4909
Szczegóły |
Tytuł |
4909 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4909 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4909 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4909 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Steven Gould
Brzoskwinie dla szalonej Molly
W nocy wiatr oderwa� od zachodniej �ciany budynku, pewnie gdzie� w
okolicy 630 pi�tra, jakiego� jednozaczepowca. S�ysza�em go, gdy
przelatywa� ko�o mnie wrzeszcz�c wniebog�osy, jakby chcia� wykorzysta�
ostatni� okazj� do wyra�enia swojej opinii, chocia� szansa ta nadesz�a
tak niespodziewanie, �e z ca�� pewno�ci� nie zdawa� sobie do ko�ca
sprawy, na czym ona polega�a. Wkr�tce potem uderzy� w przeka�nik
mikrofal na pi�trze 542, nawet do�� mocno, i ju� by�o po szansie.
Czterdzie�ci pi�� sekund p�niej jego szcz�tki wyl�dowa�y w Zatoce Buffalo.
Aligatory by�y chyba bardzo zadowolone.
Nie wiem, czy nawali� mu blok, p�k�a lina, czy mo�e dure� nie umia�
po prostu zawi�za� porz�dnego w�z�a. W ka�dym razie nie�le mnie
nastraszy�. Po�o�y�em si� z powrotem spa� dopiero wtedy, kiedy
sprawdzi�em wszystkie cztery punkty zaczepienia, liny i w�z�y. Czy on
naprawd� musia� tak wrzeszcze�?
Nic z tego, i tak us�ysza�bym, jak rozwala si� o pr�ty anteny. G�upi
jednozaczepowiec.
Nast�pnego ranka obudzi�em si� du�o wcze�niej ni� zazwyczaj, kto�
bowiem szarpa� za jedn� z moich lin w tempie adagio, bum, buty jak w
drugiej cz�ci VII Symfonii Ludwiga. By�a to Szalona Molly.
- Nie �pisz, Bruce? - zapyta�a.
- Ju� nie - j�kn��em. Wcale nie nazywam si� Bruce. Molly, nie
wiedzie� czemu, nazywa wszystkich tym imieniem. - Szto eto, Molly?
Przycupn�a na jednym z metrowych sze�cian�w rozmieszczonych na
�cianach budynku w celu wytworzenia warstwy mikrozawirowa� powietrza.
Ubrana by�a we w�ciekle kwieciste, szkar�atne kimono, jadowicie zielone
szorty, bluz� i jedwabne skarpetki. Jaskrawo-pomara�czowa lina
asekuracyjna, wype�zaj�ca spod kimona niczym w�� kryj�cy g�ow� w jego
fa�dach, nikn�a za rogiem budynku
- Mam przesy�k� dla Bruce'a, Bruce.
Odwr�ci�em si� i spojrza�em w d�. W twarz uderzy� mi podmuch
wilgotnego wiatru. W ci�gu nocy nap�yn�y niskie chmury kryj�c podn�e
wie�y, ale jej cie� k�ad� si� wyra�n�, d�ug� krech� na k��biast�, szar�
powierzchni�.
- O rany, Molly! Przecie� wiesz, �e on zaczyna s�u�b� dopiero za
godzin�. - Cholera, a wi�c ju� si� zgodzi�em! - W porz�dku. Wpadn� do
ciebie, jak tylko si� ubior�.
Mrugn�a dwa razy. Jej oczy by�y jak dwa kamyki w twarzy tak
pomarszczonej i spalonej przez s�o�ce, �e nie spos�b by�o odgadn�� jej
wieku.
- Dobra, Bruce - powiedzia�a, po czym wsta�a i zeskoczy�a z
sze�cianu. Po pi�ciu metrach lina napi�a si� i poci�gn�a j� skosem w
bok, za r�g budynku.
Dopiero wtedy wypu�ci�em powietrze z p�uc. Nie darmo nazywa si� j�
Szalon� Molly.
Ubra�em si�, popi�em wody ze zbiornika, odla�em si� na chmury (a co
mia�em innego zrobi�?) i zwin��em �piw�r.
Po�udniowa �ciana b�yszcza�a o�lepiaj�co w s�o�cu, o�wietlona
dodatkowo promieniami odbijaj�cymi si� od wisz�cej w dole pow�oki chmur.
Na rogu za�o�y�em wi�c szk�a.
Gniazdo Molly zwisa�o niczym siedlisko os z rury wylotu klimatyzacji
na 611 pi�trze. Zosta�o utkane, uszyte, sklecone, powi�zane, pospinane i
po��czone w jedn� ca�o��. Wygl�da�o dok�adnie tak, jak wygl�da gniazdo
os na b�yszcz�cej, chromowanej rurze. Nie wtapia�o si� w t�o.
Znajduj�ca si� jakie� dwa pi�tra ni�ej klatka na go��bie jeszcze
bardziej rzuca�a si� w oczy. Zosta�a wykonana z papieru, arkuszy
plastyku, drutu i ca�a by�a upstrzona ptasimi odchodami. Wisia�a akurat
tam, gdzie wisia�a, poniewa� tylko g�upiec mieszka p o d sraj�cymi
ptakami, a Molly, chocia� szalona, z ca�� pewno�ci� nie by�a g�upia.
Siedzia�a u wej�cia do swego gniazda, balansuj�c na pi�tach niczym
jeden z jej go��bi. Gapi�a si� przed siebie i co� gniewnie mrucza�a.
- Co si� sta�o, Molly? �le spa�a�?
Spojrza�a na mnie ostro.
- Ten cholerny Bruce znowu porwa� mi wczoraj trzy ptaki.
Przywi�za�em tobo�ek do jakiej� klamry w �cianie.
- Kt�ry Bruce, Molly? M�wisz o jastrz�biu?
- Tak, w�a�nie ten. A potem ten drugi Bruce spada w �rodku nocy i
potem nie mog� ju� zasn��, tylko nas�uchuj�, czy nie nadlatuje ten
cholerny jastrz�b. - Cofn�a si� robi�c mi miejsce.
- Jastrz�bie nie poluj� w nocy, Molly.
Wzruszy�a ramionami.
- I co z tego? A wiesz, co by by�o, gdyby ten parszywy, cholerny
Bruce dosta� si� do klatki? Wymordowa�by mi w jedn� noc po�ow� ptak�w. -
Ostrymi, gwa�townymi ruchami zacz�a zwija� jedn� ze swoich lin. - Nie
wiem, czy to jeszcze ma sens, Bruce. Gor�co latem. Ch�odno zim�. Ci ze
�rodka zamiast na Wyjc�w poluj� na mnie, Wyjce ka�� dawa� sobie ptaki,
bo jak nie, to mnie odetn�. Jak nie ma s�o�ca, to nie mog� gotowa�,
chyba �e oddam r�k� albo nog� na opa�. Nie ma �wie�ych warzyw ani
owoc�w. Ten szurni�ty facet z pomocy spo�ecznej, co ma l�k wysoko�ci,
przychodzi co jaki� czas i pyta, czy mo�e mi pom�c. M�wi�, �e tak, �eby
mi przyni�s� troch� owoc�w, a on przynosi podanie o powt�rne przyj�cie
do budynku! Bo�e, zabi�abym kogo� za �wie�� brzoskwini�! Chyba lepiej by
mi by�o tam, w �rodku.
- By� mo�e, Molly. Lata lec�.
- G�wno wiesz, Bruce! Zwariowa�e�, czy co? Mia�abym zamieni� ten
widok na sze�� �cian? Oddycha� tym �wi�stwem, co oni wszyscy? Zostawi�
moje ptaki? Zrezygnowa� z wolno�ci? Do cholery, po czyjej ty w�a�ciwie
jeste� stronie?
- Po twojej, Molly - roze�mia�em si�.
Kln�c ca�y czas pod nosem zacz�a wi�za� go��bie.
Przygl�da�em si� wyblak�ym wycinkom z gazet, kt�re przykleja�a
bezpo�rednio do �ciany budynku. W �wietle s�cz�cym si� przez plastykowe
p�yty tworz�ce dach dostrzeg�em na jednym z nich Molly stoj�c� na
szczycie McKinley. Data pod zdj�ciem �wiadczy�a, �e by�o to dwadzie�cia
lat temu. Obok artyku� o jej drugiej pr�bie wej�cia na Everest.
Doniesienia o wspinaczkach na drapacze chmur w Nowym Jorku, Chicago i
Los Angeles. Moj� uwag� przyku�a datowana wzmianka o jej udanym wej�ciu
na po�udniow� fasad� El Capitan. Ko�czy�a wtedy dok�adnie czterna�cie lat.
Spojrza�em jeszcze raz, �eby dok�adnie zapami�ta�, jaki to dzie�.
Musia�em policzy� w pami�ci, �eby by� zupe�nie pewnym. Jutro Szalona
Molly mia�a urodziny.
Bruce, o kt�rego chodzi�o, nazywa� si� Murry Zapata i by� stra�nikiem
zewn�trznym teren�w rekreacyjnych na po�udniowym balkonie 480 pi�tra.
