4909

Szczegóły
Tytuł 4909
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4909 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4909 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4909 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Steven Gould Brzoskwinie dla szalonej Molly W nocy wiatr oderwa� od zachodniej �ciany budynku, pewnie gdzie� w okolicy 630 pi�tra, jakiego� jednozaczepowca. S�ysza�em go, gdy przelatywa� ko�o mnie wrzeszcz�c wniebog�osy, jakby chcia� wykorzysta� ostatni� okazj� do wyra�enia swojej opinii, chocia� szansa ta nadesz�a tak niespodziewanie, �e z ca�� pewno�ci� nie zdawa� sobie do ko�ca sprawy, na czym ona polega�a. Wkr�tce potem uderzy� w przeka�nik mikrofal na pi�trze 542, nawet do�� mocno, i ju� by�o po szansie. Czterdzie�ci pi�� sekund p�niej jego szcz�tki wyl�dowa�y w Zatoce Buffalo. Aligatory by�y chyba bardzo zadowolone. Nie wiem, czy nawali� mu blok, p�k�a lina, czy mo�e dure� nie umia� po prostu zawi�za� porz�dnego w�z�a. W ka�dym razie nie�le mnie nastraszy�. Po�o�y�em si� z powrotem spa� dopiero wtedy, kiedy sprawdzi�em wszystkie cztery punkty zaczepienia, liny i w�z�y. Czy on naprawd� musia� tak wrzeszcze�? Nic z tego, i tak us�ysza�bym, jak rozwala si� o pr�ty anteny. G�upi jednozaczepowiec. Nast�pnego ranka obudzi�em si� du�o wcze�niej ni� zazwyczaj, kto� bowiem szarpa� za jedn� z moich lin w tempie adagio, bum, buty jak w drugiej cz�ci VII Symfonii Ludwiga. By�a to Szalona Molly. - Nie �pisz, Bruce? - zapyta�a. - Ju� nie - j�kn��em. Wcale nie nazywam si� Bruce. Molly, nie wiedzie� czemu, nazywa wszystkich tym imieniem. - Szto eto, Molly? Przycupn�a na jednym z metrowych sze�cian�w rozmieszczonych na �cianach budynku w celu wytworzenia warstwy mikrozawirowa� powietrza. Ubrana by�a we w�ciekle kwieciste, szkar�atne kimono, jadowicie zielone szorty, bluz� i jedwabne skarpetki. Jaskrawo-pomara�czowa lina asekuracyjna, wype�zaj�ca spod kimona niczym w�� kryj�cy g�ow� w jego fa�dach, nikn�a za rogiem budynku - Mam przesy�k� dla Bruce'a, Bruce. Odwr�ci�em si� i spojrza�em w d�. W twarz uderzy� mi podmuch wilgotnego wiatru. W ci�gu nocy nap�yn�y niskie chmury kryj�c podn�e wie�y, ale jej cie� k�ad� si� wyra�n�, d�ug� krech� na k��biast�, szar� powierzchni�. - O rany, Molly! Przecie� wiesz, �e on zaczyna s�u�b� dopiero za godzin�. - Cholera, a wi�c ju� si� zgodzi�em! - W porz�dku. Wpadn� do ciebie, jak tylko si� ubior�. Mrugn�a dwa razy. Jej oczy by�y jak dwa kamyki w twarzy tak pomarszczonej i spalonej przez s�o�ce, �e nie spos�b by�o odgadn�� jej wieku. - Dobra, Bruce - powiedzia�a, po czym wsta�a i zeskoczy�a z sze�cianu. Po pi�ciu metrach lina napi�a si� i poci�gn�a j� skosem w bok, za r�g budynku. Dopiero wtedy wypu�ci�em powietrze z p�uc. Nie darmo nazywa si� j� Szalon� Molly. Ubra�em si�, popi�em wody ze zbiornika, odla�em si� na chmury (a co mia�em innego zrobi�?) i zwin��em �piw�r. Po�udniowa �ciana b�yszcza�a o�lepiaj�co w s�o�cu, o�wietlona dodatkowo promieniami odbijaj�cymi si� od wisz�cej w dole pow�oki chmur. Na rogu za�o�y�em wi�c szk�a. Gniazdo Molly zwisa�o niczym siedlisko os z rury wylotu klimatyzacji na 611 pi�trze. Zosta�o utkane, uszyte, sklecone, powi�zane, pospinane i po��czone w jedn� ca�o��. Wygl�da�o dok�adnie tak, jak wygl�da gniazdo os na b�yszcz�cej, chromowanej rurze. Nie wtapia�o si� w t�o. Znajduj�ca si� jakie� dwa pi�tra ni�ej klatka na go��bie jeszcze bardziej rzuca�a si� w oczy. Zosta�a wykonana z papieru, arkuszy plastyku, drutu i ca�a by�a upstrzona ptasimi odchodami. Wisia�a akurat tam, gdzie wisia�a, poniewa� tylko g�upiec mieszka p o d sraj�cymi ptakami, a Molly, chocia� szalona, z ca�� pewno�ci� nie by�a g�upia. Siedzia�a u wej�cia do swego gniazda, balansuj�c na pi�tach niczym jeden z jej go��bi. Gapi�a si� przed siebie i co� gniewnie mrucza�a. - Co si� sta�o, Molly? �le spa�a�? Spojrza�a na mnie ostro. - Ten cholerny Bruce znowu porwa� mi wczoraj trzy ptaki. Przywi�za�em tobo�ek do jakiej� klamry w �cianie. - Kt�ry Bruce, Molly? M�wisz o jastrz�biu? - Tak, w�a�nie ten. A potem ten drugi Bruce spada w �rodku nocy i potem nie mog� ju� zasn��, tylko nas�uchuj�, czy nie nadlatuje ten cholerny jastrz�b. - Cofn�a si� robi�c mi miejsce. - Jastrz�bie nie poluj� w nocy, Molly. Wzruszy�a ramionami. - I co z tego? A wiesz, co by by�o, gdyby ten parszywy, cholerny Bruce dosta� si� do klatki? Wymordowa�by mi w jedn� noc po�ow� ptak�w. - Ostrymi, gwa�townymi ruchami zacz�a zwija� jedn� ze swoich lin. - Nie wiem, czy to jeszcze ma sens, Bruce. Gor�co latem. Ch�odno zim�. Ci ze �rodka zamiast na Wyjc�w poluj� na mnie, Wyjce ka�� dawa� sobie ptaki, bo jak nie, to mnie odetn�. Jak nie ma s�o�ca, to nie mog� gotowa�, chyba �e oddam r�k� albo nog� na opa�. Nie ma �wie�ych warzyw ani owoc�w. Ten szurni�ty facet z pomocy spo�ecznej, co ma l�k wysoko�ci, przychodzi co jaki� czas i pyta, czy mo�e mi pom�c. M�wi�, �e tak, �eby mi przyni�s� troch� owoc�w, a on przynosi podanie o powt�rne przyj�cie do budynku! Bo�e, zabi�abym kogo� za �wie�� brzoskwini�! Chyba lepiej by mi by�o tam, w �rodku. - By� mo�e, Molly. Lata lec�. - G�wno wiesz, Bruce! Zwariowa�e�, czy co? Mia�abym zamieni� ten widok na sze�� �cian? Oddycha� tym �wi�stwem, co oni wszyscy? Zostawi� moje ptaki? Zrezygnowa� z wolno�ci? Do cholery, po czyjej ty w�a�ciwie jeste� stronie? - Po twojej, Molly - roze�mia�em si�. Kln�c ca�y czas pod nosem zacz�a wi�za� go��bie. Przygl�da�em si� wyblak�ym wycinkom z gazet, kt�re przykleja�a bezpo�rednio do �ciany budynku. W �wietle s�cz�cym si� przez plastykowe p�yty tworz�ce dach dostrzeg�em na jednym z nich Molly stoj�c� na szczycie McKinley. Data pod zdj�ciem �wiadczy�a, �e by�o to dwadzie�cia lat temu. Obok artyku� o jej drugiej pr�bie wej�cia na Everest. Doniesienia o wspinaczkach na drapacze chmur w Nowym Jorku, Chicago i Los Angeles. Moj� uwag� przyku�a datowana wzmianka o jej udanym wej�ciu na po�udniow� fasad� El Capitan. Ko�czy�a wtedy dok�adnie czterna�cie lat. Spojrza�em jeszcze raz, �eby dok�adnie zapami�ta�, jaki to dzie�. Musia�em policzy� w pami�ci, �eby by� zupe�nie pewnym. Jutro Szalona Molly mia�a urodziny. Bruce, o kt�rego chodzi�o, nazywa� si� Murry Zapata i