Jones James - Gwizd (c.d. Stąd do wieczności)
Szczegóły |
Tytuł |
Jones James - Gwizd (c.d. Stąd do wieczności) |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Jones James - Gwizd (c.d. Stąd do wieczności) PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Jones James - Gwizd (c.d. Stąd do wieczności) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Jones James - Gwizd (c.d. Stąd do wieczności) - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
JONESS JAMES
Gwizd
Strona 4
JAMES JONESS
Tytuł oryginału
Whistle
Copyright (c) 1978 by Gloria Jones as executrix for the estate of James Jones
Redaktor Zofia Skorupińska Na okładce wykorzystano fragment obrazu Zdzisława
Beksińskiego Skład i łamanie FOTOTYPE, Milanuwek, tel./fax 55 8414 For the Polish
translation Copyright (c) 1993 by Wydawnictwo Andrzej Grabowski For the Polish
edition Copyright (c) 1993 by Wydawnictwo Da Capo Wydanie I
ISBN 83-85373-74-8
Druk i oprawa Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie.
Zam. 8735/93 Pielęgniarz na nocnym dyżurze witał nowo przybyłych pacjentów
nieodmiennie tą samą formułką: "Jeżeli coś będziesz chciał, to gwizdnij".
R.J. Blessing – Pamiętniki 1918
Tańcz na sznurkach, brykaj, pląsaj,
A na cmentarz gwiżdż.
Co lub kto tobą porusza,
Tego nie wie nikt. dawna francuska rymowanka przełożona z oryginału przez Autora
Książkę tę poświęcam wszystkim żołnierzom służącym w Armii Stanów
Zjednoczonych w czasie II wojny światowej – tym, którzy ją przeżyli, wzbogacili się
na niej, walczyli w niej, przesiedzieli ją w więzieniach, przez nią zwariowali, i
pozostałym.
Wprowadzenie James Jones zmarł na zawał serca w szpitalu w Southampton na
Long Island w Nowym Jorku 9 maja 1977 roku. Miał pięćdziesiąt pięć lat.
Do chwili kolejnego nawrotu ciężkiej choroby zdążył napisać ponad trzydzieści i pół
rozdziału Gwizdu z zamierzonych trzydziestu czterech. Resztę fabuły miał jednak
obmyśloną i dopracowaną niemal do najmniejszego szczegółu.
Byłem jego przyjacielem i sąsiadem. Rozmowy, które prowadziłem z nim w ostatnich
miesiącach jego życia, i pozostawione przezeń nagrania magnetofonowe świadczą
niezbicie, jak miały wyglądać końcowe rozdziały powieści. Swoje uwagi nagrywał w
szpitalu jeszcze na dwa dni przed śmiercią.
Strona 5
Planował, że trzy ostatnie rozdziały będą stosunkowo krótkie. Zakończenie było
przesądzone. Zabrakło jedynie czasu. Wierzę, że gdyby żył jeszcze miesiąc, to ku
własnej satysfakcji dopisałby brakującą resztę. Niemniej to, co zostawił, należy
uznać za ukończone dzieło.
We wstępie do tej książki (patrz. s. 13) Jones określił zamierzenia, jakie miał
względem tej powieści. Gwizd jest trzecią częścią jego wojennej trylogii, po Stąd do
wieczności (1951) i Cienkiej czerwonej linii (1962).
Strona 6
9
Gwizd był jego obsesją. Pracował nad nim z przerwami bardzo długo. Stale do niego
wracał i "obracał on swój rożen" w jego głowie "przez blisko trzydzieści lat". Od
chwili pierwszego ataku w 1970 roku jeszcze dwukrotnie dopadała go ciężka choroba
serca i chyba przeczuwał, iż walczy z czasem, żeby dokończyć tę książkę. Przez
ostatnie dwa lata życia pracował nad nią na poddaszu swojego wiejskiego domu w
Sagaponack na Long Island po dwanaście, czternaście godzin dziennie. W styczniu
1977 przeżył kolejny atak, po którym aż do swojej śmierci powracał do pisania po
kilka godzin dziennie. Ale na wszelki wypadek zostawił przezornie również nagrane
taśmy i notatki.
Jones pragnął zamieścić we wstępie kilka słów wyjaśniających, dlaczego
powieściowym miastem w Gwiździe jest Luxor, a nie Memphis w w stanie Tennessee.