Oznacza�o to, �e b�d� musia� zanie�� ptaki 131 pi�ter w d�, czyli nieco
ponad p� kilometra. A potem wr�ci�.
Nawet tutaj, na wie�owcu Le Bab, gdzie co metr lub p�tora znajdowa�y
si� jakie� klamry, wyloty powietrza albo te metrowe sze�ciany, me by�o
to wcale �atwe zadanie. Nie op�aca�o mi si� i�� tylko z go��biami Molly,
wi�c opu�ci�em si� pi�� pi�ter ni�ej, by zobaczy� si� z Lennym.
Naprawd� trudno jest porusza� si� doko�a jego mieszkania, bo na
ka�dej p�aszczy�nie poziomej stoi jaka� skrzynka albo doniczka.
Zahaczy�em si� wi�c na jego wysoko�ci i krzykn��em, ile si� w p�ucach:
- Hej, Lenny! Schodz� w d�. Masz co� dla Murry'ego?
Wyprostowa� si�, przerywaj�c walk� z k�p� kopru.
- Tak, zaczekaj chwil�.
Mia� na sobie tylko szorty i uprz��. By� ca�y br�zowy. Gdybym ja
zrobi� co� takiego, zamieni�bym si� w plantacj� czerniak�w.
Lenny znikn�� we wn�trzu swego namiotu, ja za� ruszy�em w tamt�
stron�, lawiruj�c ostro�nie mi�dzy ro�linami. Czu�em zapach ziemi -
tutaj w g�rze bardzo rzadko spotykany. Bogaty, wr�cz namacalny. Budzi�
wspomnienia �wie�o zaoranych p�l lub dopiero co wykopanych grob�w. Kiedy
dotar�em do namiotu, Lenny wyszed� trzymaj�c w r�ku niewielk� torb�.
- Co tam masz? - zapyta�em.
Wzruszy� ramionami. .
- Czosnek, kminek i any�ek. Waga jest podana na opakowaniu. Murry nie
powinien mie� z tym k�opotu; chicanos nigdy nie maj� do�� czosnku.
Powiedz mu, �e w przysz�ym tygodniu b�d� mia� troch� tych ma�ych chili
muy caliente.
- Kapuj�.
- Aha, przy okazji: Fran wczoraj kaza�a ci powt�rzy�, �e ma kilka
stokrotek.
- Dobra. Czy ty hodujesz jakie� owoce, Lenny?
- Na tych p�kach? My�la�em kiedy� o kar�owatej pomara�czy, ale
zrezygnowa�em. Mam troch� je�yn, ale jeszcze nie dojrza�y. Drzew nie ma
gdzie zasadzi�. W zesz�ym roku posadzi�em kantalup�, ale to za du�o
k�opotu. Potrzebne s� znacznie wi�ksze grz�dki ni� moje.
- Tak tylko zapyta�em. - Jego torebka do��czy�a do go��bi
znajduj�cych si� w plecaku. - Mog� p�no wr�ci�.
- Wiem, wiem - pokiwa� g�ow�. - Lepiej, �e idziesz ty, a nie ja.
Ostatnim razem Wyjce zabrali mi wszystkie pomidory. Uwa�aj tam na dole.
Zaj�li ca�y obw�d mi�dzy 520 a 530.
- Doprawdy? Na szcz�cie to w niczym nie narusza mojej w�adzy
zwierzchniej.
Wzruszy� ramionami.
- Po prostu b�d� ostro�ny. Mog� si� zgodzi� na ma�� dzia�k� dla nich.
Na przyk�ad kilka z�bk�w czosnku.
- Jeszcze nikt nigdy nie bra� dzia�ki z mojego �adunku. I nikomu to
si� nie uda.
- A Daktyl?
- Nie mia�em z nim �adnych problem�w. To tylko dzieciak.
Lenny wzruszy� ramionami.
- Niejednego ju� pos�ali na d� - zauwa�y�. - Uwa�aj, bo jak ci�
zepchn�, to b�dziemy musieli szuka� kogo� nowego do kurs�w. B�d� ostro�ny.
- To w�a�nie robi� najlepiej.
Fran mieszka�a za rogiem, na wschodniej �cianie. Piel�gnowa�a
kwiatki, przyjmowa�a szycie i pranie, a kiedy promienie s�o�ca pada�y na
jej bateri� s�oneczn�, ogl�da�a telewizj�.
- Dlaczego nie mieszkasz w �rodku, Fran? Mog�aby� ca�� dob� ogl�da�
telewizj�.
U�miechn�a si� do mnie; musz� przyzna�, �e nie by�o w tym nic
nieprzyjemnego.
- No, pewnie. I zaraz wa�y�abym ze sto kilo po tych syntetycznych
�wi�stwach, kt�re tam jedz�, bo nie mia�abym gdzie si� rusza� i
musia�abym mie� pozwolenie, �eby hodowa� cho�by jednego n�dznego
kwiatka, dodatkowy przydzia� wat�w na �wiat�o dla niego i tak dalej, i
tak dalej. Jak maj� wsadzi� mnie do trumny, to dopiero po �mierci.
- Przecie� maj� sale gimnastyczne, ruchome bie�nie i balkony
rekreacyjne.
- Wielkie mi co. Zamknij si� na moment, bo musz� zobaczy�; czy Bob
ci�gle w�cieka si� na Sue, dlatego �e odkry� romans Marilyn z lekarzem
jej matki: Jak wejdzie reklama, narw� stokrotek.
Odwr�ci�a si� do ekranu. Czeka�em, przygl�daj�c si� jej b�awatkom i
bratkom.
- No tak, mia�am racj�. Marilyn sypia z matk� Sue. Wszystko, dobrze
si� sko�czy. - Wsadzi�a telewizor do kieszeni i zaj�a si�
przygotowaniem dla mnie stokrotek. - W przysz�ym tygodniu b�d� mia�
peonie. - Kiedy umocowywa�em bukiecik na zewn�trz plecaka, �eby nie
zgnie�� p�atk�w, Fran zbli�y�a si� do mnie.
- Wpadniesz, kiedy b�dziesz wraca�?
- Mo�e - skin��em g�ow�. - Ale chyba i tak nie wpasuj� si� w tw�j
rozk�ad jazdy.
Cofn�a si�.
- Bardzo bym chcia�, Fran, serio, ale chc� da� Molly na urodziny
troch� �wie�ych owoc�w i nie wiem, gdzie b�d� ich szuka�.
Odwr�ci�a si� ode mnie i wzruszy�a ramionami. Sta�em jeszcze przez
moment, a potem odszed�em, czuj�c ogarniaj�c� mnie z�o��. -Kiedy
obejrza�em si�, ogl�da�a znowu telewizj�.
Wyjce zagarn�li dziesi�� pi�ter Le Bab wraz z otaczaj�c� je
przestrzeni�. By�y to cztery prostok�ty o wymiarach czterdzie�ci na
dwie�cie pi��dziesi�t metr�w ka�dy, czyli w sumie czterdzie�ci tysi�cy
metr�w kwadratowych powierzchni. U podstawy ka�dy z bok�w wie�owca liczy
sobie kilometr d�ugo�ci, ale potem stopniowo si� zw�aj�, a� wreszcie na
wysoko�ci trzech tysi�cy metr�w maj� ju� tylko po dwadzie�cia metr�w.
Zach�anno�� Wyjc�w by�a mi bardzo na r�k�, bo jest ich tylko oko�o
trzydziestu pi�ciu, a czterdzie�ci tysi�cy metr�w kwadratowych to
naprawd� bardzo du�o. Spuszczaj�c si� powoli na 529 okr��y�em
jednocze�nie budynek. Spora grupa opala�a si� w hamakach na po�udniowej
�cianie, jednego lub dw�ch zauwa�y�em na wschodniej, ale najwi�ksze
zgromadzenie by�o na zachodniej �cianie. Na p�nocnej dostrzeg�em tylko
jednego.
Tam w�a�nie, trzymaj�c si� z dala od osamotnionego osobnika,
opu�ci�em si� na 521 i z�o�y�em w p� moj� najd�u�sz� lin�. By�a
b��kitna, mia�a sto metr�w d�ugo�ci i dwana�cie milimetr�w �rednicy.
Owin��em j� doko�a jednego z sze�cian�w, zaczepiwszy o drugi w miejscu
z�o�enia; oba ko�ce zwisa�y wolno. P�tl� przesun��em do samej �ciany,
�eby przypadkiem nie spad�a, po czym zahaczy�em karabinek o podw�jn� lin�.
Tymczasem facet zauwa�y� mnie i zaciekawiony zacz�� przemieszcza� si�
po sze�cianach w moj� stron�. Str�ci�em nog� zwini�t� lin� - opad�a
idealnie, bez �adnych w�z��w ani zahacze�. Krzykn�� co�. Nie czekaj�c
skoczy�em, d�oni� zabezpieczon� r�kawiczk� trzymaj�c lin� w miejscu,
gdzie wychodzi�a z karabinka. Na przebycie czterdziestu metr�w
potrzebowa�em pi�ciu skok�w i dziesi�ciu sekund. W po�owie drogi
us�ysza�em, jak wzywa pozosta�ych i jak ci wy�a�� zza rogu. Na 518
wyhamowa�em i przywar�em do �ciany. Najbli�szy Wyjec mia� do mojej liny
jeszcze jakie� pi�tna�cie metr�w, ale przyspiesza�. Znalaz�em dobry
punkt oparcia i szarpn��em mocno za jeden koniec liny, posy�aj�c w g�r�
sinusoidaln� fal�. Dotar�a bez przeszk�d do ko�ca; obluzowana lina
zsun�a si� z. sze�cianu, doko�a kt�rego by�a owini�ta, i spad�a.