by� stra�nikiem zewn�trznym teren�w rekreacyjnych na po�udniowym balkonie 480 pi�tra. Oznacza�o to, �e b�d� musia� zanie�� ptaki 131 pi�ter w d�, czyli nieco ponad p� kilometra. A potem wr�ci�. Nawet tutaj, na wie�owcu Le Bab, gdzie co metr lub p�tora znajdowa�y si� jakie� klamry, wyloty powietrza albo te metrowe sze�ciany, me by�o to wcale �atwe zadanie. Nie op�aca�o mi si� i�� tylko z go��biami Molly, wi�c opu�ci�em si� pi�� pi�ter ni�ej, by zobaczy� si� z Lennym. Naprawd� trudno jest porusza� si� doko�a jego mieszkania, bo na ka�dej p�aszczy�nie poziomej stoi jaka� skrzynka albo doniczka. Zahaczy�em si� wi�c na jego wysoko�ci i krzykn��em, ile si� w p�ucach: - Hej, Lenny! Schodz� w d�. Masz co� dla Murry'ego? Wyprostowa� si�, przerywaj�c walk� z k�p� kopru. - Tak, zaczekaj chwil�. Mia� na sobie tylko szorty i uprz��. By� ca�y br�zowy. Gdybym ja zrobi� co� takiego, zamieni�bym si� w plantacj� czerniak�w. Lenny znikn�� we wn�trzu swego namiotu, ja za� ruszy�em w tamt� stron�, lawiruj�c ostro�nie mi�dzy ro�linami. Czu�em zapach ziemi - tutaj w g�rze bardzo rzadko spotykany. Bogaty, wr�cz namacalny. Budzi� wspomnienia �wie�o zaoranych p�l lub dopiero co wykopanych grob�w. Kiedy dotar�em do namiotu, Lenny wyszed� trzymaj�c w r�ku niewielk� torb�. - Co tam masz? - zapyta�em. Wzruszy� ramionami. . - Czosnek, kminek i any�ek. Waga jest podana na opakowaniu. Murry nie powinien mie� z tym k�opotu; chicanos nigdy nie maj� do�� czosnku. Powiedz mu, �e w przysz�ym tygodniu b�d� mia� troch� tych ma�ych chili muy caliente. - Kapuj�. - Aha, przy okazji: Fran wczoraj kaza�a ci powt�rzy�, �e ma kilka stokrotek. - Dobra. Czy ty hodujesz jakie� owoce, Lenny? - Na tych p�kach? My�la�em kiedy� o kar�owatej pomara�czy, ale zrezygnowa�em. Mam troch� je�yn, ale jeszcze nie dojrza�y. Drzew nie ma gdzie zasadzi�. W zesz�ym roku posadzi�em kantalup�, ale to za du�o k�opotu. Potrzebne s� znacznie wi�ksze grz�dki ni� moje. - Tak tylko zapyta�em. - Jego torebka do��czy�a do go��bi znajduj�cych si� w plecaku. - Mog� p�no wr�ci�. - Wiem, wiem - pokiwa� g�ow�. - Lepiej, �e idziesz ty, a nie ja. Ostatnim razem Wyjce zabrali mi wszystkie pomidory. Uwa�aj tam na dole. Zaj�li ca�y obw�d mi�dzy 520 a 530. - Doprawdy? Na szcz�cie to w niczym nie narusza mojej w�adzy zwierzchniej. Wzruszy� ramionami. - Po prostu b�d� ostro�ny. Mog� si� zgodzi� na ma�� dzia�k� dla nich. Na przyk�ad kilka z�bk�w czosnku. - Jeszcze nikt nigdy nie bra� dzia�ki z mojego �adunku. I nikomu to si� nie uda. - A Daktyl? - Nie mia�em z nim �adnych problem�w. To tylko dzieciak. Lenny wzruszy� ramionami. - Niejednego ju� pos�ali na d� - zauwa�y�. - Uwa�aj, bo jak ci� zepchn�, to b�dziemy musieli szuka� kogo� nowego do kurs�w. B�d� ostro�ny. - To w�a�nie robi� najlepiej. Fran mieszka�a za rogiem, na wschodniej �cianie. Piel�gnowa�a kwiatki, przyjmowa�a szycie i pranie, a kiedy promienie s�o�ca pada�y na jej bateri� s�oneczn�, ogl�da�a telewizj�. - Dlaczego nie mieszkasz w �rodku, Fran? Mog�aby� ca�� dob� ogl�da� telewizj�. U�miechn�a si� do mnie; musz� przyzna�, �e nie by�o w tym nic nieprzyjemnego. - No, pewnie. I zaraz wa�y�abym ze sto kilo po tych syntetycznych �wi�stwach, kt�re tam jedz�, bo nie mia�abym gdzie si� rusza� i musia�abym mie� pozwolenie, �eby hodowa� cho�by jednego n�dznego kwiatka, dodatkowy przydzia� wat�w na �wiat�o dla niego i tak dalej, i tak dalej. Jak maj� wsadzi� mnie do trumny, to dopiero po �mierci. - Przecie� maj� sale gimnastyczne, ruchome bie�nie i balkony rekreacyjne. - Wielkie mi co. Zamknij si� na moment, bo musz� zobaczy�; czy Bob ci�gle w�cieka si� na Sue, dlatego �e odkry� romans Marilyn z lekarzem jej matki: Jak wejdzie reklama, narw� stokrotek. Odwr�ci�a si� do ekranu. Czeka�em, przygl�daj�c si� jej b�awatkom i bratkom. - No tak, mia�am racj�. Marilyn sypia z matk� Sue. Wszystko, dobrze si� sko�czy. - Wsadzi�a telewizor do kieszeni i zaj�a si� przygotowaniem dla mnie stokrotek. - W przysz�ym tygodniu b�d� mia� peonie. - Kiedy umocowywa�em bukiecik na zewn�trz plecaka, �eby nie zgnie�� p�atk�w, Fran zbli�y�a si� do mnie. - Wpadniesz, kiedy b�dziesz wraca�? - Mo�e - skin��em g�ow�. - Ale chyba i tak nie wpasuj� si� w tw�j rozk�ad jazdy. Cofn�a si�. - Bardzo bym chcia�, Fran, serio, ale chc� da� Molly na urodziny troch� �wie�ych owoc�w i nie wiem, gdzie b�d� ich szuka�. Odwr�ci�a si� ode mnie i wzruszy�a ramionami. Sta�em jeszcze przez moment, a potem odszed�em, czuj�c ogarniaj�c� mnie z�o��. -Kiedy obejrza�em si�, ogl�da�a znowu telewizj�. Wyjce zagarn�li dziesi�� pi�ter Le Bab wraz z otaczaj�c� je przestrzeni�. By�y to cztery prostok�ty o wymiarach czterdzie�ci na dwie�cie pi��dziesi�t metr�w ka�dy, czyli w sumie czterdzie�ci tysi�cy metr�w kwadratowych powierzchni. U podstawy ka�dy z bok�w wie�owca liczy sobie kilometr d�ugo�ci, ale potem stopniowo si� zw�aj�, a� wreszcie na wysoko�ci trzech tysi�cy metr�w maj� ju� tylko po dwadzie�cia metr�w. Zach�anno�� Wyjc�w by�a mi bardzo na r�k�, bo jest ich tylko oko�o trzydziestu pi�ciu, a czterdzie�ci tysi�cy metr�w kwadratowych to naprawd� bardzo du�o. Spuszczaj�c si� powoli na 529 okr��y�em jednocze�nie budynek. Spora grupa opala�a si� w hamakach na po�udniowej �cianie, jednego lub dw�ch zauwa�y�em na wschodniej, ale najwi�ksze zgromadzenie by�o na zachodniej �cianie. Na p�nocnej dostrzeg�em tylko jednego. Tam w�a�nie, trzymaj�c si� z dala od osamotnionego osobnika, opu�ci�em si� na 521 i z�o�y�em w p� moj� najd�u�sz� lin�. By�a b��kitna, mia�a sto metr�w d�ugo�ci i dwana�cie milimetr�w �rednicy. Owin��em j� doko�a jednego z sze�cian�w, zaczepiwszy o drugi w miejscu z�o�enia; oba ko�ce zwisa�y wolno. P�tl� przesun��em do samej �ciany, �eby przypadkiem nie spad�a, po czym zahaczy�em karabinek o podw�jn� lin�. Tymczasem facet zauwa�y� mnie i zaciekawiony zacz�� przemieszcza� si� po sze�cianach w moj� stron�. Str�ci�em nog� zwini�t� lin� - opad�a idealnie, bez �adnych w�z��w ani zahacze�. Krzykn�� co�. Nie czekaj�c skoczy�em, d�oni� zabezpieczon� r�kawiczk� trzymaj�c lin� w miejscu, gdzie wychodzi�a z karabinka. Na przebycie czterdziestu metr�w potrzebowa�em pi�ciu skok�w i dziesi�ciu sekund. W po�owie drogi us�ysza�em, jak wzywa