13131

Szczegóły
Tytuł 13131
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13131 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13131 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13131 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MARION Z. BRADLEY ŁOWCY Z CZERWONEGO KSIĘŻYCA Przełożyła JOANNA JĘDRZEJCZYK Tytuł oryginału Hunters of the Red Moon ROZDZIAŁ PIERWSZY Świetlna plamka tkwiła w tej samej części nieba już od dłuższego czasu. Dane Marsh, wyciągnięty leniwie na dziobie Morskiego Dryfu, odziany jedynie w skąpe kąpielówki i luźny podkoszulek, obserwował nieruchomy, świetlisty punkt. Słoneczny refleks na skrzydle samolotu - pomyślał. - Pierwsza od wielu dni oznaka życia. Miał na myśli oczywiście ludzkie życie, bo przecież tu wokół aż się roiło od latających ryb i delfinów. W wodzie unosiły się niezliczone miliony drobnych krewetek i plankton. Zależy tylko w jakim zakresie chce się rozpatrywać skalę organizacji życia. - Lecz przecież jestem z dala od uczęszczanych szlaków lotniczych i regularnych linii oceanicznych. Ostatnim statkiem, jaki widziałem był ten tankowiec, dziewiętnaście dni temu. Zaczął wyobrażać sobie samolot, a w nim biznesmenów w eleganckich garniturach, kobiety w nylonowych pończochach i w futrach, siedzących w równych rzędach, może nawet oglądających telewizję, oddalonych o tysiące kilometrów od najbliższego wybrzeża. Właśnie tędy, jeszcze dwieście lat temu, kapitan Bligh z dwudziestodwuosobową załogą żeglował tygodniami - ba, miesiącami - odkrytą łodzią, wygłodzony i ogorzały od słońca. A teraz samoloty Pan American pokonują tę samą trasę w kilka godzin - w czasie wystarczającym w sam raz na obejrzenie amerykańskiego porannego programu i wypicie paru drinków. - Nie pogardziłbym, zwłaszcza teraz, takim lodowatym napojem - pomyślał Dane. Morski Dryf był zaopatrzony w bogaty zestaw potraw, lecz jego kapitan z pewnością wolałby teraz chłodny napój z kostkami lodu, podany w smukłym kielichu przez jedną ze ślicznych stewardess. Posiadanie lodówki na łodzi o długości dziewięciu metrów byłoby rzeczą nieco kłopotliwą. Do diabła! Ten samolot się nie rusza! Po prostu trwa zawieszony w tym samym miejscu! Rzecz jasna nie może to być samolot - wywnioskował Dane nie ruszając się z wygodnego legowiska. Może refleks świetlny na obłoku czy coś w tym rodzaju? Wokół, na przestrzeni wielu kilometrów, rozciągała się spokojna powierzchnia Pacyfiku. Ocean falował łagodnie, niemal niedostrzegalnie, słaby powiew ze wschodu marszczył jego taflę, zamierając na zachodzie w gasnących promieniach słońca. Morski Dryf sunął jak duch, próbując schwytać w żagle lekką powietrzną bryzę, zrywającą się zwykle o zmierzchu. Teraz jednak wysiłek samotnego żeglarza był daremny. Dane Marsh uznał, że pozostało mu jedynie ustawić ster, zejść pod pokład do kajuty na filiżankę herbaty, a potem zarzucić linkę w nadziei na jakikolwiek nocny połów. Wpływ słońca, oceanu i wszechogarniającej ciszy sprawił, że Dane, jak zahipnotyzowany, wpatrywał się w odległy, migotliwy punkt, który z każdą chwilą coraz bardziej przypominał charakterystyczny metaliczny odblask na skrzydle samolotu. Wyobrażał sobie, że oto w zasięgu wzroku, na pokładzie olbrzymiej maszyny istnieją, nieosiągalne dla niego, inne ludzkie istoty... Stewardessy w minispódniczkach... Minęły dwieście osiemdziesiąt cztery dni, według moich obliczeń, odkąd ostatni raz widziałem kobietę mówiącą po angielsku lub jakimkolwiek innym językiem. Czemu, do diabła, zawsze musi dopadać mnie to uczucie? Przecież nie jestem pierwszy, który wybrał się w samotny rejs dookoła świata. Po prostu przyszedł pomysł w odpowiednim czasie - i ruszył w podróż. Że nie był pierwszy? Co z tego? W pogoni za ryzykiem i przygodą zbliżono się do granic ludzkich możliwości. Zdobycie Mount Everest, opłynięcie przylądka Horn, dotarcie do bieguna północnego - wszystko, z wyjątkiem wyprawy na Księżyc, zostało już dokonane. Do tej ostatniej podróży niezbędne jednak było gruntowne wykształcenie i bogaty sponsor - o tym Dane mógł jedynie pomarzyć. Zazdroszczę facetowi, który pierwszy okrąży Księżyc na własnych nogach. Póki co - to przygoda dla kilku cholernych szczęściarzy, ale kiedyś... Dane niechętnie otrząsnął się z odrętwienia. - Trzeba odwalić robotę - postanowił. Płótno żagli załopotało w pierwszym powiewie nadciągającej wieczornej bryzy. Dane nieznacznie opuścił żagiel, ustawił ster na nowy kurs, po czym udał się do kajuty na kolację. W kabinie panował zaduch i upał. Zastanawiał się wcześniej nad gorącym posiłkiem, lecz sama myśl o pobycie w parowej łaźni wzbudzała niechęć. Postanowił otworzyć paczkę zbożowych krakersów i puszkę z serem. Wrzucił też kilka cytrynowych kryształków do wody z cukrem i wyszedł z posiłkiem na pokład, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Minęło wiele czasu, nim zgasły ostatnie zorze zachodu - jak zwykle o tej porze roku, na tej szerokości geograficznej. Słońce ociągało się z odejściem, rzucając znad horyzontu ostatnie purpurowe smugi lśniące szkarłatną wstęgą na falujących leniwie wodach oceanu. Wątły sierp księżyca, jak skrawek czystego srebra, wznosił się zwolna nad błyszczącą tarczą gasnącego słońca. Wysoko w górze migotała gwiazda wieczorna. - Nie - rzekł do siebie Dane z niedowierzaniem. - Znów to przeklęte światło! - Zmarszczył brwi, zdecydowany rozwiązać zagadkę za wszelką cenę. Samolot? Nie, do diabła. Najbliższa trasa lotnicza znajdowała się wiele kilometrów stąd. Zresztą odrzutowiec już dawno zniknąłby z pola widzenia. Może to satelita? Nie, on poruszałby się również. Czyżby balon meteorologiczny? Cóż, może się