Przechodź! To pan naczelnik! — Ja. Kto tu, bo rozeznać nie... a, Bakałarz! Takżeś się przystroił, że wystraszyć się można. Co to za ka-puza? — Ziąb taki, naczelniku, żem naciągnął na łeb, uszy tylko zostawując wolne, bo najbardziej na warcie potrzebne. A to baszłyk podoficerski. Zdobyczny, spod Jedlni. Ciepły. W sam raz na taką noc. — Co nowego? — Melduję, że nic. Nawet carskich nie słychać, jak podchodzą. — Żebyś w złą godzinę nie wymówił. Kiedy masz zmianę? — W północ. Za dwie godziny. — Tedy bywaj. I nie zaśnij. — Zaśbym zasnął! — mruczy przez zęby Bakałarz, ale przybysz już przepada w ciemności. Wyłania się dopiero koło zadumanego inżyniera, który aż podskakuje, gdy naczelnik chwyta go znienacka pod rękę. W milczeniu zawracają ku obozowi i przystają dopiero przy nędznym namiociku, przed którym tli się nikłe ognisko, wkopane w ziemię, żeby nie było widać blasku. Langiewicz przysiada na siodle podsuniętym przez ordynansa i grzeje nad żarem zziębnięte dłonie. — Panie Bernardzie — odzywa się cicho, uniósłszy głowę ku towarzyszowi. Różowe błyski ogniska modelują co chwila w ciemności jego twarz, utrudzoną wojennymi niewczasami. — Gdzie jest Czachowski? — Przed godziną widziałem go na linii straży. Sprawdzał czujki swego batalionu. Zaczął zaraz po powrocie z podjazdu. Myślę, że teraz jest u siebie. — Dobry to żołnierz, dobry w boju i w podchodach, tylko czasem za prędki. — Ambitny? — To też, ale u niego to dobra cecha. Czasem tylko... 324 wiecie, coś sobie myśli i zaraz to wykonuje. Uda się czy nie, nie dba o to. Niecierpliwy taki. Bywa, że jak to mówią, nie nabije, a wypali! Ale bić się umie, a to najważniejsze. Tedy... co to ja chciałem... — O Czachowskim... — podsuwa szybko inżynier. — Właśnie — ożywia się naczelnik — zajdź ku niemu, panie Bernardzie. •— Skierować go tu? — Nie, nie. Przypomnij mu tylko, żeby zaraz z rana przesunął tabor stąd ku klasztorowi. W razie bitwy wolę mieć tabor w murach niż tu, na linii. Waluś, co tam masz do przegryzienia? — zwraca się ku ordynansowi. — Melduję, że... tylko ten kawałek peklowiny, co ostał z obiadu. — Trąci łojem już od Bodzentyna — macha ręką naczelnik. — Ale dawaj. Chleba nie masz? — Tylko glon. Chowam na rano. — Nie... nie mam przy sobie — podrywa się Klimaszewski — ale coś przecie u siebie na górze wydłubię. A jak nie, to pożyczę od wojaków majora Koryckiego. — Nie daj Bóg, żebym się wiktował na pożyczonym chlebie, i to od własnych ludzi, panie Bernardzie — uśmiecha się Langiewicz. — Co by ze mnie był za wódz, gdybym zamiast zapewnić im spyże, sięgał do ich stołu. Nie, nie, starczy mi ta kozina. — To wół — wtrąca nieśmiało ordynans — stary, ale wół. — A ty tu czego? Nie zabieraj głosu, kiedy starsi gadają. — Może jednak — upiera się Klimaszewski — skoczę i coś podeślę... — Nie skacz i nie podsyłaj, panie Bernardzie. A je-żeliś już taki uczynny, to przyślij ku mnie onego Kle-packiego. Wiem, że nie śpi, bom się z nim umówił na parę nocnych słów. Wcześniej nie mogłem. Przyślesz 325 mi go? Powinien być w klasztorze u swego krewnego czy kuma. Strach, ile ci Klepaccy mają kumów w tych stronach. — Już idę — Klimaszewski pochyla nisko głowę — ale... — Cóż jeszcze? — Nie chcecie, naczelniku, nic do jedzenia, ale... wybaczcie, widzę wasze wyrko i nie mogę się zgodzić, żebyście na tym szlabanku noc spędzili. Ta prycza na błocie stoi. Do rana na kość byście przemarzli, a na jutro sił wam trza za nas wszystkich. — Bóg ci zapłać, panie Bernardzie, ale moi żołnierze też lepiej nie śpią. W klasztorze takoż mortus, oglądałem z rana, wiatr po celach śwista, a piece w ruinie. Tylko dla rannych doktor Usłowski jakiś kącik przy piecu znalazł. Nie kuś mnie, inżynierze. —■. Nie kuszę, ale tę kurtczynę musicie przyjąć ode mnie. Barankiem podbita, w sam raz na tę noc. Nie przeciwcie się, naczelniku, bo nie ustąpię. Waluś! — Klimaszewski ściąga szybko kurtkę z grzbietu i pod-tyka ją ordynansowi. — Trzymaj, gapo, sameś powinien był dawno spatrzyć jakiś kożuch dla naczelnika. Nie wstyd ci to? Trzymaj kurtkę i podściel ją na tej narze, coś ją wystroił swemu dowódcy. A ja już lecę do Czachowskiego, a potem do siebie, na górę. Zaraz tu będzie Klepacki — Klimaszewski przepada w ciemności, jakby go wiatr zdmuchnął. — Inżynierze! — woła za nim zaperzony naczelnik. — Zabierzcie swoją kurtkę. Przeziębicie się, a jutro macie cały odwód na głowie! Panie Bernardzie! To rozkaz! — Nie wróci — ordynans kręci głową sceptycznie. — Milczałbyś, chłopie. Pewnie, że nie wróci, bo ty jesteś gapa. Dobrze ci rzekł pan Klimaszewski. 326 — Dlatego, źe nie śpatrzyłem kożucha ńa posłanie? Przecież już dwa razy gadałem intendentowi. — Nie. Dlatego, żeś wziął ten kożuszek od inżyniera. No, co tak patrzysz? — To... tego... to chyba podścielę go? — A ściel, jakeś pogapił, to ściel. Przynajmniej tyle będzie z ciebie pożytku. — Teraz to pan naczelnik krzyczą, a jak meldowałem, że meldowałem panu intendentowi, żeby się przy-godziło coś cieplejszego do rozesłania na nocleg dla pana naczelnika, to pan naczelnik nie słuchał mego meldowania, że meldowałem panu intendentowi, a pan intendent Lewkowicz na to moje meldowanie, że... — ordynans urywa nagle swoje bajdurzenie, bo naczelnik znieruchomiał, ukrywszy twarz na podciągniętych kolanach. Waluś nadsłuchuje przez chwilę, przekrzywiwszy głowę, a usłyszawszy leciuteńkie pochrapywanie siedzącego, okrywa ostrożnie jego ramiona burką. Sam przysiada na piętach naprzeciw dowódcy i przegarnia dogasające ognisko karabinowym stemplem. Siedzą tak w milczeniu przez sporą chwilę, tylko wiatr szeleści za namiotem suchymi krzami i nawiewa na siedzących wilgotne kosmyki mgły. Waluś raz po raz wzdryga się i popatruje ze smutkiem na towarzysza. W jakimś momencie naczelnik rozkaszlał się przez sen i ocknąwszy się, próbuje powstać na nogi. Ściska mocno ramię ordy-nansa, który podbiega, aby mu pomóc, i zaraz go odtrąca. — Co? Kto tu? —! sapie chrapliwie i przeciera gwałtownie oczy. — Co? Aha, to ty. Co z Klepackim? Był? — Melduję, że nie — odpowiada Waluś i wskazuje na namiot — ale może tymczasem, na chwilę... — Nie, nie. On zaraz nadejdzie. Ale ty możesz się zdrzemnąć. Nie będę cię już dzisiaj potrzebował. Długo spałem? 327 — Może pół pacierza, a może i to nie. — To dobrze. Gdzież ten Klepacki? — Tu jestem —: z mgły wyłania się potężne chłopi-sko w uszatej czapie myśliwskiej i podchodzi ku ognisku. — Melduję się na rozkaz. — Siadajcie, panie... Antoni wam na imię, zdaje się? ■— Od chrztu — błyska zębami przybyły. — I wciąż ten sam Antoni. Padewski, kiedy już o tym mowa. Szósty krzyżyk na karku pod tym samym imieniem. — Tedy siadajcie, panie Antoni. Na tym pieńku, nie mam nic lepszego. Chciałem wam parę słów rzec jeszcze przed jutrem, bo w południe nie zdążyliśmy się nagadać. Wieści akurat otrzymałem wtedy nie najlepsze i trzeba było się z oficerami naradzić. Ale trochę to i wasza wina, panie Klepacki, boście mieli wczora tu ściągnąć. — Moskale nie dali, panie naczelniku —; odpowiada żywo leśnik. — Sam byłbym się ku wam jako prześliznął, ale z tym, co my z sobą tu wieźli, nijak nie szło. I tak musiałem spyże i pistony na koniki przełożyć, żeby się wykaraskać z tych opałów. Żeby nie dobrzy ludzie i ten ostęp w Czarnym Lesie, gdzieśmy się utaili przed obławą, to nie wiem, czy bym tu siedział teraz przy panu naczelniku. — To tak? — kiwa głową Langiewicz. — Byłem co prawda pewny, że sobie dacie radę w tych obierzach, bo jak nie wy, to kto? Ale powiadajcie, jakżeście wykręcili się z tej obławy? — Zaczęło się od nieszczęścia. Tydzień temu, w środę, do południa zajęli mi Klepaki. Niby leśnicę... — Moskale? — Ano tak. Wpakowali mi się całym wzwodem na leśniczówkę, obstawili zaraz polanę, a do chałupy wrze-pili mi porucznika, praporszczyka i dwóch unterofice-rów. I zaraz jeść im nagotować, a dobrze, bo im straż- 328 ni су leśni mówili, że u ńas dobre żarcie. A te strażni-ki... Mam, panie naczelniku, takich trzech wyrodków, niby inwalidzi z armii, przydzielili mi ich zeszłej zimy, to co miałem robić? Teraz bardzo mi na ręce patrzą. — To źle, panie Antoni. To fatalnie — naczelnik zaczyna szarpać wstęgę na piersiach. — I co? Nadal kwaterują u was? — Tak. Tyle że szyldwachów zdjęli z polany, jak się przekonali, że dojście do nas tylko od strony duktu. — Ale po co przyszli? — Praporszczyk po pijanemu, bo ostro piją, a ja im podrzucam kumpli do kielicha, żeby jak najwięcej się dowiedzieć, więc ten praporszczyk wygadał się, że mają dawać baczenie, aby u nas, na Klepakach niby, nie próbowali się utaić miateżnicy z carem walczący. Tak, psiapara, powiedział. A poza tym postawili widetę na dole duktu, na rozstaju do Łącznej, żeby nikt się nie mógł przemknąć z góry i do góry. Boją się widać. — Tedy... tedy, panie Antoni — odzywa się po chwili strapionym głosem naczelnik — na nic nasze plany. A tyleśmy sobie z wami po tych Klepakach obiecywali. Ja w każdym razie stale miałem w odwodzie tę waszą polanę. Wymarzona na obóz warowny. — Myślę, że dałoby się dostać do nas, na polanę niby, cicho, z ominięciem szyldwachów, tych na dole. — A to jakim cudem? — Mamy taki jeden... cud — śmieje się stary — familijny, jak pan naczelnik mówią, że możemy się dostać na Klepaki z ominięciem rozstaja na dole, od połowy duktu. A wtedy wskoczyć możem już na polanę i pod sam dom bez nijakiego alarmu. — Niczego nam więcej nie trzeba — ożywia się Langiewicz. — Tedy, powiadasz, zaskoczyć ich można? To grunt. A jakaż to droga? Przez bagna, z drugiej strony czy... 329 — Taka... nasza droga... Klepackich — odpowiada stary z wahaniem. — Jedno jest pewne: nikt o niej krom nas nie wie. — Właśnie to najważniejsze. — Dajcie tylko na czas wiadomość, kiedy przyjdziecie w gości, a resztę już nam ostawcie. Klepackim. Prędkoż można się was spodziewać? — Nie wiada, panie Antoni, nie wiada — naczelnik pochyla się nad ogniskiem i próbuje rozbudzić dogasające płomienie. — Obaczym, co nam jutro przyniesie. Wszystko zależy od tego, jak ten Czengiery zamierza nas brać. Jeśli tylko z tym, co sam prowadzi, to może uda nam się przerwać ku wam na Bodzentyn. — I Łączną... — Słusznie. I Łączną. Ale jeśli naprą na nas od Radomia i od Opatowa, bo i takie mnie tu doszły wieści, to przyjdzie rejterować ku południowi. Nie myślcie, że na długo. Odsapnąć, uzupełnić broń, oporządzić się i z powrotem... ■— Ku nam? — Właśnie ku wam. Do łasa, czyli do stryja, bo tak u nas w partii las zowią. — Tedy czekamy, panie naczelniku. Przygotuje się coś niecoś przez ten czas, ludzi uwiadomić trza. Chyba żebyście już jutro ruszyli na Klepaki... — Nic wam rzec nie mogę, choć wiem, jak nam życzycie. Jutro się, jako rzekłem, rozstrzygnie. Uwidzi-my, co nam czynić wypadnie. Zwiadowcy przynieśli wiadomości tylko o formacji Czengierego. O innych nic nie wiem. — Siła ich? — Cztery roty piechotne: jedna pułku halickiego i trzy strzeleckie smoleńskiego. Ku temu pluton artylerii, to jest jedno działo. Ku temu dwa szwadrony 330 dragonów noworosyjskich. O kozakach i objeszczykach nie wiem, ale to formacje rekonesansowe, w polu niestraszne. — To prawda, choć mnie się oni najbardziej dali we znaki. — Co mówicie, kozacy? — Oni sami. Jak się nas uczepili na drodze ku Bar-czy, to już nie popuścili. Szli naszym śladem trop w trop, bośmy się trzy razy pod rząd nadziali na ich patrol. I za każdym razem trza się było opowiadać, a kto my, a skąd, a po co. Tak nas wy dręczyli, że choć mieli my glejty leśne, niby na sprawdzanie zapasów żywienia dla zwierzyny, to i tak nie mogli się nadziwić, po co my te zapasy na koniach przewozimy, a nie na podwodach. Takie ścierwa, naczelniku! Ledwie my się od nich odczepili, jako że zawsze mieli ze sobą sołtysa albo kogoś ze wsi, kto za mnie ręczył. Bo my się, jak obywatel naczelnik wiedzą, znamy tu jak łyse konie. — I dlategoście się spóźnili? —•■ Nie. Spóźnili my się, jak mówiłem, z powodu obławy w Czarnym Lesie. Ale tam już napatoczyła się na nas regularna piechota. — To mógł być tylko jeden z oddziałów jenerała Marka. Z Radomia ciągnie. Tak musiało być. I co? Was szukali? — Nie wiem, czy akurat nas, czy kogo innego. A może ktoś wyzdradził, z czym idziemy? — I coście uczynili? — To, panie naczelniku, było tak — zaczyna stary cicho, ale zaraz porywa go atak kaszlu, bo zaciągnął się dymem z przyduszonego ogniska. Dopiero po chwili uspokaja się i dyszy ciężko, wycierając załzawione oczy. — To było tak... — powtarza znów chrapliwie. — Zaraz jak my tylko weszli w te mokradlane lasy za 331 Czarną Wodą, zaczęło się coś dziać w boru. A to jakieś głosy za nami, wołania, jakby nagonka szła, a przecie nie, bo jakie to łowy teraz. Nie czasy na to. A potem sarniuki się parę razy obok przemkły. Gnały w tym samym kierunku co my. Co ich mogło spłoszyć? No to tknęło mnie coś i przyspieszyli my marsz, a potem utaili my się cichutko nad brzegiem onej Czarnej. Olszki tam takie rosną gęsto, jak to one, i krzami podszyte. Tam my zapadli, a było nas siedmiu chłopa z waszymi furażerami i pięć koni jucznych. — Rozumiem. Ciężko się utaić. — A ciężko, naczelniku. Jeszcze do tego zamącili my się trocha w tych stronach. Ja drogi dobrze nie znający, a trza się było bezdrożami przesmykać z takim