MARION Z. BRADLEY ŁOWCY Z CZERWONEGO KSIĘŻYCA Przełożyła JOANNA JĘDRZEJCZYK Tytuł oryginału Hunters of the Red Moon ROZDZIAŁ PIERWSZY Świetlna plamka tkwiła w tej samej części nieba już od dłuższego czasu. Dane Marsh, wyciągnięty leniwie na dziobie Morskiego Dryfu, odziany jedynie w skąpe kąpielówki i luźny podkoszulek, obserwował nieruchomy, świetlisty punkt. Słoneczny refleks na skrzydle samolotu - pomyślał. - Pierwsza od wielu dni oznaka życia. Miał na myśli oczywiście ludzkie życie, bo przecież tu wokół aż się roiło od latających ryb i delfinów. W wodzie unosiły się niezliczone miliony drobnych krewetek i plankton. Zależy tylko w jakim zakresie chce się rozpatrywać skalę organizacji życia. - Lecz przecież jestem z dala od uczęszczanych szlaków lotniczych i regularnych linii oceanicznych. Ostatnim statkiem, jaki widziałem był ten tankowiec, dziewiętnaście dni temu. Zaczął wyobrażać sobie samolot, a w nim biznesmenów w eleganckich garniturach, kobiety w nylonowych pończochach i w futrach, siedzących w równych rzędach, może nawet oglądających telewizję, oddalonych o tysiące kilometrów od najbliższego wybrzeża. Właśnie tędy, jeszcze dwieście lat temu, kapitan Bligh z dwudziestodwuosobową załogą żeglował tygodniami - ba, miesiącami - odkrytą łodzią, wygłodzony i ogorzały od słońca. A teraz samoloty Pan American pokonują tę samą trasę w kilka godzin - w czasie wystarczającym w sam raz na obejrzenie amerykańskiego porannego programu i wypicie paru drinków. - Nie pogardziłbym, zwłaszcza teraz, takim lodowatym napojem - pomyślał Dane. Morski Dryf był zaopatrzony w bogaty zestaw potraw, lecz jego kapitan z pewnością wolałby teraz chłodny napój z kostkami lodu, podany w smukłym kielichu przez jedną ze ślicznych stewardess. Posiadanie lodówki na łodzi o długości dziewięciu metrów byłoby rzeczą nieco kłopotliwą. Do diabła! Ten samolot się nie rusza! Po prostu trwa zawieszony w tym samym miejscu! Rzecz jasna nie może to być samolot - wywnioskował Dane nie ruszając się z wygodnego legowiska. Może refleks świetlny na obłoku czy coś w tym rodzaju? Wokół, na przestrzeni wielu kilometrów, rozciągała się spokojna powierzchnia Pacyfiku. Ocean falował łagodnie, niemal niedostrzegalnie, słaby powiew ze wschodu marszczył jego taflę, zamierając na zachodzie w gasnących promieniach słońca. Morski Dryf sunął jak duch, próbując schwytać w żagle lekką powietrzną bryzę, zrywającą się zwykle o zmierzchu. Teraz jednak wysiłek samotnego żeglarza był daremny. Dane Marsh uznał, że pozostało mu jedynie ustawić ster, zejść pod pokład do kajuty na filiżankę herbaty, a potem zarzucić linkę w nadziei na jakikolwiek nocny połów. Wpływ słońca, oceanu i wszechogarniającej ciszy sprawił, że Dane, jak zahipnotyzowany, wpatrywał się w odległy, migotliwy punkt, który z każdą chwilą coraz bardziej przypominał charakterystyczny metaliczny odblask na skrzydle samolotu. Wyobrażał sobie, że oto w zasięgu wzroku, na pokładzie olbrzymiej maszyny istnieją, nieosiągalne dla niego, inne ludzkie istoty... Stewardessy w minispódniczkach... Minęły dwieście osiemdziesiąt cztery dni, według moich obliczeń, odkąd ostatni raz widziałem kobietę mówiącą po angielsku lub jakimkolwiek innym językiem. Czemu, do diabła, zawsze musi dopadać mnie to uczucie? Przecież nie jestem pierwszy, który wybrał się w samotny rejs dookoła świata. Po prostu przyszedł pomysł w odpowiednim czasie - i ruszył w podróż. Że nie był pierwszy? Co z tego? W pogoni za ryzykiem i przygodą zbliżono się do granic ludzkich możliwości. Zdobycie Mount Everest, opłynięcie przylądka Horn, dotarcie do bieguna północnego - wszystko, z wyjątkiem wyprawy na Księżyc, zostało już dokonane. Do tej ostatniej podróży niezbędne jednak było gruntowne wykształcenie i bogaty sponsor - o tym Dane mógł jedynie pomarzyć. Zazdroszczę facetowi, który pierwszy okrąży Księżyc na własnych nogach. Póki co - to przygoda dla kilku cholernych szczęściarzy, ale kiedyś... Dane niechętnie otrząsnął się z odrętwienia. - Trzeba odwalić robotę - postanowił. Płótno żagli załopotało w pierwszym powiewie nadciągającej wieczornej bryzy. Dane nieznacznie opuścił żagiel, ustawił ster na nowy kurs, po czym udał się do kajuty na kolację. W kabinie panował zaduch i upał. Zastanawiał się wcześniej nad gorącym posiłkiem, lecz sama myśl o pobycie w parowej łaźni wzbudzała niechęć. Postanowił otworzyć paczkę zbożowych krakersów i puszkę z serem. Wrzucił też kilka cytrynowych kryształków do wody z cukrem i wyszedł z posiłkiem na pokład, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Minęło wiele czasu, nim zgasły ostatnie zorze zachodu - jak zwykle o tej porze roku, na tej szerokości geograficznej. Słońce ociągało się z odejściem, rzucając znad horyzontu ostatnie purpurowe smugi lśniące szkarłatną wstęgą na falujących leniwie wodach oceanu. Wątły sierp księżyca, jak skrawek czystego srebra, wznosił się zwolna nad błyszczącą tarczą gasnącego słońca. Wysoko w górze migotała gwiazda wieczorna. - Nie - rzekł do siebie Dane z niedowierzaniem. - Znów to przeklęte światło! - Zmarszczył brwi, zdecydowany rozwiązać zagadkę za wszelką cenę. Samolot? Nie, do diabła. Najbliższa trasa lotnicza znajdowała się wiele kilometrów stąd. Zresztą odrzutowiec już dawno zniknąłby z pola widzenia. Może to satelita? Nie, on poruszałby się również. Czyżby balon meteorologiczny? Cóż, może się jakiś przybłąkał, przygnany wiatrem znad Australii, lecz byłby to doprawdy ewenement. Dane pogryzał krakersy z serem, wpatrzony w niezwykłe zjawisko pulsujące światłem w purpurze zachodu. Obiekt emanował blask i osiągnął rozmiary piłki golfowej. - To bez wątpienia jakiś pogodowy fenomen. Choć od piętnastu lat żegluję, spotykam się z czymś takim po raz pierwszy. Charakterystyczne podczas morskich podróży jest to, że człowiek musi uczyć się wciąż czegoś nowego. Poczciwa staruszka Ziemia gotuje jeszcze wiele niespodzianek dla tych, co mają oczy i uszy szeroko otwarte. Obiekt rósł z sekundy na sekundę. Osiągnął już wielkość małego talerzyka, przybierając nieco eliptyczny kształt. Zastanawiam się, czy to właśnie mają na myśli ludzie, donoszący o spotkaniu latających talerzy, o przepraszam - Niezidentyfikowanych Obiektów Latających! Z pewnością był to najbardziej niezidentyfikowany obiekt, jaki dane mu było w życiu zobaczyć. Jego zarysy były dostatecznie wyraziste, lecz odległość uniemożliwiała określenie rozmiarów. Opuszczał się coraz niżej, jakby zamierzając osiąść na powierzchni wody. Dane patrzył z rosnącym zdumieniem, a w jego głowie szalała burza domysłów. Obiekt ogromniał z każdą chwilą, osiągając wielkość wprost niewyobrażalną. Latający talerz? Chyba raczej latający wieżowiec! Większy od oceanicznego liniowca. Większy od największego tankowca! Nie zbudowano jeszcze samolotu, który miałby takie rozmiary. Nawet Rosjanie nie zdołaliby tego dokonać! Nagle przeraził się, bynajmniej nie ogromem zjawiska. - Czyżbym zwariował? Samotność wyczynia z człowiekiem zdumiewające rzeczy. Zacisnął zęby powstrzymując krzyk i z wysiłkiem przeniósł wzrok na maszt Morskiego Dryfu, smukły, wciąż narażony na niszczycielskie działanie soli morskiej, który lśnił teraz świeżą bielą. Dane odnawiał go sam dwa miesiące temu dłońmi stwardniałymi od żeglarskiej zaprawy. Puls, przyspieszony z wrażenia, uspokajał się powoli. Uniósł głowę i trzeźwym spojrzeniem ogarnął olbrzymi, obcy, trwający w bezruchu kształt. - Nie. Nie zwariowałem. To nie sen, ani halucynacje. To coś jest całkowicie realne, mimo że nie ma prawa istnieć. Skoro to widzę, a wzrok mnie nie myli, po prostu musi istnieć! A więc... - Dane wstrzymał oddech, podążając krok za krokiem ścieżką nieuchronnej logiki. - Jeśli żadne państwo na Ziemi nie stworzyłoby takiego olbrzyma, to musiał on przybyć z zewnątrz! Zauważył, że jego ręce i nogi dygoczą mimo tropikalnego upału. „Z zewnątrz...” Jakby jednym wielkim skokiem przebył odległość, którą nauka pokonywała maleńkimi kroczkami w drodze do gwiazd. Ujrzał niezbadane. Na samą myśl przeszył go dreszcz emocji. - I pomyśleć, twierdziłem, że nie ma tu miejsca na przygody! Wraz z tym odkryciem pojawił się lodowaty strach. Czas mija, a tajemnica ich rzeczywistego istnienia została odkryta. Co go czeka, jeśli zauważą obecność niepożądanego obserwatora? Co prawda nie miał powodu podejrzewać przybyszów o złe intencje. Gigantyczny pojazd, stworzony do pokonywania międzygwiezdnych przestrzeni (swoją drogą - z jakiego niezwykłego metalu wykonano ten jasny, opalizujący jak pawie pióro kadłub statku?) nie powinien zwrócić większej uwagi na maleńką łupinę Morskiego Dryfu, podobnie jak Dane nie zwracał uwagi na małe latające ryby. Co czynił, gdy jedna z tych rybek lądowała rankiem na pokładzie? Czasem wrzucał ją do wody, lecz jeśli był głodny - smażył ją sobie na śniadanie. Dlatego Dane, poruszając się z jak największą ostrożnością, powoli zaczął przygotowywać jacht do odwrotu. Zamierzał opłynąć przybysza i oddalić się na bezpieczniejszą odległość. Nie pragnął bynajmniej skończyć na galaktycznej patelni. Gdy sięgnął do olinowania, poczuł w ramionach niemoc i niezwykłą ociężałość, a w uszach rozległ mu się nieprawdopodobny, buczący dźwięk. Zdawał sobie sprawę z konieczności natychmiastowego działania, lecz jego ruchy stały się ciężkie, jakby został zanurzony w basenie kleistej melasy. Nie mógł oderwać stopy od pokładu, a narastająca obawa utraty rzeczywistości potęgowała przerażenie. - Czyżby to były halucynacje? Czy zły sen przeistacza się w koszmar? Ostatnim, rozpaczliwym wysiłkiem dźwignął głowę, wpatrując się w olbrzymi, wrzecionowaty kształt. Właz pojazdu rozsunął się powoli, a z wnętrza buchnął oślepiający blask. Dane padł na pokład i znieruchomiał, daremnie pragnąc zwalczyć obezwładniającą senność. W chwili, gdy pokład zadrżał pod ciężarem dziwnych, obcych kroków, był już nieprzytomny, choć nadal próbował się opierać w swych koszmarnych snach. Znajdowali się zbyt daleko od przelotowych tras i uczęszczanych linii oceanicznych aby jakieś ludzkie oko na Ziemi mogło ujrzeć gigantyczny pojazd, który oderwał się od powierzchni wody i poszybował w przestrzeń, opuszczając Ziemię niecałe 10 kilometrów od centrum Pacyfiku. Opustoszały Morski Dryf został znaleziony pięć tygodni później przez załogę jachtu zmierzającego na Hawaje... ROZDZIAŁ DRUGI Dane odzyskał przytomność. Przeszywający ból w przełyku wyrwał go z sennych koszmarów, w których roiło się od dzikich bestii rzucających mu się do gardła w atmosferze atawistycznej przemocy. Obraz dopełniały strumienie płynącej krwi, lwy, świeża posoka, mdlący odór padliny. Otworzył szeroko oczy, ogarniając jednym spojrzeniem zimną biel otoczenia i dwie istoty (Koszmar! Ludzkiego wzrostu, lecz o twarzach pozbawionych wyrazu, pokrytych futrem, okolonych lwią grzywą), które się nad nim pochylały. Wciąż odczuwał ból gardła. Szarpnął się, wytężając z całych sił zwiotczałe mięśnie. Próbował krzyczeć, lecz głos zamierał w agonalnych drganiach sparaliżowanej krtani. Był przywiązany. Mimo wysiłku spętane muskuły rąk i nóg ani drgnęły. Więc tortury! - zacisnął powieki w skurczu przerażenia. Gardło miał chyba znieczulone, gdyż nie czuł już bólu, tylko niezwykłe odrętwienie. Może próbowali usunąć mu struny głosowe? Dwa lwiogłowe stworzenia, o dłoniach niewiele różniących się od ludzkich, majstrowały bezboleśnie w jego krtani, odczuwał jedynie dziwny bezwład. Najwyraźniej nie zamierzali uczynić mu krzywdy. W jakim bowiem celu zawracaliby sobie głowę znieczuleniem? Dane rozejrzał się ciekawie. Dziwne metalowe przedmioty zawieszone były w oddzielnych, lśniących przegrodach. Ich przeznaczenie stanowiłoby nie lada zagadkę dla personelu najnowocześniejszych ziemskich szpitali. Dane przyjrzał się teraz uważnie podobnym do lwów istotom. Miały podwójny kciuk, co w niczym nie ograniczało sprawności ich dłoni, okrytych cienką, ochronną powłoką. Obydwaj lwiogłowi ubrani byli w obcisłe kombinezony z połyskliwego, szaroniebieskiego tworzywa. Dane płonął z ciekawości, aby dowiedzieć się, co wyrabiają z jego gardłem. Poczuł nagłe szarpnięcie, a jeden z oprawców błyskawicznie pochylił się i wsunął coś w operowane miejsce. Ziemianinem wstrząsnął przeszywający ból. Poczuł ukłucie - zaszywali ranę. Jeden ze stworów trącił go lekko długą pałeczką o świecącej końcówce i rzekł do towarzysza: - Sądziłeś, że wcześniej czy później któryś z tych dzikusów zorientuje się wreszcie, że nie mamy zamiaru go skrzywdzić, tymczasem każdy, bez wyjątku, walczy jak sam diabeł. Choć ten nie wścieka się jak pozostali. - Czy już coś kojarzy? Dane zamrugał powiekami. Nie wierzył własnym uszom - czyżby oni mówili po angielsku? Nie, gdy próbował wychwycić poszczególne słowa, słyszał niezrozumiały gardłowy bełkot, lecz pojmował jego sens. - Myślę, że już kojarzy - odpowiedział drugi stwór, nieco wyższy. - Zaraz go wypróbuję. Nachylił się i rzekł wprost do Marsha - Proszę, nie stawiaj oporu, a pozwolimy ci iść samodzielnie. Nie chcemy, byś wyrządził sobie krzywdę. Wszczepiliśmy ci dysk translacyjny. Widzisz? Teraz możesz zrozumieć, co mówimy. Odpowiedz proszę, jeśli usłyszałeś i zrozumiałeś to, co powiedziałem. Dane zauważył, że krepujące go pasy rozluźniły się wystarczająco, aby mógł usiąść, ale nadgarstki miał wciąż przywiązane. Przesunął jeżykiem po spieczonych wargach, czując palące pragnienie. Jego głos zabrzmiał szorstko i chrapliwie, gdy odparł: - Owszem, słyszę cię dobrze. Co... Gdzie ja właściwie jestem? Jak się tu dostałem? Co chcecie ze mną zrobić? Stwór nie odpowiedział, lecz ponownie zwrócił się do towarzysza. W porządku. Pełen sukces. Nie cierpię tych, co nie próbują zrozumieć i musimy traktować ich jak bydło. Dobra robota. - Mmm, tak - odparł drugi. - Choć nie było zbyt wiele miejsca na dysk w tym osobniku. Obawiałem się, że naruszę nerw. Nie mam szczęścia do małpoludów. Połóżmy go z powrotem, niech odpocznie. Gadaj, przeklęty! - wrzasnął Dane. - Co chcecie ze mną zrobić? Jak się tu znalazłem? Kim jesteście, ludzie, jeśli w ogóle mogę was tak nazywać?! Ten moment zawsze mnie porusza - oświadczył stwór ignorując Ziemianina. - Mam na myśli moment, gdy zaczynają zadawać pytania. Co za koszmarna robota - wszystko się powtarza. - Znów szturchnął „pacjenta” świecącą pałeczką i Dane skręcił się z bólu, porażony elektrycznym wstrząsem. To niepotrzebne, Ferati - zaoponował drugi z oprawców - on nie jest z rodzaju tych niebezpiecznych. Zresztą, w razie czego mamy tu pola obezwładniające. - Zerknął na znękanego jeńca i rozluźnił więzy na jego przegubach. - Nie jest naszym obowiązkiem odpowiadać na twoje pytania - rzekł. - Odpowiedź na nie otrzymasz we właściwym czasie. Nie masz nic do stracenia, raczej zyskasz, wykazując cierpliwość. Za kilka minut zjawi się ktoś, kto zaprowadzi cię do twojej kwatery. Teraz, jeśli będziesz spokojny, pozwolimy ci na nieco więcej swobody. Pewnie zaschło ci w ustach? To następstwo znieczulenia i skutek działania pola obezwładniającego, które zastosowano, aby dostarczyć cię na pokład. No, spróbuj tego - wręczył Dane’owi poręczny kubek wypełniony płynem. Ziemianin odkrył, że może swobodnie poruszać jedną ręką. Chwycił naczynie i łapczywie pochłonął zawartość. Napój, mimo cierpkiego smaku, znakomicie zaspokoił jego pragnienie. Nad głową jeńca nadal toczył się dialog. - Zastanawiam się, czy nie okaże się on jednym z najbardziej obiecujących, inteligentnych osobników rzekł pierwszy stwór. Mam nadzieję - odparł drugi. - Nasz stary zawsze nalega, aby schwytać parę prawdziwych dzikich bestii, lecz ostatnio... Nie dokończył, gdyż głośnik na ścianie zahuczał donośnie. Skończone - skwitował jego towarzysz nawet nie podnosząc głowy. Odebrał Dane’owi kubek i nakazał gestem, aby wstał. - Pójdź tymi drzwiami. Spotkasz tam kogoś, kto odprowadzi cię do twojej kwatery. Dane przysiadł na piętach i oświadczył z uporem: Nie ruszę się stąd ani na krok, dopóki nie odpowiecie mi na kilka pytań. Doskonale wiem, że jestem na pokładzie statku kosmicznego, ale dlaczego? Skąd przybyliście i co chcecie ze mną zrobić? Oprawca, który poprzednio poczęstował go prądem powtórzył złowrogi gest. - Już ci mówiłem - warknął - nie do nas należy odpowiadać na twoje pytania. Rób co ci każą, a wyjdziesz z tego cało. Dane wstał ze spuszczoną głową. Nagle skoczył naprzód i pochwycił najbliższego napastnika jedną wolną ręką, stosując błyskawiczny chwyt judo. W tej samej chwili jakby sufit zwalił mu się na głowę i stracił przytomność. Gdy odzyskał ją znów, był w klatce. Przynajmniej takie odniósł pierwsze wrażenie. Ukośne cienie prętów, łączących strop z podłogą, oddzielały jeńca od źródła oślepiająco białego światła. Klatka... Dane wstrząsnął się, usiadł w oszołomieniu, kryjąc twarz w dłoniach. Ponowne spojrzenie upewniło go, że nie jest to klatka, ale więzienie. Był to przestronny, ogrodzony pokój z wyraźnie widocznymi na jednej ścianie rzędami koi do spania, zabezpieczonymi siatką, zapewne dla ochrony przed upadkiem w razie zbyt gwałtownych ruchów. W tym całkiem sporym pomieszczeniu przebywało około tuzina ludzi. Ludzi - ogólnie rzecz biorąc. Istoty ludzkie podobne do Dane’a stanowiły może połowę więźniów. Przynajmniej na oko nie różniły się one od Ziemianina. Pozostałe istoty niewiele miały wspólnego z człowiekiem. Nie było między nimi ani jednego zarośniętego stwora o lwim pysku, zbliżonego do tych, których Dane spotkał podczas pierwszego przebudzenia, czyli najprawdopodobniej w miejscowym szpitalu. Wzrok jeńca z Ziemi spoczął najpierw na stworzeniu o wysokości blisko dwa i pół metra zdumiewająco podobnym do pająka. Było szare, kosmate i wytrzeszczało niezwykłe, ogromne ślepia. Sprawiało wrażenie, że natura obdarzyła je zbyt wielką ilością kończyn, choć Dane nie umiał powiedzieć dlaczego. Inna istota, olbrzymia i potężnie zbudowana, pokryta była łuskowatą skórą lub czymś w rodzaju ubrania z łusek, które okrywały także jej twarz lub maskę. Dla Dane’a Marsha było to za wiele mocnych wrażeń na raz. - O mój Boże! Czyżbym trafił do zoo? Jako kolejny okaz zwierzęcia? - To nie zoo - odezwała się nagle kobieta stojąca najbliżej jego pryczy. Dane pojął, że ostatnie pytanie zadał na głos. Dźwięk słów dziewczyny brzmiał obco, lecz „usłyszał” je i zrozumiał dzięki wibracji translacyjnego dysku wszczepionego do krtani przez istoty o lwich pyskach. Nie był w stanie nawet wyobrazić sobie poziomu technicznego cywilizacji zdolnej do stworzenia takich mechanizmów. - O nie. Nie jesteś w zoo. W każdym razie niezupełnie. Miałbyś szczęście, gdybyś tam trafił. To statek Mekharów, łowców niewolników. Ziemski jeniec spróbował przerzucić nogi nad barierką koi. Kobieta pochyliła się i pomogła mu wyzwolić się z więzów. Jak długo byłem nieprzytomny? - zapytał nieznajomej. Wiele godzin - odparła. - Musieli obezwładnić cię polem paraliżującym. Jeden z emiterów znajduje się w szpitalu. Najwyraźniej posiadają też drugi, dzięki któremu zdołali cię schwytać. Dane powrócił myślami do ostatnich chwil spędzonych na pokładzie Morskiego Dryfu. Tak było - potwierdził. - Moje ręce i nogi poruszały się coraz wolniej i w końcu musiałem się poddać. Istny koszmar z najgorszego snu. - Raczej koszmarna rzeczywistość - stwierdziła ponuro nieznajoma. Mogła mieć najwyżej tyle lat co Dane. Miała zmierzwione, płomiennorude włosy opadające w puklach na ramiona. Jej spodnie i luźna koszula przywodziły na myśl żołnierski ubiór dziewcząt z rosyjskiej czy izraelskiej armii. Pochodzisz z którejś z planet Unii? - zagadnęła. - Niewolnictwo dawno poszło w niepamięć wśród zjednoczonych światów, lecz statki Mekharów i tak łamią ten zakaz. To zbyt opłacalny proceder, aby nie podjąć ryzyka. - Wybacz, to dla mnie za dużo, jak na jeden raz - odparł Dane. - Chcesz powiedzieć, że ten statek przybył z odległego systemu gwiezdnego? - Według moich obliczeń otacza nas około trzydziestu układów słonecznych. Niewolnicze kwatery zawsze są wypełnione po brzegi. Wkrótce, jak sądzę, wszyscy zostaniemy dostarczeni na któryś z mekharskich targów niewolniczych. Swoją drogą, to do nich niepodobne - lądować na obcej planecie i schwytać tylko jednego osobnika. Czyżby twój świat posiadał straż, gwarantującą tak znakomitą ochronę przed najeźdźcami polującymi na niewolników? - Na mojej planecie nie mają nawet zielonego pojęcia o jakichkolwiek najeźdźcach - rzekł Dane z przekąsem. - Ci, którzy mówią o przybyszach z gwiazd lądują w wariatkowie lub są przedmiotem kpin, jak na przykład lunatycy. Jeśli chodzi o mnie, to po prostu żeglowałem sobie samotnie na maleńkim jachcie... - Z dala od stałego lądu? - podchwyciła dziewczyna. - To wszystko tłumaczy. Dali nura i porwali cię, licząc być może na obecność liczniejszej załogi w twojej łodzi. Pewnie teraz w kabinie kontrolnej któryś z wściekłości zaciska pazury. Któryś z Mekharów? To te stwory podobne do lwów?... - przerwał, uświadamiając sobie, że nowa znajoma może nie wiedzieć, co to jest lew. Najwidoczniej jednak translator znalazł właściwy odpowiednik drapieżnika, gdyż dziewczyna odpowiedziała bez wahania. Tak. To rasa kotokształtnych i twierdzę, że należy do najdzikszych w całej Galaktyce. Jej przedstawiciele pięć razy odmawiali kategorycznie wstąpienia do Unii, jak wiesz... Och, przepraszam, jeśli pochodzisz ze świata zamkniętego, skąd możesz wiedzieć, co to jest Unia. Czy robicie wyprawy kosmiczne? - W niewielkim zakresie. Dotarliśmy na powierzchnie naszego Księżyca i zamierzamy wysłać co najmniej dwie ekspedycje na Marsa - najbliższą, sąsiednią planetę - odparł Dane. Cóż... Więc posłuchaj - kontynuowała nieznajoma. - Unia to układ, który nazwałbyś zapewne luźną Pokojową Federacją Handlową. Tak możemy zdefiniować Stowarzyszenie Rozumnych Cywilizacji Wszechświata. Wcześniej rasy pochodzące od drapieżników z rodziny kotów patrzyły z góry na istoty wywodzące się od małp czy gadów. Do tej pory traktują nas z wyższością, jak zdążyłeś chyba zauważyć, i nic nie jest w stanie tego zmienić. Jak ci na imię? - zapytała znienacka. Przedstawił się i zasypał ją od razu całym gradem pytań. - A jak ty się nazywasz? W jakich okolicznościach cię porwali? Czy w twoim świecie również nie wierzą w latające talerze? Dziewczyna zaprzeczyła ruchem głowy. - Świadomie podjęłam ryzyko. Jestem archeologiem. Otrzymałam pozwolenie na prowadzenie badań sztuki prehistorycznej wymarłego satelity i rozwoju stosowanych ówcześnie technologii. Dotarło do mnie ostrzeżenie o najeździe Mekharów na sąsiedni system słoneczny, lecz uznałam za mało prawdopodobne, że zechcą tu właśnie urządzić sobie następny postój. Podjęłam ryzyko i przegrałam. Zabili mojego brata i jednego z trzech towarzyszy. Pozostał tylko ten, tam - wskazała palcem na potężnie zbudowanego, rudowłosego mężczyznę, niewątpliwie należącego do tej samej co ona grupy etnicznej. Był bez reszty pogrążony w rozmowie z wysoką, chorobliwie wątłą kobietą. - Był jeszcze jeden - ciągnęła dziewczyna - lecz trafił do szpitala, ciężko zraniony podczas napadu. Pozostanie tam, dopóki nie zdecydują pozbyć się go jak bezużytecznej, popsutej zabawki. W jej głosie przebijała nieopisana gorycz, którą Dane w pełni pojmował. - Na imię mam Rianna - dodała - jeśli to w ogóle ma teraz jakieś znaczenie. Korzystając z chwili ciszy, jaka zapadła po tych słowach, Ziemianin zlustrował najbliższe otoczenie. Wzdłuż ściany, poza klatką, w której przebywał, ciągnęły się, jak okiem sięgnąć, identyczne cele, częściowo okratowane, wypełnione więźniami po brzegi. - To niemożliwe, aby opłacało się im lądować na planecie dla jednego jeńca. - W normalnej sytuacji, faktycznie, byłoby to niemożliwe - przytaknęła Rianna. - Niewolnicy to luksusowy towar i zwykle polują od razu na większą ich ilość. Gdybyśmy nie byli cenni, potraktowaliby nas zgoła inaczej... Cena jest tak wysoka, że są zmuszeni zapewnić nam wszelkie wygody i pewną swobodę. Wszczepiają nawet translatory dyskowe mimo ryzyka, że dzięki nim możemy zacząć spiskować. Czynią tak dlatego, ponieważ uważają, że niemożność porozumienia się między sobą fatalnie wpływa na samopoczucie. W tym momencie dał się zauważyć pewien ruch w dole korytarza dzielącego szeregi okratowanych cel. Równocześnie zabrzmiał niski, rozedrgany dźwięk. Rianna rozpoznała go od razu. - Czas karmienia zwierząt - oznajmiła z przekąsem. Dwa lwiogłowe potwory wtoczyły na korytarz pakowny wózek załadowany po brzegi. Gdy tylko zbliżali się do kolejnych drzwi klatek, jeden z nich kierował w nie ostrzegawczo cienką, czarną rurkę - najwidoczniej pewnego rodzaju broń - podczas gdy drugi brał z wózka po kilka szczelnie opakowanych tacek, oznaczonych różnymi kolorami, i umieszczał w celi. Dane znieruchomiał, pochłonięty bez reszty obserwacją najdrobniejszych szczegółów tego rytuału. Gdy oprawcy rozłożyli żywność i wyszli, przenikliwy sygnał ozwał się ponownie. - Teraz możemy podejść i zabrać posiłek - oświadczyła dziewczyna. - Jeśli ktokolwiek śmiałby się poruszyć w trakcie rozdziału jedzenia, oberwałby z neurozera. Ta broń nie zabija od razu. Wzbudza największe natężenie bólu we wszystkich włóknach nerwowych. Odnosisz wrażenie, jakby zanurzono cię we wrzącym oleju. Miałam okazję poczuć to na własnej skórze - wzdrygnęła się na samo wspomnienie. - To było wtedy, gdy nas schwytali. Minęły trzy dni, nim zdołałam się poruszyć nie wyjąc z bólu... - Dlaczego więc - zapytał - więźniowie z jednej celi od razu, wspólnie nie rzucą się na strażników? Czy nikt do tej pory nie próbował się wydostać? - Jeśli próbował, to pierwszy i ostatni raz - odparła z goryczą. - A nawet gdybyś się stąd wydostał, to dokąd pójdziesz? Jest tu około osiemdziesięciu Mekharów rozproszonych po całym statku. Może jest ich nawet więcej? A każdy zaopatrzony w neurozer... Obróciła się na pięcie idąc w ślady towarzyszy niewoli podeszła do paczek z żywnością. Przebierając wśród opakowań wybrała dwa, oznaczone błękitnym i zielonym paskiem. - To przyjęte na terenie całej Galaktyki uniwersalne oznaczenie pożywienia - wyjaśniła. - Jako człowiek możesz w ostateczności korzystać z żywności oznaczonej kolorem niebieskim lub zielonym. Ani się waż sięgać po paczkę ze znakiem czerwonym czy pomarańczowym - jest bezwartościowe ze względu na brak odpowiednich witamin i składników odżywczych. Natomiast kolor żółty to istna trucizna. Oznacza żywność dla ras owadzich. Potężny, rudowłosy mężczyzna, towarzysz Rianny zbliżył się do nich z tacką w dłoni i wszyscy razem usiedli na podłodze. - Witamy na statku przeklętych - zagaił. - Choć Rianna, jak widzę, zdążyła cię już powitać. Nazywam się Roxon. - Dane Marsh - przedstawił się krótko Ziemianin, powoli otwierając paczkę. Jakiś wewnętrzny mechanizm sprawił, że posiłek był wciąż gorący i gdy Dane odważył się go spróbować, okazał się zaskakująco dobry. Słodkawa papka, chrupiące lekko słone płatki i nieco cierpki napój smakowały wręcz wybornie. - Widzę, że Mekharowie, czy jak ich tam zwą, nie zamierzają nas zagłodzić - stwierdził z uznaniem. - Dlaczego mieliby tego chcieć? - odezwała się nagle gigantyczna istota o pokrytej łuskami skórze. Bez wątpienia była to skóra - z tej odległości Dane stwierdził to z całą pewnością. Nieznajomy zbliżył się i przysiadł na posadzce obok grupy ludzi. - Witam was, bracia w rozumie, w imię Pokoju i Mądrości Wszechświata - zagrzmiał. W łapach dzierżył pakę oznaczoną kolorem żółtym i czerwonym. Dane dyskretnie pociągnął nosem. W nozdrza uderzyła go woń siarkowodoru. Najwyraźniej nie zrażała ona okrytego łuską przybysza, który z lubością wybierał najsmaczniejsze kąski i przy pomocy długich, zręcznych palców podnosił je do ust i chwytał długimi, ostrymi zębami. - Dlaczego nie mieliby nas dobrze traktować? - ciągnął niesamowity gość. - Stanowimy cały ich majątek, jesteśmy źródłem dochodu. Mój świat zalicza się do ubogich i muszę przyznać, że rzadko mogłem najeść się do syta tak, jak tutaj. Lecz co głosi mądrość Świętego Jaja, która istniała, nim narodziło się pierwsze ze słońc? „Lepiej łowić muchy w cuchnącym bagnie i żyć w pokoju, niż skosztować smakołyków w pałacu, którym rządzi wrogość i niezgoda”. Dane mimowolnie chrząknął z powątpiewaniem w filozoficzne sentencje głoszone przez przerażającego olbrzyma - jaszczura, który usadowił się wygodnie i zwrócił wprost do niego, szczerząc przerażające zębiska! - Drwisz z mądrości Wszechmądrego Jaja obcy przybyszu? - stwór, biorąc chrząknięcie za ironiczny śmiech, zareagował zadziwiająco łagodnie i uprzejmie. - Nic podobnego! - zaprzeczył Dane i natychmiast się opanował. - W moim świecie... wśród mojej rasy - poprawił się zaraz - istnieje podobne przysłowie zapisane w Wielkiej Księdze Mądrości. Uczy ono, że „lepiej pędzić żywot samotnie w klitce na poddaszu, niż tkwić w luksusie ze złośliwą babą...”. - Mmm... Cóż... - zagrzmiał jaszczur z wahaniem. - Oczywiście, mądrość jest jedna dla wszystkich, mój człekokształtny przyjacielu. Nawet w niewoli można znaleźć natchnienie dla filozoficznych rozważań. Dlatego, mój bracie, powstrzymaj śmiech i kpiny. Dane silił się na wyjaśnienia, ważąc tym razem każde słowo. - Wśród ludzi z mojego świata - odparł nieco zakłopotany - słowa wypowiedziane przez kogoś takiego... tak przerażającego... zabrzmiałyby nieprawdopodobnie. Według naszych wyobrażeń wyglądasz po prostu... strasznie, ale nie chciałem cię urazić - dodał szybko na wszelki wypadek. - Nie ma sprawy - odrzekł stwór łagodnie. - To oczywiste, że istota potężna, budząca lęk, jeżeli chce postępować w myśl głoszonej filozofii pokoju, nie wyrządzi krzywdy stworzeniu małemu i słabemu o miłej powierzchowności i przyjaznych zamiarach... - W moim świecie nie zawsze przestrzega się tej reguły - westchnął Dane. W najśmielszych porywach fantazji nie wyobrażał sobie, że przy obiedzie w towarzystwie gigantycznego jaszczura podejmie filozoficzną dyskusje. Rzecz jasna, poziom inteligencji rozmówcy równał się z poziomem człowieka. Lecz sama sytuacja była nieprawdopodobna - jak zwariowana herbatka Alicji w Krainie Czarów, o ile taka kiedykolwiek miała miejsce. - Nazywam się Aratak - oznajmił uprzejmie człowiek-gad i zadumał się głęboko, rozważając w myśli imię i nazwisko, jakie wyjawił mu ziemski towarzysz. - Nie mam pojęcia, co może oznaczać Dane, lecz słowo Marsh to nazwa mojej ojczyzny.* *Marsh - ang. - bagna, moczary (przyp. tłum.). Z tego wynika, że jesteśmy krewniakami, przyjacielu Marsh. Zachowajmy więc braterstwo w nieszczęściu, póki wszystkie mokradła nie połączą się, póki wody wszystkich mórz nie zleją się w jeden ogromny ocean, a wszystkie moczary nie utworzą bagiennej wspólnoty w akcie zjednoczenia Mądrości Wszechświata... Dane z aprobatą skinął głową. Zdążył już polubić oryginalność sentencji olbrzymiego filozofa. - To mi się podoba - stwierdził z entuzjazmem. - W chwilach wolnego czasu moglibyśmy zgłębić inne aspekty duchowej filozofii - podchwycił z nadzieją Aratak. - Udało mi się potwierdzić swoją wiedzę w praktyce, mimo że wcześniej nie potrafiłem w pełni zaufać teorii. Prawda zawarta w Mądrości Wszechświata tworzy nie tylko filozofię ducha. Tygodnie niewoli nauczyły mnie jednego: w obliczu niewoli może zaistnieć prawdziwe braterstwo pomiędzy człowiekiem a humanoidem. Do tej pory wierzyłem w to na słowo. Hołdowałem przekonaniu, że inteligencja nie może być li domeną człekokształtnych, gdyż ich system metaboliczny jest zniewolony w najwyższym stopniu przez siły popędu rozrodczego. Na mojej planecie małpki są traktowane jedynie jako maskotki i nigdy nie było mi dane spotkać przedstawicieli tego gatunku na którymkolwiek ze sprzymierzonych statków Unii. Dlatego mam zaszczyt przekazać wam... - Dane i Rianna musieli odskoczyć przed przyjacielskim, szerokim gestem szponiastej łapy - bezgraniczne wyrazy wdzięczności za pomoc w dokonaniu przełomowego kroku na drodze do pełnego duchowego rozwoju. - Miejmy nadzieje, że pożyjemy wystarczająco długo, aby sprawdzić, czy wiedza duchowa wynagrodzi nam to, co utraciliśmy - skwitował Roxon ponuro. Ponownie zapadła głucha cisza. Dane wyskrobał resztki jedzenia z dna pojemnika i odstawił go na bok. Czuł się teraz znacznie lepiej. Wiedział przynajmniej gdzie jest i nie przerażała go już perspektywa tortur czy nagłej śmierci. Z drugiej strony przyszłość nie przedstawiała się zbyt obiecująco. Dane Marsh przez całe życie starał się być człowiekiem czynu w pełnym tego słowa znaczeniu, jeśli tylko nadarzała się okazja do jakiegokolwiek aktywnego działania. Człowiek urodzony we współczesnej cywilizacji miał przed sobą prostą drogę od momentu narodzin, aż do śmierci, stroniąc od brawury czy jakiegokolwiek ryzyka, chyba że okoliczności zmusiły go do wykazania własnej inwencji. Dane robił wszystko, aby przełamać ten stereotyp. Teraz zaś, gdy znalazł się w sytuacji bez wyjścia, poczucie bezsilności doprowadzało go do istnej furii. Porwany znienacka... Zamknięty w klatce jak zwierzę. Wbrew woli wyposażony w ten przeklęty translacyjny dysk, tworzący bolesne zgrubienie pod skórą na szyi... Co prawda urządzenie to ułatwiało mu nawiązanie kontaktu, lecz nadal budziło sprzeciw jako symbol ingeren- cji, której dokonano bez jego zgody. Posiłek pokrzepił Ziemianina i sprawił, że poczucie bezradności przerodziło się we wściekłość. A niech ci grzeczni obywatele galaktycznej cywilizacji wegetują w swoich klatkach w oczekiwaniu na zgotowany im przez Mekharów los. On, Dane Marsh, ani myślał pójść w ich ślady. Wsłuchał się w pierwszy przenikliwy odgłos brzęczyka na zewnątrz, zanim Mekharowie wkroczyli na korytarz aby rozdzielić pożywienie. Zanotował w pamięci tę chwilę jako punkt wyjścia do dalszych przemyśleń. Po zebraniu spostrzeżeń zarysował się jasny wniosek: w chwili przydziału żywności wszystkie drzwi cel odblokowywał jeden i ten sam mechanizm i zamykał je ponownie dopiero po wyjściu Mekharów. Oprawcy, zadufani w sobie, ufając potędze strachu wzbudzanego przez ich okrutną broń pozwalali, aby zamki pozostawały otwarte przez cały czas ich krótkiej obecności. Dane uznał, że odkrycie to może później okazać się przydatne, lecz na razie postanowił uzbroić się w cierpliwość. Zwrócił za to baczniejszą uwagę na współwięźniów w sąsiednich celach. W najbliższej znajdował się stwór o zbyt wielkiej, jakby się zdawało, ilości rąk i nóg. Ziemianin był wręcz zafascynowany nadzwyczajną ruchomością stawów i segmentacją tych nieprawdopodobnych odnóży. Dostrzegł również mężczyznę i kobietę - potulną, grzeczną parkę, a także sporych rozmiarów istotę o twarzy kretyna, okrytą ciemnym futrem od stóp do głów, pożerającą ostatnie kęski posiłku. Jedno opakowanie pozostało nietknięte. Przeznaczone było dla człowieka, gdyż oznaczono je wyraźnie błękitnym i zielonym kolorem. Dane powiódł wzrokiem wzdłuż ścian więzienia zapełnionych rzędami koi. Nie mylił się. Na jednej z najniżej położonych pryczy spoczywała bezwładna, drobna postać, spowita w białą, długą szatę. - Co się dzieje z tym nieszczęsnym stworzeniem? - zagadnął Ziemianin. - Czy ona jest ranna? Czy może chora? Umiera? - Umiera... - potwierdziła Rianna. - Odmawia spożywania posiłków od dziesięciu cykli karmienia. Jest emfatką. Pochodzi z planety Spica Four. Przemocą wyrwana ze swego świata świadomie wybrała śmierć. To nie potrwa długo. Jedyne, co możemy zrobić to pozwolić jej skonać w spokoju. - Czyli siedzicie na tyłkach i spokojnie pozwalacie jej zagłodzić się na śmierć - wybuchnął Dane, wpijając w rudowłosą palące spojrzenie. - Oczywiście - oświadczyła Rianna niezwruszenie - mówiłam ci przecież, że oni zawsze umierają z dala od swej ojczyzny. - I nic cię to nie obchodzi! - Owszem, obchodzi - odparła dziewczyna cicho - lecz nie mam prawa zabraniać jej własnego wyboru. Nieraz odnoszę