jakiś przybłąkał, przygnany wiatrem znad Australii, lecz byłby to doprawdy ewenement. Dane pogryzał krakersy z serem, wpatrzony w niezwykłe zjawisko pulsujące światłem w purpurze zachodu. Obiekt emanował blask i osiągnął rozmiary piłki golfowej. - To bez wątpienia jakiś pogodowy fenomen. Choć od piętnastu lat żegluję, spotykam się z czymś takim po raz pierwszy. Charakterystyczne podczas morskich podróży jest to, że człowiek musi uczyć się wciąż czegoś nowego. Poczciwa staruszka Ziemia gotuje jeszcze wiele niespodzianek dla tych, co mają oczy i uszy szeroko otwarte. Obiekt rósł z sekundy na sekundę. Osiągnął już wielkość małego talerzyka, przybierając nieco eliptyczny kształt. Zastanawiam się, czy to właśnie mają na myśli ludzie, donoszący o spotkaniu latających talerzy, o przepraszam - Niezidentyfikowanych Obiektów Latających! Z pewnością był to najbardziej niezidentyfikowany obiekt, jaki dane mu było w życiu zobaczyć. Jego zarysy były dostatecznie wyraziste, lecz odległość uniemożliwiała określenie rozmiarów. Opuszczał się coraz niżej, jakby zamierzając osiąść na powierzchni wody. Dane patrzył z rosnącym zdumieniem, a w jego głowie szalała burza domysłów. Obiekt ogromniał z każdą chwilą, osiągając wielkość wprost niewyobrażalną. Latający talerz? Chyba raczej latający wieżowiec! Większy od oceanicznego liniowca. Większy od największego tankowca! Nie zbudowano jeszcze samolotu, który miałby takie rozmiary. Nawet Rosjanie nie zdołaliby tego dokonać! Nagle przeraził się, bynajmniej nie ogromem zjawiska. - Czyżbym zwariował? Samotność wyczynia z człowiekiem zdumiewające rzeczy. Zacisnął zęby powstrzymując krzyk i z wysiłkiem przeniósł wzrok na maszt Morskiego Dryfu, smukły, wciąż narażony na niszczycielskie działanie soli morskiej, który lśnił teraz świeżą bielą. Dane odnawiał go sam dwa miesiące temu dłońmi stwardniałymi od żeglarskiej zaprawy. Puls, przyspieszony z wrażenia, uspokajał się powoli. Uniósł głowę i trzeźwym spojrzeniem ogarnął olbrzymi, obcy, trwający w bezruchu kształt. - Nie. Nie zwariowałem. To nie sen, ani halucynacje. To coś jest całkowicie realne, mimo że nie ma prawa istnieć. Skoro to widzę, a wzrok mnie nie myli, po prostu musi istnieć! A więc... - Dane wstrzymał oddech, podążając krok za krokiem ścieżką nieuchronnej logiki. - Jeśli żadne państwo na Ziemi nie stworzyłoby takiego olbrzyma, to musiał on przybyć z zewnątrz! Zauważył, że jego ręce i nogi dygoczą mimo tropikalnego upału. „Z zewnątrz...” Jakby jednym wielkim skokiem przebył odległość, którą nauka pokonywała maleńkimi kroczkami w drodze do gwiazd. Ujrzał niezbadane. Na samą myśl przeszył go dreszcz emocji. - I pomyśleć, twierdziłem, że nie ma tu miejsca na przygody! Wraz z tym odkryciem pojawił się lodowaty strach. Czas mija, a tajemnica ich rzeczywistego istnienia została odkryta. Co go czeka, jeśli zauważą obecność niepożądanego obserwatora? Co prawda nie miał powodu podejrzewać przybyszów o złe intencje. Gigantyczny pojazd, stworzony do pokonywania międzygwiezdnych przestrzeni (swoją drogą - z jakiego niezwykłego metalu wykonano ten jasny, opalizujący jak pawie pióro kadłub statku?) nie powinien zwrócić większej uwagi na maleńką łupinę Morskiego Dryfu, podobnie jak Dane nie zwracał uwagi na małe latające ryby. Co czynił, gdy jedna z tych rybek lądowała rankiem na pokładzie? Czasem wrzucał ją do wody, lecz jeśli był głodny - smażył ją sobie na śniadanie. Dlatego Dane, poruszając się z jak największą ostrożnością, powoli zaczął przygotowywać jacht do odwrotu. Zamierzał opłynąć przybysza i oddalić się na bezpieczniejszą odległość. Nie pragnął bynajmniej skończyć na galaktycznej patelni. Gdy sięgnął do olinowania, poczuł w ramionach niemoc i niezwykłą ociężałość, a w uszach rozległ mu się nieprawdopodobny, buczący dźwięk. Zdawał sobie sprawę z konieczności natychmiastowego działania, lecz jego ruchy stały się ciężkie, jakby został zanurzony w basenie kleistej melasy. Nie mógł oderwać stopy od pokładu, a narastająca obawa utraty rzeczywistości potęgowała przerażenie. - Czyżby to były halucynacje? Czy zły sen przeistacza się w koszmar? Ostatnim, rozpaczliwym wysiłkiem dźwignął głowę, wpatrując się w olbrzymi, wrzecionowaty kształt. Właz pojazdu rozsunął się powoli, a z wnętrza buchnął oślepiający blask. Dane padł na pokład i znieruchomiał, daremnie pragnąc zwalczyć obezwładniającą senność. W chwili, gdy pokład zadrżał pod ciężarem dziwnych, obcych kroków, był już nieprzytomny, choć nadal próbował się opierać w swych koszmarnych snach. Znajdowali się zbyt daleko od przelotowych tras i uczęszczanych linii oceanicznych aby jakieś ludzkie oko na Ziemi mogło ujrzeć gigantyczny pojazd, który oderwał się od powierzchni wody i poszybował w przestrzeń, opuszczając Ziemię niecałe 10 kilometrów od centrum Pacyfiku. Opustoszały Morski Dryf został znaleziony pięć tygodni później przez załogę jachtu zmierzającego na Hawaje... ROZDZIAŁ DRUGI Dane odzyskał przytomność. Przeszywający ból w przełyku wyrwał go z sennych koszmarów, w których roiło się od dzikich bestii rzucających mu się do gardła w atmosferze atawistycznej przemocy. Obraz dopełniały strumienie płynącej krwi, lwy, świeża posoka, mdlący odór padliny. Otworzył szeroko oczy, ogarniając jednym spojrzeniem zimną biel otoczenia i dwie istoty (Koszmar! Ludzkiego wzrostu, lecz o twarzach pozbawionych wyrazu, pokrytych futrem, okolonych lwią grzywą), które się nad nim pochylały. Wciąż odczuwał ból gardła. Szarpnął się, wytężając z całych sił zwiotczałe mięśnie. Próbował krzyczeć, lecz głos zamierał w agonalnych drganiach sparaliżowanej krtani. Był przywiązany. Mimo wysiłku