trefnym dobytkiem w jukach. Tom waszych furażerów ostawił z koniami w tych olszach, a sam ku gościńcowi i onym już jakoś dobrnąłem ku Antoniemu. Kiedy mnie wpuścił do gajówki, przeżegnał się, jakby odmieńca obaczył. Ale nic, mówię mu, co i jak. Krzywi się a w głowę drapie, a na babę i dziecka pogląda, bo powiada, jakże to, teraz właśnie ma iść ze mną w las, a tam od samego rana wojsko bisurmani, lasy przetrząsają, szukają kogoś czy co... Patrzę i ja na tę babę, a ta nawet nie labidzi. Gapi się tylko na mnie, a ślepia ma takie jak koła, ze strachu czy z bojenia, że jej przecie tego chłopa do lasu porwę jak diabeł kozę. Wtedy jeszcze on, Antek niby, że kto by chciał się ruszyć w taki czas, nie tylko że powstanie, ale że i na wieczór się ma, mróz, a w lesie śniegiem przywiało i zaspy, a jeszcze i to, że ślady będą znaczne. — Ale przecież poszedł z wami? I pomógł? — Widzę, że pan naczelnik nie całkiem wierzy w nasze świętokrzyskie familianctwo — kręci głową Kle-packi. — Jakże mógł nie pójść, toż ja go do chrztu trzymał własnymi rękami. Gdyby nie ja, byłby po dziś 332 dzień w pogańskim stanie. Nie odmówiłem, kiedy mnie jego ojciec, świeć Panie nad jego duszą, na chrzestnego prosił. — Takiż to przymus? — Nie ma większego. Toteż nic już potem nie gadał. Wziął ze sobą, co trza, jakieś pręty do znakowania, uszankę z cesarskim znakiem... — Fuzję chyba? — Niech Pan Bóg broni fuzję! — wykrzykuje Kle-packi. — Nie wolno. Każdy go we wsi i tak zna, że gajny. Ale przyprowadził za to sąsiada z tobołem onych wiechci. — Po co sąsiad? —і Sam tak myślałem, ale pokazało się, że Antoni, choć tylko gajny, swój rozum ma. Bo tamten, Kuba na niego wołał, to chociaż pod bokiem gajnego żyje, kłusownik zawołany, rabszyk, że niech ręka boska broni, ale Czarny Las ma w kieszeni i zna każdą steczkę, każdy wądół w lesie, nawet ten, którego nie ma. No i ruszyli my samotrzeć z powrotem do lasu. Na tych je-grów i kozaków, na tę obławę moskalską, a przede wszystkim ku tym waszym furażerom, niebożętom, których ostawiłem w onych olskach nad Czarną Wodą. Jak my do nich doszli, to mało mnie w rękę nie całowali z radości, bo myśleli, żem ich już w tamtych debrach na amen poniechał. Stali w tych krzakach jak trusie, konie przy pyskach trzymaj ęcy, i trzęśli się ze strachu i zimna, a widety kozackie latały im popod nosem tam i sam. A na koniach juki z towarem. W sam raz dla kozaków, jakby się dla nich urodził: dubeltówki i kapiszony. To co dziwnego, że furażery obywatela naczelnika miały miętko w kolanach! — I co zrobił chrześniak? — Langiewicz wyraźnie poweselał. Przytupuje nogami, może i z zimna, ale pa- 333 rę razy już sięgnął do wąsa. Kto go zna, to wie, że to na ochotę. A Klepacki go trochę zna. __ po prawdzie to się spietrał. Ale wtedy ten Kuba coś mu naszeptał do ucha raz i drugi, i pognał w las. Prosto na tę obławę. Wrócił za chwilę, znowu postał, posłuchał, całkiem jak mój Ryms, kiedy wystawia jelenia W boru. Ale on nic, tylko żeby zaraz ruszać. Noc już zapadła» dobrze że księżyc trochę pomagał w tym marsztf, bo nie wiem, jak byśmy doszli. __ paleko was zawiódł? __ Czy daleko, nie wiem, ale za to w takie zakamarki, w teki wądół zamaraszony, że zbój Madej by się wystraszył. Wrzepił nas w taki szeroki wąwóz, leszczyną obrośnięty i osłonięty szczelnie wysokopiennym borem, ale przed tym ostatnie pięćset kroków uformował nas gęsiego: chłop za chłopem i koń za koniem. Gdyśmy weszli w krzaki, tenże piekielny Kuba zamazał za nami ślady do imentu. Właśnie po to wziął z domu one wiechcie. Widocznie tylko takie mu pasowały do przegartywania śniegu, nie wiem, bo ja byłbym to robił gałęziami jedliny. Ale on widać ma większą w tym wprawę ode mnie i od mego chrześniaka. __ I jakże was wywiódł? — Nie od razu, obywatelu naczelniku. W onym wądole utaił nas i trzymał dwie noce i prawie całe dwa dni. Moskale niuchali tak blisko nas, że my słyszeli, jak kozacki esauł ochrzaniał dienszczyka za jakiś ba-kun. A my nic, leżymy w śniegu jak trupy. Godzinę, dwie, czasem i dłużej. I nic. Jeść prawie nie mamy co, konie karmimy z ręki, dwie manierki gorzałki to całe wiano na dziewięć ludzi. Ogniska nie zapalić, z lulki nie pociągnąć. Strach! I tak przez dwie doby. Ale potem wszystko się uspokoiło. Wycofali się... — Skąd wiedzieliście, że się wycofali? — Kuba sprowadził języka. To szatan, nie człowiek. 334 — Kogo sprowadził? — Wyskoczył na trzy godziny dziś rano i wrócił z dwoma chłopami. Z Dąbrowy i z Jeziorka. Obaj zgłosili mi, że mają nakazanie od swoich wójtów dawać znać powstańcom, czyli takim, którzy się w lesie znajdują, o jegrach i dragonach. W jakiej są stronie. — No i widzicie, panie Antoni — kręci głową Langiewicz — jaki to ze mnie wódz. Tyleście się natyrali, głowy swoje i obce nadstawiali, żeby zdążyć do obozu z pomocą dla nas, a ja nie mogę się wam nawet łyżką ciepłej strawy... No, wiem — naczelnik unosi rękę — nie tym językiem trza z wami gadać. Do kwatery traficie? — Ku klasztorowi? Jakże, jak do domu. Przeciem tu swój. Żeby tyle rubli mieć w kabzie, iłem tu się nachodził. Na odpusty i nie na odpusty. — Prawda, mówiliście mi, że spotkacie się tu z waszym krewniakiem czy kumem. — Adamczykiem. Teodorem. Ale to tylko mój dobry znajomek, ani brat, ani swat. Czekam na niego w jego kwaterze, ale major Korycki wysłał go jeszcze z wieczora na widetę czy podjazd i do tej pory nie wrócił? A nie widzieli my się sporo lat, to i pogadać będzie o czym. —• Tedy nie wstrzymuję was, panie Antoni, bo i przede mną niewiele czasu do świtania. Bywajcie! Aha, jeszcze tylko chciałem wam przypomnieć, byście nie stawali do walki jutro, gdyby do boju doszło. Nie chciałbym, żeby was kto poznał, a już nie daj Boże ktoś z carskich. Wiecie, jak na was liczę. — Naczelniku! — Nie, nie — macha rękami Langiewicz — obliguję was do natychmiastowego powrotu na leśniczówkę. Tam będziecie mi znacznie bardziej potrzebni niż tu w boju. 335 — Ale ja będę... — A... a o tym... Adamczyku... dobrze, żeście mi powiedzieli — przerywa mu szybko Langiewicz. — W razie czego przez niego też mogę wam przekazać wiadomość. — Z Bogiem, obywatelu naczelniku — odpowiada jakoś mrukliwie Klepacki i wstaje od ogniska. Gdy już odszedł parę kroków, Langiewicz też powstaje z miejsca i rzuca ku odchodzącemu: — Jeszcze jedno, panie Antoni. Można? — Słucham- — Czy dlatego pomagacie nam tak gorliwie, nadstawiacie zdrową głowę pod ewangelię, latacie i marzniecie po nocach i debrach ze swoją sześćdziesiątką na grzbiecie, dlatego użeracie się z kozakami, że braliście kiedyś udział, a wiem, że tak było, w ruchu, w sprawie księdza Scigiennego? Ciemność otaczająca postać leśniczego milczy długo. Wreszcie naczelnik słyszy ciężki szurgot podkutych butów odchodzącego i dopiero potem jego odpowiedź. Spokojną i wyraźną, jakby nie było mgły i jakby wiatr się uciszył: — Nie. Nie dlatego. — A po chwili jeszcze: — Spokojnej nocy, obywatelu naczelniku. Z tymi słowami Antoni zagłębia się w las. Nie ogląda się. Idzie coraz prędzej, zwłaszcza gdy już wyplątał się z leśnych ścieżek i wkroczył na szerszą drogę, wiodącą od Słupi ku klasztorowi. Dwakroć jeszcze, zanim dobrnął do kwatery, musiał się sprawić czuwającej widecie hasłem „Równość" i odzewem „Reduty". Ale oto jest już u celu, przechodzi ostrożnie czworobok dziedzińca i skręca ku korytarzowi. Stąpa cicho, żeby nie budzić kamratów śpiących w rozmaitych pozach pod ścianami, z ciałami okutanymi prz^d 336 zimnem w co popadło. Osobliwie musi się pilnować i stawiać ostrożnie nogi we wnękach korytarzowych bardziej osłonionych od wiatru, bo tu najwięcej śpiących. Na moment zatrzymuje się przy celi opata. Parę grubych, chyba kościelnych, świec pali się w kącie. Chybotliwe błyski tańczą po ścianach i "sklepieniu celi. U jej progu czuwa młodziutki chorąży z ręką na drzewcu sztandaru, opartego o klęcznik. Na odwróconej ku patrzącemu stronie czernią się litery napisu: „Za naszą i waszą wolność". Klepacki wie, bo już dwakroć zdarzyło mu się zetknąć z tą chorągwią, że na jej drugiej stronie wymalowano obraz Częstochowskiej. W głębi celi, pod ścianą, dwóch ludzi krząta się przy jakowejś skrzyni z arkuszami papieru w rękach. Jeden z nich podchodzi ku drzwiom, ale poznawszy przybysza, patrzy tylko przez chwilę na niego oczami czerwonymi z niewyspania i wraca do swej roboty. Drukarze — przelatuje przez głowę Antoniemu. — Znów jakowąś odezwę w polowej drukarni sztyftują dla naczelnika. Oczy stracą na tej brudnej mazaninie, ale odezwa musi być na rano — myśli Klepacki, brnąc dalej korytarzem w stronę baszty, gdzie, jak się dowiedział, przycupnął na kwaterze Adamczyk. A co po tej odezwie? Kto ją przeczyta i kto jej usłucha? Broń tu potrzebna, nie papier; takie odezwy przydają się tylko, jakie w naszych jukach tu przy taszczyłem. Odezwy prochem pisane, a przez lufy wypowiadane. Takie to każdy zrozumie — i swój, i wróg. A papierowe... Ale oto już drzwi Adamczykowej celi. Uchylone, bo nie dadzą się zamknąć. Leśniczy zagląda do środka i pierwsze, co widzi, to siwy czub człowieka pochylonego nad płaszczem rozesłanym na garści słomy. Widać stary sposobi się do snu. Kopcący kaganek, przylepiony do złamanego zydla, pryska i strzela. Pewnie dlatego 22 — Wilki za progiem 337 Adamczyk nie słyszy wchodzącego gościa. Jest zresztą sam w celi. Dopiero na skrzyp drzwi odwraca powoli głowę i otwiera szeroko oczy. Poznał! — Czy jesteś dobry? — odzywa się przybysz jakoś bardzo wyraźnie i znacząco. — Dobry! — odpowiada po sporej chwili Adamczyk. — Dobry! — krzyczy nagle i dopiero teraz padają sobie w objęcia. — Od dwudziestu lat, Antoni, nie słyszałem księdzowego hasła, od dwudziestu lat... — powtarza gospodarz i kręci się nieporadnie po wystygłej celi, jakby nie wiedział, co robić z przybyszem. — A siadajże tutaj, na ziemi, boć to wszystko, co ci tu mogę dać. Powiedzieli mi, że ktoś o mnie rozpytywał, ale skądże mogłem... Jakżeś się tu dostał? Aleś mnie uradował tym... tym hasłem. Nikt tak do mnie od lat się nie ozwał. Najpierw był strach, żeby do tiurmy nie trafić, a potem rozlecieli my się po bożym świecie. — Ja się zaszyłem u siebie, w lasach, i jakoś przyschło — pogaduje Antoni i przygląda się z upodobaniem znajomkowi, tak bliskiemu teraz, że nic nie może być bliższe. — A wy... — A ja — gładzi biały czub Adamczyk — a ja, skoro tylko zamknęli tych z Krajna, no... Balcera Susłę i innych, a potem onych z Posłowie i Bilczy, przeskoczyłem przez Wisłę. Mam tam po teściach, wiecie, Marwo-likach, taki spłacheć gruntu. Nie starałem się przedtem o to, ale wtedy, w nieszczęście ono, przygodził mi się ten grunt, jakbym życie na nowo przed sobą uwidział. Ale wy, Antoni, skądżeście się tu wzięli? — Ano, jakoś, jak widzicie, trafiłem — uśmiecha się Klepacki — choć nie było łacno, jako żem ta trocha przywiózł z sobą dla was na pożytek. Parę fuzji i kapiszony. __Patrzajcie! — klaszcze w dłonie Adamczyk. — To wyście przywieźli! Słyszałem jeszcze w połednie, że 338 ktoś przywiózł te fuzje, ale do głowy mi nie przyszło, że to wy... Dwadzieścia lat was... — Ano, ja — potakuje flegmatycznie Klepacki i zmacawszy za sobą ścianę, opiera się o nią plecami. — Ja, ale dwudziestu lat jeszcze nie ma... — Jako? — Dopiero za rok. A za rok dużo innych rzeczy może się wydarzyć. — Wierzycie w to, Antoni? — gospodarz przysiada z postękiwaniem koło przybysza. Prawie słychać, jak mu trzeszczy w kolanach. — Wierzycie? — A wy nie? To po co nastaliście tu z naczelnikiem? Stare kości was świerzbią? Toć jak byśmy nie wierzyli, to po co my by się tu zimową nocą spotykali, zamiast na drugi bok się w łóżku obracać w ciepłej komorze? No, po co? Na gadanie? Dość my się nagadali onego czasu. Nie pamiętacie, Teodor? Beczkę soli, jak to się mówi, zjedli my razem we wzdolskim lesie... — Albo u waszego wuja... no... w Posłowicach... jakże mu było... — Czubek. Wojciech Czubek — wzdycha Klepacki i podaje towarzyszowi pęcherz z bakunem. — Po wyroku jeszcze tylko raz my go widzieli. Wtedy, jak go gnali przez kije. Pięćset kijów dostał i zsyłka. Gdzieś tam podobno żyje. Tyle wiemy. Nic więcej. A wy pytacie, Teodor, czy wierzę, że coś się jeszcze może wydarzyć. Może. — A co? — odzywa się wreszcie gospodarz. —: Rzeknij mi, Teodor, zostało w tobie jeszcze co z tamtego... — Od księdza? — No! Z tamtego naszego wojowania bez wojowania i z tego, że my wierzyli w to, co nam ksiądz dobrodziej prawili, w to, za co go potem... Wiesz, my chłopy proste, po zwyczajnemu żyjemy i umieramy. Ale to inny 339 człowiek, ksiądz przecie, choć mu pono święcenia kapłańskie odebrali. Ale i to wytrzymał. Twardy był. Dla siebie też, znałeś go przecie. Twardy, bo chłopski syn, jako i my. Dlatego i pytam, Teodor, czy co w tobie jeszcze ostało z tego, o czym z nami gadał. Czy pamiętasz? — Czy ostało i czy ja pamiętam, tak? — szepce gorączkowo Adamczyk i wysupłuje z zanadrza rzemyk, a z nim duży skórzany szkaplerz. Przez chwilę mocuje się z poczerniałą okładką szkaplerza, ale zaraz wyciąga z niej zszywkę papieru, rozkłada ją i wygładziwszy kciukiem, wyciąga ku towarzyszowi. — Obacz. Sam obacz, Antoni, jeśli moim słowom nie wierzysz. Książeczka. Pamiętasz ją chyba. Od rabacji uciekłem, o sto mil uciekłem, a