W swoich notatkach i wcześniejszym eseju napisał:
"Luxor naprawdę nie istnieje. Nie ma miasta Luxor w stanie Tennessee. Nie ma
żadnego Luxoru w Stanach Zjednoczonych.
W rzeczywistości Luxor to Memphis. W 1943 spędziłem tam w szpitalu wojskowym
im. Kennedy'ego osiem miesięcy. Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata.
Ale Luxor to także Nashville. Kiedy ze szpitala Kennedy'ego odesłano mnie do
służby, trafiłem do znajdującego się w pobliżu Nashwille Obozu Campbella w
Kentucky. Nashville zastąpiło nam Memphis jako miasto, do którego jeździliśmy na
przepustki. Luxor ma w sobie rozpoznawalne cechy obu. W mojej książce nie
chciałem rezygnować z postaci, miłostek, zwyczajów, lokali, znajomych miejsc i osób
znanych mi z Memphis.
Właśnie dlatego byłem zmuszony zastąpić prawdziwy Obóz Campbella moim
Obozem O'Bruyerre'a i umieścić go w pobliżu Memphis.
Tak więc nazwałem moje powieściowe miasto Luxo10 rem i wykorzystałem miasto
Memphis takie, jakim je zapamiętałem. Albo swoje wyobrażenia o nim. Tym, którzy
znają Memphis, moje miasto wyda się niepokojąco znajome. Lecz po chwili
nieoczekiwanie jeszcze bardziej niepokojąco obce. Radzę więc, żeby uważali je za
Luxor, a nie Memphis. Za wyłączną własność Jamesa Jonesa, który bierze też za to
na siebie pełną odpowiedzialność".
Krótkie wyjaśnienie w sprawie epilogu.
Na stronie 609 są trzy gwiazdki. Do tego miejsca doprowadził Jones rozdział 31. Na
podstawie jego własnych myśli i wypowiedzi odtworzyłem i spisałem szczegółowo
zamierzenia, jakie miał w związku z brakującymi rozdziałami. Nie włączyłem tam nic,
Strona 7
czego sobie wyraźnie nie życzył. Ostatni, wydzielony fragment epilogu to własne
słowa Autora, spisane z nagrania magnetofonowego dokonanego zaledwie kilka dni
przed jego śmiercią.
Willie Morris
Bridgehampton, Long bland 28 maja 1977
Wstęp Autora Pracę nad Gwizdem rozpocząłem w roku 1968, ale początki tej książki
są znacznie wcześniejsze. Jej pomysł przyszedł mi do głowy już w roku 1947, kiedy
po raz pierwszy pisałem do Maxwella Perkinsa o moich bohaterach, Wardenie i
Prewitcie, i o książce, którą chcę napisać o II wojnie światowej. Przystępując do
pisania Stąd do wieczności, nie mającej jeszcze podówczas tytułu, zamierzałem
opisać losy moich postaci począwszy od służby w czasach pokojowych, przez
Guadalcanal i Nową Georgię do powrotu ich, rannych, do Stanów. A więc w czasie
odpowiadającym moim własnym wojskowym doświadczeniom. Jednakże na długo
przed dotarciem do połowy dzieła zdałem sobie sprawę z niewykonalności tak
ambitnego zamierzenia. Nie pozwalały na to zarówno wymogi powieściowej
dramaturgii, jak i same rozmiary takiej książki.
I wówczas przyszedł mi do głowy pomysł trylogii. Jej częścią miała być, nie mająca
jeszcze tytułu i nie obmyślona, powieść Gwizd. Tak więc, kiedy w jakieś jedenaście
lat później zabrałem się do pisania Cienkiej czerwonej linii, plan trylogii był już
gotowy. Gwizd został pomyślany jako jej trzecia część.
Którą oczywiście być powinien. Od samego początku
Strona 8
13
chciałem, aby każda z powieści tej trylogii stanowiła samodzielną całość. W takim
sensie, w jakim nie są nimi, na przykład, trzy powieści Johna Dos Passosa, tworzące
jego piękną trylogię USA. 42 równoleżnik, Rok 1919 i Ciężkie pieniądze nie są
samodzielnymi powieściami. USA to jedna długa powieść, a nie trylogia.
Zamierzałem napisać trzecią część zaraz po ukończeniu Cienkiej czerwonej linii. Na
przeszkodzie stanęły mi jednak inne utwory, inne powieści. Ilekroć odkładałem na
bok jej pisanie, to pomysł powieści bardziej dojrzewał. Dlatego za każdym razem, gdy
do niej wracałem, musiałem zaczynać od nowa. To eksperymentowanie ze stylami i
narracją prowadzoną z różnych punktów widzenia miało wpływ na sam proces
pisania.