pozosta�ych i jak ci wy�a�� zza rogu. Na 518 wyhamowa�em i przywar�em do �ciany. Najbli�szy Wyjec mia� do mojej liny jeszcze jakie� pi�tna�cie metr�w, ale przyspiesza�. Znalaz�em dobry punkt oparcia i szarpn��em mocno za jeden koniec liny, posy�aj�c w g�r� sinusoidaln� fal�. Dotar�a bez przeszk�d do ko�ca; obluzowana lina zsun�a si� z. sze�cianu, doko�a kt�rego by�a owini�ta, i spad�a. Usiad�em, zapieraj�c si� najmocniej, jak tylko mog�em. Stumetrowa lina wa�y oko�o o�miu kilogram�w i jej szarpni�cie mog�oby �atwo str�ci� mnie z sze�cianu, na kt�rym si� znajdowa�em. Strasznie wrzeszczeli, ale �aden nie zdecydowa� si�, �eby za mn� ruszy�. - Zostawcie sukinsyna - us�ysza�em w pewnym momencie. - B�dzie musia� t�dy wraca�. Wtedy damy mu nauczk�. Wszyscy stra�nicy handluj�. To dobre zaj�cie dla kogo�, kto jest w �rodku. Nawet to, co powstaje wewn�trz wie�owca, pr�dzej czy p�niej trafia na zewn�trz. Nie ma tutaj �adnych kontroli, kamer telewizyjnych ani szpicli. Tylko Wyjce, kt�rzy w jakim� sensie stanowi� odpowiednik tego wszystkiego. Murry jest inny ni� reszta stra�nik�w. Nie handluje kok� ani haszem, ani innymi farmakologicznymi �wi�stwami, i traktuje nas jak ludzi. M�wi, �e sam kiedy� by� na zewn�trz. Wierz� mu. - No, Murry, jak tam twoja �ona? Urodzi�a ju�? - Jeszcze nie. I �eby� wiedzia�, jak ju� j� zm�czy�a ta ci��a. Brzuch ma o, taki - wyci�gn�� przed siebie r�ce. - Powiedz Fran, �e chc� co� specjalnego, jak ju� si� rozsypie. Mo�e r�e. - Psiakrew, Murry, przecie� wiesz, �e Fran nie b�dzie mia�a r�. Na pewno nie w tych pieprzonych doniczkach, Lilie, mo�e tak. Zapytam j�. Wisia�em w mojej uprz�y na zewn�trz klatki otaczaj�cej balkon, Murry za� sta� w �rodku, w�chaj�c stokrotki. Na balkonie w pewnej odleg�o�ci od nas jakie� dzieciaki gra�y w pi�k�, a kilkoro doros�ych wygl�da�o na zewn�trz przez kraty. Niekt�rzy przygl�dali mi si�, ale nie zwraca�em na to uwagi. Murry odliczy� zap�at� za �adunek i poda� mi przez kraty, a ja schowa�em j� do zapinanej na suwak kieszeni. Potem wyci�gn�� rzeczy, kt�re zam�wi�em poprzednim razem. Pow�drowa�y, jedna za drug�, do plecaka. - Masz tu czasem jakie� �wie�e owoce, Murry? - Czy ja, ch�opie, wygl�dam na milionera? Te ch�opaki mieszkaj� powy�ej 750. Do diab�a, kiedy� by�em w eskorcie na 752 i kiedy oni sobie gadali, ja czeka�em na patio. Kurcz�, ten go�� mia� jab�ka, gruszki i wi�nie! W i � n i e! - potrz�sn�� g�ow�. - W og�le, dziwnie tam by�o. �adnych krat ani nic. - Zacisn�� palce na �elaznym pr�cie. - Tylko barierka do piersi, i to wszystko. - Ja my�l�. Nie musz� si� o nas martwi�, bo maj� przecie� granic� na 650. Za�o�� si�, �e wy�ej pe�no otwartych balkon�w. - Zamilk�em na moment. - No nic, musz� ju� i��. Czeka mnie daleka droga. - Lepiej, �e ciebie ni� mnie. Nie zapomnij powiedzie� Fran o tych ekstra kwiatkach. - Dobra. Czekali na mnie na po�udniowej �cianie, wszyscy Wyjce, ilu ich tylko by�o, milcz�cy i czujni. Zatrzyma�em si� cztery pi�tra poni�ej, �eby odpocz��. Przy okazji zwin��em lin� asekuracyjn� i schowa�em do plecaka. Siedzia�em spokojnie, czuj�c na plecach ci�ar pi�tnastu kilogram�w sprz�tu i towar�w, i patrzy�em na �wiat. Wiatr wia� teraz bardziej z po�udniowego zachodu i by� mniej wilgotny ni� rano. Przybra� tak�e na sile, ale liczne sze�ciany sprawia�y, �e przy samej �cianie budowli powietrze w dalszym ci�gu . by�o niemal zupe�nie spokojne. W ci�gu dnia zalegaj�ce nisko chmury porozrywa�y si�, pozwalaj�c dostrzec fragmenty le��cego pod nimi terenu. Siedz�c na swoim. sze�cianie niczym na grz�dzie kontemplowa�em wizj� upadku. Od poziomu gruntu dzieli�y mnie nieco ponad dwa kilometry - niez�y lot, tyle tylko, �e przy takiej pogodzie waln��bym po drodze w jeden z taras�w rekreacyjnych. Podczas mocnego po�udniowego wiatru mo�na by�o liczy� na to, �e spadnie si� na bagna. Teraz czeka�a mnie trudna przeprawa. Musia�em wspina� si� bez asekuracji: �adnych lin, sieci, mo�liwo�ci b��du. Gdybym przegra�, m�g�bym jeszcze zaprz�ta� sobie g�ow� tylko tym, czy krzycze� podczas lotu, czy te� zachowa� do ko�ca dumne milczenie. Wyjce nie daliby mi czasu na zastanawianie si� nad subtelno�ciami. W wi�kszo�ci nie byli rewelacyjnymi wspinaczami, ale paru mia�o nie najgorsze poj�cie o technice. Najpierw musia�em oddzieli� dobrych od z�ych, a potem okaza� si� lepszym od tych dobrych. Wsta�em i daj�c dwumetrowe susy z jednego sze�cianu na drugi zacz��em biec w poprzek �ciany. Us�ysza�em krzyki, ale nie spojrza�em w g�r�. Nie mia�em odwagi. Umys� wy��czy� si�, by nie przeszkadza� cia�u w dzia�aniu. Oczy rejestrowa�y, cia�o dzia�a�o, m�zg odpoczywa�. Zbli�aj�c si� do rogu nieco zwolni�em, a potem zatrzyma�em si� raptownie, jedynie z najwy�szym trudem odzyskuj�c zachwian� r�wnowag�. By�o ju� ich nade mn� znacznie mniej. Mo�e sze�ciu zdo�a�o dotrzyma� mi kroku. Reszta' usi�owa�a nad��y� pomagaj�c sobie linami. B�yskawicznie wspi��em si� dwa pi�tra w g�r�, wykorzystuj�c w�ski komin mi�dzy nie u�ywan� wie�� destylacyjn� i obudow� agregatu ch�odniczego, po czym przedosta�em si� na drug� �cian� i ponownie pu�ci�em si� p�dem przed siebie. Kiedy znowu si� zatrzyma�em, by zyska� kolejne dwa pi�tra, by�o ich ju� tylko dw�ch. Pozosta�a czw�rka zrezygnowali z wy�cigu w poziomie i wspina�a si� teraz w g�r�. Dobieg�em niemal do p�nocno-zachodniego rogu i skierowa�em si� do g�ry. Pierwszy postanowi�, dobry Jezu, wykopa� mnie po prostu z tego �ycia. Wyci�gn�� lin�, umocowa� do czego� pod r�k� i zacz�� zsuwa� si� wielkimi susami. Chcia� waln�� we mnie z ca�ym rozmachem, na pewno nawet. Nie zwraca�em na niego uwagi do ostatniej chwili, a potem pad�em p�asko na sze�cian, on za� r�bn�� stopami w �cian� nad moj� g�ow�. Odbi� si�, a ja skoczy�em za nim. Zblad� jak trup. Wszystkiego m�g� si� spodziewa�, ale nie w�a�nie t e g o! Przypi��em si� do niego jak ma�pa, opasuj�c go w pasie nogami; jedn� r�k� chwyci�em za jego lin�, a drug� r�bn��em go z ca�ej si�y w twarz. Poczu�em, jak trzeszczy mu szcz�ka, i w tej samej chwili jakby usz�o z niego powietrze. Zwolni� uchwyt pod karabinkiem i zacz�� zsuwa� si� w d�. Zacisn��em mocniej nogi, r�kami chwytaj�c si� liny z ca�ej si�y. Ramiona zatrzeszcza�y mi pod podw�jnym obci��eniem, ale uda�o mi si� go