od onego szkaplerza nie. Jak widzisz, nigdy mnie nie opuszcza. Cały czas była ze mną za Wisłą i z nią tu przymaszerowałem, choć nie daj Boże, żeby mnie żandary z takim paszportem zdybały, co? — odpędza niecierpliwie fajczany dym sprzed oczu i patrzy na towarzysza z wytężeniem, ale Klepacki go nie widzi. Zadarł głowę w tył, ku kopcącemu kagankowi, i kartkuje sfatygowane karteluszki jak urzeczony. Czyta: „Złota książeczka, czyli historia rodu ludzkiego". Teraz porusza kilkakrotnie grdyką i patrzy na towarzysza oczami załzawionymi, ale to chyba od migotów roztańczonego płomienia. Po chwili znów unosi papier ku oczom i duka półgłosem, nie zwracając uwagi na tamtego, Adamczyk tylko zerka ku drzwiom i raz wraz daje mu ręką znaki, żeby ciszej czytał. „Ziemia, którą teraz uprawiacie, będzie waszą, domy, stodoły, sprzęty, bydło, które macie, będzie wasze, pańszczyzny robić a czynszów panom płacić nie będziecie..." — Teraz Antoni odwraca znów parę kartek i szuka pilnie czegoś, co zna i o czym wie, że tu właśnie powinien to znaleźć. Znalazł. Znów czyta, popatrując po każdym 3-Ю zdaniu na gospodarza, jakby to jego właśnie brał na świadka tych słów: „...w obronie tylko własnego życia, wolności i pracy, własności i wolności bliźniego swojego możemy i powinniśmy nawet zabijać tego, który nastaje na nasze życie lub bliźniego naszego życie, wolność i własność". — I co? — szepce po chwili Adamczyk, gdy gość oddaje mu książeczkę. — Teraz wiecie już, jakim został. Możecie wierzyć, że lata się nie liczą. Teraz wiecie, dlaczego nie strzymałem za tą Wisłą, chociem prawie wasz równolatek. Pewnie dlatego, że, jak gadacie, stare kości mnie świerzbią. Prawda? Ale Klepacki nie odpowiada. Milczy tak długo, że tamtemu wydaje się, jakoby gość zasnął. Ale zaraz płomień kaganka odbija się w jego źrenicach. Tedy Adamczyk przysuwa się do Antoniego i mówi trochę odmiennym tonem, jak organista badający palcami posłuszeństwo klawiszów: — Jak wam się wydaje tutaj, w obozie? Pewnyż on? Bo naczelnik... — Wracam od naczelnika — przerywa mu gość ochrypłym głosem. — Będzie tedy bój jutro? — Pewnie tak. Wróg blisko. — Dużo? — Cztery roty jegrów. Ku temu dragony i armaty. Nie bój się, starczy na nas. — A cóż jeszcze? — Nic takiego — odpowiada z ociąganiem Klepacki i przygląda się bruzdom na twarzy towarzysza. — Tyle lat, Teodor, gdzie to przepadło na świecie, taki szmat czasu żeśmy się nie widzieli. A teraz znów wypadło nam razem. Tu się spotykamy. Dwa uparte stare grzyby, co? ■— Tak ono wypadało, że lepiej nam się było przez te 341 lata na oczy nie oglądać. Ale teraz, kiedy wyszło tak, że znowu ku naszym gardłom sięgają, że znów, choć zima, ludzie kosy ostrzą... — Nie strzymałeś — kiwa głową Antoni, jakby tylko takiej odpowiedzi oczekiwał. — Ano nie strzymałem. Pomyślałem sobie jeszcze tak: siedzisz tu, chłopie, w tej Rudawce tyle lat, niby na swoim, a niby nie, szwagrowskie, bo nawet nie swoje wnuki niańczysz, bo własna rodzina, żona i dziecka, jeszcze za waszej pamięci, Antoni, do ziemi poszła od onego moru, co po wiślanej powodzi do nas doszedł. Takżem te lata przesiedział za Wisłą. Ale teraz, kiedy do nas doszły wieści o tym, co tu się robi, kiedym sobie przypomniał, dlaczego musiałem z domu iść precz, to mnie tak, Antoni, chwyciło, żem na drugi dzień już był po tej stronie. Uszedłem przed pościgiem dragonów. Ale ja wam wciąż o sobie, a przecie i wyście wychynęli aż tutaj ze swych debrów i duktów. A mnie stulacie, żem nie strzymał... — Takżem sobie powiedział, dla żartu, Teodor — uśmiecha się, trochę już sennie, Klepacki, moszcząc się jak kwoka na skąpym sianie, rozścielonym na podłodze. — Spotkałem i ja tu paru takich, którzy uchowali się jakoś od księdzowskich czasów, a teraz są z nami. Albo takich, którzy się z ich familii wywodzą. — Co mówicie! Tu, u nas, w obozie? — I tu też. Choćby obaj bracia Bakałarze. Są tu w kosynierach u pana Klimaszewskiego. — A stary Bakałarz? — Nie wrócił z zesłania. Siadu i popiołu nie zostało. A wam chociaż ta... książeczka przetrwać pomagała. Zawszeć to jakowaś pociecha. I przypomnienie. — Rozmaicie bywało ■— Teodor wystukuje fajkę o kamienie podłogi dokładnie, żeby ognia nie zaprószyć, i mozoli się przez moment, wygaszając niesforne iskry. 342 Potem przypomina sobie o nie domykających się drzwiach i próbuje uporać się z nimi, ale daremnie. Zadyszał się tak, że gdy za chwilę układa się do snu obok Klepackiego, nie może słowa wymówić. Toteż leśniczy przymyka oczy i udaje, że nic nie spostrzega. Przez sporą chwilę leżą tak obok siebie wsłuchani w porywy wiatru, bobrującego po klasztornych zakamarkach, i we własne oddechy. Gospodarz już nic nie dopowiada, a gość o nic nie pyta. Czekają snu. Ale w pewnej chwili w mroczniejącej celi — bo i kaganek już tylko pryska, a nie świeci — rozlega się jakaś nuta czy ton. Adamczyk nadstawia ucha i z niedowierzaniem rozgląda się wokoło. Pewnie mu się zdaje. Ale nie. Z tonów zaczyna się wiązać melodia, znana przecie, a po chwili już i słowa dołączają. Teraz Teodor już nie ma wątpliwości: to śpiewa Klepacki. Chyba się przesłyszałem? — przebiega mu przez myśl. Przy-podnosi się na łokciu i nachyla nad śpiewającym. Wtedy Klepacki otwiera oczy i patrzy z bliska w oczy tamtemu. Potem chrząka i zaczyna na nowo; teraz już Adamczyk słyszy każde słowo. I w tym samym momencie pojmuje, co to za pieśń: Oj, z Bilcy na Karcówke da, wiedzie droga twardo, jado chłopy ze Ściegiennym, da, jado sobie hardo... [ I oto natychmiast, choć mu to nawet w głowie nie postało, niespodzianie dla samego siebie zaczyna sam drugą zwrotkę. Zaczyna, bo jest mu tak, że musi się do tego śpiewu dołączyć, jest mu tak, jakby mu kto te słowa z gardła wydzierał. I jest mu też tak, jakby miał zaraz tu, na tym powstańczym wyrku, ryknąć straszliwym płaczem. Oj, mamy Ściegiennego, da, księdza poczciwego... 343 O świcie dźwięki trąbek wyrywają wszystkich z samego dna snu. Zaraz też z dołu, od Nowej Słupi, zaczynają dochodzić echa coraz sroższej palby. Widać nasze pikiety odgryzają się tyralierze przeciwnika. Obaj śpiący zrywają się z ziemi jak piorunem rażeni. Moskale! — Co robicie, Teodor? — woła Klepacki, pomagając koledze dopiąć na pasie przekręconą ładownicę. — Lecę się meldować. — Komu? — Porucznikowi Tuszewskiemu. Jestem w jego plutonie: ochrona klasztoru. — Odwód? — Bogać tam odwód. Uwidzicie, że pierwszy szturm na nas pójdzie. Tak wczora gadał major Korycki. — Nic nie uwidzę — odpowiada prędko Antoni — bo muszę być przy naczelniku. Tu bym pewnie nie wytrzymał. Wy macie choć tę swoją flintę, straszne to kopyto, jak widzę, ale jest, a ja, leśnik, bez lufy jak bez ręki... — Flintę! I po pięć patronów na każdego z nas — macha ręką Teodor. — Pociągnijcie se choć na pusty brzuch — podaje kumplowi manierkę. — Wszystko jedno, a ja co? Z gołymi rękami będę się przypatrywał, jak kropicie do jegrów. No, ale trudno. To trzym się, Teodor — wyciąga rękę ku towarzyszowi, ale w tej samej chwili potężny huk wstrząsa ścianami celi. Przyjaciele patrzą na siebie i obaj poczynają śmiesznie ruszać wąsami, jakby się umówili. Chudemu Adamczykowi bardziej jeszcze lata do tego grdyka. — Armaty? — odzywa się po chwili stłumionym głosem. — Tylko jedna — wzrusza rąm.ipnąmi Anjo.ni. -=• m Straszyć chcą jednym działem. To się zwie pluton artylerii. — Skąd wiecie? — Naczelnik mówił. A on już swoje wiadomości ma. Cóż, trza iść. Szablina jaka by się przygodziła, co? Nie wiedzielibyście o czymś takim? — Nie... ale... — Co zaś? — Tu w lazarecie, za ścianą, leży już drugi dzień taki... Grzegorek, robotnik z kuźnicy w Suchedniowie. Dwa dni temu ranili go paskudnie w to, do czego nasze baby mają najpierwsze prawo. Na podjeździe napatoczył się na nieprzyjacielskich kawalerzystów i piką go pchnęli. Tyle tylko, że chwalić się tym nie będą, bo obu nasi zarąbali. — Naprawdę? — kiwa głową ze zgorszeniem Klepacki. — I co z nim zrobicie? — Nic. Wyleczy się i jak będzie miał szczęście, wróci do baby. A co z nim będzie dalej, to już jego sprawa. I jego baby. — Aha — dmucha w wąsy Antoni — ale co ma jego baba do mojej szabli? — Dużo ma — odpowiada z powagą Adamczyk — bo jak tylko nastał do lazaretu, to ci sami, którzy go tu przynieśli, zabrali mu flintę, bo każda lufa, powiedzieli, strach, jak potrzebna. No i poszli, nawet nasz doktor Usłowski nie pomógł. Wzięli jak swoje i hajda. Ale na szablę się nie połakomili. — Tak mi gadaj, chłopie — Antoni szturcha kolegę w żebra. — A gdzie ten lazaret? — Tu zaraz, w końcu korytarza. A szabla stoi przy drzwiach, bo Grzegorek leży koło... Ale Klepacki nie taki znowu, żeby chciał za długo słuchać o wojaku, nawet jeśli w taki ciekawy sposób .został ranny. W pół pacierza później rwie już w dół, .345 ku obozowi, leśną ścieżką, z szablą w garści i nie ma czasu nawet na obserwowanie działań armatnich sławetnego artyleryjskiego plutonu pułkownika Czen-giery'ego. A zaczynają się one nie bardzo pomyślnie dla powstańców. Antoni rozchyla uschłe krzewy leszczyny i mrużąc oczy pod światło budzącego się dnia, patrzy na strzelców, przytulonych do przydrożnej skarpy, utajonych, bez strzału, widać po to, żeby jak najdłużej nie zdradzić nieprzyjacielowi swych pozycji. Na prawo od strzelców, nieco ku tyłowi, bliżej Antoniego, przyczaiła się w zagajniku grupa kosynierów. Czekają na salwy strzelców i na sygnał dowódcy, który im da znak, kiedy skoczyć do gardła nadchodzącemu wrogowi. A więc wszystko jest, jak być powinno. Ale nie. Jest jeszcze jazda. Klepacki najpóźniej ją dostrzega, bo stoi na lewym skrzydle, za pagórkiem, przez który przebiega droga ku Słupi. Dostrzegł natomiast wcześniej dwie armatki, chyba wiwatówki klasztorne, bo tam je wczoraj widział. Obie bidule stoją blisko, tylko ręką sięgnąć, wyrychtowane wzdłuż osi drogi, na której zakręcie, o pół wiorsty, ukazał się przed chwilą esauł kozacki. Siedzi na tańczącym koniu i przygląda się spokojnie powstańczym pozycjom. Sprawdziwszy jeszcze raz widok na drogę i wzgórek, zawraca konia w miejscu i znika za zakrętem, odchylając ku tyłowi głowę. Klepacki ze swego miejsca widzi, jak błyska czerwone denko oficerskiej papachy. Chwilę potem granat, chichocząc jak puszczyk, pada na nasze lewe skrzydło, na pozycję jazdy za pagórkiem. Na oczach Antoniego wyskakuje stamtąd na drogę najpierw dwóch naszych jeźdźców, coś przeraźliwie krzyczących, potem jeszcze jeden, a w końcu ukazują się dwa konie, widać stąd wyraźnie, że zbroczone krwią, bez jeźdźców. Kroczą po drodze wsparte o siebie bokami. A co najgorsze, stąpają w ciszy, nie rżą ani nie kwiczą. Unoszą tylko ku 346 górze okrwawione chrapy i suną drobnymi, utykającymi kroczkami, ślizgając się co chwila we własnej krwi. Stary, zapatrzony w te konie, odwraca wzrok ku zbiegłym jeźdźcom, ale tamtych już ani śladu. Ranne zwierzęta rozkraczają się na środku drogi i dopiero po chwili padają jak ścięte, jedno po drugim. Jeszcze paru jeźdźców ukazuje się na szczycie pagórka, ale cofają się wnet spędzani, niemal płazowani szablą przez wysokiego wzrostem oficera na bułanym, pięknym biegusie. Jeździec znaczny, wiadać szarża, bo ma na głowie ba-torówkę z czaplą kitką. — Prendowski! — szepce Antoni i ściska z ochoty głownię szabli. Żeby tylko teraz nie zjawili się dragoni, póki się nasz szwadron na nowo nie uformuje. — Klepacki patrzy ku zakrętowi drogi i drętwieje: kozacy. Lecą jak na zamówienie, gnają rozchlapanym bosym cwałem na całą szerokość drogi. Wrzeszczą coś po swojemu, bodą piętami swoje myszate koniki i gnają. Jeszcze chwila, a zaleją nasz szwadronik do szczętu, jakby kto wodą chlusnął na ognisko. Ale nie! W samej połowie drogi odzywa się nagle nasza sławetna parka wiwatówek, szumnie nazwana baterią. Jaka jest, taka jest, ale wytrzymała do ostatniego momentu i trzepie w samą pierś nadbiegających kozaków. Niespodzianie i na odlew. Pewnie dlatego z takim skutkiem. Jasny piorun, padający w sam środek nadbiegających, nie sprawiłby chyba takiego efektu. Ćma jeźdźców rozskakuje się na boki i rzuca do straszliwej, pomieszanej ucieczki. Uciekają z takim samym wrzaskiem, z jakim przed chwilą atakowali. Można by sądzić, że lubią te nagłe wypady i równie gwałtowne ucieczki, że jedne i drugie sprawiają im tę samą przyjemność i konie mają widać w takich właśnie obrotach ćwiczone, bo Klepacki nie zdążył odetchnąć, a droga już znowu pusta i żeby nie trzy czy cztery 347 trupy, czerniejące na śniegu, można by myśleć, że nie ma żadnej wojny. Ale wojna jest. Wprawdzie kilku naszych artylerzy-stów obcałowuje się nawzajem z radości, że z takim skutkiem wymietli szarżę kozacką, ale w tej samej chwili z daleka nadbiega echo sygnałówek przeciwnika. To pułkownik Czengiery każe się kłaniać powstańcom i oznajmia, że następuje. Klepacki wychyla głowę na kraj wykrotu. Widzi trochę poniżej, w lewo, strzelców przywartych głowami i ramionami do strzelb. Gotują się do salwy, ale wciąż jeszcze milczą. Czekają, aż tamci podejdą bliżej — na dwieście, na sto kroków, bo wiele z tych flint dalej nie doniesie, a szkoda każdego naboju. A tamci rzeczywiście nadchodzą. Antoni widzi nadciągającą tyralierę. Idą wolno, strzelając w marszu, dlatego niecelnie. Antoni zaczyna za każdym bliższym