wrażenie, że to ona ma rację, nie my... Dane skrzywił się z dezaprobatą. Bez słowa wstał i sięgnął po nietkniętą, szczelnie opakowaną porcję jedzenia. Nie mam zamiaru siedzieć i spokojnie patrzeć, jak ta dziewczyna kona z głodu - oświadczył zdecydowanie - zwłaszcza, że mogę przynajmniej spróbować coś dla niej zrobić. Błyskawicznie skierował się do umierającej, zbulwersowany myślą, że można pozostawać w takiej sytuacji obojętnym. Nawet nie drgnęła, gdy się zbliżył. Powziął przypuszczenie, że może jest martwa lub może odeszła w nieświadomość zbyt daleko aby przywrócić ją życiu, może nie ma już dla niej odwrotu. Przystanął niezdecydowanie, pochylił się i zamarł oczarowany niezwykłą urodą kobiety. Bezładne myśli potoczyły się nieokiełznaną lawiną. - Oto wcielenie mojej odwiecznej tęsknoty - rzekł cicho. - Goniłem za czymś i wydawało mi się, że odnajdę to za następnym szczytem górskim, za następną falą, na krańcu tęczowej wstęgi ginącej w bezkresnej dali. Nie wiedziałem, że to może być kobieta. I oto ona leży tu... umierająca w niewoli odbierającej nam wszelką nadzieje. Czy objawiono mi piękno tej istoty dlatego tylko, że jest już za późno? Czy marzenie przybrało realny kształt dlatego tylko, abym pojął, że pozostanie dla mnie nieosiągalne na zawsze? Dane pogrążył się w bolesnej zadumie. Obezwładniony zwątpieniem zaciskał bezmyślnie w dłoni pojemnik z żywnością. Lekkie westchnienie wyrwało go z odrętwienia, dając znak, że w dziewczynie tli się jeszcze iskierka życia. Próżne rozważania nad ulotnością piękna przerodziły się nagle w chęć praktycznego działania. Ckliwe bzdury! To po prostu konająca, bezsilna kobieta, lecz skoro żyje, tli się jeszcze płomyk nadziei. Melancholia i lęk ustąpiły miejsca zwykłemu, ludzkiemu współczuciu. Dane uklęknął obok koi. Chciał pogładzić jej ramię. Zanim jej dotknął dziewczyna zadrżała i odwróciła się, jakby odgadując jego zamiary. Przepastne, wielkie oczy, głęboko osadzone pod ciemnymi, pięknie wykrojonymi łukami brwi, rozwarły się szeroko. Po bladej karnacji skóry można się było spodziewać jasnych, błękitnych... Zamarł w zdumieniu, gdy napotkał spojrzenie ogromnych, płowobrązowych oczu dzikiej, leśnej łani... Usta nieznajomej zadrżały delikatnie, jakby chciała coś powiedzieć, lecz nie miała siły, aby wydobyć głos. Ledwo słyszalnym pomrukiem wyraziła sprzeciw. - Przyniosłem jedzenie - szepnął Dane. - Spróbuj coś zjeść - zachęcał, lecz usłyszawszy odmowny szept, zniecierpliwił się. - To nonsens - rzekł otwarcie. - Póki żyjesz, jesteś z nami nierozerwalnie związana. Masz obowiązek chronić swe siły, aby w razie czego pomóc nam, gdy nadarzy się sposobność ucieczki. Jeśli nadejdzie odpowiednia chwila, a ty będziesz zbyt słaba, będziesz tylko ciężarem i być może staniesz się przyczyną naszej klęski, gdyż zamiast uciekać, będziemy zmuszeni opiekować się tobą... To najgorsze, co mogłabyś zrobić. Jej usta zadrżały jeszcze raz i Dane odniósł ulotne wrażenie, że przemknął po nich słaby, bezradny uśmiech. Musiał pochylić się, aby uchwycić ledwo dosłyszalny szept. - Czy nie byłoby lepiej, aby któryś z was skorzystał z mojego posiłku? Wykluczone! Jesteśmy wszyscy ludźmi i w szczęściu czy w nieszczęściu powinniśmy zawsze trzymać się razem - odparł zdecydowanie, choć w duchu zadawał sobie pytanie, czy faktycznie tak jest. Jakoś nikt do tej pory nie starał się w najmniejszym stopniu zachować dziewczynę przy życiu. Być może z tego powodu wybrała tragiczny los. - W każdym razie dla mnie to bardzo ważne. I ja się tobą zaopiekuję - dodał i delikatnie pogładził jej dłoń. - Jeśli jesteś zbyt słaba, nakarmię cię. Otworzył paczkę, zaczekał, aż jedzenie podgrzało się automatycznie, po czym nabrał łyżką odrobinę zupy i podał dziewczynie do ust. - Przełknij to, śmiało - zachęcał. - No, spróbuj, a reszta pójdzie gładko... Przez chwilę stracił nadzieję, że dziewczyna rozchyli zaciśnięte z uporem wargi, lecz przemogła się i po ruchu krtani poznał, że przełknęła pierwszy łyk pożywnego płynu. Z największą ostrożnością podawał łyżkę po łyżce, bacząc, aby nie ujawnić ogarniającej go fali emocji. Już po czwartej łyżce uczyniła słaby wysiłek, aby się podnieść. Podłożył ramię pod jej plecy, aby się wsparła. Zjadła też nieco gęstej, odżywczej papki z takim apetytem, że aż musiał powstrzymać jej zapał. - Nie wszystko na raz - doradził łagodnie. - Nie powinnaś jeść zbyt wiele po tak długiej głodówce. - Zauważył, że usta dziewczyny rozchyliły się delikatnie w promiennym uśmiechu, gdy ułożył ją z powrotem na posłaniu. - Spróbuj zasnąć - szepnął - sen przywróci ci siły. Jej powieki same zamykały się ze zmęczenia, zdołała jednak na chwilę przezwyciężyć niemoc. Otworzyła oczy i zapytała cichutko: - Kim jesteś...? - Po prostu jeszcze jednym więźniem. Nazywam się Dane Marsh. Wszystkiego dowiesz się, gdy nieco nabierzesz sił. Powiedz tylko... jak masz na imię? - Dallith... - zaszemrał ledwie słyszalny głosik i dziewczyna natychmiast zapadła w sen tak głęboki, że przypominał śmierć. Dane jeszcze przez chwilę stał nieruchomo, wpatrzony z rozmarzeniem w wątłą i delikatną kobiecą sylwetkę. Tackę z resztkami posiłku postawił na najbliższej półce, odwrócił się i odszedł powoli pogrążony w zadumie. - Dallith... - Jak słodko brzmiało to imię, jakby odzwierciedlało subtelne rysy jej delikatnej twarzyczki rozświetlonej spojrzeniem ogromnych, ciemnopłowych oczu leśnej łani. - Będzie żyć - tylko to było teraz ważne, to, że wybrała życie... Powracając, zauważył, że więźniowie po skończeniu posiłku rozdzielili się na mniejsze grupy. Rianna nie odrywała od niego wzroku. Gdy podszedł bliżej, napotkał jej piorunujące spojrzenie. - Ty głupcze! - wycedziła z goryczą. - Coś ty narobił?! - Będzie żyć - oświadczył Dane, zbulwersowany i zdumiony taką reakcją. - Trzeba było tylko odrobiny czułości i zainteresowania, aby zmieniła zdanie. Każdy z was mógł dawno zrobić to samo - dodał z wyrzutem, lecz Rianna jakby nie słyszała jego słów. - Jak mogłeś jej to zrobić?! - niemal trzęsła się z oburzenia. - Po tym, gdy się poddała dawać jej złudną nadzieje na przyszłość, która niesie tylko cierpienie i ból?! Och... Ty skończony idioto! Ani mi się śni siedzieć i patrzeć, jak ktoś sobie powoli umiera - zaperzył się Ziemianin. - „Póki życia, poty nadziei”. Ty żyjesz, nieprawdaż? I chyba nie tęsknisz do śmierci? Rianna z westchnieniem odwróciła się do niego plecami i na odchodnym rzuciła z rezygnacją. - Mam jedynie nadzieję, że nigdy się nie dowiesz, jak wielką krzywdę wyrządziłeś... ROZDZIAŁ TRZECI Na mekharskim statku przewożącym niewolników nie było żadnych możliwości odmierzenia upływu czasu. Wyznaczały go pory posiłków i przerwy na sen, gdy niewolnicze kwatery pogrążały się w mroku. Mimo to Dane uznał, że minęło około trzech tygodni bez większych incydentów. Całą jego uwagę w tym czasie pochłaniała pielęgnacja Dallith, która otrząsnęła się ze stanu rezygnacji i powoli nabierała ochoty do życia. Po pierwszym głębokim, kilkugodzinnym śnie Dane nakarmił ją ponownie. Nie minęło wiele czasu, gdy podparta ramieniem opiekuna usiadła. Z jego pomocą też wstała i zdołała zrobić parę kroków o własnych siłach. Dane poprosił wtedy Riannę, aby zaprowadziła dziewczynę do umywalni i toalety mieszczącej się w oddzielnej sekcji dla kobiet. Musiał przyznać, że pospieszył się z oceną tej kobiety. Mając w pamięci jej poglądy czy wręcz fakt, że wcześniej akceptowała śmierć Dallith, nie chcąc ingerować w jej wybór, Dane był obecnie mile zaskoczony. Rianna bowiem nie tylko przejęła większość jego obowiązków wobec chorej, lecz otoczyła ją niemal matczyną opieką. Przyjął to z entuzjazmem, ale nie pojmował przyczyn tej odmiany. Przez długi czas Dallith była zbyt słaba, aby prowadzić swobodną rozmowę, nie próbował wiec nalegać. Siadał w milczeniu obok dziewczyny i za każdym razem odnosił nieodparte wrażenie, że przekazuje jej własną moc i energie. Szybko nabierała sił i wreszcie długo oczekiwany uśmiech rozjaśnił jej twarz i przemówiła. Pochodzisz ze świata, o którego istnieniu nawet nie słyszeliśmy - szepnęła z zadumą. - To dziwne, że zaryzykowałeś tak daleką wyprawę. A może wiedzieli, co robią, jeśli twoi pobratymcy dorównują ci wytrwałością i siłą? - Przez większość życia - rzekł Dane - poszukiwałem przygód, co wydawało się raczej dziwaczne w porównaniu z powszechnie przyjmowanym trybem życia. Wcześnie doszedłem do wniosku, że nie powinno się rezygnować z możliwości zdobywania nowych doświadczeń, nawet jeśli podjęte czyny są ryzykowne, czy z góry skazane na niepowodzenie. Dallith roześmiała się cichutko, a był to śmiech tak radosny, jakby zawierał całą radość wszechświata. - Czy wszyscy twoi bracia są tacy? - zapytała. - Nie sądzę. Większość wybiera wygodne, osiadłe życie, choć nieraz odzywa się w nich duch przygody. To chyba niezniszczalna i piękna cecha ludzkiej natury. W tej samej chwili przypomniało mu się to, co Rianna mówiła o plemieniu Dallith. Jego członkowie odizolowani od ojczystego świata zawsze umierali. Już otwierał usta, aby o to zapytać, gdy dziewczyna nagle spochmurniała, jakby odgadła jego myśli. Smutek malujący się na jej twarzy był równie bezgraniczny, jak poprzednia wesołość. Widocznie w tym wątłym, drobnym ciele istniało miejsce tylko na jedno uczucie. - Mam nadzieję, że dzięki swej sile i brawurze unikniesz straszliwego losu z ręki Mekharów - wyszeptała. Jedyne, co mogę zrobić, to uzbroić się w cierpli- wość. Zawsze powtarzam: „póki życia, poty nadziei” - rzekł z uśmiechem, lecz dziewczyna posmutniała jeszcze bardziej. - Nawet nie marzyłam, żeby udało mi się odzyskać nadzieje i wole życia z dala od mego narodu - w jej głosie zadrgała nuta nieutulonej tęsknoty. - Och... Niektórzy opuszczali nasz świat, lecz udawali się w podróż w określonym celu i nigdy... nigdy samotnie. - Więc to niezwykłe, że odzyskałaś wolę życia. To istny cud, którego nie jestem w stanie pojąć - stwierdził Dane. Na to Dallith odparła z prostotą. - To ty mi ją wróciłeś. Twoja moc i wola przetrwania podbudowały moją wiarę w przyszłość i zaufałam, że kiedyś będzie lepiej. Opuściło mnie zwątpienie, śmierć cofnęła swą rękę, abym mogła powrócić... Ta chwila zdecydowała. A moje ozdrowienie - wzruszyła lekko ramionami - to odruchowa reakcja organizmu. Najważniejsze, że ty chcesz przetrwać, a ja mogę dzielić twoje pragnienie. Dane zaniknął w dłoni maleńką rączkę, której palce, tak delikatne, że wydawały się niemal bezkostne, przywarły miękko do jego skóry. - Czy próbujesz mi przez to powiedzieć, Dallith, że odbierasz moje myśli, emocje czy coś w tym rodzaju? - zapytał. - Oczywiście, a jak myślałeś? - odparła. Dane zamyślił się. - Nie śmiem wątpić - przyznał w duchu. - Coś mi się widzi, że właśnie tak było. W każdym razie ona święcie w to wierzy... Był zakłopotany i nieco bezradny. Do tej pory czuł nieopisane szczęście, obserwując szybki powrót dziewczyny do zdrowia i jej rosnące z dnia na dzień przywiązanie. Teraz jednak zatrwożył go fakt, że Dallith do tego stopnia uzależniła się od jego woli. Jaki spotkałby ją los, gdyby ich rozdzielono? Myśl ta mocno go zaniepokoiła, lecz nie trwała długo, gdyż dziewczyna dyskretnie manifestowała swą obecność i nigdy nie domagała się opieki. Była w pełni szczęśliwa, mogąc siedzieć w milczeniu u boku Dane’a i nie odstępowała go ani na krok, bezszelestna jak cień. Minęło wiele dni i tygodni, podczas których Ziemianin próbował wybadać i ocenić towarzyszy niedoli. Wiedział, że tylko on jeden - przynajmniej w tej celi - pochodził z zacofanego świata. Inni, jak na przykład Rianna, byli w mniejszym lub większym stopniu członkami tej samej galaktycznej wspólnoty zjednoczonych cywilizacji i stanowili mieszankę różnych ras. Dziwaczny człowiek-pająk pochodził z gorącego, wilgotnego świata, lecz nie należał do gatunku dominującego. Jego imię brzmiało jak zlepek niezrozumiałych, syczących i świszczących dźwięków. Nawet niezwykły, rozumny jaszczur, Aratak uznał, że wszelkie próby porozumienia z tą istotą będą bezowocne, gdyż jej procesy myślowe, niepojęte i tak odmienne, uniemożliwiają jakikolwiek kontakt. - On jest bardzo dziki - gad poinformował uprzejmie Dane’a. - Nie sądzę nawet, aby pojmował, co się tu dzieje. Jego umysł pozostaje w stanie szoku. Dane, jako bardziej sceptyczny, w duchu nie dowierzał, że pająkowaty podlega jakimkolwiek procesom myślowym, gdyż potrafił tylko zaszyć się w kącie, sycząc na każdego, kto akurat przechodził w pobliżu. Gdy przynoszono żywność, błyskawicznie przemykał chyłkiem pod ścianą, porywał jedzenie i wracał do swojego kąta. Zaś Rianna i Roxon - dwoje zdecydowanych, śmiałych antropologów - mogli odegrać znaczącą rolę w jego planach. Dane zapomniał nawet, że nie byli jak on Ziemianami, dopóki któreś z nich nie napomknęło we wspomnieniach o obyczajach i codziennych zjawiskach panujących na rodzimej planecie, co Ziemianin odebrał jak istne fragmenty filmu science- fiction. Rianna kontynuowała opowieść o swych czteroletnich badaniach obcych technologii, ukoronowanych wyprawą badawczą do strefy asteroidów w celu odnalezienia szczątków cywilizacji świata, który eksplodował. Roxon dodał, że w centrum zainteresowań tej cywilizacji leżały zdobycze technologiczne istot kotokształtnych, zaś z kompletną ignorancją potraktowano osiągnięcia ludzi. - Istoty człekokształtne uznano za zacofane dlatego tylko, że te cholerne kociska wynalazły sposób na poruszanie się z superszybkością nadświetlną i w swej próżności uznały, że Wszechświat należy do nich - zrzędził jak zwykle Roxon pełen wściekłości. Aratak w nadzwyczajnie szybkim czasie okazał się znakomitym towarzyszem i - co niebywałe - prawdziwym przyjacielem. Potężny jaszczur okazał się bardziej ludzki niż niejeden znany Dane’owi człowiek. Szara, zrogowaciała skóra Arataka, olbrzymie szpony i kły przestały budzić grozę, zwłaszcza gdy Dane odkrył, że myśli olbrzyma wiodą w tę samą stronę, co jego własne. Filozofia jaszczura przypominała wierzenia ludu Wysp Hawajskich i Filipin, gdzie trafił podczas swej pierwszej dalekiej wyprawy na wody Pacyfiku. Podstawą religii tych plemion była łagodna akceptacja życia i gotowość na wszystko, co przyniesie przeznaczenie. W obliczu nieszczęścia jednak nie poddawali się całkowicie, lecz czekali cierpliwie na korzystną odmianę losu, godnie przyjmując zarówno szczęście, jak i smutek. Jaszczur nie marnował nawet okruszyny jedzenia, spał głęboko i spokojnie, miał też zwyczaj zapełniać każdą przerwę w dyskusji sentencją wybraną z Mądrości Dziewiczego Jaja. Dane doszedł do wniosku, że odzwierciedleniem tej mądrości w ziemskim wydaniu były przewodnie idee mędrców takich, jak Konfucjusz, Lao-Cy, Miller czy Hiawatha. Dzięki Aratakowi odzyskał pogodę ducha, a nawet pogodził się z niewolą na tyle, aby nie wpadać we wściekłość przy lada okazji. Dane nie zaprzestał jednak dociekań innego rodzaju. Zaczęło się od podejrzeń, lecz ósmego czy dziewiątego dnia niewoli przerodziły się one w pewność, gdy więźnia z sąsiedniej celi ogarnęło szaleństwo. Donośny sygnał oznajmił, że Mekharowie z codziennym posiłkiem są już w drodze i wtedy jakiś człowiek przyczaił się i sprężył do skoku z zamiarem, który nietrudno było odgadnąć. Gdy tylko wózek z żywnością znalazł się w polu widzenia wyjeżdżając zza zakrętu korytarza, mężczyzna rzucił się do drzwi. Otworzył je i całym ciałem naparł na transporter z jedzeniem, który potoczył się w tył godząc w Mekhara i z impetem zwalając go z nóg. Dane, spięty, powtarzał w myśli: teraz! Teraz! Jeśli wszyscy zaatakujemy naraz! Wszyscy! On sam da radę zabić najwyżej jednego czy dwóch. Dane już zaczął gotować się do skoku, gdy z ust buntownika wydarł się krzyk, a raczej chrapliwy, na wpół zwierzęcy ryk. - Chodźcie tu, sukinsyny - zawył - zabijcie mnie od razu, a nie powoli, po kawałku! No już! Wszystkich tutaj czeka ten los! Lepiej zginąć w walce, niż siedzieć i gnić! - Chwycił za krawędź transportera i przetoczył z chrzęstem po ciele leżącego na ziemi Mekhara. Z ust stwora wydarł się bełkotliwy jęk przechodzący w agonalne rzężenie. Dallith wrzasnęła przeraźliwie i ukryła twarz w dłoniach. Aratak zacisnął szpony na prętach koi, a gdy Dane spiął wszystkie mięśnie, gotów do ataku, jaszczur wolną łapą szarpnął go w tył. Pazury wpiły się w plecy, rwąc koszulkę na strzępy. - Nie teraz! Nie wono ci tracić życia w ten sposób. Jeszcze nie teraz! - rzekł Aratak rozkazująco, podczas gdy szalony, zbuntowany nieszczęśnik wciąż wył i pomstował, czyniąc harmider i potrząsając zdobycznym wózkiem. Nie dostrzegł innego Mekhara, który podniósł broń’i dobrze wycelował. Szaleniec pobiegł w górę korytarza prosto na napastnika. W pewnej chwili jednak wózek zaczął staczać się w dół, spychając go. Wykorzystał to uzbrojony Mekhar i wystrzelił, przekonując Dane’a o skuteczności owej broni. Trafiony nieszczęśnik wrzasnął, a raczej wydał z siebie spazmatyczny, potworny skowyt. Padł na podłogę miotając się w kenwulsyjnych drgawkach. Ślina pociekła mu z ust, a przez naprężone, do granic możliwości, mięśnie przebiegały nienaturalne skurcze. Przeraźliwe zawodzenie było coraz cichsze i cichsze... Wreszcie zamilkło, lecz udręczonym ciałem wciąż wstrząsały spazmatyczne dreszcze. Mekhar zbliżył się i zawlókł człowieka do jego klatki, grożąc pozostałym więźniom wzniesioną bronią, gotową do strzału. I bez tego przerażeni jeńcy wycofali się pod ścianę wśród pomruków zgrozy. Mekharowie powrócili do rutynowych czynności rozwożąc prowiant, jak gdyby nigdy nic. Dane nie był w stanie przełknąć ani kęsa. Dopiero gdy zauważył, że Dallith, biała jak ściana, wybiegła do toalety wstrząsana torsjami, zrozumiał, że musi się przemóc. Sięgnął więc po jedzenie i zaczął przeżuwać zawzięcie. Jak mógł o tym zapomnieć? Przecież reakcja Dallith była zwierciadlanym odbiciem wrażeń, które sam odczuwał. Miał na to kolejny dowód, więc jadł, starając się z całych sił nie myśleć o planie ucieczki. Gdy Dallith wróciła, sina i rozstrzęsiona, posadził ją obok i karmił, dopóki blade policzki nie nabrały koloru, po czym czuwał przy niej, aż zasnęła. Zraniony człowiek w sąsiedniej celi ślinił się, jęczał i skomlał coraz słabiej. W końcu, tej samej nocy skonał. Następnego dnia, przy porannym posiłku, Mekharowie usunęli jego ciało. W szeregu okratowanych cel zapanowała grobowa cisza. Gdy blokadę zamknięto i dzwonek oznajmił odejście Mekharów, napięcie zniknęło i więźniowie zaczęli mówić jeden przez drugiego. Dane odnalazł Arataka. Jaszczur, chowając i wysuwając pazury, wsparł lekko ogromne łapy na ramionach przyjaciela. - Wczoraj przez moment sądziłem, że zamierzasz wyrzec się życia jak ten biedak - rzekł zadumany. - Bo myślałem o tym - odparł Dane otwarcie. - Lecz samobójstwo jest nie w moim stylu i szybko zorientowałem się,co ten człowiek chce zrobić. Oczywiście, gdyby wszyscy poszli w jego ślady, udałoby się nam czegoś dokonać. - Masz rację - zgodził się jaszczur. - Myślałem i o tym. Lecz wszystko trzeba dokładnie przedyskutować, zaplanować. Decydowanie się na atak, mając tylko nadzieję, że inni pójdą za nami jest zbyt dużym ryzykiem. Boskie Jajo głosi, że głupi człowiek zbyt wysoko ceni swe życie, lecz podwójnie głupi jest ten, kto oddaje je zbyt tanio. Dane czujnie rozejrzał się wokół. Dallith na szczęście pogrążona była we śnie. Lęk przed wzbudzaniem w niej niepokoju absorbował go cały dzień. Rozważał w duchu, czy to miłość? Nie pożądanie, rzecz jasna. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Bardziej liczyło się jej dobro, niż jego ryzykowny plan. Jej obecność była wciąż żywa w najgłębszych zakamarkach duszy Dane’a. Czy mogło to sprawić coś innego niż miłość? - Będziemy działać ramię w ramię. Pójdziesz wraz ze mną - zwrócił się do Arataka. - Może wykorzystamy możliwość ucieczki współdziałając w ostrożności. Sądzę, że ci Mekharowie nas nie doceniają. Może sądzą, że tylko ich rasa jest zdolna do takich przedsięwzięć? Czy zwróciłeś uwagę, że drzwi są otwarte i właściwie nie pilnowane przez prawie pół godziny dwa razy dziennie? - Zauważyłem - potwierdził jaszczur. - Przez pewien czas podejrzewałem, że to celowe ułatwienie. Tak jakby próbowali skusić nas do ucieczki w sobie tylko wiadomym celu. Dlaczego to robią? Czy z czystej żądzy krwi? Mogliby zabijać codziennie jednego z nas dla samej przyjemności... Zastanawiałem się nad faktem, który poruszyłeś. Myślę, że to przykład zwykłej ignorancji. Po prostu nie chce im się wierzyć, że ktokolkwiek spoza ich gatunku skorzysta ze sposobności i podejmie ryzyko. Uznali, że zbyt wielki lek budzi w nas ich broń i okrucieństwo - Aratak urwał. W jego spokojnym zazwyczaj głosie zadrgała nuta wściekłości. - Czy chciałbyś udowodnić tym diabelskim kocurom jak bardzo się mylą? - zapytał. Dane entuzjastycznie uścisnął mu dłoń na znak zgody. - Całą duszą jestem z tobą - oświadczył spontanicznie. Gdy ogromna łapa delikatnie odwzajemniła uścisk, zamykając w środku całą jego rękę, uświadomił sobie, że nowy sojusznik mógłby wzbudzić wśród ludzi istny popłoch. Spiskowcy usadowili się w kącie celi, aby opracować plany. - Jest nas tylko dwóch - to za mało. Plan wymaga więc wiele czasu i zastanowienia - westchnął Dane, a Jaszczur przytaknął. - To prawda. Mądrość Boskiego Jaja uczy, że przedsięwzięcie szaleńcze wymaga dwa razy więcej mądrości, niż rozsądny plan, aby zakończyło się sukcesem. Plan okazał się całkiem prosty, lecz nie tak prymitywny, jak działanie zastrzelonego szaleńca. Nie budząc podejrzeń musieli wybadać dokładny czas otwierania blokady krat i zebrać zaufaną, gotową na wszystko grupę ludzi, aby wspólnie rozbroić wartownika Mekhara, po czym wydostać się z niewolniczych kwater. Dane nie wykluczał możliwości, że on sam może być jednym z tych, którzy zginą w pierwszym starciu - Mekhar nie da rady zabić wszystkich. Reszta ocaleje. Opuszczą niewolnicze kwatery - i co potem? Staną oko w oko z całą załogą swych prześladowców. Należy też wziąć pod uwagę obezwładniające pola dźwiękowe na terenie pokładowego szpitala, zainstalowane zapewne też w innych punktach statku. Nie. Sami nie damy rady... - Nie miałem na myśli tylko nas samych - odparł Aratak. Dane skinął głową. - Oczywiście. Sami nie możemy czegokolwiek planować. Niewiele wiem o Mekharach. Technika waszych statków kosmicznych jest dla mnie obca. Nie mam pojęcia o innych cywilizacjach ani nawet o międzyplanetarnej Unii. Aby opracować sensowny plan, musimy znaleźć wspólników i to szybko. Masz rację - potwierdził olbrzym. - Musimy też zdecydować, którzy z naszych towarzyszy nadają się do pomocy, aby nikogo nie spotkał los tamtej biednej, szalonej istoty. Nie możemy pozwolić sobie na panikę, brak rozwagi czy zaufanie komuś, kto złożyłby donos Mekharom dla własnej marnej korzyści - o tak, znalazłoby się tutaj nawet kilku zdolnych do tego czynu. Brzegi skórzastych szczęk Arataka polśniewały błękitną poświatą. - Muszę skonsultować to z Mądrością Jaja - dodał - i przypuszczam, że najpierw wtajemniczysz Dallith... Dreszcz nagłego strachu ścisnął Dane’a za gardło. Nie bał się o siebie, lecz o dziewczynę. Tak bardzo starał się oddalić od niej wszelkie złe emocje. Już ten niepoczytalny nieszczęśnik załamał ją tak bardzo, że Dane drżał z obawy, aby nie popadła z powrotem w stan, wyniszczającej depresji, prowadzącej do rezygnacji z życia. Nie mogę - jęknął - najpierw porozmawiam z Rianną, Dallith trzeba od tego odsunąć i chronić, dopóki nie będzie po wszystkim. - Dane dopiero teraz zauważył zmiany, jakie zaszły w fizjonomii skórzastej twarzy Arataka. Nie wiedział jednak, jaki rodzaj emocji wywołuje te delikatną siateczkę niezwykłego blasku w szczelinach miedzy blaszkami gadzich łusek. Aratak był wyraźnie poruszony, czy jednak błękitny blask oznaczał sympatię, czy też symptomy wzrastającego buntu, czy zmartwienia - tego Dane nie mógł jeszcze stwierdzić. Głos jaszczura brzmiał monotonnie, jak zwykle, gdy rzekł: - Cóż, wy człekokształtni o wiele lepiej znacie siebie nawzajem, więc być może masz rację. Zbadam to dokładnie i zasięgnę rady u źródeł mądrości. Mów więc z Rianną, jeśli chcesz. Dane zaczekał do następnego posiłku i gdy wszyscy więźniowie z poszczególnych cel odbierali barwnie znakowane tacki i szukali miejsca, aby spokojnie spożyć posiłek, dyskretnie położył dłoń na ramieniu Rianny. - Muszę z tobą pomówić - rzucił konspiracyjnym szeptem. - Usiądź obok, w tym kącie i jedz, jakby nigdy nic - dodał. Zerwali barwne paski z otrzymanych porcji i zaczęli jeść. Gdy Dane w kilku słowach przedstawił swoje spostrzeżenia dotyczące blokady zamków, ciemne oczy dziewczyny zabłysły. - Zastanawiałam się, czy ktokolwiek jeszcze był na tyle spostrzegawczy. Już myślałam, że całe to zgromadzenie to banda tchórzy lub bezmyślnych głupków. Masz rację, trzeba działać, lecz co ja, słaba kobieta, mogę sama zrobić? Całym sercem jestem z tobą, Dane, nawet gdyby mieli mnie wziąć na pierwszy ogień. Twarz Dane’a wykrzywił nieco kwaśny grymas. - Myślałby kto, że w obliczu nieszczęścia należysz do głosicieli biernej rezygnacji. Widocznie tak, skoro o mało nie pogodziłaś się ze śmiercią Dallith i pozwoliłaś jej na powolne umieranie... - Akceptowałam to, co było dla niej lepsze, opierając się na wiedzy o mentalności jej współbraci - odparła Rianna sztywno. - Nikt nie może posądzić mnie o ignorancje. Jestem badaczem i w przyszłości mogę zmienić zdanie, gdy poznam inne fakty. Przez kilka okresów karmienia obserwowałam Mekharów, a także zachowanie naszych towarzyszy niedoli - i zyskałam odrobinę optymizmu. - Zatem zdajesz sobie sprawę - ciągnął Dane powoli - że jeśli obejmiemy dowództwo, pójdziemy na pierwszy ogień w razie wykrycia spisku? Jak wiesz, nie czeka nas lekka śmierć... - Jeśli decydujemy się iść na całość, nie powinnam obawiać się o mój późniejszy los, nieprawdaż? Ale jeśli przeżyjemy, to co stanie się, gdy stąd wyjdziemy? Nie chcesz chyba poprzestać jedynie na ucieczce z celi. Co dalej? - Nie wiem - odparł Dane otwarcie. - Właśnie dlatego zwróciłem się do ciebie. Nie nadaję się na przywódcę tego przedsięwzięcia. Może będę w stanie pomóc przy zorganizowaniu samej ucieczki, lecz gdy już opuścimy więzienie, stanę się przydatny jak żagle na statku kosmicznym... Pamiętaj, że pochodzę z zacofanego świata. Gdyby spisać to, co wiem o kosmicznych podróżach, wystarczyłby paznokieć małego palca mojej dłoni. Czym to jest w porównaniu z tomami wiedzy? Pocieszałem się, że może zatrzymamy kilku Mekharów jako zakładników. Ci, korzy mają o sobie najwyższe mniemanie zwykle wysoko cenią życie istot swojej rasy, nawet jeśli traktują inne gatunki jak żywy towar. Lecz Mekharowie są dla mnie zagadką. Nie znam ich charakteru i zwyczajów. Nawet jeśli uśmiercimy lub pojmamy wszystkich przeklętych lwiogłowych, nie będziecie mieć ze mnie pożytku. Nie mam pojęcia, jak poprowadzić statek do bezpiecznego portu. Nie wiem nawet, który przycisk nacisnąć, aby wezwać pomoc, jeśli wypadniemy z kursu lub zaczniemy spadać prosto w słońce... - Och, jeśli o to chodzi, Roxon ma dyplom pilota. Choć nie sądzę, aby kiedykolwiek sterował statkiem takich rozmiarów. Z pewnością na to nie zdobył licencji. Podróże z prędkością nadświetlną są jednak ogólnie znane w całej Galaktyce. Jeśli Mekharowie nie zboczyli z kursu, Roxon może lądować gdziekolwiek w obrębie Unii. Dane uznał, że jemu samemu niewiele to pomoże, lecz był to drobiazg w porównaniu z resztą problemów. Nie mógł zaprzeczyć, że lepiej podlegać pod kodeks cywilizowanych praw - choćby zupełnie obcych i niepojętych - niż być ich pozbawionym w ogóle. W każdym razie Unia nie uznawała handlu niewolnikami. - Wobec tego najwyższy czas wtajemniczyć Roxona w cześć naszego planu - stwierdził Dane. - Jeśli uważasz, że jest godny zaufania. Znasz go, w przeciwieństwie do mnie, całkiem dobrze. - Jak możesz wątpić w jego lojalność?! To obywatel cywilizowanego świata! - odparła zgorszona. - Przypuszczalnie tak samo, jak ten biedny facet trafiony z neurozera - dodał Dane z ironią. - Nie poddaję w wątpliwość lojalności Roxona, po prostu w ogóle go nie znam. Jak mogę osądzić, czy jest odważny? Czy nie ulegnie panice? Jak zareaguje w ekstremalnej sytuacji? Czy umie trzymać język za zębami i nie wygada się przed kimś niepewnym? Jak myślisz, do diabła, dlaczego pytam właśnie ciebie? Kąciki jej ust uniosły się w lekim uśmiechu i nagle wydała mu się młodsza i prześliczna. - Potraktuję to jako zwykły komplement - rzekła. - Dzięki, Marsh, pogadam z Roxonem. Znamy się tak długo, że zawierzyłabym mu w razie potrzeby wszystko, co mam: moje życie, reputację naukową, majątek... - Wybacz... Nie chciałem nikogo urazić... - zaczął Dane zakłopotany, lecz skwitowała to wzruszeniem ramion. - Nie ma sprawy. Nie masz powodu mu wierzyć i on nie musi ufać tobie. Zresztą on ma uprzedzenie do mieszkańców zacofanych światów, nie należących do Unii. - A... czy mogę należeć do tej, jak to nazywasz, Unii, skoro nikt na mojej planecie nie został łaskawie wtajemniczony, że coś takiego w ogóle istnieje? - Nie powiedziałam, że Roxon ma rację - rzuciła zimno. - Po prostu takie miał nastawienie do tej pory. Nie osądzam go, tylko przedstawiam fakty. Chociaż prawdopodobnie stwierdzi, że musi być jakiś powód, dla którego pominięto twoją planetę i nie zaproponowano wstąpienia do Unii twoim pobratymcom. Ten fakt zastanowił Dane’a, lecz nie było teraz czasu na dyskusje. Rianna chciała odejść, lecz powstrzymał ją i zapytał: - Więc dlaczego ty mi zaufałaś? - Kto wie? - rzuciła obojętnie. - Może dla twoich pięknych, niebieskich oczu? A może użyłam Dallith jako barometru? Aha, mówiąc o niej... znów wpatruje się w ciebie tym tęsknym spojrzeniem. Pewnie nie tknie jedzenia, dopóki nie weźmiesz jej za rękę. Lepiej leć i pociesz ją, a ja pogadam z Roxonem. Zachowujmy się naturalnie szczególnie wtedy, gdy spiskujemy, bo Mekharowie mogą coś zwęszyć. Gdy odeszła, Dane poszukał wzrokiem Dallith, lecz ona unikała jego spojrzenia. Nie podszedł do niej od razu, lecz podążał wzrokiem za Rianna. Jakie uczucia rządzą tą kobietą? Czy poznał ją na tyle, aby odgadnąć, co się dzieje w jej duszy? Rianna uklękła obok Roxona siedzącego samotnie z pustą tacką w dłoniach. Zbliżyła twarz do jego twarzy i coś szeptała, a Dane obserwował ich z niepokojem. Nie wolno było dopuścić do najmniejszych podejrzeń o spisek. Czy Mekharowie zwróciliby w ogóle na to uwagę? Lecz sytuacja stawała się podejrzana, gdy ludzie dzielili się na grupy i prowadzili szeptem rozmowy, bacząc, aby nie usłyszał ich nikt niepowołany. Patrzył wiec z zapartym tchem jak Roxon odstawił tackę, otoczył Riannę ramieniem i pociągnął za sobą na koję. Więc to tak? - pomyślał Ziemianin zaszokowany. - Tutaj? Na oczach wszystkich? W tym więzieniu?! - Już wcześniej przykazał sobie surowo nie oceniać innych według własnych kryteriów... Kryteriów zacofanego mieszkańca małej planety, gdzieś na peryferiach kosmosu. Zresztą także w niektórych zakątkach Ziemi takie zachowanie uchodziło za naturalne. Kilka plemion zamieszkujących wyspy Morza Północnego nie tylko propagowało publiczne uprawianie miłości, lecz poczytywało sobie za obrazę, gdy gość nie chciał się przyłączyć. Jednak gdy Rianna i Roxon spletli się w miłosnym uścisku, Dane odwrócił z zażenowaniem wzrok. - To nie jest w zgodzie z obyczajami twojego świata. Masz zupełnie inne przyzwyczajenia... Lecz tym razem się mylisz - zaszemrał obok szept Dallith. - Czemu się tak przejmujesz? Dane odwrócił się gwałtownie, zaskoczony i nieco zmieszany. - Pamiętaj, że masz do czynienia z dzikusem z zapadłej dziury, nie znającym tutejszych zwyczajów, a raczej znającym tylko zwyczaje własnego zacofanego świata... - Nie takie są również moje obyczaje - odparła. - Wiesz, kim jestem. Wchłaniam emitowane uczucia i powtarzam ci: tym razem nie kieruje nimi namiętność, jeśli tak cię to obchodzi... - Ani trochę nie obchodzi mnie, co robią - mruk- nął. Czuł, że ma całkiem czerwone uszy. Był wściekły na samego siebie, że z taką łatwością Dallith odkryła jego zmieszanie. - A dlaczego niby miałbym się tym interesować? - zapytał z udaną obojętnością. - Wśród moich nikt nie pyta dlaczego ktoś jest taki, jaki jest - odparła nieco chłodniej dziewczyna. - Gdy ktoś z mych współbraci pochwyci emanację uczuć, które są motywem danego zachowania, nie musi o nic pytać. Równie dobrze mógłby zadać to pytanie sobie. Odczuwałam niepokój tylko dlatego, że ty się przejąłeś, lecz nie znam jego przyczyny. Oni go w tobie zapoczątkowali, lecz jeśli dobrze pomyślisz, odnajdziesz właściwy powód ich zachowania. - Co jak co, ale tego nie mogę pojąć. Dlaczego musieli... - Och, czy sądzisz, że w takiej sytuacji Mekharowie posądzą ich o spiskowanie? Jasne, że nie. Rianna jest bardzo sprytna - stwierdziła dziewczyna, zwracając swe ogromne, ciemne oczy na splecione, półnagie ciała kochanków leżących głowa przy głowie i pogrążonych w namiętnym szepcie i roześmiała się cicho. - Wszystko jasne. Jest to jedyna rzecz, jaką mogli zrobić, aby nie wzbudzić podejrzeń Mekharów ani nie ryzykować ich ingerencji. Przypomina mi się jedna z podstaw filozofii życiowej naszych dumnych prześladowców. Chyba zauważyłeś, że istoty kotokształtne traktują nas z góry. Nas czyli potomków małpoludów, gdyż... Jakby ci to powiedzieć? Jesteś tak zaaferowany, a ja nie mam na to żadnego wpływu... - urwała, patrząc w podłogę i niecierpliwie tupiąc nogą. - Cóż. Właściwie, wytłumaczenie jest całkiem proste - kontynuowała po chwili. - My, człekokształtni, jesteśmy dla Mekharów przypuszczalnie niewolnikami seksualnego popędu. Gdy ty patrzysz na Roxona i Riannę, boisz się, że ich „prywatna rozmowa” może budzić podejrzenia. Tymczasem Mek- harówie, patrząc na nich, myślą: „To normalne u małpoludów. Czy obchodzi ich w ogóle cokolwiek innego? Tylko czekają na okazje, aby spółkować...”. Teraz chyba pojmujesz, że Rianna naprawdę jest sprytna. - Jasne - odparł Dane z irytacją - ja bym na to nie wpadł. Nawet Aratak nie omieszkał wyrazić kiedyś podobnej opinii: „Wy, człekokształtni jesteście zbyt zdominowani waszym popędem rozrodczym”. To nieco upokarzające być członkiem rasy myślącej wyłącznie o seksie... - dodał posępnie. - Witajcie, przyjaciele! Oto małpi gaj w naszym zoo. Samice zawsze gotowe, zapraszamy na przedstawienie! Och, do diabła! Inne rasy nie zwracają uwagi na wybryki małpoludów... a czy on, zwykły Ziemianin nie czuł niesmaku na widok wyczynów pary psów na ulicy czy gołębi na parapecie? Myśląc o tym Dane odwrócił wzrok od zbyt realistycznego spektaklu, jaki przedstawiali Rianna i Roxon. Zresztą nikt, nawet spośród ludzi, nie zwracał na nich uwagi. - Miejmy nadzieję, że Rianna zdąży przedstawić mu cały plan i że ten facet go zaakceptuje. Bez tego nie będzie wiadomo jak zacząć - pomyślał. - We dwóch z Aratakiem nie zdziałamy wiele. I, do cholery, zbyt wiele mam na głowie, obmyślając plan ucieczki, aby wnikać w czyjeś sprawy łóżkowe... Wraz z myślą o ucieczce powróciły obawy związane z wtajemniczeniem do spisku Dallith. Wydawało się, że wie już o wszystkim. Ale jakim cudem? Trudno było stwierdzić, czy czyta w myślach, czy odbiera tylko jego emocje. Teraz najwyraźniej przejęła niepokój Dane’a. Poczuł delikatne paluszki dziewczyny szukające schronienia w jego dłoni. Odwzajemnił uścisk małej, lodowatej rączki, próbując narzucić sobie spokój i rozsądek. Zawsze uważał się za łowcę przygód. Dostrzegał jednak granice swoich możliwości, umiał ocenić, kiedy może liczyć na pełen sukces, a kiedy poniesie klęskę. Nieraz był zmuszony ryzykować i zawsze wtedy stawał twardo do walki. - Rzecz jasna, podejmowałem czasem ryzyko - rozważał - jeśli umiałem ocenić jego skutki. - Kiedyś zarzucano mi, że ryzykowałem nadmiernie, ale to nieprawda. Robię, oczywiście, niebezpieczne rzeczy, ale zawsze mierzę siły na zamiary i wtedy dopiero podejmuję decyzję, czy robić to coś czy nie. W każdym razie wtedy podejmowanie decyzji miało inny sens, gdyż mogłem polegać tylko na sobie. Teraz pokładam całą nadzieję w obcych. Do tego nie każdego z nich da się zaliczyć do rodzaju ludzkiego. Dane ufał w siłę i lojalność Arataka, a brawura i zaradność Rianny dodała mu nieco optymizmu. Natomiast inni? Byli jedną wielką niewiadomą. Gdy w grę wchodziła wspólna walka z wrogiem, wiara we własne siły mogła okazać się niewystarczająca. Puścił dłoń Dallith wiedząc, że jej przerażenie wzrośnie, jeśli wyczuje strach. - Porozmawiamy później - rzekł tonem usprawiedliwienia. - Muszę zorientować się, co o tym wszystkim myśleć. Nie okazała sprzeciwu, jak zwykle, i zaakceptowała bez słowa jego decyzję jak własną. Powoli oddaliła się w kierunku koi. Rianna i Roxon stali teraz osobno. Dane zachodził w głowę, co dziewczyna powiedziała mu i jaką otrzymała odpowiedź. Niebezpiecznie byłoby podejść i zapytać w tym momencie. Oczywiście mógł symulować nieopanowany przypływ pożądania, natychmiast jednak odrzucił takie rozwiązanie. Mogło tylko stworzyć cholernie dużo komplikacji. I pomyśleć, że Dallith zapytała: „czy to dla ciebie takie ważne?”