Na jeden z problemów związanych z pisaniem trylogii natknąłem się w roku 1959,
zaraz po rozpoczęciu pracy nad Cienką czerwoną linią. Pierwotnie – najpierw w
powieści, potem w trylogii – główne postacie, takie jak sierżant sztabowy Warden,
szeregowy Prewitt czy plutonowy Stark, miały występować we wszystkich częściach.
Niestety, dramaturgiczna struktura, a nawet powiem więcej: duch pierwszej
powieści wymagały, żeby Prewitt zginął. Gdyby bowiem nie zginął, osłabiłoby to
przesłanie tej książki.
Po wyjaśnieniu wątpliwości i napisaniu słowa "koniec" w Stąd do wieczności, której
dałem jedyne zakończenie, jakie ta powieść mieć mogła, straciłem Prewitta.
Dziś takie zmartwienie wygląda niepoważnie. Ale wtedy było inaczej. Dla Prewitta od
samego początku przeznaczyłem ważną rolę w części drugiej i trzeciej. Nie mogłem
go z głupia frant wskrzesić, wykorzystać żywego pod tym samym nazwiskiem.) Z
kłopotu tego wybawiła mnie zmiana nazwisk bohaterów. Wszystkich. Ale zmieniłem je
w taki sposób, by zostawić ukryty klucz, widoczne podobieństwa do
Strona 9
14
nazwisk pierwotnych postaci, będące punktem odniesienia. Dziś wygląda to na
proste rozwiązanie, ale wtedy tak nie było.
A zatem w Cienkiej czerwonej linii sierżant sztabowy Warden staje się sierżantem
sztabowym Welshem, szeregowy Prewitt szeregowym Wittem, a szef kuchni,
plutonowy Stark, szefem kuchni, plutonowym Stormem. Są to jednak ci sami ludzie.
W Gwiździe Welsh staje się Martem Winchem, Witt Bobbym Prellem, a Storm
Johnem Strange'em.
Po ukazaniu się Cienkiej czerwonej linii kilku uważnych czytelników spostrzegło to
podobieństwo nazwisk i napisali do mnie pytając, czy jest ono zamierzone.
Odpisałem im, potwierdzając ich domysły, i wyjaśniłem powody. O ile mi wiadomo,
podobieństw w nazwiskach moich bohaterów nie zauważył żaden krytyk ani
recenzent.
Niewiele pozostaje do dodania. Jedynie tyle, że napisanie Gwizdu będzie z
pewnością końcem czegoś.
Przynajmniej dla mnie. Ukazanie się tej powieści oznacza ukoronowanie długiego
dzieła. Obmyślonego w 1946 roku i rozpoczętego wiosną 1947, na którego
ukończenie poświęcę w sumie blisko trzydzieści lat. Jest w nim zawarte wszystko, co
miałem i co będę miał do powiedzenia o ludzkim wymiarze wojny i czym ona dla nas
była, na przekór temu, co na ten temat twierdzimy.
Paryż, 15 listopada 1973
KSIĘGA PIERWSZA
STATEK
Rozdział pierwszy O tym, że wracają, dowiedzieliśmy się na miesiąc przed ich
przyjazdem. Dziwne, jak prędko wieści o wszelkich zmianach w kompanii docierały
do nas, rozproszonych po różnych szpitalach w całym kraju. Po ich otrzymaniu
przekazywaliśmy je sobie listownie albo na kartkach pocztowych. Mieliśmy swoją
własną sieć komunikacyjną, obejmującą całe Stany.
Tym razem wracało tylko czterech. Ale jakich ważnych! Winch. Strange. Prell. I
Landers. Czterech najważniejszych ludzi w naszej kompanii.
Kiedy nadeszły pierwsze wieści o tym, nie wiedzieliśmy jeszcze, że cała czwórka
trafi w jedno miejsce. To znaczy, do nas, do Luxoru.
Strona 10
Zazwyczaj wieści docierały najprędzej właśnie tu, do szpitala w Luxorze. A to
dlatego, że stanowiliśmy tam najliczniejszą grupę. W pewnej chwili przebywało nas w
nim dwunastu i siłą rzeczy tworzyliśmy centralny węzeł owej sieci. Przyjęliśmy na
siebie ten obowiązek bez szemrania i sumiennie rozsyłaliśmy kartki i listy do reszty
naszych kolegów, żeby wiedzieli, co słychać.