świstem kuli potrząsać głową, jakby czegoś nie dosłyszał, i przestaje dopiero wtedy, gdy pada pierwsza nasza salwa. Przeciwnik idzie jeszcze siłą rozpędu chwilę naprzód, ale już po drugiej salwie tyraliera zaczyna się łamać, a żołnierze po kilku, a zaraz i po kilkunastu zawracają i biegną ku swoim. Radosne wiwaty naszych strzelców dobiegają do uszu Klepackiego. Wyskakuje znów na ośnieżoną polanę. Gdy dopada drugiego zagajnika, w którym stoją kosynierzy, musi odsapnąć, bo chyba zginie z tego biegu i nie zdąży swoją zagrabioną szablą nikomu zaświecić w oczy. Paru wojaków, przycupniętych w najbliższych zaroślach, kieruje wzrok na wojowniczego gościa, ale zaraz wracają oczami ku temu, co najważniejsze: nieprzyjacielskiej piechocie. Już druga linia wysuwa się z opłotków Nowej Słupi, dochodzi do pierwszej, cofającej się, porywa ją z sobą i podwojona zawraca ku powstańczym pozycjom. Nic dziwnego, że sąsiedzi są podminowani. Klepacki widzi, M9 jak drżą im w rękach kosy. Lada chwila mogą pójść w bój. W tym momencie od skarpy, za którą leżą strzelcy, odzywa się sygnał trąbki. I natychmiast po nim salwa. Dołącza do niej zaraz rozsypany ogień pojedynczych strzelb. Doświadczone ucho leśnika wyławia z tej palby suche trzaski sztucerów, poparte soczystym bębnieniem dubeltówek i pojedynek. Karabiny niosą dalej, ale Antoni wie, że w bliskim starciu najskuteczniejsze są właśnie te łowieckie szturmaki, nabijane siekańcem i loftkami. Dają taki piękny rozrzut, że strach patrzeć, jak gęsto wróg zaczyna ścielić ziemię w ogniu tych prywatnych szrapneli. Po raz wtóry tyraliera zaczyna się rozlatywać i ku radości Antoniego sromotnie tył podaje. Zawracający do ucieczki żołnierze wpadają na następujące za nimi roty piechotne, rozrywają je, mieszają się z nimi i pociągają za sobą w odwrót, popłoch i panikę. Teraz chyba na nas kolej — przebiega przez myśl staremu. Nie zdążył jednak domyślić tego do końca, gdy trąbka z zagajnika podrywa wszystkich. Dwa krótkie i trzy długie tony. To sygnał: „Kosynierzy, naprzód!" I kosynierzy ruszają, a z nimi Klepacki. Pochylony w biegu jak oni i jak oni ściskający w ręku to, czym się będzie zabijać: oni kosy, a on szablisko. Mijają ostatnie drzewa zagajnika. Kule stukają po pniach jak szalone dzięcioły. Pole, którym biegną, nachyla się miękko ku drodze. Sto, dwieście, trzysta kroków. Z tyłu jęk, ale stary nawet nie ma czasu obejrzeć się. — Dalej! Marsz! — Z prawej dwóch kosynierów prawie równocześnie dziobie nosami powietrze i wali się na ziemię głowami naprzód. — Marsz! Maaarsz! — Już dobiegają do pierwszych nieprzyjacielskich trupów, już siedzą na karkach tyralierom. Od czoła niesie się 349 okrzyk, przeraźliwy i radosny: „Kosynierzy, naprzód!" To chyba Ignac Dawidowicz, wiodący kolumnę do ataku. I dopiero teraz zaczyna się prawdziwa walka — chłopska, zawzięta bitka każdego z każdym i wszystkich ze wszystkimi. Ciasno. Nie ma miejsca na rozmach. Walczący skaczą sobie do gardła, do kołnierzów, pasów i rzemieni. Pałasz wiąże się z kosą, bagnet z szablą, jęk z okrzykiem, wrzask triumfu z chrapaniem upadających w śmierć. Ale nad wszystkim niesie się straszliwy świst kos. To one czynią pole nacierającym. To one sprawiają, że w jednej chwili pęka ława bitewna, rozlatuje się na kilkanaście grup drgających i wodzących się po polanie. A kiedy z owych kręgów zaczynają wybiegać pojedynczy żołnierze w burych szynelach i z wrzaskiem okrutnym biegną ku swoim — Klepacki, pracujący dotąd w pocie czoła, przystaje na skraju polany i dysząc z utrudzenia, wspiera się na szabli. Przed nim dowódca hamuje okrzykami i rozkazami rozpędzonych kosynierów, którzy już teraz gotowi biec bez opamiętania, byle naprzód, byle dalej tak zwycięsko. Ale za plecami uciekających ukazują się dwa oddziały carskiej piechoty, sformowane w czworobok. Właśnie ruszają do ataku, na odsiecz swoim. Antoni widzi stąd wyraźnie błyski szabel oficerów, szastających się przed ich frontem. „Kosynierzy, odstąp!" — słychać z tyłu sygnałówkę powstańczą. I zaraz: „Strzelcy, naprzód!" Nie natychmiast opamiętują się zwycięzcy. Niektórych trzeba niemal płazować szablą, by pomyśleli o własnym bezpieczeństwie. Dopiero na odgłos trąbki dobiegający od ruszającej w bój kolumny przeciwnika pomagają dowódcy kosynierów uformować szeregi do wycofania się. — Chwała kosynierom! — słyszą w tej chwili okrzyk z prawej. To strzelcy, sformowani już do odpar- 350 cia nadchodzącego nowego ataku, pozdrawiają zwycięzców. — Niech żyją strzelcy! Niech żyje naczelnik Langiewicz! — odkrzykują wracający. Antoni wydziera się wraz z innymi. Przez chwilę ma ochotę podskoczyć ku onym strzelcom i pokazać im, jak się niedźwiedzim śrutem trafia w upatrzony cel, ale zaraz się uspokaja, jako że, stara klipa, nie podniósł z ziemi gwintowanego rosyjskiego karabinu wraz z ładownicą, a tych pełno leżało na placu boju, a po drugie w porę przypomniał sobie przykaż naczelnika, żeby się podczas bitwy nie pchać przeciwnikowi w oczy. , Bój jeszcze trwa. Antoni unosi głowę i rozgląda się po polu bitwy. Dopiero teraz dobiega do jego uszu odgłos coraz bardziej narastającej palby karabinowej. Głosy bitwy dochodzą wyraźnie z góry, a więc od strony klasztoru. Gorąco się robi Teodorowi! —i przemyka przez myśl leśniczemu. — Następują im na pięty, żeby się tylko utrzymali! Ale, w tej samej chwili przed oczyma kosynierów przesuwa się w szybkim marszu kolumna powstańców dowodzona przez postawnego oficera o szerokiej, kościstej twarzy, zdobnej pięknym wąsem. Oficer w kusej powstańczej ułance, z biało-czerwona rozetą u piersi, jedzie przodem z adiutantem. Obaj konno, zagadani i raz wraz odwracający się w stronę następującego przeciwnika, znikają z oddziałem w łyso-górskim lesie. — Czachowski! Czachowski wiedzie batalion na odsiecz klasztorowi! — niosą się od drzewa do drzewa ciche okrzyki. — Muszą tam naszych cisnąć, kiedy na-pzelnik sukurs im posyła. — To carscy musieli drugą kolumną uderzyć na klasztor? — dopytuje się jakiś młodziutki wojak kilku starszych towarzyszy, przycupniętych pod pniem olbrzymiej jedli. 351 — A coś myślał? Dość mają wojska, to co se mają żałować. I karabinów, i patronów, i harmat. Nie to co my. — Da mi tam który pokurzyć, bom się zagrzał we środku od tego wojowania. Co to? Zaś ktoś jadzie od nas ku klasztorowi? — Tabor. Cztery, pięć, sześć wozów! — woła Antoni wychylając się zza drzewa. — Naczelnik tabor posyła za Czachowskim. — Jako? — Stanęli tam, za owymi krzami. Czekają, aż nasi zrobią porządek z przeciwnikiem na górze. Na razie jakbym słyszał tę cholerną fuzję Adamczyka. Pewnie oba plutony, kosynierzy i strzelcy zamknęli się w klasztorze i przez okna rażą carskich. Ho, ho, jak już Teodor kogoś przyuważy ze swoim szturmakiem, to i nie popuści. Zawsze miał oko do strzelania jak, nie przymierzając, leśnik. — Jaki zaś Teodor? — przechodzący właśnie, wciąż jeszcze rozżarzony niedawnym atakiem Dawidowicz zatrzymuje się obok Kłepackiego i przygląda mu się ze zdumieniem. — Klasztoru bronią dwa plutony: kosynierów pod Zawadzkim i strzelców Tuszewskiego. Tuszewskiemu na imię Stanisław, a Zawadzkiemu Henryk. Jakiż tu Teodor? — Adamczyk, mój kumpel — odpowiada z powagą Antoni. — Zawsze mu było Teodor. To jego szturmak tak huka, że aż się jodły trzęsą. Oko niby ma, trafić trafia, ale ze strzelbą kiepsko. Pistony.mu dałem z tych, które sam przywiozłem, ale o flintę sam się wystarał. Skąd on wytrzasnął tę guldynkę? Dawidowicz, który właśnie ssał nie zapaloną lulkę, dławi się jej ustnikiem i dopiero po chwili wybucha tak hucznym śmiechem, że kosynierzy zaczynają zbiegać się ku nim z dalszych kryjówek. Po chwili i mię- 352 dzy nimi śmiech wybucha płomieniem. I już cały oddział dudni zdrowym chłopskim porykiwaniem, choć mało kto zna powód tej zaraźliwej wesołości. Głuchną w niej odgłosy bitwy dolatujące od czoła, nawet strzelanina od strony klasztoru jakby przygasła. Dwóch żołnierzy podchodzi od taboru i przygląda się kosynierom oczami okrągłymi ze zdumienia, ale w tym samym momencie od wierzchołka góry trzaska tak huczna salwa, że śmiech milknie nagle, jak przecięty szablą. Po pierwszym grzmocie odzywa się drugi, potem chwila ciszy i nad jedyny widoczny stąd, z dołu, rąbek klasztornej fasady wzbija się czarna chmura prochowego dymu. Chwilę potem uszu kosynierów dobiegają coraz liczniejsze, coraz bardziej rozpaczliwe krzyki, pojedyncze strzały, jeszcze kilka salw i szybkie, jakby zachłystujące się tony trąbki. — To sygnał dla naszych, żeby następowali — wyskakuje spod jedli wysoki młodzik. — Cichaj, do pioruna! — wrzeszczy na niego Dawidowicz. Unosi głowę ku górze i wyciąga szyję jak ogar wietrzący zdobycz. — To nie nasz sygnał! W ogromnej ciszy, jaka teraz nastaje, słychać tylko przyspieszone oddechy ludzkie i tamtą cichnącą jakby wrzawę. I oto natychmiast od góry nadciąga ten sam dźwięk, tak samo powtórzony. Dawidowicz pobladł bardzo i stoi jak wmurowany: słucha całym sobą. Dopiero gdy cichnie drugi sygnał, wzdycha głęboko i odzywa się do Antoniego, który przez cały czas patrzy w niego jak w tęczę: —■ To znak do odwrotu. Znam te sygnały jeszcze z wojska. Boże, wiecie, co odtrąbili? „Druga rota, odstąp!" — To znaczy, że nasi... — woła pełnym głosem Antoni, ale nagle cichnie. — To znaczy, że Czachowski zrobił swoje. Tylko 23 — Wilki za progiem 353 cicho, nie krzyczeć! — Dawidowicz podnosi ręce ponad głową. — Jeszcze nie koniec bitwy, ale droga do klasztoru wolna. Możecie ruszać. Droga wolna — wskazuje obu żołnierzom z taboru drogę ku klasztorowi. — Carskie wojsko się cofa! — A my? — pyta Klepacki i mimo woli kładzie rękę na głowni szabli. — My musimy jeszcze tu czynić swoje, jak długo trza będzie i jak długo sił starczy — odpowiada Dawidowicz i patrzy w pole ku Nowej Słupi. — Czengiery nie da nam tu żyć. Patrzcie, kogo to znów ze smyczy spuszcza — wskazuje linię frontu. — Ruszyli! — To jegry! — wykrzykuje jakiś młodzik. Wybiega na skraj zagajnika i przez moment stoi zapatrzony w szarą kolumnę, majaczącą na horyzoncie. W tym samym momencie błyskawica ognia przekreśla nadchodzące szeregi i echo salwy wyskakuje spod chmury dymu. — Jegry! Liniami kropią. A piechota za nimi! — Chłopak powraca do dowódcy czerwony z ochoty. Potrząsa kosą przed nosem Dawidowicza, jakby mu rozum odjęło. Ale oficer tylko przygryza wargi i wy-szarpuje szablę z pochwy. — Jeśli tak, to jegry pierwsi zginą. Zaraz ich nasi uspokoją. A my pierwsi skoczymy ku nim lada chwila. Formuj się i czuj duch! — Żeby nas tylko ta przeklęta armata nie wymacała, zanim ruszymy — troszczy się jakowyś stary kosynier. — Nie ma tam który bakunu? — Zabraniam palenia! — przyskakuje do starego Dawidowicz. — Żadnej lulki! Żadnego krzesania ognia. Armaty się boisz, a chcesz nam granaty na głowy ściągnąć? — Melduję, komendancie — mruczy stary — za daleko. Kanonier nie jastrząb, nie uwidzi, 354 — Powiedziałem: nie! — ucina oficer i wyciąga z kieszeni kurtki złocony, dość kunsztowny repetier, przykłada go do ucha i zwraca zmęczone oczy na obserwującego go Antoniego. — Wiecie, która godzina? Po trzeciej. — A mnie się widziało — mruczy Antoni — że jeszcze nie ma południa. Trzecia. Patrzajcie! — Leci czas na wojence. Daj Boże, żeby szczęśliwie — Dawidowicz chowa zegarek i znów patrzy w pole, jakby napatrzyć się nie mógł tym manewrom, salwom i paradzie zabijania, jaka się przed nim roztacza. W ślad za jego spojrzeniem patrzą wszyscy, młodzi i starzy, rwący się do walki i ci, którzy już mają dość wszystkiego. Patrzy i Klepacki. Wszyscy gapią się na nadchodzących carskich wojaków, jakby się nagle w nich zakochali. Dopiero sygnał trąbki z pierwszej linii odczarowuje ich. I znów: „Strzelcy naprzód!" I salwy naszych od drogi. I tamtych gromkie „uraaa!" I zaraz nowy sygnał: „Kosynierzy naprzód!" Ale naprzód idą przede wszystkim kosy, a za nimi ludzie. Rozżarci głodem, tropieniem i rozpaczą. Rozżarci na gardła tych, którzy każdego dnia, każdej przemaszerowanej, nie dospanej nocy wydzierają im chleb, odpoczynek i nadzieję. I oto znów mają ich przed sobą. Twarzą w twarz. Na odległość chłopskich ramion i kos, więc biegną ku tamtym tupiąc po swoim śniegu, dudnią buciorami po swojej ziemi, która ich karmi i w której obronie walczą. Nie krzyczą, gnają w milczeniu, z zaciśniętymi zębami, tylko ten tupot na śniegu. Właśnie od tego tupotu jegrom ciasno się robi w kazionnych szynelach i strzelać poczynają nieskładnie. Na próżno w ostatniej chwili wysuwają przed pierś bagnety. Furii, jaka na nich spada, nie zdzierżą ani wrzaski szarż, ani łomot 355 werbli wiodących drugą kolumnę do ataku. Nie pomagają i sztyki, kosy są dłuższe i w walce wręcz straszliwsze od bagnetów. I znów, jak przedtem, carska kolumna załamuje się, rozpada i rzuca do ucieczki. Nasi strzelcy grzmią ku uciekającym ze wszystkich luf. Ale gdy tylko tamci wybiegają poza linię ognia, milkną i nasze strzały. Trzeba oszczędzać naboi. Dopiero teraz pojmuje stary leśnik, co musi znaczyć dla tamtych, gdy w obliczu wroga sięgają do pustej ładownicy. To tak, jakby w kniei stawać z nie nabitą fuzją na szarżującego dzika. Tej przynajmniej nie muszę oszczędzać — unosi szablę ku oczom, rejterując z kosynierami do bezpiecznego