spętane muskuły rąk i nóg ani drgnęły. Więc tortury! - zacisnął powieki w skurczu przerażenia. Gardło miał chyba znieczulone, gdyż nie czuł już bólu, tylko niezwykłe odrętwienie. Może próbowali usunąć mu struny głosowe? Dwa lwiogłowe stworzenia, o dłoniach niewiele różniących się od ludzkich, majstrowały bezboleśnie w jego krtani, odczuwał jedynie dziwny bezwład. Najwyraźniej nie zamierzali uczynić mu krzywdy. W jakim bowiem celu zawracaliby sobie głowę znieczuleniem? Dane rozejrzał się ciekawie. Dziwne metalowe przedmioty zawieszone były w oddzielnych, lśniących przegrodach. Ich przeznaczenie stanowiłoby nie lada zagadkę dla personelu najnowocześniejszych ziemskich szpitali. Dane przyjrzał się teraz uważnie podobnym do lwów istotom. Miały podwójny kciuk, co w niczym nie ograniczało sprawności ich dłoni, okrytych cienką, ochronną powłoką. Obydwaj lwiogłowi ubrani byli w obcisłe kombinezony z połyskliwego, szaroniebieskiego tworzywa. Dane płonął z ciekawości, aby dowiedzieć się, co wyrabiają z jego gardłem. Poczuł nagłe szarpnięcie, a jeden z oprawców błyskawicznie pochylił się i wsunął coś w operowane miejsce. Ziemianinem wstrząsnął przeszywający ból. Poczuł ukłucie - zaszywali ranę. Jeden ze stworów trącił go lekko długą pałeczką o świecącej końcówce i rzekł do towarzysza: - Sądziłeś, że wcześniej czy później któryś z tych dzikusów zorientuje się wreszcie, że nie mamy zamiaru go skrzywdzić, tymczasem każdy, bez wyjątku, walczy jak sam diabeł. Choć ten nie wścieka się jak pozostali. - Czy już coś kojarzy? Dane zamrugał powiekami. Nie wierzył własnym uszom - czyżby oni mówili po angielsku? Nie, gdy próbował wychwycić poszczególne słowa, słyszał niezrozumiały gardłowy bełkot, lecz pojmował jego sens. - Myślę, że już kojarzy - odpowiedział drugi stwór, nieco wyższy. - Zaraz go wypróbuję. Nachylił się i rzekł wprost do Marsha - Proszę, nie stawiaj oporu, a pozwolimy ci iść samodzielnie. Nie chcemy, byś wyrządził sobie krzywdę. Wszczepiliśmy ci dysk translacyjny. Widzisz? Teraz możesz zrozumieć, co mówimy. Odpowiedz proszę, jeśli usłyszałeś i zrozumiałeś to, co powiedziałem. Dane zauważył, że krepujące go pasy rozluźniły się wystarczająco, aby mógł usiąść, ale nadgarstki miał wciąż przywiązane. Przesunął jeżykiem po spieczonych wargach, czując palące pragnienie. Jego głos zabrzmiał szorstko i chrapliwie, gdy odparł: - Owszem, słyszę cię dobrze. Co... Gdzie ja właściwie jestem? Jak się tu dostałem? Co chcecie ze mną zrobić? Stwór nie odpowiedział, lecz ponownie zwrócił się do towarzysza. W porządku. Pełen sukces. Nie cierpię tych, co nie próbują zrozumieć i musimy traktować ich jak bydło. Dobra robota. - Mmm, tak - odparł drugi. - Choć nie było zbyt wiele miejsca na dysk w tym osobniku. Obawiałem się, że naruszę nerw. Nie mam szczęścia do małpoludów. Połóżmy go z powrotem, niech odpocznie. Gadaj, przeklęty! - wrzasnął Dane. - Co chcecie ze mną zrobić? Jak się tu znalazłem? Kim jesteście, ludzie, jeśli w ogóle mogę was tak nazywać?! Ten moment zawsze mnie porusza - oświadczył stwór ignorując Ziemianina. - Mam na myśli moment, gdy zaczynają zadawać pytania. Co za koszmarna robota - wszystko się powtarza. - Znów szturchnął „pacjenta” świecącą pałeczką i Dane skręcił się z bólu, porażony elektrycznym wstrząsem. To niepotrzebne, Ferati - zaoponował drugi z oprawców - on nie jest z rodzaju tych niebezpiecznych. Zresztą, w razie czego mamy tu pola obezwładniające. - Zerknął na znękanego jeńca i rozluźnił więzy na jego przegubach. - Nie jest naszym obowiązkiem odpowiadać na twoje pytania - rzekł. - Odpowiedź na nie otrzymasz we właściwym czasie. Nie masz nic do stracenia, raczej zyskasz, wykazując cierpliwość. Za kilka minut zjawi się ktoś, kto zaprowadzi cię do twojej kwatery. Teraz, jeśli będziesz spokojny, pozwolimy ci na nieco więcej swobody. Pewnie zaschło ci w ustach? To następstwo znieczulenia i skutek działania pola obezwładniającego, które zastosowano, aby dostarczyć cię na pokład. No, spróbuj tego - wręczył Dane’owi poręczny kubek wypełniony płynem. Ziemianin odkrył, że może swobodnie poruszać jedną ręką. Chwycił naczynie i łapczywie pochłonął zawartość. Napój, mimo cierpkiego smaku, znakomicie zaspokoił jego pragnienie. Nad głową jeńca nadal toczył się dialog. - Zastanawiam się, czy nie okaże się on jednym z najbardziej obiecujących, inteligentnych osobników rzekł pierwszy stwór. Mam nadzieję - odparł drugi. - Nasz stary zawsze nalega, aby schwytać parę prawdziwych dzikich bestii, lecz ostatnio... Nie dokończył, gdyż głośnik na ścianie zahuczał donośnie. Skończone - skwitował jego towarzysz nawet nie podnosząc głowy. Odebrał Dane’owi kubek i nakazał gestem, aby wstał. - Pójdź tymi drzwiami. Spotkasz tam kogoś, kto odprowadzi cię do twojej kwatery. Dane przysiadł na piętach i oświadczył z uporem: Nie ruszę się stąd ani na krok, dopóki nie odpowiecie mi na kilka pytań. Doskonale wiem, że jestem na pokładzie statku kosmicznego, ale dlaczego? Skąd przybyliście i co chcecie ze mną zrobić? Oprawca, który poprzednio poczęstował go prądem powtórzył złowrogi gest. - Już ci mówiłem - warknął - nie do nas należy odpowiadać na twoje pytania. Rób co ci każą, a wyjdziesz z tego cało. Dane wstał ze spuszczoną głową. Nagle skoczył naprzód i pochwycił najbliższego napastnika jedną wolną ręką, stosując błyskawiczny chwyt judo. W tej samej chwili jakby sufit zwalił mu się na głowę i stracił przytomność. Gdy odzyskał ją znów, był w klatce. Przynajmniej takie odniósł pierwsze wrażenie. Ukośne cienie prętów, łączących strop z podłogą, oddzielały jeńca od źródła oślepiająco białego światła. Klatka... Dane