Wiadomości o naszej kompanii, w dalszym ciągu siedzącej w dżungli, były dla nas
najważniejsze. Ważniejsze
Strona 11
19
i bardziej rzeczywiste od tego, co sami zobaczyliśmy i co nas spotkało.
Winch był szefem naszej kompanii. John Strange szefem kompanijnej kuchni.
Landers kompanijnym pisarzem. A Bobby Prell – choć zaledwie kapral, dwukrotnie
zdegradowany ze stopnia plutonowego – najtwardszym kozakiem i duszą oddziału.
Aż dziw jak my, "repatrianci", trzymaliśmy się razem. Niczym osierocone
rodzeństwo, rozłączone wskutek epidemii i rozesłane do różnych sierocińców.
Wrażenie, że jesteśmy zakaźnie chorzy, nie mijało. Ludzie traktowali nas miło i
bardzo o nas dbali, lecz zaraz potem śpieszyli, żeby umyć po nas ręce. W jakimś
sensie pozostawaliśmy nieczyści. Skażeni. I godziliśmy się z tym.
Zresztą sami też czuliśmy się skażeni. Rozumieliśmy, dlaczego cywile wolą nie
patrzeć na nasze rany.
My, hospitalizowani, wiedzieliśmy, że nie jesteśmy u siebie tam, gdzie panuje
czystość i zdrowie. Należeliśmy do miejsc nawiedzonych przez klęski i katastrofy,
gdzie można się poddać, zginąć, przepaść, sczeznąć wraz z rodziną nam podobnych,
jedyną, jak się nam teraz zdawało, jaką kiedykolwiek mieliśmy. Oto co znaczyło być
rannym. Przypominaliśmy grupę bezużytecznych trzebieńców, którzy, utraciwszy
swoje rozhuśtane dzyndzle, jedzą w ogrodzie łakocie ze wzgardliwych dłoni hurys i
czekają na wieści z szerokiego świata, przyniesione przez zarządców dworu.
A jednak była w nas zarozumiałość. Przybyliśmy tu przecież z rejonów
nawiedzonych katastrofą, gdzie ci inni nigdy nie byli. Przybyliśmy tu ze stref
dotkniętych zarazą, na dowód tego przywożąc ową zarazę w sobie.
Szczyciliśmy się tym, że ją w sobie mamy.
Byliśmy zagorzale, obłąkańczo wierni swojemu gatunkowi. Byliśmy gotowi walczyć
ze wszystkimi i niekiedy, pijani, na przepustce w mieście, z nimi walczyliśmy.
Strona 12
20
Biliśmy się z każdym, kto nie był z nami tam, na wojnie.
Dla odróżnienia nosiliśmy tylko nasze odznaki piechoty i nic więcej. Paradowanie z
baretkami i odznaczeniami wojennymi uważaliśmy za niegodne. Za propagandę na
użytek poczciwych, spokojnych obywateli.
Kompania była dla nas rodziną, naszym jedynym domem. Na dobrą sprawę
prawdziwi rodzice, żony, narzeczone właściwie dla nas nie istniały. Na pierwszym
miejscu stało zawsze nasze fantastyczne przywiązanie do takich jak my. Okaleczeni,
wściekli, osłabieni, pozbawieni męskości w najprawdziwszym sensie, nienawidzący
własnego awersu i rewersu, tak jak i wszystkich pozostałych, lgnęliśmy do siebie bez
względu na oddalenie od siebie naszych szpitali w oczekiwaniu na choćby
najskromniejszy strzęp wiadomości, a potem sumiennie pisaliśmy i przesyłaliśmy
wieści, żeby podzielić się nimi z innymi braćmi.
Pierwsze nowiny o przyjeździe tych czterech dotarły do naszego dziwnego
półświata na wysmarowanej, powalanej błotem kartce pocztowej od jakiegoś
szczęśliwego-nieszczęśliwego wojaka stamtąd.
Z karty wynikało, że przewieziono ich do tego samego szpitala ewakuacyjnego, i to
prawie jednocześnie.
Z następnych wieści wynikało, że całą czwórkę wyekspediowano do kraju statkiem
szpitalnym. Nadesłał je ze szpitala w bazie jakiś szczęśliwy – albo nieszczęśliwy –
żołnierz, którego raniono, lecz nie zabrał się na statek do Stanów. No a potem
przyszedł list od sierżanta z naszej kompanii, podający więcej szczegółów.