Usiad�em, zapieraj�c si� najmocniej, jak tylko mog�em. Stumetrowa lina
wa�y oko�o o�miu kilogram�w i jej szarpni�cie mog�oby �atwo str�ci� mnie
z sze�cianu, na kt�rym si� znajdowa�em.
Strasznie wrzeszczeli, ale �aden nie zdecydowa� si�, �eby za mn� ruszy�.
- Zostawcie sukinsyna - us�ysza�em w pewnym momencie. - B�dzie musia�
t�dy wraca�. Wtedy damy mu nauczk�.
Wszyscy stra�nicy handluj�. To dobre zaj�cie dla kogo�, kto jest w
�rodku. Nawet to, co powstaje wewn�trz wie�owca, pr�dzej czy p�niej
trafia na zewn�trz. Nie ma tutaj �adnych kontroli, kamer telewizyjnych
ani szpicli. Tylko Wyjce, kt�rzy w jakim� sensie stanowi� odpowiednik
tego wszystkiego.
Murry jest inny ni� reszta stra�nik�w. Nie handluje kok� ani haszem,
ani innymi farmakologicznymi �wi�stwami, i traktuje nas jak ludzi. M�wi,
�e sam kiedy� by� na zewn�trz. Wierz� mu.
- No, Murry, jak tam twoja �ona? Urodzi�a ju�?
- Jeszcze nie. I �eby� wiedzia�, jak ju� j� zm�czy�a ta ci��a. Brzuch
ma o, taki - wyci�gn�� przed siebie r�ce. - Powiedz Fran, �e chc� co�
specjalnego, jak ju� si� rozsypie. Mo�e r�e.
- Psiakrew, Murry, przecie� wiesz, �e Fran nie b�dzie mia�a r�. Na
pewno nie w tych pieprzonych doniczkach, Lilie, mo�e tak. Zapytam j�.
Wisia�em w mojej uprz�y na zewn�trz klatki otaczaj�cej balkon, Murry
za� sta� w �rodku, w�chaj�c stokrotki. Na balkonie w pewnej odleg�o�ci
od nas jakie� dzieciaki gra�y w pi�k�, a kilkoro doros�ych wygl�da�o na
zewn�trz przez kraty. Niekt�rzy przygl�dali mi si�, ale nie zwraca�em na
to uwagi.
Murry odliczy� zap�at� za �adunek i poda� mi przez kraty, a ja
schowa�em j� do zapinanej na suwak kieszeni. Potem wyci�gn�� rzeczy,
kt�re zam�wi�em poprzednim razem. Pow�drowa�y, jedna za drug�, do plecaka.
- Masz tu czasem jakie� �wie�e owoce, Murry?
- Czy ja, ch�opie, wygl�dam na milionera? Te ch�opaki mieszkaj�
powy�ej 750. Do diab�a, kiedy� by�em w eskorcie na 752 i kiedy oni sobie
gadali, ja czeka�em na patio. Kurcz�, ten go�� mia� jab�ka, gruszki i
wi�nie! W i � n i e! - potrz�sn�� g�ow�. - W og�le, dziwnie tam by�o.
�adnych krat ani nic. - Zacisn�� palce na �elaznym pr�cie. - Tylko
barierka do piersi, i to wszystko.
- Ja my�l�. Nie musz� si� o nas martwi�, bo maj� przecie� granic� na
650. Za�o�� si�, �e wy�ej pe�no otwartych balkon�w.
- Zamilk�em na moment. - No nic, musz� ju� i��. Czeka mnie daleka droga.
- Lepiej, �e ciebie ni� mnie. Nie zapomnij powiedzie� Fran o tych
ekstra kwiatkach.
- Dobra.
Czekali na mnie na po�udniowej �cianie, wszyscy Wyjce, ilu ich tylko
by�o, milcz�cy i czujni. Zatrzyma�em si� cztery pi�tra poni�ej, �eby
odpocz��. Przy okazji zwin��em lin� asekuracyjn� i schowa�em do plecaka.
Siedzia�em spokojnie, czuj�c na plecach ci�ar pi�tnastu kilogram�w
sprz�tu i towar�w, i patrzy�em na �wiat.
Wiatr wia� teraz bardziej z po�udniowego zachodu i by� mniej wilgotny
ni� rano. Przybra� tak�e na sile, ale liczne sze�ciany sprawia�y, �e
przy samej �cianie budowli powietrze w dalszym ci�gu . by�o niemal
zupe�nie spokojne.
W ci�gu dnia zalegaj�ce nisko chmury porozrywa�y si�, pozwalaj�c
dostrzec fragmenty le��cego pod nimi terenu. Siedz�c na swoim.
sze�cianie niczym na grz�dzie kontemplowa�em wizj� upadku. Od poziomu
gruntu dzieli�y mnie nieco ponad dwa kilometry - niez�y lot, tyle tylko,
�e przy takiej pogodzie waln��bym po drodze w jeden z taras�w
rekreacyjnych. Podczas mocnego po�udniowego wiatru mo�na by�o liczy� na
to, �e spadnie si� na bagna.
Teraz czeka�a mnie trudna przeprawa. Musia�em wspina� si� bez
asekuracji:
�adnych lin, sieci, mo�liwo�ci b��du. Gdybym przegra�, m�g�bym
jeszcze zaprz�ta� sobie g�ow� tylko tym, czy krzycze� podczas lotu, czy
te� zachowa� do ko�ca dumne milczenie.
Wyjce nie daliby mi czasu na zastanawianie si� nad subtelno�ciami.
W wi�kszo�ci nie byli rewelacyjnymi wspinaczami, ale paru mia�o nie
najgorsze poj�cie o technice. Najpierw musia�em oddzieli� dobrych od
z�ych, a potem okaza� si� lepszym od tych dobrych.
Wsta�em i daj�c dwumetrowe susy z jednego sze�cianu na drugi zacz��em
biec w poprzek �ciany. Us�ysza�em krzyki, ale nie spojrza�em w g�r�. Nie
mia�em odwagi. Umys� wy��czy� si�, by nie przeszkadza� cia�u w
dzia�aniu. Oczy rejestrowa�y, cia�o dzia�a�o, m�zg odpoczywa�.
Zbli�aj�c si� do rogu nieco zwolni�em, a potem zatrzyma�em si�
raptownie, jedynie z najwy�szym trudem odzyskuj�c zachwian� r�wnowag�.
By�o ju� ich nade mn� znacznie mniej. Mo�e sze�ciu zdo�a�o dotrzyma�
mi kroku. Reszta' usi�owa�a nad��y� pomagaj�c sobie linami.
B�yskawicznie wspi��em si� dwa pi�tra w g�r�, wykorzystuj�c w�ski komin
mi�dzy nie u�ywan� wie�� destylacyjn� i obudow� agregatu ch�odniczego,
po czym przedosta�em si� na drug� �cian� i ponownie pu�ci�em si� p�dem
przed siebie.
Kiedy znowu si� zatrzyma�em, by zyska� kolejne dwa pi�tra, by�o ich
ju� tylko dw�ch. Pozosta�a czw�rka zrezygnowali z wy�cigu w poziomie i
wspina�a si� teraz w g�r�.
Dobieg�em niemal do p�nocno-zachodniego rogu i skierowa�em si� do g�ry.
Pierwszy postanowi�, dobry Jezu, wykopa� mnie po prostu z tego �ycia.
Wyci�gn�� lin�, umocowa� do czego� pod r�k� i zacz�� zsuwa� si� wielkimi
susami. Chcia� waln�� we mnie z ca�ym rozmachem, na pewno nawet. Nie
zwraca�em na niego uwagi do ostatniej chwili, a potem pad�em p�asko na
sze�cian, on za� r�bn�� stopami w �cian� nad moj� g�ow�.
Odbi� si�, a ja skoczy�em za nim.
Zblad� jak trup. Wszystkiego m�g� si� spodziewa�, ale nie w�a�nie t e
g o! Przypi��em si� do niego jak ma�pa, opasuj�c go w pasie nogami;
jedn� r�k� chwyci�em za jego lin�, a drug� r�bn��em go z ca�ej si�y w
twarz. Poczu�em, jak trzeszczy mu szcz�ka, i w tej samej chwili jakby
usz�o z niego powietrze. Zwolni� uchwyt pod karabinkiem i zacz�� zsuwa�
si� w d�. Zacisn��em mocniej nogi, r�kami chwytaj�c si� liny z ca�ej
si�y. Ramiona zatrzeszcza�y mi pod podw�jnym obci��eniem, ale uda�o mi
si� go zatrzyma�. W tej samej chwili wr�cili�my z powrotem do �ciany i
wyl�dowali�my na sze�cianie, on pode mn�, a ja okrakiem na nim.