zagajnika. W sam czas, bo już drugi granat ląduje z hukiem za plecami powracających. Słychać w tych wybuchach całą wściekłość wilka, dławiącego się własną juchą, całą bezsilność krwiożercy, któremu upuszczono własną krew. Już rusza następny atak piechoty. Pluton za plutonem i rota za rotą pchają się na nieszczęsną polanę i rozlatują darte na szmaty, na sztuki, salwami strzelców i kontratakami kosynierów. Odrzucone kolumny burych szyneli odpływają ku Nowej Słupi, przeformo-wują się i niemal natychmiast ruszają do nowego szturmu na powstańczy obóz. I zawsze, za każdym razem, dochodzą tylko do drogi i do kompanii strzelców przyczajonej za jej skarpą. Darmo Czengiery rzuca ku skarpie swoje najbardziej doborowe oddziały, na próżno miota się po swojej kwaterze w Słupi i grzmoci pięścią w stół, i przeklina sam siebie, że nie przywiódł tu wszystkich swoich baterii, że nie może zasypać zuchwałych obrońców górami granatów i kartaczy. Jego roty odstępują jedna po drugiej przed morderczym ogniem tego szalonego naczelnika powstańców. Trzykrotnie idą w rozsypkę nowe szarże kawalerii, ucieka- 356 ją w popłochu kozacy, podają tył dragoni. O czwartej po południu goniec przynosi z Łysej Góry hiobową wieść: batalion Czachowskiego rozpędził na cztery wiatry kolumnę podpułkownika Sorniewa, próbującą zająć klasztor na Świętym Krzyżu. W niecałą godzinę później Langiewicz wysyła na zaplecze ustępującego Sorniewa resztki swoich odwodów i znów carscy tył podają, po raz nie wiadomo który tego dnia. Dopiero wtedy wódz rosyjski pojmuje, że przegrał tę bitwę i że trzeba się będzie w Radomiu gęsto z tej klęski tłumaczyć. Jenerał Uszakow cholernie nie lubi takich wieści. Gdy tylko cichnie echo trąbek sygnałowych, milkną jak nożem ucięte wrzaski kozaków i głośne „uraaa!" piechoty. Nawet jedyne działo z przesławnego „plutonu" artylerii przestaje psuć krew powstańcom. W tym samym momencie wraca ku swoim Ignac Dawidowicz, wezwany przed chwilą do naczelnika. I już kosynierzy podrywają się z miejsc i formują w kolumnę. Zanim Klepacki zrozumiał, co się dzieje, komendant podbiega do niego z dobytą szablą. — Ruszacie z nami? — pyta, wskazując klasztor. — A gdzie naczelnik? — Właśnie ku nam nadjeżdża —: Dawidowicz błyska oczami ku brzegowi lasu, z którego wysuwa się kilkunastu konnych. Klepacki chce się cofnąć, ale jadący przodem naczelnik już go dojrzał. Przynagla swego bułanka i podjeżdża ku staremu, ale bystre oczy Kle-packiego dojrzały natychmiast, że Langiewicz nie sięga do szarfy na piersiach. Zatrzymuje konia o krok od leśnika i patrzy nań z siodła. Trochę za długo patrzy i stary wcale nie jest tym zachwycony. Stoi wyprostowany z tą swoją szpitalną szablicą i krzywi się, jakby go nagle ząb rozbolał. — Waluś, potrzymaj! — naczelnik oddaje cugle 357 ordynansowi i zeskakuje ż konia, jakby nie widzał min Klepackiego. Zeskoczywszy, obciąga na sobie kurtę. — Jeszczeście tu, panie Antoni? — odzywa się ciepło i wcale niegroźnie. — Ano, jeszcze tu — odpowiada pośpiesznie stary. — Myślałem... chciałem wcześniej ruszać do dom, ale... — Z szablą? — A nie — mruczy skonfundowany Antoni — z szablą nie. To tylko... z początku... dla bezpieczności... Ale teraz, kiedy Pan Bóg zdarzył zwycięstwo, mogę ją os-tawić. Może się jeszcze komu przydać. — Nie zwycięstwo to, panie Antoni — naczelnik patrzy przez króciutki moment na dachy Nowej Słupi, ledwie już widoczne w zapadającym zmroku — ale dobrze, że nie klęska. Na was już też pora. Droga dalsza, ale pewniejsza, bo może się zdarzyć i tak, że ten leśnicki znak na czapce wam nie pomoże, co? —i Wiem, naczelniku. Jakoś się upilnuję. — Tedy ruszaj, bo my się ściągamy ku klasztorowi, póki się Czengiery nie ocknie. A myślę, że rano się ocknie. Dlatego wychodzimy na noc i nie ku wam, panie Antoni, jeno ku zachodowi, ale co się odwlecze... jak mówi przysłowie. — Wiem — odpowiada po prostu Klepacki. — Będziemy czekać. — Niczego więcej od was nie chcę — odpowiada Langiewicz i patrzy bystro na Antoniego — chyba tyle, żebyście jak dotąd mieli oczy i uszy otwarte. No i ściągajcie wolontariuszów. Tych, których żeście ku mnie przysłali, przyjąłem do oddziału, jak widzicie, i bar-dzom z nich kontent. To urodzone partyzanty. — Chłopi, naczelniku. Sami swoi, głową za nich ręczę. Ale... — stary zacina się nagle. — Co? Mówcie, nie ukrywając. 358 *rr Chciałem tylko rzec — wzdycha Antoni i rzuca okiem w stronę kosynierów, odchodzących właśnie ku klasztorowi — że z werbunkiem teraz ciężko. A osobliwie na wsi. — Boją się? — A jak nie mają się bać? Po Bodzentynie i Wą^ chocku zostały spalone jeszcze dwa przysiółki, Do imentu. I ludzi pobito. Tylko za to, że nie wiedzieli, gdzieś--cie są i w jakim kierunku pomaszerowaliście. — Wiem ja dobrze, panie Antoni, na kogo mogę tutaj liczyć, a na kogo nie — odpowiada naczelnik i wyraźnie chmurnieje. — Wiem też, jak niektórzy wieści podłe przeciw mnie puszczają, żem nieprzyjacielem włościan i karzę całe wsie, niby za niedostar-czanie mi pomocy. A to kłamstwo jest nikczemne i łeż podły, bo sam wiesz, jako jest. Karam nie wsie, ale tych ludzi, którzy carskim o naszych ruchach donoszą. Zdrajców, szpiclów a donosicieli. W każdym narodzie takowi się trafiają i każdy naród zaprzańców ściga. Ale żebym karał całe wsie? Jakoż mi karać tych, u których pomocy szukam? Azali mam podcinać gałąź, na której siedzę? — Psy wszędy szczekają, panie naczelniku — odzywa się Klepacki. — Widzicie, panie Antoni — odpowiada po chwili naczelnik — inaczej by było, gdybym mógł zapewnić włościanom i wsiom nam pomagającym opiekę przed zemstą carskich wojsk. Ale ku temu musiałbym mieć inne siły, niż mam. I da Bóg, że takowe uda mi się koło siebie skrzyknąć. Po to i idę na południe. A tymczasem... tymczasem, co więcej mogłem uczynić, jak wydać ten rozkaz z Wąchocka i pilnować jego wykonania? — Jaki rozkaz? — pyta zdziwiony leśnik. — Rozkaz dla wysyłających się oddziałów. W Wą- 359 chocku, w głównej kwaterze. Datowany dwudziestego czwartego stycznia. Nie doszedł do was? — Pierwsze słyszę, naczelniku. A chybabym wiedział, gdyby dotarł. — Widzę, że czyjeś ręce musiały się dobrze zakrząt-nąć koło tego, żeby słowa Rządu Narodowego, bo w jego imieniu je wysłaliśmy, nie do wszystkich włościan dotarły. Wiem, czyje to mogły być ręce, a wy... — Wiem też — mówi cicho Klepacki. — A jeśli nie wiem na pewno, to się domyślam. — Nie czas po temu, kochany panie Klepacki, żebym ci wiela na ten temat gadał. Powiem ci tylko i możesz to ode mnie powtórzyć mocą, którą ci teraz daję, przy werbunku, że rozkazałem każdemu wójtowi wsi, do której przybywa nasz oddział, zapoznać ludność wieśniaczą z odezwami Rządu Narodowego, po to, żeby tenże wójt mógł wykazać nam ludzi w wieku spisowym i zaopatrzyć nasz oddział w zebraną w okolicy broń sieczną i palną, żywność dla ludzi i paszę dla koni. Każdego z naszych dowódców upoważniłem też do konfiskaty na rzecz naszej kwatery głównej wszelkich kas publicznych i wojskowych za kwitacją, żeby każdy grosz z tych kas poszedł na nasze potrzeby wojskowe i żeby wieśniacy wiedzieli i widzieli, że nie z bezprawiem mają do czynienia, ale z wojenną rekwizycją. To bardzo ważne, panie Antoni, żeby każdej wsi mieszkańcy poczuli się pełnoprawnymi obywatelami tej ziemi, której są gospodarzami i włodarzami, i żeby jako tacy przekazywać mogli w nasze ręce, ręce własnego wojska, te dobra nasze, którymi dotychczas władali zaborcy. Tak on rozkaz został sformułowany. — Nic nie wiedzieliśmy — bąka Antoni. — Ani ja, ani moi synowie, ani nikt inszy z moich, o tym... o takich czynieniach w żadnej z wsi, z których ku nam ludzie przychodzą. 360 / — A teraz wiecie? — A teraz wiem, ale... W tej chwili podbiega do naczelnika wysoki chłopak w futrzanej świtce i batorówce przekrzywionej z fantazją. Pręży się jak struna i podaje dowódcy wyciągnięty z zanadrza karteluszek. Langiewicz rzuca nań okiem i zwraca się do przybyłego: — Wracaj do pułkownika i powiedz mu, niech mnie czeka u opata. Zaraz tam będziemy. Ruszaj. Chłopak znika tak nagle, jak się pojawił. Langiewicz kładzie dłoń na ramieniu starego i zaciska ją lekko. — Tedy bywajcie, panie Antoni, i pamiętajcie, że liczę na was, jako rzekłem. Jak będzie tylko można, dam o sobie znać. Pilnujcie się więc w drodze. — Mogę... mogę coś rzec? — odzywa się Antoni stłumionym głosem. — Jakże! Mówcie! — Chciałem tylko powiedzieć, że to ja... że to mnie się należy życzyć wam szczęśliwej drogi. Boże was prowadź, naczelniku! — Dziękuję — odpowiada jakoś twardo Langiewicz i odwraca się nagle. — Waluś, konia! —! Rozkaz! — odkrzykuje chłopak i podprowadziwszy konia, podaje wodzowi tręzle. — Oporządź go podczas narady, Waluś. Coś mi się widzi, że sztrychuje. Na noc ruszamy. Zaraz po radzie wojennej. A wtedy chcę mieć konia na wszystkie cztery kopyta! — I co? Wymknęli się tej nocy Czengieremu? — Jacek nachyla się do Klepackiego, jakby jeszcze dziś, po stu latach, bał się zdradzić tajemnicę wojskową. — Jakże — uśmiecha się Roman i ostrożnie odstawia pusty kieliszek — nie tylko się wymknęli carskim, ale odskoczyli na bezpieczny dystans, nastraszywszy 361 ich udawanym Marszem na Kielce. Czengiery dał się na to nabrać i poszedł za nimi mylnym tropem. Nie pisz, Jacek. To wam się nie przyda do niczego. — Dlaczego? Nigdy nie wiadomo. — Rany! Co za ludzie! — Kto? -Wy. .— My nie jesteśmy ludzie. My jesteśmy młodzi ludzie — odzywa się zupełnie poważnie Jacek, ale spojrzawszy na Klepackiego, odkłada długopis. — Ale że Rosjanie dali się nabrać na taki gips... — Jacek! — przerywa mu Klepacki bez ceremonii. — No co, zapytać nie można? — mamrocze chłopak i wyciąga ku przechodzącemu kelnerowi dwa palce. — Tak. Jeszcze raz to samo dla nas. — Jacek — oświadcza spokojnie Roman — jak pan zaproponuje kolegom wtrynienie do scenariusza ballady o Wandzie, co nie chciała Niemca, i oni to zaakceptują, to wasza sprawa, nie będę się do tego mieszał, ale poza ten epizod, który już poznaliście, nie wyjdziecie. — Dlaczego? — A dlatego, że Langiewicz po bitwie pod Małogoszczą i późniejszym dyktatorstwie nigdy już nie powrócił w te strony, mimo iż kilka razy chciał to uczynić. Jedynie Czachowskiemu udało się przedłużyć echo oręża powstańczego o kilkanaście miesięcy. Po bitwie pod Grochowiskami wrócił tutaj podejmując na własną rękę partyzantkę, ale... — Chłopska partia? — Jacek swoim zwyczajem wierci się na krześle. — Duży oddział? — Czy chłopska, nie wiem. Nie za dużo się wie o naczelniku województwa sandomierskiego... — Jak to? Przecież to Langiewicz był wtedy naczelnikiem... 362 •-* Po wycofaniu się Langiewicza do zaboru austriackiego i jego aresztowaniu Komitet Centralny mianował na to stanowisko Czachowskiego. Tyle wiem, że oddział miał spory, ponad czterystu ludzi. Sami strzelcy. — Bez kosynierów? To znaczy bez chłopów! — wykrzykuje Turner. — Nic podobnego. Wielu chłopów doskonale władało bronią palną. A Czachowski zdobył jej trochę w pierwszych starciach po swoim usamodzielnieniu się. — A później? — Cóż. Czachowski nie miał tego kontaktu z Klepakami co Langiewicz —■. wzrusza ramionami Roman. — Przecież sam pan mówi, że też był naczelnikiem? — Tak. Ale właśnie on sam stracił kontakt z naszymi stronami. A to w tych czasach dużo znaczyło. Wprawdzie mieliśmy już dwie linie kolejowe, a nawet pierwsze telefony, ale w powstaniu wielkiego udziału one nie brały. Tyle że kilka partii powstańczych zniszczyło parę razy szyny kolejowe, dla utrudnienia przewozu wojska, i przecięło druty telegraficzne. — Czyli że nowy naczelnik... — Niedługo było tego jego naczelnikowania. Od marca do listopada. — W listopadzie zginął? — Tak. Szóstego listopada. Zarąbany w bitwie pod Wierzchowiskami, Krępą czy Jaworem. — Jak to? W trzech bitwach? — Nie. Po prostu nie zdołano ustalić gdzie. Ja wolę wierzyć ludowej pieśni, bo ona najwierniej chyba przechowuje w pamięci ludzi i ich czyny. A piosenka mówi wyraźnie: „Pod Jaworem porąbany". —i Chyba tak — Jacek sięga do brody i tarmosi ją w zadumie. — A niezależnie od tego epizodu chciałem jeszcze pana doktora o coś zapytać, to jest, raczej usły- 363 szeć pańskie zdanie na ten temat. Dlatego tak się ucieszyłem z tego kieleckiego spotkania, bo ostatnio jesteśmy wszyscy tacy zaharowani, że... — Niechże pan pyta, ale bez tego uroczystego wstępu... — Dobrze, bez wstępu — rozkłada ręce Turner na znak, że niewinnie cierpi. — Chodzi o to, że chociaż scenariusz, jak panu wiadomo, jest w zasadzie przyjęty i skierowany do realizacji, chcielibyśmy przed pierwszym klapsem jeszcze raz przejrzeć, o ile możności, z panem, całe nasze wiekopomne dzieło. — Co takiego? — A tak — pytluje szybko Turner — jak pan wie, wcześniej niż w kwietniu nie zaczniemy kręcić, czyli cały kwartał jeszcze przed nami. Po prostu sprawdźmy. — Aha, a co myśli na ten temat Irma? — Co może myśleć zakochana babka, panie docencie? Radzi mi, żebym robił, jak uważam, czyli chce mieć te trzy miesiące dla siebie i dla tego swojego ancymona Zbyszka. Pewnie chce w tym czasie wziąć ślub i rozwód. Ona to potrafi. A na razie zdradza nas z nim w sposób okrutny. Więc muszę sam... Nie byłem pewny, czy pana spotkam w leśniczówce, a tu trzeba trafu, że na stacji w Kielcach... — A