Wincha odesłano z powodu jakiejś nieokreślonej przypadłości, o której nikt nic
konkretnego nie wiedział.
Sam Winch w ogóle o tym nie mówił. Jeden termometr przegryzł, drugi stłukł,
przegonił szpitalnego łapiducha z obozu i powrócił do swojego namiotu, gdzie
znaleziono go w głębokim omdleniu, zwalonego na książkę raportów dziennych
leżącą na prowizorycznym biurku.
Strona 13
21
Johnowi Strange'owi utkwił w dłoni odłamek pocisku z moździerza. Ręka goiła się
marnie, a rana coraz bardziej dawała mu się we znaki. Strange'a odesłano więc do
kraju na skomplikowaną operację kości i więzadeł oraz usunięcie odłamka.
Kompanijny pisarz Landers oberwał w prawą kostkę odłamkiem ciężkiego pocisku
moździerzowego i wymagał operacji ortopedycznej. Natomiast Bobby Prell podczas
strzelaniny dostał w uda serię z ciężkiego karabinu maszynowego, która
spowodowała liczne i skomplikowane złamania kości i poważnie uszkodziła tkankę.
Takich właśnie bezpośrednio nas dotyczących wieści łaknęliśmy. Czy dlatego, że po
cichu byliśmy z nich zadowoleni? Że cieszyło nas to, że następni przybysze
wkraczają do naszego nie w pełni męskiego świata?
Każdemu, kto wysunąłby takie przypuszczenie, byśmy zaprzeczyli, zaatakowali go i
pobili. A zwłaszcza, gdyby dotyczyło to przyjazdu tych czterech.
Kiedy nadbiegł Corello, machając listem, siedzieliśmy właśnie sporą grupą w
błyszczącym, nieskazitelnie czystym szpitalnym barze. Ten pobudliwy Włoch
pochodził z McMimwille w stanie Tennessee. Nikt nie wiedział, czemu trafił do
szpitala w Luxorze zamiast w Nashwille, tak jak nikt nie miał pojęcia, dlaczego jego
włoscy przodkowie wylądowali w McMinnville, gdzie prowadzili restaurację. Od chwili
przyjazdu do Luxoru Corello tylko raz odwiedził dom i przebywał tam niecały dzień.
Wyjaśnił, że nie mógł dłużej wytrzymać. No, a teraz przepychał się ku nam między
białymi szpitalnymi stołami, wysoko trzymając list.
Po chwili ciszy w barze wznowiono rozmowy. Szpitalni wyjadacze oglądali takie
sceny aż za często. Dwie kelnerki oderwały się, zaniepokojone, od swoich zajęć, ale
kiedy spostrzegły list, powróciły do nalewania kawy.
Na całą tę biel w dole padały z wysoka poprzez
Strona 14
22
szklany sufit promienie południowego słońca. Żołnierze, którzy siedzieli przy
stołach w rozsłonecznionych kątach i pisali listy, woleli brzęk naczyń i rozmowy
pacjentów od ciszy szpitalnej biblioteki. Corello zatrzymał się przy stole, przy którym
siedzieliśmy w pięciu.
W tej samej chwili pozostali koledzy wstali od swoich stołów i podeszli do naszego.
Po kilku sekundach zebrała się cała gromadka. Przekazywaliśmy sobie list z rąk do
rąk. Pacjenci z innych oddziałów dali nam spokój, powracając do swojej, kawy i
rozmów.
–Przeczytajcie na głos – powiedział ktoś.
–Tak jest, przeczytajcie. Przeczytajcie na głos – zawtórowało kilku innych.
Trzymający list podniósł wzrok i zaczerwienił się.
A potem kręcąc głową, że nie przeczyta listu, przekazał go komuś innemu.
Kolega, który wziął list, wygładził go i odchrząknął.
Przesunął po nim wzrokiem i po chwili zaczął czytać sztucznym tonem, jak uczeń na
lekcji deklamacji.
Kiedy skończył, kilku z nas cicho gwizdnęło.
Odłożył list między kubki z kawą i wówczas spostrzegł, że może się on zabrudzić,
wziął go więc i zwrócił Corellowi.
–Czterech jednocześnie – odezwał się głucho żołnierz, który stał za jego plecami.
–Ano. Właściwie tego samego dnia – dodał drugi.