Jego kole� opuszcza� si� znacznie wolniej. By� ubezpieczony, ale
widzia�, co przytrafi�o si� jego kumplowi, i nie mia� zamiaru pr�bowa�
tego samego sposobu. Dzieli�y go ode mnie jeszcze dwa pi�tra, wi�c
przywi�za�em nieprzytomnego Wyjca, �eby nie zrobi� sobie przypadkiem
krzywdy, i zacz��em znowu biec.
Us�ysza�em krzyk, ale nie ruch. Kiedy si� obejrza�em, by� pochylony
nad moim znajomym ze z�aman� szcz�k�. Dotar�em do wylotu klimatyzacji i
skierowa�em si� ku niebu najszybciej, jak tylko potrafi�em.
Znajdowa�em si� w po�owie terytorium Wyjc�w. Po prawej mia�em t�
grup�, kt�ra postanowi�a najpierw nabra� nieco wysoko�ci; skr�cali
w�a�nie w moj� stron�, chc�c przeci�� mi drog�. Wspina�em si�,
oddychaj�c szybko, ale nie rozpaczliwie. W tym tempie mog�em porusza�
si� jeszcze przez co najmniej p� godziny. Wiedzia�em o tym, �e jest
opr�cz mnie tylko jeden cz�owiek, kt�ry m�g�by wytrzyma� to tempo, i
by�em bardzo ciekaw, czy nie ma go przypadkiem gdzie� nade mn�.
Spojrza�em w g�r�.
By�.
Ale nie na �cianie.
Nie mia� liny.
I spada� na mnie.
Spr�bowa�em rzuci� si� w bok, w jedynym kierunku, w kt�rym mia�em
jak�� mo�liwo�� manewru, ale uda�o mi si� tylko cz�ciowo. Trafi� mnie
stop� w g�ow� i na moment zamroczy�; spad�em trzy metry w d�, na inny
sze�cian, zachwia�em si�, odbi�em od �ciany i ze�lizgn��em. Upadek by�
nag�y, �ciskaj�cy bebechy i przera�aj�cy. Chwyci�em kraw�d� sze�cianu
czubkami palc�w, naci�gaj�c bark i rozbijaj�c o co� �okie�. P�ka�a mi
g�owa, niebo zatacza�o zwariowane ko�a, a ja doskonale wiedzia�em; �e
pode mn� jest co najmniej kilometrowa pustka.
Kiedy tak wisia�em, Daktyl jako� si� zatrzyma� kilka pi�ter pode mn�
i dopiero wtedy dostrzeg�em metaliczny b�ysk cienkiego drutu ci�gn�cego
si� w d� �ciany budynku.
Wci�gn��em si� wreszcie na sze�cian i zacz��em szybko trawersowa�
�cian�, staraj�c si� jak najszybciej oddali� od tego drutu. Usi�owa�em
nie zwraca� uwagi na nadwer�ony bark, rozbit� g�ow�, wrzeszcz�cy w
�o��dku strach i zimny, lepki pot.
Za mn� rozleg� si� dziwny warkot; k�tem oka zarejestrowa�em jaki�
ruch. Odwr�ci�em si� i dostrzeg�em mkn�cy w g�r� po �cianie wie�y szary
cie�. Unios�em g�ow�.
Czeka� na granicy terytorium Wyjc�w i przygl�da� mi si�. Bli�ej
znajdowali si� ci trzej idioci usi�uj�cy odci�� mi drog� ucieczki.
Oceni�em dziel�c� mnie od nich odleg�o��, zastanowi�em si� przez moment,
po czym w��czy�em przyspieszenie. Oni nie byli ju� w stanie tego zrobi�.
Wyprzedzi�em ich, zanim jeszcze dotarli do wylotu klimatyzacji. Przez
kilka pi�ter pr�bowali jeszcze dotrzyma� mi kroku, a jeden nawet rzuci�
we mnie hakiem, kt�ry jednak nie dolecia� do celu.
Potem zosta� ju� tylko Daktyl.
Kiedy dotar�em do 530, znajdowa� si� bezpo�rednio nade mn�.
Zatrzyma�em si� na moment i spojrza�em w d�. Wyjce zrezygnowali z
po�cigu i przygl�dali si� nam. Nawet najwi�ksi maruderzy dotarli ju� na
t� �cian� i r�wnie� usadowili si� na sze�cianach, czekaj�c na rozw�j
wypadk�w. Ponownie skierowa�em wzrok w g�r�. Daktyl przesun�� si� z pi��
metr�w w bok i usiad� na jakiej� p�ce. Wspi��em si� na t� sam� wysoko��
i r�wnie� usiad�em.
Daktyl pojawi� si� pewnego dnia w samym �rodku terytorium Wyjc�w.
Trzech z nich polecia�o w d�, zanim reszta postanowi�a; �e lepiej chyba
b�dzie po prostu go ignorowa�, bo mo�e si� to sko�czy� wyt�pieniem
Wyjc�w. Daktyl jest samotnikiem pos�uguj�cym si� wszystkimi technikami -
chodzi bez zabezpieczenia, na linie, a tak�e u�ywa r�nych zmy�lnych
mechanizm�w.
By�o w nim co� takiego, �e niemal nie dawa�o si� go dostrzec. Tak
jakby wtapia� si� w �cian�. Jego kombinezon, buty, a nawet uprz�� by�y
r�wnie szare jak sze�cian, na kt�rym siedzia�. Uprz�� obwiesi�
najr�niejszymi pude�eczkami i torebkami, dzi�ki czemu wygl�da� dosy�
p�kato i przypomina� troch� ��wia o d�ugich ko�czynach. By� m�odszy,
ni� my�la�em, ale te� nigdy wcze�niej nie widzia�em go z tak bliska;
mia� nie wi�cej ni� dwadzie�cia lat. Jego oczy, ch�odne i spokojne,
patrzy�y prosto na mnie. Nie by� w og�le spocony.
- Dlaczego? - zapyta�em.
Wzruszy� ramionami.
- B�d� sob�, sta� si� cz�stk� otoczenia. Kto to powiedzia�?
- Wielu tak m�wi�o. Ja te�.
Skin�� g�ow�.
- No wi�c ja w�a�nie to robi�. Staj� si� cz�stk� �rodowiska. A ty
powiniene� ju� wiedzie� o nim przynajmniej jedno, pajacu...
- Co takiego? - zapyta�em nieufnie.
- �e �rodowisko jest wrogie.
Spojrza�em przed siebie. Daleko w oddali, na zatoce Galveston, wida�
by�o bia�e �agle.
- Czy co� ci kiedy� zrobi�em?
- Niepotrzebnie bierzesz to do siebie - u�miechn�� si�. To nie ma nic
wsp�lnego z tob�. Pomy�l o mnie jako o pozasomatycznym czynniku
ewolucyjnym. Musisz si� rozwija�. Musisz si� dostosowywa�. Mano a Mano -
takie tam g�wno.
Zostawi�em go na moment. W dole Wyjce zbierali si� w coraz
liczniejsz� gromad� zawzi�cie o czym� dyskutuj�c, pomagaj�c sobie przy
tym gwa�townym wymachiwaniem r�kami.
- Taak... - odezwa�em si� po jakiej� chwili. - By�e� kiedy� w centrum
Houston?
Zamruga� ze zdziwieniem, otworzy� usta, �eby co� powiedzie�, ale
zaraz je zamkn��. Wreszcie, jakby wbrew w�asnej woli, wykrztusi�:
- Na ziemi? Nie. Oni tam zjadaj� ludzi.
Wzruszy�em ramionami.
- Czasem tak, a czasem nie. Ostatnio, jak by�em w Parku Spokoju,
jedli ogony aligator�w w syjamskim sosie orzechowym. Chyba �e akurat
aligatory wzi�y si� za nich.
- Och.
- By�e� w og�le kiedy� na dole?
- Urodzi�em si� w �rodku.
- C�, w ka�dym razie, nie zaprz�taj sobie tym g�owy - powiedzia�em i
wsta�em na nogi.
Zmarszczy� brwi.
- Co to ma znaczy�?
- Niewa�ne, gdzie si� urodzi�e� - powiedzia�em z u�miechem. - Wa�ne
jest tylko to, gdzie umrzesz.
Ruszy�em w g�r�.
Pierwsze p� godziny min�o zupe�nie spokojnie. Poczeka� jak��
minut�, nim zacz�� si� wspina� w �lad za mn�, i przez nast�pnych
siedemdziesi�t pi�ter mog�o si� wydawa�, �e ��czy nas niewidzialna,
pi�tnastometrowa lina. Oko�o 600 zmniejszy� odleg�o�� do dziesi�ciu
metr�w. Zwi�kszy�em nieco tempo, ale przez kolejnych dziesi�� pi�ter
dystans pozosta� ten sam.
Oddech mia�em ju� znacznie ci�szy, a mi�nie ud i ramion pali�y mnie
�ywym ogniem. Ubranie mia�em dok�adnie przesi�kni�te potem, ale moje
d�onie by�y suche. Z�apa�em odpowiedni rytm.