wstrząsnął się, usiadł w oszołomieniu, kryjąc twarz w dłoniach. Ponowne spojrzenie upewniło go, że nie jest to klatka, ale więzienie. Był to przestronny, ogrodzony pokój z wyraźnie widocznymi na jednej ścianie rzędami koi do spania, zabezpieczonymi siatką, zapewne dla ochrony przed upadkiem w razie zbyt gwałtownych ruchów. W tym całkiem sporym pomieszczeniu przebywało około tuzina ludzi. Ludzi - ogólnie rzecz biorąc. Istoty ludzkie podobne do Dane’a stanowiły może połowę więźniów. Przynajmniej na oko nie różniły się one od Ziemianina. Pozostałe istoty niewiele miały wspólnego z człowiekiem. Nie było między nimi ani jednego zarośniętego stwora o lwim pysku, zbliżonego do tych, których Dane spotkał podczas pierwszego przebudzenia, czyli najprawdopodobniej w miejscowym szpitalu. Wzrok jeńca z Ziemi spoczął najpierw na stworzeniu o wysokości blisko dwa i pół metra zdumiewająco podobnym do pająka. Było szare, kosmate i wytrzeszczało niezwykłe, ogromne ślepia. Sprawiało wrażenie, że natura obdarzyła je zbyt wielką ilością kończyn, choć Dane nie umiał powiedzieć dlaczego. Inna istota, olbrzymia i potężnie zbudowana, pokryta była łuskowatą skórą lub czymś w rodzaju ubrania z łusek, które okrywały także jej twarz lub maskę. Dla Dane’a Marsha było to za wiele mocnych wrażeń na raz. - O mój Boże! Czyżbym trafił do zoo? Jako kolejny okaz zwierzęcia? - To nie zoo - odezwała się nagle kobieta stojąca najbliżej jego pryczy. Dane pojął, że ostatnie pytanie zadał na głos. Dźwięk słów dziewczyny brzmiał obco, lecz „usłyszał” je i zrozumiał dzięki wibracji translacyjnego dysku wszczepionego do krtani przez istoty o lwich pyskach. Nie był w stanie nawet wyobrazić sobie poziomu technicznego cywilizacji zdolnej do stworzenia takich mechanizmów. - O nie. Nie jesteś w zoo. W każdym razie niezupełnie. Miałbyś szczęście, gdybyś tam trafił. To statek Mekharów, łowców niewolników. Ziemski jeniec spróbował przerzucić nogi nad barierką koi. Kobieta pochyliła się i pomogła mu wyzwolić się z więzów. Jak długo byłem nieprzytomny? - zapytał nieznajomej. Wiele godzin - odparła. - Musieli obezwładnić cię polem paraliżującym. Jeden z emiterów znajduje się w szpitalu. Najwyraźniej posiadają też drugi, dzięki któremu zdołali cię schwytać. Dane powrócił myślami do ostatnich chwil spędzonych na pokładzie Morskiego Dryfu. Tak było - potwierdził. - Moje ręce i nogi poruszały się coraz wolniej i w końcu musiałem się poddać. Istny koszmar z najgorszego snu. - Raczej koszmarna rzeczywistość - stwierdziła ponuro nieznajoma. Mogła mieć najwyżej tyle lat co Dane. Miała zmierzwione, płomiennorude włosy opadające w puklach na ramiona. Jej spodnie i luźna koszula przywodziły na myśl żołnierski ubiór dziewcząt z rosyjskiej czy izraelskiej armii. Pochodzisz z którejś z planet Unii? - zagadnęła. - Niewolnictwo dawno poszło w niepamięć wśród zjednoczonych światów, lecz statki Mekharów i tak łamią ten zakaz. To zbyt opłacalny proceder, aby nie podjąć ryzyka. - Wybacz, to dla mnie za dużo, jak na jeden raz - odparł Dane. - Chcesz powiedzieć, że ten statek przybył z odległego systemu gwiezdnego? - Według moich obliczeń otacza nas około trzydziestu układów słonecznych. Niewolnicze kwatery zawsze są wypełnione po brzegi. Wkrótce, jak sądzę, wszyscy zostaniemy dostarczeni na któryś z mekharskich targów niewolniczych. Swoją drogą, to do nich niepodobne - lądować na obcej planecie i schwytać tylko jednego osobnika. Czyżby twój świat posiadał straż, gwarantującą tak znakomitą ochronę przed najeźdźcami polującymi na niewolników? - Na mojej planecie nie mają nawet zielonego pojęcia o jakichkolwiek najeźdźcach - rzekł Dane z przekąsem. - Ci, którzy mówią o przybyszach z gwiazd lądują w wariatkowie lub są przedmiotem kpin, jak na przykład lunatycy. Jeśli chodzi o mnie, to po prostu żeglowałem sobie samotnie na maleńkim jachcie... - Z dala od stałego lądu? - podchwyciła dziewczyna. - To wszystko tłumaczy. Dali nura i porwali cię, licząc być może na obecność liczniejszej załogi w twojej łodzi. Pewnie teraz w kabinie kontrolnej któryś z wściekłości zaciska pazury. Któryś z Mekharów? To te stwory podobne do lwów?... - przerwał, uświadamiając sobie, że nowa znajoma może nie wiedzieć, co to jest lew. Najwidoczniej jednak translator znalazł właściwy odpowiednik drapieżnika, gdyż dziewczyna odpowiedziała bez wahania. Tak. To rasa kotokształtnych i twierdzę, że należy do najdzikszych w całej Galaktyce. Jej przedstawiciele pięć razy odmawiali kategorycznie wstąpienia do Unii, jak wiesz... Och, przepraszam, jeśli pochodzisz ze świata zamkniętego, skąd możesz wiedzieć, co to jest Unia. Czy robicie wyprawy kosmiczne? - W niewielkim zakresie. Dotarliśmy na powierzchnie naszego Księżyca i zamierzamy wysłać co najmniej dwie ekspedycje na Marsa - najbliższą, sąsiednią planetę - odparł Dane. Cóż... Więc posłuchaj - kontynuowała nieznajoma. - Unia to układ, który nazwałbyś zapewne luźną Pokojową Federacją Handlową. Tak możemy zdefiniować Stowarzyszenie Rozumnych Cywilizacji Wszechświata. Wcześniej rasy pochodzące od drapieżników z rodziny kotów patrzyły z góry na istoty wywodzące się od małp czy gadów. Do tej pory traktują nas z wyższością, jak zdążyłeś chyba zauważyć, i nic nie jest w stanie tego zmienić. Jak ci na imię? - zapytała znienacka. Przedstawił się i zasypał ją od razu całym gradem pytań. - A jak ty się nazywasz? W jakich okolicznościach cię porwali? Czy w twoim świecie również nie wierzą w latające talerze? Dziewczyna zaprzeczyła ruchem głowy. - Świadomie podjęłam ryzyko. Jestem archeologiem. Otrzymałam pozwolenie na prowadzenie badań sztuki prehistorycznej