. Nie zamierzał ani odpowiadać, ani zastanawiać się, czy rzeczywiście tak jest... ROZDZIAŁ CZWARTY Rianna ani myślała zbliżyć się do Dane’a. Dopiero przy następnym posiłku, gdy odbierali tacki z żywnością, wybrała jedną dla niego i rzuciła szeptem: - Roxon się zgadza. Sam nie da rady poprowadzić statku, lecz umie obsługiwać system łączności, więc może liczyć na pomoc Centrali Nawigacyjnej. Porozmawia też ze znajomymi z sąsiedniej celi. Zaufaj mu. To uczciwy facet. Zaskoczył go fakt, że to ty właśnie byłeś inicjatorem planu ucieczki, lecz przyznał się, że w swoich ocenach kierował się uprzedzeniami. - Cholernie miło z jego strony - skwitował Dane zgryźliwie, lecz nie chciał okazać się niewdzięczny. Sam na pewno nie dałby sobie z tym wszystkim rady i właściwie powinien podziękować Roxonowi za gotowość do współpracy. Rianna stała w pobliżu nie dłużej niż chwilę. Najwidoczniej postanowiła zachować pełną ostrożność, aby uniknąć podejrzeń. W jakiś czas później przechodząc obok mruknęła: - Obejmij mnie i przytul na minutę... Dane, czy wtajemniczyłeś już Dallith? Widziałam was pogrążonych w rozmowie, ale nie miałam okazji jej spytać... Dane natychmiast zrobił, co kazała. Jej ciało było delikatne i silne zarazem, o kształtach nieco zaokrąglonych, jędrne, sprężyste, a mimo to w pełni kobiece. - Jeszcze tego nie zrobiłem - odpowiedział. - Szczerze mówiąc, obawiałem się trochę jej reakcji, więc trzymałem się z dala od drażliwych tematów. Po prostu tłumaczyła mi... hmm... niektóre obyczaje - naturalne na terenach Galaktyki, a także motywy postępowania Mekharów. Czyli sposób, w jaki wszystkie kocury odnoszą się do nas, ludzi... - Czy oczekuje teraz, bym się z nią przespał? - przemknęło mu przez myśl. W tej chwili jednak Rianna uwolniła się z jego objęć i odeszła, rzucając na odchodnym: Powiedz jej jak najszybciej. Pamiętaj, że ona pochodzi z emfatów. Twoje niezdecydowanie odbije się w zachowaniu tej dziewczyny i dopiero wtedy Mekharowie zaczną mieć powoydy, aby podwoić czujność. Wtedy na pewno nas nakryją. Może się też zdarzyć, choć nie znam na tyle emfatów, że Dallith odbierze emocje Mekharów i odkryje ich zamiary wobec nas. Będziemy wiedzieć, co myślą, gdzie nas transportują i jak daleko jesteśmy od celu. - Zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe - westchnął Dane. - Możliwe - potwierdziła. - Ja właściwie nigdy nie wierzyłam w umiejętność posługiwania się telepatią. Nie możemy jednak zmarnować ani jednej, choćby nikłej, szansy. Pogadaj z Dallith - nalegała. - I to zaraz. Przyznał rację pięknej rudowłosej. Postanowił też zachować skrajną ostrożność w wykonaniu tego zadania. A jeśli przez niego dziewczyna znów pogrąży się w otchłani paraliżującego strachu i beznadziejności? Co wtedy? Przywykł już do rozkładu „dnia” w niewolniczych kwaterach i z niecierpliwością czekał na porę snu. Mniej więcej po godzinie, jak oszacował według własnego poczucia czasu, po ostatnim posiłku klatki po obydwu stronach długiego korytarza pogrążyły się w mroku, tylko wzdłuż ścian lśniła słaba poświata nocnych lamp. Jarzyły się też oznaczenia nad wejściem do toalet. Dane podszedł do przydzielonej koi, którą nazywał z przyzwyczajenia „swoją”. - Jak szybko potrafimy się dostosować... - pomyślał. - Oto moje łóżko i musze kłaść się w nim regularnie w wyznaczonym czasie. Czy to normalne u wszystkich istot inteligentnych, nie wyłączając tych kocich potworów, czy tylko zwyczaje ludzi? Lub „małpoludów”? Poczekał godzinę, aż wszyscy więźniowie w celi pogrążą się we śnie. W górze nad nim ciemnoskóry nieznajomy, o pozbawionej wyrazu twarzy sapał i jęczał dręczony przez senne koszmary. Tuż obok Aratak wydawał przez sen dziwaczne, chrapliwe dźwięki. Gdy Dane bezszelestnie zsunął się z koi, zauważył, że olbrzymi jaszczur jest cały spowity delikatnym, błękitnym blaskiem. Na samym końcu pomieszczenia, po przeciwnej stronie, otoczony pustymi pryczami, czuwał długołapy, kosmaty człowiek-pająk. Czerwony blask lśnił w obracających się, obserwujących każde poruszenie, ślepiach, aż Dane skulił się, czując ten wzrok na sobie. Czy było to łakome spojrzenie śledzące potencjalną ofiarę? Czy mogło bawić Mekharów umieszczenie w jednej klatce krwiożerczego kanibala i kandydata na jego łup? Dallith leżała na najniższej koi, obrócona twarzą do ściany, z rozrzuconymi w nieładzie włosami - dokładnie tak, jak ją zobaczył po raz pierwszy. Była pogrążona w głębokim śnie i gdy Dane delikatnie przysiadł na krawędzi łóżka, nie rozbudziła się całkowicie, tylko przesunęła, robiąc mu miejsce, cichutko, przyjacielsko pomrukując. Poznała Dane’a nawet przez sen, nie okazując żadnego lęku. Ogarnęła go fala tkliwości. Musnął ustami wierzch jej chłodnej rączki. Obudziła się i wybuchnęła cichutkim śmiechem. Wyglądała tak rozbrajająco, że przez moment miał skrupuły, że niepokoi tę bezbronną istotę. Kierowany jednak poczuciem obowiązku musiał od czegoś zacząć i poruszyć trudny temat. - Jaki jest twój świat, Dallith? - zagadnął na wstępie. - Cóż mogę ci powiedzieć, Marsh - zaszemrał w odpowiedzi delikatny szept. - To moja ojczyzna. Jest piękna. Czy ty mógłbyś określić swój świat inaczej? Czy znalazłbyś lepsze słowa na opisanie swojej planety? Moi bracia rzadko opuszczają ojczyznę i prawie nigdy nie czynią tego z własnej woli, nie mamy więc możliwości przyrównać ją do innych światów, z wyjątkiem poznanych podczas lektury. Podobnie jest z tobą... Ciałem Dane’a wstrząsnął dreszcz, odczuł tęsknotę tak boleśnie, że ogarnęła go rozpacz. Nigdy więcej nie ujrzeć Hawajów? Nigdy nie ujrzeć olbrzymich przęseł sklepionego łuku Golden Gate? Albo panoramy podniebnych, strzelistych wieżowców i ulic tonących wiosną w kwiatach rododendronów? Poczuł delikatny dotyk dziewczęcej dłoni. - Nie chciałam cię zasmucić - szepnęła. - Dane... Dlaczego tu przyszedłeś? Jesteś więcej niż mile widziany... Ludzi twojego pokroju znam na tyle, że wiem jedynie, czemu nie chcą przyjść. Czy masz mi coś do powiedzenia? Bez słowa skinął głową i ostrożnie wyciągnął się obok niej na koi. Uznał, że jeśli Mekharowie patrolują korytarz dwa razy w ciągu nocy, nie będą zaskoczeni jego obecnością obok dziewczyny, myśląc... to, co zawsze. A niech ich wszyscy diabli... Dlaczego nie? Wtulając usta w ucho Dallitch, stłumionym głosem wyjawił jej plan ucieczki. Słuchała w całkowitej ciszy, tylko czasem zamierała w napięciu, gdy mówił, że Mekharowie mogą zabić wielu z nich. Jednak, wbrew przypuszczeniom, Dallith nie rozpaczała. - Przeczuwałam, że o to chodzi - rzekła. - Zbyt często widziałam cię razem z Aratakiem, choć nie byłam całkiem pewna przyczyny waszych spotkań. Jeśli potrzebujesz teraz wsparcia psychicznego... nie jestem, niestety, silna na tyle, aby rozbroić Mekhara. Cóż mogę zrobić? - Mówiła z takim opanowaniem, że Dane nie mógł powstrzymać pytania. Nic się nie boisz? Myślałem, że wpadniesz w panikę... - Dlaczego? - uśmiechnęła się smutno. - Najgorsze już się stało w chwili, gdy porwali mnie z ojczystego kraju, spośród mych braci i sióstr. Teraz nie mam się czego bać. Powiedz, co mogę dla ciebie zrobić? - powtórzyła. - Nic nie wiem o emfatach... - zaczął, pomny na słowa Rianny, że nie wierzy w umiejętności telepatów. - Może uda ci się przynajmniej dowiedzieć, jak długo tu będziemy. Czy przygotowują się już do lądowania? Może wiesz, jakimi środkami obrony dysponują? - pytał, lecz na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz dezaprobaty. - Nie wiem - odparła. - Nigdy nie próbowałam przechwycić myśli Mekharów. Są tacy krwiożerczy... lecz spróbuję... Wymagasz zbyt wiele, ale spróbuję... - Tylko o to chciałem zapytać - szepnął speszony i chciał wstać, aby powrócić na swoją pryczę, gdy Dallith niespodziewanie mocno otoczyła go ramionami. - Nie odchodź... - rzekła. - Znów się boję. Zostań blisko mnie... - Bierzesz na siebie wielką odpowiedzialność, Dallith mruknął. - Odpowiedzialność... za ludzką naturę. Pozostał. Przytulony do dziewczęcego ciała zatopił się w pełnych udręki sennych koszmarach. W widziadłach zapełnionych pułapkami i krwią, pośród opustoszałych murów, nieznanych ruin. Zbudził go pisk przerażenia Dallith - protest wobec strasznych sennych zjaw. Dopiero gdy zasnął ponownie, zaznał nieco spokoju, ponieważ przestały go już dręczyć wizje pościgu i krwawego dramatu śmierci. W dwa dni później dziewczyna, posłuszna jego słowom, wzięła udział w konspiracyjnym spotkaniu podczas posiłku wraz z Rianną, Roxonem i Aratakiem, zaraz po tym, gdy Mekharowie zniknęli z pola widzenia. - Musimy się spieszyć - rzekła. - Musimy jak najszybciej zrealizować nasz plan. Oni... coś wiedzą i są zdecydowani - ukryła twarz w dłoniach. - Ta ich pewność siebie! Boję się, że wejdę pod wpływ ich woli. Musimy naprawdę się spieszyć! - Ależ dlaczego, dziecko? - zapytał Aratak łagodnie, lecz Dallilth dygotała z przejęcia. - Dlatego... że chcą nas gdzieś dostarczyć, ale nie mogą, dopóki... dopóki coś się nie stanie. Nie wiem co. To zależy od... Och, nie mam pojęcia od czego! - kurczowo przycisnęła do ust drobne, zwinięte w pięści dłonie. - Nie wiem! Nie wiem! - pisnęła. - Boję się podejść zbyt blisko, aby dowiedzieć się... Dane obserwował ją z rosnącym niepokojem. - Czyżby przygotowywali atak? - zastanawiał się. - Po co? To czysty absurd. Mają nas przecież w ręku. Czy zorientowałeś się już, ilu za nami pójdzie? - zwrócił się głośno do Roxona. - Możemy dowodzić nawet tuzinem ludzi, jeśli się dobrze zorganizują. Dadzą przykład innym... - Na razie mam pięciu - odparł Roxon - w tym trzech w sąsiedniej celi. Dali mi znać, że znalazło się następnych pięciu chętnych w jednej z dalszych klatek. Dołączą do nas później i omówimy resztę. Gdy uda się ich przekonać, że nasza akcja zakończy się sukcesem, przyłączą się na pewno. - A co z polami obezwładniającymi? - zagadnęła Rianna. - Otóż to. Świetne pytanie - pospieszył z wyjaśnieniem Aratak. - Mechanizm, ukryty w pasach wartowników pozwala im poruszać się swobodnie na obszarze objętym działaniem pól paraliżujących. Po rozbrojeniu wartowników zatrzymamy ich pasy. Kilku z nas, najodporniejszych psychicznie, musi być gotowych do założenia ich w każdej chwili, dopóki ktoś nie dotrze do strefy zagrożenia i nie zablokuje emiterów pól. Czy podejmiesz się tego zadania, Roxonie? - Nie wiem, czy dam radę, lecz spróbuję - odparł. - Roxon nie może ryzykować! Jest jedynym człowiekiem mającym pojęcie o nawigacji statku. Pozwólcie mi wziąć na siebie wszelkie ryzyko związane z tym przedsięwzięciem - ofiarowała się Rianna. Dane miał nadzieję, że dokonają buntu już dzisiaj. Plan był gotów, dalsze oczekiwanie wprowadzało tylko nerwowy nastrój niepewności i niepokoju. Ponadto pojazd Mekharów mógł w każdej chwili zatrzymać się jeszcze gdzieś po drodze dla pochwycenia nowych niewolników, którzy, umieszczeni pośród spiskowców, oszołomieni nagłą zmianą warunków, mogli oszaleć i wydać plan ucieczki oprawcom. Im szybciej, tym lepiej - niecierpliwił się Dane. - Każdy wie, co do niego należy. Zróbmy to przy następnym posiłku. Przerwa między karmieniami nigdy jeszcze nie wydawała się tak długa. Dallith podeszła do Marsha i usiadła obok, jak zwykle ujmując jego dłoń w swe drobne paluszki. Roxon zbliżył się do kraty oddzielającej sąsiednie cele i rozprawiał szeptem ze znajomymi. Rianna, lekceważąc własne, twarde postanowienia, krę- ciła się i wierciła, gnębiona niepokojem, dopóki Dallith nie posłała jej piorunującego spojrzenia. W końcu udała się w stronę koi, postanawiając przespać czas oczekiwania. Aratak ze stoickim spokojem usiadł ze skrzyżowanymi nogami, płatki skrzelowe wibrowały leciutko, emanując błękitną poświatę. Dane Marsh przypuszczał, że spokój jego jest tylko pozorny. Nie mógł jednak dociec, czy jaszczur rzeczywiście zapanował nad emocjami, medytując nad mądrością uduchowionego Boskiego Jaja, czy w duchu jest zniecierpliwiony i spięty jak Rianna, ale to ukrywa. Być może niewzruszona, zewnętrzna postawa charakteryzuje całą rasę gadów i idzie w parze z budową i cechami zimnokrwistego organizmu. Czas wlókł się w nieskończoność. I nagle szybkie, spazmatyczne westchnienie śpiącej Dallith postawiło wszystkich na nogi. Dziewczyna zamrugała powiekami i usiadła wyprężona, ze ściągniętą, zbielałą twarzą. Rianna obserwowała ją spod na wpół przymkniętych powiek, po czym zerwała się z koi i zajęła ustaloną pozycję przy kratach. Aratak przyczaił się, sprężony do skoku. Niespokojny szept przepłynął między rzędami cel zanim pierwszy dzwonek nie oznajmił, że w dalekim końcu korytarza jeden z Mekharów wcisnął przycisk zwalniający blokadę zamków. Dane powoli podszedł do drzwi, wyczuwając wzrastającą w celi atmosferę niecodziennego napięcia. - Niemożliwe, aby inni jeńcy nie zauważyli, że coś się święci. Nie uda nam się utrzymać akcji w tajemnicy przed nimi. Możemy mieć tylko nadzieję, że nikt nie zaalarmuje Mekharów - pocieszał się w myśli. Słyszał jak dwóch wartowników posuwa się w dół korytarza. Przydzielali kodowaną żywność, sunąc od jednej celi do drugiej. Teraz zbliżali się do celi, w której Dane z przyjaciółmi, w narastającym napięciu, oczekiwali decydującej chwili, gotowi do ataku. Mekhar, zgodnie z codzien- nym rytuałem, wtoczył wózek transportowy do środka przez otwarte drzwi i zajął się rozkładaniem prowiantu. Jego towarzysz, stojąc tuż za nim, lustrował czujnie otoczenie z neurozerem w pogotowiu. Gdy wszystkie tacki trafiły na miejsce, Mekhar obrócił wózek, aby opuścić klatkę. I w chwili, gdy transporter na.moment zablokował drzwi, Dane i Aratak skoczyli na plecy wartownika. Ziemianin wymierzył w kosmatą szyję jeden potężny, śmiertelny cios karate. Przeciwnik padł jak długi z rozdzierającym rykiem. Prawie jednocześnie padł strzał z neurozera drugiego Mekhara. Dane, słysząc za sobą dźwięk podobny do świstu wypuszczonej z łuku strzały, dał nura w bok. Ktoś wrzasnął przeraźliwie, podczas gdy Mekhar, powalony w pierwszym starciu, stanął na własnych nogach, wydał chrapliwy ryk i rzucił się do ataku. Dane zdążył jednak przyjąć dogodną do walki pozycję. Zadał nogą potężne uderzenie, po którym każdy człowiek zwaliłby się sparaliżowany na podłogę. Lecz Mekhar tylko zawył jeszcze głośniej i skoczył z rozczapierzonymi pazurami. Za jego plecami Dane spostrzegł mężczyzn z sąsiedniej celi krążących wokół drugiego, rozbrojonego wartownika. Odebrali mu wcześniej broń i kopali tak długo, aż padł bez czucia u ich stóp. Potężny cios spadł znienacka od tyłu, zadany ogromną łapą Arataka, i napastnik Dane’a padł w drgawkach na podłogę. Dallith z kocią zręcznością skoczyła i wyrwała neurozer zza pasa pokonanego. Mekhar z wściekłością zaatakował, jego pazury zahaczyły ramię dziewczyny, rozdzierając je do krwi, co doprowadziło ją do istnej furii. Zadawała cios za ciosem i kopała powalonego wroga. Odrzuciła neurozer Riannie, a sama, z dzikim okrzykiem skoczyła Mekharowi do oczu. Dane ledwo odciągnął ją od leżącego wartownika. - Nie musimy go od razu zabijać - zdecydował. Pod wpływem jego dotyku Dallith ucichła, dygocząc ze zgrozy. - Odepnijcie mu pas. Arataku, jesteś najsilniejszy, ty go włożysz - komenderował Dane. - Gdy znajdziemy się w strefie pól obezwładniających, możesz zdziałać więcej niż my wszyscy razem wzięci. - Drugim pasem Dane przepasał własną pierś. - Dwóch ludzi dobrych w walce wręcz jest w stanie rozbroić co najmniej jednego Mekhara. Miejmy nadzieję, że nie staniemy od razu oko w oko z osiemdziesięcioosobową załogą - rozważał. - Wychodźcie! - rzucił przez zęby. - Wszyscy! Natychmiast opuścić cele! Nie ma czasu do stracenia! Nie wiadomo kiedy zorientują się, że wartownicy nie wracają zbyt długo i przyjdą, aby sprawdzić, co ich zatrzymało. Więźniowie wymykali się chyłkiem na korytarz, a Dane przystanął w przypływie zwątpienia. Nie miał pojęcia, jaką obrać drogę aby dojść do kwater pozostałych członków zbójeckiej załogi i dotrzeć do przyrządów sterowniczych i kontrolnych statku. Z tym problemem zwrócił się do Roxona, który musztrował właśnie grupę bojową, rekrutowaną spośród niedawnych więźniów i stłumionym głosem wydawał im rozkazy. Wszyscy stoimy przed jedną wielką niewiadomą - rzekł do Dane’a przyjaciel Rianny. - Sądzę, że przebywamy na niższych poziomach. Będziemy szli cały czas w górę tak wysoko, jak tylko zdołamy. Ruszył wzdłuż długiej rampy wznoszącej się coraz wyżej i wyżej i znikającej w półmroku za zakrętem. Jeńcy posłusznie podążali za nim krok w krok. Dane błyskawicznie ocenił sytuację. - Jako prowodyrzy całego zamierzenia musimy trzymać się razem. Reszta dołączyła do nas na ślepo, nie wiedząc, jaki jest cel akcji. Ci ludzie mogą wszystko dokładnie popsuć, gdy już pójdziemy na całość... - westchnął i ruszył naprzód. Dołączył do grupy i zaraz stanął na czele. Dallith przez cały czas nie odstępowała go ani na krok. Rianna przytrzymała ją za ramię i potrząsnęła gwałtownie. - Mów! Szybko! Jak dojść do Mekharów? Gdzie są? Dallith zamarła w bezruchu, wsłuchując się w siebie. Nagle twarz jej stężała, usta zadrgały i dziewczyna krzyknęła z przerażenia. Szlochała, wstrząśnięta siłą odebranych wrażeń. Dane zauważył, że Rianna zaczęła się nagle słaniać. Walczyła ze wszystkich sił, aby utrzymać się na nogach. Pozostali osuwali się bezsilnie na ziemię jeden po drugim. - Włączyli pola paraliżujące! - przemknęło Dane’owi przez myśl. On sam, dzięki właściwościom zdobycznego pasa nie podlegał działaniu obezwładniających sił. Dallith uchwyciła się kurczowo jego ręki, próbując wytrwać w beznadziejnej walce z własnym ciałem. - Oni wiedzą! Oni o wszystkim wiedzą! Już na nas czekają! - zawodziła jak oszalała. Drzwi na końcu rampy wyleciały w powietrze. Pół tuzina Mekharów, widząc niezdolnych do walki więźniów, ruszyło do ataku. Nie przewidzieli, że Aratak i Dane nie ulegli obezwładniającemu wpływowi wyłączonego teraz pola. Obaj natychmiast stanęli do walki. Pierwszy z napastników padł z przetrąconym karkiem pod ciosem pięści Arataka. Po nim przyszła kolej na drugiego, który wydał przeciągły skowyt, nim padł od strzału. Mimo, że pole już nie działało, Roxon nadal leżał na podłodze i skręcał się w konwulsjach. Dane wpadł w wir walki. Przedarł się przez kordon przeciwników, zdeterminowany do ostateczności. Chciał zabić lub choćby ranić jeszcze kilku Mekharów, zanim sam zginie. Ujrzał Dallith osaczoną, walczącą jak dzikie zwierzę - i w tej właśnie chwili morderczy cios w głowę powalił go na kolana. Wśród ogarniającej zmysły ciemności Dane zdołał jeszcze pomyśleć: - Oni oczekiwali naszego ataku! Byli nim wręcz uradowani! Ale dlaczego? Dlaczego? - krzyknął w mrok i zamarł w milczeniu, oczekując odpowiedzi. I wydawało mu się, że trwa w tym oczekiwaniu przez milion świetlnych lat... ROZDZIAŁ PIĄTY Przeszywający ból rozsadzał czaszkę, a ręce sprawiały wrażenie jakby odrąbano od nich dłonie w nadgarstkach. Dane Marsh otworzył oczy. Był w celi, której nie widział nigdy przedtem. Ramiona miał opasane ciasną obręczą i omotane dwumetrowym łańcuchem przytwierdzonym do ściany. Naprzeciwko siedział Aratak, unieruchomiony w identyczny sposób. Podobny los spotkał Riannę, która zwinięta w kłębek na podłodze pogrążona była jeszcze we śnie. Dallith trzymała się z daleka, skulona na uboczu i wbijała w Dane’a osowiałe spojrzenie. - Żyjesz! - krzyknęła, gdy wreszcie uniósł powieki. Natychmiast twarz jej rozpromieniła się, wyrażając jednocześnie zdumienie i bezgraniczną radość. - A już w to zwątpiłam! Odszedłeś tak daleko... - Żyję... - powtórzył smętnie. - I to chyba na swoje nieszczęście. Ty również przeżyłaś, jak widzę. A co z całą resztą? Rianna ocknęła się nagle. - Roxon był jednym z pierwszych, których zabili Mekharowie - powiedziała. - Potem załatwili sześciu innych. Rannych dostarczyli trzy dni temu na Gorbahl, na rynek niewolników. Dla nas szykują coś ekstra. A co? Wiem tyle, co i wy... - jej usta wykrzywił gorzki grymas. - Jak sądzę, jesteśmy przeznaczeni na deser. Załatwiliśmy dwa kocury, a tego ich bracia nie puszczą płazem. - Wcale nie jest tak źle! - zaperzyła się Dallith. - Oni rzeczywiście ucieszyli się z buntu! - Co ty gadasz! - wrzasnęła Rianna oburzona. - To twoja wina! Gdyby Dane’owi nie przyszło do głowy ratować cię, bylibyśmy już na Gorbahl. Co prawda jako niewolnicy, ale z Roxonem i - kto wie - istniałby może dla nas cień szansy! Spokojnie, dzieci! - zagrzmiał rozkazująco Aratak. - Dallith jest winna tak samo jak i ty, Rianno. Aż paliłaś się do ucieczki, zaś Roxon być może wolał śmierć z rąk Mekharów, niż haniebny los niewolnika. Tak czy inaczej, zginął i nie wskrzesi go twoja rozpacz i współczucie, natomiast Dallith żyje i jest wśród nas. Wszyscy czworo wpadliśmy po uszy w kłopoty. Jeśli teraz zaczniemy szukać między sobą zwady, to faktycznie będziemy bez szans. - I tak żadnych szans już nie mamy - syknęła ze złością Rianna i zrezygnowana przekręciła się na drugi bok, kryjąc twarz w lśniących, miedzianych włosach. - Rianno... - szepnął Dane, chcąc dodać jej otuchy, lecz dziewczyna, obrócona do nich plecami, ani drgnęła. - Oskarża właśnie mnie, że namówiłem Roxona i wysłałem go wraz z tymi nieszczęśnikami na pewną śmierć... - pomyślał zrozpaczony, nie znajdując nic na swoją obronę. Nie śmiał wątpić, że dziewczyna ma rację. On, Ziemianin, nie miał nic do stracenia, opuścił swój świat bezpowrotnie. Czy wybór między życiem a śmiercią nie powinien być mu obojętny? - Wy troje jesteście ludźmi - perorował nieugięty Aratak. - Jesteście istotami zrodzonymi z bratniej krwi. Na pokładzie tego statku nie ma ani jednego z moich pobratymców. Czy dlatego musze pozostać samotny? Dallith przykuśtykała do niego i wsunęła maleńką dłoń w ogromną łapę jaszczura. - O tak, Arataku, wszyscy jesteśmy braćmi w nieszczęściu, w obliczu niezgłębionych Praw Wszechświata - szepnęła. - Wiem o tym. Dane też to odczuwa, a Rianna dojdzie do tego wniosku prędzej czy później. Dane spontanicznie skinął głową. Przywiązał się z całego serca do potężnego przyjaciela i gotów był stanąć oko w oko ze śmiercią u jego boku. - W każdym razie daliśmy Mekharom niezłą szkołę - rzekł z dumą. - Z premedytacją zakatrupiliśmy te dwa lwiogłowe stwory i to, co nas czeka z rąk tych przeklętników, będzie za to zapłatą. Aratak przytaknął skwapliwie, a jego łuski znów zabłysły błękitną poświatą. Mimo pozornej pewności siebie, Dane’a trawiło wciąż w duchu dręczące pytanie - „Co teraz?” Aby zagłuszyć wewnętrzny niepokój zapytał: - Czy dostarczają tu posiłki? Rianna siadła gwałtownie, odrzucając na plecy rudą grzywę. - Jak możesz teraz myśleć o żarciu! Nawet jeśli jest lepsze, niż kiedykolwiek, to wsuwają tacki kijem pod kratą i ani myślą choć trochę się zbliżyć! - Przynajmniej nie zamierzają zamorzyć nas głodem - ucieszył się i dodał z nadzieją - gdyby chcieli nas zabić, już dawno by to zrobili. Nie wyglądają na takich, którzy mają jakiekolwiek skrupuły. Pewnie chętnie posiekaliby nas na kawałki, ale coś ich powstrzymuje. Otóż to! - Dallith wpadła mu w słowo. - Nie wiem, jakie jest nasze przeznaczenie, gdyż odbiór ich myśli przyprawia mnie o szaleństwo. O mało nie wpad- łam w obłęd, gdy próbowałam... próbowałam... zadygotała od stóp do głów. - Ja wtedy, przez moment byłam Mekharem! - wykrztusiła. - I czułam, że walczę kłami i pazurami, łaknąc krwi. - Umilkła, zmartwiała ze zgrozy strasznego wspomnienia. Z wielkim trudem zapanowała nad sobą i ciągnęła, świadoma wagi słów: - Jedno wiem. Nie zabiją nas. Przeciwnie - zyskaliśmy w ich oczach wielką wartość. I powtarzam zapomnij o śmierci, Rianno! Zbieraj siły i zachowaj nadzieję. Już wkrótce przesądzi się nasz los. Jest nadzieja, gdyż żyjemy i pozostajemy razem. Stało się jasne, że status czwórki więźniów, jako niebezpiecznych dla otoczenia, niewątpliwie wzrósł. Pożywienie było ostrożnie wsuwane między prętami przez Mekhara, który nigdy nie odzywał się ani słowem. Zachowywał bezpieczny dystans, przezornie trzymając się jak najdalej. Trzy razy dziennie luzowano łańcuchy jeńców, aby mogli skorzystać z maleńkiej umywalni i toalety. Resztę czasu spędzali w okowach, zbici w ciasną gromadkę, snując domysły co do przyszłości lub pogrążając się w smętnej zadumie. Według rachuby Dane’a trwało to już około dwóch tygodni. Skazani na przymusową bezczynność, zabijali czas opowiadając po kolei historie swego życia lub snując rzewne wspomnienia utraconego świata ojczystych planet. Dzięki temu poznali się bliżej, co zacieśniło więzy przyjaźni między przedstawicielami tak różnych kultur. Dane starał się jak najlepiej przedstawić historię stosunków politycznych i społecznych na Ziemi. Chciał, aby opis wypadł pięknie i ciekawie. Nie mógł powstrzymać oburzenia, że jego cywilizowany świat został pominięty przez Unię. Jedynie Rianna podjęła się wyjaśnienia. - Jesteście zacofani w technice i w naukowych osiągnięciach, to oczywiste - tłumaczyła - a i w in- nych dziedzinach pozostajecie daleko w tyle. Może dlatego właśnie nie macie kontaktów z mieszkańcami planet Unii? Mówiłeś przecież, Dane, że historia waszej Ziemi nie odnotowała żadnej wizyty załóg z innych systemów? - Miałem na myśli oficjalną historię. Jakkolwiek wielu uczonych podejrzewa, że większość mitów i legend przekazywanych z pokolenia na pokolenie, jeszcze przed powstaniem pisma, mówi o wizytach przedstawicieli obcych cywilizacji - sprostował Dane, lecz Dallith stanowczo zaprotestowała. - To niemożliwe! - rzekła. - Obserwatorzy z terenów Galaktycznej Unii nigdy nie ingerują w życie rozwijających się planet i drobiazgowo przestrzegają, aby nie pozostawić po sobie najmniejszego śladu. - Jeśli lądowały tam jakiekolwiek statki, nikt nie twierdzi, że należały do Unii - zauważyła Rianna. - Mogły przybyć z innych światów. Prawdopodobnie Unia przeoczyła ten system słoneczny. Jest tyle niezrzeszonych planet, że kilka, kilkadziesiąt czy kilkaset mogli po prostu pominąć w katalogu. Powiedziałeś przecież, Marsh, że to jedyny świat w tym systemie, na którym rozwinęły się formy żywe. To bardzo rzadkie zjawisko, życie bowiem rozprzestrzenia się w całym układzie planet. Możliwe, że badacze, po wylądowaniu na jednej czy dwóch peryferyjnych, pustynnych planetach układu słonecznego uznali, że dalsza penetracja jest bezcelowa. Naukowcy spartaczyli robotę, coś mi się widzi, że właśnie tak mogło się zdarzyć. - A może wylądowali na Ziemi jeszcze przed powstaniem życia? - podsunęła Dallith. - Albo trafili tam, gdy twoi przodkowie, Dane, jeszcze nie zeszli z drzewa? - To nie przeszkodziłoby w nawiązaniu kontaktu - sprzeciwił się tym razem Aratak. - Moje plemię było gotowe przyjąć utworzone przez Unię prawa, zanim jeszcze Boskie Jajo obdarowało nas dobrodziejstwem wynalazków. Myśli Dane’a powędrowały w kierunku problemu często poruszanego przez pisarzy science fiction. Głosili oni, że głównym powodem objęcia ludzkości pewnego rodzaju kosmiczną izolacją była wrodzona skłonność Ziemian do ciągłych wojen i przelewu krwi. Rianna przyjęła tę teorie bez emocji. - Gdyby warunkiem przynależności do Unii było zachowywanie trwałego pokoju, tworzyłyby ją najwyżej ze dwa tuziny planet zamieszkałych wyłącznie przez emfatów. Obecnie zaś należą do niej setki różnych światów. Unia nie ingeruje w wewnętrzne konflikty, lecz sam fakt zjednoczenia mobilizuje jej członków do poczucia solidarności i pomaga w tworzeniu wewnętrznej harmonii, nawet wśród krańcowo różnych kultur. Obowiązujące na terenie Unii prawa tworzą skuteczną zaporę przed międzyplanetarnymi konfliktami. Mimo to wiele społeczeństw rozwiązało problem wojen na wcześniejszym od waszego etapie historycznym. Możliwe jest też, że na rozwój dziejowy ziemskiej cywilizacji miały wpływ warunki klimatyczne, kataklizmy i inne czynniki, które utworzyły naturalne granice, dzielące ludzi na odrębne małe grupy etniczne. Z czasem pogłębiały się między nimi różnice obyczajowe, kulturowe i językowe. Przyrost demograficzny spowodował ekspansję i pierwsze starcia. Taki był początek okresu wojen, który trwa do chwili obecnej. Jakkolwiek muszę przyznać, że globalne konflikty na planecie, której cywilizacja przekroczyła przełomową fazę rewolucji przemysłowej to ewenement na kosmiczną skalę - zakończyła swój naukowy wywód Rianna. Dane z ulgą powitał koniec dyskusji nad jego „dziwaczną planetą”. Z ciekawością oczekiwał opowieści przyjaciół. Dallith pochodziła ze świata o jednorodnym rozwoju, który po długim okresie zlodowaceń, a następnie powodzi osiągnął stadium tropikalnego rozrostu i wyzwolił potężną ekspansję sił psychoenergetycznych. Swobodne fluidy eteryczne pod wpływem wzbudzonych zjawisk elektrostatycznych stworzyły plazmatyczny zarodek inteligentnej rasy. Należeli do niej ludzie o łagodnym usposobieniu. Niewielu z nich odpadło w wyniku naturalnej selekcji. Liczył się tam nie stopień rozwoju techniki, lecz filozofia i kosmologia, które osiągnęły poziom najwyższy z możliwych. Rianna należała do społeczeństwa będącego istnym odzwierciedleniem marzeń Dane’a o Raju na Ziemi. Cywilizacja rozwijała się tam równolegle z postępem technicznym. Poszukiwania coraz to nowych bogactw naturalnych do eksploatacji, doskonalenie technologii i powszechna naukowa dociekliwość znajdowały wyraz w wielkich osiągnięciach. Świat Arataka opierał się na krańcowo różnych zasadach, niż cywilizacje klasycznie konsumpcyjne. Dominująca rasa wywodziła się od olbrzymich gadów. Nie mieli naturalnych wrogów i prowadzili wegetariański tryb życia. Ich eksperymenty techniczne były krótkotrwałe, przekonali się bowiem, że najcenniejsze są uczucia, jakie daje filozoficzny spokój. Powrócili do życia w gromadzie i stworzyli kulturę zbiorową. Przyswoili zaledwie kilka podstawowych wytworów przemysłu i techniki, które ofiarowała im społeczność sąsiedniego świata. Jego mieszkańców translator określił jako wspólnotę salamander. W zamian za to bracia Arataka dostarczali sąsiadom rudy złóż mineralnych, niewyszukane pożywienie i filozofię, która była traktowana jako najcenniejszy przedmiot handlu. Faktycznie - dumał Dane - członkowie gadziej rasy podróżowali z misją po całej poznanej przestrzeni galaktyki jako nauczyciele etyki i filozofii. Traktowano ich z wielkim poważaniem i hojnie wynagradzano w podzięce za ogromne poświecenie, za wyrzeczenie się spokojnego życia w ukochanych, ojczystych bagnach. Chwile wspomnień zapełniały niewielką część spędzanego w niewoli czasu. Zostawało go aż nazbyt wiele dla rozmyślań i obaw o niewiadome przeznaczenie. Oczekiwanie dłużyło się w nieskończoność. Były chwile, gdy, zwłaszcza Dane’owi, wydawało się, że tkwi w więzieniu wiele lat. Wreszcie coś się zmieniło. Któregoś ranka, tak się przynajmniej wydawało, że był to ranek, podczas pierwszego posiłku po czasie snu, do celi wkroczyło trzech Mekharów uzbrojonych w neurozery. Oprawcy nie omieszkali też zastosować przenośnego emitera pola paraliżującego o pełnym natężeniu. Odblokowali zamki i uwolnili z więzów Dane’a i Arataka. - Nie łudźcie się - rzekł prostacko jeden z Mekharów. - Nie otrzymacie - na razie - żadnej szansy ucieczki. Jeden podejrzany ruch i pogrążycie się w totalną nieświadomość. Nie zostaniecie zabici ani torturowani. Nie pozwolimy wam jednak na jakąkolwiek następną próbę. Zbierzcie wszystkie siły. Ostrzegam was, poruszajcie się spokojnie, bo sprzeciw nie przyniesie wam pożytku. Dane podporządkował się. Nie miał ochoty poczuć na własnej skórze działania neurozera. Na zawsze utkwił mu w pamięci skowyt owego śmiertelnie rannego nieszczęśnika. Jego całą ciekawość pochłonęło zagadkowe stwierdzenie: „Nie otrzymacie - na razie - żadnej szansy ucieczki”. Czy oznacza to, że później będzie jakaś szansa tego rodzaju? Nie do pomyślenia. Może mechaniczny translator był zbyt dosłowny. Kiedyś Rianna doprowadzona do ostateczności potulnością Dallith rzuciła pod jej adresem kilka pospolitych, obraźliwych epitetów, translator zaś przekazał, że Dallith nadaje się jedynie do przynoszenia pokarmu dla niemowląt. Niestety, Dane nie znał żadnego ziemskiego odpowiednika tej obelgi i Dallith nie znała go także, co jeszcze bardziej rozzłościło Riannę. Oczywiście pozostali jeńcy powzięli identyczną decyzje i potulnie podążali za Mekharami przez gmatwaninę korytarzy. Wreszcie dotarli do pomieszczenia przypominającego mały konferencyjny pokój. Oczekiwało tam sześciu Mekharów ubranych w uniformy charakterystyczne dla personelu statku. Honorowe miejsce zajmowało urządzenie wyposażone w telewizyjny monitor i rodzaj odbiornika. Była tam niezliczona ilość rozmaitych przyrządów i szereg foteli. Usadowieni w nich wzdłuż jednej ze ścian więźniowie wyglądali jak ława przysięgłych albo jak muzycy w galerii dla orkiestry. Chwytaki, działające automatycznie, prawdopodobnie pod wpływem ciężaru siadającego, zacisnęły się ściśle wokół klatki piersiowej każdego z nich, pozbawiając ich zupełnie swobody ruchów. Na tejże „ławie przysięgłych” zasiadł ktoś jeszcze... Był to Mekhar, obezwładniony w identyczny sposób jak Dane i reszta kompanii buntowników. Dla Ziemianina wszyscy członkowie mekharskiej załogi wyglądali identycznie, lecz ten miał w sobie jakby coś znajomego. Dane upewnił się, gdy siedząca obok Dallith pochyliła się i szepnęła: - To Mekhar, którego rozbroiłeś, wartownik naszej dawnej celi. Myślałam, że go zabiliśmy... - Najwyraźniej nie spotkało nas to szczęście - odpowiedział ponuro. Dane w mgnieniu oka zlustrował pokój, w którym się znalazł. Uwagę jego przyciągnęło niezwykłe urządzenie podobne do telewizyjnego ekranu. Obraz pełen był fali- stych linii zakłóceniowych. W telewizorze na Ziemi nazywano je „duszkami”. Najwyraźniej tę transmisję emitowano na żywo. Inni więźniowie nie raczyli nawet rzucić okiem na ekran. Dla Dane’a widok był wstrząsający. Ujrzał planetę o mglistej, ceglastoczerwonej powierzchni. Gdzieniegdzie widniały obszary, mieniące się to niebieskim, to zielonym kolorem, podobne do oceanów i matowe brunatne plamy - być może pasma górskie lub pustynie. W dali, na tle rozgwieżdżonej kosmicznej głębi, zawieszony był olbrzymi, czerwony księżyc, satelita dorównujący wielkością połowie oglądanej planety i częściowo przez nią zaćmiony. Jeden z Mekharów zasiadł przed czymś w rodzaju sterowniczego pulpitu i zaczął mówić niskim, monotonnym, jakby dobywającym sję spod ziemi głosem, zbyt cichym, aby translator Dane’a mógł uchwycić sens wypowiadanych słów. W tym czasie planeta rosła wraz ze swym na wpół przysłoniętym księżycem, nabierając ostrości na ekranie monitora. Dane zachodził w głowę, czy jest to rodzimy świat Mekharów i czy będą tam lądować. Jaki los im wyznaczono? Obchodzono się z nimi wręcz troskliwie, co napawało Dane’a odrobiną optymizmu. Wykluczało to krwawą rzeź. Może czekała więźniów jakaś ciężka próba? Jakaś okrutna kara za zgładzenie Mekhara? Monotonny szept umilkł znienacka, zakłócony serią stłumionych, przenikliwych pisków, trzasków i szmerów emitowanych przez głośnik. Siedzący przy konsoli Mekhar rzucił się do regulacji wskaźników. Mikrofon ożył, popłynął z niego dziwaczny, niski, bezbarwny głos - zdaniem Dane’a głos robota - który oznajmił: Stacja Centralna. Drugi kontynent. Do statku Mekharów: Odebraliśmy wiadomość. Jesteśmy gotowi na przyjęcie waszej oferty. Mekhar odpowiedział głośno i wyraźnie. Było oczywi- ste, że celowo kontroluje głos, aby treść w pełni dotarła do odbiorcy. - Mamy dla was pięcioro, o Łowcy. Wyjątkowo niebezpieczni. W pierwszorzędnym gatunku. Nie zamierzamy oddać ich za bezcen. - Wy, Mekharowie, ubiliście już wcześniej niejeden interes i znacie nasze wymagania - odparł mechaniczny głos beznamiętnym tonem. - Czy ci byli przetestowani? - Oczywiście - potwierdził Mekhar. - Z sześciorga przywódców tych czworo przetrwało podczas zwykłego testu badającego zdolność do ucieczki. Tylko oni byli na tyle inteligentni i sprytni, aby dostrzec maleńkie niedopatrzenie i wykorzystać je jako szansę wyrwania się z niewoli. Byli na tyle odważni, aby z niej skorzystać, ryzykując postrzał z neurozerów, i na tyle zdesperowani, aby podjąć walkę, gdy ujrzeli, że jesteśmy przygotowani na spisek. Nie zawiodą was. Mieliśmy nadzieję schwytać żywcem wszystkich sześcioro, lecz dwóch musieliśmy zabić, nim udało się opanować bunt. - Wspomniałeś, że macie dla nas pięć ofiar - odezwał się głos beznamiętnego rozmówcy. - Piątym jest jeden z nas - pospieszył z odpowiedzią dowódca Mekharów. - Nasz wartownik. Pozwolił, aby więźniowie obezwładnili go i zabrali broń. Jego towarzysz, w myśl tradycyjnej szansy wyboru, wolał popełnić samobójstwo niż zostać wystawionym na decydującą próbę walki. Ten oto skorzystał z drugiej możliwości, to znaczy wolał aby sprzedano go Łowcom jako jedną z ofiar. Oddajemy go za cenę honoru. Jest więc wolny od zobowiązań i może legalnie podjąć się jedynej szansy ocalenia. - Zawsze radzi jesteśmy, przyjmując Mekhara jako ofiarę - stwierdził głos. - Powtarzamy: zgadzamy się na waszą ofertę, gotowi przyjąć waszych zdesperowanych kryminalistów na ofiary w każdej chwili! - Naszym ludziom honor nie zezwala, aby reprezentowali naszą rasę w Łowach jako kryminaliści. Nie dopuszczamy nawet takiej myśli. Ów wartownik był jednym z najlepszych w honorowych pojedynkach, zanim z premedytacją daliśmy więźniom szansę ucieczki. Został pokonany, lecz pozostawiliśmy mu wolny wybór rodzaju śmierci. Ma prawo, jeśli sobie życzy, zginąć honorowo z waszych rąk... - Oddajemy pokłon szlachetnym zasadom Mekharów - oznajmił głos. - Dlatego proponujemy premie: 10% do naszej ustalonej ceny za jednego. Jeśli to wam odpowiada, możecie przekazać więźniów na ląd już teraz. - Zgoda - oświadczył Mekhar. Uwagę Dane’a ściągnęła reakcja Rianny, która słaniała się, wstrząsana spazmatycznym łkaniem. - Łowcy - wyszeptała. - Wiec nie są tylko wytworem legendy! Szansa ucieczki? O tak, szansa... Och, mój Boże! Ale jaka szansa?! Dane aż się wzdrygnął na te słowa. Zanim jednak zdążył o cokolwiek zapytać, podszedł do nich Mekhar-dowódca. - Więźniowie - rzekł spokojnie. - Szansa ucieczki lub honorowej śmierci zależy od was. Udowodniliście, że jesteście zbyt odważni i zbyt mężni, aby trafić w szeregi przeznaczonych na sprzedaż niewolników. Zatem, z całym szacunkiem i przyjemnością, mamy zaszczyt zaofiarować wam te alternatywę. Nie obawiajcie się. Otrzymacie niewielką dozę niezbyt silnego, usypiającego gazu, nie pozostawiającego efektów ubocznych, byście nie wyrządzili sobie krzywdy w drodze do Świata Łowców. Pozwólcie mi złożyć wam wszystkim najszczersze gratulacje i życzyć udanej honorowej ucieczki lub krwawej i godnej śmierci... ROZDZIAŁ SZÓSTY Gdy ustąpiło działanie usypiającego gazu, Dane uświadomił sobie, że leży na niskim, miękkim łóżku, okryty jedwabiście gładką pościelą. Obok spoczywała, pogrążona jeszcze w nieświadomości, Rianna. Dallith ułożono w pobliżu na podobnym posłaniu. Aratak zaś, do tej pory zwinięty w kłębek na podłodze, podniósł się i usiadł widząc, że Ziemianin otrząsnął się już ze snu. Szary olbrzym przeciągnął się boleśnie i ziewnął. Zlustrował otoczenie i zatrzymał wzrok na przyjacielu. Słowa naszych oprawców sprawdziły się stwierdził spokojnie. - Nawet nas nie draśnięto... A co z kobietami? - zagadnął. Dane pochylił się nad Rianna. Pierś kobiety falowała miarowo jak podczas głębokiego snu. Dallith zaś przeciągnęła się nagle i usiadła. W pierwszej chwili ogarnęła ją panika, lecz gdy ujrzała przyjaciół, odetchnęła z ulgą i rozpromieniła się. - I oto znów jesteśmy razem - mruknął Dane w zadumie. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, było przestronne i z pewnością wiekowe. Niegdyś pomalowano jego wnętrze na rdzawy kolor, zbliżony do barwy tera- koty, obecnie jednak farba spłowiała i wyblakła. Z pułapu zwieszały się pajęczyny, a w rogach zalegały warstwy kurzu. Pokój nie wyglądał jednak na zupełnie opustoszały i zaniedbany. Smukłe, pozbawione szyb okna przesłonięto matami z wąskich jakby bambusowych listewek, spomiędzy których sączył się obcy, czerwonawy blask. Z zewnątrz dobiegał gwar wielu głosów, szmer płynących strumieni i plusk spadającej wody. Dane podbiegł do jednego ze stylowych okien i zerknął przez szparę między listewkami. Jak okiem sięgnąć, wokół rozciągał się bujny ogród lub park. Wzdłuż żwirowych alei wyrastały w szeregach drzewa o złocistych szyszkach lub długich, purpurowych strąkach nasiennych. U ich stóp ścielił się gąszcz obsypanych kwiatami krzewów, poprzecinany gdzieniegdzie plątaniną kamienistych ścieżek. Otoczenie przesycone przepychem roślinnej zieleni... Lecz ani jedno drzewo, ani jeden krzew nie wydał się Dane’owi znajomy. Nie z tej ziemi - westchnął zachwycony. - Dosłownie nie z tej ziemi. Na tle przytłaczającego, ceglastego nieba kłębiły się zwały ciężkich, grafitowych obłoków. Olbrzymi księżyc, widziany wcześniej z kosmosu, polśniewał krwawo, skąpany w połyskliwej, czerwonej poświacie. Płomienny blask spływał na drzewa, ścieżki i kwiaty. Przesycał wartkie strumienie i jasne strugi wody, szemrzące w fontannach tryskających co krok w tym niezwykłym ogrodzie. Labiryntem ścieżek przechadzali się ludzie... Mówiąc ludzie Dane miał na myśli istoty, które w pierwszych dniach pobytu w mekharskim statku traktował jako humanoidalne formy powstałe z niepojętej krzyżówki dziwacznych stworzeń z rasą ludzką. Z czasem przywykł do nich i, jeśli była to istota rozumna, określał ją jako człowieka, tylko, że o nieco odmiennej postaci. Wszyscy odziani byli w szaty o barwie terakoty identycznej z kolorem obić na ścianach pokoju. Różnorodność postaci spacerujących alejkami parku przyprawiała Dane’a o zawrót głowy. Widział tam zarówno humanoidów, jak i dziwaczne, niesamowite stwory przypominające wszystko, tylko nie człowieka. Ujrzał kilka znajomych sylwetek podobnych do Mekharów, istotę porośniętą gęstym, długim włosem, zbliżoną do gibbona czy małpy, lecz przewyższającą te zwierzęta wzrostem i pewnością ruchów. Niemożliwe było od razu sklasyfikować wszystkie występujące tu rodzaje stworzeń. A może to inny rynek niewolników? - pomyślał Dane, lecz zaraz odrzucił to przypuszczenie. Dowódca Mekharów stwierdził przecież, że są „zbyt bohaterscy, zbyt waleczni jak na niewolników”. Zatem jaki czekał ich los? Identyczne tuniki o rdzawej barwie i zamknięta enklawa ogrodu niejasno podpowiadały Dane’owi, że nieprędko wydostaną się na wolność. Wielka ilość stworzeń na terenie parku, a zwłaszcza widok istot podobnych do Mekharów przypominały mu, że zesłańców powinno być pięcioro wraz z nim. Rozejrzał się uważnie w poszukiwaniu skazanego wartownika. Ich nowy towarzysz niedoli spoczywał na jedwabistym posłaniu zwinięty w kłębek. Głowę nakrył łapami, pogrążony w głębokim śnie. - Na mój gatunek gaz działa krócej - rzekł Aratak nie ruszając się ze swego leża. - Odzyskałem przytomność, zanim stateczek z nami wylądował na tej planecie. Przekupiłem Mekharów, byle tylko zostawili mnie w spokoju. Chciałem być z wami, przyjaciele, i z niecierpliwością oczekiwałem, aż się przebudzicie. Teraz tylko Mekhar smacznie śpi. Widocznie jego metabolizm jest odmienny od waszego. Cóż, mam nadzieje, że nie umarł. Może powinniśmy pójść i sprawdzić? - Nic mnie to nie obchodzi! Niech zdycha! - parsknęła z wściekłością Rianna. - Prawdopodobnie, niestety, nie umarł, gdyż jego ziomkowie muszą chyba znać działanie środków usypiających na własny gatunek. - Oddycha - potwierdziła Dallith, a Dane zbliżył się do zwiniętej, kocim zwyczajem, postaci, wytężając słuch. Mekhar spał i mruczał przez sen. Było to tak zabawne, że Ziemianin o mało nie ryknął śmiechem. - Wielki, dziki Mekhar mruczący jak mały kotek! Domowy kiciuś! Miejmy nadzieję - zwrócił się do przyjaciół - że gdy się zbudzi, nie rozpocznie nowego dnia od wzięcia na nas odwetu za to, że tutaj trafił. W ogóle, co oznacza to „tutaj”? Rianno! Zanim opuściliśmy statek, dałaś do zrozumienia, że wiesz coś o Łowcach. Mam nadzieję, że podzielisz się z nami tą wiedzą. Rianna przerzuciła nogi przez krawędź łóżka i zeskoczyła na podłogę. Nerwowym krokiem zbliżyła się do okna. Jej wilgotna od potu skóra i ciężkie pukle miedzianych włosów odbijały blask krwawej poświaty. - Wielu sądzi, że Łowcy to wytwór mitycznych legend - zaczęła z wahaniem. - Ja, podczas prac badawczych, odkryłam, że istnieli naprawdę. Sami nadali sobie miano Łowców i są nimi w pełnym tego słowa znaczeniu. Odmówili wstąpienia do Unii, choć w świetle jej praw i tak nie zaakceptowanoby ich krwiożerczych zwyczajów. Łowcy wybrali niezależność, aby podążać własnymi, budzącymi grozę drogami. - Dlaczego nazywają się Łowcami? Na co polują? - Dallith mimowolnie poruszyła sedno sprawy. - Polują na nas... - rzuciła Rianna krótko. Aratak zerwał się na równe nogi, prężąc w całej okazałości okryte łuskami cielsko. - Zostaliśmy zatem sprzedani, aby zaspokoić krwio- żercze instynkty obłąkanych istot? Będziemy zwierzyną przeznaczoną na łup dla myśliwych podczas łowieckiej zabawy? Rianna ponuro pokiwała głową. - Całą moją wiedzę na ten temat wyniosłam z lektur paru niepokaźnych, bibliotecznych zbiorów dotyczących obyczajów Łowców. Obserwacje prowadzone były w tajemnicy, gdyż Łowcy odmawiali zgody na lądowanie statków Unii na ich planecie. Dowiedziałam się - ciągnęła Rianna - że polowanie jest dla nich największym źródłem przyjemności. Religijnym rytuałem. Zawsze będą łaknąć nowej zdobyczy, ofiar zdolnych stanąć do równego, honorowego pojedynku. Po setkach lat, gdy już wytępili naturalnych wrogów, mieszkańców ojczystej planety, zaczęli kupować zwierzynę. - To idiotyczne - wtrącił Dane, zerkając kątem oka na śpiącego Mekhara. - Ale wydaje mi się, że wiem, dlaczego kocury tak wyczekiwały naszej ucieczki. W ten sposób wyławiają spośród niewolników najodważniejsze sztuki, odpowiadające wymaganiom Łowców i osiągające najwyższą cenę... To jasne. Rianna uśmiechnęła się ponuro. - W takim razie ten cały test jest do niczego. Bowiem, właśnie odwagi nie mogą nam teraz przypisać. - Może nie tyle zależy im na odwadze, co na desperacji ściganych ofiar? - szepnęła Dallith. - To dlatego Mekharowie wspomnieli o jeszcze jednej szansie ucieczki. Na czym ona może polegać? Śpiący człowiek-lew nagle ziewnął, przeciągnął się na posłaniu i, rozbudzony, natychmiast skoczył na równe nogi. Widok czteroosobowej grupy niedawnych wrogów tuż obok sprawił, że Mekhar sprężył się do skoku. Dane w napięciu oczekiwał ataku, lecz kocur nagle zrezygnował i cofnął się o krok. - Nie pozwolą nam stoczyć walki w tym miejscu - warknął i ciągnął basem. - Nasza zręczność i siła należą obecnie do Łowców. Byliśmy wrogami, możemy nimi być nadal. Ale teraz domagam się zawieszenia broni. Dane zerknął pytająco na Arataka. Jaszczur właśnie medytował w karkołomnej, poplątanej pozycji. - Jesteśmy wszyscy towarzyszami niedoli, skazanymi na taki sam los. Powinniśmy zaakceptować rozejm - rzekł. - Ze swojej strony przyrzekam w obliczu Boskiego Jaja, że na czas zawieszenia broni nie będę próbował cię zabić ani skrzywdzić tak we śnie, jak i na jawie. Czy możesz złożyć podobne przyrzeczenie? - zwrócił się do Mekhara, na co ten w odpowiedzi ryknął: - Przysięgi są dla tych, co zwykli je łamać! Powiedziałem, że nie tknę żadnego z was, dopóki otwarcie nie cofnę mego słowa, lecz jeśli ktoś złamie układ, będę z nim walczył tu i teraz. Z bronią czy bez - aż do mojej śmierci lub zwycięstwa! Dallith i Rianna, jak na komendę, zwróciły wzrok na Dane’a. - Mówię w imieniu nas wszystkich - rzekł Dane. - Wpadliśmy w zbyt wielkie tarapaty, aby szukać jeszcze zwady między sobą. Nie mam do ciebie żalu, a jeśli nawet bym cię zabił, to nic nie zmieni sytuacji. Swoją drogą, twoi kumple zrobili ci niezłe świństwo, pakując cię tutaj razem z nami. - Jak śmiesz! - zaperzył się człowiek-lew. - Sam postanowiłem okupić honor i skorzystałem z prawa wolnego wyboru! - Mekhar z wściekłości na przemian wysuwał i chował długie, zakrzywione jak szpony paznokcie. - Dobra. To twoja sprawa. Sam wiesz najlepiej - odparł Dane pospiesznie. - Ani myślę spierać się z tobą o pojęcie honoru, mimo że mamy na ten temat odmienne zdanie... - w tym momencie Dane zastanowił się, czy ta cała dyskusja z facetem, któremu honor pozwala porywać ludzi, a potem sprzedawać ich jako niewolników nie jest przypadkiem idiotyczna. - W każdym razie - zakończył głośno - jeśli zostawisz nas w spokoju, odpłacimy ci tym samym. Mówię także w imieniu kobiet - zaznaczył. Żółte oczy Mekhara zwęziły się w szparki, gdy nieufnie mierzył Dane’a od stóp do głów. Potem uspokoił się, odprężył i usiadł na podłodze. - Nich tak będzie - mruknął. - Dopóki zobowiązuje nas umowa, będzie trwał obustronny rozejm. Nie jesteście już niewolnikami, co udowodniliście swoim męstwem. Akceptuję wasze słowo jako godne zaufania - oświadczył pojednawczo. - Niewiele wiem o Łowcach - zagadnęła Rianna - a twoja rasa najwyraźniej utrzymuje z nimi stosunki handlowe. Czy mógłbyś opowiedzieć nam o nich coś więcej? Usta Mekhara skrzywiły się w grymasie dezaprobaty i ironii. - Wiem tyle, co i wy - burknął. - Nie pozwalają się oglądać obcym. Tylko Ofiara może ujrzeć Łowcę w chwili, gdy ma zginąć z jego ręki. To ich święta zasada - dodał. Rianna wzdrygnęła się, a Dallith podbiegła do Dane’a i wsunęła rękę w jego dłoń. Nawet Aratak przez moment wydawał się zdumiony. - Czy ma to oznaczać, że są niewidzialni?! zapytał. - Widzialni czy niewidzialni, skąd mogę wiedzieć?! - zezłościł się Mekhar. - Jedno wiem, że spośród tych, których znałem, którzy ich widzieli i mogliby o tym opowiedzieć, nikt nie powrócił. Dane pogrążył się w gorzkiej zadumie. Nie groził im los niewolników z mekharskiego statku, najwyraźniej jednak oszczędzono im hańby na rzecz pewnej śmierci w szponach potwornych, nieznanych Łowców. Pewien człowiek rzekł niegdyś: Dajcie mi wolność albo śmierć, ale on nie był odpowiedzialny za życie innych... Zresztą Dane’owi nie dano wyboru miedzy wolnością a śmiercią, lecz miedzy niewolnictwem a śmiercią... Dallith, z podziwu godnym wyczuciem, przechwyciła i wcieliła w słowa jego wewnętrzną rozterkę. - Dlaczego w takim razie - rzekła do Mekhara ze złością - wasz kapitan powiedział, że honorowa ucieczka będzie alternatywą godnej i krwawej śmierci? Człowiek-lew uniósł brwi ze zdumienia. - Myślałem, że wiecie! - odparł. - Chyba nie sądzicie, że moglibyśmy skazać jakąkolwiek waleczną istotę na nieuchronną śmierć bez szansy ocalenia. Polowanie - według zasad Łowców, które powinny być znane każdemu - odbywa się cyklicznie, w czasie dzielącym zaćmienia Czerwonego Księżyca. Kto dożyje do następnego zaćmienia, zwycięża i odzyskuje wolność. I nie tylko. Odchodzi z wielką nagrodą i zaszczytem. Ponadto żegnają go uroczyście z wielkimi honorami. A wy myśleliście, że po co tu jestem? - wyniośle odwrócił się do nich plecami, a jego wąsy drżały z podniecenia. Dane przystanął i obserwował go zamyślony, próbując to wszystko pojąć. Szansa... Szansa ucieczki przed istotami tak krwiożerczymi i zawziętymi, że miano Łowców określało jedyny cel ich istnienia... Strasznymi myśliwymi, którzy budzili lęk nawet wśród Mekharów... Szansa czyli walka z przeciwnikami, których ujrzeć można tylko w chwili śmierci czyhającej na każdym kroku. Zatem trzeba walczyć lub uciekać. Albo ukryć się i przeczekać gdzieś czas dzielący fazy zaćmienia. Lecz nie wiadomo w jakiej postaci jest wróg. Czy, niewidzialny, nie spadnie znienacka z powietrza... Przez moment Dane nieomal żałował, że nie znajduje się na pokładzie statku z niewolnikami. Całe życie gonił za przygodami, lecz porwanie, podróż przez Galaktykę w charakterze żywego towaru i wreszcie Łowy, w których wystąpi jako łowna zwierzyna - to dość atrakcji na całe życie nie jednego, ale kilku ludzi. Potem Dane odprężył się i odzyskał nieco pogody ducha. Jeśli Łowcy zrobili z polowania niemal religijny rytuał, ryzyko musiało być dla nich głównym źródłem satysfakcji. Chcieli stanąć oko w oko z niebezpieczeństwem. Myśliwy z Ziemi wie, że to żadna sztuka strzelać do królików. Dla łowcy lisów najważniejszą rzeczą jest nie zabicie, lecz schwytanie lisa. Prawdziwe misterium polowania dla tego, kto bierze w nim udział, nawet na Ziemi, polega na tropieniu, podchodach i dreszczyku emocji w obliczu ryzyka. Dlatego istoty ludzkie, tak jak i przedstawiciele innych ras przeznaczeni na Ofiary, będą mieli prawdopodobnie szansę uczciwej, równej walki. Staję się mięczakiem - skonstatował Dane. - Wypadłem z formy. Zawsze dbałem o dobrą bojową kondycję. Nauczyłem się w Japonii aikido, karate... Ciągła żmudna robota i w nocy i w dzień podczas samotnych rejsów hartowała mnie, a teraz wystarczyły trzy tygodnie bezczynności, żebym się zupełnie rozkleił. Aratak może się nadaje na wojownika - jest potężny i czujny. Jeśli chodzi o kobiety - cóż... ich odporność psychiczna... Dallith trzeba otoczyć szczególną opieką, chociaż dała wystarczający dowód dzikiej odwagi, walcząc z Mekharami na śmierć i życie... Nawet udało jej się jednego zranić. Lecz test nie dotyczył wytrzymałości psychicznej. Głównym celem było sprawdzenie gotowości bojowej, siły, desperacji i inteligencji potrzebnej do wykorzystania maleńkiej luki w systemie zabezpieczeń, pozostawionej dla sprowokowania ucieczki. Dawało to Łowcom gwarancję że Ofiary podczas Łowów mężnie staną do walki. - Mimo wszystko, mamy szansę - rzekł głośno Ziemianin. - Niezbyt wielką, ale zawsze szansę. Dallith nale ścisnęła go za ramię, spazmatycznie chwytając powietrze. Drzwi w odległym końcu korytarza rozsunęły się bezszelestnie. Dane obrócił się na pięcie z nadzieją, że ujrzy jednego z tajemniczych mistrzów polowania. Lecz oczom jeńców ukazała się wysoka, smukła, metalowa kolumna, która posuwała się nie dotykając podłogi jakby jechała na niewidzialnych kołach. Miała biegnące w poprzek wąskie szczeliny, zabezpieczone zazębiającymi się osłonami, wzdłuż których migotały niewielkie, rozmieszczone w szeregach diody. Dane uznał, że musi to być rodzaj robota, zanim jeszcze przybysz przemówił mechanicznym głosem. Był to ten sam głos, który słyszeli z głośnika na statku, gdy Mekharowie zawierali z Łowcami transakcję. - Witajcie w Przybytku Świętych Ofiar - odezwał się bezbarwnym, metalicznym tonem. - Zostanie wam dostarczone pożywienie, jakiegokolwiek zażądacie, zechciejcie tylko podać zestaw niezbędnych dla was składników pokarmowych. Bądźcie też łaskawi odziać się... - tu kolumna zawarczała i stała się węższa, gdyż wysunęła długie, metlowe ramię - w szaty odpowiednie dla waszej świętej pozycji. Proszę, obmyjcie wasze ciała w jednym z basenów lub wodotrysków i wdziejcie na siebie rytualne szaty. Rzeczy trzymane przez mechaniczne ramię miały taką samą ceglastoczerwoną barwę terakoty jak tuniki wszystkich istot w wielkim ogrodzie. Czyżby tamci również zaliczali się do Świętych Ofiar? Oni wszyscy?! Pewna myśl absorbowała Dane’a bez reszty. Czy Łowcy będą ich ścigać pojedynczo, czy wypuszczą Ofiary w gromadzie? W tej chwili usłyszał, jak pełen wściekłości Mekhar wpadł z pasją na robota. - Ty metalowe zero! - zaryczał. - Mój lud nie ma zwyczaju nosić ubrań innych niż jego własne! - Niemożliwe jest obrazić istotę skonstruowaną z metalu - odparła beznamiętnie maszyna. - Domyśliliśmy się jednak, że miałeś taką intencję i obelga twoja została przez nas z uwagą odnotowana i przyjęta do wiadomości. Mekhar nachmurzył się, lecz zapytał z cichą nadzieją: - Chcesz przez to powiedzieć, że jeśli ubliżę tobie, twoi władcy Łowcy potraktują to jako osobistą zniewagę? Och, nie - odparł robot tym samym tonem. - Wiemy jednak, że zadufane w sobie, rozumne stworzenia odczuwają wielki zawód, gdy chcą kogoś obrazić, a przedmiot ich zniewag nie zrozumie obelgi. Naszym najgłębszym pragnieniem jest ochrona przed jakąkolwiek frustracją każdej spośród Świętych Ofiar. Dlatego informujemy cię, że jesteśmy świadomi obraźliwych intencji. Zwierzyna nie może czuć się zawiedziona. Dane gruchnął gromkim śmiechem i za nic nie potrafił go opanować. Robot podjechał bliżej i zagadnął troskliwie: - Czy rozpaczasz? Może jesteś strapiony? Dane, bezskutecznie próbując przybrać normalny wyraz twarzy, wykrztusił tylko, że wszystko z nim w porządku. Wtedy robot ponownie zwrócił się do Mekhara, lecz ten ostentacyjnie obrócił się do niego plecami. Nie zraziło to maszyny, która cichutko objechała go dookoła i znów stanęła z nim twarzą w twarz. Mekhar zmierzył ją niezwruszonym, wyniosłym spojrzeniem, a Robot kontynuował jak gdyby nigdy nic. - Mimo twojej niechęci do szaty Świętej Ofiary, powinieneś ją włożyć w imię odwiecznej tradycji. Jej kolor jest zarezerwowany wyłącznie dla Świętych Ofiar. Będziesz zaopatrzony w wystarczającą ilość prowiantu, nie zginiesz w nieszczęśliwym wypadku, ani w czasie akcji dyscyplinarnej... Dane, słuchając wywodu maszyny, z trudem tłumił nowy napad wesołości. - Nie wygrasz z nim, stary - mruknął do Mekhara. - Tego wymagają miejscowe obyczaje... Hej, ty! - urwał, nie wiedząc, jak zwrócić się do robota. - Możesz nazywać mnie Server - podsunął automat. - Dobra. Podaj mi więc te obrzędowe szatki, panie Server. Chcę je włożyć - zdecydował Ziemianin. Aratak nachylił się do jego ucha. - Jeśli już muszę być ścigany - rzekł stłumionym głosem - chcę przynajmniej wiedzieć, z kim mam do czynienia... Server! Mam pewien problem. Robot na dźwięk imienia natychmiast zbliżył się. - Jesteśmy na twoje usługi - oświadczył grzecznie. - Cóż, Server... Twoja powierzchowność jest źródłem mego niepokoju. To intrygujące. Czy jesteś istotą inteligentną? - spytał jaszczur. Server stanął nieruchomo przed potężnym potomkiem rasy gadów. To zagadnienie nie interesuje nas ani nie ma dla nas znaczenia - odparł. - Pozwól mi więc inaczej sformułować pytanie - nie ustępował Aratak. - Czy należycie świadomie do Rozumnego Wszechświata? Czy mogę traktować cię jako niezależną, inteligentną istotę? Twoje odpowiedzi uwzględniają nawet nieprzewidziane okoliczności i niemożliwe do zaprogramowania reakcje. A więc, za kogo mam cię uważać? - Nie ma potrzeby uważać nas za coś szczególnego - rzekł Server. - Jesteście Świętymi Ofiarami i dlatego podlegacie przemijaniu. My reprezentujemy trwałość, ciągłość istnienia. Jeśli raczycie wybaczyć naszą suge- stie, godne czci Ofiary, wolelibyśmy odłożyć wszelkie rozważania nad istotą naszej natury, aż zostaną zaspokojone wasze materialne potrzeby. Czy masz w tym względzie specjalne życzenia, które z całym szacunkiem postaramy się spełnić? - rzekł robot do Arataka. - Czy też wolałbyś zaczekać na decyzję twoich przyjaciół? - Owszem. Mam prośbę natury przyziemnej... - przyznał człowiek-gad. - Wspomniałeś o kąpieli. W podróży każdy zaspokaja wymagania higieny nieraz dość skromnymi sposobami. Czy moglibyście zatem zaoferować mi kąpiel w ciepłym szlamie dla zregenerowania mojej cielesnej powłoki? Server natychmiast udzielił wyczerpującej odpowiedzi. - Przejdziesz przez drzwi obok sklepionej bramy - tłumaczył. - Potem pójdziesz ścieżką w kierunku wskazanym przez twój obecny cień. Dotrzesz prosto do sadzawki wypełnionej szlamem. Jeśli jego temperatura okaże się nieodpowiednia, powiadom nas o tym jeszcze dziś wieczorem, a dołożymy wszelkich starań, aby stworzyć odpowiednie warunki. Następnie Server podjechał do pozostałych. - Znajdziecie tu także kąpiele wodne: zimne, gorące, chłodnie lodowe, łaźnie parowe lub kąpiele w suchym piasku. Wybór należy do was. Zechciejcie teraz przedstawić wasze upodobania dietetyczne. Ponieważ Server stał tuż obok Rianny, ona pierwsza udzieliła mu odpowiedzi po chwili namysłu. - Chcę zamówić posiłek stosowny dla ras człekokształtnych. Zwykle jest to mieszanka złożona z niezbędnych protein połączonych z papką węglowodanowo-warzywną w równych proporcjach, z niewielkim dodatkiem tłuszczu lub jego substytutem. Jeśli chodzi o walory smakowe, to lubię dania słodkie lub nieco słone, ewentualnie lekko cierpkie. Nie znoszę goryczy i ostrych przypraw i kwasów. Czy ten opis ci wystarczy? - Pochwalamy precyzje, z jaką określiłaś swoje upodobania. Dołożymy starań, aby spełnić te żądania. Czy twoi człekokształtni towarzysze podzielają taki wybór potraw? - zapytał robot. - Może być - potwierdził Dane z pewnym wahaniem. Po wyszczególnieniu niezbędnych składników ludzkiej diety przez Riannę, poczułby się idiotycznie, zamawiając np. stek, choć był bardzo ciekawy, jak na takie żądanie zareagowałby Server. - Mnie również odpowiada taki wybór, ale z jednym zastrzeżeniem - rzekła z kolei Dallith. - Nie lubię przypraw słonych, lubię zaś potrawy nieco cierpkie. Moja rasa nie jada też ciała zwierząt... Diody Servera lekko zamigotały, potwierdzając przyjęcie zamówienia. Teraz robot oczekiwał życzenia Mekhara. Ten rzucił szorstko - Jestem miesożercą. - Wybierasz więc dietę opartą wyłącznie na proteinach zwierzęcych, czy zadowolą cię analogiczne składniki? - upewniał się Server. - Dostaniesz to, co zechcesz. Teraz kolej na ciebie, szanowny filozofie - rzekł do Arataka. Rozpostarte na kształt krezy skrzela jaszczura zalśniły błękitną poświatą, gdy skłonił się wytwornie przed metalowym stworem. - Filozof korzysta z tego, co w naturalny sposób ofiaruje mu natura - oświadczył jaszczur grzecznie. - na szczęście mój metabolizm potrafi adaptować się niemal do każdego rodzaju pożywienia, pod warunkiem, że jest go wystarczająco dużo. To jedna z korzyści zamieszkiwania surowego świata, gdzie przetrwanie zależy od umiejętności przystosowawczych. - Wobec tego weźmiemy pod uwagę nie tylko war- tości odżywcze, ale postaramy się zadowolić twój zmysł smaku - rzekł Server i oddalił się, sunąc nad podłogą. Dane obserwował go z rosnącym zachwytem. Zastanawiał się nad automatem, który potrafił dorównać Aratakowi w filozoficznej wymianie grzecznościowych zdań. Jaszczur był najwyraźniej zakłopotany. - Muszę pomedytować - stwierdził - nad istotą takich inteligentnych stworzeń i ich miejscem w Rozumnym Wszechświecie, które są raczej tworem sztucznym, niż organizmem powstałym na drodze ewolucji dzięki Modlitwie Boskiego Jaja... Teraz, wybaczcie mi, zabiorę rytualne szaty i udam się do kąpieli. Zregeneruję siły w sadzawce z ciepłym mułem... - rzekł zadumany i poszedł w kierunku drzwi, które wskazał Server. - Gorąca kąpiel... to brzmi jak poemat! - stwierdziła Rianna, patrząc na Dallith. - Może warto się za nią rozejrzeć? - zachęcała. Lecz dziewczyna wyczekująco wpatrywała się w Dane’a. - Nie możemy zostać razem? - zapytała, lecz Dane odparł zdecydowanie: - Myślę, że tu jesteśmy bezpieczni. Idź z Rianna. Przyda się wam gorąca kąpiel przed kolacją. Szczerze mówiąc, nie wiedział, czy wspólne kąpiele są przyjętym zwyczajem na planetach jego przyjaciółek i na razie wcale się nad tym nie zastanawiał. Został sam w towarzystwie Mekhara. - A jaką kąpiel ty wybierasz? - zagadnął i dodał - nie mogę nazywać cię po prostu ty. Jak masz na imię? - Nazywam się Cliff Climber, zgadzam się abyś mówił do mnie Cliff, przez wzgląd na twoje udowodnione męstwo - oświadczył wielkodusznie człowiek-lew i dodał - lubię chłodną, spokojną wodę w przestronnym basenie, w którym mógłbym popływać. Świetnie! - pomyślał Dane - woda to żywioł, który jednoczy cały świat. Nawet nie przypuszczałem, że znajdę godnego towarzysza w osobie wielkiego, przemądrzałego kocura... - I ja uwielbiam pływać - rzekł głośno. - Wyjdźmy stąd i poszukajmy czegoś odpowiedniego. ROZDZIAŁ SIÓDMY Na zewnątrz panował dotkliwy chłód. Olbrzymi, czerwony księżyc, przesłaniający większą część nieba, oblewał krajobraz świata Łowców szkarłatną poświatą. Blask był tylko z pozoru ciepły, Dane błogosławił wełnianą tunikę, podczas gdy uparty Cliff Climber dygotał z zimna, zanim uszli pierwsze sto metrów od budynku. Koty uwielbiają upał - pomyślał Dane. - W końcu ich przodkowie byli mieszkańcami tropikalnego buszu. We wnętrzu kosmicznego statku Mekharów klimatyzacja zapewniała wysoką temperaturę, co potwierdza, że upodobania kotokształtnych nie uległy zmianie. Ścieżka, którą podążali, kluczyła między zielonymi klombami i rzędami drzew. Najwyraźniej ta roślinna enklawa tworzyła przestronny park, ogród lub rozległy rezerwat. Zanim jeszcze na dobre oddalili się od Przybytku Świętych Ofiar, natrafili na wypełnioną żółtawym szlamem sadzawkę, spowitą oparami siarkowodoru. Na powierzchni pękały nieustannie maleńkie pęcherzyki gazu, a całe muliste jeziorko bulgotało, wskazując na bardziej aktywne w tym miejscu działanie sił wulkanicznych. Ciężkie kłęby cuchnącej pary wyraźnie nie przy- padły do gustu ani Mekharowi, ani Ziemianinowi. Nagle z błotnistej topieli wynurzył się znajomy, gadzi pysk, łypiąc uważnie parą bystrych oczu. Dane rozpoznał Arataka, który na ich widok wynurzył się z kąpieli. - Cudowne uczucie! - zagrzmiał z radością. - Może chcecie do mnie dołączyć? Dane zatkał nos, dając najlepszy wyraz swojej opinii. - Jeśli to ma być ta twoja cudowna kąpiel to życzę dobrej zabawy. Poszukam czegoś o lepszym aromacie... - wysapał. - Cóż, zdaj się na własny gust - rzekł nieco zawiedziony Aratak, sadowiąc się z powrotem w śmierdzącym szlamie. Wyciągnął się w nim z rozkoszą, zanurzony po szyję. - Nie mieści mi się w głowie, że ta delikatna woń może drażnić twoje nozdrza - dodał. - Jeśli znajdziesz coś lepszego, będę się radował wraz z tobą, Marsh, w imię nieskończonej różnorodności upodobań inteligentnych istot, powołanych do życia w Wielkim Akcie Stworzenia. Dane zachęcająco skinął na Mekhara i rzekł: - Nie krępuj się. Idź w jego ślady, jeśli chcesz... Cliff Climber tylko zmarszczył nos i skrzywił się, zdegustowany. Ruszyli więc w dalszą drogę. Ominęli z daleka wartki strumień, którego woda była tak lodowata, że Dane aż się cały wstrząsnął, gdy zanurzył w nim palec u nogi. Zmierzali prosto do miejsca, gdzie nurt gorącego źródła, sztucznie ukierunkowany, wpadał do wielkiego basenu, wokół którego były małe, koliste jeziorka, przeznaczone do indywidualnego użytku. W jednym z nich, otoczonym - podobnie jak inne - kamiennym murkiem, wylegiwała się Rianna, całkiem naga. Kędziory jej płomiennych włosów, lśniące od wilgoci, otulały ciało skręcając się w pierścienie na powierzchni wody. Na widok Dane’a uniosła rękę na powitanie, nie okazując najmniejszego skrępowania. Jest przepiękna! Co tu dużo gadać... - przyznał w duchu Ziemianin. - I pomyśleć, że do tej pory tego nie zauważyłem... Cóż, miałem na głowie inne sprawy. Co za kobieta... W centralnym, dużym basenie pluskała się i pływała mieszana grupa mężczyzn i kobiet. Naliczył ośmiu przedstawicieli niewątpliwie ludzkiego gatunku i mniej więcej sześć istot odmiennych. Dawniej może gapiłby się wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami, ale tak przywykł do niezwykłych form mieszkańców obcych planet na statku Mekharów, że już nie budzili w nim najmniejszego zdziwienia. No proszę! Zblazowany, doświadczony galaktyczny wyga, który zna kosmos jak własną kieszeń! - drwił z siebie w duchu. - Jeden stwór mniej, jeden więcej... O, proszę. Następny człowiek-pająk. Normalka... Albo ten stwór: ni to pies, ni to szop, tyle, że niegłupi i jakby uczłowieczony... Tylko jak, do diabła, wyglądają ci przeklęci Łowcy? - gryzł się w myśli. Po przeciwległej stronie kolistego basenu Dane spostrzegł dwóch trzymających się zawsze razem osobników, łudząco podobnych do Mekharów. Dokładnie w tej samej chwili zobaczył ich towarzyszący mu Cliff Climber, który natychmiast odprężył się i z ulgą schował pazury. Pójdę tam i sprawdzę, czy to ludzie z mojego świata rzucił przez ramię i już go nie było. Dane patrzył, jak Mekhar oddala się okrążając basen i sadząc długimi susami. Został sam. Nie zmartwiło go to ani trochę. Umowa - umową, ale niezbyt dobrze tolerował towarzystwo dzikiego Mekhara. Woda wyglądała zachęcająco i mimo panującego chłodu, odstręczającego pozostałych, Dane postanowił popływać w centralnym basenie. Zawahał się przez chwile, nim zdjął ubranie, lecz uznał, że nie obowiązują tu obyczaje w ziemskim wydaniu. Jeśli jesteś w Rzymie - postępuj jak Rzymianie. W myśl tej sentencji, bez oporów zdjął ciepłą tunikę i położył na kamiennej powierzchni kolistego nabrzeża okalającego zbiornik. Zanurzając stopę stwierdził, że woda jest cudownie ciepła, jak w domowej wannie. Bez wahania skoczył do sztucznej sadzawki i popłynął ku jej środkowi, gdyż przy brzegu było zbyt płytko. Rozkoszował się omywającym ciało prądem, który wydawał się prawie gorący w porównaniu z zimnym powietrzem. Czuł jak falująca woda uwalnia z jego zbolałych mięśni zmęczenie wielu tygodni. Straciłem kondycję - stwierdził. - Miejmy nadzieję, że odzyskam formę przed rozpoczęciem Łowów. - Odwrócił się na plecy i nagle poczuł, że ktoś w pobliżu woła go po imieniu. To Dallith płynęła w jego stronę. - Myślałem, że wylegujesz się w małym jeziorku, jak Rianna - rzekł zaskoczony. - Byłam tam przez pewien czas. Woda w małych basenach jest cieplejsza i bardziej... - urwała, szukając odpowiedniego słowa - bardziej relaksująca. Gdy poczułam, że przechodzisz w pobliżu, przypłynęłam aby z tobą pomówić. Przez chwilę płynęli obok siebie w milczeniu. Dane zatrzymał się nagle i podniósł wzrok na Czerwony Księżyc zawieszony nisko na niebie. - Nazywanie tego satelity księżycem jest niesłuszne - rzekła dziewczyna, podążając śladem jego myśli. - To prawdopodobnie bliźniacza planeta świata Łowców. - Z tej odległości wydaje się większa od słońca tego systemu - zauważył Dane. Faktycznie - centralna gwiazda układu wyglądała jak niepozorna, pomarańczowa piłeczka, podczas gdy lśniący szkarłatem satelita przesłaniał szóstą część nieba. - Patrzy na nas olbrzym. Krwawy, księżycowy człowiek - zażartował Ziemianin, wpatrzony w dziwaczne linie, znaczące pełne, czerwone oblicze posępnego towarzysza planety. - Już wkrótce my będziemy księżycowymi ludźmi - odparła dziewczyna poważnie. - Co chcesz przez to powiedzieć, Dallith? - zdumiał się Dane. - To, co usłyszałam od przebywających tu dwóch mieszkańców jednego ze światów Unii. Byli zaskoczeni, widząc mnie tutaj, z dala od ojczyzny. Znają moją planetę i panujące na niej zwyczaje, mimo że nigdy tam nie byli. Wiedzą, że tylko w ostateczności opuszczamy rodzinne strony i nigdy nie podróżujemy samotnie. Zadawali wiele trudnych pytań, lecz w zamian powiedzieli mi wszystko, co wiedzą o Łowcach