Daktyl r�wnie� wspina� si� bardzo szybko, lecz jego ruchy by�y
gwa�towniejsze, znacznie mniej ekonomiczne. Odleg�o�� ca�y czas wynosi�a
dziesi�� metr�w, ale wiedzia�em, �e to wszystko, na co go sta�.
Zdwoi�em szybko��.
Wszech�wiat sk�ada� si� ju� tylko ze �cian, kolejnego uchwytu,
kolejnego oddechu. Nie by�o ju� �adnych brzoskwi�, �adnych urodzin,
kwiat�w, nie istnia� �aden Daktyl. Nie by�o ju� nawet �adnej my�li.
Ale b y � b�l.
Moje uda przesta�y pali�, a zacz�y krzycze�. Przenios�em cz��
obci��enia na r�ce i wkr�tce r�wnie� one do��czy�y do ch�ru. Maj�c przed
oczami ju� tylko czerwonaw� mg�� przeby�em jeszcze pi�tna�cie pi�ter, po
czym zwali�em si� bez si� na jeden z sze�cian�w.
Gdy pr�bowa�em z�apa� oddech, �wiat zatacza� wok� mnie dzikie ko�a.
Czu�em w udach zacz�tki skurcz�w i stara�em si� dostarczy� kom�rkom we
w��knach mi�niowych tyle tlenu, ile tylko mog�em. Kiedy wreszcie �wiat
uspokoi� si�, spojrza�em w d�, w poszukiwaniu Daktyla.
Nie dostrzeg�em go. Czy�by zrezygnowa�?
Nie mia�em poj�cia i bardzo mnie to niepokoi�o.
Pi�� pi�ter nade mn� znajdowa�a si� bariera - czarny, prostopad�y do
�cian wyst�p dziesi�ciometrowej szeroko�ci, doskonale g�adki, wykonany z
metalu, o spawach niedostrzegalnych go�ym okiem. Nie wiedzia�em, co
znajduje si� nad nim. Kr��y�y plotki o automatycznych laserach,
uzbrojonych stra�nikach i sterowanych komputerowo urz�dzeniach
kontrolnych. B�d� mia� czas si� tym martwi�, kiedy ju� tam si� znajd�.
Brakowa�o mi do bariery jeszcze dw�ch pi�ter, kiedy zza
p�nocno-wschodniego rogu wy�oni� si� Daktyl.
Znajdowa� si� wy�ej ode mnie.
To by�o niemo�liwe. Niewiele brakowa�o, �ebym w tym momencie
zrezygnowa�, ale co� kaza�o mi i�� naprz�d. Staraj�c si� o niczym nie
my�le� ruszy�em biegiem w kierunku �ciany zachodniej, skacz�c niczym
wiewi�rka z jednego sze�cianu na drugi, choci�� mi�nie nie, chcia�y ju�
podporz�dkowa� si� mojej, woli. Dwukrotnie o ma�o nie chybi�em: raz,
kiedy zacz��em si� zastanawia�, w jaki spos�b uda�o mu si� mnie
wyprzedzi�, a drugi, kiedy zawi�d� mnie mi�sie� czw�rg�owy uda.
Dysz�c ci�ko zatrzyma�em si� na rogu i obejrza�em za siebie. Daktyl
szed� za mn�, swobodnie, niespiesznie, niemal elegancko. Schowa�em si�
szybko za r�g i ruszy�em w g�r�, by po chwili przycupn�� na sze�cianie,
g�ow� dotykaj�c czarnej spodniej powierzchni bariery. Wyjrza�em
ostro�nie: Daktyl przystan�� na moment, najwyra�niej odpoczywaj�c.
Zdj��em plecak i wydoby�em z niego trzydziestometrowy odcinek liny o
dwutonowej wytrzyma�o�ci, p�metrowy kawa�ek ��cznika obliczonego na
dziesi�� kilogram�w oraz hak, a nast�pnie umocowa�em hak do liny za
pomoc� tego ��cznika.
Jeszcze raz wychyli�em si� za r�g. Daktyl zbli�a� si�, ale powoli i
ostro�nie. Dzieli�o go ode mnie jeszcze oko�o dwustu metr�w w poziomie.
Opu�ci�em si� dwa metry w d� i wyszed�em z powrotem na p�nocn� �cian�.
Daktyl zatrzyma� si� na m�j widok, ale ja nie zwraca�em na niego �adnej
uwagi, zajmuj�c si� wy��cznie lin� z przymocowanym do niej hakiem;
spu�ci�em jej jakie� pi�tna�cie metr�w, po czym zacz��em ni� ko�ysa�.
Nie by�o to wcale �atwe. Nie mia�em czasu, �eby si� jako�
zabezpieczy�, a chocia� hak wa�y� nie wi�cej ni� trzy kilogramy, to przy
coraz wi�kszych wychyleniach m�g� oderwa� mnie od �ciany, tym bardziej,
�e w tym akurat miejscu wiatr zdawa� si� przybiera� nieco na sile.
Wreszcie rozbuja�em go na tyle, �e postanowi�em spr�bowa�. Kiedy
opada� w d�, poci�gn��em lin� mocno do siebie i hak nabieraj�c
szybko�ci polecia� w g�r�, ponad kraw�d� bariery. Nie mia�em poj�cia,
jakiej jest ona grubo�ci ani czy po drugiej stronie znajdzie si� co�, na
czym hak m�g�by-si� zatrzyma�. Wstrzyma�em oddech.
Us�ysza�em przyt�umiony odg�os uderzenia metalu o metal i lina
zwiotcza�a mi w r�kach. Przez moment my�la�em, �e hak spada, i mocno si�
przestraszy�em, bo nie do��, �e i tak ju� z trudem �apa�em r�wnowag�, to
na dodatek nie wiedzia�em, jak daleko ode mnie jest Daktyl. W tej samej
chwili hak zaczepi� o co� i lina przesta�a si� zsuwa�.
Zaryzykowa�em szybkie spojrzenie do ty�u: Daktyl mia� jeszcze jakie�
sto metr�w. Cofn��em si� na zachodni� �cian�, ostro�nie napinaj�c lin�.
Szcz�liwie uda�o mi si� zaczepi� j� w taki spos�b, �e Daktyl b�dzie
m�g� j� zobaczy� dopiero wtedy, kiedy znajdzie si� na tej samej �cianie,
co ja.
Dwie minuty zaj�o mi przywi�zanie liny do sze�cianu, a nast�pnie
zabezpieczenie jej na dw�ch dodatkowych. Kiedy si� z tym upora�em,
pogna�em na o�lep trzy pi�tra w d� i schowa�em si� za wylotem powietrza.
W tej samej chwili zza rogu wy�oni� si� Daktyl. Zobaczy� lin� i
szarpn�� za ni� mocno, lecz dziesi�ciokilogramowy ��cznik wytrzyma�.
Zapi�� na niej karabinek i skoczy� niczym lataj�ca wiewi�rka; jeszcze
zanim zdo�a� chwyci� lin� d�o�mi, zawis� na niej cz�ci� swego ci�aru.
��cznik p�k�. Daktyl nabra� gwa�townie powietrza, ale nie krzykn��
ani nie zakl��. Zamiast tego pr�bowa� obr�ci� si� wlocie tak, �eby
uderzy� nogami w p�dz�c� mu na spotkanie �cian�.
Uda�o mu si� to tylko po�owicznie. R�bn�� w kraw�d� sze�cianu, jedn�
nog� cz�ciowo amortyzuj�c si�� uderzenia. Us�ysza�em, jak pod wp�ywem
wstrz�su powietrze opuszcza jego p�uca, i w tej samej chwili zacz�� si�
ze�lizgiwa� po linie w kierunku jej wolnego ko�ca, niezdarnie pr�buj�c
czego� si� z�apa�, ale uzyskuj�c tylko pewne spowolnienie upadku.
Uderzy�em niczym atakuj�cy w��.
Znajdowa�em si� ju� poni�ej miejsca, w kt�rym r�bn�� w �cian�
budynku, wi�c tylko da�em trzy pot�ne susy, by dosta� si� dok�adnie pod
niego. Jego karabinek zsun�� si� z liny, Daktyl run�� w d�, a w u�amek
sekundy p�niej moja d�o� chwyci�a za jego uprz��, ja za� przywar�em
ca�ym cia�em do mojego sze�cianu.
Ju� po raz drugi tego dnia o ma�o nie wywichn��em barku Niewiele
brakowa�o, �eby masa jego bezw�adnie spadaj�cego cia�a str�ci�a mnie ze
�ciany. Koszula trzasn�a mi na plecach, jego g�owa z kolei uderzy�a w
kraw�d� sze�cianu i oklap� mi w r�ku niczym bezw�adny worek ziemi, tyle
tylko, �e ci�ki jak ca�y �wiat.
Min�o sporo czasu, zanim uda�o mi si� wreszcie go wci�gn�� na
sze�cian i zabezpieczy� przed zsuni�ciem.