zatrzyma�. W tej samej chwili wr�cili�my z powrotem do �ciany i wyl�dowali�my na sze�cianie, on pode mn�, a ja okrakiem na nim. Jego kole� opuszcza� si� znacznie wolniej. By� ubezpieczony, ale widzia�, co przytrafi�o si� jego kumplowi, i nie mia� zamiaru pr�bowa� tego samego sposobu. Dzieli�y go ode mnie jeszcze dwa pi�tra, wi�c przywi�za�em nieprzytomnego Wyjca, �eby nie zrobi� sobie przypadkiem krzywdy, i zacz��em znowu biec. Us�ysza�em krzyk, ale nie ruch. Kiedy si� obejrza�em, by� pochylony nad moim znajomym ze z�aman� szcz�k�. Dotar�em do wylotu klimatyzacji i skierowa�em si� ku niebu najszybciej, jak tylko potrafi�em. Znajdowa�em si� w po�owie terytorium Wyjc�w. Po prawej mia�em t� grup�, kt�ra postanowi�a najpierw nabra� nieco wysoko�ci; skr�cali w�a�nie w moj� stron�, chc�c przeci�� mi drog�. Wspina�em si�, oddychaj�c szybko, ale nie rozpaczliwie. W tym tempie mog�em porusza� si� jeszcze przez co najmniej p� godziny. Wiedzia�em o tym, �e jest opr�cz mnie tylko jeden cz�owiek, kt�ry m�g�by wytrzyma� to tempo, i by�em bardzo ciekaw, czy nie ma go przypadkiem gdzie� nade mn�. Spojrza�em w g�r�. By�. Ale nie na �cianie. Nie mia� liny. I spada� na mnie. Spr�bowa�em rzuci� si� w bok, w jedynym kierunku, w kt�rym mia�em jak�� mo�liwo�� manewru, ale uda�o mi si� tylko cz�ciowo. Trafi� mnie stop� w g�ow� i na moment zamroczy�; spad�em trzy metry w d�, na inny sze�cian, zachwia�em si�, odbi�em od �ciany i ze�lizgn��em. Upadek by� nag�y, �ciskaj�cy bebechy i przera�aj�cy. Chwyci�em kraw�d� sze�cianu czubkami palc�w, naci�gaj�c bark i rozbijaj�c o co� �okie�. P�ka�a mi g�owa, niebo zatacza�o zwariowane ko�a, a ja doskonale wiedzia�em; �e pode mn� jest co najmniej kilometrowa pustka. Kiedy tak wisia�em, Daktyl jako� si� zatrzyma� kilka pi�ter pode mn� i dopiero wtedy dostrzeg�em metaliczny b�ysk cienkiego drutu ci�gn�cego si� w d� �ciany budynku. Wci�gn��em si� wreszcie na sze�cian i zacz��em szybko trawersowa� �cian�, staraj�c si� jak najszybciej oddali� od tego drutu. Usi�owa�em nie zwraca� uwagi na nadwer�ony bark, rozbit� g�ow�, wrzeszcz�cy w �o��dku strach i zimny, lepki pot. Za mn� rozleg� si� dziwny warkot; k�tem oka zarejestrowa�em jaki� ruch. Odwr�ci�em si� i dostrzeg�em mkn�cy w g�r� po �cianie wie�y szary cie�. Unios�em g�ow�. Czeka� na granicy terytorium Wyjc�w i przygl�da� mi si�. Bli�ej znajdowali si� ci trzej idioci usi�uj�cy odci�� mi drog� ucieczki. Oceni�em dziel�c� mnie od nich odleg�o��, zastanowi�em si� przez moment, po czym w��czy�em przyspieszenie. Oni nie byli ju� w stanie tego zrobi�. Wyprzedzi�em ich, zanim jeszcze dotarli do wylotu klimatyzacji. Przez kilka pi�ter pr�bowali jeszcze dotrzyma� mi kroku, a jeden nawet rzuci� we mnie hakiem, kt�ry jednak nie dolecia� do celu. Potem zosta� ju� tylko Daktyl. Kiedy dotar�em do 530, znajdowa� si� bezpo�rednio nade mn�. Zatrzyma�em si� na moment i spojrza�em w d�. Wyjce zrezygnowali z po�cigu i przygl�dali si� nam. Nawet najwi�ksi maruderzy dotarli ju� na t� �cian� i r�wnie� usadowili si� na sze�cianach, czekaj�c na rozw�j wypadk�w. Ponownie skierowa�em wzrok w g�r�. Daktyl przesun�� si� z pi�� metr�w w bok i usiad� na jakiej� p�ce. Wspi��em si� na t� sam� wysoko�� i r�wnie� usiad�em. Daktyl pojawi� si� pewnego dnia w samym �rodku terytorium Wyjc�w. Trzech z nich polecia�o w d�, zanim reszta postanowi�a; �e lepiej chyba b�dzie po prostu go ignorowa�, bo mo�e si� to sko�czy� wyt�pieniem Wyjc�w. Daktyl jest samotnikiem pos�uguj�cym si� wszystkimi technikami - chodzi bez zabezpieczenia, na linie, a tak�e u�ywa r�nych zmy�lnych mechanizm�w. By�o w nim co� takiego, �e niemal nie dawa�o si� go dostrzec. Tak jakby wtapia� si� w �cian�. Jego kombinezon, buty, a nawet uprz�� by�y r�wnie szare jak sze�cian, na kt�rym siedzia�. Uprz�� obwiesi� najr�niejszymi pude�eczkami i torebkami, dzi�ki czemu wygl�da� dosy� p�kato i przypomina� troch� ��wia o d�ugich ko�czynach. By� m�odszy, ni� my�la�em, ale te� nigdy wcze�niej nie widzia�em go z tak bliska; mia� nie wi�cej ni� dwadzie�cia lat. Jego oczy, ch�odne i spokojne, patrzy�y prosto na mnie. Nie by� w og�le spocony. - Dlaczego? - zapyta�em. Wzruszy� ramionami. - B�d� sob�, sta� si� cz�stk� otoczenia. Kto to powiedzia�? - Wielu tak m�wi�o. Ja te�. Skin�� g�ow�. - No wi�c ja w�a�nie to robi�. Staj� si� cz�stk� �rodowiska. A ty powiniene� ju� wiedzie� o nim przynajmniej jedno, pajacu... - Co takiego? - zapyta�em nieufnie. - �e �rodowisko jest wrogie. Spojrza�em przed siebie. Daleko w oddali, na zatoce Galveston, wida� by�o bia�e �agle. - Czy co� ci kiedy� zrobi�em? - Niepotrzebnie bierzesz to do siebie - u�miechn�� si�. To nie ma nic wsp�lnego z tob�. Pomy�l o mnie jako o pozasomatycznym czynniku ewolucyjnym. Musisz si� rozwija�. Musisz si� dostosowywa�. Mano a Mano - takie tam g�wno. Zostawi�em go na moment. W dole Wyjce zbierali si� w coraz liczniejsz� gromad� zawzi�cie o czym� dyskutuj�c, pomagaj�c sobie przy tym gwa�townym wymachiwaniem r�kami. - Taak... - odezwa�em si� po jakiej� chwili. - By�e� kiedy� w centrum Houston? Zamruga� ze zdziwieniem, otworzy� usta, �eby co� powiedzie�, ale zaraz je zamkn��. Wreszcie, jakby wbrew w�asnej woli, wykrztusi�: - Na ziemi? Nie. Oni tam zjadaj� ludzi. Wzruszy�em ramionami. - Czasem tak, a czasem nie. Ostatnio, jak by�em w Parku Spokoju, jedli ogony aligator�w w syjamskim sosie orzechowym. Chyba �e akurat aligatory wzi�y si� za nich. - Och. - By�e� w og�le kiedy� na dole? - Urodzi�em si� w �rodku. - C�, w ka�dym razie, nie zaprz�taj sobie tym g�owy - powiedzia�em i wsta�em na nogi. Zmarszczy� brwi. - Co to ma znaczy�? - Niewa�ne, gdzie si� urodzi�e� - powiedzia�em z u�miechem. - Wa�ne jest tylko to, gdzie umrzesz. Ruszy�em w g�r�. Pierwsze p� godziny min�o zupe�nie spokojnie. Poczeka� jak�� minut�, nim zacz�� si� wspina� w �lad za mn�, i przez nast�pnych siedemdziesi�t pi�ter mog�o si� wydawa�, �e ��czy nas niewidzialna, pi�tnastometrowa lina. Oko�o 600 zmniejszy� odleg�o�� do dziesi�ciu metr�w. Zwi�kszy�em nieco tempo, ale przez kolejnych dziesi�� pi�ter dystans pozosta� ten sam. Oddech mia�em ju� znacznie ci�szy, a mi�nie ud i ramion pali�y mnie �ywym ogniem. Ubranie mia�em dok�adnie przesi�kni�te potem, ale