wymarłego satelity i rozwoju stosowanych ówcześnie technologii. Dotarło do mnie ostrzeżenie o najeździe Mekharów na sąsiedni system słoneczny, lecz uznałam za mało prawdopodobne, że zechcą tu właśnie urządzić sobie następny postój. Podjęłam ryzyko i przegrałam. Zabili mojego brata i jednego z trzech towarzyszy. Pozostał tylko ten, tam - wskazała palcem na potężnie zbudowanego, rudowłosego mężczyznę, niewątpliwie należącego do tej samej co ona grupy etnicznej. Był bez reszty pogrążony w rozmowie z wysoką, chorobliwie wątłą kobietą. - Był jeszcze jeden - ciągnęła dziewczyna - lecz trafił do szpitala, ciężko zraniony podczas napadu. Pozostanie tam, dopóki nie zdecydują pozbyć się go jak bezużytecznej, popsutej zabawki. W jej głosie przebijała nieopisana gorycz, którą Dane w pełni pojmował. - Na imię mam Rianna - dodała - jeśli to w ogóle ma teraz jakieś znaczenie. Korzystając z chwili ciszy, jaka zapadła po tych słowach, Ziemianin zlustrował najbliższe otoczenie. Wzdłuż ściany, poza klatką, w której przebywał, ciągnęły się, jak okiem sięgnąć, identyczne cele, częściowo okratowane, wypełnione więźniami po brzegi. - To niemożliwe, aby opłacało się im lądować na planecie dla jednego jeńca. - W normalnej sytuacji, faktycznie, byłoby to niemożliwe - przytaknęła Rianna. - Niewolnicy to luksusowy towar i zwykle polują od razu na większą ich ilość. Gdybyśmy nie byli cenni, potraktowaliby nas zgoła inaczej... Cena jest tak wysoka, że są zmuszeni zapewnić nam wszelkie wygody i pewną swobodę. Wszczepiają nawet translatory dyskowe mimo ryzyka, że dzięki nim możemy zacząć spiskować. Czynią tak dlatego, ponieważ uważają, że niemożność porozumienia się między sobą fatalnie wpływa na samopoczucie. W tym momencie dał się zauważyć pewien ruch w dole korytarza dzielącego szeregi okratowanych cel. Równocześnie zabrzmiał niski, rozedrgany dźwięk. Rianna rozpoznała go od razu. - Czas karmienia zwierząt - oznajmiła z przekąsem. Dwa lwiogłowe potwory wtoczyły na korytarz pakowny wózek załadowany po brzegi. Gdy tylko zbliżali się do kolejnych drzwi klatek, jeden z nich kierował w nie ostrzegawczo cienką, czarną rurkę - najwidoczniej pewnego rodzaju broń - podczas gdy drugi brał z wózka po kilka szczelnie opakowanych tacek, oznaczonych różnymi kolorami, i umieszczał w celi. Dane znieruchomiał, pochłonięty bez reszty obserwacją najdrobniejszych szczegółów tego rytuału. Gdy oprawcy rozłożyli żywność i wyszli, przenikliwy sygnał ozwał się ponownie. - Teraz możemy podejść i zabrać posiłek - oświadczyła dziewczyna. - Jeśli ktokolwiek śmiałby się poruszyć w trakcie rozdziału jedzenia, oberwałby z neurozera. Ta broń nie zabija od razu. Wzbudza największe natężenie bólu we wszystkich włóknach nerwowych. Odnosisz wrażenie, jakby zanurzono cię we wrzącym oleju. Miałam okazję poczuć to na własnej skórze - wzdrygnęła się na samo wspomnienie. - To było wtedy, gdy nas schwytali. Minęły trzy dni, nim zdołałam się poruszyć nie wyjąc z bólu... - Dlaczego więc - zapytał - więźniowie z jednej celi od razu, wspólnie nie rzucą się na strażników? Czy nikt do tej pory nie próbował się wydostać? - Jeśli próbował, to pierwszy i ostatni raz - odparła z goryczą. - A nawet gdybyś się stąd wydostał, to dokąd pójdziesz? Jest tu około osiemdziesięciu Mekharów rozproszonych po całym statku. Może jest ich nawet więcej? A każdy zaopatrzony w neurozer... Obróciła się na pięcie idąc w ślady towarzyszy niewoli podeszła do paczek z żywnością. Przebierając wśród opakowań wybrała dwa, oznaczone błękitnym i zielonym paskiem. - To przyjęte na terenie całej Galaktyki uniwersalne oznaczenie pożywienia - wyjaśniła. - Jako człowiek możesz w ostateczności korzystać z żywności oznaczonej kolorem niebieskim lub zielonym. Ani się waż sięgać po paczkę ze znakiem czerwonym czy pomarańczowym - jest bezwartościowe ze względu na brak odpowiednich witamin i składników odżywczych. Natomiast kolor żółty to istna trucizna. Oznacza żywność dla ras owadzich. Potężny, rudowłosy mężczyzna, towarzysz Rianny zbliżył się do nich z tacką w dłoni i wszyscy razem usiedli na podłodze. - Witamy na statku przeklętych - zagaił. - Choć Rianna, jak widzę, zdążyła cię już powitać. Nazywam się Roxon. - Dane Marsh - przedstawił się krótko Ziemianin, powoli otwierając paczkę. Jakiś wewnętrzny mechanizm sprawił, że posiłek był wciąż gorący i gdy Dane odważył się go spróbować, okazał się zaskakująco dobry. Słodkawa papka, chrupiące lekko słone płatki i nieco cierpki napój smakowały wręcz wybornie. - Widzę, że Mekharowie, czy jak ich tam zwą, nie zamierzają nas zagłodzić - stwierdził z uznaniem. - Dlaczego mieliby tego chcieć? - odezwała się nagle gigantyczna istota o pokrytej łuskami skórze. Bez wątpienia była to skóra - z tej odległości Dane stwierdził to z całą pewnością. Nieznajomy zbliżył się i przysiadł na posadzce obok grupy ludzi. - Witam was, bracia w rozumie, w imię Pokoju i Mądrości Wszechświata - zagrzmiał. W łapach dzierżył pakę oznaczoną kolorem żółtym i czerwonym. Dane dyskretnie pociągnął nosem. W nozdrza uderzyła go woń siarkowodoru. Najwyraźniej nie zrażała ona okrytego łuską przybysza, który z lubością wybierał najsmaczniejsze kąski i przy pomocy długich, zręcznych palców podnosił je do ust i chwytał długimi, ostrymi zębami. - Dlaczego nie mieliby nas dobrze traktować? - ciągnął niesamowity gość. - Stanowimy cały ich majątek, jesteśmy źródłem dochodu. Mój świat zalicza się do ubogich i muszę przyznać, że rzadko mogłem najeść się do syta tak, jak tutaj. Lecz co głosi mądrość Świętego Jaja, która istniała, nim narodziło się pierwsze ze słońc? „Lepiej łowić muchy w cuchnącym bagnie i żyć w pokoju, niż skosztować smakołyków w pałacu, którym rządzi wrogość i niezgoda”. Dane mimowolnie chrząknął z powątpiewaniem w filozoficzne sentencje głoszone przez przerażającego olbrzyma - jaszczura, który usadowił się wygodnie i zwrócił wprost do niego, szczerząc przerażające zębiska! - Drwisz z mądrości Wszechmądrego Jaja obcy przybyszu? - stwór, biorąc chrząknięcie za ironiczny śmiech, zareagował zadziwiająco łagodnie i uprzejmie. - Nic podobnego! - zaprzeczył Dane i natychmiast się opanował. - W moim świecie... wśród mojej rasy - poprawił się zaraz - istnieje podobne przysłowie zapisane w Wielkiej Księdze Mądrości. Uczy ono, że „lepiej pędzić żywot samotnie w klitce na poddaszu, niż tkwić w luksusie ze złośliwą babą...”