Jeszcze d�u�ej trwa�o zarzucenie drugiego haka w to samo miejsce,
gdzie wyl�dowa� pierwszy. Zdaje si�, �e poprzednio mia�em sporo
szcz�cia, bo tym razem sztuka ta uda�a mi si� dopiero za sz�stym razem.
Za�o�y�em bloczek i pomalutku wspi��em si� na g�r�.
Nad barier� �ciany by�y wyra�nie w�sze; mia�y nie wi�cej ni� 150
metr�w szeroko�ci. Znajdowa�em si� na kraw�dzi tarasu biegn�cego dooko�a
budynku. W przeciwie�stwie do znanych mi z ni�szych kondygnacji balkon�w
rekreacyjnych, ten by� zupe�nie otwarty, ogrodzony dla bezpiecze�stwa
jedynie si�gaj�c� do piersi por�cz�. Na patio w�r�d poustawianych
malowniczo donic z ro�linami sta�y liczne le�aki.
Na zachodnim tarasie, os�oni�tym przed podmuchami
p�nocno-wschodniego wiatru, dostrzeg�em grup� elegencko ubranych kobiet
i m�czyzn. W�r�d nich przesuwali si� s�u��cy z tacami. Popo�udniowy
cocktail bogatych, wp�ywowych i niedost�pnych.
Przeszed�em szybko przez barier� i przykucn�wszy za jedn� z donic
zwin��em lin� i z�o�y�em starannie haki.
Ta cz�� tarasu, po kt�rej hula� porywisty wiatr, wydawa�a si�
zupe�nie opuszczona. Rozgl�da�em si� w poszukiwaniu kamer, reflektor�w
podczerwieni i urz�dze� alarmowych; ale �adnych nie dostrzeg�em.
Widocznie nie by�y po prostu potrzebne.
Szczyt wie�owca wznosi� si� nade mn� na wysoko�� jakich� pi�ciuset
metr�w, ale tutaj, w przeciwie�stwie do tego, co widzia�em poni�ej
bariery, tu i �wdzie mi�dzy sze�cianami znajdowa�y si� indywidualne
balkony. Na niekt�rych mog�em dostrzec ro�liny, a nawet drzewa.
Mia�em do przebycia oko�o stu pi�ter, czyli ponad czterysta metr�w.
Dr�a�y mi r�ce i nogi, a w kopni�tym przez Daktyla barku czu�em ostry
b�l, kt�ry uniemo�liwia� mi, podniesienie r�ki wy�ej ni� do wysoko�ci
ramienia.
By�em bliski tego, �eby zrezygnowa�. Zastanawia�em si�, czy nie
lepiej by�oby zdj�� plecak, wypl�ta� si� z uprz�y i wyci�gn�� na
le�aku, a mo�e nawet pocz�stowa� si� drinkiem z jednej z tac
roznoszonych w�r�d go�ci.
Potem pojawi si� stra�nik i odprowadzi mnie na sam d�. Ale sto
pi�ter dam chyba rad� przej�� nawet stoj�c na g�owie, prawda? Prawda.
S�o�ce zasz�o ju�, kiedy dotar�em do 700, ale �wiat�a budynku
pomaga�y mi tam, gdzie nie wystarcza� sam dotyk. Balkony by�y bardzo
wymy�lne, wyposa�one w ruchome wiatrochrony i stateczniki
ukierunkowywuj�ce przep�yw pr�d�w powietrznych. Rozgl�da�em si� w
poszukiwaniu takiego, na kt�rym ros�yby drzewa owocowe. Mo�e nie
musia�bym wtedy wspina� si� a� na 752. Jednak musia�em.
Na 752 pi�trze znajdowa�y si� cztery balkony, po jednym z ka�dej
strony. By�y to najwi�ksze prywatne balkony, jakie widzia�em w ca�ym
budynku. Tylko na jednym z nich ros�o co�, co przypomina�o ogr�d. Przez
pi�� minut przygl�da�em si� dok�adnie ka�dej donicy z kwiatami,
warzywami i krzakami; przez szklane drzwi prowadz�ce do wn�trza nie
przedostawa� si� ani jeden promyk �wiat�a, ja za� nie mog�em dostrzec
�adnych brzoskwi�.
Westchn��em i przelaz�em przez barierk�, by przypatrze� si� z bliska.
Z trudem uda�o mi si� wyprostowa�. Ko�czyny mia�em jak z o�owiu,
oddycha�em z wysi�kiem, a w uszach s�ysza�em �omotanie pulsu. Ci�gle
jednak �adnych brzoskwi�.
Jedyne owoce, jakie znalaz�em, by�y to zielone pomara�cze rosn�ce na
pobliskim drzewku. Moim cia�em wstrz�sn�� dreszcz. Znajdowa�em si� ponad
dwa kilometry nad poziomem morza i by�o ju� godzin� po zachodzie s�o�ca.
Przesi�kni�te potem ubranie z ka�d� chwil� robi�o si� coraz zimniejsze.
Co� nie dawa�o mi spokoju, ale spowodowane zm�czeniem ot�pienie nie
dawa�o mi si� porz�dnie zastanowi�. Dopiero po pewnym czasie
u�wiadomi�em sobie, o co chodzi.
Nie sprawdzi�em, czy jest tu jaka� instalacja alarmowa. By�a. W
�cianie nad balustrad�, przez kt�r� przelaz�em, rz�d ma�ych promiennik�w
podczerwieni.
Czas si� po�egna�. Mo�liwe, �e ju� nawet po czasie. Skierowa�em si� w
stron� barierki i wtedy us�ysza�em, jak za mn� otwieraj� si� drzwi.
Zd��y�em prze�o�y� nog� na drug� stron�, kiedy poczu�em, jakby co�
przyklei�o mi si� da boku i nagle wszech�wiat eksplodowa�.
Wszystkie mi�nie po prawej stronie mojego cia�a napr�y�y si� w
spazmatycznym skurczu, a ja z hukiem zwali�em si� na posadzk� balkonu,
uderzaj�c w ni� biodrem i ramieniem. Nie uderzy�em g�ow� tylko dzi�ki
plecakowi, kt�ry ca�y czas mia�em na plecach.
Taser, przemkn�o mi przez my�l.
Kiedy odzyska�em zdolno�� widzenia, zobaczy�em m�czyzn� ubranego w
bia�y kaftan, stoj�cego w odleg�o�ci jakich� trzech metr�w. By� starszy
ode mnie o �adnych kilka dziesi�tk�w lat. Nie mia� prawie w�os�w, a jego
twarz zryta by�a bruzdami nie maj�cymi nic wsp�lnego z u�miechem.
Mimowolnie nasun�o mi si� por�wnanie z Szalon� Molly, ale to nie by�o
dobre por�wnanie. Szalona Mory mog�a by� r�wnie stara, jak ten go��, ale
z ca�� pewno�ci� nie wygl�da�a tak w s t r � t n i e.
W prawej d�oni trzyma� lekko laser, w lewej za� szklaneczk� z
drinkiem, w kt�rym cichutko grzechota�y kostki lodu.
- Co tu robisz, ty obrzydliwa, ma�a mucho? - zapyta� jadowitym tonem,
nie zmieniaj�c jednak w og�le wyrazu twarzy.
- Nic.
Mia�o to by� powiedziane zdecydowanie, g�o�no i �mia�o, a wysz�o co�
w rodzaju skrzekni�cia �aby.
Strzeli� po raz drugi. Postrzeg�em migni�cie drutu, spr�bowa�em si�
uchyli�, ale nie da�em rady.
Przetoczy�em si� przez plecy wstrz�sany konwulsjami; nigdy nie
przypuszcza�em, �e moje mi�nie b�d� zdolne do czego� takiego. Tym razem
r�bn��em g�ow� w pod�og�. Potem drgawki usta�y.
By�em kompletnie zdezorientowany; wszystko doko�a mnie porusza�o si�
po nieskoordynowanych orbitach. Moje nogi zdecydowa�y si� zamieni� w
jeden wielki, bolesny skurcz. Z�apa�em g�o�no powietrze.
Sprawi�o mu to chyba przyjemno��. _
- Kto ci� przys�a�? I tak si� w ko�cu dowiem. Nigdzie mi si� nie
�pieszy.
- Nikt mnie nie przys�a� - odpowiedzia�em szybko. Chcia�em zdoby�
troch� brzoskwi�.
Strzeli� po raz trzeci.
S�owo daj�, zaczyna�o to mi si� coraz mniej podoba�. Moje mi�nie i
bez tych elektrowstrz�s�w wytworzy�y ju� dosy� kwasu mlekowego. Kiedy
doszed�em jako tako do siebie, mia�em kolejnego guza na g�owie i jeszcze
wi�ksze skurcze.
Poci�gn�� ze swojej szklaneczki.
- Musisz wymy�le� co� lepszego - powiedzia�. - Nikt nie ryzykowa�by
takiej wspinaczki dla jakich� brzoskwi�. Poza tym brzoskwinie b�d�
dopiero za pi�� miesi�cy.- Uni�s� taser. - Kto ci� przys�a�?
Nie by�em ju� w stanie wykrztusi� cho�by s�owa. Na szcz�cie chyba to
zauwa�y�, bo zaczeka� kilka sekund, po czym powt�rzy� pytanie:
- Kto ci� przys�a�?