i Łowach. - Ruchem ręki wskazała ogromny, czerwony dysk nad głową i szepnęła. - Polowanie odbywa się na księżycu... Planeta Łowców i Czerwony Księżyc okrążają się wzajemnie z niezmienną prędkością po stałej orbicie. Zaćmienie słońca dla świata Łowców występuje z tą samą częstotliwością, co zaćmienie słońca dla Czerwonego Księżyca. W czasie zaćmienia, widzianego z Księżyca, Święte Ofiary są przewożone na jego powierzchnię. Pierwsze promienie powracającego światła są sygnałem do rozpoczęcia pościgu. Ofiary mają jedynie za zadanie przetrwać do chwili, gdy Księżyc pogrąży się w ciemności następnego zaćmienia, obwieszczającego zakończenie Łowów. Jeśli Łowcy zwyciężą, zabijając wszystkie Ofiary, zabierają ich ciała z powrotem na swoją planetę jako zdobyczne trofea. Urządzają wielki festyn połączony z uroczystą obrzędową ceremonią. Natomiast, jeśli chociaż jednej ze Świętych Ofiar uda się przeżyć, Łowcy z wielkimi honorami oddają jej cześć, ofiarowują kosztowną nagrodę i zapewniają zwycięzcy bezpieczny powrót do ojczyzny lub gdziekolwiek zechce. - Czy ci twoi informatorzy wiedzą coś o postaci Łowców? - przerwał Dane zniecierpliwiony. Dallith zdecydowanie zaprzeczyła. - Na pewno nie. Mówiłam ci, że nikt nie zna prawdziwego wyglądu Łowców. Ci ludzie potwierdzili, słowo w słowo to, co powiedział nam wcześniej Mekhar, że „Łowcę może ujrzeć tylko Ofiara w chwili, gdy ma zginąć z jego ręki”. - Bzdura! - parsknął Dane, wzburzony. - Przecież kiedyś musiał się trafić ktoś, kto pokonał te bestie... Ktoś, kto ocalał i wyjawił ich sekret innym. - A jeśli Łowcy są niezwycieżeni? - rzekła Dallith zadumana. - Ta teoria ma wielu zwolenników. Podobno te stwory mają zdolność regeneracji uszkodzonych części ciała. - Nigdy w to nie uwierzę - wycedził powoli Ziemianin. - Po co, w takim razie, Łowcy ze świętą powagą celebrują rytuał polowania? Im większe znaczenie ma jakieś przedsięwzięcie, tym większe musi się z nim wiązać ryzyko. W grze o najwyższą stawkę - o życie trzeba postawić życie... Większość religii opiera się na idei głoszącej, że ten, kto poświęci wszystko i zwycięży, odniesie triumf nad śmiercią. Twórcy kultu Łowów zapewne postępują w myśl prawdziwych łowieckich zasad. Dlatego szukają naprawdę niebezpiecznych Ofiar i sami z pewnością ryzykują życiem. Gdyby pociągała ich bezmyślna rzeź, kupowaliby jakichkolwiek niewolników pierwszej lepszej rasy. Łowcy płacą za jeńców horrendalne sumy, lecz mają nadzwyczaj wysokie wymagania dotyczące ich odwagi i desperacji w ekstremalnych sytuacjach. Dlatego kandydatów na przyszłe Ofiary poddają sprawdzianowi męstwa. Gdyby nie to, polowanie przybrałoby formę istnej masakry. Dlatego możemy mieć szansę - może niewielką, lecz wystarczającą, aby odpłacić śmiercią za śmierć... Dane zamilkł. Dallith nawet nie śmiała oponować. Bez słowa podpłynęła do brzegu, a on podążył za nią. Przy samej krawędzi basenu wyprostowała się, stając w wodzie ledwie sięgającej kolan. Dane wodził spojrzeniem po jej ciele, po raz pierwszy widząc dziewczynę zupełnie nagą, bez białej szaty, spowijającej ją zwykle od stóp do głów, zgodnie z jej obyczajem. Ona również jest prześliczna! - rozmyślał z zachwytem. - Już w chwili, gdy ujrzałem ją po raz pierwszy, wydała mi się ideałem kobiecego piękna. Nagość Dallith nie budziła w nim jeszcze tego instynktownego dreszczu pożądania, który zawładnął nim od razu na widok nagiego ciała Rianny. Czyżby przywykł tylko otaczać czułą opieką tę delikatną istotę, a jego jedynym pragnieniem było oddalenie od niej wszelkich trosk i obaw? Natychmiast stłumił w sobie jakiekolwiek samcze reakcje wiedząc, że dziewczyna, dzięki nadzwyczajnej emfatycznej wrażliwości odgadnie stan jego emocji. Kocham ją - rozważał w duchu - Ale jeszcze nawet w połowie nie podnieca mnie tak, jak Rianna. Gdy patrzę na tę rudowłosą piękność, leżącą nago w kąpieli, wyłazi ze mnie istny barbarzyńca... Gotów byłbym rzucić się na nią natychmiast, na oczach wszystkich, jak każdy, zdominowany popędem małpolud. A przecież, Bogiem a prawdą, nawet specjalnie za nią nie przepadam... Powietrze, po wyjściu z gorącej kąpieli, wydało się Dane’owi ostre i lodowate. Pospiesznie narzucił ciepłą tunikę i szczelnie się nią opatulił. Popatrzył krytycznie na swe gołe nogi i pomyślał: To śmieszne, jak bardzo nasze samopoczucie zależy od ubioru. Gdyby, powiedzmy rok temu, ktoś spytał mnie o zdanie na ten temat, stwierdziłbym bez wahania, że ubranie jest po to, aby chronić człowieka przed zimnem. W lecie natomiast zabezpiecza przed stróżami moralności publicznej, którzy ścigaliby do upadłego każdego nagusa za obrazę obyczajów. Ale nawet nie przypuszczałem, że brak spodni wyczynia tak idiotyczne rzeczy z człowiekiem Zachodu. Przecież to właśnie one stały się symbolem męskości. O zdecydowanym facecie mówimy: On tutaj nosi długie portki! Z mieszanymi uczuciami dołączył do Dallith idącej wzdłuż brzegu basenu. Światło słoneczne przygasało. Inni pływacy również opuszczali kąpieliska. Dallith, w długiej, luźnej tunice o barwie terakoty prezentowała się ślicznie. To takie dziwne... - szepnęła - czuć na sobie spojrzenie tych wszystkich istot... - Mnie też jest co najmniej głupio - odparł. - Wspólne, grupowe kąpiele nagich mężczyzn i kobiet budzą zgorszenie w części świata, z której pochodzę. Chociaż, rzecz jasna, podróżowałem do zakątków Ziemi, gdzie była to wręcz tradycja i wcale nie czułem się nieswojo. Trzeba dostosować się do panujących obyczajów. Mówi o tym nawet przysłowie: „Jeśli znajdziesz się w Rzymie...” - Rzym to jedno z większych miast na Ziemi - „postępuj jak Rzymianin”. Mamy podobne powiedzenie - odparła Dallith z uśmiechem. - „Jeśli przybyłeś na Lughar, jedz rybę”. Aratak prawdopodobnie też znalazłby odpowiednią sentencję, zaczerpniętą z Mądrości Boskiego Jaja - roześmiał się Dane. - Natura ras rozumnych zdaje się podążać tymi samymi ścieżkami... Czy rzeczwiście decyduje właśnie natura? - Prawo Rozumnego Wszechświata - sprostowała Dallith łagodnie - Ty także masz rację. Większość istot inteligentnych odkrywa te same prawdy i zamyka ich mądrość w przysłowiach. Dane skrzywił się z powątpiewaniem. A jaka jest rola Mekharów w Rozumnym Wszechświecie? - zapytał pełen irytacji, a dziewczyna po chwili namysłu odpowiedziała z rozwagą: - To na pewno inteligentna rasa. Wydaje mi się, że ustanowili własny surowy kodeks etyczny. Nie dojrzeli jednak na tyle, aby pojąć i zaakceptować prawa obowiązujące na planetach należących do Unii. - Panująca wokół cisza pogłębiła jeszcze wagę tych słów. Po chwili Dallith odezwała się znowu. - Zanim rozpoczęliśmy dyskusję o przysłowiach i naturze istot inteligentnych, wspomniałam, że odnoszę dziwne wrażenie, czując na sobie wzrok innych. - Więc i wy nie macie zwyczaju kąpać się nago w grupie? - spytał z nadzieją Dane. - Och, nie... To jest u nas ogólnie przyjęte. W rzeczywistości rzadko kiedy w naszym świecie wdziewamy jakikolwiek ubiór. Chyba, że zaczyna padać śnieg lub, gdy podróżujemy w wilgotnych czółnach, wykonanych z surowego drewna, lecz rzadko spoglądamy na swe ciała... Nam, emfatom, łatwiej porozumiewać się przez wymianę wrażeń i uczuć drogą psychiczną, podczas kontaktu naszych umysłów. Owładnęły mną zdumiewające doznania, gdy przechwytywałam psychiczne reakcje ludzi, których myśli koncentrowały się bardziej na moim ciele i wyglądzie zewnętrznym, niż na walorach duchowych. Czyżbym wyglądała tak okropnie, Dane? - Zabrzmiało to niemal patetycznie, a on zaskoczony zdołał tylko wykrztusić: - Nie! Nie, przeciwnie. Wyglądasz... Dla mnie jesteś po prostu śliczna! Spuściła oczy. - A czy... czy na twojej planecie ocenia się kobiety według urody? - spytała nieśmiało. - Obawiam się, że przeważnie tak. Rzecz jasna, są też mężczyźni mniej powierzchowni, bardziej wrażliwi, którzy poszukują w kobietach głębszych wartości. Cenią ich inteligencję, dobre maniery, uprzejmość, miłe usposobienie, łagodny charakter... Niestety, ogromna większość przedstawicieli mojej płci patrzy tylko na zalety i usterki kobiecej urody i na tej podstawie buduje swą opinię. - A czy kobiety również oceniają mężczyzn w ten sposób? - zapytała Dallith i nagle zawstydzona, odwróciła się, aby ukryć rumieniec. Dane zdążył jednak zauważyć, że twarz jej przybrała niemal barwę tuniki... - Chodźmy poszukać Rianny - szepnęła zmienionym głosem, unikając jego wzroku. - Spójrz. Wszyscy wychodzą już z wody... Dane towarzyszył dziewczynie z niejasnym poczuciem zakłopotania. Przez cały czas zastanawiał się, z jaką siłą odczuła falę jego wzrastającego seksualnego podniecenia. Za niespełna dwie minuty dołączyła do nich Rianna. Jej trochę jeszcze wilgotne włosy tworzyły lśniącą chmurę miedzianozłotych kędziorów wokół pięknej twarzy. Tunika - pewnie przypadkiem - podwinęła się wysoko, odsłaniając jej kolana. - Aratak poszedł zmyć to przeklęte, żółte, cuchnące paskudztwo. Dobrze, że w porę odkryłam jego zamiary, gdyż najwyraźniej uznał, że pachnie jak najwspanialsze perfumy. Zamierzał je pozostawić, aby uszczęśliwić nas podczas kolacji. Ledwo udało mi się go przekonać, że najprawdopodobniej nie będziemy w stanie zjeść zbyt wiele, dopóki nie zmyje z siebie tego koszmarnego siarkowego smrodu. - Westchnęła z ulgą. - A gdzie Mekhar? - zapytała nagle. - Zobaczył swoich dwóch krewniaków i odszedł do nich. - Mam nadzieje, że z nimi zostanie - syknęła Rianna nienawistnie. - Nie ufam mu. Nigdy nie lubiłam tych wrednych kotokształtnych stworów. To rasa podstępnych, fałszywych bandziorów. Ani się obejrzysz, a załatwią cię cichaczem... Możesz im tak zaufać, jak mysz kotu - dodała mściwie. - To bardzo niesprawiedliwe zarzuty i uprzedzenia, zwłaszcza że płyną z ust badacza - zaoponowała Dałlith swym poważnym głosem. - To tak, jakby nazywać człekokształtnych tchórzami dlatego, że z natury są ostrożni. W obu przypadkach działa instynkt zachowawczy. Przodkowie Mekharów byli drapieżnikami. Podstęp i podkradanie się cichaczem to cechy wrodzone, dające szansę przetrwania. Czy twój łowca myszy byłby dobrym myśliwym, gdyby nie umiał poruszać się bezszelestnie i schwytać swego obiadu? Rudowłosa wzruszyła ramionami. - W każdym razie nasz Mekhar znalazł doborowe towarzystwo. Ale próżne nasze nadzieje, oto powraca... Cliff Climber faktycznie zdążał prosto w ich kierunku. Z tyłu, zanim przekroczyli próg Przybytku Świętych Ofiar, usłyszeli ciężki tętent nadbiegającego Arataka. - Pozbyłem się woni, która mogła okazać się szkodliwa dla twojego organizmu, Rianno - oznajmił skruszonym głosem. Dziewczyna zachichotała. - Dzięki, Arataku. Mam świadomość poświęcenia, jakie ponosicie wy, filozofowie, podróżując w towarzystwie bandy przeczulonych, człekokształtnych typów... - zerknęła na Makhara. Cliff Climber, pokryty aksamitnym, gładkim futrem pod ceglastoczerwoną tuniką, lśnił czystością, a jego charakterystyczna lwia grzywa okalająca twarz została ułożona w kunsztowne kędziory. Byłem niemal pewien, że dołączyłeś do swych krewniaków, Cliff - zagadnął Dane, zaintrygowany tak szybkim powrotem Mekhara. Moich krewniaków?! - parsknął Cliff Climber ze wzgardą i ryknął, dając upust wściekłości - to pospolici kryminaliści! Zwykłe łotry, które zbiegły z wiezienia i ukrywają się przed surowym sądem Rady Mekharów. Udało im się zmylić naszych Tropicieli i wylądowali właśnie tutaj. Woleli zaprzedać się Łowcom niż ponieść słuszną ale okrutną karę za swe zbrodnie. To właśnie tacy jak oni hańbią imię Mekharów w obliczu całej Galaktyki. - No jasne - wtrąciła Rianna z ironią. - Porywaczy i handlarzy niewolników nie można przecież równać z pospolitymi bandziorami! Cliff Climber potraktował jej uwagę dosłownie. - Oczywiście, że nie można. Za nic nie dołączyłbym do tych ludzi! Po pierwsze, zobowiązałem się, że będę w sojuszu z wami. Po drugie, honor nie pozwala mi na przebywanie w towarzystwie tych stworzeń. Wole zachować mój gniew i gotowość do śmiertelnej walki wyłącznie dla Łowców. - Czy honor pozwala ci zatem zadawać się z małpoludami i niedoszłymi niewolnikami? - zapytał bez złośliwości Dane, wiedziony autentyczną ciekawością. - Nigdy - odparł Mekhar, gdy znaleźli się wewnątrz budynku przeznaczonego na tymczasową kwaterę, lecz zaraz dodał. - Wy jednak stanowicie wyjątek. Z determinacją dowiedliście swego męstwa, zaś w najbliższej przyszłości zostaniecie moimi towarzyszami broni na czas Łowów. Dołożę wszelkich, koniecznych starań, aby zapanowały między nami przyjacielskie sto- sunki, gdyż już wkrótce wspólnie stawimy czoła naszym wrogom. To prawda przyznał Dane niechętnie. Musimy trzymać się razem. Inaczej wytępią nas po kolei, jedno po drugim... - Miejmy nadzieję, że nie czeka nas tak haniebny los! - oburzył się Cliff Climber. - Czyżbyś zdobył jakieś wiadomości o tym, jaki los nas czeka i kiedy? - zagadnął Aratak. - Ja się o tym dowiedziałam - wyręczyła Mekhara w odpowiedzi Dallith. Powtórzyła dokładnie wszystko, co usłyszała od napotkanych ludzi. Wspomniała o roli, jaką odgrywają zaćmienia i o tym, że Łowy odbywają się na Czerwonym Księżycu. Gdy skończyła, Cliff Climber dodał: Dostarczono nas tu o późnej porze dnia, nie zdążyliśmy więc udać się wraz z innymi na ćwiczenia do zbrojowni. Ale gwarantuję, że zaprowadzą nas tam jutro rano... - urwał, gdyż w drzwiach ponownie ukazał się Server. Tym razem robot miał pięć wysuniętych chwytnych, giętkich ramion, dzierżąc w każdym z nich opakowane szczelnie tacki z różnymi rodzajami pożywienia. - Bądźcie łaskawi zasiąść wygodnie w najkorzystniejszej dla waszego metabolizmu pozycji - zachęcił uprzejmie mechaniczny głos. - Będziemy mieli zaszczyt was obsłużyć. Mekhar bez wahania usiadł na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. Po krótkim namyśle w jego ślady poszedł najpierw Dane, a potem cała reszta z wyjątkiem Arataka, który wyciągnął się w zwykłej, na wpół leżącej pozycji. - Jak to miło znów móc obiadować w cywilizowanym towarzystwie - stwierdził jaszczur radośnie. Server bezszelestnie podjechał w kierunku Dallith. - Szanowna Święta Zwierzyno! Ty oto zamówiłaś pożywienie złożone z roślinnych składników. Mamy zaszczyt powiadomić cię, że proteiny zawarte w twym posiłku pochodzą wyłącznie z roślin strączkowych, pieczonych i gotowanych, a tłuszcze wytłoczono z nasion drzew - rzekł, wręczając jej naczynie. Dla Dane’a i Rianny dał nieco podobne paczki, które zawierały, jak poinformował, mieszane składniki roślinne i zwierzęce. Ziemianin skosztował i przyznał, że nie jest to co prawda jego wymarzony stek, ale jedzonko, które smakuje wcale nieźle. Była potrawka z grzybów (lub czegoś bardzo do nich podobnego), sałatka z siekanej mieszanki warzywnej, płat smażonego mięsa... nie miał pojęcia jakiego. Ponadto kilka gatunków niezwykle słodkich owoców. Dallith otrzymała podobny zestaw owocowej mieszanki i sałatek, natomiast sztukę mięsa zastąpiła porcja ciemnoczerwonego zapiekanego ziarna. Cliff Climber pochylał się nad naczyniem, z którego unosiła się dziwna i nieprzyjemna woń. Mekhar jednak z pomrukiem zadowolenia i aprobaty zaczął pożerać swój przysmak, z rozkoszą rozdzierając go przedtem na kawałki przy pomocy kłów i pazurów. Aratak jadł z elegancją i umiarem. Chwytał pożywienie koniuszkami palców i podnosił delikatnie do wielkiej, zębatej paszczy. Jego jedzenie wyglądało paskudnie, a śmierdziało tak obrzydliwie jak cuchnący, żółtawy szlam z sadzawki, lecz Aratak emanował z rozkoszy tą samą błękitną poświatą jak zawsze w chwilach emocji. Z wdzięcznością zwrócił się do Servera: - Dotrzymałeś obietnicy, że dogodzisz mojemu zmysłowi smaku na równi z potrzebami organizmu. Składam ci wyrazy najgłębszej wdzięczności. Takiej obfitości przysmaków nie miałem okazji skosztować przez ostatnich sto świetlnych lat. Skazaniec przed śmiercią ma prawo po raz ostatni najeść się do syta - mruknął Dane. Lwi pysk Mekhara zmarszczył się wyrażając dezaprobatę. - Do syta?! - parsknął - Bardzo dużo dla jednego, może być niczym dla drugiego - stwierdził sentencjonalnie. Słysząc to Dane z trudem stłumił śmiech. Mekhar, zdezorientowany rzucił mu pytające spojrzenie, Ziemianin zaś odparł beztrosko: „Co jednemu smakuje, tym się drugi struje” - Cliff jeszcze bardziej wytrzeszczył oczy ze zdumienia, więc Dane wyjaśnił rozbawiony - Nie, nie zwariowałem. Po prostu dyskutowaliśmy wcześniej o przysłowiach... Aratak tymczasem wypytywał Servera. Czy jesteś tą samą istotą, która poprzednio tu była? To pytanie nie ma dla nas sensu ani znaczenia. Po prostu nas nie dotyczy - odparł robot. Dane siedział na poduszkach między Dallith a Rianną, która mruknęła: - Dlaczego on zawsze mówi o sobie w liczbie mnogiej? Też to zauważyłem - odrzekł. - Ciekawe, czy używa on tego dostojnego „My” na wzór dawnych władców, czy też mówi „my”, bo ma, powiedzmy, tasiemca? Dallith zachichotała. - Czy robot może mieć tasiemca? - Jasne! - zawtórowała jej śmiechem Rianną. - To pasożyt, który zżera taśmy komputerowe. Aratak wyglądał na mocno zaaferowanego, gdy tymczasem Server bezszelestnie wytoczył się z sali. - Muszę to przemyśleć. Pytałem go, czy należy do Rozumnego Wszechświata, a on nie umiał lub nie chciał odpowiedzieć. Jest tu wiele stworzeń do posług, widzia- łem co najmniej kilkunastu w różnych punktach parku. Pojawia się teraz przed nami następująca zagadka - zrobił pauzę dla większego efektu, jakby przedstawiał intrygujący problem na seminarium filozoficznym. - Czy istotę pozbawioną poczucia indywidualności można zaliczyć do grona przedstawicieli Rozumnego Wszechświata? - Dane’a ucieszył fakt, że może zająć myśli tematem oderwanym od problemów zbliżających się Łowów. - Byłem przekonany - kontynuował Aratak - że ewolucja rozumu zaczyna się w momencie, gdy stworzenie zyskuje poczucie własnej indywidualności i przestaje kierować się pospolitymi masowymi instynktami. Powiem krótko, dzieje się to wtedy, gdy dany osobnik zaczyna pojmować siebie jako samodzielną jednostkę. Nie jestem pewna, czy to ma tak wielkie znaczenie - zaoponowała Rianna. - Jeśli Server jest jednostką reprezentującą scentralizowaną inteligencję zbiorową, to chyba zalicza się ona do Rozumnego Wszechświata? Jeśli taka jednostka utrzymuje kontakt z intelektualnym centrum i pozostałymi jego cząstkami, to każdy Server jest fragmentem tej głównej inteligencji... Aratak nie wiedział już, co o tym wszystkim myśleć. - Zawsze pojmowałem rozum jako świadome doświadczanie uczuć przez niepowtarzalną osobowość. A ty, Rianno, jak to rozumiesz? - Rozum pojmuję jako zwycięstwo nad bezmyślnym przemijaniem - rzekła krótko. - Gdy jakiś gatunek osiąga punkt rozwoju, gdy może posłużyć się zgromadzoną wiedzą o swym pochodzeniu i dziejach, wtedy każda generacja może korzystać z zebranych doświadczeń przodków, badając historię swej rasy. Jeśli społeczność Serverów posiada tradycję opartą na doświadczeniu, uwierzę, że to rasa rozumna. Hmm... To całkiem możliwe - mruknął Aratak i zadumany rozchylił paszczę, prezentując imponujące zębiska. - A jaka jest definicja rozumu u twojej rasy, Cliff Climber? Mekhar nie wahał się ani przez chwilę. - To poczucie honoru i godności. Kodeks etyczny. Każdą rasę, która nie uznaje tych zasad traktujemy jak zwierzęta, a gatunek, który je kultywuje jako inteligentny. Naturalnie was traktuję jako istoty rozumne - dodał, zwracając się twarzą do towarzyszy. A ty, Dallith? - pytał dalej jaszczur - jak twój lud pojmuje inteligencję? - Dla nas inteligencja to umiejętność wczucia się jednej istoty w położenie drugiej. Może po prostu mam na myśli wyobraźnię i kontakt umysłów. Żadne z bezmyślnych zwierząt tego nie posiada. Każda z waszych odpowiedzi jest dobra - podsumował Aratak. - Dane, kolej na ciebie. Nie usłyszeliśmy jeszcze twojej opinii, a pochodzisz z planety, gdzie dominuje tylko jeden gatunek istot rozumnych. Czy twoja rasa wypracowała definicję tego pojęcia? To podstawowe źródło wszelkich spekulacji filozoficznych - rzekł Ziemianin z namysłem. - Naszą planetę zamieszkują gatunki zwierząt takich jak delfiny czy małpy człekokształtne, które wykazują pewną inteligencję, co nieraz intrygowało ludzi i skłaniało do zastanowienia. Niektórzy twierdzą, że o inteligencji świadczy twórczość artystyczna i abstrakcyjne myślenie, które charakteryzuje każdy byt rozumny... ale to tylko takie subiektywne sądy. W najśmielszych wyobrażeniach Dane’a nigdy nie powstała myśl, że siądzie do obiadu w towarzystwie dwóch pięknych dziewczyn, autentycznie „nie z tej Ziemi”, z dzikim człowiekiem-lwem, jaszczurem-filozofem i do tego pogrąży się w dyskusji nad prawdopodobieństwem istnienia inteligentnego robota. Poczuł przy- pływ nagłej wesołości. - Być może - rzekł półżartem - oznaką inteligencji jest ni mniej, ni więcej zadawanie samemu sobie pytania, czym jest rozum, albo nawet sama możliwość wzięcia udziału w filozoficznej dyskusji nad zagadnieniem inteligencji we wszechświecie. Moim zdaniem w tym stwierdzeniu zawierają się wszystkie wasze wnioski - sięgnął po szklankę kwaskowego, alkoholizowanego napoju. - Wznoszę toast za sukces! Zachodzące słońce z wolna znikało za linią horyzontu. Niebo błyskawicznie pociemniało. W kwaterach Świętych Ofiar, pozbawionych oświetlenia, jaśniała jedynie czerwonawa, księżycowa poświata. Pięcioro jeńców położyło się do łóżek. Przez jakiś czas Dane nie mógł zasnąć. Wreszcie wstał, bezszelestnie podszedł do drzwi i spróbował je otworzyć. Zrobił to, aby sprawdzić swoją teorię. Nie były zamknięte. Lecz gdzie więźniowie mogliby uciec? W każdym razie ucieczka w obecnej chwili oznaczała, że Łowcy po prostu upolują ich wcześniej. Jeśli bowiem później otrzymają broń, o czym zapewniał Cliff Climber, mówiąc o zbrojowni, ich szansę wzrosną. Wracając do łóżka Dane minął śpiące kobiety. Rianna leżała na plecach naga, okryta tylko cienką jedwabistą materią. Pospiesznie odwrócił wzrok i skarcił się w myśli - No proszę! Jedno mi w głowie! Znów czuję instynkty zwykłego małpoluda i to akurat teraz, gdy mam inne sprawy na głowie... Dallith oddychała spokojnie, pogrążona w słodkim śnie, z twarzyczką na wpół skrytą pod falą długich, jasnych włosów. Dane przystanął obok, rozpływając się niemal z miłości i rozczulenia. - Czy po to ocaliłem ci życie, Dallith, byś trafiła właśnie tutaj? Rianna miała całkowitą rację... Gwałtownie odwrócił od niej wzrok w przypływie żalu i powlókł się w kierunku własnego łóżka. Wiele czasu upłynęło zanim zasnął. ROZDZIAŁ ÓSMY Następnego ranka podano posiłek złożony z potraw podobnych, pod względem obfitości i składu, do dań serwowanych poprzedniego wieczora, lecz różnych pod względem smaku i konsystencji. Potem poprowadzono pięcioro więźniów przez wielki park czy też rezerwat. Ich przewodnikiem był Server i wraz z nim dotarli wreszcie do olbrzymiego, pozbawionego okien budynku. Był zbudowany z cegieł w kolorze terakoty, wszechobecnym w tej części planety. Oto Zbrojownia - rzekł Server, przeprowadzając ich uroczyście przez próg. - Tu możecie ćwiczyć każdego dnia, używając oręża, który sami wybierzecie. Ta wiadomość nieco podniosła Dane’a na duchu. Broń... Zbrojownia... Nagle zdał sobie sprawę, że mimo własnych śmiałych postanowień ostatniej nocy, dotyczących odważnego udziału w Łowach, mimowolnie myślał o walce jako o rozgrywce w stylu ziemskiego safari. Tam zwierzyna nie miała innego wyjścia oprócz ucieczki, znalezienia dobrej kryjówki lub natychmiastowego ataku za pomocą broni podarowanej przez naturę, czyli szponów, pazurów, kłów i ostrych zębów. Nie bez znaczenia były też potężne rozmiary i waga ciała oraz wrodzona zwinność i refleks. W przypadku gdy myśliwi posiadali nowoczesną, niebezpieczną broń palną oraz specjalne, miotane na odległość liny i sieci, błyskawicznie krepujące zwierzynę, gdy w grę wchodziły wielostrzałowe karabiny i pasy z nabojami, jedynym ratunkiem mogła być inteligencja i spryt. Mówiąc o ryzyku podejmowanym przez Łowców, myślał kategoriami obowiązującymi na Ziemi. Po wytropieniu, obławie i osaczeniu ofiar w ostatecznej rozgrywce, obowiązywała ochrona zwierząt młodych i ciężarnych samic, aby zapewnić przetrwanie gatunku. Ustanowiono też bezwzględny zakaz używania eksplodujących pocisków na wielką skale. Broń - jak powiedział Dane - rzeczywiście zwiększała ich szansę, lecz sugerowała, że rozegra się prawdziwa walka na śmierć i życie. W tym przypadku prawa Łowów musiały być analogiczne do zasad, obowiązujących podczas widowiska, o niemal rytualnym znaczeniu. Chodziło o krwawy sport, walkę z bykiem na arenie - corridę. Był to morderczy pokaz, taniec ze śmiercią przeplatany seriami autentycznych starć i ciosów śmiercionośnych włóczni. Człowiek miał przewagę, lecz nie zawsze wygrywał... Pogrążony w zadumie Dane podążył wraz z innymi za Serverem w głąb wielkiego budynku. Wnętrze było równomiernie oświetlone, z wyściełaną podłogą i podzielone na ogromne, przestronne sale. Przypominało to Dane’owi wielkie gimnazjum lub połączone hale treningowe. Cztery albo i pięć drużyn olimpijskich mogłoby tu ćwiczyć, nigdy nie będąc na tyle blisko siebie, aby jedna mogła podejrzeć metody treningu drugiej. Jak okiem sięgnąć, na hektarach przestrzeni, na całej długości ścian, od góry do dołu rozmieszczone były najróżniejsze rodzaje uzbrojenia - niezliczona ilość śmiercionośnego oręża... Czegoś takiego Dane jeszcze w życiu nie widział. Były tam wszystkie rodzaje mieczy, jakie kiedykolwiek istniały: od olbrzymich, dwuręcznych brzeszczotów, używanych przez krzyżowców czy wikingów, krótkich szpad, smukłych rapierów po zakrzywione szable perskie i wschodnie kindżały. Zgromadzono też miecze tak cienkie i kruche, że nie zmęczyłyby ręki czteroletniego dziecka. Dane nie mógł powstrzymać się od domysłów, jaka rasa posiadała kończyny, zdolne uchwycić i utrzymać tak cienką gardę. Z drugiej strony były też ostrza tak olbrzymie, że wątpił, aby Aratak mógł dźwignąć je obiema łapami. Miał też do wyboru całą kolekcję sztyletów i tarczy, każdego kształtu i rozmiaru. Dalej wisiały włócznie i smukłe, lekkie oszczepy, a także tarcze: wielkie czworokątne, okrągłe i trójkątne, kilka małych lekko zaokrąglonych ze skóry i plecionki i wiele innych, w tym niektóre o dziwacznym wykroju, najwyraźniej nie dostosowane do ludzkiej postaci. Miały po trzy uchwyty, wielce niedogodne dla istoty nie mającej co najmniej kilku rąk. Wreszcie Ziemianin ujrzał mniejsze i większe maczugi, buławy i pałki, a także broń, której nigdy nie widział i której nie byłby nawet w stanie opisać. Jakie są wymagania Łowów dotyczące wyboru broni? - zwrócił się do Servera Aratak. - Możesz wybrać jakąkolwiek broń według własnego uznania - odparł robot. - I musisz nią ćwiczyć do dnia Łowów. Wolno ci wziąć tyle broni, ile zdołasz udźwignąć. Bierz, co chcesz. Dallith, jak zwykle, wsunęła rękę w dłoń Dane’a. A jakim orężem posłużą się Łowcy? - zapytała, odgadując problem nurtujący myśli przyjaciela, na co Server odparł beznamiętnie: Jeden zabiera to, drugi coś innego... Każdy Łowca ma swoją ulubioną broń. Czy zagrażają nam neurozery, czy, powiedzmy, pociski eksplodujące pod wpływem jakichś bodźców zewnętrznych? - zainteresowała się Rianna. - Nigdy nie posuwają się do takich metod - rzekł Server. - Prawo Łowców, o którym powiadają, że powstało wcześniej, niż wspaniała rasa, hołdująca jego zasadom, zabrania Łowcom użycia w walce oręża, którego by nie przedstawiono do wyboru Świętym Ofiarom. Dane odczuł ogromną ulgę. Chcesz powiedzieć, że nie zostanie użyta przeciwko nam żadna inna broń oprócz wystawionej tutaj? - upewniał się. - Nie ma co do tego wątpliwości. Zbrojownia zawiera pełen asortyment wszelkiego dozwolonego uzbrojenia. Server odjechał w kierunku następnej grupy istot w tunikach koloru terakoty, trenujących w oddali, na samym końcu Zbrojowni. Dane’owi wydawało się, że rozpoznaje wśród nich dwóch Mekharów. Rozważał, czy mogli to być ci sami, których Cliff Climber z nieopisaną pogardą określił jako wyrzutków bez honoru. Z daleka wyglądali na całkowicie pochłoniętych fechtunkiem, ćwicząc tępo zakończonymi kijami, charakterystycznymi dla stylu kendo, ale nieco krótszymi. Powiódł wzrokiem po ścianach Zbrojowni, zwracając szczególną uwagę na rzędy posegregowanych fachowo, niezliczonych typów broni. - Co powiedziałby na to kolekcjoner albo kustosz wojskowego muzeum - pomyślał zafascynowany Dane. - Zastanawiam się, czy całe to uzbrojenie zostało własnoręcznie wykonane przez Łowców na użytek Świętych Ofiar - rzekła Rianna półgłosem - czy jest to autentyczny oręż zebrany we wszystkich zakątkach Galaktyki? Właśnie rozważałem ten problem - zagrzmiał Aratak. - Wątpię jednak, czy kiedykolwiek dowiemy się tego. Dane uśmiechnął się zagadkowo. - A ja myślę, że znalazłem już właściwą odpowiedź - rzekł, patrząc uważnie na długi, lekko zakrzywiony miecz w drewnianej, lakierowanej pochwie wiszący na pobliskiej ścianie. - Każda z tych rzeczy jest częścią kolekcji lub pamiątką zatrzymaną dla uhonorowania wyjątkowo bohaterskiej i niebezpiecznej zdobyczy... - zdjął miecz ze ściany i pogładził lśniący futerał. - Spójrzcie tylko na ten szczególny miecz... - To przecież żaden unikat - wpadła mu w słowo Rianna. - Mogę wymienić co najmniej kilka planet, na których ten typ mieczy jest używany powszecznie. Jego forma jest funkcjonalnie uniwersalna. Co prawda, nie jestem znawcą... - Ale ja nim jestem, jeśli chodzi o ten rodzaj mieczy oświadczył Dane, wysuwając klingę z pochwy z wręcz przesadną ostrożnością. Powiódł spojrzeniem wzdłuż lśniącego, wyczyszczonego na wysoki połysk ostrza, trzymając je w odległości wyprostowanego ramienia. - Zwróć uwagę, Rianno, że miecz ten jest zakrzywiony lekkim łukiem na całej długości. Być może podobne miecze są rozpowszechnione na obszarze całej Galaktyki. Są popularne nawet na mojej zacofanej planecie. Ale ten miecz jest szczególny - spójrzcie tylko na ostrze. Jest wykonane z dwóch rodzajów metalu: rdzeń z miękkiego, dającego sprężystość żelaza, które może wyginać się, lecz nie pęknie, natomiast krawędzie - z utwardzonej, hartowanej stali. Czy widzicie tę falistą smugę? - musnął linię na granicy, gdzie metal zmieniał kolor. - W tym miejscu stal została specjalnie zahartowana, aby można było jej nadać maksymalną ostrość. W porównaniu z tym ostrzem, wszystkie inne wydają się wręcz tępe. Widziałem mistrza fechtunku, który jednym zamachem rozcinał jedwabne kimono, nie raniąc tego, co je miał na sobie. Zwróćcie też uwagę na tę zwierciadlaną powierzchnię. Cóż za połysk! Ponadto w każdej kulturze posiadającej bogatą tradycję ozdabia się i wykańcza broń w pewien charakterystyczny sposób, a ten oto miecz jest niepowtarzalny. Spójrzcie na gardę i uchwyt ze skóry rekina, opleciony jedwabnym sznurem, tworzący wzór jedyny w swoim rodzaju. Ten miecz został wykonany na Ziemi - zdecydował Dane, kończąc swój wywód. - To nie może być zbieg okoliczności! jeśli chcecie ostatecznego dowodu... - tu ostrożnie wyciągnął cienki drewniany szpunt z rękojeści. Kilkoma zręcznymi ruchami zsunął obudowę i pochylił się, studiując z uwagą odsłonięty metalowy trzpień. Ustawił ostrze pod światło, aby móc odczytać wygrawerowane znaki. Teraz zyskał niezachwianą pewność. - To japoński miecz samurajów, wykonany przez Mataguchi w 1572 roku, jeden z najdoskonalszych, jakie kiedykolwiek wyszły spod ręki mistrzów. Widziałem inne miecze Mataguchi, lecz żaden nie był tak doskonały - rzekł z niekłamanym zachwytem Dane. Dallith z wrażenia wstrzymała oddech. - Wykonany na twojej planecie?! - Tak. Na mojej planecie... - potwierdził posępnie, tknięty podejrzeniem. - Czterysta ziemskich lat temu Samurajowie tworzyli kastę najwaleczniejszych rycerzy, jacy kiedykolwiek istnieli. I ktoś - lub coś - musiało wylądować w tym czasie na Ziemi i porwać co najmniej jednego z nich tutaj, aby walczył z Łowcami - jeszcze raz, niemal z rozczuleniem popatrzył na litery, wyryte w metalu ręką Ziemianina, po czym przytwierdził rękojeść na miejsce. Rianna wyciągnęła rękę, chcąc dotknąć ostrza, lecz powstrzymał ją ruchem dłoni. - Zrób to, a będziesz zbierać palce z podłogi - ostrzegł. - Mówiłem już. W porównaniu z nim ostrze brzytwy wyda się tępe. Okaz ten wisiał nietknięty przez długi czas. Jest nieco zakurzony i pokryty patyną, lecz wciąż gotów do natychmiastowego użytku. Te roboty, czy jak im tam, musiały się nieźle o to zatroszczyć. - Ostrożnie wsunął ostrze do lakierowanej pochwy. - Nie zazdroszczę Łowcy, czymkolwiek by był, który stanął oko w oko z samurajem dzierżącym ten wspaniały miecz. Japoński rycerz najprawdopodobniej zginął, lecz z pewnością nie oddał tanio swego życia. Kto wie? Może był jednym z ocalonych - podsunęła Rianna - a miecz zawieszono w Zbrojowni na jego cześć. - Nie. To niemożliwe - odparł cicho Dane. - Gdyby przeżył, zabrałby go ze sobą. Miecz samuraja, to dusza samuraja. Musieli go zamordować i w ten sposób stali się posiadaczami miecza. Stał przez chwilę, ważąc futerał w dłoniach. Miecz Mataguchi... Mógł stać się ozdobą i bezcennym eksponatem ziemskiego muzeum lub być przekazywanym z pokolenia na pokolenie najcenniejszym skarbem starej japońskiej rodziny. Był nieco dłuższy i cięższy niż miecze, z jakimi Dane miał do czynienia podczas ćwiczeń. Całe lata minęły od czasu, gdy poznawał tajniki japońskiego fechtunku. Musiał przetestować z pół tuzina mieczy tego samego typu, zanim któryś z nich okazał się doskonale dopasowany ciężarem do jego dłoni. Poczuł dziwną sympatię do bezimiennego, nieznanego japońskiego rycerza z szesnastego wieku, który w jakimś nieodgadnionym momencie ziemskiej historii został porwany, i tak jak Dane przebył drogę przez połowę wszechświata, aby stanąć twarzą w twarz z niesamowitym przeciwnikiem. - Myślę, że broń dla siebie wybrałem - rzekł głośno. - Może to dobry omen... - Obrócił się do Cliffa Climbera i zagadnął - Czy jest tu coś odpowiedniego dla ciebie? - Tym razem lekceważąca mina i pogardliwy pomruk Mekhara nawet podniósł go na duchu. Kocur odparł z wyższością: - Mówisz o broni? Wystarczy mi tylko to. Miękkim ruchem zamachnął się ogromną łapą, wysunął z trzaskiem długie, zakrzywione szpony o tnących, wyostrzonych jak brzytwa brzegach i błyszczących jak... Nie, faktycznie wykutych ze lśniącego metalu. - Wiedziałem, że można założyć sztuczne kły - pomyślał Dane - lecz te pazury są o wiele bardziej niebezpieczne. Przed tym żadna istota, którą spotkam, nie ujdzie z życiem. Użycie prostackiej broni byłoby poniżej mojej godności. Dane uniósł brew. - Zdaje się, że twoja dewiza to „zawsze czujny i gotowy”. Lubisz walkę wręcz. Lecz pamiętam, że na statku byłeś uzbrojony w neurozer. - Neurozer służy do utrzymania w ryzach stada zwierząt - odparł Mekhar ze wzgardą. - Ja jestem członkiem walecznej kasty, a moi wrogowie spłynęli krwią w setkach pojedynków. To wszystko - szyderczym gestem głowy wskazał niezliczone ilości oręża na ścianach - przygotowano dla niewydarzonych ras, nie obdarzonych przez naturę własną bronią. Wasze mizerne pazury i kły zanikły, gdy wasi przodkowie zrezygnowali z naturalnych środków obrony i - proszę - sami za to płacicie. Ziemianin wzruszył ramionami. - Każdy ma jakąś naturalną broń. To kwestia zależna od historii gatunku - wtrąciła Rianna zgryźliwie. - Istoty człekokształtne nigdy nie były, jak to ująłeś, obdarzone naturalnymi środkami obrony. Po to mamy większy mózg, aby wiedzieć jak stawić czoła naszym wrogom. - To, oczywiście, twoja własna wersja - odparł Cliff Climber niezrażony. - Cóż, to nie moja sprawa - zwrócił się do niego Dane z powagą. - Przypuśćmy jednak, że Łowcy wyjdą ci naprzeciw uzbrojeni w długie włócznie, lub coś w tym rodzaju. Mekhar zastanowił się przez chwile. - Wierze w ich poczucie honoru - rzekł w końcu. - A także w to, że oczekują prawdziwie godnej, krwawej