. - Mmm... Cóż... - zagrzmiał jaszczur z wahaniem. - Oczywiście, mądrość jest jedna dla wszystkich, mój człekokształtny przyjacielu. Nawet w niewoli można znaleźć natchnienie dla filozoficznych rozważań. Dlatego, mój bracie, powstrzymaj śmiech i kpiny. Dane silił się na wyjaśnienia, ważąc tym razem każde słowo. - Wśród ludzi z mojego świata - odparł nieco zakłopotany - słowa wypowiedziane przez kogoś takiego... tak przerażającego... zabrzmiałyby nieprawdopodobnie. Według naszych wyobrażeń wyglądasz po prostu... strasznie, ale nie chciałem cię urazić - dodał szybko na wszelki wypadek. - Nie ma sprawy - odrzekł stwór łagodnie. - To oczywiste, że istota potężna, budząca lęk, jeżeli chce postępować w myśl głoszonej filozofii pokoju, nie wyrządzi krzywdy stworzeniu małemu i słabemu o miłej powierzchowności i przyjaznych zamiarach... - W moim świecie nie zawsze przestrzega się tej reguły - westchnął Dane. W najśmielszych porywach fantazji nie wyobrażał sobie, że przy obiedzie w towarzystwie gigantycznego jaszczura podejmie filozoficzną dyskusje. Rzecz jasna, poziom inteligencji rozmówcy równał się z poziomem człowieka. Lecz sama sytuacja była nieprawdopodobna - jak zwariowana herbatka Alicji w Krainie Czarów, o ile taka kiedykolwiek miała miejsce. - Nazywam się Aratak - oznajmił uprzejmie człowiek-gad i zadumał się głęboko, rozważając w myśli imię i nazwisko, jakie wyjawił mu ziemski towarzysz. - Nie mam pojęcia, co może oznaczać Dane, lecz słowo Marsh to nazwa mojej ojczyzny.* *Marsh - ang. - bagna, moczary (przyp. tłum.). Z tego wynika, że jesteśmy krewniakami, przyjacielu Marsh. Zachowajmy więc braterstwo w nieszczęściu, póki wszystkie mokradła nie połączą się, póki wody wszystkich mórz nie zleją się w jeden ogromny ocean, a wszystkie moczary nie utworzą bagiennej wspólnoty w akcie zjednoczenia Mądrości Wszechświata... Dane z aprobatą skinął głową. Zdążył już polubić oryginalność sentencji olbrzymiego filozofa. - To mi się podoba - stwierdził z entuzjazmem. - W chwilach wolnego czasu moglibyśmy zgłębić inne aspekty duchowej filozofii - podchwycił z nadzieją Aratak. - Udało mi się potwierdzić swoją wiedzę w praktyce, mimo że wcześniej nie potrafiłem w pełni zaufać teorii. Prawda zawarta w Mądrości Wszechświata tworzy nie tylko filozofię ducha. Tygodnie niewoli nauczyły mnie jednego: w obliczu niewoli może zaistnieć prawdziwe braterstwo pomiędzy człowiekiem a humanoidem. Do tej pory wierzyłem w to na słowo. Hołdowałem przekonaniu, że inteligencja nie może być li domeną człekokształtnych, gdyż ich system metaboliczny jest zniewolony w najwyższym stopniu przez siły popędu rozrodczego. Na mojej planecie małpki są traktowane jedynie jako maskotki i nigdy nie było mi dane spotkać przedstawicieli tego gatunku na którymkolwiek ze sprzymierzonych statków Unii. Dlatego mam zaszczyt przekazać wam... - Dane i Rianna musieli odskoczyć przed przyjacielskim, szerokim gestem szponiastej łapy - bezgraniczne wyrazy wdzięczności za pomoc w dokonaniu przełomowego kroku na drodze do pełnego duchowego rozwoju. - Miejmy nadzieje, że pożyjemy wystarczająco długo, aby sprawdzić, czy wiedza duchowa wynagrodzi nam to, co utraciliśmy - skwitował Roxon ponuro. Ponownie zapadła głucha cisza. Dane wyskrobał resztki jedzenia z dna pojemnika i odstawił go na bok. Czuł się teraz znacznie lepiej. Wiedział przynajmniej gdzie jest i nie przerażała go już perspektywa tortur czy nagłej śmierci. Z drugiej strony przyszłość nie przedstawiała się zbyt obiecująco. Dane Marsh przez całe życie starał się być człowiekiem czynu w pełnym tego słowa znaczeniu, jeśli tylko nadarzała się okazja do jakiegokolwiek aktywnego działania. Człowiek urodzony we współczesnej cywilizacji miał przed sobą prostą drogę od momentu narodzin, aż do śmierci, stroniąc od brawury czy jakiegokolwiek ryzyka, chyba że okoliczności zmusiły go do wykazania własnej inwencji. Dane robił wszystko, aby przełamać ten stereotyp. Teraz zaś, gdy znalazł się w sytuacji bez wyjścia, poczucie bezsilności doprowadzało go do istnej furii. Porwany znienacka... Zamknięty w klatce jak zwierzę. Wbrew woli wyposażony w ten przeklęty translacyjny dysk, tworzący bolesne zgrubienie pod skórą na szyi... Co prawda urządzenie to ułatwiało mu nawiązanie kontaktu, lecz nadal budziło sprzeciw jako symbol ingeren- cji, której dokonano bez jego zgody. Posiłek pokrzepił Ziemianina i sprawił, że poczucie bezradności przerodziło się we wściekłość. A niech ci grzeczni obywatele galaktycznej cywilizacji wegetują w swoich klatkach w oczekiwaniu na zgotowany im przez Mekharów los. On, Dane Marsh, ani myślał pójść w ich ślady. Wsłuchał się w pierwszy przenikliwy odgłos brzęczyka na zewnątrz, zanim Mekharowie wkroczyli na korytarz aby rozdzielić pożywienie. Zanotował w pamięci tę chwilę jako punkt wyjścia do dalszych przemyśleń. Po zebraniu spostrzeżeń zarysował się