miało być bez wstępu — mruży oczy Roman. — Już się robi — krzywi się Jacek. — Zresztą pan pytał, ja odpowiadałem. Kelner! Jeszcze raz takie dwa! Nie, nie, panie doktorze, ostatni kielich goryczy. Przecież biały dzień. Nie zgubimy się. Więc krótko. Chciałem zapytać, czy w „kosmetyce" regionu i krajobrazu, w jakim mamy kręcić, trzeba przewidzieć przy inscenizacji poszczególnych epizodów jakieś uwagi czy noty inscenizacyjne w scenariuszu. Dziękuję — mruga do kelnera, który sprawnie rozrzuca między nich kielichy i talerzyki z zakąską. Gdy znika, Jacek wzdycha 304 głęboko, nie zapominając przy tym rzucić okiem na wódkę i talerzyki. — To się nazywa: didaskalia — mruczy półgębkiem Klepacki. — Jarzębiak, panie doktorze. Pan pozwoli, na historii to pan się zna, ale na wódkach, a zwłaszcza gatunkowych, to już raczej ja — uśmiecha się pobłażliwie. — Jarzębiak. Nawet niezły. — Mówię o tych... uwagach inscenizacyjnych, że się nazywają didaskalia. Ale tu przecież nie o nazwę chodzi, prawda? — Oczywiście — podchwytuje tamten — że nie o nazwę. Co to ja chciałem... aha, więc uważa pan, żeby już teraz, w scenariuszu, a nie dopiero przy scenopisie, uwzględnić te uwagi... — Oczywiście — ożywia się Klepacki, zapominając o swym zdumieniu. — A przynajmniej o tyle, o ile poszczególne epoki różnią się od siebie. Dla przykładu: szyny kolejowe w sześćdziesiątym trzecim, które, jak już mówiliśmy, powstańcy wysadzają. Sama leśniczówka w Klepakach chyba też ogromnie zmieniła wygląd od siedemnastego wieku, prawda? Sam zresztą myślałem już o tym problemie. — A widzi pan doktor — Jacek wyraźnie poweselał — to nie jest sprawa tylko techniczna pokazanie kilku epok w jednym obrazie. Mirek powiada, że niech się o to martwią fachowcy przy scenopisie, a potem na planie. — Fachowcy swoją drogą, ale sugestie, a nawet zasadniczy kierunek widzenia powinien wyjść od was, autorów. — Rozumiem — odpowiada cicho chłopak i próbuje przez chwilę zapalić papierosa. Dopiero gdy uporał się z zapałką, zwraca przejęte spojrzenie na towarzysza. — Pan więcej chyba wie o filmie niż ja o historii. 365 — Jestem starszy — odpowiada trochę melancholijnie Roman. — Zdziebko więcej doświadczenia niż pan, to wszystko. — Właśnie. A propos doświadczenia, czy nie sądzi pan, że w tym sześćdziesiątym trzecim można by dać kilka scen czy sekwencyjek na temat przyjaźni polsko-rosyjskiej i udziału Rosjan w powstaniu? Na przykład o śmierci tego radzieckiego oficera w szeregach powstańczych. — Rosyjskiego oficera — poprawia spokojnie Roman. — Owszem. Sztabskapitan Andriej Potiebnia poległ pod Skałą, w oddziałach Langiewicza. Ale to było później, już poza zasięgiem naszego epizodu. Niezależnie od tego takiej pięknej sceny nie można zbywać jakąkolwiek sekwencyjką. Oczywiście, że można by znaleźć jeszcze wiele równie szlachetnych dowodów dla wzbogacenia tego wątku przyjaźni. Choćby taki fakt jak ten, że w tysiąc osiemset sześćdziesiątym drugim roku oficerowie rosyjscy garnizonu warszawskiego urządzają w kaplicy prawosławnej w Warszawie żałobne nabożeństwo za skazanych polskich spiskowców. Można by wyeksponować odezwę rosyjskich patriotów „Do braci Polaków", wydrukowaną rok później w Moskwie. — O tym nam pan nie mówił — rozkłada ręce Turner — a przecież to fajna historia. No i widzi pan, panie doktorze, jaki jest pan nam potrzebny. — Znowu pan zaczyna czarować? — Roman patrzy na towarzysza, ale się nie uśmiecha. — Przecież to nie ma sensu. A poza tym — zmienia szybko temat — nie wiem, czy panu wiadomo, że siedzimy tu w miejscu, w samym niemal środku naszego ostatniego epizodu. — Legionowego? Nie może być! — Turner natychmiast zapomina o zmartwieniach sprzed sekundy. —- 366 Prawda. Przecież to w Kielcach się zaczęło w tysiąc dziewięćset czternastym roku... — Ściśle mówiąc — Klepacki rozgląda się po sali mrużąc oczy — w Michałowicach. Szóstego sierpnia. Mojego staruszka przyjaciele, których poznałem... którzy zabłądzili na Klepaki, dołączyli wtedy, to znaczy siódmego sierpnia, w Słomnikach, do reszty oddziału. Z Miechowa, prawie nie nagabywani przez Rosjan, bo trudno liczyć potyczkę naszego dwunastoosobowego „korpusu kawalerii" z kozakami, pomaszerowali do Jędrzejowa. Dwunastego sierpnia zajęli Kielce. Z marszu! I stąd, w czwórkę, pod dowództwem kaprala „Bohdana", zostali wysłani na rekonesans w naszym kierunku. Dzięki temu mieliśmy zaszczyt goszczenia ich w naszych chłopskich czy leśniczowskich progach. Dziwne to było wojsko. Piosenek tylko mieli, jak mówią nasi sojusznicy, „skolko ugodno". Więcej niż naboi do swoich jednostrzałowych werndlów, bo automaty, to jest, chciałem rzec, manlichery, zafasowali dopiero miesiąc później. Aha, i po pięć naboi na twarz. I po dziesięć ulotek do kieszeni. — Jakich ulotek? — Jakże? — Roman nieobecnieje przez chwilę, przypinając się do filiżanki z kawą. Ale gdy obsługujący ich kelner odpływa ku bufetowi krokiem jednego z braci Marx, powtarza, zapatrzony z wyraźną radością w biały kitel: —. Jakże? Cesarsko-królewskich ulotek. Pięknie wykoncypowanych w sztabie generalnym c.k. armii. Publikowanych dziewiątego sierpnia w galicyjskiej prasie i doręczonych w większej ilości polskim oddziałom strzeleckim, gdy przekraczały granice państwa białego cara. Ta właśnie odezwa Naczelnej Komendy c. i k. wojsk austriacko-węgierskich do Narodu Polskiego, powołująca się na wolę Wszechmogącego, namawia Polaków w Królestwie... zaraz, do czegóż to 367 ona namawiała? — Roman wsadza znów nos w filiżankę, jakby tam szukał natchnienia. — Aha, do powitania c. i k. austriacko-węgierskich sztandarów z ufnością, „bo one zapewniają wam sprawiedliwość"... — Komu „wam"? — No, niby nam, pana dziadkowi, mojemu ojcu, podówczas czternastoletniemu gówniarzowi, Polakom po obu stronach rozbiorowej granicy, wciąż rozdrapywanej w marzeniach i wspomnieniach. Do tych marzeń odwoływali się wszyscy trzej zaborcy. — Przecież to jasne jak słońce — podrywa się Jacek z miejsca, przy czym o mało nie ściąga na ziemię całej zastawy. — Chodziło im o bezkarne poruszanie się w obcym kraju i o ochotników do wojska, o mięso armatnie. — Trafia pan w sedno, młody człowieku — odzywa się spokojnie Klepacki — ale to nie powód, żeby niszczyć dobro ludowej kawiarni. — Ja nie żartuję. — Ja też nie. — Oczywiście od razu ze zwykłą krótkowzrocznością wzburzyli przeciw sobie całą polską opinię publiczną. We wszystkich trzech zaborach. Oślepiła ich jak zwykle pycha. Wiemy coś o tym, powiedzmy, z okresu ostatniej wojny! Ja z autopsji, a pan choćby z opowiadań starszych. Zresztą nie tak bardzo starszych, prawda? — Dobrze — odzywa się po chwili Jacek i wspiera się łokciami na stole, jakby chciał choć w ten sposób zyskać jakiś punkt oparcia — ale właściwie co miał robić w takich czasach przeciętny Polak, inteligent czy polski chłop? Iść za głosem serca, rozsądku, czy owych zakłamanych odezw? Na przykład: szedł od razu na front czy czekał, aż wiatr historii przy wie je ojczyznę do progów jego domu? 363 — Nie wiem, co miał robić, panie Jacku. $iem, co robił. Szedł walczyć, o ile wcześniej nie dosięgła go mobilizacją któregoś z zaborców. I walczył, gdzie popadło. Bywał ranny, ginął albo przeżywał wojn? i wracał z niej do domu, do tej tworzącej się od nOwa ojczyzny. — Kto ją w takim razie tworzył? — Wszyscy. Ja wiem, panie Jacku, że to brZmi patetycznie, ede tak było naprawdę. Niech pan zrozumie: na naszych ziemiach, mało tego, na naszych ocZacn> na oczach lud^i te ziemie zamieszkujących, przetac2afy s^ śmiertelne zapasy trzech mocarstw zaborczych. Po raz pierwszy od stu dwudziestu lat zapachniało wlnością, bliższą, dalszą, fałszowaną przez zaborcze 0bietniee, marzeniem może jeszcze, ale już możliwym io realizacji, a co najważniejsze: wspólnym dla wszystkich Polaków; Wolnością unoszącą się ponad granic3mi zaborów i potiad orientacjami rozmaitych organizacji- Ani moje, ani tym bardziej pańskie pokolenie nie pamięta już tych spraw i czasów, ale mój ojciec je pamięta. Do dzisiejszego dnia kojarzą mu się z jego młodościa.- Co mi się nieraz staruszek nie naopowiadał! Choćby ° tym patrolu strzelców, który dobrnął aż do nas, na klepaki, czterech chłopaków z kapralem „Bohdanem" Da czele, studentem, zdaje się, prawa, z Krakowa. Każdy z nich chciał tworzyć nową Polskę. —■■ Ale jak? Gołymi garściami? Za pomocą \ych je-dnostrzałowych karabinów, jakże im... — Werndli? Owszem, lepsze były niż te samopały, którymi ćwiczyli przez dwa lata na krakowskich plantach pod dobrotliwym okiem c.k. zugsfuhrerów. Mimo to chcieli walczyć. „Nie ma złej drogi do swej niebogi", zna pan to przysłowie. Więc walczyli. I ginęli, jak się to często w walce zdarza. Ale przede wszystkim rwali się do walki o Polskę. I to jak! Czy pan wie, że 24 — Wilki za progiem 369 pierwsi kawalerzyści, kilkunastu ludzi, przekraczali granice Królestwa z własnymi siodłami na plecach, bo koni jeszcze nie mieli? Umieli tylko jeździć konno. Strzelcy piesi mieli, jak pan wie, po pięć naboi na głowę i własne cywilne trzewiki, ale pierwsze, do czego się zabrali po przekroczeniu granicy, to było nie zaopatrzenie się w buty, lecz organizowanie na terenach przez siebie zajętych Komisariatów Cywilnych Rządu Narodowego. Z godłem piastowskim na drzwiach budynku i biało-czerwonymi flagami. Taka mała, może trochę prywatna, ale własna i już wolna Polska. — To pięknie — szepce Jacek jakby sam do siebie. — Może nie zanadto praktycznie, ale fajno. Ale wtedy, w czternastym, czy nie za wiele potęg chciało nam pomagać? Przecież od samego wyliczania ich można było smak stracić. Nie licząc obowiązkowych ukłonów dla własnych geniuszy. —■ Pan ma zmartwienia! Ale niech się pan nie przejmuje, panie Jacku. Niewiele poskutkowały te zaborcze obietnice i ulotki. „Robić swoje, a myśleć swoje" — odwieczna dewiza uciemiężonych owocowała teraz jak nigdy przedtem. Naród po prostu wydoroślał w ciągu ostatniego stulecia. Społeczeństwo, mimo różnych, nieraz odmiennych warunków rozwoju, wzbogaciło się o warstwę chłopską, coraz bardziej świadomą nie tylko swych obowiązków, ale i praw, rozbudowało o proletariacką i rewolucyjną w działaniu klasę robotniczą, jednym słowem, mówiąc językiem współczesnym, zintegrowało się. Zmądrzeliśmy. Coraz mniej było ludzi skorych do entuzjazmu. Czekanie, to było powszechne zajęcie ogromnej większości narodu. Przeczekanie wojny stawało się celem niemal politycznym. Ludzie nie dowierzali zaborcom, z małymi wyjątkami. Mieli przecież dość czasu, żeby ich poznać z bliska. Wymigiwali się od poboru. Nie wierzyli już żadnym sztan- 370 darom. Ani czarno-żółtym, austriackim, ani carskim: biało-niebiesko-czerwonym, a przede wszystkim niemieckim: czarno-biało-czerwonym. Osławione, zwłaszcza po zbombardowaniu przez Niemców Kalisza, barwy pysznej Germanii: schwarz-weiss-rot. Nie wierzyć nikomu, tak wtedy dyktowała logika. W niczyje sztandary. — A w biało-czerwone? — pyta Jacek samymi wargami, niemal bez głosu. — To już, pan daruje, trochę poza logiką — wzrusza ramionami Klepacki i odchyla kotarę u okna, przy którym siedzą. — Co za śnieg — pomrukuje, przystawiając do szyby rozgorączkowane czoło. — Styczeń mroźny i śnieżny, jak w czterdziestym piątym. Gdyśmy tu wchodzili, do tej kawiarni, było tylko zimno. Prawda? A teraz niech pan spojrzy: całe Kielce w śniegu. Dopiero południe, kiedy to zdążyło napadać? — odsuwa jeszcze szerzej kotarę. Istotnie, za kawiarnianymi szybami kipi śniegowa zawierucha. Tęgie pło- ■ mienie zadymki kołują po ulicach podsycane wiatrem. Ale nie z Turnerem takie uciekanie od tematu. Ani myśli o zimie za oknami. Ten świeży śnieg w Kielcach obchodzi go tyle, co zeszłoroczny. Nachyla się przez stół do towarzysza i pyta, wyraźnie wymawiając każde słowo, jakby rozmawiał z głuchym: — A zaborcy, panie doktorze, na przykład Austriacy, nie liczyli na naszych chłopów? — Oczywiście, że liczyli, a nawet oczekiwali od nich wybuchów radości i entuzjazmu na widok huzarów węgierskich w czerwonych portkach i dragonów w kaskach podobnych do strażackich. A tymczasem, jak wiadomo, w każdej zajętej wsi zaczynało się od rekwizycji bydła i siana i od przeganiania za opłotki co ładniejszych dziewuch. Jasny gwint, nawet teraz trudno mi o tym mówić spokojnie. A co mieli robić tamci? 