rozgrywki. - Chciałbym podzielać twoją ufność - mruknął Dane. Aratak kontemplował, posuwając się krok za krokiem wzdłuż ścian, rozpatrując wszelkie aspekty prezentowanego oręża. Nie wyglądał na zachwyconego. - Jesteśmy istotami o łagodnej i pokojowej naturze - rzekł. - Nie znamy się na broni... Wiem tylko, że nóż służy do obierania owoców i oprawiania ryb. Muszę to wszystko przemyśleć... - Z wysokości swego ogromnego wzrostu mógł zobaczyć sam koniec długiej sali, gdzie obcy, na pierwszy rzut oka podobni do Mekharów, odwiesili na miejsce swoje ćwiczebne kije i odeszli. - Może po prostu ograniczę mój wybór do najcięższej maczugi, jaką zdołam unieść. W połączeniu z moją wagą powinna zmiażdżyć w razie konieczności każdego napastnika. Jeśli to nie poskutkuje, zacznę podejrzewać, że zostałem uznany przez Kosmiczne Boskie Jajo za wystarczająco dojrzałego i gotowego, aby opuścić tę strefę życia. Wtedy stanę się cząstką samej istoty nieskończonej mądrości, odniosę więc pożytek z przegranej, kiedy zginę z ręki mistrza posługującego się nieznanym orężem... Dane po krótkim namyśle zaakceptował wybór jaszczura. Sama myśl o Arataku uzbrojonym w najcięższą maczugę, jaką zdoła unieść mogła wzbudzić przerażenię. Ujrzał w wyobraźni obraz olbrzymiego, potężnego człowieka-gada, który od ręki mógłby roznieść na kawałki sporego nosorożca, gdyby - szczęśliwym trafem - solidnie przywalił mu między oczy. Coś, czego Aratak nie potrafiłby załatwić w ten sposób byłoby chyba faktycznie nie do pokonania. Gładząc pieszczotliwie samurajski miecz, Dane podszedł do dziewcząt. - To wygląda nieprawdopodobnie - rzekł. - Na naszym świecie szermierka jest tylko dyscypliną sportową, źródłem rozrywki. W obecnych czasach nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby pojedynkować się na śmierć i życie... - A ja myślałam, że twój świat specjalizuje się w zbrojnych konfliktach i wojnach - zdziwiła się Rianna. - Owszem, nie możemy narzekać na brak wojen - potwierdził - ale większość z nich prowadzona jest z użyciem bomb, broni palnej i artylerii. Nawet bagnety dawno wyszły z mody. Policjanci zaś noszą rewolwery, odkąd okazało się, że pałki to za mało, aby nocą przywrócić spokój. - Na jego twarzy pojawił się wyraz konsternacji. - Cóż, muszę przyznać, że jestem przygotowany do walki lepiej niż przeciętny Ziemianin, który nigdy nie miał w rękach czegoś niebezpieczniejszego od porannej gazety. Rianna, zdegustowana, potrząsnęła głową. - Mieszkańcy mojej planety nie walczą zbyt często, tym bardziej, że dawno już skończyliśmy z wojnami dla zysku. Ja, zaś, przyzwyczaiłam się nosić nóż na wypadek nagłego ataku podczas archeologicznych wykopalisk. Złodzieje, gwałciciele i bandyci stanowią wciąż zagrożenie i ukrywają się w najdzikszych terenach. Musiałam już użyć sztyletu, jeden czy dwa razy. Przy nich twoi nocni przestępcy to tchórze. Ciekawe, czy znajdę tu lekki sztylet - taki w sam raz dla mnie - dodała z powątpiewaniem. Jeśli tutaj go nie znajdziesz, to prawdopodobnie w ogóle nie istnieje - odparł Dane z przekąsem. - Oferują nam cały zbiór sztyletów - od piętnastocentymetrowych „nożyków” do takich, które mają z metr długości i są chyba cięższe od ciebie. W efekcie Rianna wybrała długi, cienki rapier o ostrzu w kształcie liścia i niewielki sztylet, który bez trudu mogła wsunąć do kieszeni spódniczki, gdyby taką miała. Przypasała większy z nich, zmrużyła oczy i rzekła: - Z czymś takim mogę spokojnie zabrać się do dzieła. Na samą myśl, że użyję tego przeciw... przeciw inteligentnemu wrogowi, lub poczuję coś takiego na sobie, nim zginę... - błysnęła dziko oczami. Dane jednak wyczuwał doskonale, co dzieje się w duszy dziewczyny. Wiedział, że pod płaszczykiem brawury kryje się niepewność i przerażenie. - Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie, Rianno - rzekł głośno, aby dodać jej odwagi. - Żeby zwyciężyć w Łowach, musimy po prostu przeżyć. Nieważne, w jaki sposób. Możemy dokonać tego, stosując strategiczne uniki: kluczyć, kryć się, uciekać - i dopiero w ostateczności - walczyć! Ja nie palę się ani trochę do spotkania z Łowcami. Zamierzam zwiewać i bawić się z nimi w chowanego tak długo, jak to będzie możliwe... - Równie dobrze - dodał w myśli - zamiast tej całej zabawy w nagonkę i podchody mogliby po prostu dać nam, Ofiarom, trochę czasu przed walką, abyśmy przygotowali się na śmierć. Naprawdę cywilizowany człowiek z miejsca przystałby na takie warunki, zamiast uciekać jak zaszczute zwierzę... Cywilizacja jednak tworzyła tylko złudną warstewkę na prawdziwej, ludzkiej naturze. Co więcej, u niektórych otoczka ta była cieńsza, niż u innych. Przekonał się o tym naocznie podczas swej krótkotrwałej służby wojskowej w Wietnamie... Widział tam rekrutów delektujących się myślą o zabijaniu i gotowych palić i mordować na jedno skinienie. Owa „złudna warstewka cywilizacji” opadała z nich w ciągu jednej sekundy w chwili, gdy rozkaz dowódcy wkładał im broń do ręki i rzucał na pole walki. Kilku więcej takich typów w jednej dywizji - i tragedia gotowa. Przykładem była masakra w Mylai, gdzie żądza mordu nie wygasła, dopóki nie uśmiercono ostatniego mężczyzny, kobiety, starca czy nawet maleńkiego dziecka. Żołnierze pozbawieni krwiożerczych instynktów szli w bój, wylatywali w powietrze i strzelali na chybił trafił. Nie chcieli zabijać, lecz nie wiedzieli, w jaki obiekt trafiają ich pociski - w powietrze, w chatę ze słomy czy w człowieka... Przyjaciel Dane’a, posterunkowy, zwierzył mu się kiedyś, że w szeregach policji dzieje się tak samo. Wielu chętnie używało broni - nawet zbyt chętnie... Inni uważali to za ostateczność. Strzelali tylko w sytuacji, gdy ich własne życie wisiało na włosku. Wielu przez lata służby nie oddało nawet jednego strzału. Uważali się za szczęściarzy, odwalając biurową robotę lub doglądając regulaminu. Dane nigdy nikogo nie zabił. Zgłębiał tajniki wschodnich sztuk walki typu kendo, karate czy aikido - w tym samym duchu, jaki towarzyszył mu w czasie zdobywania górskich szczytów czy podczas samotnych rejsów. Podejmował wyzwanie dla sportu, żądny nowych doświadczeń. Chciał zachować dobrą formę, wprawę i niezależność. Czy umiałby zabić? Tego nie był pewien... Musiałbym zadać diabelnie dobry sztych... - rozważał. - Tu trzeba wprawy, na nic próżne gadanie! - Jak by nie było, przecież pozostało kilka dni, aby zdążył sobie wmówić, że potrafi zabijać. Póki co, trenował ze zdwojoną energią. Czasem jednak popadał w zwątpienie jak każdy, kto po raz pierwszy w życiu musi stanąć do walki o życie z mistrzowską szermierczą drużyną. Dane miał kiedyś zaszczyt poznać zwycięzcę biegów długodystansowych, zdobywcę złotego medalu w mistrzostwach Anglii. Sportowiec wyznał mu wtedy, że wszystko - zarówno zwycięstwo, jak i przegrana w wyścigu, a także cały jego przebieg - zależy od nastawienia i wcześniejszej decyzji umysłu. To ty sam nastawiasz się psychicznie na klęskę lub zwycięstwo - rzekł biegacz. - Gdy zbliżasz się do linii mety, musisz się zmobilizować, jakby od tego zależało twoje życie. Gdy ją przekroczysz, odczuwasz ulgę, jakbyś wymknął się śmierci. Ale bywa też odwrotnie. W najtrudniejszej chwili ludzie rezygnują, w decydującym momencie poddają się. Z zabijaniem musi być tak samo - rozmyślał dalej Dane. - Wszystko zależy od nastawienia. Tylko Cliff Climber nie potrzebuje psychicznych przygotowań. Jego rasa, to rasa zabójców. Jest drapieżcą, ma to we krwi. Z dumą wspominał przecież o śmiertelnych pojedynkach. A wielki Aratak? Ma z natury łagodny charakter i miłe usposobienie, lecz doprowadzony do furii może być straszny... Ziemianin miał już okazję widzieć go w akcji na statku Mekharów i nie zazdrościł tym, którzy wpadli w jego łapy. Rianna, mimo że pochodziła z supercywilizowanego społeczeństwa, potrafiła sama, uzbrojona tylko w sztylet, bez trudu dać sobie radę z napastującym ją gwałcicielem. W razie niebezpieczeństwa, przyparta do muru, zabije napastnika bez skrupułów. Ale jaki los czeka Dallith? Wywodziła się spośród ludzi o wrażliwej psychice i pokojowej naturze, była wegetarianką. Sprawiała wrażenie kruchej i bezbronnej. Przemoc i przerażenie mogło zmiażdżyć ją w jednej chwili, a przecież stawiła Mekharom najdzikszy opór, walczyła najodważniej ze wszystkich... Teraz ona była źródłem największej troski Dane’a, dopóki Aratak nie zaproponował, aby wzięli dziewczynę pod wspólną opiekę i chronili ją na zmianę, póki sami nie zginą, a wtedy... Rozejrzał się wokół, aby ją odnaleźć. Właśnie oglądała z zainteresowaniem zawieszoną w szeregach, dziwaczną, na pewno nie przeznaczoną dla człowieka broń. Oddaliła się na dość dużą odległość i było coś intrygującego w determinacji, z jaką unikała jego wzroku, a w końcu odwróciła się do niego plecami. Zatrzymał się więc w pół drogi, gdyż najwyraźniej stroniła teraz od towarzystwa. Tak bym chciał ją ochronić - pomyślał z rozpaczą - a przecież nawet nie potrafię... Jedno, co mogę zrobić, to podtrzymać w sobie pragnienie życia, aby znów nie ogarnęło jej zwątpienie. Dane zmobilizował całą wewnętrzną dyscyplinę, aby odrzucić wszelką niepewność. Jego lęki mogłyby jedynie podsycić niepokój Dallith. Cliff Climber przeszedł połowę drogi zmierzając ku końcowi sali. Jego samotna sylwetka tworzyła wyraźną ruchomą formę wśród cieni na dalekiej, przeciwległej ścianie. Mekhar wzgardził tradycyjną bronią, choć jego niegodni krewniacy używali podczas walki mocnych kijów do kendo... Czy Łowcy mogą przypominać Mekharów? - zastanawiał się Dane. - Tylko Cliff Climber rozumiał doskonale i akceptował ich zasady. W sali były też inne, obce grupy, ćwiczące rozmaitą bronią. - Czy obserwacja treningu innych jest dozwolona? - rozważał w myśli i gdy tylko ujrzał Servera, powracającego do ich małej grupy, zadał mu parę dręczących go pytań. Ten wyjaśnił, że Święta Ofiara może poruszać się swobodnie na całym obszarze zamkniętego Łowieckiego Rezerwatu. Dane nie bardzo miał ochotę sprawdzać teraz, co by się stało, gdyby wyszedł na zewnątrz. Dokonał wyboru broni na czas Polowania. Wiedział, że zostanie ona zarezerwowana tylko dla niego i nikt inny nie będzie miał prawa jej użyć. Bez wahania zdecydował się na samurajski miecz. Może postąpił jak głupiec, gdyż znalazłby tu oręż lepiej dopasowany do ręki i skuteczniejszy w walce, lecz sentyment, jaki żywił do jedynego przedmiotu z ojczystej planety był nie do przezwyciężenia, choć ten sentyment mógł go drogo kosztować... Resztę krótkiego dnia spędził oswajając się z ciężarem i kształtem miecza, ułożeniem rękojeści w dłoni i wszelkimi sposobami manewrów. Gdy słońce pochyliło się nad horyzontem, przybył Server, aby ponownie zarządzić kąpiel przed wieczornym posiłkiem. Dane, wciąż zaabsorbowany samurajskim mieczem, odseparował się od innych i zanurzywszy się po szyję w jednym z wulkanicznych jeziorek pogrążył się w rozmyślaniach. Na Ziemi od niepamiętnych czasów krążyły zagadkowe opowieści o tajemniczych zaginięciach ludzi i statków. W samym Charles Fort słyszało się ich tysiące. Relacje o kontaktach z „latającymi talerzami” i przybyszami z przestrzeni kosmicznej były na porządku dziennym. Źródłem podobnych opowieści była też stara historia statku Mary Celeste, dryfującego samotnie po Oceanie Atlantyckim. Znaleziono go w doskonałym stanie, całkowicie zdatnego do żeglugi. Na pokładzie nie było żywej duszy, na marynarzy oczekiwało przygotowane śniadanie z ciepłą jeszcze kawą. Zbiorowe morderstwo nie wchodziło w grę, ludzie po prostu zniknęli. Teraz domyślił się, gdzie mogli trafić, dowodem tego był japoński miecz i on sam. Zresztą, czy miało to teraz jakieś znaczenie? Niedługo będzie po wszystkim, a na Ziemi i tak nikt nie dowie się prawdy. Nawet jeśli przetrwa jakoś Łowy, a tajemniczy Łowcy dotrzymają umowy i zwycięzców puszczą wolno, będzie musiał pożegnać się z nadzieją, że kiedykolwiek powróci na Ziemię. Gdyby jednak tego dokonał i opowiedział swoją historię i tak nikt by mu nie uwierzył. Pomyślał teraz, że może ten facet, który głosił wszem i wobec, że UFO porwało go na Wenus i, że leciał kosmicznym statkiem, nie był wariatem, i może wcale nie była to Wenus... Zamknięta na głucho brama przesłaniała wszelkie widoki na przyszłość. Czas miał ją uchylić już wkrótce, aby ukazać prawdziwe oblicze Łowów... i przeznaczenia. Zanurzony w musującej wodzie gorącego basenu, wpatrzony w olbrzymi Czerwony Księżyc, przesłaniający ponad jedną czwartą nieba, Dane uświadomił sobie, że dopóki wszystko się nie dokona, nie zdoła stworzyć w wyobraźni wizji przyszłego życia. - Skoro zostanę zabity, to i tak wszystko jedno - rozmyślał ponuro. - Po co planować przyszłość, której prawdopodobnie nie będzie? Nagle otrząsnął się. Nie! Takie desperackie podejście prowadzi do pewnej śmierci. Jest tylko jedna droga do przyszłości. To droga, która wiedzie przez Łowy. Oznacza trudy, cierpienia, walkę, ale on zrobi wszystko, co w jego mocy, aby przetrwać. Nie wyrzeknie się życia, mając za wzór nieznanego Samuraja, którego miecz przypasał. Japoński rycerz wierzył prawdopodobnie, że trafił w zaświaty, aby stoczyć bój z demonami. Czymkolwiek jednak byli Łowcy, na pewno nie zasługiwali na miano demonów. Nie spadną nagle z nieba ze strasznym, nieznanym orężem. Nie są niezwyciężeni ani nieomylni. Choć prawa dawały Łowcom przewagę, los Ofiar nie był od razu przesądzony, tak jak w corridzie, z góry zakładającej zwycięstwo torreadora, nieraz to byk zabijał swego prześladowcę... Ciepło wnikało w każdy por jego skóry, gorąca woda omywała i odprężała ciało. Dane, zrelaksowany, wylegiwał się na plecach, wpatrzony w Czerwony Księżyc. Wreszcie wyskoczył lekko z wulkanicznej sadzawki i zanim ostre powietrze zdążyło go ochłodzić, dał nura do letniej wody dużego basenu. Okrążył zbiornik kilkakrotnie, energicznie poruszając ramionami, dopóki nie poczuł we wszystkich mięśniach przyjemnego mrowienia, lekkiego uderzenia pulsującej krwi, która zaczęła żywiej krążyć w jego żyłach. Wtedy podpłynął do krawędzi basenu i wyskoczył z wody. Stanął nagi na brzegu, nie odczuwając już żadnego wstydu. Ciało wytarł z grubsza tuniką, odłożył ją i rozpoczął trening karate, zaczynając od technik KATA. - Ćwiczyłeś w ten sposób cały dzień - rzekła Rianna, stając obok. - To wygląda jak święty taniec... Nie sądziłam, że jesteś wyznawcą religii, z którą wiąże się obrzędowy rytuał. Dane roześmiał się, nie przerywając płynnej sekwencji rytmicznych, szybkich ruchów symulujących na przemian atak i pozycję obroną, następujących po sobie w błyskawicznym tempie. - Po prostu to mój ulubiony sposób na poprawę formy i zręczności - wyjaśnił. - Po całodziennej zaprawie i rozgrzewającej kąpieli powinienem szybko nabrać wprawy. Dane zakończył trening, podniósł tunikę i lekko pochylony wciągał ją przez głowę. Nie zauważył, że Rianna, zafascynowana, nie odrywa od niego płomiennego wzroku. - Coś mi się wydaje - rzekła - że posiadasz doświadczenie i umiejętności, o których nigdy nie wspominałeś. - Nie widziałem potrzeby, aby o nich mówić. Nigdy nie sądziłem, że mi się przydadzą w praktyce... Trenowałem sztuki walki wschodu dla własnej przyjemności i satysfakcji. Na tej samej zasadzie dziewczyna, która uczy się tańca nie musi od razu występować na scenie. - Wspaniale to wygląda - Rianna uśmiechnęła się ujmująco. - Efektowna technika... Czy to sztuka dla sztuki? Dane przecząco potrząsnął głową. - Nie. Karate to jedna z form walki wręcz, dość skuteczna, jak mogłaś zauważyć na statku Mekharów. Napotkał jej wzrok i podszedł bliżej, znów ożywiony i podniecony. Uświadamiał sobie aż za dobrze, co kryło się w jej spojrzeniu i czego w głębi duszy pragnęła. Stała przed nim, z wypiekami na twarzy. Jej rozwiane na wietrze kędziory tworzyły miedzianą chmurę wokół kształtnej głowy, a rozszerzone źrenice rzucały nieme wyzwanie, podobnie jak tunika, zsunięta z jednego ramienia. Bez żadnych wstępów Dane przyciągnął dziewczynę do piersi i otoczył ramionami, ośmielony jej uległością. Wiedział, że jest gotowa... Gdzieś na krańcach świadomości pochwycił ostatni błysk rozsądku. - To nie miłość... - usprawiedliwiał się przed sobą. - To najzwyklejszy instynkt, chęć przetrwania w obliczu bliskiej śmierci... Nieświadome pragnienie, aby pozostawić coś z siebie samego... W tym momencie jednak Dane był głuchy na głos rozumu. Błyskawicznie rozejrzał się wokół, lecz nie spostrzegł nikogo. Czy spodziewałem się, że znajdziemy się sami? Czy podświadomie do tego zmierzałem? - przemknęło mu przez myśl, lecz w tej samej chwili dostrzegł w pobliżu kępę zarośli pośród drzew, które mogły ich ukryć przed ludzkim wzrokiem. - Tędy... Tutaj... - wykrztusił urywanym, zmienionym przez pożądanie głosem i pociągnął ją za sobą w gąszcz. Wśród bujnych traw przytłoczył ją całym swym ciężarem... Kierował nim instynkt, lecz wszystko odbywało się za jej całkowitym przyzwoleniem. Od czasu do czasu, zażenowany, wyrzucał z siebie stłumiony szept. - Nie powinienem... Nie chciałem w ten sposób... Lecz wtedy przyciągała go mocniej i zamykała mu usta pocałunkiem, mrucząc: - Nic nie mów, Dane... Czy mamy coś do stracenia? Upłynęło dużo czasu... Blask Czerwonego Księżyca ożył i nabrał mocy. Dziewczyna podniosła się, skąpana w szkarłatnym blasku i chrząknęła znacząco z udanym zażenowaniem: - Nasz kochany Aratak, taki mądry i wyrozumiały, na pewno powiedziałby tylko: „A czego można się było spodziewać po parze małpoludów, zaślepionych popędem rozrodczym?” Pocałowała go szybko i wybuchnęła śmiechem. - Och Dane, Dane! Nie rób takiej zawstydzonej miny! To naturalna reakcja! Naprawdę. Przecież nie jesteśmy wyjątkiem... Narzucił tunikę, patrząc na Riannę z uśmiechem. - Myślę, że lepiej zrobimy wracając na kolację - doradził. - Ten przeklęty robot lub któryś z jego komputerowych braci z pewnością nas poszukuje, a nie mam zamiaru tłumaczyć jakiejś diabelskiej maszynie, co nas zatrzymało... - A ja sądzę, że wcale go to nie zdziwi. Przyzwyczaił się... - odparła swobodnie. Ściemniło się na tyle, że zapalono sztuczne oświetlenie. Gdy Dane i Rianna znaleźli się w Przybytku Świętych Ofiar, w tymczasowej kwaterze, ich towarzysze zaczęli już wieczorny posiłek. Cliff Climber popatrzył spode łba, mlasnął pogardliwie i z drwiącym pomrukiem powrócił do jedzenia. Dallith, drobna i zagubiona, siedziała nieruchomo, pochylona nad swym talerzem. Gdy weszli, uśmiech zaczai rozjaśniać jej twarz. Więc czekała! Czyżby aż tak odczuwała jego brak? Dane oblał się ciemnym rumieńcem. Dallith... Mój Boże! - pomyślał przerażony. - Dowie się! Przecież ją kocham! Kocham ponad wszystko, a zupełnie zgłupiałem w krzakach z Rianna... Niech licho porwie moje małpie instynkty! Uśmiech Dallith nagle zgasł. Zaczerwieniła się i znów pochyliła głowę nad talerzem. Rianna uśmiechała się z przymusem i, czując narastające napięcie, ścisnęła dłoń Dane’a wręcz boleśnie. Miał ochotę zapaść się pod ziemię, nie potrafił odepchnąć jej ręki. Przeciwnie - wręcz prowokująco otoczył Riannę ramieniem i przytulił do piersi wbrew wszystkim i wszystkiemu. Nie ofiarowała mi nic, prócz rozkoszy... - pomyślał i westchnął. - Ale Dallith... Kochana Dallith... Czy bardzo ją zraniłem? - Z rosnącym niepokojem spoglądał na pochyloną z rezygnacją główkę dziewczyny. Aratak, wyczuwając napiętą atmosferę, pytająco podniósł wzrok. Na to Rianna zagadnęła zaczepnie: - No i cóż? Czy Wróżebne Boskie Jajo nie znajduje żadnej mądrej sentencji na podobną okoliczność? - Istnieją okoliczności, wobec których mądrość nie zawsze jest na miejscu, moje dziecko - odparł łagodnie Aratak. - Jedyną mądrością w tej sytuacji może być tylko sentencja: „Nawet jeśli wszyscy obrócili się przeciwko tobie, zadbaj najpierw o własny brzuch”. - Zjedz swój posiłek, Rianno, póki jeszcze jest ciepły. - Coś mi się zdaje, że to diabelnie dobry pomysł - mruknął Dane, odruchowo robiąc krok w stronę Dallith, aby zająć zwykłe miejsc, lecz Rianna wciąż kurczowo ściskała jego rękę tak, że nie mógł się uwolnić. Sięgnął więc po najbliższy pełny talerz i usiadł na podłodze obok Rianny. Podczas posiłku obrzucał przelotnym spojrzeniem Dallith, próbując uchwycić jej wzrok. Jednak za każdym razem, gdy na nią spoglądał, pochylała się nad miską, całkowicie pochłonięta jedzeniem potrawy przypominającej ryż z sosem. Potem znów zajęła się obieraniem wielkiego jasnożółtego owocu. Przez cały czas jej twarz była na wpół ukryta pod grzywą luźno spadających, jasnych włosów. Dane nawet nie zjadł jeszcze połowy swojej porcji, gdy dziewczyna odstawiła naczynie, wróciła na swoje posłanie i padła tam bezwładnie, odwrócona do nich plecami. Natychmiast zasnęła lub udawała, że śpi. Gdy tylko zapadła noc, Rianna podeszła do niej i pochyliła się, chcąc coś powiedzieć, lecz oczy Dallith pozostawały zamknięte. Nic nie wskazywało, żeby zwróciła na Riannę jakąkolwiek uwagę. Pozostali rozeszli się sennie do łóżek, zajmując posłania, na których się zbudzili, gdy przywieziono ich na planetę. Dane spał wtedy obok Rianny na obszernym łożu, a Dallith z brzegu, z drugiej strony. Aratak ułożył się wygodnie na kamieniu, Mekhar zaś, zwinięty jak kot, zajmował najbardziej miękkie posłanie. Poprzedniej nocy Dane chciał zapytać kobiety, czy nie wolałyby spać same na wielkim łóżku, zaś on wybrałby jakieś inne, lecz powstrzymała go milcząca aprobata, z jaką przyjęły taki stan rzeczy. Przyszło mu na myśl, że dla Łowców różnice płci u ludzi są prawdopodobnie niepojęte. Przed zaśnięciem Rianna ułożyła głowę w zgięciu jego ramienia. - Dane... - rzekła delikatnie. - Dallith jest taka nieszczęśliwa... Czy może być zazdrosna? Ze wszystkich sił odsuwał od siebie właśnie to przypuszczenie. Jakie miał prawo zgadywać, co czuje Dallith? - Nie wiem, Rianno. Może po prostu być... zakłopotana, dlatego że i ja czuję się nieswojo. Opowiadałem ci trochę o... seksualnych zwyczajach w świecie, z którego pochodzę. Dallith odczuła moje zażenowanie wtedy, gdy ty i Roxon... na statku Mekharów... - plątał się Dane. - A więc wiedziała też wtedy, że Roxon i ja udajemy - ucięła Rianna ostro i zaraz dodała łagodniej. - - Dane... czy tego żałujesz? - Jakże bym mógł! - otoczył ją ramieniem i mocno przytulił. Była tak wyrozumiała dla jego pożądania... Co więcej - sama postanowiła je zaspokoić. Nieważne, jak to pojmował - zrodziła się miedzy nimi nierozerwalna wieź. Nie miał prawa niczego żałować. Rianna przysunęła się bliżej i zapadła w głęboki sen. Lecz Dane leżał nie śpiąc, w pełni świadomy co kryło się za pełnym bólem milczenia Dallith. Przypomniał sobie chwilę, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Pamiętał, jak wtedy wyglądała i jak reagowała, gdy postanowiła umrzeć na mekharskim statku... Czy wyczuwa, że jej unikam? Czy czuje się zbyt samotna? - pytał w duchu sam siebie. - Nie schlebiaj sobie, Marsh. Żadna na świecie dziewczyna nie umrze z rozpaczy tylko dlatego, że kochałeś się z inną. Nawet tak wyjątkowa dziewczyna, jak Dallith. Ale... ona nie ma przecież nikogo... Właśnie dlatego chciała wtedy umrzeć... Niech to cholera! - zaklął w myśli, zły na samego siebie. - Tak bym chciał, żeby wyrwała się z tego snu! W końcu nie mógł dłużej znieść niepewności. Zerwał się i okrążył łóżko, stąpając bezszelestnie po podłodze. Aratak, opalizujący błękitem jak zawsze podczas snu, drgnął, otworzył jedno oko i pokiwał głową wyrozumiale. Dane poczuł, że znów oblewa się rumieńcem wstydu, odgadując, co jaszczur pomyślał, lecz nie zawrócił z drogi. Czerwonawe światło wpadało przez szpary między listewkami zaciągniętych żaluzji i kładło barwne pasma na rozrzuconych, jasnych włosach Dallith. Dane przysiadł obok na posłaniu i pochylił się nad dziewczyną. Dallith - szepnął tęsknie - spójrz na mnie. Proszę, kochanie, spójrz na mnie... Przez moment nadal trwała w bezruchu, a serce Dane’a omal nie pękło. Czyżby znów stała się dla niego nieosiągalna? Widocznie odebrała jego strach, gdyż w odpowiedzi obróciła się nagle. Poczuł na sobie spojrzenie jej wielkich, ciemnych, głębokich oczu. - Nie przejmuj się... - szepnęła. - Tamto nie ma dla mnie znaczenia. Poczuł napływającą złość - w połowie do Rianny, w połowie do Dallith, a w sumie, wbrew prawom logiki, do siebie za swą nieporadność i bezsilność. - Może dla ciebie nie ma - rzekł głośno - ale nie spodziewałem się, że tak sądzisz i chciałem się upewnić... głos Dane’a nagle się załamał. Należał do społeczeństwa, w którym powszechna była dewiza: „mężczyzna nigdy nie płacze”, lecz łzy same napłynęły mu do oczu i z wściekłością pojął, że zupełnie się rozklei... Padł na posłanie obok dziewczyny i kurczowo przycisnął ją do siebie, kryjąc twarz w delikatnym materiale tuniki. Złagodniała i przytuliła go mocniej, po czym nagle odsunęła się, rozluźniła uścisk i rzekła z nutą lekkiej pogardy: - A także upewnić mnie, że się mylę? To podziałało na Dane’a jak kubeł zimnej wody, nie podejrzewał bowiem, że Dallith uczy się psychicznej samoobrony, aby chronić swe słabe punkty. - Dallith, ja... Ja obawiałem się o ciebie... - tłumaczył niezdarnie. - Och, co więcej mogę ci powiedzieć? Wygląda na to, że i tak wiesz wszystko, jesteś teraz tak piekielnie pewna siebie! - Ach! Więc tylko o tym pomyślałeś? - dziewczyna padła na plecy, jej ogromne, smutne oczy kontrastowały z bladością policzków. - Kocham cię - wyjąkał. - Potrzebuję cię i pragnę... Wiesz, co czuję i że tak jest! Ty wiesz, że tak jest! Nie miej żalu do Rianny, dobrze? To nie jej wina. Ją również zasmuciłaś. - Przepraszam za Riannę - rzekła Dallith łagodnie. -Była dla mnie bardzo dobra. To ja zachowałam się okropnie. Wiem o tym, Dane - po raz pierwszy w jej głosie zadrgała lekka niepewność. - To, co robiliście nie ma dla mnie znaczenia. Ja to przeczuwałam. Ja nawet... Myślę, że tego oczekiwałam. Otoczył ją ramionami i szepnął przygnębiony, zbliżając twarz do jej twarzy: - Ja... Ja tak chciałem, żebyś to była ty... Podniosła głowę i spojrzała mu głęboko w oczy. - Nie - rzekła cicho. - Kierował tobą tylko impuls, Dane. Wiesz o tym tak samo dobrze, jak ja i Rianna. Ja także odczuwałam twoje pożądanie, lecz je w sobie zwalczyłam. Na moim świecie nigdy nie potrafiłabym pragnąć kogoś w taki sposób. Tak po prostu rzucić się na kogokolwiek, by jeszcze raz zaspokoić popęd w obliczu śmierci na ślepo, instynktownie... Beznadziejne poczucie pustki i osamotnienia złamało dziewczynę i Dallith zapłakała. - Jeśli nie mogłeś się przezwyciężyć, Dane, jeśli tego nie potrafiłeś, nie mogę znieść myśli, że nie przyszedłeś do mnie - wyznała łkając. Dane przytulił dziewczynę bezradny wobec wybuchu wezbranego w niej żalu. Wiedział, że każdy zbyt czuły gest byłby teraz błędem. Dopiero po długim czasie trochę się uspokoiła. Zdobyła się nawet na uśmiech i wyraźnie chciała mu ulżyć, twierdząc, że to, co było, nie ma dla niej znaczenia. Zachęcała nawet, aby z powrotem położył się u boku Rianny. - Nie chce znów sprawić jej przykrości i nie chce, abyś ty to zrobił - ucałowała Dane’a gorąco i namiętnie, zanim odszedł. Wciąż jednak coś tu było nie tak i obydwoje doskonale o tym wiedzieli. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY To miejsce - rzekł Dane na wpół do siebie, na wpół do towarzyszy - jest niewiarygodne. - Takie określenie nie jest odpowiednie dla każdego, na przykład abstrakcyjnego, przypadku, lecz odnosi się tylko do tych zdarzeń, które można rozważać w porównaniu z rzeczywistością! - Zadudnił w odpowiedzi Aratak. Stali na środku Zbrojowni, w posępnym, czerwonawym świetle przedpołudnia. Czerwony Księżyc pochłonął już ponad ćwierć powierzchni nieba. - Jeśli dany przypadek ma miejsce w konkretnej rzeczywistości, jest wiarygodny właśnie przez swoje niezaprzeczalne zaistnienie w świecie realnym - dowodził Aratak z powagą. Dane zachichotał. Zastanawiał się, nie po raz pierwszy zresztą, w jakiej formie jego zdanie dotarło do Arataka w tłumaczeniu translacyjnego dysku. - Mam rozumieć, że ktoś mógłby mieć kłopoty, próbując udowodnić ci w praktyce, że to, co uznawał za niemożliwe przed śniadaniem okazało się całkiem realne? - Oczywiście istotą rzeczy niemożliwej jest fakt, że stanowi przeszkodę dla dotychczasowych przekonań - zaczął Aratak i przerwał, wybuchając nagle grzmiącym śmiechem. - Jaki fakt wystawi dla ciebie na próbę swoją wiarygodność - i to właśnie teraz, Marsh? Dane wskazał robota Servera, który właśnie wytaczał się ze Zbrojowni i ostentacyjnie zaprezentował trzymane przedmioty. - Parę minut temu - rzekł - przyszło mi do głowy, że powinienem mieć odpowiednie materiały do pielęgnacji ostrza tego miecza. Powiedziałem Serverowi, że nie wierzę, aby miał akurat te rzeczy, których potrzebuję, lecz byłbym mu bardzo wdzięczny, gdyby mógł zastąpić je czymś podobnym. Potrzebowałem trochę miałkiej kredy, choćby kilka dekagramów, trochę delikatnego sukna i trochę grubszej tkaniny, krótkiego kijka i kawałka sznurka. Oczekiwałem, że powróci niosąc odpowiedni ekwiwalent każdej z tych rzeczy, a on po prostu przyniósł wszystko, czego chciałem. - Dane z niedowierzaniem potrząsnął głową. - Podejrzewam, że przez ostatnie kilka dni nic innego nie robił, tylko wypełniał podobne zadania. - Może tak właśnie było - włączył się do rozmowy Cliff Climber. - W,sumie nie może istnieć więcej, niż kilka sposobów zabezpieczania zwykłego kawałka stali z zaostrzonym brzegiem. - Umysł barbarzyńcy rzadko kiedy dochodzi okrężną drogą do lepszych wynalazków, ani też nie bywa szczególnie pomysłowy. Dane zignorował uwagę Mekhara. Miał dość jego gadania. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami i zaczął mocować na końcu kija miękką tkaninę. Cliff Climber obserwował go przez moment, wzruszył ramionami i oddalił się, żeby kontynuować ćwiczenia polegające na „tańcu z cieniem”. Kocur walczył z własnym odbiciem, przybierając bojowe pozycje naprzeciwko wysokiego, wąskiego lustra. Zagadnięty przez towarzyszy, uraczył ich legendarną historią, której bohaterem był dzielny mekharski wojownik. Osiągnął on najwyższą wprawę i tak doskonały refleks, że potrafił ugodzić pazurami lustrzanego sobowtóra, zanim tamten zdążył podnieść opancerzone ramię. Aratak zbliżył się do Dane’a polerującego miecz. - Kiedy skończysz - zagadnął - byłbym ci wdzięczny, gdybyś oddał mi przysługę i zechciał zademonstrować niektóre ze swych sposobów w sztuce samoobrony. Jeśli dobrze zrozumiałem jesteś ekspertem w tej dziedzinie. - Daleko stąd, na Ziemi - odparł Dane - nigdy nie osiągnąłem nawet Czarnego Pasa w karate. Długa i ciężka droga prowadzi do stopnia mistrza, określanego jako „pierwszy dań”. Mogę ci jednak zaprezentować nieco podstawowych umiejętności. Nie mamy czasu na więcej, lecz możemy zacząć trening od zaraz. - Nawet trochę podstaw - pomyślał Ziemianin - uczyni z naszego potężnego, pokrytego łuską przyjaciela przeciwnika budzącego jeszcze większą grozę... - Rianna już nauczyła mnie czegoś - ciągnął Aratak. - Jak zrozumiałem, kobiety na jej planecie w celu zabezpieczenia się przed złodziejami i gwałcicielami są rutynowo uczone czegoś, co nazywają „sztuką zmuszenia przeciwnika, żeby pokonał sam siebie”. Właśnie nazwa zachęciła mnie do tej metody i zwiodła mnie. Myślałem bowiem, że propaguje styl zrodzony z filozofii i uznałem to za na wskroś etyczne. Tymczasem Rianna zademonstrowała mi tylko, jak agresywna siła nieprzyjaciela obraca się przeciwko niemu... - tu jaszczur zaczął tłumaczyć zasady judo, podając je w swojej własnej, niepowtarzalnej wersji. Dane myślał: Oczywiście! Metody samoobrony też są podobne, to nic nadzwyczajnego. ‘Choć diabelnie szczęśliwie się złożyło, że Rianna przeszła zaprawę bojową. Dziękował- bym niebu, gdyby Dallith też miała za sobą takie przygotowanie. Zaabsorbowany tą myślą skończył konserwacje miecza i odwiesił go z powrotem na dawne miejsce, po czym ruszył na poszukiwanie Dallith. Odnalazł ją, gdy znów apatycznie wpatrywała się w ścianę zapełnioną niepojętymi, nie przeznaczonymi dla ludzi rodzajami oręża. Zupełnie nie zwróciła na niego uwagi, a on znów poczuł złość, połączoną z nieuzasadnionym poczuciem winy. Coś było nie w porządku... A nawet bardzo nie w porządku, jakby wyrosła między nimi niewidzialna bariera. - Dallith - zagadnął, żeby cokolwiek powiedzieć. - Czy wybrałaś już broń? Musisz mieć coś, co będzie cię chronić. Gwałtownie obróciła się na pięcie i parsknęła: - Nie sądzisz chyba, że oczekuję twojej ochrony? Chciałem ci ją ofiarować, ale mogę tylko o tym pomarzyć - pomyślał i nagły lęk ścisnął mu krtań. - Czy oczekujesz tego, czy nie, Dallith - rzekł trzeźwo - zrobię, co w mojej mocy, lecz nie jestem pewien, czy zdołam. Obawiam się, że przyjdą i zabiorą nas po kolei, byśmy pojedynczo stawali z Łowcami oko w oko do pojedynku. - Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo analogia Łowów do corridy opanowała jego myśli. Oczyma wyobraźni ujrzał arenę i widownię, wypełnioną przez wyjący tłum, dopingujący walczących. Ujrzał istoty bez twarzy, których ewolucyjnego podobieństwa do jakiejkolwiek rasy nie mógł się nawet domyślać... Być może projekcja jego umysłu udzieliła się również dziewczynie, która pobladła jak kreda i spytała: - Czy musimy wyjść pojedynczo? - Nie wiem. W Bogu nadzieja, że pozwolą nam zostać razem - odparł. Mógłbym uczynić z naszej piątki całkiem sprawną grupę bojową - pomyślał i dodał: Ufajmy, że będzie lepiej, lecz bądźmy przygotowani na najgorsze. - To głupcy - myślał - jeśli wybrali Dallith na łatwą zdobycz. W szalonej desperacji będzie walczyć jak tygrys, lecz skazana na samotność podda się i bez trudu rozniosą ją na strzępy. - Z rozczuleniem popatrzył na jej wątłe, dziewczęce ciało, blade policzki, cienkie przeguby i szyję tak delikatną, że głowa trzymała się na niej jak pąk kwiatu na cienkiej łodydze. Jak mógł w pełni ochronić tak kruchą istotę? Wygląda jak jeden z pierwszych chrześcijańskich męczenników, gotowych pójść między lwy - natychmiast odsunął od siebie tę myśl. Rozpacz, mogła tylko spotęgować jej bezsilność. - Niewiele wiem o tej broni - szepnęła, szerokim gestem wskazując ściany obwieszone śmiercionośnym rynsztunkiem. - Moi bracia nigdy nie walczą ze sobą. Chyba że chodzi o rozgrywki sportowe i próbę sił w zawodach. Ale nawet wtedy jesteśmy ostrożni. Rozumiesz przecież, że ten, kto by kogoś zabił czy nawet tylko zranił przez przypadek, doświadczyłby na równi z pokonanym agonii i bólu... Emfaci stanowili pełną lęku społeczność, wyczuloną na najlżejszy konflikt, ból czy niepokój. Cierpienie jednostki było ważne i raniło pozostałych. Dallith zdjęła ze ściany procę do miotania pocisków i zakręciła nią lekko nad głową. - Doszłam do wniosku - rzekła niepewnie - że mogłabym użyć tego... Moi bracia czasem korzystają z tego, aby wypędzać szkodniki z pól i ogrodów, a także, aby zdobyć nagrody w konkurencji trafiania do celu. Zresztą, nieważne... Na zawsze straciłam mój świat... - jej oczy były pełne łez. Dane otoczył dziewczynę ramieniem i spytał łagodnie: - Dlaczego to wybrałaś, Dallith? Pętla zwisała luźno z jej dłoni. - Tylko tego mogę użyć. To moje przeznaczenie. Sądzę, że znalazłam się tutaj właśnie przez tę broń. Zaskoczony spojrzał na nią z niedowierzaniem. - Zaliczałam się do świetnych strzelców - zaczęła swą opowieść. - Dwukrotnie zdobyłam w zawodach jedwabną szarfę. Byłam jednak zbyt dumna z powodu moich umiejętności. Nie chciałam stracić zdobytej pozycji i na kilka dni przed porwaniem ćwiczyłam celność strzałów w odległej części parku. Zaabsorbowana treningiem nie zauważyłam, że ktoś wszedł do ogrodu. Nagle usłyszałam krzyk... płacz... i poczułam ból... Straszny ból... Ujrzałam moją najlepszą przyjaciółkę leżącą bezwładnie na ziemi - Dallith na samo wspomnienie zadygotała, szlochając spazmatycznie. - Wiedziałam! Wiedziałam, że procą można zabić! Nie byłam