moje d�onie by�y suche. Z�apa�em odpowiedni rytm. Daktyl r�wnie� wspina� si� bardzo szybko, lecz jego ruchy by�y gwa�towniejsze, znacznie mniej ekonomiczne. Odleg�o�� ca�y czas wynosi�a dziesi�� metr�w, ale wiedzia�em, �e to wszystko, na co go sta�. Zdwoi�em szybko��. Wszech�wiat sk�ada� si� ju� tylko ze �cian, kolejnego uchwytu, kolejnego oddechu. Nie by�o ju� �adnych brzoskwi�, �adnych urodzin, kwiat�w, nie istnia� �aden Daktyl. Nie by�o ju� nawet �adnej my�li. Ale b y � b�l. Moje uda przesta�y pali�, a zacz�y krzycze�. Przenios�em cz�� obci��enia na r�ce i wkr�tce r�wnie� one do��czy�y do ch�ru. Maj�c przed oczami ju� tylko czerwonaw� mg�� przeby�em jeszcze pi�tna�cie pi�ter, po czym zwali�em si� bez si� na jeden z sze�cian�w. Gdy pr�bowa�em z�apa� oddech, �wiat zatacza� wok� mnie dzikie ko�a. Czu�em w udach zacz�tki skurcz�w i stara�em si� dostarczy� kom�rkom we w��knach mi�niowych tyle tlenu, ile tylko mog�em. Kiedy wreszcie �wiat uspokoi� si�, spojrza�em w d�, w poszukiwaniu Daktyla. Nie dostrzeg�em go. Czy�by zrezygnowa�? Nie mia�em poj�cia i bardzo mnie to niepokoi�o. Pi�� pi�ter nade mn� znajdowa�a si� bariera - czarny, prostopad�y do �cian wyst�p dziesi�ciometrowej szeroko�ci, doskonale g�adki, wykonany z metalu, o spawach niedostrzegalnych go�ym okiem. Nie wiedzia�em, co znajduje si� nad nim. Kr��y�y plotki o automatycznych laserach, uzbrojonych stra�nikach i sterowanych komputerowo urz�dzeniach kontrolnych. B�d� mia� czas si� tym martwi�, kiedy ju� tam si� znajd�. Brakowa�o mi do bariery jeszcze dw�ch pi�ter, kiedy zza p�nocno-wschodniego rogu wy�oni� si� Daktyl. Znajdowa� si� wy�ej ode mnie. To by�o niemo�liwe. Niewiele brakowa�o, �ebym w tym momencie zrezygnowa�, ale co� kaza�o mi i�� naprz�d. Staraj�c si� o niczym nie my�le� ruszy�em biegiem w kierunku �ciany zachodniej, skacz�c niczym wiewi�rka z jednego sze�cianu na drugi, choci�� mi�nie nie, chcia�y ju� podporz�dkowa� si� mojej, woli. Dwukrotnie o ma�o nie chybi�em: raz, kiedy zacz��em si� zastanawia�, w jaki spos�b uda�o mu si� mnie wyprzedzi�, a drugi, kiedy zawi�d� mnie mi�sie� czw�rg�owy uda. Dysz�c ci�ko zatrzyma�em si� na rogu i obejrza�em za siebie. Daktyl szed� za mn�, swobodnie, niespiesznie, niemal elegancko. Schowa�em si� szybko za r�g i ruszy�em w g�r�, by po chwili przycupn�� na sze�cianie, g�ow� dotykaj�c czarnej spodniej powierzchni bariery. Wyjrza�em ostro�nie: Daktyl przystan�� na moment, najwyra�niej odpoczywaj�c. Zdj��em plecak i wydoby�em z niego trzydziestometrowy odcinek liny o dwutonowej wytrzyma�o�ci, p�metrowy kawa�ek ��cznika obliczonego na dziesi�� kilogram�w oraz hak, a nast�pnie umocowa�em hak do liny za pomoc� tego ��cznika. Jeszcze raz wychyli�em si� za r�g. Daktyl zbli�a� si�, ale powoli i ostro�nie. Dzieli�o go ode mnie jeszcze oko�o dwustu metr�w w poziomie. Opu�ci�em si� dwa metry w d� i wyszed�em z powrotem na p�nocn� �cian�. Daktyl zatrzyma� si� na m�j widok, ale ja nie zwraca�em na niego �adnej uwagi, zajmuj�c si� wy��cznie lin� z przymocowanym do niej hakiem; spu�ci�em jej jakie� pi�tna�cie metr�w, po czym zacz��em ni� ko�ysa�. Nie by�o to wcale �atwe. Nie mia�em czasu, �eby si� jako� zabezpieczy�, a chocia� hak wa�y� nie wi�cej ni� trzy kilogramy, to przy coraz wi�kszych wychyleniach m�g� oderwa� mnie od �ciany, tym bardziej, �e w tym akurat miejscu wiatr zdawa� si� przybiera� nieco na sile. Wreszcie rozbuja�em go na tyle, �e postanowi�em spr�bowa�. Kiedy opada� w d�, poci�gn��em lin� mocno do siebie i hak nabieraj�c szybko�ci polecia� w g�r�, ponad kraw�d� bariery. Nie mia�em poj�cia, jakiej jest ona grubo�ci ani czy po drugiej stronie znajdzie si� co�, na czym hak m�g�by-si� zatrzyma�. Wstrzyma�em oddech. Us�ysza�em przyt�umiony odg�os uderzenia metalu o metal i lina zwiotcza�a mi w r�kach. Przez moment my�la�em, �e hak spada, i mocno si� przestraszy�em, bo nie do��, �e i tak ju� z trudem �apa�em r�wnowag�, to na dodatek nie wiedzia�em, jak daleko ode mnie jest Daktyl. W tej samej chwili hak zaczepi� o co� i lina przesta�a si� zsuwa�. Zaryzykowa�em szybkie spojrzenie do ty�u: Daktyl mia� jeszcze jakie� sto metr�w. Cofn��em si� na zachodni� �cian�, ostro�nie napinaj�c lin�. Szcz�liwie uda�o mi si� zaczepi� j� w taki spos�b, �e Daktyl b�dzie m�g� j� zobaczy� dopiero wtedy, kiedy znajdzie si� na tej samej �cianie, co ja. Dwie minuty zaj�o mi przywi�zanie liny do sze�cianu, a nast�pnie zabezpieczenie jej na dw�ch dodatkowych. Kiedy si� z tym upora�em, pogna�em na o�lep trzy pi�tra w d� i schowa�em si� za wylotem powietrza. W tej samej chwili zza rogu wy�oni� si� Daktyl. Zobaczy� lin� i szarpn�� za ni� mocno, lecz dziesi�ciokilogramowy ��cznik wytrzyma�. Zapi�� na niej karabinek i skoczy� niczym lataj�ca wiewi�rka; jeszcze zanim zdo�a� chwyci� lin� d�o�mi, zawis� na niej cz�ci� swego ci�aru. ��cznik p�k�. Daktyl nabra� gwa�townie powietrza, ale nie krzykn�� ani nie zakl��. Zamiast tego pr�bowa� obr�ci� si� wlocie tak, �eby uderzy� nogami w p�dz�c� mu na spotkanie �cian�. Uda�o mu si� to tylko po�owicznie. R�bn�� w kraw�d� sze�cianu, jedn� nog� cz�ciowo amortyzuj�c si�� uderzenia. Us�ysza�em, jak pod wp�ywem wstrz�su powietrze opuszcza jego p�uca, i w tej samej chwili zacz�� si� ze�lizgiwa� po linie w kierunku jej wolnego ko�ca, niezdarnie pr�buj�c czego� si� z�apa�, ale uzyskuj�c tylko pewne spowolnienie upadku. Uderzy�em niczym atakuj�cy w��. Znajdowa�em si� ju� poni�ej miejsca, w kt�rym r�bn�� w �cian� budynku, wi�c tylko da�em trzy pot�ne susy, by dosta� si� dok�adnie pod niego. Jego karabinek zsun�� si� z liny, Daktyl run�� w d�, a w u�amek sekundy p�niej moja d�o� chwyci�a za jego uprz��, ja za� przywar�em ca�ym cia�em do mojego sze�cianu. Ju� po raz drugi tego dnia o ma�o nie wywichn��em barku Niewiele brakowa�o, �eby masa jego bezw�adnie spadaj�cego cia�a str�ci�a mnie ze �ciany. Koszula trzasn�a mi na plecach, jego g�owa z kolei uderzy�a w kraw�d� sze�cianu i oklap� mi w r�ku niczym bezw�adny worek ziemi, tyle tylko, �e ci�ki jak ca�y �wiat. Min�o sporo czasu, zanim uda�o mi si� wreszcie go wci�gn�� na sze�cian i zabezpieczy� przed zsuni�ciem. Jeszcze d�u�ej trwa�o zarzucenie drugiego haka w to samo miejsce, gdzie wyl�dowa� pierwszy. Zdaje