Dobrze wiedzieliśmy, że żaden z nas nie wróci do naszej starej kompanii. Już nie,
nie po odesłaniu do Stanów Zjednoczonych. Jeśli wracałeś do Stanów, to cię potem
przydzielano do nowej jednostki. Niemniej wszystkim nam potrzebna była wiara, że
nasza kompania w niczym się nie zmieni, że przetrwa tę wojnę i wyjdzie z niej
nietknięta.
–To tak… to prawie tak…
Ten, który to powiedział, nie dokończył zdania, ale dobrze wiedzieliśmy, co ma na
myśli.
Strona 15
23
Ogarnęła nas jakaś zabobonna trwoga. W naszej branży w dużej mierze
kierowaliśmy się przesądami. Nie mieliśmy wyboru. Skoro całe doświadczenie i
wiedza brały w łeb, to wynik walki, obrony czy ataku, zależał głównie od szczęścia.
Cześć i podziw dla nieodgadnionego losu, stanowiące sam rdzeń obsesji
nałogowego hazardzisty, było jedyną wiarą pasującą do naszego przypadku.
Czciliśmy Boga, który z zimną krwią uczynił ze szczęścia jedno ze swoich głównych
narzędzi. Co do dowódcy, to daj nam takiego, który ma szczęście, modliliśmy się.
Niechaj inni mają dowódców wykształconych i przygotowanych.
Byliśmy podobni do człowieka z zamierzchłej przeszłości, który widząc, że piorun
zniszczył mu lepiankę, na wytłumaczenie tego stworzył sobie Boga. Nasz Bóg
przypominał najbardziej Koło Wielkiej Rulety.
Kiedyś myśleliśmy, że Bóg patrzy na nas życzliwym okiem, a przynajmniej na naszą
kompanię. Jednakże w tej chwili wyglądało na to, że Koło Rulety obraca się
przeciwko nam.
Nic nie można było poradzić. Jako ludzie przesądni, rozumieliśmy to. Takie były
zasady tej gry.
Jedyne, co mogliśmy zrobić, to nie stawać na szparach, nie przechodzić pod
drabinami, nie pozwalać czarnym kotom, żeby przebiegały nam drogę.
Niemniej trudno było bez strachu pogodzić się z tym, że stara kompania zmieni się
tak całkowicie. Że stanie się domem, rodziną, oddziałem jakiejś innej grupy żołnierzy.
Bo poza nią niewiele nam zostało.
–No, tak… – odezwał się któryś i głośno odchrząknął.
Zabrzmiało to jak strzał w pustej beczce. I znów dobrze zrozumieliśmy, co miał na
myśli. Nie chciał dopowiadać jej do końca. Żeby jeszcze bardziej nie zapeszyć.
–Ale żeby wszyscy czterej naraz – dorzucił ktoś.
Strona 16
24
–Myślicie, że któregoś z nich przywiozą tutaj? – spytał inny. – Żeby tak trafił tutaj
Winch – dodał któryś.
–Aha, byłoby jak dawniej – rzekł jeszcze inny.
–W każdym razie mielibyśmy relację z pierwszej ręki – włączył się inny głos. –
Zamiast listów.
–A skoro już mówimy o listach… – powiedział któryś i wstał. – Skoro już mówimy o
listach, to sami moglibyśmy zabrać się do dzieła.
Natychmiast wstało jeszcze kilku i przeszło do dwóch pustych stołów. Niemal zaraz
potem dołączyli do nich dwaj kolejni. Pojawił się papier, pióra, ołówki, pocztówki,
koperty i znaczki.
W przyjemnych, pokrzepiających, ukośnych promieniach letniego słońca, które
oślepiająco rozświetlały szpitalną biel, zabrali się do pisania listów, które zaniosą
wieści do innych szpitali w całym kraju. Niektórzy pisali z językami wysuniętymi z
kącików ust.
Pozostali siedzieli dalej. Przez jakiś czas odzywaliśmy się do siebie nad podziw
mało. A potem nagle wezbrała fala gestów proszących o kawę. Po czym znów
wszyscy siedzieliśmy, przeważnie gapiąc się na białe ściany albo wlepiając oczy w
biały sufit.
Myśleliśmy o tych czterech, o których słusznie można by powiedzieć, że byli
poniekąd sercem starej kompanii.