wystarczająco ostrożna! Ona na szczęście nie umarła, lecz przeżyła wielki szok. Wiele dni była nieprzytomna i wszyscy myśleli, że umrze. Kochałam ją. Wolałabym raczej sama zginąć. Była córką mego ojca... Gdy niebezpieczeństwo minęło, skazano mnie na banicję z terenów zamieszkałych przez ludzi na czas jednego sezonu. - Rozumiem - rzekł Dane, tuląc ją do piersi. - Dostałaś wystarczającą nauczkę. - Nie ma wystarczającej kary za takie wykroczenie! - rzekła Dallith bezwzględnie. - Lecz potem, gdy doszła do siebie, powiedziała do mnie wobec wszystkich, że również była nieostrożna, wchodząc do ogrodu i nie oznajmiając mi swej obecności. Dlatego zostałam zesłana tylko na jeden sezon, nie na cały rok. Gdy pokutowałam w miejscu odosobnienia, przybył statek mekharskich łowców niewolników i porwali mnie. Sam wiesz, co było dalej - otarła łzy. - To uświadomiło mi - rzekła - że, jeśli proca nieomal zabiła moją najdroższą przyjaciółkę i siostrę, może posłużyć jako broń przeciwko Łowcom. Nie po to wybrałam życie, aby dać im się zabić! Nie jestem bezbronna. - Świetnie! I tak trzymaj! - rzekł Dane z entuzjazmem. Czy nie zdarzało się nieraz na rzymskiej arenie, że procarz z Wysp Balearskich zwyciężał mężczyznę uzbrojonego w sieć i trójząb? Oczywiście, Rzymianie, którzy pasjonowali się walkami gladiatorów, nie byli narażeni na strach i ból - chodziło im tylko o krwawe widowisko. Większość jednak nie gustowała w zwykłej rzezi... Widzowie mieli dusze wojowników czerpiących satysfakcję z pokazu prawdziwej walki godnych siebie przeciwników, których siły były zawsze wyrównane. Sprawiało to, że pojedynek trwał dłużej i mogli ujrzeć więcej przelanej krwi. Historia Dawida i Goliata uczyła też, że nie zawsze wygrywa silniejszy. - Jak celny może być strzał z procy? - zapytał Dane z niekłamaną ciekawością i dodał - nie jestem z tym zbyt obeznany. Dallith uniosła procę i włożyła w pętlę niewielki, okrągły kamyk. - Patrz - rzekła, wskazując maleńką, jasną plamkę na ścianie Zbrojowni, gdzie wykruszył się mały fragment ceglanego muru. Ślad miał może kilka centymetrów i był oddalony o około dwanaście metrów. Dallith naciągnęła procę i strzeliła. Niemal równocześnie rozległ się trzask, przypominający wystrzał z dubeltówki i widoczny kawałek cegły oderwał się i opadł na podłogę. - Gdyby to była głowa Mekhara - oświadczyła Dallith - nie sądzę, aby zdążył nawet mruknąć. Dane wiedział, że dziewczyna ma rację. Była przygotowana lepiej, niż sobie wyobrażał. Rzecz jasna, nie mieli pojęcia, jak wyglądają Łowcy. Jeśli byli istotami tak potężnymi, jak potomkowie gadów, jej pocisk niewiele mógł zdziałać. Dallith jednak wiedziała, na co ją stać. W przypadku bezpośredniego starcia mogłabyś zrobić użytek ze sztyletu - doradził Dane. W pierwszej chwili Dallith okazała sprzeciw, lecz po głębszym zastanowieniu odparła rozsądnie: - Myślę, że masz rację. Rianna nauczyła się używać noża, więc być może jej sposób walki jest przydatny dla kobiety. - Owszem. Lecz przeszła wcześniej prawdziwą szkołę. Chodźmy do niej. - Gdyby Rianna uczyła Dallith walki na noże, miałby przynajmniej oko na obydwie dziewczyny. Teraz marzył tylko o jednym: żeby im pozwolono być razem. Przez większą część dnia obserwował Riannę, demonstrującą Dallith sztukę walki wręcz z użyciem sztyletu. Dallith była przerażona samą myślą o gwałcicielach. Dane doszedł do wniosku, że nic takiego, z pewnością, nie zdarzyłoby się w świecie emfatów. Przypomniał sobie słowa Arataka, wręcz zgorszonego umiejętnościami Rianny. Judo nigdy nie leżało w zakresie jego zainteresowań, ale, jak każdy karateka, wiedział coś o tym sporcie. - Ciekawe, czy szybko sobie z tobą poradzę - rzekł Dane, a Rianna obdarzyła go nieszczerym uśmiechem. - Spróbuj, jeśli chcesz - powiedziała. Podniósł jeden z kijów do kendo, prosząc wcześniej Servera, aby dostarczył mu jakiś o ciężarze samurajskiego miecza. Robot przyniósł kij równy z mieczem, co do grama. - Ten, kto podejdzie do ciebie, Rianno, będzie uzbrojony. Dlatego biorę kij. Nie myślisz chyba, że zwyciężysz, gdy to będzie prawdziwy miecz? - Prawdopodobnie nie - odparła. - To twoje wspaniałe ostrze odetnie mi rękę, zanim zdążę chwycić nóż. Lecz swobodnie dam sobie radę, jeśli chodzi o pałkę, maczugę czy nawet krótki sztylet. No, naprzód! Spróbuj! - Nie chce cię skrzywdzić, ale sama się o to prosisz... - mruknął i dodał w myśli - odbiorę jej nieco tej pewności siebie. To ocali ją od późniejszych kłopotów. Podniósł kij zrobiony z lekkiego drewna, przypominającego bambus, i zaatakował. Wszystko potoczyło się tak błyskawicznie, że nigdy nie pojął, jak to się mogło stać, nagle odkrył, że leży na plecach bez tchu, z kijem wepchniętym we własny żołądek. Pozbierał się natychmiast z podłogi, uwalniając kij. Ruszył do natarcia i jeszcze raz jego broń znalazła się w rękach Rianny, której stopa trafiła w staw kolanowy. Padł jak długi, błogosławiąc miękką wykładzinę podłogi. Odstąpiła o krok i rzekła, parodiując jego słowa: Nie chcę cię skrzywdzić, Dane... Jak widzisz, nie obawiam się, że zaatakują czymś w rodzaju twego miecza. Smętnie pokiwał głową i spojrzał na nią ponuro. Ten eksperyment dał mu nauczkę. Nie musiał się już obawiać, że Łowcy użyją jakiejś nieznanej broni lub techniki. Rianna była faktycznie gotowa na wszystko. Po pewnym namyśle dobrał do miecza krótki, zakrzywiony nóż, inny niż te, których samurajowie używali w uzupełnieniu swych mieczy. Zdążył się zorientować, co go czeka, gdy uzbrojony w samurajski sztylet stanie do walki z kimś o zręczności Rianny. Zakrzywione ostrze było bardziej przydatne do samoobrony. Tego wieczoru skończył konserwację miecza. Pokrył talkiem ostrze na całej długości i przecierał delikatnie narzędziem polerskim własnej roboty, czyli kijkiem owiniętym miękką tkaniną. Następnie z równą ostrożnością polerował go kawałkiem sukna. Wtedy dopiero spostrzegł wytrawiony w metalu ślad tuż obok zakrzywionego końca ostrza, który mogła pozostawić tylko krew. Pogrążył się w zadumie nad swym odkryciem. Czy to pamiątka po którymś z pojednyków na Ziemi? Czy krew nieznanej istoty na zawsze odbarwiła hartowaną stal? W ciągu następnych kilku dni Dane skoncentrował się na odzyskaniu dawnej siły i zręczności. Spędził też sporo czasu na rozmyślaniach, jak zorganizować z pięciu osób skuteczną grupę bojową. Oczywiście, dopóki nie było pewności, czy w ogóle pozostaną razem, nie było się nad czym zastanawiać. W pierwszej kolejności wszyscy powinni zadbać o jak najlepszą kondycje, aby mogli przeżyć w pojedynkę w ekstremalnych warunkach. Nauczenie Dallith walki wręcz nie było bynajmniej przedsięwzięciem łatwym. Lek przed zadaniem bólu komukolwiek z nich opanował ją bez reszty. Nieraz objawiał się w ostatniej, decydującej chwili, tuż przed zadaniem ciosu cienkim bambusowym kijem, który podczas treningu zastępował nóż. Dane jednak miał w pamięci niezapomniany widok, gdy oko w oko z Mekharem nagle stała się bezwzględna i dzika. Miał nadzieję, że także teraz, gdy podejdzie do niej ktoś o morderczych zamiarach, dziewczyna zareaguje identycznie i da sobie radę, przechwytując krwiożerczą wściekłość od napastnika. Toteż skoncentrował się bardziej na teorii podstaw skutecznego ataku. Nie mogę nauczyć jej wykorzystywania słabych punktów - myślał - bo nie wiem, jakie słabe punkty mają Łowcy. Jeśli w ogóle je mają... Kim są Łowcy? Ten problem zaabsorbował go bez reszty do tego stopnia, że nie ufał nikomu. Dlatego nigdy nie zbliżali się do innych grup „Świętych Ofiar”, aby trenować wspólnie z nimi. Obcy zresztą postępowali tak samo. Czy było to niepisane prawo, czy zbieg okoliczności, nie dowiedział się nigdy. Liczył na to, że Łowców może nie zadowoli pościg za osamotnioną i zdesperowaną Ofiarą. Dawało mu to nieco nadziei, że nie zostaną rozdzieleni, aby w pojedynkę znosić katusze oczekiwania na swoją kolej. Czasem przypuszczał, że Server lub też cały kompleks mechanizmów, przemawiających głosem robota i występujących w ich wspólnym imieniu, obserwuje Ofiary z pewnego dystansu i mógłby interweniować, gdyby jeńcy okazali zbytnią ciekawość wobec innych współwięźniów. Po pięciu czy sześciu dniach biernej obserwacji Ziemianin stwierdził, że nie ma pojęcia, ile Ofiar przebywa na obszarze olbrzymiego parku. Liczby ludzi mógł się tylko domyślać, obserwując ich z oddali lub spotykając ich przelotnie na terenie zbrojowni czy kąpieliska. Naliczył około czterdziestu istot ludzkich i o wiele więcej niezidentyfikowanych, obcych stworzeń o rozmaitych, trudnych do klasyfikacji typach biologicznych. Kilka dni później, w zbrojowni, Dane ponownie ujrzał dwóch kotopodobnych, z daleka przypominających Mekharów, którzy znów ćwiczyli kijami podobnymi do używanych w kendo. Zapytał Cliffa Climbera, czy wie coś na ich temat. Czy to ci dwaj, których nazwałeś pospolitymi kryminalistami? - zagadnął. - Twierdziłeś, jeśli się nie mylę, że używanie broni jest poniżej godności twoich pobratymców. Czyżby ci dwaj używali jej na znak, że nie podzielają twoich zasad? Cliff Climber rzucił mu zagadkowe spojrzenie. - Oni nie są tacy sami jak moi pobratymcy - rzekł. - Pójdę i sprawdzę ich. Dużo bym dał, aby spotkać tutaj moich braci... - Pognał w stronę obcych, poruszając się charakterystycznymi, miękkimi susami, lecz po chwili powrócił z wyraźnie nieswoja miną. Na dociekliwe pytania towarzyszy odpowiedział: Nie rozmawiałem z nimi, ani nawet nie zdążyłem im się przyjrzeć... - jeszcze raz obrzucił wzrokiem pełnym wściekłości odległy zakątek sali, czyniąc przy tym ruch charakterystyczny raczej dla uwięzionego w klatce dzikiego tygrysa niż dla rozumnej istoty. - To miejsce - warknął - doprowadza mnie do szaleństwa! Lustra... odbicia... i ludzie, którzy znikają albo przechodzą przez ściany, gdy próbujesz się do nich zbliżyć! Oddalił się majestatycznie w poczuciu urażonej godności, a Dane odniósł pocieszne wrażenie, że gdyby Mekhar miał ogon (a nie miał), ciskałby nim z wściekłości na boki jak zły kot. Nie upłynęło wiele czasu, gdy Cliff Climber znów podszedł do Dane’a z kijem do kendo w łapie. - Zauważyłem, że nie traktujesz tego jako prawdziwej broni, lecz jako pomoc w ćwiczeniu sprawności ciała i ogólnej zręczności. Kij ten może więc posłużyć za całkiem praktyczny przyrząd gimnastyczny - rzekł bez zbędnych wyjaśnień. Ziemianin po raz pierwszy poczuł nagły i nieoczekiwany przypływ sympatii dla osamotnionego Mekhara. - Może chciałbyś nim ze mną poćwiczyć? - zapytał udając, że sam go o to prosi. - Taki trening może się okazać całkiem pożyteczny w przyszłości... - Nastawiłem się już emocjonalnie na pojedynek z przeciwnikiem o odmiennej formie biologicznej - odparł Cliff Climber sztywno. - Ty będziesz dla mnie najodpowiedniejszy do wstępnej próby sił. - Święta racja - potwierdził z udaną powagą Dane. - Ty dla mnie też... Ponad wszelką wątpliwość był pewien, że w potyczce z wrogiem, natknie się na oręż o wiele niebezpieczniejszy od okutych stalą pazurów Mekhara. Musiał jednak uzbroić się również psychologicznie i nastawić umysł na zabijanie. Musiał przyznać, że Mekhar twardo trzymał się na nogach, jemu zaś prędko zaczęła powracać ćwiczona latami zręczność karateki. Doszedł też do wniosku, że ktoś taki, jak Aratak lub któryś z jego jaszczuropodobnych krewniaków, może się równać z najgroźniejszym przeciwnikiem. Jeszcze tej samej nocy, wspólnie z Cliffem Climberem namówili gigantycznego jaszczura, aby wziął udział w pojedynku: dwóch na jednego. Pod koniec próbnej sesji Dane, posiniaczony i podrapany, musiał wymoczyć całe ciało w gorących wulkanicznych źródłach. Zaakceptował nawet propozycje Arataka, aby nałożyć ciepły okład z cuchnącego siarkowodorem szlamu. Ziemianin odkrył, że mimo fatalnego smrodu, muł miał znakomite właściwości lecznicze i zdrowotne. Po takiej zaprawie czuł się o wiele lepiej przygotowany nawet na spotkanie z niewidzialnymi wrogami. W ten sposób przyjaciele zapoczątkowali regularne serie treningów. Rianna mogła skorzystać z szansy wypróbowania swej zręczności w starciu z Mekharem. Walka ta, jak stwierdził zafascynowany Dane, była jakby żywcem wzięta ze starego telewizyjnego serialu, w którym niezwyciężona bohaterka Emma Peel walczy z całą menażerią kosmicznych potworów wszelkiej maści - od ludzi-tygrysów do robotów. Później, gdy Mekhar i dziewczyna porządnie się zmęczyli, Cliff Climber zerkał na przeciwniczkę z zadumą, respektem, a nawet przeprosił Riannę za krwawiące zadraśnięcie na jej ramieniu. - Zapomniałem się - tłumaczył, ukazując pazury wzmocnione stalowym okuciem. - Za to, coś mi się zdaje, że skręciłaś mi nogę, więc jesteśmy kwita - dodał. Widowisko, jakie dali następnie Rianna i Aratak było również rewelacyjne i jedyne w swoim rodzaju. Mimo naturalnej przewagi gigantycznego potomka gadów, górującego nad dziewczyną wzrostem, wagą i siłą, Aratak zademonstrował dodatkową pomysłowość. Udo- wodnił mianowicie, że gdyby wszystko inne zawiodło, może po prostu usiąść na Riannie i to wystarczy, aby odnieść zwycięstwo. Dallith nie dała się namówić na udział w treningu. Dane, wiedząc, jak łatwo mogła eksplodować w niej instynktowna agresja uznał, że tego właśnie dziewczyna się obawia. Po prostu boi się zranić w amoku któregoś z przyjaciół. W końcu Dane, za radą Arataka, zostawił dziewczynę w spokoju. - Ona wie najlepiej, co jest dla niej dobre - stwierdził jaszczur, a Dane przeraził się. Czyżby oznaczało to, że Dallith podda się znów i zmarnieje w oczekiwaniu na nieuchronną śmierć? Nawet jeśli tak było, on już nie mógł nic dla niej zrobić... ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Nawet w ciągu dnia czerwony blask księżyca był silniejszy niż promienie słońca. Czerwony Księżyc pochłonął już niemal połowę nieba. Pewnego wieczoru, gdy przechodzili w pobliżu kąpieliska, Rianna zwróciła się do Dane’a: - Są tu ludzie - rzekła. - Mam na myśli istoty ludzkie, człekokształtne, bardzo podobne do nas, ale nie należące do Unii. - Ma się rozumieć, na przykład ja. Czy sądzisz, że Łowcy ograniczają swoje najazdy akurat do twojej grupy światów zjednoczonych w Unii? - Nie miałam na myśli ciebie. Podeszłam i pozdrowiłam ich, a oni nie chcieli albo nie mogli odpowiedzieć. Najwyraźniej nie mieli dysków translacyjnych. - Biedne sukinsyny - parsknął Dane. - Zrobili pewnie uroczo zawstydzone minki... - Jeśli się spieszyli, to nie okazali tego. Podeszłam aby z nimi porozmawiać - ciągnęła poważnie. - Nauczono mnie technik porozumiewania się bez użycia słów, na migi, lecz tamci umknęli, zanim zdążyłam się zbliżyć. Nie wiem, gdzie zniknęli... Oczywiście, miejsce to jest zagadkowe samo w sobie, ale coś tu jest nie tak i ma to jakiś związek z lustrami... Cliff Climber doświadczył podobnego przeżycia. - Zastanawiam się... Czy nie przyszło ci kiedyś na myśl - odparł Dane z namysłem - że oni mogą być Łowcami lub ich służbą? - Służbą? Po co, skoro wokół cały czas krąży Server z całą swoją świtą... Dane! Jak myślisz, czy Łowcy mogą być... ludźmi? Skinął głową. - To całkiem prawdopodobne - rzekł. - Wydaje mi się, że ludzi jest tu tylu, ilu przedstawicieli innych gatunków razem wziętych. - Ale czy ludzie mogą polować na ludzi?! - Robią to przecież dość często - wzruszył ramionami i wyłożył teorie, że Łowcy prawdopodobnie wolą zwierzynę, która zapewni im dobrą i wyrównaną walkę. - To całkiem niezły sposób, aby kogoś ocenić, obserwując jak trenuje i jakiej broni chce użyć podczas Łowów. Może nawet tu i teraz nas obserwują wiedząc, że nic im nie zagraża, gdyż są nikomu nie znani. Chcą poznać nasze możliwości... i ocenić, które z nas będzie najlepszym trofeum - dodał w myśli. Nie mógł pozbyć się z pamięci potwornego obrazu, który pojawił się mu którejś nocy w sennym koszmarze. Była to głowa Samuraja, wciąż tkwiąca w zbroi, doskonale zachowana przez czterysta lat jakąś niewiadomą metodą i zawieszona na ścianie w domu Łowcy... Dane wzdrygnął się mimowolnie, a Rianna podbiegła i przytuliła się z całej siły. Trzymał ją w ramionach, przeświadczony, że jedynie jej ciepło i bliskość mogą mu dodać otuchy na tym dziwnym, zimnym, czerwonym, pełnym tajemnic świecie. Naprawdę łączyła ich jakaś więź. Nieoczekiwana i niepożądana, ale zawsze więź. Jeśli uda im się przeżyć, on i Rianna będą należeć do siebie na zawsze. Po ostatnim wieczornym posiłku, Rianna znów podjęła nurtujący ją temat, szukając wzrokiem Arataka. - Jeśli Łowcy są ludźmi, to czy decydowaliby się na przeciwnika tak potężnego i przerażającego, jak nasz jaszczur? - Nawet na moim świecie polowanie na grubego zwierza jest bardziej emocjonujące, niż strzelanie do królików - rzekł Dane. - Człowiek, który zabije tygrysa to bohater, a nie nazwiesz tak kogoś, kto upoluje jelenia. - Znów zastanowił się, w jakiej formie przekazał te słowa translator. Zapytał o to, zaciekawiony, lecz Rianna tylko wzruszyła ramionami. - Na mojej planecie, jak i na większości światów, zawsze istnieją jakieś wielkie drapieżniki oraz gatunki małe i słabe, ale liczne, stanowiące zwykle źródło pożywienia. Jeśli usłyszałbyś nazwę naukową tych stworzeń w moim języku, prawdopodobnie nic by ci nie powiedziała i musiałabym ją wytłumaczyć. Dysk translacyjny podaje ekwiwalent o najbliższym znaczeniu, zaczerpnięty z twojego języka. To wyjaśnienie uświadomiło Dane’owi, że osiągnięcia techniczne innych światów były tak oddalone od ziemskich osiągnięć, jak najnowocześniejszy komputer od wynalazku koła. Cliff Climber potrząsnął grzywą: - Nie wierzę w istnienie takiej rasy wśród małpoludów, która dzięki swej waleczności w Łowach osiągnęła legendarną sławę - oświadczył, tocząc wokół wyzywającym spojrzeniem. - Mogłyby to być jedynie istoty kotopodobne, niewiele różniące się od Mekharów. Mogę wyliczyć wielu świetnych kuzynów mej rasy, czy też - abyście lepiej zrozumieli - przedstawicieli gatunków biologicznego typu, do którego mam szczęście należeć. - Nie masz na to żadnego dowodu! - wybuchnęła Rianna. - Możesz tylko powiedzieć: że obydwoje należymy do walecznych i groźnych gatunków! Aratak zadumał się głęboko, po czym podniósł na nich poczciwe ślepia. - Problem, o którym mówiliście jest bardzo interesujący. Moi bliscy są ogólnie znani z łagodnego usposobienia i, gdyby któryś z nas, potomków gadów, okazał się drapieżny i krwiożerczy, byłbym zaskoczony, a nawet... - Wierze, że trudno ci w to uwierzyć - wpadł mu w słowo Dane. - Ale najstraszniejszy drapieżnik w historii mego globu - Tyrranosaurus Rex - był protoplastą jaszczurów. Aratak uniósłby brwi, gdyby je posiadał, lecz i bez nich dał wyraz zdumieniu. - Chcesz przez to powiedzieć, Marsh, że był istotą rozumną? - Na pewno nie - przyznał Dane. - Jego mózg nie wytworzył nawet prymitywnej mowy. - Och, cóż... Zwierzęce gatunki człekokształtnych też są zwykle agresywne i dzikie - odparł Aratak. - dzikie w sposób naturalny wymierają, co potwierdza mądrość Boskiego Jaja, która głosi, że „kto pożąda krwi innych - napije się własnej”. Odkąd jaszczury osiągnęły mądrość, zawsze pragnęły pokojowego współistnienia. Wystarczy podać chociażby filozoficzne przyczyny słuszności takiego postępowania. Zapewniam was, że do tej pory nie poznałem atawistycznych zachowań na terenie Unii. - To prawda, Dane - poparła Arataka Rianna. - Od niepamiętnych czasów nie było żadnego przypadku pogwałcenia prawa, z wyjątkiem tych, o których mówią stare legendy. Aratak zadowolony skinął głową i kontynuował: - Powracam więc do tematu. Jak już mówiłem, jesteśmy stworzeniami łagodnymi i ktoś mógłby rzec, że znalazłem się tu przez przypadek. Musze jednak dodać, że wypatrzyłem tu jednego z moich. Gdy jednak podszedłem, pozdrawiając go w imieniu Boskiego Wróżebnego Jaja, pragnąc powitać w nim towarzysza niedoli, on zniknął niespodziewanie i nie mogłem go później odnaleźć. Wóczas to zdarzenie utwierdziło mnie w mniemaniu, że byłem świadkiem złudzenia optycznego, lecz teraz mam inną teorię. - Przedstaw ją nam - podchwycił Dane, miał bowiem jak najlepszą opinię o inteligencji gigantycznego jaszczura-filozofa. - Oto ona - odparł Aratak uroczyście. - Łowcy nie są jednolitą rasą, lecz pewnego rodzaju klanem czy konglomeratem istot o tych samych upodobaniach. Rekrutują swych członków spośród wyrzutków, przestępców, banitów, najbardziej krwiożerczych przedstawicieli wszystkich gatunków. Szaleniec czy też wygnaniec z mego plemienia znajdzie się tu tak czy inaczej. Większość z nas, gadów, ma usposobienie pokojowe. Ten, kto stanowi wyjątek, stanie się wszędzie wyrzutkiem. Jak wspomniałem, właśnie ujrzałem jednego z nich. Możliwe, że był podobnie jak my poddawany testom i próbie odwagi. Gdyby jednak należał do więźniów, nie powinien mnie unikać... - To o niczym nie świadczy - zaprotestowała Dallith nieoczekiwanie. - Mógł być... po prostu zawstydzony, że tu się znalazł. Co ma zrobić łagodne stworzenie zmuszone podczas testu odkryć w sobie obce i krwiożercze instynkty... Z pewnością bardzo pragnął spotkać kogoś, kto zna jego prawdziwą naturę... Dane uznał, że Dallith ocenia według siebie. Po raz pierwszy pojął, że dziewczyna może być głęboko wstrząśnięta napadem dzikiej furii, który objawiła na statku Mekharów. Aratak łaskawie poświecił trochę czasu, aby rozważyć jej teorię, ale w końcu z powątpiewaniem potrząsnął głową. - Nie - rzekł. - Jako mój kuzyn powinien wiedzieć, że jestem w podobnej sytuacji i przyszedłby do mnie, aby złożyć wyrazy współczucia. Doszedłem do wniosku, że to jeden ze śledzących mnie Łowców. Nie należą zatem do jednego gatunku, lecz są mieszaniną wielu. To powinno również tłumaczyć, czemu wybierają Ofiary spośród różnorodnych ras. - To całkiem prawdopodobna teoria - uznał Dane po namyśle. Wyjaśnia, dlaczego Łowcy nie posiadali w legendach jednej charakterystycznej postaci. Było też jasne, dlaczego nie ukazywali się swoim Ofiarom, lecz nawiązywali kontakty - nawet ze statkami handlarzy niewolnków, dostarczającymi im zwierzynę - poprzez mechanicznych Serverów. W ten sposób mogli mieć pewność, że tajemnica nie wyjdzie na jaw. Poza tym... Dane nie był przekonany czy... - Czy zbieranina banitów byłaby w stanie stworzyć tak doskonale ukształtowany rytuał Łowów? W jaki sposób żadne wieści o prowadzonym przez nich werbunku nie przeniknęły do któregoś z układów Galaktyki? Dyskutowali do późna w nocy i położyli się do łóżek pełni wątpliwości. Kim byli i jak wyglądali Łowcy? Ten koszmar prześladował Dane’a i w dzień i w nocy. Czerwony Księżyc pożerał niebo, aby osiągnąć pełnię, a w jego potwornych snach Łowcy przeistaczali się nieustannie z jednej formy w drugą, przerażająco bezkształtni. Odkrył, że mimowolnie powtarza w myśli, w kółko, głupi, bezsensowny wierszyk z Ziemi, powracający w najmniej spodziewanych okolicznościach: „Sidła są dziełem innych rąk Czają się w nocy koszmarach Twą walkę zwiastuje zmrok w snu delirycznych oparach”. Lecz tym razem właśnie on miał paść ofiarą sideł... A jego los będzie przesądzony, gdyż: „wołania nikt nie usłyszy, odejdziesz w pokorze i w ciszy...”. W chwilach takich jak ta dobywał samurajskiego miecza i wpatrywał się uparcie w obnażone ostrze, aby nabrać otuchy, po czym odkładał go na miejsce. Jeśli „odejdę”, to na pewno nie „w pokorze i w ciszy” - przyrzekał sobie. We śnie chwila niepewności przedłużała się w nieskończoność, prawie doprowadzając go do szaleństwa. Wtedy Rianna potrząsała nim z całych sił, wyzwalając jego świadomość z dna sennego koszmaru. Kiedyś znów Dallith zbudziła się, krzycząc dziko i postawiła wszystkich na nogi. Innym razem Cliff Climber, opętany nocną wizją, ryczał i walczył przez sen z niewidzialnym wrogiem. Zbudził go dopiero strumień zimnej wody, który wylali na jego kudłaty łeb, a Aratak i Dane na długo zachowali krwawe szramy po jego stalowych szponach. Czas oczekiwania nagle dobiegł końca. Olbrzymi, Czerwony Księżyc, który rósł z dnia na dzień, ukazał się w całej pełni. Zawisł tuż nad horyzontem, zalewając okolicę krwawą poświatą, silniejszą niż blask słońca. Upiorny satelita był tak olbrzymi, że Dane wzdragał się przed podniesieniem wzroku, aby oddalić przytłaczające wrażenie. Zdawało mu się, że spaceruje pod ciężkim, ruchomym dyskiem, zawieszonym na niebie siłą woli bezcielesnych umysłów. Zjawisko to wywoływało klaustrofobię - wciąż nie mógł pozbyć się lęku przed obrazem księżyca, opadającego sennie coraz niżej, aby zmiażdżyć ich swym ciężarem... Próbował wyobrazić sobie, co stanie się podczas zaćmienia, a nastąpiło ono jeszcze tej samej nocy, gdy powrócili z wieczornej kąpieli. Dane, tknięty przeczuciem, spojrzał w górę i dostrzegł cień wkradający się na tarcze olbrzymiego czerwonego dysku. Rzecz jasna, Księżyc był o połowę mniejszy od świata Łowców. Gdy planeta przesuwała się miedzy satelitą a Słońcem, Czerwony Księżyc ulegał całkowitemu zaćmieniu i pogrążał się w ciemności... Z zatrważającą prędkością plama mroku wpełzała na olbrzymie, czerwone oblicze, pożerając kawałek po kawałku jego lśniącą szkarłatem powierzchnie. Koloryt krajobrazu ulgał zmianie. Stawał się ciemniejszy, coraz bardziej obcy, pełen dziwnych szelestów. Nie wiadomo kiedy, zerwał się wiatr, nadleciał i zawirował silnym, porywistym podmuchem. Pięciu więźniów zbiło się w gromadkę. Dane stanął miedzy Rianną i Dallith, czując, jak obydwie z trwogą tulą się do jego rąk. Nadchodziła ciemność i Czerwony Księżyc wciąż malał. Z wąskiego sierpa zrobił się cienki jak skrawek paznokcia, aby przeistoczyć się w nikłą smugę bladoczerwonego blasku, który wkrótce zgasł. Wtedy, po raz pierwszy, na planecie zaległa całkowita ciemność. W bezkresnej otchłani nieba zabłysły zamglone plamki gwiazd. - Koniec cyklu... - szepnęła Dallith. - Wraz z zaćmieniem Łowy na Księżycu dobiegły końca. W mroku dał się słyszeć szorstki pomruk Cliffa Climbera. - Dostarczono już martwych Łowców i martwe Ofiary. Wkrótce przyjdzie kolej na nas. - Ale kiedy? - rzuciła Rianną w ciemność. Nikt nie odpowiedział. Stali, obserwując przez wiele godzin, jak Czerwony Księżyc powoli wyłania się z mroku, a gwiazdy ponownie przygasają, przyćmione przez szkarłatlny blask. Gdy Czerwony Księżyc zajaśniał znów w całej okazałości, jeńcy udali się do swych kwater, nie mówiąc ani słowa, lecz wszyscy stracili apetyt. Dane nie mógł zmrużyć oka przez całą noc. - Czy teraz na nas kolej? - zastanawiał się. Następnego ranka Server przyniósł poranny posiłek i rzekł: - Ostatnia noc była nocą zaćmienia, która zakończyła Łowy. Dziś Święte Ofiary, które przetrwały Polowanie - jeżeli jakieś są - zostaną nagrodzone i uwolnione. Mam zaszczyt zaprosić was na uroczysty festyn. Po tych słowach stracili ochotę nawet na śniadanie. Słońce wznosiło się na niebie coraz wyżej - obce, lśniące ponuro - podczas gdy Czerwony Księżyc zniknął w oddali za horyzontem po przeciwnej stronie planety. Wtedy jeńcy na krótko udali się do zbrojowni, potem zaś po raz ostatni mieli skorzystać z kąpieli. Dano im zbyt mało czasu na treningi i uważali, że nie poczynili wielkich postępów. W pewnej chwili Dane powiedział z zadumą: - Czasem zastanawiam się jaki los naprawdę czeka tych, co przetrwali Łowy... Zobaczymy ich otoczonych bogactwem i wszelkimi honorami, a także, zgodnie z umową, wyzwolonych. Mam jednak wątpliwości, czy zwycięzcy zostaną faktycznie wypuszczeni na wolność. Może te festyny i nagrody są na pokaz, aby nas zachęcić i zmobilizować do desperackiej walki? Może potem zwycięzcy zostaną po cichu sprzątnięci? - Miły temat do rozmowy - parsknęła Rianna z przekąsem. - Co ty wyrabiasz, Dane? Chcesz nas wszystkich załamać? Także Aratak nie miał zamiaru odgrywać roli pocieszyciela. - Mnie również przyszła do głowy taka myśl - rzekł. Cliff Climber przerwał swój „taniec cieni” przed lustrem i oświadczył stanowczo: - Nie. Zwycięzcy zostaną uwolnieni. To jest prawda. Na moim świecie żyje zwycięzca - daleki krewny mojego klanu, który powrócił ze Świata Łowców bogaty i otoczony czcią. Ufundował muzeum broni ze swej ogromnej wygranej. Zwiedzałem kiedyś’ to muzeum świecie przekonany, że krewniak mój umarł, gdy byłem jeszcze młody. - I ani słowem nie wspomniał o Łowcach? Nie pozostawił o nich żadnej wzmianki? - zawołała Rianna z niedowierzaniem. - Naukowcy od wieków poszukują wiarygodnych świadków, którzy mieli do czynienia z Łowcami. Większość ludzi uważa ich za wytwór legendy! Ten Mekhar powinien spisać swe przeżycia i doświadczenia! - Dlaczego? - zapytał Cliff Climber prawdziwie zdumiony. - Dlaczego kogokolwiek miałoby to obchodzić? Rianna sprawiała wrażenie oburzonej ignorancją kocura, lecz Dane, dla świętego spokoju, przyznał mu racje. Zdążył się przyzwyczaić, że Cliff Climber nie był obdarzony cechą, którą większość ludzi nazwałaby naukową ciekawością. - Na Ziemi istnieje stare przysłowie angielskie, które mówi: „Ciekawość zabiła kota” i zdaje się, że pobratymcy Cliffa dosłownie biorą to sobie do serca... - rzekł do Rianny. - Przyjrzyjmy się temu dokładniej. Na dociekaniach naukowych opiera się cała wiedza człekokształtnych. Dziećmi zaś rządzi ciekawość sama w sobie, natomiast zwykłe młode kociaki rzadko okazują zainteresowanie czymś, co nie jest zdatne do zjedzenia czy do zabawy uczącej polowania. Uczą się też zwracać uwagę na rzeczy niebezpieczne i omijają je z daleka. Założę się, że nasz Cliff wychował się na podobnych zasadach. - Najważniejsze, że ocaleni zostają wypuszczeni na wolność - wtrąciła Dallith nieśmiało. Uzupełniła zbiór małych, okrągłych, doskonale gładkich kamyków - pocisków do swej procy i wsypała je do sakiewki zawieszonej przy pasku. Wtedy powstali i dokonali przeglądu wybranego oręża, przeczuwając, że nadchodzi decydująca chwila. Rianna naostrzyła sztylety - jeden mały, poręczny w bliskim starciu do zadawania ran ciętych i drugi, smukły i długi, który mógł posłużyć do mocnych, prostych pchnięć. Dane zdjął ze ściany też lekką włócznię i wręczył dziewczynie. - Weź to - rzekł. - Niewielki masz wybór, ale wśród niezbędnych rzeczy, które musisz wziąć, powinna być broń skuteczna na odległość. Rianna uniosła włócznię, zakręciła nad głową, zważyła w dłoniach i orzekła: - Ta jest dla mnie za długa - po czym wybrała krótszą. Dane, widząc, że jest całkowicie zaabsorbowana bronią i myślą o walce, nie miał co do jej przygotowania najmniejszych obaw. Starania, aby rozbudzić w dziewczynie bojowego ducha powiodły się świetnie, wręcz przerosły jego oczekiwania. W kilku słowach objaśnił przyjaciołom plan działania, gdyby pozwolono im walczyć wspólnie. Ustalił już szyk bojowy: Rianna miała iść w pierwszej linii, pośrodku, uzbrojona w długą włócznię. Stanowiła frontową siłę uderzeniową, mogąc z dystansu razić przeciwnika. Miała też w pogotowiu oba sztylety - i stalowe pazury walecznego pomocnika, Cliffa Climbera, gdyby doszło do walki wręcz. Na drugiej linii Aratak i Dane zajmowali pozycje po przeciwnych stronach: Dane uzbrojony w samurajski miecz, Aratak zaś z wielką maczugą i krótkim toporem przytroczonym do pasa. Dallith miała ubezpieczać tyły, gotowa ustrzelić z procy każdego, kto próbowałby pójść po ich śladach. Słysząc plan Ziemianina, Cliff Climber zmarszczył brwi z dezaprobatą. Niestety, Dane zdawał sobie sprawę, że Mekhar był najsłabszym ogniwem w tym łańcuchu. Oczyma wyobraźni kocur widział Łowy jako serie pojedynków - jeden na jednego. - Czy nie widzisz - tłumaczyła mu Dallith cierpliwie - że Łowcy tylko na to czekają? Chcą wyłapać Ofiary po kolei - i zabić. Gdy tworzymy zespół, osłaniamy się wzajemnie i mamy większe szansę. Cliff Climber spochmurniał, jakby węszył jakiś podstęp, więc Dane doradził Dallith, aby pozwoliła przemówić Riannie, gdyż tylko dla niej Mekhar nabrał respektu. Okazała się godnym przeciwnikiem w walce, wobec niej musiał rzeczywiście mieć się na baczności. Dallith, słaba i krucha, była dla niego nikim. Człowiek-lew patrzył na Riannę, jakby właśnie z jej strony oczekiwał poparcia, lecz ona oświadczyła krótko: - Dallith ma rację. Kocur wzruszył ramionami. - Dałem wam moje słowo. Nikt z was, do tej pory, nie dał mi powodu, abym musiał je złamać. Teraz także go nie cofnę. Ale ostrzegam was! Odmawiam udziału w akcji, która splamiłaby mój honor. Musieli się tym zadowolić. Dane wsparł o kolano samurajski miecz, rozmyślając o nieznanym, zmarłym przed wiekami Japończyku. Nie miał pojęcia, jak zginął ziemski wojownik, lecz był pewien, że odważnie stawił czoła śmierci. Dane był człowiekiem innej epoki, propagującej inne wartości, gdzie ludzka egzystencja była dobrem najwyższym. Dane za wszelką cenę chciał żyć. Samuraj prawdopodobnie lepiej zrozumiałby Cliffa Climbera niż Dane’a. Mekhar zdecydowany był zginąć, byle z honorem. Dane postanowił, że jeśli już musi umrzeć, odda życie tak drogo, jak to tylko możliwe, lecz przede wszystkim zamierzał ocalić nie tylko siebie, ale wszystkich towarzyszy. Krótki dzień upłynął szybko. Zbliżało się południe. Słońce stało w zenicie, gdy Rianna ścisnęła ramię Dane’a i rzuciła półgłosem: - Spójrz! Przez salę na samym końcu Zbrojowni kroczyła niezbyt liczna procesja, wyglądająca co najmniej dziwnie... Mała armia Sewerów otaczała jedną żywą istotę. Był to stwór ubrany w ceglastoczerwoną tunikę Świętej Ofiary. Uginał się niemal, obwieszony wieńcami i girlandami kwiatów. Roboty odprawiały tę ceremonię z wielką pompą. Oręż zwycięzcy spoczywał na tacach inkrustowanych szlachetnym metalem. Uroczyście zawiesili go na honorowym miejscu na ścianie Zbrojowni, chcąc zrobić jak największe wrażenie na więźniach. Cliff Climber zniżył głos. - To musi być zwycięzca tych Łowów - mruknął basem. - Jedyny zwycięzca - dodał Aratak ponuro, a jego pokrywy skrzelowe znów zaczęły opalizować błękitem. - To człowiek-pająk! - wykrztusił zdumiony Dane. - Jeden z tych stworów był na mekharskim statku i spędzał większość czasu skulony w kącie, sycząc na każdego, kto akurat przechodził. Była to z pewnością ostatnia istota, którą Dane uznałby za wystarczająco waleczną, aby przetrwać Łowy. I oto człowiek-pająk stał przed nimi, otaczany czcią i honorami. Spotkał Łowców i przeżył... Chciałbym zamienić z nim kilka słów - rzekł Ziemianin na wpół do siebie. Ale po ceremonii zawieszenia broni zwycięzca został wyprowadzony pod troskliwą opieką gwardii usłużnych Serverów, zabiegających o jego względy i nie odstępujących go ani na krok. Dobra nasza! - pomyślał Dane. - Nigdy nic nie wiadomo... Jeśli to dziwo umiało przetrwać jedenaście dni Łowów z pewnością i my będziemy mieć jakąś szansę. - Nie ma co do tego wątpliwości - szepnęła mu do ucha Dallith i Dane znów uświadomił sobie, że przechwyciła dokładnie jego myśli. - Może ten pająk miał szczęście, albo zaszył się po prostu na całe jedenaście dni w jakiejś kryjówce - dodała. - Być może - przytaknął i znów się zamyślił. W takim razie nie czekała ich śmierć na wojennej arenie. - Na Księżycu widocznie jest kilka miejsc, w których można się schronić w razie potrzeby - wydedukował. Tak czy inaczej będzie musiał tak wszystkim pokierować, aby udało mu się zamienić parę słów ze zwycięzcą. Słońce zaczęło zniżać się ku zachodowi, gdy Server powrócił, aby zarządzić kąpiel. Dla wszystkich przyniósł świeże ubrania o rytualnej, ceglastej barwie terrakoty przeznaczonej dla Świętych Ofiar. Tym razem jednak miały niezaprzeczalnie bojowy krój. Tuniki kobiet były krótkie, a mogły stać się jeszcze krótsze, gdyby przewiązać je wyżej. Dane, Rianna i Dallith otrzymali dodatkowo nowe, grubo podzelowane sandały, gdyż ani Cliff Climber, ani Aratak nie potrzebowali zabezpieczenia dla stóp. Server rzekł: - Musicie się przystroić na uroczystość zwycięstwa i wręczania nagrody, gdyż ujrzyjcie, jakie i was mogą spotkać zaszczyty. Zabierzcie wybraną broń, gdyż zostaniecie zabrani prosto z festynu na tereny Łowów. Dane’a opętała myśl, która nie raz jawiła mu się jedynie