371 W czternastym? Chciał pan o chłopach, panie Jacku, ma pan o chłopach. — Dziękuję — Turner skłania poważnie głowę — przyda się, zwłaszcza jeśli to prawda. — Z rekwizycjami prawda. Zresztą, jak pan wie, od tysiąca lat. Nie zmieniły się najazdy, dlatego i świadomość społeczna, i narodowa przekształcały się powoli. Sporo się zmieniło od czasów powstania... — Kościuszkowskiego? — Przede wszystkim sześćdziesiątego trzeciego roku. Wtedy ruszali do szeregów powstańczych przede wszystkim ci chłopi, którzy już wcześniej byli zwolnieni z poddańczej zależności. To zresztą wszystko argumenty dla was, to znaczy dla scenariusza, prawda? — Tak. Słucham —: odpowiada machinalnie Jacek. — Przepraszam, zamyśliłem się. Oczywiście nie nad scenariuszem, trochę byłoby za późno, ale nad... tamtymi chłopakami. •— Chłopami? — Nie tylko. Chłopakami, bo byli... byli chyba w moim wieku, a zresztą wielu z nich właśnie ze wsi pochodziło. — Przede wszystkim młodzi zgłaszali się na ochotnika tu, w Królestwie. Wiem coś o tym, bo stryjeczny brat ojca, osiemnastolatek Maciek, był wtedy u nas na Klepakach, uparł się, że przeprowadzi ten zbłąkany patrol strzelecki z powrotem do Kielc. Oczywiście nocą, bo chłopcy z patrolu taki mieli rozkaz, żeby po rozpoznaniu szosy na Bodzentyn wracać natychmiast do Kielc. Najpóźniej do siódmej rano. — I przeprowadził? — Owszem. Tyle że wrócił do domu z tego przeprowadzania dopiero w grudniu. W Kielcach przykleił się do wojska na ochotnika, powojował sobie trochę, w ja- 372 kiejś potyczce dostał w łeb odłamkiem granatu i przywieźli go do chałupy na leczenie u mamy. Dopiero wtedy trochę się uspokoił. — Ale tamtych doprowadził na czas tutaj, do Kielc? I do tego w nocy. — Oczywiście. I to jeszcze między'nieprzyjacielskimi patrolami. Zresztą mój staruszek też się wtedy rwał do tych Kielc, ale dziadek zamknął go w komorze, tak, w tej samej, pod schodami, gdzieśmy potem, w czterdziestym czwartym, zorganizowali nasz punkt sanitarny, no i nie udało mu się zakosztować leguńskich rozkoszy. Zresztą i tak by go, czternastolatka, nie wzięli. — A co ze stryjem? To znaczy... chyba to był brat Anzelma... — Jakiego znowu Anzelma? — śmieje się Roman, aż szyby dzwonią. — Całkiem się panu poprztykało z genealogią Klepackich. — Anzelm to był wuj. A dzia-duś, bo tak go nazywali w familii, dziaduś Maciej z Leśnej, bo on był z Leśnej, żyje, czuje się świetnie u wnuka, który się wyrodził, bo jest inżynierem w Chęcinach, tyle że choć o lesie nie zapomniał, bo co roku wpada do nas z prawnukami, do nas, to znaczy nie tylko do Leśnej, ale i na Klepaki, zajrzeć na dukt, sprawdzić, czy nie prowadzi w innym kierunku niż dotychczas, nazbierać szyszek, nałykać się jodłowego powietrza. Tak to jest, Jacek, wszyscy od nas wracają do tego duktu jak pszczoły do ula. Coś w tym musi być, jak pan myśli? — Przede wszystkim — odpala Turner z miejsca, jakby tylko czekał na to pytanie — jest nasz scenariusz. Bez duktu by go nie było, — Co? A, tak. Tak — powtarza Klepacki trochę zaskoczony, spoglądając na zegarek. — Mo... możliwe... 373 Ale czy pan wie, że dokładnie za czternaście minut odchodzi mój pociąg? Spotkamy się w Warszawie. U Klebani albo u mnie. Zadzwońcie, dobrze? Gdy tylko Roman znika za wyjściową kotarą, Jacek wygląda oknem. Zadymka powoli ustaje. Turner wzdryga się, jakby poczuł w sobie tę zimę za szybami, i naraz odzywa się głośno, aż przechodzący obok kelner przystaje w pół kroku: — Wracają do tego duktu jak pszczoły do ula... — Szyk bojowy! — przenikliwy krzyk dowódcy tnie powietrze jak nóż. — I odskok! Odskok! Z brzegu duktu zrywa się kilkanaście postaci i biegnie w kierunku leśniczówki. Poszczególne grupki ubezpieczają się nawzajem ogniem. Widać jak na dłoni, że biegnący zatrzymują się po dwóch, po trzech i przypadają do bruzd, kotlinek i pagóreczków, wskakują za krzaki, wykorzystują każdy garb ziemny, każdy odziomek sterczący nad powierzchnią. I ognia. Ognia ze wszystkich luf w tamtych, którzy właśnie wyroili się u wylotu duktu i natychmiast rozskakują się w tyralierę. Oni też nie próżnują. Już druga zielona linia rozwija się na zboczu polany. Serie empi zlewają się w jeden gigantyczny szelest, jakby ktoś żywcem rozdzierał ogromne arkusze blachy. Już od razu zaczynają to tu, to tam podskakiwać pociski granatników i moździerzy. Coraz ciaśniej się robi dokoła klepackiej leśniczówki. Partyzanci zalegli na jej przedpolu przygwożdżeni nawałą ognia. Niemcy nie dają wytchnąć. Cztery razy, raz po raz, ruszają do natarcia i cztery razy po kolei ryją nosami w ziemi jak skołowane owce, szczęśliwi, że tylko na tym się kończy. W chwilę później zrywają się na nowo. „Feuer!", „Odskok, chłopcy!", „Nie wyrywać się!", 374 Vorwarts!", Pluton, łączyć!", „Feuer!" — tylko te okrzyki przedzierają się od czasu do czasu ponad to, co się dzieje na polanie. Aha, i jeszcze, gdy na ułamek sekundy przycichnie wrzask serii z automatów i zająkną się z gorliwości salwy karabinów — wyskakuje ponad polanę tam z lewej, od lizjery leśnej, wysoki, nieustający skowyt policji pomocniczej. Swidrzasty. Nie do wytrzymania. Właśnie w ten sposób się boją i tym dodają sobie odwagi. Robią to tak świetnie, że reżyserom ręce opadają. A tamci ryczą. Siedzą w bruzdach pod lasem i drą się jak najęci. — Stop! Stooop, do jasnej cholery! —. niesie się okrzyk od stanowiska reżyserskiego. Wszyscy pochylają głowy, bo wiadomo, że teraz pójdzie lawina, Niaga-ra, a co najmniej siklawa wymysłów i rugań, bo coś nie poszło tak, jak miało pójść według życzenia pana Patora, reżysera wszech czasów, majstra od scen batalistycznych... Teraz się sprawdza. Przez każde ujęcie powtarzane, wymyślane, wypieszczone niezliczone ilości razy. I, psiakrew, zawsze niemal sprawdza się na tak. Na szczęście pozostaje jeszcze to słówko: niemal. Na pociechę dla wszystkich wrogów wielkiego, niezniszczalnego Patora. Trzeba przyznać, że wychodzą mu te giganty, „wielkie płótna polskiej epiki filmowej" (nie mieszać z polką szkołą filmową, bo mistrz bardzo tego nie lubi). Ale fach zna, to widać, niech go śnieg spali, fach zna. Może trochę zanadto, jak pomrukują młodzi z innych zespołów, ale mało kto im wierzy. Jedni straszą krwią, drudzy psychologią, a jeszcze inni po prostu wydumaną przez siebie mitomanią regionalną, ale nic lepszego od Patora nie skręcą. Najczęściej wałkonią się po studiach i ekranach, przeżywają albo udają, że zostawili scenopis w szatni i nie warto po niego posyłać. Cza- 375 sem kopulują, choć najgorzej im to wychodzi właśnie na ekranach. A Pator nic. Robi swoje, i to dobrze robi. Jak podła-pie coś, co mu pasuje, to już nie wypuści z garści. Długo się przymierza do scenariusza, do scenopisu, do aktorów, ale jak już dostanie ich na plan, to nie daj Boże. Strasznie lubi wrzeszczeć, ale zawsze z tego wrzasku coś się składa dobrego. Bardzo często ku jego własnemu, autentycznemu zdumieniu. Taki to jest ten Pator. Józef Pator dla ścisłości, bo ma jeszcze brata Jana, inżyniera. W Turoszowie. Temu się udało: przed trzema laty wynalazł jakąś specjalną zgrzebłoładowarkę i ma święty spokój. Aha, i jeszcze uważa, że starszemu bratu jakoś się w życiu nie powiodło. „Reżyser filmowy — powiedział w jakimś wywiadzie telewizyjnym (właśnie przy tej zgrzebłoprzeczysz-czarce). — Co to za fach? Wałęsa się po tych plenerach, przegania innych, męczy się miesiące czy lata i robi film, który się podoba albo publiczności, albo recenzentom. Albo nikomu. Co to za zawód? Jaki efekt przynosi? Ani to zważyć, ani zmierzyć, ani zaplanować". — Po co pan mi to wszystko mówi? — Klepacki unosi głowę i przygląda się przelotnie Turnerowi, mrużąc oczy jak krótkowidz. — Przecież to nie ma sensu. — Właśnie o to chodzi, panie doktorze — uśmiecha się serdecznie Jacek. — Po prostu widzę, wszyscy widzimy, prawda, Irma — zwraca się do dziewczyny siedzącej obok Romana — że pan... że panu coś dolega. — I to teraz, panie Romanie -r-t dołącza się Irma — kiedy chwycił nasz scenariusz... — Najważniejsze, że stuknął już pierwszy klaps — mruczy basem Mirek i przyklęka przy Romanie. — Teraz nawet ja zaczynam wierzyć w ten film. — Ja też w niego wierzę — Klepacki próbuje mó- 376 wić swobodnie, ale właśnie teraz czuje się bardzo znużony. Okazuje się, że to nie takie łatwe przymierzać do siebie dwa własne życia, to przeżywane i tamto, opowiadane. Ale jak im to powiedzieć, tej trójce, która jeszcze poza sobą nic nie ma. Nawet tyle, żeby było warto ku temu odwrócić głowę. — Wierzę w ten film, w was, w reżysera Patora. Co tak patrzycie? Oczywiście, także i w siebie. Ja, widzicie, przeżywam trochę za poważnie to wszystko, co nas spotkało wspólnie. Ten... sukces i to, że Pator sam zajął się scenariuszem. Przecież, o ile mi wiadomo, nikt go nie nagabywał w tej sprawie? — Dobrze panu wiadomo — włącza się Jacek. — Zaraz po akceptacji, jeszcze przed skierowaniem scenariusza do realizacji, położył na nim rękę, a jak Pator sięga po scenariusz, to się liczy. — To była dla nas największa frajda — dorzuca Irma i rozgląda się dokoła. — Tym większa, że niespodziewana. — Bądź co bądź, Pator to jest ktoś. Zresztą jemu wierzę. — Jacek wyławia spojrzenie Irmy. — Nie rozglądaj się, najmilsza. Twój Zbyszek przygotowuje się na uboczu do dzisiejszego wspólnego ujęcia z sanitariuszką „Goplaną". A zwracam ci uwagę, o piękna — błaznuje — że to ty ją wymyśliłaś. Sama, pamiętam, nadałaś jej to imię, bo pan doktor... bo jego autentyczna łączniczka miała, zdaje się, na imię... — Komu pan wierzy? — Roman przerywa szybko gaworzenie Turnera. — Bo nie... nie zrozumiałem. — Mówiłem — odpowiada Jacek, trochę zdziwiony gwałtownością Klepackiego — że wierzę w Patora, tak jak koleżanka Irma wierzy w jednego aktora. A onże Waligórski przebywa w tej chwili w innych regionach niż reżyser. Widziano go niedawno w okolicach szwedzkiej palisady. Oczywiście w towarzystwie partnerki 377 następnego ujęcia, „Goplany", w cywilu panny Celiny Lityńskiej, aktorki Teatru Powszechnego. O ile dobrze zauważono, oboje artyści studiują wspólnie scenopis. — Żmija! —■■ woła Irma niby ze śmiechem, ale jest w tym coś, co wygląda nie bardzo wesoło. — Zaraz sprawdzę twoje plotki! — dodaje spokojniej i odbiega tak szybko, że nawet Roman z zainteresowaniem przygląda się tej ucieczce. — Scena czterdziesta czwarta! — stentorowy baryton Patora huczy na polanie i rykoszetuje od głośnika do głośnika. — Powtarzamy ujęcie numer sto sześćdziesiąt pięć. Atak na leśniczówkę. Uwaga do własow-ców: markujcie fonię! Powtarzam: nie ryczcie ponad stan, hamujcie swoje zapały. Zostawcie coś na post-synchrony! Wszyscy na plan. Zaczynamy od pieca, przepraszam, od wylotu duktu. Gdzie jest „Borowy" i „Jerzyk"? — Panowie, Witkiewicz i Waligórski, na plan! — wydziera się do tuby szczupły facet w ogromnych okularach, odziany w skórzane wdzianko bez rękawów, ni to blezer, ni sukmana. To Wójcik, z tych dobrych filmowych Wójcików, asystent reżysera. Kłusuje w tej chwili od stanowiska kamer ku brzegowi duktu. Po drodze natyka się na wysokiego oficera w partyzanckiej kurtce, usiłującego przytrzymać przeszkadzające w biegu granaty, dyndające mu u pasa. — Szybciej, kolego Witkiewicz, cały kraj czeka na pana! Nie widział pan Waligórskiego? — Był przed chwilą — chrypi w biegu tamten — z tą... no, z sanitariuszką. Z Lityńską. — A co? Opatrywała go, czy coś gorszego? — woła Wójcik przez tubę, co ma ten skutek, że ustawiająca się w pobliżu do boju ferajna partyzancka wybucha hucznym śmiechem. Oczywiście przy okazji robią 378 w konia asystenta, bo przedłużają to rechotanie ponad miarę, ale Wójcik bardzo lubi własne dowcipy, więc i teraz rozgląda się po polanie pełen dumy. Dopiero gdy dostrzega przed sobą nadchodzącą parkę, traci humor, jako że obok zdyszanego Zbyszka maszeruje nie łączniczka „Goplana", ale Szeremetowska we własnej osobie. To właśnie ona doprowadza Waligórskiego na stanowisko. Oboje udają, że nie widzą ani ponurej miny asystenta, ani — co gorsza — dwuznacznego trącania się w bok koleżków-aktorusów. Tylko kilku wojaków, wypożyczonych na te ujęcia z sąsiedniej jednostki wojskowej, zachowuje fason. Grać to grać, wykonują rozkaz i niczyje miłości ich nie obchodzą. Najbardziej żywiołowo poczynają sobie miejscowi, świętokrzyżanie, co obrotniejsi parobcy z okolicznych wsi, kawaliry wiejskie pełne fantazji i żywotności, trudni do utrzymania w karbach scen i ujęć poza planem i na planie, zwłaszcza gdy tylko trafia się okazja do ataku na wroga, do dopadnięcia przeciwnika w szwedzkich koletach czy paliowych kaftanach saskiej kawalerii. Całe szczęście, że wielki Pator od samego początku poczuł słabość do tych zawalidrogów, do furii, z jaką gnali w bój, do ich kosynierskiej zapalczywości, do piekielnego fa-jeru, z jakim zawsze uderzali w tych, na których szli na odlew, na pohybel i, wstyd powiedzieć, na naser-mater! Ale w scenie 44 i w ujęciu 165 większa część z nich znajduje się w szeregach hitlerowskiej obławy. Tak wypadło z jakichś tam obliczeń kalkulatorów z kierownictwa produkcji filmu, od czego, jak wszyscy wiedzą, nie ma odwołania. No, a wiadomo, mundur hitlerowski krępuje fantazję. Zanadto był tutaj znienawidzony. — Tak, tak, dziewczyna nas zdradza — Klebania 379 przygląda się po kolei Romanowi i Jackowi, jakby to właśnie oni byli winni, że Irma pognała za głosem serca. ','Щ'\Щ — Perypetie sercowe koleżanki Irmy... — zaczyna Jacek, ale urywa natychmiast, bo nad polaną znowu huczy reżyserskie tornado. Dudniący głos klaruje najzwyklejsze rzeczy, ale ludzie, drzewa i trawy cichną natychmiast w nastroju niemal Wielkiej Improwizacji. Bo mówi Pator. — Przypomniałem sobie jeszcze coś — oznajmiają echa, stokrotnie odbite od klepackich jodeł. — Zaraz sam wam to wyklaruję. Mówię do wehr-machtowców z obławy... — Boss przemówił — odzywa się Klebania, nie wiadomo dlaczego szeptem. — Zaraz tu będzie. Ciekawe, czego on chce? — Pewnie sam ci to powie —■. wzrusza ramionami Jacek, który pierwszy wyzwala się spod terroru akustyki. — Właśnie tu idzie „Opuścił złociste komnaty, by lud swój nawiedzić w dolinie" — recytuje przymknąwszy oczy. — Niemcewicz? Ujejski? Bo mało się na tym znam — Mirek, marszcząc brwi, przygląda się nadchodzącemu Patorowi. Istotnie reżyser przed sekundą spłynął z fotela opatrzonego napisem PATOR i idzie w kierunku żandarmów na dukcie. Nie. Nie idzie. Kroczy. Przechodząc w pobliżu trójki mężczyzn, skłania lekko głowę i wyciąga dłoń w stronę Romana. — Witam kolegów mistrzów — tym razem wolną dłonią powiewa ku obu młodym, bo z prawicy nie wypuszcza ręki Klepackiego. — A pana... profesora proszę na chwilę ze mną. Musi mi pan poradzić... — Nie jestem profesorem —; krzywi się Roman. — Co za różnica? — dziwi się szczerze tamten. — Chodzi o konsultację, a to, że mylę się na pana korzyść, dowodzi, że... 380 — Że z wdzięczności będę się starał mylić na korzyść pana, tak? — ripostuje bez namysłu Klepacki. Reżyser puszcza jego dłoń i przygląda mu się, jakby go pierwszy raz w życiu zobaczył. Ale natychmiast oszczędny uśmieszek pojawia się na jego twarzy: Pator potrafi doceniać partnerów. — A jednak liczę na tę wdzięczność, bo chcę, taki mi przyszedł teraz pomysł do głowy, zróżnicować te cztery natarcia żandarmów, żeby... no... żeby się nie powtarzały wizualnie. No, i co pan na to? Z punktu widzenia realiów było tak, czy mogło tak być? — Raczej mogło — przytakuje Roman, trochę zaskoczony. —■ Raczej... — To świetnie — Pator tym razem chwyta Klepackiego pod ramię. — Świetnie, bo przyznam się, miałem wątpliwości. A myślę — dodaje widząc, że Mirek zamienia z Jackiem błyskawiczne spojrzenie — że i koledzy scenarzyści nie będą mieli nic przeciw temu, prawda? To dobrze, dziękuję — odwraca się od obu młodych, drepcących za jego plecami. Gdy podchodzą do wałkoniących się na brzegu polany żandarmów, hałas milknie jak nożem ucięty. Tylko Wójcik wyskakuje nagle z boku z tą swoją tubą, jak diabeł z pudełka, ale niepotrzebnie otwiera usta. Nie ma nic, ale to zupełnie nic do powiedzenia. Teraz mówi Pator. Zaczyna wcale nie gromko: — Koledzy! Wszystko dotychczas fajnie, pościg mi zagrał, atak z tego, co widziałem, także. To jest to, panowie. To, co chcę. Taaak — wzdycha i uśmiecha się do statystów, a ci mu, frajerzy, odpowiadają uśmiechem. — Tyle że nie całkiem — błyska niespodziewanie zębami jak zbójnik świecący nożem w oczy struchlałym ofiarom. — Nie całkiem. A nawet, powiedziałbym, raczej do dupy! Jak u was wygląda każdy kolejny atak? Tak samo, I-den-tycz-nie! — skanduje już 381 coraz głośniej i wiadomo, że zaraz zaczną bić pioruny. — A przecież nie możemy karmić widza tą samą albo tak samo przyrządzoną potrawą przez cztery razy z rzędu, prawda? Sprawdźmy elementy — dodaje, prostując się na całą wysokość i naprawdę robi to jakoś tak, że zaczyna górować nad tłumem, choć nie należy do najwyższych. Ale, cholera, góruje. Nawet Roman kręci głową z uznaniem. — Jak wiecie, na każdy atak, według scenopisu, składają się trzy elementy: poderwanie się, zaskoczenie odporem przeciwnika i powrót do pozycji obronnej. Czyli: podskok, próba wybiegu i z powrotem gębą do ziemi. Czynnikiem regulującym te ewolucje jest, jak widzicie, ogień przeciwnika, zorganizowane ostrzeliwanie się partyzantów. Gdyby przycichło na moment, szkopy wykorzystaliby ten moment natychmiast. To były żandarmskie wygi, oblatane w walkach z partyzantami, prawda, panie doktorze? — skłania się uprzejmie w stronę Romana. — Zgadza się. To byli specjaliści! — wykrzykuje Klebania. — Świetnie wyszkoleni. To już wiemy od pana doktora. — Istotnie — uzupełnia Klepacki — ale nie ma potrzeby tego powtarzać. Wszystko jest w scenariuszu. — Dziękuję. O to mi tylko chodziło. A więc jeszcze raz powtarzam, koledzy! Ruszamy zaraz do ataku. Pierwszy, drugi, trzeci zryw i z powrotem na ziemię. Ale czwarty — reżyser wznosi oczy w górę, jakby tam szukał natchnienia — czwarty musi być inny. Musi wyglądać jak... czy ja wiem... jak chluśnięcie wodą na wyskok płomienia, jak nokaut na ringu. Rozumiecie: tym razem macie już dość tych cholernych partyzantów. Skaczecie na nich bez krzyku, z zaciśniętymi zębami, furia na furię, nienawiść na nienawiść. I wtedy właśnie dostajecie cios prosto w pysk. Całą siłą ognia, zwartą w jednej sekundzie jak w pięści. Ognia, który 382 znowu was rzuca na ziemię. Bezapelacyjnie. I trzeba będzie sporą chwilę poleżeć na tej ziemi, zanim uda się pozbierać do kupy sponiewierane hitlerowskie duszyczki. Rozumiecie teraz, o co mi chodzi. Widzę, że tak. A gdyby nie, to i tak wszystkie trociny z was wytrzę-sę, aż będzie tak, jak ma być. Koniec gadania. Do roboty! Kolego Wójcik! Ujęcie numer sto sześćdziesiąt pięć. Czwarty atak! Dopiero po paru minutach, gdy już Pator zaczyna gnieździć się w swoim fotelu na wzgórku, facety w żan-darmskich mundurach zaczynają tajać. Pochrząkują, przestępując z nogi na nogę, popatrują z ukosa to na siebie, to na Wójcika. A ten już wie, nie od dzisiaj pracuje z Patorem, wie, że trzeba zacząć natychmiast, już, póki czar trwa, nie pozwolić chłopakom wyjść z zaczadzenia, ocknąć się. Podnosi tubę do ust, co widząc Jacek nachyla się szybko do Romana: — Pryskamy na swoje miejsca, panie doktorze, bo nas tu wytłuką kolbami. No, panie Romanie, idziemy? —i Tak — odpowiada Klepacki, trochę jakby nieobecny. — Dzisiaj... — Co? — Turner przystaje na ścieżce, żeby się zrównać z Klepackim. Szuka wzrokiem dokoła, ale Klebania gdzieś przepadł. Może to i lepiej. Łatwiej będzie chyba pogadać z doktorem w cztery oczy. — Co? — powtarza, nie mogąc usłyszeć dalszego ciągu. —! Tak mi... przyszło do głowy, że dzisiaj można już tamto wszystko rozgrywać tak, jak nam się podoba. Na tak i na nie, na bohatersko i na tchórzowsko. Dzisiaj mamy do dyspozycji to wszystko, z czego pan Pator ugotuje nam znakomitą i pożywną zupę. — Materiał, panie doktorze — dopowiada Jacek. — O, Mirek leci! — wykrzykuje nagle zupełnie innym głosem. — Gdzieś się, łajzo, podziewał? — Musiałem sprawdzić — woła jeszcze w biegu Kle- 383 bania — Czy nasza jedynaczka dogadała się z tym, no, Jackiem Pierwszym. — W naszym scenariuszu z „Jerzykiem". Nie zapominaj, że Jacek Pierwszy to prototyp — poprawia spokojnie Turner, rzucając okiem na Romana. — I co? — W porządku. Wydaje mi się, że ta Lityńska nie ma szans. A zresztą, chyba się domyśliła, komu wchodzi w drogę, bo widzę, że już steruje trochę wyżej... — No? — Bończa-Tomaszewski — szepce Klebania i mruga do Jacka — nasz kostiumolog. Ostatnio oka z niej nie spuszcza. A wiadomo, że tacy jak on patrzą trójwymiarowo. Ale, ale, widziałem, jak panowie rozprawiali gorąco. O czym to? — O tym, czy to, co było, potrafimy pokazać tak, jak było, czy nie. Dobrze podaję, panie doktorze, sens naszego dawnego sporu? — Jacek przygląda się Romanowi i wcale nie ma błazeńskiej miny. — Co? — Klepacki patrzy na pytającego niezbyt przytomnie. — A tak. Mówimy o... materiale, o elastyczności materiału, jakiego nam dostarcza pamięć, i o tym, co z niego można zrobić. — A jak pan sam sądzi? — naciera Jacek i sięga do bródki, ale natychmiast cofa rękę, dojrzawszy uśmiech Mirka. — Pamięta pan — mówi Roman cicho i opiera się plecami o najbliższą sosnę — jak gdzieś wczesną zimą, podczas wędrówki starachowickim gościńcem, przez tamtejsze lasy, spotkaliśmy stos jedlinowych gałęzi? — Pamiętam. To przecież była... tak pan wtedy powiedział, to była mogiła powstańca z sześćdziesiątego trzeciego roku, rozstrzelanego w tym miejscu. A tamtejsi ludzie zaczęli ozdabiać grób kwiatami z zielenią. — Tak właśnie było. I tak jest do dzisiaj. Po prostu od tamtych czasów przyjął się zwyczaj rzucania na to 334 miejsce gałązek jedliny, choć po powstańczym grobie nie pozostał żaden ślad. Oto właśnie dowód, najbardziej bezpośredni, trwania ludowej czy, jak wolicie, społecznej pamięci. A co ja o tym sądzę? Po prostu przechodząc tamtędy, rzucam również gałązkę na zielony stos. I pan rzucił wtedy swoją, prawda? — To znaczy, żeśmy się spotkali w tym samym miejscu z panem, choć tego nie przewidzieliśmy w żadnym scenariuszu. — Mówisz o nas wszystkich? — pyta nagle Klebania głosem mniej zasadniczym niż zwykle. — Oczywiście. — To... to fajno — mruczy Mirek — tak właśnie myślałem, tyle żeś ty to powiedział wcześniej. I dobrze, że... właściwie nigdy jakoś nie było dotychczas okazji, żeby o tym pogadać z panem doktorem. Szkoda, że nie ma tu Irmy, ale wiem, że tak samo myśli. — Dziękuję wam, panowie, i myślę, że... że mnie po prostu rozpieszczacie — Klepacki zaczyna z ogromną uwagą przyglądać się nieszczęsnym żandarmom, ćwiczącym już chyba po raz dziesiąty forsowanie polany. Stąd słychać tylko porykiwania Wójcika, który wraz ze statystami po raz dziesiąty pada w proch i w pył jak krzyżacka zawierucha. Ale scena zapowiada się na medal, więc wszyscy trzej przyglądają się ze zdumieniem temu, co z ich wspólnego dzieła pozostanie w filmie „Salwy zbudziły świt". Dopiero teraz dojrzeli pierwsze zarysy ryzyka, jakiego się podjęli. I to ich najbardziej zbliża do siebie. Bo przecież nie aktorzy, grający na Klepakach swój piąty czy dwudziesty film. Ani nie wielkie pokrzykiwania wielkiego Patora, bo one służą przede wszystkim jemu i jego wielkości. Ale oto Mirek, nie odwracając głowy od żandarm-skich efektów na planie, zaczyna mówić przed siebie, jakby komentował to, co widzi: 25 — Wilki za progiem 335 — Przypomniałem sobie, że jeszcze w lecie byliśmy z Irmą na pasiece... wiecie, tam za tym uroczyskiem, koło źródeł Psarki. Irmie chodziło o jakąś legendę o upiorze, który w tamtejszych okolicach spotyka się nocami gdzieś na polanie ze swoją ukochaną. Do dzisiejszego dnia nie mam pojęcia, do czego jej była potrzebna ta legenda. — Irma to równa babka, ale czasem wpadają jej do głowy takie pomysły, że cię zatyka. Widzi tylko to, co chce widzieć — mruczy Jacek, ale robi to tak, że tamci słyszą każde słowo. —■ Już jej raz powiedziałem: „Irma, z tobą można konie kraść, ale jak ci się konie przestaną podobać, to koniec z kumplostwem Wtedy nagle zaczynasz widzieć wszystko osobno. Osobno słońce, osobno upał. Osobno chłopa, osobno zorane pole. Nie dostrzegasz albo nie chcesz dostrzegać związków między faktami. Zamiast żyć, zaczynasz wyliczać poznane historie. To cholernie wygodne, ale..." — Panowie — uśmiecha się ze znużeniem Klepa-cki — stop! Zaczynamy mówić o nieobecnej, a to nie bardzo fair. Przyjdzie, powiemy jej. — Dobra, panie doktorze — godzi się Mirek — wracam do pasieki. Prowadzi ją taki stareńki pan, z zawodu inżynier... — Siepietowski — sufluje Roman. — Właśnie — Klebania wyraźnie uśmiecha się do swojego wspomnienia. — Mówił nam wtedy dużo o dziejach puszczy, o jej współczesnym bytowaniu, a przy tym podczas naszych odwiedzin ani na chwilę nie spuszczał oczu z tych swoich uli, pni i pszczół. Bartnik z niego zawołany. Ale ja nie o tym... aha, pokazywał nam wtedy taki ogromny dąb, stary, chyba kilkusetletni. I właśnie wtedy, na pniu tego dębu, przysiadła taka fajna, błękitno-czarna, pamiętam ją jak dziś, jętka jednodniówka. I pamiętam też, co nam 386 wtedy powiedział stary bartnik, inżynier Siepietowski. „Tu macie przykład, jak to jest z nami, ludźmi, na świecie. Tyle możemy zrobić, lecimy na księżyc, komputery myślą za nas, ale czas zostaje czasem i mija nas, nie oglądając się za siebie. Dla niego obojętne: życie motyla czy życie drzewa. Jeden dzień trwa niemal tak długo, jak trzysta czy czterysta lat. Wszystko więc zależy od tego, co zmieści się w tym »niemal«." Tak powiedział wtedy ten mądry bartnik, a ja... a mnie się to teraz przypomniało, gdy zaczęliśmy mówić o tej... pamięci społecznej. Jakoś jedno do drugiego pasuje. — Chyba bardzo pasuje, kolego — mówi Roman i przygląda się zapalonemu papierosowi, jakby nie bardzo wiedział, do czego służy. Jacek natomiast przypatruje się Klebani. Jest wyraźnie zdziwiony. Tylko Mirek nie przejawia już chęci do niczego, co nie jest rzeczywistością rozgrywającą się przed jego oczyma. Przysiada nawet na moment i słucha tego, co mu ta rzeczywistość przynosi, ta cała sprawa przez niego przecież wraz z kolegami wydumana. A więc: scena 44, ujęcie 165. Plan ogólny do zbliżenia. Cisza na planie! I klaps! W tym samym momencie Jacek zbliża się do Klepac-kiego i dotyka jego ramienia. Roman odwraca ku niemu głowę i patrzy mu spokojnie w oczy. — Słucham. — Panie doktorze —■. zaczyna Turner nieśmiało. Trudno uwierzyć, ale właśnie czyni to bardzo cicho i z wahaniem w głosie. — Chciałem zapytać, nie było jakoś dotąd okazji, a zawsze mnie to ogromnie interesowało... — Słucham — powtarza Roman dokładnie tym samym tonem, co poprzednio. — Więc chciałem zapytać, co się dzieje w tej chwili z naszym... z jednym z naszych głównych bohate- 387 rów, no, z tym Jackiem Pierwszym, jak go pan określał. I jeszcze jedno. Jak się nazywała ta prawdziwa sanitariuszka z pana plutonu i co się z nią stało? No ta, o którą poszły takie boje z Irmą. Pamięta pan? — Jacek, mój zastępca — odpowiada Roman po krótkim jak mgnienie wahaniu — wylądował po dokończeniu studiów we Wrocławiu. — Tak —: szepce do siebie Turner — rozumiem. A... a tamta... sanitariuszka? To pewnie... — urywa, dostrzegłszy, że Klepacki odwraca głowę w kierunku leśniczówki, a raczej jakby gdzieś dalej, poza nią. — To pewnie... — szepce powtórnie, ale już tylko samymi wargami, samym rozpędem, i milknie ostatecznie. Jak nie nakręcony zegar.