A teraz także oni odbywali tę samą podróż do kraju, którą my już odbyliśmy. Podróż
niesamowitą, dziwną, nierzeczywistą. Odbyliśmy ją albo lecąc dużymi, szybkimi
samolotami, albo płynąc wolnymi, białymi statkami z czerwonymi krzyżami na
burtach, jak ci czterej.
Siedzieliśmy w tym naszym białym półświecie i myśleliśmy o tamtych czterech,
podróżujących tak jak przed nimi my sami. Zastanawialiśmy się, czy też mają to
samo dziwne poczucie zakłóconego porządku, całkowitego rozkładu i
niedostosowania.
Rozdział drugi Wiadomość o dostrzeżeniu brzegów Stanów Zjednoczonych zastała
Wincha w kabinie, gdzie się wylegiwał.
Jakiś zdyszany, rozhisteryzowany żołnierz wetknął głowę przez drzwi, wykrzyknął
Strona 17
wieść i popędził dalej.
Statek w jednej chwili ożył. Winch wsłuchał się w tupot nóg dochodzący z obu stron
poprzecznego korytarza za drzwiami. Jego czterej towarzysze podróży odłożyli karty
i zaczęli zawiązywać szlafroki, żeby wyjść na pokład.
W zatłoczonej kabinie nie było młodszych stopniem od plutonowego. Poranny
obchód, stanowiący oś całego dnia w szpitalach wojskowych, który zresztą na tej
pływającej trumnie był jedynie karykaturalną formalnością, już się odbył. Przez resztę
dnia pacjenci mogli robić, co chcieli. Przyglądający się towarzyszom Winch nie
poruszył się. Zdecydował, że nie weźmie w tym wszystkim udziału. Ani nie będzie o
tym mówił.
–Pan nie idzie, Winch? – spytał jeden.
–Nie.
–O rany, chodź pan – mruknął któryś. – Jesteśmy w kraju!
–Nie!
Winch spojrzał na nich. Nie wiedział, który go
Strona 18
26
zagadnął. Zresztą i tak byli mu obcy. Błysnął im w oczy dziwnym uśmiechem
głodnego ludożercy.
–Ja już to widziałem – dodał.
–Ale nie w takich okolicznościach, nie w takich okolicznościach – odparł jeden z
nich i wskazał na swoją zagipsowaną rękę. Gips utrzymywał ją na aluminiowym
stelażu pod pożądanym kątem i wędrował w górę opasując ramię. Jej odsłonięta
część była fioletowa.
–E, zostawcie go – rzekł inny. – Przecież go znacie. Wiecie, jaki jest. Szmergnięty.
Wyleźli, wywlekli się z kabiny – dwóch, rannych w nogi, utykało, a cała czwórka
poruszała się wolno i ostrożnie, jak to poszkodowani. Szmergnięty. Chciał, żeby tak
o nim myśleli. Od lat wszędzie zabiegał o to, żeby tak o nim myślano.
Kiedy wyszli, rozciągnął się na koi i wpatrzył się w gładki spód koi nad głową. Nie
miał ochoty wychodzić na pokład i gapić się na amerykański brzeg.
Kraj… Kraj, mówili. Dla niego to był pusty dźwięk.
Czy dla nich naprawdę coś znaczył?
–Wszyscy odczuwamy to samo w jakiejś chwili, powiedział sobie. My wszyscy,
którzy wiemy coś niecoś o życiu. Kraj staje się czymś bardzo nierzeczywistym.
A w dodatku nie wydaje się już sprawiedliwy. Straszni z nas szczęściarze. Bo
straciwszy nogę, rękę, oko, wracamy z tamtego piekła do kraju, do tych wszystkich
barów i dup. Podczas gdy zdrowi muszą tam siedzieć, wdychać dym i starać się
przeżyć.
Winch sięgnął po wysłużony chlebak, rozpiął go, wyjął butelkę szkockiej. Powiedział
sobie, że się nie napije. Powiedział sobie, że mu nie wolno pić. A potem otworzył
flaszkę i pociągnął długi, dwuczęściowy gorący łyk.
No, to do zobaczenia, wy tam! Wasze zdrowie, dupki!
Strona 19
27
Wznosząc ów toast, przechylił szyjkę butelki. Jeżeli gorzała była trucizną, a już
zwłaszcza dla niego w obecnym stanie, to z pewnością trucizną przewyborną.
Dziwna rzecz z tymi opiniami. Wciąż mówiono o cechach przywódczych. O tym, że
albo ktoś je ma, albo nie ma. Że tego nie można się nauczyć. Same pierdoły.