- Wypchaj si� - poradzi�em mu s�abym g�osem.
- G�upi ma�y cz�owieczek. - Uni�s� taser, ale w tej samej chwili co�
uderzy�o go w r�k�, wytr�caj�c mu bro� z d�oni. Skoczy�, �eby j�
podnie��, lecz r�bn�a we� rozmazana plama szaro�ci. Rozleg� si� �oskot
zderzenia i �ysy m�czyzna pad� na wznak.
Napastnik chwyci� laser, zamachn�� si� b�yskawicznie i wyrzuci� go za
balustrad�.
To by� Daktyl.
Kiedy cz�owiek w kaftanie zobaczy� jego twarz, rzuci� tylko jedno s�owo:
- Ty!?
Zacz�� gramoli� si� na nogi, ale Daktyl zrobi� krok w jego stron� i
kopn�� go w twarz. M�czyzna pad� powt�rnie, przypominaj�c w swoim
stroju bia�y, bezkszta�tny worek ze stercz�cymi na zewn�trz ko�czynami.
Daktyl sta� przez moment bez ruchu, spogl�daj�c na niego z g�ry, po
czym odwr�ci� si� i podszed� do mnie.
- To by� paskudny kawa� z t� lin�.
Roze�mia�em si� s�abo.
- Gdyby� nie by� taki leniwy; zarzuci�by� w�asn� lin�. Przygl�da�em
mu si� z niepokojem, ale i tak moje cia�o nie by�o jeszcze w stanie
wykona� najmniejszego ruchu. Czy mnie takie kopnie w twarz? Niewa�ne, i
tak musia�em si� czego� dowiedzie�.
- Jak ci si� uda�o mnie wyprzedzi�, tam w dole, przed barier�? By�e�
przecie� wyko�czony, widzia�em.
Wzruszy� ramionami.
- Tak, masz racj�. Jestem leniwy. - Zdj�� z plec�w jaki� przyrz�d.
Wygl�da� jak pistolet z dwoma spustami. Przygotowa�em si� do skoku.
Skierowa� go w g�r� i nacisn�� jeden ze spust�w. Us�ysza�em st�umiony
huk i co� wbi�o si� w sufit. Nacisn�� drugi spust i nagle rozleg� si�
g�o�ny terkot, a Daktyl wraz z niezwyk�ym urz�dzeniem pojecha� nagle w
g�r�. Przyjrza�em si� dok�adnie i zobaczy�em drut.
- Kanciarz - st�kn��em.
Roze�mia� si� i opu�ci� z powrotem na pod�og�.
- Co tu robisz, u diab�a? - zapyta�.
Powiedzia�em mu.
- Nabierasz mnie.
- Nie.
Roze�mia� si� znowu i wszed� przez szklane drzwi do wn�trza.
Zebra�em w sobie wszystkie si�y i spr�bowa�em wsta�. Uda�o si�. Kiedy
chwia�em si�, oparty o balustrad�, Daktyl wr�ci� nios�c dwulitrowy
plastykowy pojemnik. Wr�czy� mi go. Plastyk by� przera�liwie zimny.
- Co to?
- Zesz�oroczne brzoskwinie. Z zamra�arki. Zawsze trzyma je a� do
chwili, kiedy s� nowe.
- Sk�d o tym wiedzia�e�, u licha?
Wzruszy� ramionami, wyj�� mi pojemnik z d�oni i wsadzi� do mojego
plecaka.
- Na twoim miejsca wyni�s�bym si� st�d, zanim przyjdzie do siebie.
Nie tylko dlatego, �e ma tutaj sporo rzeczy du�o gorszych ni� laser, ale
dlatego, �e ochrona zrobi wszystko, co im ka�e.
Jednym susem przesadzi� por�cz i zawis� na ramionach. Nim znikn�� w
ciemno�ciach, doda� co�, co dotar�o do mnie wraz z gwa�towniejszym
podmuchem wiatru.
- To m�j ojciec.
Ruszy�em w d� nied�ugo potem. Pod wzgl�dem fizycznym by�em
kompletnym wrakiem. W wyniku dzia�ania lasera moje mi�nie by�y
wyczerpane bardziej ni� po najwi�kszym nawet wysi�ku. Nie znajdowa�em
si� chyba w najlepszej formie do wyj�cia na �cian�, ale Daktyl mia�
racj�. W moim stanie nie chcia�bym przed nikim ucieka�, a ju� najmniej
przed profesjonalnymi ochroniarzami.
Ochrona to nic przyjemnego. U�ywaj� helikopter�w i specjalnych
kolejek poruszaj�cych si� na zewn�trz budynku. Strzelaj� gumowymi kulami
i z armatek wodnych. Nie, nie dlatego, �e s� tacy humanitarni; ten, kogo
str�c�, i tak zginie, a chodzi im tylko o to, �eby nie uszkodzi� samego
wie�owca.
Opuszcza�em si� wi�c stopniowo, czuj�c si� jak starzec schodz�cy
wolno po schodach. Mimo wszystko zej�cie by�o du�o �atwiejsze od wej�cia
i dzi�ki sprawnej pracy z linami ju� po niespe�na dziesi�ciu minutach
znalaz�em si� na patio, na wierzchniej stronie bariery.
Zbli�a�a si� p�noc, ale zrobi�o. si� ja�niej, poniewa� wzeszed�
ksi�yc znajduj�cy si� w pierwszej kwadrze, na patio za� przebywa�o
znacznie wi�cej os�b ni� o zachodzie s�o�ca. Kilka z nich dostrzeg�o
mnie, kiedy zwija�em lin� po pokonaniu ostatniego odcinka. Zignorowa�em
ich, staraj�c si� skoncentrowa� wy��cznie na tym, co robi�. Potem, id�c
w kierunku kraw�dzi tarasu, wzi��em sobie z bufetu jedn� kanapk�.
Coraz wi�cej ludzi patrzy�o w moj� stron� i rozmawia�o,
najprawdopodobniej na m�j temat. Jaka� starsza kobieta stoj�ca przy
bufecie obrzuci�a mnie uwa�nym spojrzeniem i powiedzia�a:
- Spr�buj tych wonton�w. Zdaje si�, �e s� z prawdziw� szynk�.
- Lepiej nie - u�miechn��em si� do niej. - Szynka mo�e by� zdradliwa.
Nigdy tak naprawd� nie wiadomo, sk�d pochodzi. Jej d�o� zatrzyma�a si� w
po�owie drogi do ust i kobieta spojrza�a na mnie szeroko otwartymi
oczami, ale potem, niemal wyzywaj�co ugryz�a spory k�s i zacz�a go �u�.
- Najwa�niejsze, �eby by�a dobrze ugotowana - powiedzia�a.
Ubrany na bia�o steward opu�ci� swoje miejsce u ko�cu sto�u i
skierowa� si� do wisz�cego przy drzwiach telefonu.
Zabra�em kanapk� ze sob� i ruszy�em do kraw�dzi tarasu, gdzie wyj��em
lin� z plecaka. Czu�em, jak dr�� mi nogi. Kobieta wkr�tce znalaz�a si�
zn�w ko�o mnie.
- Masz - powiedzia�a, wr�czaj�c mi wysok� szklank�, w kt�rej co�
delikatnie grzechota�o. - Mro�ona herbata. Zamruga�em ze zdziwieniem.
- Dzi�kuj�. To bardzo mi�e z pani strony. Wzruszy�a ramionami.
- Wygl�da, �e dobrze ci to zrobi. Chyba nie masz zamiaru tutaj
zemdle�? By�oby to niezwykle podniecaj�ce, ale na twoim miejscu
stara�bym si� tego unikn��. Obawiam si�, �e ten obrzydliwy typ
zawiadomi� ochron�.
- Naprawd� tak �le wygl�dam?
- Kochanie, wygl�dasz jak odgrzana �mier�.
Sko�czy�em przygotowywa� lin� i wpi��em j� w karabinek.
- Chyba ma pani racj�.
Doko�czy�em pr�dko kanapk� i popi�em j� kilkoma �ykami herbaty. Z
pewno�ci� nie by� to pieczony go��bek Szalonej Molly, ale da�o si� zje��.
- Dostaniesz niestrawno�ci - ostrzeg�a mnie kobieta. U�miechn��em
si�, prze�ykaj�c ostatni, wielki k�s. T�umek przygl�daj�cych mi si�
ludzi powi�ksza� si� coraz bardziej. Przy drzwiach k�tem oka dostrzeg�em
jakie� poruszenie. Nie zwlekaj�c przeszed�em na drug� stron� barierki.
- Musimy to kiedy� powt�rzy� - powiedzia�em. - Nast�pnym razem troch�
pota�czymy.
Skoczy�em w ciemno��, staraj�c si� rozbuja� tak, �eby od razu dotrze�
do �ciany budynku. Nie uda�o mi si�, wi�c popu�ci�em liny i zacz��em
macha� nogami. Za drugim razem zabrak�o mi nie wi�cej ni� metr. Czu�em
si� ju� troch� lepiej, ale nadal by�em bardzo os�abiony. Spojrza�em w
g�r� i zobaczy�em wychylone poza kraw�d� bariery g�owy. Co� b�ysn�o w
�wietle ksi�yca.