jasny wniosek: w chwili przydziału żywności wszystkie drzwi cel odblokowywał jeden i ten sam mechanizm i zamykał je ponownie dopiero po wyjściu Mekharów. Oprawcy, zadufani w sobie, ufając potędze strachu wzbudzanego przez ich okrutną broń pozwalali, aby zamki pozostawały otwarte przez cały czas ich krótkiej obecności. Dane uznał, że odkrycie to może później okazać się przydatne, lecz na razie postanowił uzbroić się w cierpliwość. Zwrócił za to baczniejszą uwagę na współwięźniów w sąsiednich celach. W najbliższej znajdował się stwór o zbyt wielkiej, jakby się zdawało, ilości rąk i nóg. Ziemianin był wręcz zafascynowany nadzwyczajną ruchomością stawów i segmentacją tych nieprawdopodobnych odnóży. Dostrzegł również mężczyznę i kobietę - potulną, grzeczną parkę, a także sporych rozmiarów istotę o twarzy kretyna, okrytą ciemnym futrem od stóp do głów, pożerającą ostatnie kęski posiłku. Jedno opakowanie pozostało nietknięte. Przeznaczone było dla człowieka, gdyż oznaczono je wyraźnie błękitnym i zielonym kolorem. Dane powiódł wzrokiem wzdłuż ścian więzienia zapełnionych rzędami koi. Nie mylił się. Na jednej z najniżej położonych pryczy spoczywała bezwładna, drobna postać, spowita w białą, długą szatę. - Co się dzieje z tym nieszczęsnym stworzeniem? - zagadnął Ziemianin. - Czy ona jest ranna? Czy może chora? Umiera? - Umiera... - potwierdziła Rianna. - Odmawia spożywania posiłków od dziesięciu cykli karmienia. Jest emfatką. Pochodzi z planety Spica Four. Przemocą wyrwana ze swego świata świadomie wybrała śmierć. To nie potrwa długo. Jedyne, co możemy zrobić to pozwolić jej skonać w spokoju. - Czyli siedzicie na tyłkach i spokojnie pozwalacie jej zagłodzić się na śmierć - wybuchnął Dane, wpijając w rudowłosą palące spojrzenie. - Oczywiście - oświadczyła Rianna niezwruszenie - mówiłam ci przecież, że oni zawsze umierają z dala od swej ojczyzny. - I nic cię to nie obchodzi! - Owszem, obchodzi - odparła dziewczyna cicho - lecz nie mam prawa zabraniać jej własnego wyboru. Nieraz odnoszę wrażenie, że to ona ma rację, nie my... Dane skrzywił się z dezaprobatą. Bez słowa wstał i sięgnął po nietkniętą, szczelnie opakowaną porcję jedzenia. Nie mam zamiaru siedzieć i spokojnie patrzeć, jak ta dziewczyna kona z głodu - oświadczył zdecydowanie - zwłaszcza, że mogę przynajmniej spróbować coś dla niej zrobić. Błyskawicznie skierował się do umierającej, zbulwersowany myślą, że można pozostawać w takiej sytuacji obojętnym. Nawet nie drgnęła, gdy się zbliżył. Powziął przypuszczenie, że może jest martwa lub może odeszła w nieświadomość zbyt daleko aby przywrócić ją życiu, może nie ma już dla niej odwrotu. Przystanął niezdecydowanie, pochylił się i zamarł oczarowany niezwykłą urodą kobiety. Bezładne myśli potoczyły się nieokiełznaną lawiną. - Oto wcielenie mojej odwiecznej tęsknoty - rzekł cicho. - Goniłem za czymś i wydawało mi się, że odnajdę to za następnym szczytem górskim, za następną falą, na krańcu tęczowej wstęgi ginącej w bezkresnej dali. Nie wiedziałem, że to może być kobieta. I oto ona leży tu... umierająca w niewoli odbierającej nam wszelką nadzieje. Czy objawiono mi piękno tej istoty dlatego tylko, że jest już za późno? Czy marzenie przybrało realny kształt dlatego tylko, abym pojął, że pozostanie dla mnie nieosiągalne na zawsze? Dane pogrążył się w bolesnej zadumie. Obezwładniony zwątpieniem zaciskał bezmyślnie w dłoni pojemnik z żywnością. Lekkie westchnienie wyrwało go z odrętwienia, dając znak, że w dziewczynie tli się jeszcze iskierka życia. Próżne rozważania nad ulotnością piękna przerodziły się nagle w chęć praktycznego działania. Ckliwe bzdury! To po prostu konająca, bezsilna kobieta, lecz skoro żyje, tli się jeszcze płomyk nadziei. Melancholia i lęk ustąpiły miejsca zwykłemu, ludzkiemu współczuciu. Dane uklęknął obok koi. Chciał pogładzić jej ramię. Zanim jej dotknął dziewczyna zadrżała i odwróciła się, jakby odgadując jego zamiary. Przepastne, wielkie oczy, głęboko osadzone pod ciemnymi, pięknie wykrojonymi łukami brwi, rozwarły się szeroko. Po bladej karnacji skóry można się było spodziewać jasnych, błękitnych... Zamarł w zdumieniu, gdy napotkał spojrzenie ogromnych, płowobrązowych oczu dzikiej, leśnej łani... Usta nieznajomej zadrżały delikatnie, jakby chciała coś powiedzieć, lecz nie miała siły, aby wydobyć głos. Ledwo słyszalnym pomrukiem wyraziła sprzeciw. - Przyniosłem jedzenie - szepnął Dane. - Spróbuj coś zjeść - zachęcał, lecz usłyszawszy odmowny szept, zniecierpliwił się. - To nonsens - rzekł otwarcie. - Póki żyjesz, jesteś z nami nierozerwalnie związana. Masz obowiązek chronić swe siły, aby w razie czego pomóc nam, gdy nadarzy się sposobność ucieczki. Jeśli nadejdzie odpowiednia chwila, a ty będziesz zbyt słaba, będziesz tylko ciężarem i być może staniesz się przyczyną naszej klęski, gdyż zamiast uciekać, będziemy zmuszeni opiekować się tobą... To najgorsze, co mogłabyś zrobić. Jej usta zadrżały jeszcze raz i Dane odniósł ulotne wrażenie, że przemknął po nich słaby, bezradny uśmiech. Musiał pochylić się, aby uchwycić ledwo dosłyszalny szept. - Czy nie byłoby lepiej, aby któryś z was skorzystał z mojego posiłku? Wykluczone! Jesteśmy wszyscy ludźmi i w szczęściu czy w nieszczęściu powinniśmy zawsze trzymać się razem - odparł zdecydowanie, choć w duchu zadawał sobie pytanie, czy faktycznie tak jest. Jakoś nikt do tej pory nie starał się w najmniejszym stopniu zachować dziewczynę przy życiu. Być może z tego powodu wybrała tragiczny los. - W każdym razie dla mnie to bardzo ważne. I ja się tobą zaopiekuję - dodał i delikatnie pogładził jej dłoń. - Jeśli jesteś zbyt słaba, nakarmię