Po pięciuset latach znów zaczęło wracać do łask nowe, choć bynajmniej nie nowe
słowo. Stare, używane w średniowieczu kościelne słowo – charyzma. Albo byłeś
obdarzony charyzmą, albo nie, a jeżeli tak, to nic nie było dla ciebie niemożliwe,
mogłeś zażądać, czego tylko chciałeś, a ludzie szli za tobą i byli ci powolni.
Nie rozumieli, że na cechy przywódcze nie ma wpływu duch jakiejś osoby, ale że
narzucane są one komuś przez samych wyznawców. To oni pragną mieć kogoś,
kogo mogą darzyć szacunkiem. To oni potrzebują osoby, która wydawałaby im
rozkazy. Źródłem cech przywódczych są oczy podwładnych. Potężna zmowa
ludzkich mas. Być może cechy te istnieją w oczach głupich dowódców. Ale żaden
mądry dowódca w to nie wierzy. Po prostu z tego korzysta. Czyż on sam nie robił
tego od lat?
Winch westchnął i podłożył dłoń pod głowę. Sam należał do ludzi z charyzmą i od
dawna zaliczał się do "gwiazd" swojej dywizji. I to w takim stopniu, że znano go w
innych dywizjach, w całej armii. Dzięki temu przekonał się, że wszystkie sławy są do
siebie podobne.
Należeli do tajnego klubu złodziei. Rozpoznawali się na pierwszy rzut oka i nigdy nie
dobierali się jeden drugiemu do skóry. Ich hasłem była bystrość spojrzenia i
malująca się w nim współwina. Nigdy nie rozprawiali o charyzmie.
Ze znajomości z nimi, z faktu, że sam do nich należał, Winch nabrał przekonania, że
ludzie charyzmatyczni to gatunek i gniazdo arcykłamców.
Strona 20
28
Taka wiedza pozbawiała cię wszystkiego. Pozbawiała cię zadowolenia i życiowego
napędu. Wszystkiemu odbierała wartość. I wszelki sens. Zaganiała cię z powrotem do
wspólnej obory, wyglądającego – i cuchnącego – jak reszta żywego inwentarza.
Inwentarza, do którego nie chciałeś się zaliczać.
I ktoś taki jak on uchodził w swojej kompanii za bohatera. A niech ich szlag, niech
ich szlag, niech ich wszystkich szlag trafi, pomyślał nagle z furią Winch. Nie
zasługiwali nawet na to, by im to wybić z łbów łajnem schowanym do skarpety! Po
cholerę się nimi przejmował?!
Butelkę nadal trzymał na piersi. Pozwolił ręce ściskającej flaszkę ześlizgnąć się w
dół po brzegu koi i odstawił whisky.
A pal sześć ich wszystkich, to przeklęte armatnie mięso. Nie mogli przecież
oczekiwać, że w nieskończoność będzie utrzymywał ich przy życiu, no nie?
Winch wsparł się na łokciu i przez otwarte drzwi obserwował korytarz. Na jego
drugim końcu znajdowała się dawna główna kabina statku. Tam właśnie
zgromadzono mięso armatnie.
W liczbie kilkuset sztuk. Miejsce foteli i stolików zajęły szpitalne łóżka, które
ustawiono w równych rzędach. W tej jednej dużej, wysokiej sali leżeli ciężko ranni,
wymagający stałej opieki. Pomiędzy nimi poruszały się ubrane na biało postacie. Tu i
tam przy kucał lekarz, sprawdzający glukozę i plazmę, które spływały ze szklanych
słojów zawieszonych na białych stojakach.
Sali nie odmalowano, tak więc powolnym cichym cierpieniom rannych przyglądały
się złocenia, cynobrowe ściany i lustra.
Włącznie z Winchem płynęło tym statkiem tylko czterech żołnierzy z jego kompanii. I
tylko jeden leżał na tej sali.
29
Kiedy pierwszy raz ujrzał główną kabinę, zemdliło go. Pomyślał, że za pierwszym
razem odczuwają to z pewnością wszyscy żołnierze. Widok ten bowiem jasno i
wyraźnie uświadamiał im, ile może kosztować wojna.
Nie dostrzegali go jedynie ci, którzy w niej leżeli, i tylko do nich nie docierał odór,
jakim zionęła.
Także tędy przeszły wieści o dojrzeniu lądu, ponieważ po sali rozchodził się powoli