N�?
Za trzecim wahni�ciem dotar�em do �ciany i opad�em na g�rn�
powierzchni� sze�cianu. Mia�em k�opoty ze z�apaniem r�wnowagi, ale
wreszcie uda�o mi si� przechyli� do przodu i, ju� bezpieczny,
przytuli�em si� do �ciany. Odwr�ci�em si�, �eby zwolni� lin�, ale nie
musia�em tego robi�.
Spad�a, ale w dw�ch kawa�kach, nie w jednym.
Sukinsyny. Z trudem powstrzyma�em si�, �eby tego nie krzykn��. Lepiej
by my�leli, �e spad�em. Poza tym chyba nawet nie da�bym rady. By�em
potwornie zm�czony i obawiam si�, �e nie zdo�a�bym wykrzesa� z siebie
�adnej energiczniejszej reakcji.
Nast�pne sto pi�ter przeby�em niczym paj�k cierpi�cy na reumatyzm -
d�ugie, powolne zej�cia i jeszcze d�u�sze odpoczynki. Podczas jednego z
nich zasn��em i omal nie spad�em, wi�c potem ju� starannie
zabezpiecza�em si� lin�. Za kt�rym� razem musia�em spa� d�u�ej ni�
godzin�, kiedy bowiem si� obudzi�em, mia�em zupe�nie sztywne mi�nie.
Dopiero po p� godzinie znowu mog�em porusza� si� w miar� p�ynnie.
Wreszcie dotar�em do gniazda Szalonej Molly. Wyj��em z plecaka
przeznaczone dla niej towary oraz brzoskwinie i u�o�y�em je starannie
przy wej�ciu. S�ysza�em jej chrapanie. Potem jak zwykle zostawi�em pod
gniazdem swoje rzeczy i ruszy�em w d�, do Fran, �eby zrobi� jej �niadanie.
Ale do niej nie dotar�em.
Dopadli mnie w porannej szar�wce.
To jest dobre miejsce na zdanie w rodzaju: "Rzucili si� na mnie
niczym wilki na owc�" albo: "Otoczyli mnie jak stado piranii", ale nic z
tego. By�em zbyt zm�czony. Wiem tylko, �e Wyjce po prostu mnie dopadli i
ju�. Mnie, kt�ry tego jednego dnia do�wiadczy�em ju� bicia, pora�enia
pr�dem, niestrawno�ci, kt�remu przeci�to lin� i zm�czono ka�de w��kienko
mi�ni, je�eli tak mo�na powiedzie�. Obserwowa�em ich z t�pym
zdziwieniem, kt�re nie by�o tylko poz�, lecz niemo�liw� do opanowania
reakcj� na t� ostatni� ju� chyba kropl� w moim dzisiejszym dzbanie
nieszcz��.
Uprzednio czu�em b�l i stara�em si� nie zwraca� na niego uwagi.
Zosta�em wyzwany i czu�em potrzeb� odpowiedzi na wyzwanie. By�em ciekawy
i chcia�em t� ciekawo�� zaspokoi�. Ba�em si� i stara�em si�
przezwyci�y� strach. Jednak nigdy jeszcze nie czu�em tego, co teraz.
By�em w�ciek�y i chcia�em, �eby wszyscy o tym wiedzieli.
Pierwsi spadli obok balkonu. Jestem tego pewien. Rzucili si� na mnie
z wielk� szybko�ci� bez �adnego zabezpieczenia, ja za� wykorzysta�em ten
rozp�d do tego, by ich str�ci� w d�. Trzeci uwa�a� si� pewnie za bardzo
przebieg�ego, by wyl�dowa� mi na plecach i przywar� do mnie niczym
ma�pa. Przesta�em troszczy� si� o cokolwiek. Rzuci�em si� w bok, celuj�c
plecami w kant odleg�ego o dwa metry sze�cianu. Pr�bowa� si� uwolni�,
ale nie zd��y�. By�em mu za to wdzi�czny, bo gdyby go tam nie by�o, z
ca�� pewno�ci� z�ama�bym sobie kark.
On chyba trafi� na balkon.
Potem zacz��em biec, ale niezbyt szybko. By�em tak w�ciek�y, �e po
prostu chcia�em, 'aby mnie dogonili, bym m�g� przy u�yciu pi�ci i n�g
sprawdzi� trwa�o�� ich g�upich, okrutnych �b�w. Przez nast�pne dziesi��
minut trwa� pojedynek biegowy. Jednak nim zabrak�o Wyjc�w, mnie zabrak�o
si�.
Zatrzyma�em si� na ma�ej platformie utworzonej przez le��c� poziomo
wi�zk� przewod�w wentylacyjnych, kiedy w sam �rodek moich prze�ladowc�w
wpad� znienacka Daktyl, posy�aj�c trzech z nich w wype�nion� ich
wrzaskiem przepa��, dw�ch innych za� zmuszaj�c do po�piesznego odwrotu.
Akurat wtedy min�a mi ju� w�ciek�o��, natomiast powr�ci�o zm�czenie.
R�wnie� Daktyl sprawia� wra�enie nieco zm�czonego.
- Nawet na chwil� nie mog� ci� straci� z oka, co? O co tu chodzi?
Znudzili ci si� g�wniarze?
- Tak... - roze�mia�em si� s�abo. - Teraz ja jestem twoim d�u�nikiem.
- To prawda, dupku. I nie pozwol� ci o tym zapomnie�. Wychyli�em si�
troch� i rozejrza�em dooko�a. Nie poprawi�o to bynajmniej mojego
samopoczucia.
- Daktyl...
- Co?
- Lepiej si� troch� rozejrzyj....
Podszed� swobodnie do kraw�dzi platformy, spojrza� w d�, na boki, do
g�ry i cofn�� si�
- Wygl�da na to, �e b�dziesz mia� okazj� od razu mi si� zrewan�owa� -
powiedzia�.
Otaczali nas Wyjce, wszyscy, jacy jeszcze pozostali przy �yciu. W
rozja�niaj�cym si� z ka�d� chwil� mroku pi�li si� ku nam ze wszystkich
stron, niczym spiesz�cy na pogrzeb kanibale.
Wed�ug mojej oceny mieli�my raczej niewielkie szanse.
- Daktyl?
- No?
- Czy ten tw�j pistolet m�g�by nas st�d jako� wyci�gn��?
Potrz�sn�� g�ow�.
- Nie mam w co strzeli�. �le stoimy.
- Aha.
- Mam spadochron - powiedzia�, przechyliwszy nieco g�ow� na bok.
- Co?
Pokaza� mi szary pakunek przymocowany z ty�u uprz�y. - U�ywa�e� go
kiedy�?
- Czy wygl�dam na wariata? - odpowiedzia� pytaniem. Wyj��em moj�
najmocniejsz�, dziewi�ciometrow� lin� i po��czy�em ni� nasze uprz�e.
Wyjce ruszyli.
- Odpowied� brzmi "tak" - powiedzia�em.
Zacz�li�my biec.
Zwali�em dw�ch, Daktyl za� za�atwi� jednego kopni�ciem w twarz.
Rozpi�ta mi�dzy nami lina zrzuci�a w przepa�� jeszcze jednego. Spada�em
w towarzystwie wij�cych si� w powietrzu cia�, balkon rekreacyjny r�s�
coraz szybciej, a ja czeka�em, kiedy Daktyl otworzy spadochron. Wydawa�o
si�, �e lecimy ca�� wieczno��. Mog�em ju� dostrzec cia�a Wyjc�w, kt�rzy
przebyli t� drog� nieco wcze�niej, rozci�gni�te na chroni�cych balkon
pr�tach. Wiatr �wiszcza� mi og�uszaj�co w uszach. Wzesz�o s�o�ce. "Ja
tutaj gin�, a to cholerne s�o�ce akurat sobie wschodzi!", pomy�la�em.
W jasnym �wietle poranka z plec�w Daktyla wykwit� nagle wielki,
jedwabny kwiat. Patrzy�em, jak oddala si� ode mnie, a potem spadochron
otwiera si� z g�uchym hukiem. Daktyl zosta� nagle w g�rze, w chwil�
p�niej poczu�em potworne szarpni�cie, p�niej za� wisia�em ju� na ko�cu
chwiej�cego si� majestatycznie wahad�a i patrzy�em, jak cztery kolejne
cia�a rozbijaj� si� o �elazne pr�ty.
Chwyci� nas wiatr, unosz�c daleko od wie�owca i obracaj�c nami z
wolna, kiedy zbli�ali�my si� do ziemi. Zastanawia�em si�, czy wyl�dujemy
na l�dzie, czy w wodzie.
Wydostanie si� z bagien zamieszkanych przez aligatory i ludo�erc�w, a
potem przedarcie si� przez lini� oddzia��w ochrony wie�y Le Bab stanowi
zupe�nie odr�bn� histori�. By�o to trudne, zaj�o sporo czasu, ale uda�o
si�.