cię. Otworzył paczkę, zaczekał, aż jedzenie podgrzało się automatycznie, po czym nabrał łyżką odrobinę zupy i podał dziewczynie do ust. - Przełknij to, śmiało - zachęcał. - No, spróbuj, a reszta pójdzie gładko... Przez chwilę stracił nadzieję, że dziewczyna rozchyli zaciśnięte z uporem wargi, lecz przemogła się i po ruchu krtani poznał, że przełknęła pierwszy łyk pożywnego płynu. Z największą ostrożnością podawał łyżkę po łyżce, bacząc, aby nie ujawnić ogarniającej go fali emocji. Już po czwartej łyżce uczyniła słaby wysiłek, aby się podnieść. Podłożył ramię pod jej plecy, aby się wsparła. Zjadła też nieco gęstej, odżywczej papki z takim apetytem, że aż musiał powstrzymać jej zapał. - Nie wszystko na raz - doradził łagodnie. - Nie powinnaś jeść zbyt wiele po tak długiej głodówce. - Zauważył, że usta dziewczyny rozchyliły się delikatnie w promiennym uśmiechu, gdy ułożył ją z powrotem na posłaniu. - Spróbuj zasnąć - szepnął - sen przywróci ci siły. Jej powieki same zamykały się ze zmęczenia, zdołała jednak na chwilę przezwyciężyć niemoc. Otworzyła oczy i zapytała cichutko: - Kim jesteś...? - Po prostu jeszcze jednym więźniem. Nazywam się Dane Marsh. Wszystkiego dowiesz się, gdy nieco nabierzesz sił. Powiedz tylko... jak masz na imię? - Dallith... - zaszemrał ledwie słyszalny głosik i dziewczyna natychmiast zapadła w sen tak głęboki, że przypominał śmierć. Dane jeszcze przez chwilę stał nieruchomo, wpatrzony z rozmarzeniem w wątłą i delikatną kobiecą sylwetkę. Tackę z resztkami posiłku postawił na najbliższej półce, odwrócił się i odszedł powoli pogrążony w zadumie. - Dallith... - Jak słodko brzmiało to imię, jakby odzwierciedlało subtelne rysy jej delikatnej twarzyczki rozświetlonej spojrzeniem ogromnych, ciemnopłowych oczu leśnej łani. - Będzie żyć - tylko to było teraz ważne, to, że wybrała życie... Powracając, zauważył, że więźniowie po skończeniu posiłku rozdzielili się na mniejsze grupy. Rianna nie odrywała od niego wzroku. Gdy podszedł bliżej, napotkał jej piorunujące spojrzenie. - Ty głupcze! - wycedziła z goryczą. - Coś ty narobił?! - Będzie żyć - oświadczył Dane, zbulwersowany i zdumiony taką reakcją. - Trzeba było tylko odrobiny czułości i zainteresowania, aby zmieniła zdanie. Każdy z was mógł dawno zrobić to samo - dodał z wyrzutem, lecz Rianna jakby nie słyszała jego słów. - Jak mogłeś jej to zrobić?! - niemal trzęsła się z oburzenia. - Po tym, gdy się poddała dawać jej złudną nadzieje na przyszłość, która niesie tylko cierpienie i ból?! Och... Ty skończony idioto! Ani mi się śni siedzieć i patrzeć, jak ktoś sobie powoli umiera - zaperzył się Ziemianin. - „Póki życia, poty nadziei”. Ty żyjesz, nieprawdaż? I chyba nie tęsknisz do śmierci? Rianna z westchnieniem odwróciła się do niego plecami i na odchodnym rzuciła z rezygnacją. - Mam jedynie nadzieję, że nigdy się nie dowiesz, jak wielką krzywdę wyrządziłeś... ROZDZIAŁ TRZECI Na mekharskim statku przewożącym niewolników nie było żadnych możliwości odmierzenia upływu czasu. Wyznaczały go pory posiłków i przerwy na sen, gdy niewolnicze kwatery pogrążały się w mroku. Mimo to Dane uznał, że minęło około trzech tygodni bez większych incydentów. Całą jego uwagę w tym czasie pochłaniała pielęgnacja Dallith, która otrząsnęła się ze stanu rezygnacji i powoli nabierała ochoty do życia. Po pierwszym głębokim, kilkugodzinnym śnie Dane nakarmił ją ponownie. Nie minęło wiele czasu, gdy podparta ramieniem opiekuna usiadła. Z jego pomocą też wstała i zdołała zrobić parę kroków o własnych siłach. Dane poprosił wtedy Riannę, aby zaprowadziła dziewczynę do umywalni i toalety mieszczącej się w oddzielnej sekcji dla kobiet. Musiał przyznać, że pospieszył się z oceną tej kobiety. Mając w pamięci jej poglądy czy wręcz fakt, że wcześniej akceptowała śmierć Dallith, nie chcąc ingerować w jej wybór, Dane był obecnie mile zaskoczony. Rianna bowiem nie tylko przejęła większość jego obowiązków wobec chorej, lecz otoczyła ją niemal matczyną opieką. Przyjął to z entuzjazmem, ale nie pojmował przyczyn tej odmiany. Przez długi czas Dallith była zbyt słaba, aby prowadzić swobodną rozmowę, nie próbował wiec nalegać. Siadał w milczeniu obok dziewczyny i za każdym razem odnosił nieodparte wrażenie, że przekazuje jej własną moc i energie. Szybko nabierała sił i wreszcie długo oczekiwany uśmiech rozjaśnił jej twarz i przemówiła. Pochodzisz ze świata, o którego istnieniu nawet nie słyszeliśmy - szepnęła z zadumą. - To dziwne, że zaryzykowałeś tak daleką wyprawę. A może wiedzieli, co robią, jeśli twoi pobratymcy dorównują ci wytrwałością i siłą? - Przez większość życia - rzekł Dane - poszukiwałem przygód, co wydawało się raczej dziwaczne w porównaniu z powszechnie przyjmowanym trybem życia. Wcześnie doszedłem do wniosku, że nie powinno się rezygnować z możliwości zdobywania nowych doświadczeń, nawet jeśli podjęte czyny są ryzykowne, czy z góry skazane na niepowodzenie. Dallith roześmiała się cichutko, a był to śmiech tak radosny, jakby zawierał całą radość wszechświata. - Czy wszyscy twoi bracia są tacy? - zapytała. - Nie sądzę. Większość wybiera wygodne, osiadłe życie, choć nieraz odzywa się w nich duch przygody. To chyba niezniszczalna i piękna cecha ludzkiej natury. W tej samej chwili przypomniało mu się to, co Rianna mówiła o plemieniu Dallith. Jego członkowie odizolowani od ojczystego świata zawsze umierali. Już otwierał usta, aby o to zapytać, gdy dziewczyna nagle spochmurniała, jakby odgadła jego myśli. Smutek malujący się na jej twarzy był równie bezgraniczny, jak poprzednia wesołość. Widocznie w tym wątłym, drobnym ciele istniało miejsce tylko na jedno uczucie.