si�, �e poprzednio mia�em sporo szcz�cia, bo tym razem sztuka ta uda�a mi si� dopiero za sz�stym razem. Za�o�y�em bloczek i pomalutku wspi��em si� na g�r�. Nad barier� �ciany by�y wyra�nie w�sze; mia�y nie wi�cej ni� 150 metr�w szeroko�ci. Znajdowa�em si� na kraw�dzi tarasu biegn�cego dooko�a budynku. W przeciwie�stwie do znanych mi z ni�szych kondygnacji balkon�w rekreacyjnych, ten by� zupe�nie otwarty, ogrodzony dla bezpiecze�stwa jedynie si�gaj�c� do piersi por�cz�. Na patio w�r�d poustawianych malowniczo donic z ro�linami sta�y liczne le�aki. Na zachodnim tarasie, os�oni�tym przed podmuchami p�nocno-wschodniego wiatru, dostrzeg�em grup� elegencko ubranych kobiet i m�czyzn. W�r�d nich przesuwali si� s�u��cy z tacami. Popo�udniowy cocktail bogatych, wp�ywowych i niedost�pnych. Przeszed�em szybko przez barier� i przykucn�wszy za jedn� z donic zwin��em lin� i z�o�y�em starannie haki. Ta cz�� tarasu, po kt�rej hula� porywisty wiatr, wydawa�a si� zupe�nie opuszczona. Rozgl�da�em si� w poszukiwaniu kamer, reflektor�w podczerwieni i urz�dze� alarmowych; ale �adnych nie dostrzeg�em. Widocznie nie by�y po prostu potrzebne. Szczyt wie�owca wznosi� si� nade mn� na wysoko�� jakich� pi�ciuset metr�w, ale tutaj, w przeciwie�stwie do tego, co widzia�em poni�ej bariery, tu i �wdzie mi�dzy sze�cianami znajdowa�y si� indywidualne balkony. Na niekt�rych mog�em dostrzec ro�liny, a nawet drzewa. Mia�em do przebycia oko�o stu pi�ter, czyli ponad czterysta metr�w. Dr�a�y mi r�ce i nogi, a w kopni�tym przez Daktyla barku czu�em ostry b�l, kt�ry uniemo�liwia� mi, podniesienie r�ki wy�ej ni� do wysoko�ci ramienia. By�em bliski tego, �eby zrezygnowa�. Zastanawia�em si�, czy nie lepiej by�oby zdj�� plecak, wypl�ta� si� z uprz�y i wyci�gn�� na le�aku, a mo�e nawet pocz�stowa� si� drinkiem z jednej z tac roznoszonych w�r�d go�ci. Potem pojawi si� stra�nik i odprowadzi mnie na sam d�. Ale sto pi�ter dam chyba rad� przej�� nawet stoj�c na g�owie, prawda? Prawda. S�o�ce zasz�o ju�, kiedy dotar�em do 700, ale �wiat�a budynku pomaga�y mi tam, gdzie nie wystarcza� sam dotyk. Balkony by�y bardzo wymy�lne, wyposa�one w ruchome wiatrochrony i stateczniki ukierunkowywuj�ce przep�yw pr�d�w powietrznych. Rozgl�da�em si� w poszukiwaniu takiego, na kt�rym ros�yby drzewa owocowe. Mo�e nie musia�bym wtedy wspina� si� a� na 752. Jednak musia�em. Na 752 pi�trze znajdowa�y si� cztery balkony, po jednym z ka�dej strony. By�y to najwi�ksze prywatne balkony, jakie widzia�em w ca�ym budynku. Tylko na jednym z nich ros�o co�, co przypomina�o ogr�d. Przez pi�� minut przygl�da�em si� dok�adnie ka�dej donicy z kwiatami, warzywami i krzakami; przez szklane drzwi prowadz�ce do wn�trza nie przedostawa� si� ani jeden promyk �wiat�a, ja za� nie mog�em dostrzec �adnych brzoskwi�. Westchn��em i przelaz�em przez barierk�, by przypatrze� si� z bliska. Z trudem uda�o mi si� wyprostowa�. Ko�czyny mia�em jak z o�owiu, oddycha�em z wysi�kiem, a w uszach s�ysza�em �omotanie pulsu. Ci�gle jednak �adnych brzoskwi�. Jedyne owoce, jakie znalaz�em, by�y to zielone pomara�cze rosn�ce na pobliskim drzewku. Moim cia�em wstrz�sn�� dreszcz. Znajdowa�em si� ponad dwa kilometry nad poziomem morza i by�o ju� godzin� po zachodzie s�o�ca. Przesi�kni�te potem ubranie z ka�d� chwil� robi�o si� coraz zimniejsze. Co� nie dawa�o mi spokoju, ale spowodowane zm�czeniem ot�pienie nie dawa�o mi si� porz�dnie zastanowi�. Dopiero po pewnym czasie u�wiadomi�em sobie, o co chodzi. Nie sprawdzi�em, czy jest tu jaka� instalacja alarmowa. By�a. W �cianie nad balustrad�, przez kt�r� przelaz�em, rz�d ma�ych promiennik�w podczerwieni. Czas si� po�egna�. Mo�liwe, �e ju� nawet po czasie. Skierowa�em si� w stron� barierki i wtedy us�ysza�em, jak za mn� otwieraj� si� drzwi. Zd��y�em prze�o�y� nog� na drug� stron�, kiedy poczu�em, jakby co� przyklei�o mi si� da boku i nagle wszech�wiat eksplodowa�. Wszystkie mi�nie po prawej stronie mojego cia�a napr�y�y si� w spazmatycznym skurczu, a ja z hukiem zwali�em si� na posadzk� balkonu, uderzaj�c w ni� biodrem i ramieniem. Nie uderzy�em g�ow� tylko dzi�ki plecakowi, kt�ry ca�y czas mia�em na plecach. Taser, przemkn�o mi przez my�l. Kiedy odzyska�em zdolno�� widzenia, zobaczy�em m�czyzn� ubranego w bia�y kaftan, stoj�cego w odleg�o�ci jakich� trzech metr�w. By� starszy ode mnie o �adnych kilka dziesi�tk�w lat. Nie mia� prawie w�os�w, a jego twarz zryta by�a bruzdami nie maj�cymi nic wsp�lnego z u�miechem. Mimowolnie nasun�o mi si� por�wnanie z Szalon� Molly, ale to nie by�o dobre por�wnanie. Szalona Mory mog�a by� r�wnie stara, jak ten go��, ale z ca�� pewno�ci� nie wygl�da�a tak w s t r � t n i e. W prawej d�oni trzyma� lekko laser, w lewej za� szklaneczk� z drinkiem, w kt�rym cichutko grzechota�y kostki lodu. - Co tu robisz, ty obrzydliwa, ma�a mucho? - zapyta� jadowitym tonem, nie zmieniaj�c jednak w og�le wyrazu twarzy. - Nic. Mia�o to by� powiedziane zdecydowanie, g�o�no i �mia�o, a wysz�o co� w rodzaju skrzekni�cia �aby. Strzeli� po raz drugi. Postrzeg�em migni�cie drutu, spr�bowa�em si� uchyli�, ale nie da�em rady. Przetoczy�em si� przez plecy wstrz�sany konwulsjami; nigdy nie przypuszcza�em, �e moje mi�nie b�d� zdolne do czego� takiego. Tym razem r�bn��em g�ow� w pod�og�. Potem drgawki usta�y. By�em kompletnie zdezorientowany; wszystko doko�a mnie porusza�o si� po nieskoordynowanych orbitach. Moje nogi zdecydowa�y si� zamieni� w jeden wielki, bolesny skurcz. Z�apa�em g�o�no powietrze. Sprawi�o mu to chyba przyjemno��. _ - Kto ci� przys�a�? I tak si� w ko�cu dowiem. Nigdzie mi si� nie �pieszy. - Nikt mnie nie przys�a� - odpowiedzia�em szybko. Chcia�em zdoby� troch� brzoskwi�. Strzeli� po raz trzeci. S�owo daj�, zaczyna�o to mi si� coraz mniej podoba�. Moje mi�nie i bez tych elektrowstrz�s�w wytworzy�y ju� dosy� kwasu mlekowego. Kiedy doszed�em jako tako do siebie, mia�em kolejnego guza na g�owie i jeszcze wi�ksze skurcze. Poci�gn�� ze swojej szklaneczki. - Musisz wymy�le� co� lepszego - powiedzia�. - Nikt nie ryzykowa�by takiej wspinaczki dla jakich� brzoskwi�. Poza tym brzoskwinie b�d� dopiero za pi�� miesi�cy.- Uni�s� taser. - Kto ci� przys�a�? Nie by�em ju� w stanie wykrztusi� cho�by s�owa. Na szcz�cie chyba to zauwa�y�, bo zaczeka� kilka sekund, po czym powt�rzy� pytanie: - Kto ci� przys�a�? - Wypchaj si� - poradzi�em mu s�abym g�osem. - G�upi ma�y cz�owieczek. - Uni�s� taser, ale w tej samej chwili co� uderzy�o go w r�k�, wytr�caj�c mu bro� z d�oni. Skoczy�, �eby j� podnie��, lecz r�bn�a we� rozmazana plama szaro�ci. Rozleg� si� �oskot zderzenia i �ysy m�czyzna pad� na wznak. Napastnik chwyci� laser, zamachn�� si� b�yskawicznie i wyrzuci� go za balustrad�. To by� Daktyl. Kiedy cz�owiek w kaftanie zobaczy� jego twarz, rzuci� tylko jedno s�owo: - Ty!? Zacz�� gramoli� si� na nogi, ale Daktyl zrobi� krok w jego stron� i kopn�� go w twarz. M�czyzna pad� powt�rnie, przypominaj�c w swoim stroju bia�y, bezkszta�tny worek ze stercz�cymi na zewn�trz ko�czynami. Daktyl sta� przez moment bez ruchu, spogl�daj�c na niego z g�ry, po czym odwr�ci� si� i podszed� do mnie. - To by� paskudny kawa� z t� lin�. Roze�mia�em si� s�abo. - Gdyby� nie by� taki leniwy; zarzuci�by� w�asn� lin�. Przygl�da�em mu si� z niepokojem, ale i tak moje cia�o nie by�o jeszcze w stanie wykona� najmniejszego ruchu. Czy mnie takie kopnie w twarz? Niewa�ne, i tak musia�em si� czego� dowiedzie�. - Jak ci si� uda�o mnie wyprzedzi�, tam w dole, przed barier�? By�e� przecie� wyko�czony, widzia�em. Wzruszy� ramionami. - Tak, masz racj�. Jestem leniwy. - Zdj�� z plec�w jaki� przyrz�d. Wygl�da� jak pistolet z dwoma spustami. Przygotowa�em si� do skoku. Skierowa� go w g�r� i nacisn�� jeden ze spust�w. Us�ysza�em st�umiony huk i co� wbi�o si� w sufit. Nacisn�� drugi spust i nagle rozleg� si� g�o�ny terkot, a Daktyl wraz z niezwyk�ym urz�dzeniem pojecha� nagle w g�r�. Przyjrza�em si� dok�adnie i zobaczy�em drut. - Kanciarz - st�kn��em. Roze�mia� si� i opu�ci� z powrotem na pod�og�. - Co tu robisz, u diab�a? - zapyta�. Powiedzia�em mu. - Nabierasz mnie. - Nie. Roze�mia� si� znowu i wszed� przez szklane drzwi do wn�trza. Zebra�em w sobie wszystkie si�y i spr�bowa�em wsta�. Uda�o si�. Kiedy chwia�em si�, oparty o balustrad�, Daktyl wr�ci� nios�c dwulitrowy plastykowy pojemnik. Wr�czy� mi go. Plastyk by� przera�liwie zimny. - Co to? - Zesz�oroczne brzoskwinie. Z zamra�arki. Zawsze trzyma je a� do chwili, kiedy s� nowe. - Sk�d o tym wiedzia�e�, u licha? Wzruszy� ramionami, wyj�� mi pojemnik z d�oni i wsadzi� do mojego plecaka. - Na twoim miejsca wyni�s�bym si� st�d, zanim przyjdzie do siebie. Nie tylko dlatego, �e ma tutaj sporo rzeczy du�o gorszych ni� laser, ale dlatego, �e ochrona zrobi wszystko, co im ka�e. Jednym susem przesadzi� por�cz i zawis� na ramionach. Nim znikn�� w ciemno�ciach, doda� co�, co dotar�o do mnie wraz z gwa�towniejszym podmuchem wiatru. - To m�j ojciec. Ruszy�em w d� nied�ugo potem. Pod wzgl�dem fizycznym by�em kompletnym wrakiem. W wyniku dzia�ania lasera moje mi�nie by�y wyczerpane bardziej ni� po najwi�kszym nawet wysi�ku. Nie znajdowa�em si� chyba w najlepszej formie do wyj�cia na �cian�, ale Daktyl mia� racj�. W moim stanie nie chcia�bym przed nikim ucieka�, a ju� najmniej przed profesjonalnymi ochroniarzami. Ochrona to nic przyjemnego. U�ywaj� helikopter�w i specjalnych kolejek poruszaj�cych si� na zewn�trz budynku. Strzelaj� gumowymi kulami i z armatek wodnych. Nie, nie dlatego, �e s� tacy humanitarni; ten, kogo str�c�, i tak zginie, a chodzi im tylko o to, �eby nie uszkodzi� samego wie�owca. Opuszcza�em si� wi�c stopniowo, czuj�c si� jak starzec schodz�cy wolno po schodach. Mimo wszystko zej�cie by�o du�o �atwiejsze od wej�cia i dzi�ki sprawnej pracy z linami ju� po niespe�na dziesi�ciu minutach znalaz�em si� na patio, na wierzchniej stronie bariery. Zbli�a�a si� p�noc, ale zrobi�o. si� ja�niej, poniewa� wzeszed� ksi�yc znajduj�cy si� w pierwszej kwadrze, na patio za� przebywa�o znacznie wi�cej os�b ni� o zachodzie s�o�ca. Kilka z nich dostrzeg�o mnie, kiedy zwija�em lin� po pokonaniu ostatniego odcinka. Zignorowa�em ich, staraj�c si� skoncentrowa� wy��cznie na tym, co robi�. Potem, id�c w kierunku kraw�dzi tarasu, wzi��em sobie z bufetu jedn� kanapk�. Coraz wi�cej ludzi patrzy�o w moj� stron� i rozmawia�o, najprawdopodobniej na m�j temat. Jaka� starsza kobieta stoj�ca przy bufecie obrzuci�a mnie uwa�nym spojrzeniem i powiedzia�a: - Spr�buj tych wonton�w. Zdaje si�, �e s� z prawdziw� szynk�. - Lepiej nie - u�miechn��em si� do niej. - Szynka mo�e by� zdradliwa. Nigdy tak naprawd� nie wiadomo, sk�d pochodzi. Jej d�o� zatrzyma�a si� w po�owie drogi do ust i kobieta spojrza�a na mnie szeroko otwartymi oczami, ale potem, niemal wyzywaj�co ugryz�a spory k�s i zacz�a go �u�. - Najwa�niejsze, �eby by�a dobrze ugotowana - powiedzia�a. Ubrany na bia�o steward opu�ci� swoje miejsce u ko�cu sto�u i skierowa� si� do wisz�cego przy drzwiach telefonu. Zabra�em kanapk� ze sob� i ruszy�em do kraw�dzi tarasu, gdzie wyj��em lin� z plecaka. Czu�em, jak dr�� mi nogi. Kobieta wkr�tce znalaz�a si� zn�w ko�o mnie. - Masz - powiedzia�a, wr�czaj�c mi wysok� szklank�, w kt�rej co� delikatnie grzechota�o. - Mro�ona herbata. Zamruga�em ze zdziwieniem. - Dzi�kuj�. To bardzo mi�e z pani strony. Wzruszy�a ramionami. - Wygl�da, �e dobrze ci to zrobi. Chyba nie masz zamiaru tutaj zemdle�? By�oby to niezwykle podniecaj�ce, ale na twoim miejscu stara�bym si� tego unikn��. Obawiam si�, �e ten obrzydliwy typ zawiadomi� ochron�. - Naprawd� tak �le wygl�dam? - Kochanie, wygl�dasz jak odgrzana �mier�. Sko�czy�em przygotowywa� lin� i wpi��em j� w karabinek. - Chyba ma pani racj�. Doko�czy�em pr�dko kanapk� i popi�em j� kilkoma �ykami herbaty. Z pewno�ci� nie by� to pieczony go��bek Szalonej Molly, ale da�o si� zje��. - Dostaniesz niestrawno�ci - ostrzeg�a mnie kobieta. U�miechn��em si�, prze�ykaj�c ostatni, wielki k�s. T�umek przygl�daj�cych mi si� ludzi powi�ksza� si� coraz bardziej. Przy drzwiach k�tem oka dostrzeg�em jakie� poruszenie. Nie zwlekaj�c przeszed�em na drug� stron� barierki. - Musimy to kiedy� powt�rzy� - powiedzia�em. - Nast�pnym razem troch� pota�czymy. Skoczy�em w ciemno��, staraj�c si� rozbuja� tak, �eby od razu dotrze� do �ciany budynku. Nie uda�o mi si�, wi�c popu�ci�em liny i zacz��em macha� nogami. Za drugim razem zabrak�o mi nie wi�cej ni� metr. Czu�em si� ju� troch� lepiej, ale nadal by�em bardzo os�abiony. Spojrza�em w g�r� i zobaczy�em wychylone poza kraw�d� bariery g�owy. Co� b�ysn�o w �wietle ksi�yca. N�? Za trzecim wahni�ciem dotar�em do �ciany i opad�em na g�rn� powierzchni� sze�cianu. Mia�em k�opoty ze z�apaniem r�wnowagi, ale wreszcie uda�o mi si� przechyli� do przodu i, ju� bezpieczny, przytuli�em si� do �ciany. Odwr�ci�em si�, �eby zwolni� lin�, ale nie musia�em tego robi�. Spad�a, ale w dw�ch kawa�kach, nie w jednym. Sukinsyny. Z trudem powstrzyma�em si�, �eby tego nie krzykn��. Lepiej by my�leli, �e spad�em. Poza tym chyba nawet nie da�bym rady. By�em potwornie zm�czony i obawiam si�, �e nie zdo�a�bym wykrzesa� z siebie �adnej energiczniejszej reakcji. Nast�pne sto pi�ter przeby�em niczym paj�k cierpi�cy na reumatyzm - d�ugie, powolne zej�cia i jeszcze d�u�sze odpoczynki. Podczas jednego z nich zasn��em i omal nie spad�em, wi�c potem ju� starannie zabezpiecza�em si� lin�. Za kt�rym� razem musia�em spa� d�u�ej ni� godzin�, kiedy bowiem si� obudzi�em, mia�em zupe�nie sztywne mi�nie. Dopiero po p� godzinie znowu mog�em porusza� si� w miar� p�ynnie. Wreszcie dotar�em do gniazda Szalonej Molly. Wyj��em z plecaka przeznaczone dla niej towary oraz brzoskwinie i u�o�y�em je starannie przy wej�ciu. S�ysza�em jej chrapanie. Potem jak zwykle zostawi�em pod gniazdem swoje rzeczy i ruszy�em w d�, do Fran, �eby zrobi� jej �niadanie. Ale do niej nie dotar�em. Dopadli mnie w porannej szar�wce. To jest dobre miejsce na zdanie w rodzaju: "Rzucili si� na mnie niczym wilki na owc�" albo: "Otoczyli mnie jak stado piranii", ale nic z tego. By�em zbyt zm�czony. Wiem tylko, �e Wyjce po prostu mnie dopadli i ju�. Mnie, kt�ry tego jednego dnia do�wiadczy�em ju� bicia, pora�enia pr�dem, niestrawno�ci, kt�remu przeci�to lin� i zm�czono ka�de w��kienko mi�ni, je�eli tak mo�na powiedzie�. Obserwowa�em ich z t�pym zdziwieniem, kt�re nie by�o tylko poz�, lecz niemo�liw� do opanowania reakcj� na t� ostatni� ju� chyba kropl� w moim dzisiejszym dzbanie nieszcz��. Uprzednio czu�em b�l i stara�em si� nie zwraca� na niego uwagi. Zosta�em wyzwany i czu�em potrzeb� odpowiedzi na wyzwanie. By�em ciekawy i chcia�em t� ciekawo�� zaspokoi�. Ba�em si� i stara�em si� przezwyci�y� strach. Jednak nigdy jeszcze nie czu�em tego, co teraz. By�em w�ciek�y i chcia�em, �eby wszyscy o tym wiedzieli. Pierwsi spadli obok balkonu. Jestem tego pewien. Rzucili si� na mnie z wielk� szybko�ci� bez �adnego zabezpieczenia, ja za� wykorzysta�em ten rozp�d do tego, by ich str�ci� w d�. Trzeci uwa�a� si� pewnie za bardzo przebieg�ego, by wyl�dowa� mi na plecach i przywar� do mnie niczym ma�pa. Przesta�em troszczy� si� o cokolwiek. Rzuci�em si� w bok, celuj�c plecami w kant odleg�ego o dwa metry sze�cianu. Pr�bowa� si� uwolni�, ale nie zd��y�. By�em mu za to wdzi�czny, bo gdyby go tam nie by�o, z ca�� pewno�ci� z�ama�bym sobie kark. On chyba trafi� na balkon. Potem zacz��em biec, ale niezbyt szybko. By�em tak w�ciek�y, �e po prostu chcia�em, 'aby mnie dogonili, bym m�g� przy u�yciu pi�ci i n�g sprawdzi� trwa�o�� ich g�upich, okrutnych �b�w. Przez nast�pne dziesi�� minut trwa� pojedynek biegowy. Jednak nim zabrak�o Wyjc�w, mnie zabrak�o si�. Zatrzyma�em si� na ma�ej platformie utworzonej przez le��c� poziomo wi�zk� przewod�w wentylacyjnych, kiedy w sam �rodek moich prze�ladowc�w wpad� znienacka Daktyl, posy�aj�c trzech z nich w wype�nion� ich wrzaskiem przepa��, dw�ch innych za� zmuszaj�c do po�piesznego odwrotu. Akurat wtedy min�a mi ju� w�ciek�o��, natomiast powr�ci�o zm�czenie. R�wnie� Daktyl sprawia� wra�enie nieco zm�czonego. - Nawet na chwil� nie mog� ci� straci� z oka, co? O co tu chodzi? Znudzili ci si� g�wniarze? - Tak... - roze�mia�em si� s�abo. - Teraz ja jestem twoim d�u�nikiem. - To prawda, dupku. I nie pozwol� ci o tym zapomnie�. Wychyli�em si� troch� i rozejrza�em dooko�a. Nie poprawi�o to bynajmniej mojego samopoczucia. - Daktyl... - Co? - Lepiej si� troch� rozejrzyj.... Podszed� swobodnie do kraw�dzi platformy, spojrza� w d�, na boki, do g�ry i cofn�� si� - Wygl�da na to, �e b�dziesz mia� okazj� od razu mi si� zrewan�owa� - powiedzia�. Otaczali nas Wyjce, wszyscy, jacy jeszcze pozostali przy �yciu. W rozja�niaj�cym si� z ka�d� chwil� mroku pi�li si� ku nam ze wszystkich stron, niczym spiesz�cy na pogrzeb kanibale. Wed�ug mojej oceny mieli�my raczej niewielkie szanse. - Daktyl? - No? - Czy ten tw�j pistolet m�g�by nas st�d jako� wyci�gn��? Potrz�sn�� g�ow�. - Nie mam w co strzeli�. �le stoimy. - Aha. - Mam spadochron - powiedzia�, przechyliwszy nieco g�ow� na bok. - Co? Pokaza� mi szary pakunek przymocowany z ty�u uprz�y. - U�ywa�e� go kiedy�? - Czy wygl�dam na wariata? - odpowiedzia� pytaniem. Wyj��em moj� najmocniejsz�, dziewi�ciometrow� lin� i po��czy�em ni� nasze uprz�e. Wyjce ruszyli. - Odpowied� brzmi "tak" - powiedzia�em. Zacz�li�my biec. Zwali�em dw�ch, Daktyl za� za�atwi� jednego kopni�ciem w twarz. Rozpi�ta mi�dzy nami lina zrzuci�a w przepa�� jeszcze jednego. Spada�em w towarzystwie wij�cych si� w powietrzu cia�, balkon rekreacyjny r�s� coraz szybciej, a ja czeka�em, kiedy Daktyl otworzy spadochron. Wydawa�o si�, �e lecimy ca�� wieczno��. Mog�em ju� dostrzec cia�a Wyjc�w, kt�rzy przebyli t� drog� nieco wcze�niej, rozci�gni�te na chroni�cych balkon pr�tach. Wiatr �wiszcza� mi og�uszaj�co w uszach. Wzesz�o s�o�ce. "Ja tutaj gin�, a to cholerne s�o�ce akurat sobie wschodzi!", pomy�la�em. W jasnym �wietle poranka z plec�w Daktyla wykwit� nagle wielki, jedwabny kwiat. Patrzy�em, jak oddala si� ode mnie, a potem spadochron otwiera si� z g�uchym hukiem. Daktyl zosta� nagle w g�rze, w chwil� p�niej poczu�em potworne szarpni�cie, p�niej za� wisia�em ju� na ko�cu chwiej�cego si� majestatycznie wahad�a i patrzy�em, jak cztery kolejne cia�a rozbijaj� si� o �elazne pr�ty. Chwyci� nas wiatr, unosz�c daleko od wie�owca i obracaj�c nami z wolna, kiedy zbli�ali�my si� do ziemi. Zastanawia�em si�, czy wyl�dujemy na l�dzie, czy w wodzie. Wydostanie si� z bagien zamieszkanych przez aligatory i ludo�erc�w, a potem przedarcie si� przez lini� oddzia��w ochrony wie�y Le Bab stanowi zupe�nie odr�bn� histori�. By�o to trudne, zaj�o sporo czasu, ale uda�o si�.