jako mgliste przypuszczenie. - Jeśli się nie mylę, jesteś bardzo w to wszystko zaangażowany, Server. Czy mógłbyś odpowiedzieć na jedno z moich pytań? - Nawet na tuzin, jeśli sobie życzysz - odparł robot bezbarwnym głosem. - jestem tu, aby ci służyć, pouczać cię i wspomagać. - Czy wy... czy wy, roboty... czy to wy jesteście Łowcami? Odpowiedź mogła wyjaśnić wszystko. Na przykład fakt, że jedynie roboty kontaktowały się z mekharskim statkiem, a także te szczególną troskliwość, jaką otaczali swe Ofiary i powody, dla których nie pozwolili im zbliżyć się do zwycięzcy, którego otaczali zwartym murem. Ponoć, aby go chronić i czcić. Dla Dane’a już sama myśl o stanięciu oko w oko z grupą niepoczytalnych, nadludzko sprawnych mechanizmów była przerażająca... Teraz zamarł w oczekiwaniu na odpowiedź Servera. Gdyby automat, pozbawiony rysów twarzy, nie licząc zazębiających się metalowych szczelin, mógł cokolwiek wyrazić, mając ludzkie środki, to wytrzeszczyłby zdumione oczy. Był przygotowany na każde pytanie z wyjątkiem tego. Na to jedno robot nie miał zaprogramowanej odpowiedzi. Wreszcie przemówił, tym samym beznamiętnym i monotonnym tonem. Jak już powiedzieliśmy, jesteśmy Serverami. Spotkasz Łowców w odpowiednim czasie. Czy teraz możemy asystować ci w drodze do kąpieli? Dane zrezygnował z pytań i ruszył za pozostałymi. Nic więcej nie mógł zrobić. - Robot nie dał mi jasnej odpowiedzi... - rozważał ponuro. - Powiedział „Jesteśmy Serverami”. Nie powiedział „Nie jesteśmy Łowcami”. Podkradł się do Dałlith i Rianny, gdy były same, bez Cliffa Climbera i Arataka. Osłaniajcie mnie, jeśli te metalowe potworki będą kręcić się i węszyć w pobliżu - rzucił pospiesznie. - Idę sprawdzić, czy potrafię pokonać barierę tajemnicy, którą otoczyli zwycięzcę na czas tej maskarady. Jeśli tylko złapałbym choć minutę, aby z nim pogadać, w chwili nieuwagi obstawy, to sądzę, że nasze szansę przeżycia wzrosłyby co najmniej dwukrotnie. Rianna z aprobatą skinęła głową. - Jeśli będą ciebie szukali, powiem, że udałeś się wraz z Aratakiem skorzystać z kąpieli szlamowej. Gdyby wcześniej właśnie jego szukali, powiem, że poszedł popływać. Dane pognał na skróty przez ogród. Zapamiętał, w jakim kierunku udała się procesja Serverów, adorująca obwieszonego girlandami człowieka-pająka. Mam diabelną nadzieje, że jest wyposażony w dysk translacyjny. Rianna mówiła, że wielu jeńców go nie posiada - pomyślał, przekradając się ostrożnie przez ogród, wśród kwitnących krzewów. Słońce zachodziło szybko. Wzdłuż przeciwległej linii horyzontu dziwny, krwawy blask zwiastował wschód Czerwonego Księżyca. Niedługo pełny, czerwony dysk ciężko przetoczy się po niebie. - Czy chce tego, czy nie, będę tam jutro rano - pomyślał Dane. - Mam to jak w banku. Nagły strach ścisnął go za gardło. Odruchowo sięgnął w półmroku do samurajskiego miecza zawieszonego u pasa. Niedaleko wysokiej ściany żywopłotu, wyznaczającej granice rezerwatu przeznaczonego dla Ofiar, zwrócił uwagę na mniejszy od innych budynek. Domyślił się, co to jest, gdyż drzwi ozdobione były identycznymi kwiatami jak wieńce zwycięzcy. Dane ostrożnie zbliżył się do jednego z przesłoniętych bambusowymi żaluzjami okien i zajrzał do środka przez szparę między listewkami. Człowiek-pająk siedział zgarbiony na podłodze i sprawiał wrażenie przygnębionego. Odziany był w długie szaty. Przywiędłe girlandy smętnie zwieszały się z jego kosmatych ramion. Dane zagwizdał cichutko, chcąc zwrócić uwagę stwora. Powtórzył to jeszcze dwa razy, zanim człowiek-pająk dźwignął głowę i czujnie rozejrzał się dookoła. - Hej! Tutaj! - wychrypiał Dane. - Nie bój się. Jestem więźniem, tak jak ty. Podejdź do okna. Nie mogę wejść. Stwór zerwał się na nogi, poruszając się z błyskawiczną, wrodzoną zręcznością. Zlustrował otoczenie jed- nym rzutem oka. Dane, obserwując jego fantastyczną czujność pomyślał, że niewielu Łowcom udałoby się niepostrzeżenie do niego zbliżyć. Może to wcale nie takie dziwne, że przeżył... Dobiegł go skrzypliwy głos stwora, który zasyczał: - Kto tu jessst? Kogo sssłyszszszę? Dane skulił się w cieniu budynku. - Jutro stanę oko w oko z Łowcami, przyjacielu. Ty ich widziałeś. Jak wyglądają? Jaką mają broń? Zanim zdążył do końca wypowiedzieć pytanie, uchwyt, silny jak kleszcze, wykręcił mu rękę. Ktoś pojmał go i szarpnął w tył. Drugą ręką Dane próbował dobyć miecza, częściowo nawet wyrwał go z pochwy. Prawie natychmiast jego dłoń została unieruchomiona w stalowym uścisku - dosłownie stalowym... Metalowa klamra rozluźniła chwyt, gdy puścił miecz i beznamiętny głos Servera oznajmił: - Szkoda by było złamać takie doskonałe ostrze. Zwierzynie zakazano tu przychodzić. Proszę, pozwól nam eskortować cię z powrotem na festyn, Święta Ofiaro, jesteś tam niecierpliwie wyczekiwany... Dane podzielił się później z dziewczętami spostrzeżeniami, jakie poczynił. Siedział pośrodku, między Rianną a Dallith, przy jednym z długich stołów, między którymi krążyli niestrudzenie bracia Servera - jego bliźniacze kopie gotowe do usług. Spełniały prośby i odpowiadały na pytania, podejmując bez zająknienia każdą rozmowę od miejsca, w którym przerwał poprzednik. Serwowali najbardziej wyszukane posiłki i najdziwniejsze potrawy. - Właściwie byłem pewien, że nie pozwolą mi podejść do zwycięzcy. Zabawne stwory, ci Łowcy. Cholernie zabawne... - westchnął Dane. - Myślę, że nie ma w nich nic śmiesznego - zagrzmiał Aratak z powagą, nie wyczuwając ironii w głosie - przyjaciela, który z rezygnacją powtórzył swą hipotezę, że w rzeczywistości Łowcami są roboty. - Jeśli tak - warknął Cliff Climber chrapliwie, obracając głowę w ich stronę - całym sercem jestem z tobą i będę twym sojusznikiem w czasie Łowów. Pozwoliłem, aby sprzedano mnie Łowcom, gotów z własnego wyboru stanąć do pojedynku z najstraszniejszą choćby istotą z krwi i kości. Lecz nie zgłosiłem się na ochotnika, aby walczyć z bezcielesnymi stworami, skrytymi za metalową skorupą. - To przywodzi mi na myśl jeszcze jedną teorie - zareagował żywo Dane. - Może Łowcy to ogromne ameby, albo coś w tym stylu, skryte za tym całym żelastwem? Może nie są żadnymi robotami? Że też wcześniej nie przyszło mi to do głowy. W każdym razie Cliff Climber wreszcie przystał do nich z własnej woli. Dane rozejrzał się uważnie, aby sprawdzić, czy - tak jak w Zbrojowni - Łowcy wmieszali się w tłum Ofiar. Trudno to było stwierdzić, bowiem sale, w której odbywała się uroczystość wypełniało stłumione światło, ledwo rozjaśniające półmrok. - Zupełnie jakby nie chcieli, byśmy dobrze przyjrzeli się pozostałym Ofiarom - zauważył. - Może mają obawy, że utworzymy z nimi wspólnotę! - podchwyciła Rianna. - Co prawda wątpię, aby coś takiego kiedykolwiek się zdarzyło, Łowcy jednak wolą nie ryzykować. Dane zerknął na istotę, z postawy przypominającą Mekhara, a z wielkości - dwóch Mekharów razem wziętych. Był to olbrzymi niby-niedźwiedź, pokryty zmierzwionym, kudłatym futrem. Ziemianin nie widział kuzynów Arataka - być może ukryli się w ciemności. Za to istoty człekokształtne przewyższały liczebnością dwukrotnie innych przedstawicieli. W słabym oświetleniu dostrzegał niewyraźnie, że przy stole zasiadało naj- więcej członków rasy białej, o nieskazitelnie gładkiej skórze oraz czarnoskórych olbrzymów. Niektórych w ogóle nie potrafił sklasyfikować, nie znając pierwowzoru ziemskiego. Na przykład widział dwóch wysokich, chudych czerwonoskórych - nie o czerwonobrązowej karnacji amerykańskich Indian, lecz o dosłownie płomiennoczerwonej skórze barwy zachodzącego słońca. Towarzyszyła im istota - słowo „człowiek” nie przeszłoby mu przez gardło - sinawoniebieskiego koloru cyny, o beczułkowatym tułowiu, cienkich kończynach i długich, puszystych, białych włosach, które nie pomogły Dane’owi bynajmniej określić wieku ani płci maszkary. Wszyscy goście na tej uczcie byli uzbrojeni zarówno w znany mu oręż, jak w broń, o której nie miał zielonego pojęcia. Jedzenie było przepyszne, a ilości potraw nie dałoby się wprost zliczyć. Dane solidnie sobie podjadł, uważał jednak, żeby się nie przejeść. Nie wiedział, jakie wydano zarządzenia co do podziału łowieckiego prowiantu, ani gdzie przyjdzie mu spożyć w spokoju następny posiłek, ale nie chiał też być ociężały i senny z przejedzenia w chwili rozpoczęcia polowania. Zbliżali się do uroczystego zakończenia posiłku. Tradycyjnie podano słodką zupę i ułożone w stosy na paterach owoce, orzechy i przeróżne słodycze. Wtedy jeden z niezliczonych sobowtórów Servera wjechał na sam środek bankietowej sali, prowadząc spowitego w girlandy człowieka-pająka w ceremonialnych szatach. - Oddajcie honory Mistrzom Łowów! - zakrzyknął Server i przez ułamek sekundy w jego głosie zadrgała jakby nuta emocji. Dane nie zareagował ani słowem. Czekał. Czyżby Łowcy spodziewali się, że będzie bił brawo? A może oczekiwali ogólnego aplauzu? Pozostali więźniowie najwyraźniej podzielali jego zdanie. Przez salę przeszedł jedynie szmer przyciszonych komentarzy. Zapanowało lekkie poruszenie, lecz nikt nie okazywał entuzjazmu ani nie zamierzał wiwatować na cześć „Mistrzów Łowów”... - Oddajcie honory Łowcom! - ciągnął Server nie zrażony milczeniem. - W 964 Cyklu Łowieckim naszej długoletniej historii czerdzieści siedem łowieckich indywidualności brało udział w rycerskim polowaniu, dziewiętnaście zaś odeszło w chwale, aby dołączyć do swych wielkich przodków! - Szkoda, że nie więcej! Teraz mogę bić brawa! - syknęła Rianna miściwie, lecz Dane uspokajająco uścisnął jej rękę. - Tego nie ma w programie - szepnął, gdy robot przemawiał dalej. - Oddajcie honory Świętym Ofiarom! Siedemdziesięciu czterech osobników walczyło dzielnie i z honorem, zapewniając nam znakomite Łowy. Po raz pierwszy od 398 cyklu jeden z nich został zwycięzcą. Przywieźliśmy go tutaj na ceremonie, abyście mogli przekonać się naocznie, jak wielkie zaszczyty i nagrody oczekują na Zwycięską Ofiarę! Człowiek-pająk niezdarnie wystąpił naprzód, plącząc się w długich, wiszących krzywo szatach i potykając o girlandy. Jego zgarbiona, zalękniona postać kuliła się bezradnie w ogniu spojrzeń na środku sali. - Jak, do licha, właśnie temu udało się przeżyć?! - Dane z niedowierzaniem przetrząsnął statystykę: siedemdziesięciu czterech walczyło dzielnie... Może było też kilku mniej dzielnych... Tylko jeden przeżył... Łowców było czterdziestu siedmiu - w przybliżeniu na dwie Ofiary przypada jeden. I tylko ten pająk ocalał... Kim albo czym byli Łowcy?! - myśl ta drążyła wciąż Ziemianina. Nie przywiązywał większej wagi do Serverów odprowadzających stwora uginającego się pod ciężarem nagród: szlachetnych metali i drogocennych kamieni. Mekharski statek miał go zabrać, gdziekolwiek zechce, bez zobowiązań z jego strony, do każdego miejsca w promieniu stu lat świetlnych. - Równie dobrze mogli go po prostu przekazać Unii - zauważyła Rianna podejrzliwie. - Gdybym tylko wiedziała, z jakiej planety pochodzi... - To oznacza - szepnęła z nadzieją Dallith - że gdyby udało się nam przeżyć, i ja będę mogła powrócić do mojego świata! Dygotała z emocji. Dane mocno chwycił ją za rękę. To gdyby, nierealne i pełne niepewności, mogło stać się podnietą, zachętą do działania. Dallith miała motywację do walki - mogła powrócić do domu... Tak samo Rianna, Aratak, Cliff Climber... A on? Dane Marsh - jak mógł powrócić? Odsunął tę myśl nadalej jak potrafił. Zapowiadała się długa i ciężka przeprawa. A droga do domu, jeśli w ogóle istniała, wiodła przez Łowy... Przez Łowy, Zaćmienie i Czerwony Księżyc! ROZDZIAŁ JEDENASTY Przed odlotem cały tłum Serverów przygotowywał Dane’a do nieznanej podróży. Dlatego nie był zanadto zdziwiony, gdy odeszli w mrok, pozostawiając jeńców i mały statek z pilotem czekający tylko na załogę. Dla Ziemianina nawet ziemski satelita leżał bardzo daleko i był obcy i zabójczy dla człowieka. Ale Czerwony Księżyc był planetą, na której istniała atmosfera dająca „zwierzynie” możliwość przeżycia. Nikt nie widział pilota tego maleńkiego pojazdu. Lecz Dane był przeświadczony, że mógł to być tylko Server. Usiadł, jak zwykle, pomiędzy Dallith a Rianną, trzymając za ręce każdą z nich, lecz nie odzywał się ani słowem. Na rozmowy było za późno i zarazem zbyt wcześnie. Próbował zachować spokój i pogodę ducha, gdyż Dallith szybko przejmowała jego nastroje. Nie było jednak sensu w tym udawaniu spokoju ponieważ ona wyczuwała, że to tylko pozory. Aratak wyraził myśli w mądrej sentencji, jak zwykle w niepewnych sytuacjach: - „Głupcem jest człowiek, który lęka się bez powodu, ale ten, kto nie czuje leku, gdy ma powody, to podwójny głupiec...”. - Może i masz rację - mruknął Cliff Climber. - Lecz, jeśli mówisz o strachu, zawsze przybiera on dla ciebie jakąś formę. Rianna skrzywiła usta w lekkim grymasie. - Taki jak ten może mieć wiele kształtów i form - rzekła posępnie. Dane rozważał właśnie, czy na statku znajdują się Łowcy. Spojrzał pytająco na Dallith, lecz dziewczyna potrząsnęła głową. - Nie. W każdym razie nie wyczuwam nic szczególnego, choć wiem, że na pokładzie znajduje się wiele obcych istot. Większość z nich jest wrogo do nas nastawiona... Trudno mi jednak powiedzieć, czy to Łowcy. Dane rozejrzał się w półmroku kabiny, snując ponure domysły - czy niektórzy współwięźniowie to Łowcy udający Święte Ofiary po to, aby przyjrzeć im się z bliska? Wolałby odrzucić te podejrzenia i nie przywoływać ich po raz drugi... Po długim czasie oczekiwania, choć Dane oceniał, że nie dłuższym niż godzina, na ekranie pojawił się obraz Czerwonego Księżyca, rosnącego z minuty na minutę, pędzącego jak by prosto na nich. W tej samej chwili głośnik z przodu kabiny wydał kilka charakterystycznych metalicznych trzasków. W ciemności Dallith ścisnęła rękę Dane’a z rozpaczliwą siłą. - Godne czci Święte Ofiary - odezwał się głos podobny do głosu Servera, lecz o minimalnie zmienionej intonacji. Być może to oryginalny wzorzec mowy przekazywany Serverom - pomyślał Dane. Przeszył go dreszcz przyprawiający niemal o zawrót głowy. Czuł, że jego ramiona pokrywa gęsia skórka. Cliff Climber drgnął. Żółte oczy Mekhara błysnęły czujnie, a kunsztownie podkręcone wąsy podniosły się i najeżyły jak kolce. - Honorowe, Święte Ofiary! - powtórzył głos. - Witamy was na 965 Łowach. Już wkróte zostaniecie wypuszczeni na łowieckie tereny, które od dawien dawna służą tylko jednemu celowi. Będziecie mieli czas na ostateczne przygotowanie dopóki ciemności nie rozproszy brzask. Możecie poszukać dla siebie najkorzystniejszej bojowej placówki. Dajemy wam nasze słowo, które nie zostało złamane od 713 cykli Łowów, że nie będziecie niepokojeni, zanim słońce nie wstanie nad horyzontem. - Ciekaw jestem, co stało się 713 cykli temu... - szepnął Dane, lecz nie dokończył, gdyż Rianna niecierpliwie syknęła: - Ćśśś... Cicho! - zasłuchana, w niesamowitą instrukcje. - Każde Łowy rozpoczynają się o poranku, tak aby zarówno Łowcy, jak i ich Ofiary mogli się przedtem pożywić i odpocząć. Obszary oświetlone żółtymi lampami i patrolowane przez Serverów wyznaczone są na neutralne tereny. Od zmroku do brzasku żaden Łowca nie może znaleźć się w ich pobliżu w zasięgu wzroku... Translator Dane’a przekazał mu tę odległość jako trzy i pół kilometra. Ziemianin domyślił się, że jego towarzysze również odebrali stosowne określenie tej miary. - ...Natomiast obszary położone poza wyznaczoną strefą są w tym czasie pod kontrolą Łowców. Żadna Ofiara nie ma prawa na nie wkroczyć. Jeśli złamie zakaz, narazi się tylko na pewną i haniebną śmierć. To już coś konkretnego - stwierdził Dane. Łowy były rytualnie celebrowane i podlegały niepodważalnym regułom od początku do końca. Nie wykluczało to oczywiście faktu, że Łowcy mogą zaczaić się w pobliżu terenów neutralnych i wyłapać ich po kolei, gdy wyruszą wczesnym rankiem... Metaliczny głos kontynuował po krótkiej przerwie. - Za kilka chwil podchodzimy do lądowania. Otwarcie Łowów nastąpi o świcie. Spotkamy się w śmiertelnej walce. Oddajemy wam zatem honory i pozdrawiamy was Święte Ofiary! Niech wszyscy żyjący zobaczą, jak wspaniale wynagradzamy najmężniejszych spośród was. Życzymy wszystkim godnego ocalenia i nagród lub krwawej i honorowej śmierci - zakończył obcy, a w ciszy zagrzmiał ostatni trzask głośnika. Jeńcy poczuli nagły wstrząs i usłyszeli ostry zgrzyt, gdy statek osiadał na podłożu. Rozległ się krótki syk komór ciśnieniowych i głęboki, mechaniczny pomruk, towarzyszący kontrolnemu otwieraniu włazów. Dane od razu ruszył w ślad za rozbudzonym Aratakiem w stronę wyjścia, ściskając gardę miecza. Przy okazji przyjrzał się dokładniej niedźwiedziowatemu olbrzymowi, stąpającemu ociężale krok za krokiem. Rianna i Cliff Climber trzymali się bardziej z tyłu, podczas gdy Dallith cały czas kurczowo ściskała go za łokieć i szeptała łamiącym się głosem: - Panika... Każda z tych istot odczuwa ją na swój własny sposób. Trzymaj mnie mocno, Dane. Chcę biec gdzieś przed siebie jak oni. Chcę rozpaść się w proch... Powstrzymaj mnie! - Tylko spokojnie! - zdecydowanie przytrzymał jej rękę. - To nie twoje reakcje. Nie masz powodu do paniki. Jak zwykle dzielisz je z innymi! - Jak sądzisz... Czy... Czy mogę się od tego kiedykolwiek uwolnić? - spytała bez nadziei na odpowiedź. Wynurzyli się z wąskiego korytarza na szczycie schodów urywających się nagle. Dane zatrzymał się na moment, ale tłum, napierający z tyłu, zrzucił go na dół. Podniósł się i stanął na powierzchni Czerwonego Księżyca. Kilka metrów dzieliło go od ciemności kanciastego krajobrazu, pełnego złomów skalnych i wyrw. Gdzieniegdzie czerniały niewyraźne kępy kolczastych zarośli. Za nim wznosiły się mroczne wzgórza, a nad głową pociemniały błękit nieba zdawał się opadać coraz niżej wśród rozmazanych, bladych obłoków, ledwie dostrzegalnych na tle olbrzymiej planety wynurzającej się zza horyzontu. Był to Świat Łowców, połyskujący czerwienią na niebieskim sklepieniu i świecący blaskiem bardziej krwawym niż Czerwony Księżyc widziany z jego powierzchni. W migotliwej poświacie, rozświetlającej mrok silniej niż Księżyc podczas ziemskich „białych nocy”, Dane dostrzegł, odcinające się ciemnymi plamami na tle nieba, ruchome kształty przelatujące z krańca na kraniec widnokręgu. Dallith potykała się co krok, wiec musiał ją objąć. Dopiero teraz zauważył, że drugą rękę wspiera na włochatym barku Cliffa Climbera. Zbliżył usta do ucha dziewczyny i rzekł z naciskiem: - Nie biegnij! To nie ma najmniejszego sensu. Zatrzymaj się na chwile i pomyśl! Pomyśl! Pamiętaj, co postanowiliśmy! Aratak cały emanował w ciemnościach delikatnym błękitem. Dane, idąc na czele piątki, narzucił równe, marszowe tempo aż do chwili, gdy znaleźli się co najmniej o kilometr od statku Łowców. - Myślę, że to całkiem niegłupi pomysł, żeby odejść jak najdalej od statku. Nie wiem, jakim rodzajem paliwa jest napędzany, lecz wdychanie jego oparów nie wyjdzie nam na zdrowie - stwierdził, gdy oddalili się na bezpieczną odległość. - Usiądźmy teraz i zdecydujmy, co dalej. Mamy cały ranek, aby opracować wstępną strategię. Sądząc po tym, że pozostali rozbiegli się dosłownie na wszystkie strony, powiedziałbym, że każda droga jest dla nas dobra. Dobrze, że zostawili nas razem. Co pięć osób, to niejedna. Łowca, który podejdzie zbyt blisko, poczuje na własnej skórze, że wpakował się w kłopoty. Dallith? - zwrócił się do dziewczyny. Jej głos drżał, lecz odpowiedziała siląc się na spokój. - Jestem, Dane. Co mogłabym dla was zrobić? - Pamiętasz, jak będąc na statku Mekharów zbyt późno zorientowaliśmy się, że szykują na nas pułapkę? Gdybym ciebie posłuchał, zorientowałbym się, że to podstęp. Zasugerowałaś wtedy, że Mekharowie chcieli, żebyśmy zaatakowali. Dlatego twoja wrażliwość stać się może naszą główną bronią. Jak sądzisz, czy będziesz w stanie zauważyć, gdyby ktoś chciał podkraść się do nas i zaatakować? Spróbuję - szepnęła. - Powiedz mi jeszcze, czy kiedykolwiek czułaś jakieś poruszenie albo wewnętrzny niepokój w obecności któregoś z Serverów? - zapytał. Gdyby byli Łowcami, pierwsza byś to odkryła. Lecz Dallith zaprzeczyła stanowczo. - Nie. Czułam się przy nich jak przy zwykłych robotach. Na samą myśl o telepatycznym czy emfatycznym kontakcie z nimi... - potrząsnęła głową z niedowierzaniem. - Nie potrafię sobie tego wyobrazić... Nawet nie próbowałam przechwycić ich uczuć. W każdym razie teraz było i tak za późno, więc Dane zaprzestał dalszej dyskusji na ten temat. - W porządku. Dallith jest więc naszym systemem wczesnego ostrzegania i strzelcem- procarzem dalekiego zasięgu. Dallith, gdy wyczujesz kogokolwiek zdecydowanego na atak, nie czekaj - odstrzel go ze swej procy i obezwładnij, jeśli nie umiesz zabić. Następnie zwrócił się do jaszczura. - Aratak, jesteś wojownikiem wagi superciężkiej. Każdego, kto się zbliży po ostrzeżeniu Dallith możesz zmiażdżyć jednym ciosem, a ja będę gotów zakłuć następnego. Rianna i Cliff Climber będą walczyć ręka w rękę na drugiej linii. Jesteśmy zdani na siebie i musimy być w stanie stawić czoła wszystkiemu, co nam zgotują. Czy wszyscy przygotowaliście prowiant? - spytał Dane. Sam zebrał pod- czas bankietu sporo słodyczy i upchnął je w kieszeniach tuniki. Zachęcał też innych, aby poszli w jego ślady. Na szczęście wszyscy to zrobili. Nagle rozległ się ryk silników i buchnęły purpurowe płomienie. Niewielki statek, który przywiózł jeńców na Czerwony Księżyc oderwał się od powierzchni i błyskawicznie zniknął im z oczu. Błysk oświetlił wszystko tylko na chwile, ale oni zdążyli zobaczyć dziki krajobraz. Były tam wzgórza, doliny, zarośla i skały. Zbocza wznosiły się i urywały nagle, a ściany rozpadlin lśniły przez mgnienie oka w jaskrawym świetle. W oddali, na krańcach horyzontu, rysowały się mroczne, niepokojąco regularne kształty. Dane rozważał, czy mogły to być budynki w wyznaczonych przez Łowców obszarach neutralnych, gdzie Ofiary miały zapewnione bezpieczeństwo podczas nocy i gwarancję uniknięcia „krwawej i honorowej śmierci”. Dziwne... użyli tych samych słów, co dowódca Mekharów - pomyślał Ziemianin. - Lecz czy w istocie oznaczały one dla Łowców to samo? Jeśli jednak rozróżniali pojęcia śmierci honorowej i haniebnej, więźniowie mieli szansę większe niż przypuszczał. - Czy mamy czekać tutaj do świtu? - zagadnął Aratak. - Nie wiem, czy tutaj jakieś miejsce ma jakąkolwiek przewag? nad innymi - odparł Dane z namysłem. - Lecz podejrzewam, że w naturalnych kryjówkach Łowcy będą oczekiwać na swe mniej rozważne Ofiary. Pamiętajcie, że to także pewnego rodzaju test... Prawdopodobnie na pierwszy ogień wezmą słabszą „zwierzynę”, aby poświecić więcej czasu i energii dla najsilniejszych i najsprytniejszych uciekinierów. Będzie to walka nie tylko na siłę mięśni, lecz także na sprawność umysłu z najbardziej niebezpiecznym z Ofiar. Nie zapominajcie, że dopłacili za nas extra premie, ponieważ zdaliśmy test pozytywnie i otrzymaliśmy opinie, jako wyjątkowo niebezpieczni. Nawet na Ziemi miłośnicy polowania różnią się w podejściu do tego „sportu”. Nieliczni tylko chcą zdobyć łup za pomocą łatwego podstępu i zabrać trofeum do domu... - w umyśle Dane’a pojawiło się absurdalne pytanie: czy istnieje dzienny limit, określany na Ziemi mianem „pełnej torby” dla każdego z Łowców? - Niech pomyślę - rzekł głośno. - A ty powiedz, jaka jest twoja rada, Arataku. - Mądrość nie zawiera się sama w sobie - odparł zagadkowo jaszczur. - Radzę, aby każdy z nas przespał się lub odpoczął co najmniej godzinę, zanim nastanie świt. Będziemy czuwać na zmianę, aby światło dnia nie sprowadziło nam znienacka Łowców na kark. Gdy rozwidni się nieco, lecz koniecznie przed wschodem słońca, będziemy mogli pomyśleć bardziej trzeźwo nad rodzajem schronienia, które nie wyda się Łowcom oczywistą kryjówką dla Ofiar. Ten pomysł wszyscy uznali za trafny. W dodatku Aratak podjął się stać na warcie jako pierwszy. - Na razie nocne czuwanie to czysta formalność - rzekł. - Od polowania dzieli nas wiele godzin. - Będę ci towarzyszył - oświadczył Cliff Climber. - Należę do gatunku prowadzącego częściowo nocny tryb życia. Nie czuję się śpiący. Dane, Rianna i Dallith owinęli się w ciepłe płaszcze, które podarowano im wraz z tunikami i ułożyli się na ziemi. Grunt wokół pokrywały skały i niskie zarośla, przy czym o wiele więcej było głazów, niż zdegenerowanych roślin. Chwilę zaledwie zajęło wymoszczenie sobie miękkiego i wygodnego posłania. Zajęli swoje stałe miejsca, czyli Dane w środku między kobietami. Rianna odprężyła się i od razu zapadła w sen. Dallith również zasnęła i oddychała głęboko, lecz Dane był zbyt spięty, aby zasnąć. Rozmyślał. Zaufał Aratakowi bez reszty, były chwile, gdy zapominał, że olbrzymi gad nie jest człowiekiem. Natomiast Cliff Climber to co innego, nie wiedział, czego się po nim spodziewać. Po jakimś czasie odpłynął na mroczne peryferie świadomości i pogrążył się w nierealnych wizjach pełnych koszmarów. Nie zasnął głęboko, trwał w półśnie sprowadzającym budzące grozę mary. Nie minęło kilka godzin, gdy kolejny koszmar kompletnie wybił go ze snu. W scenerii jakby żywcem wziętej z laboratorium Frankensteina wytrzeszczała na niego oczy zawieszona na ścianie głowa Samuraja, wykrzywiona w koszmarnym, nieludzkim grymasie. Potem pojawili się Łowcy o tysiącach postaci... Formy podlegające ciągłej metamorfozie. Ciała przeistaczające się płynnie jedno w drugie jak woda przelewana do różnokształtnych naczyń. I potwory przechodzące te przemiany i witające je żarłocznym gulgotem. Zerwał się przerażony i poczuł, że Dallith cała dygocze. Otulił ją płaszczem, ostrożnie, aby nie zakłócić jej snu, odwróciła się jednak i wyszeptała: - Nie śpię... - wiec z troską otoczył ją ramieniem. Powinnaś wypocząć - rzekł. - Jutro zapowiada się dzień pełen wrażeń. - Uświadomił sobie cały bezsens tych wszystkich patetycznych słów, którymi przemawiał do przyjaciół i czuł, jak narasta w nim idiotyczny, nieodparty śmiech. Zorientował się, że to jeden z symptomów histerii, pohamował się wiec jak umiał najszybciej. - Cieszę się, że przynajmniej Rianna zdołała zasnąć - westchnęła Dallith. Otaczała ich wręcz namacalna cisza. Dane leżał na wznak, dręczony sprzecznymi uczuciami. Tuż przy boku czuł dziewczęce ciało, ciepłe i gładkie pod cienkim materiałem tuniki. Pragnę Dallith... Kocham ją... Że też właśnie w tej przeklętej chwili przychodzi mi to do głowy! Jak by to powiedziała Rianna? „Ślepy instynkt w obliczu śmierci...”. Dlaczego miałbym być inny od klasycznego małpoluda? - Tak, ale Dallith nie chciała tego w ten sposób... Sama mu to mówiła. Nie chciała parzyć się jak zwierzę w obliczu śmiertelnego zagrożenia, kierowane instynktem zachowania gatunku. I nagle - ramiona dziewczyny oplotły go w ciemności mocno, lecz delikatnie, jakby z nieopisanym współczuciem. - Pragnę tego, czego ty pragniesz - wyszeptała - i nic na to nie poradzę. Może sama, w głębi duszy nie chciałabym tego... Ale jestem z tobą i odczuwam tak, jak ty. To prawdziwe uczucie, Dane. Uwierz mi - jak najbardziej realne. Mocno przyciągnął ją do siebie. Poczuł na twarzy oddech dziewczyny i zatracił się bez reszty w jej uległym i całkowitym oddaniu. W tej jedynej chwili, zdawałoby się tak krótkiej, po raz pierwszy od wielu dni zapomniał o przytłaczającym, ceglastoczerwonym dysku Świata Łowców, o samurajskim mieczu, o cieniu śmierci, o Łowach i o Łowcach. Jeszcze długo potem trzymał ją w ramionach, a ona tuliła jego głowę do swych drobnych piersi. - Teraz zaśnij - mówiła. - Proszę, zaśnij, jeśli możesz... - tkliwy szept owionął jego usta i Dane zapadł się w bezdenną otchłań snu i ciszy. Ciemność pogłębiała się znacznie, gdy czerwony Świat Łowców, zmierzając ku zachodowi, zawisł nisko nad horyzontem. Dane zerwał się, czując dotknięcie szponiastej łapy Arataka, która nagle spoczęła na jego plecach. - Przepraszam, że cię niepokoję - mruknął jaszczur - ale padam z nóg. Cliff Climber śpi już od paru godzin. Ziemianin usiadł, uwalniając ze swych objęć Dallith która spała cicho u jego boku. Przykrył dziewczynę płaszczem i skinął głową na znak zgody. - Jasne. Odpocznij trochę - rzekł krótko i zajął miejsce Arataka na najwyżej położonym punkcie zbocza niewielkiego pagórka. Olbrzymi gad położył się, zakrywając głowę połą płaszcza i znieruchomiał. Cliff Climber, zwinięty w kłębek, wyglądał stąd jak pulsująca rytmicznie, ciemna, chrapiąca piłka. Minęło kilka minut i jakiś mroczny kształt poruszył się wśród cieni. Dane w mgnieniu oka był na nogach, z mieczem w dłoni, lecz Rianna rzekła spokojnie: - Nie budź Dallith. Ja się wyspałam, ale myślę, że ona... czuwała większą część nocy. Ruchem głowy zachęcił ją, aby usiadła, zadowolony z jej towarzystwa. Milczeli. Po jakimś czasie jej dłoń - drobna, lecz mocna, ukradkiem ścisnęła jego rękę. Delikatnie odwzajemnił uścisk. Siedzieli tak, ramię w ramię w rzedniejącym mroku, wyczekując pierwszego rozbłysku na horyzoncie - zwiastuna nadchodzącego świtu. Wreszcie Rianna zerknęła na Arataka, który przez sen odrzucił okrycie i emanował cały w ciemności błękitnym blaskiem i rzekła: - Gdyby Łowcy mieli jakieś wątpliwości, nasz świecący jaszczur aż za dobrze posłuży im za drogowskaz. Przed nastaniem nocy musimy coś na to poradzić. - Masz rację - przytaknął Dane i na tym skończyła się rozmowa. Słowa nie były im potrzebne. Czuwali w milczeniu, zamyśleni, mając oczy i uszy szeroko otwarte. - To dziwne - rzekła w pewnej chwili wśród kompletnej ciemności, bowiem Świat Łowców zniknął za krawędzią odległego wzgórza. - Jestem naukowcem. Spędziłam większość mojego życia badając pozostałości egzystencji innych ludzi i byłam szczęśliwa, że taki zawód wybrałam. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że tak zaangażuję się w walkę o własne życie. Przeraziłabym się na samą myśl, że będę gotowa walczyć... Może jestem mniej cywilizowana niż sądziłam? - Ktoś z kręgów mojej kultury rzekł, że cywilizacja jest jedynie cienką powłoczką pokrywającą pierwotną małpę. - Obawiam się, że ta warstewka w moim przypadku jest wyjątkowo cienka. Lecz prawdę mówiąc, nie czuję się z tego powodu nieszczęśliwa, Dane. W każdym razie nie tak, jak Dallith. Ona jest naprawdę cywilizowana. Dallith. Czuł jeszcze tamten dotyk na swej skórze... - Tego bym nie powiedział - odparł. - Reakcje Dallith są zależne od dominujących nastrojów otoczenia. Może jest cywilizowana tylko dlatego, że przebywa wśród cywilizowanych ludzi? - Może... Dane, co ty w ogóle o tym myślisz? - O Polowaniu? - Upewnił się i przerwał, aby zebrać myśli. Uświadomił sobie, że właściwie tu, na miejscu nawet ani trochę nie zastanawiał się nad polowaniem. Zły, pełen obaw, niechętnie ustąpił przed tą koniecznością. Od samego początku zdawał sobie sprawę, że w głębi duszy, niezależnie od rozumu, na samym dnie świadomości czaił się atawistyczny odzew na śmiertelne wyzwanie. Przez całe życie był poszukiwaczem przygód, uciekającym od cywilizowanego świata, wpadającym z jednych krańcowo niebezpiecznych fascynacji w inne. Czemu miało służyć zgłębianie tajników sztuk walki Wschodu? Czy zdobywanie niedostępnych szczytów gór? Albo samotna żeglarska wyprawa w podróż dookoła świata? Czy nie było to balansowaniem na krawędzi największego ryzyka, igraniem ze śmiercią, grą o największą stawkę - o życie? Ale tym razem nie stanął twarzą w twarz ze ślepymi siłami natury, takimi jak sztormy czy góry lodowe bieguna północnego, lecz z przebiegłymi, żywymi przeciwnikami, gotowymi na wszystko i zdającymi sobie sprawę z jego inteligencji i siły. - Przypuszczam - rzekł po dłuższym namyśle - że ja również nie należę do zbyt ucywilizowanych... Zapadło długie, co najmniej godzinne milczenie. Dopiero blask wstającego słońca, który sprawił, że mogli wyraźnie widzieć się nawzajem, skłonił Dane’a do przerwania ciszy: - Obudźmy lepiej innych - rzekł z żalem, że zakłóca te, ostatnie może, chwile spokoju. Odezwał się jednak nie z powodu przypłwu nagłego leku przed nieuchronnością zbliżających się Łowów, lecz dlatego, że w ciągu tych wielu godzin, wśród narastającej burzy uczuć pojął, że Rianna razem z nim przygotowuje się do walki. Zdał sobie sprawę, że w ciągu tej jednej nocy połączyła ich zażyłość, silniejsza niż seksualny kontakt przed kilkoma tygodniami. Zarówno Rianna, jak i Dallith mają racje - stwierdził w myśli - wspominając ulotne chwile uniesień. W obliczu niebezpieczeństwa taka reakcja jest bardzo ludzka i naturalna, nawet nieunikniona. Żadne z nas nie ponosi za to winy. Byłem skończonym idiotą, zawracając głowę sobie i innym w takiej chwili. To nieważne, przynajmniej nie teraz... jeszcze nie. Teraz liczą się tylko Łowcy! Cliff Climber przeciągnął się, tłumiąc w gardle głęboki pomruk. Wysunął pazury i nagle zerwał się, stając błyskawicznie w bojowej pozycji. Wróciła pamięć, a wraz z pamięcią opanowanie. Mekhar rozluźnił mięśnie i potoczył wkoło dzikim wzrokiem. - Tu gdzieś jest woda - oświadczył. - Jestem za tym, aby szybko umyć się, napić i ruszyć na Łowców! Pognał susami w kierunku miejsca, z którego dobiegał szum wodospadu. Dane ruszył za nim, oglądając się na Dallith, wygładzającą na sobie tunikę. Czuł się nierozerwalnie związany z towarzyszami niedoli i był zadowolony, że ma Cliffa Climbera u swego boku. Dane wsunął głowę pod wodospad. Rozkoszny dreszcz przeszył jego ciało tysiącami lodowatych igiełek i poczuł napływającą fale adrenaliny. Świetnie! Tego mi było trzeba - pomyślał. Obejrzał się. Z sympatią powitał Arataka, gdyż olbrzymi jaszczur już pędził ich śladem. Szczegóły otoczenia rysowały się z niezwykłą wyrazistością w świetle poranka. Wdzierały się w świadomość lśniącą czystością nowych kształtów, jakby dopiero wyszły spod ręki Stwórcy, świeże, lecz zjawiskowe i jakby nierealne. Dane ogarnął towarzyszy spojrzeniem pełnym troski i ciepła, nim zdecydował z energią: - Pozostała nam ledwie godzina do pełnego wschodu słońca. Musimy pomyśleć nad znalezieniem dobrego schronienia. ROZDZIAŁ DWUNASTY Powoli nastał dzień. Blask zalał horyzont, gdy pomarańczowe słońce ukazało się spoza skłębionych obłoków. Jego promienie rozświetliły skaliste pustkowie, na którym widać było ostre kontury wzgórz wyrastających z dolin porośniętych z rzadka kępami skarlałych, poskręcanych zarośli. Skaliste zbocza ziały gdzieniegdzie mrocznymi otworami jaskiń. Na krańcach widnokręgu zaznaczały się ciemne, regularne kształty, które Dane w nocy uznał za budowle. Teraz, okazało się, że są to ruiny miasta: połamane wysokie wieże, fasady budynków bez dachu, a nieraz i bez bocznych ścian i przypór... Tam znalezienie kryjówki nie powinno nastręczać trudności. Lecz każde wybrane schronienie mogło okazać się pułapką. Dane z miejsca odrzucił wiec propozycje Rianny, aby schronić się w jaskiniach, gdyż tam bez trudu mogli zostać zaatakowani i zablokowani od strony wejścia. - Założę się, że po dziewięćset którymś cyklu Łowów - rzekł Ziemianin przekonany o słuszności takiego rozumowania - Łowcy znają skalne labirynty jak własną kieszeń. Większość jaskiń ma więcej niż jedno wejście. Byłoby po nas, gdyby zaatakowano, na przykład z obydwu stron... Dane zamyślił się. Podobna pułapka mogła czyhać w każdej ze zrujnowanych budowli. Trzeba było uciec się do jakiegoś podstępu... Zwołał grupę. Oddalili się od wodospadu i ostrożnie ruszyli przez dolinę, zajmując ustalone wcześniej pozycje bojowe. Zgodnie z planem Dane’a Aratak kroczył na samym przedzie z olbrzymią, nabijaną guzami maczugą i małym toporkiem za pasem. Oczywiście „mały toporek”, jak nazywał go jaszczur, lub „podręczna siekierka skautowska chłopców Pana Bunyena”, jak mawiał zwykle Dane, był na tyle duży i ciężki, że człowiek z trudem mógłby objąć obiema rękami stylisko topora. Zdołałby, co prawda, unieść ostrze nad głowę i z ledwością opuścić, jednakże nigdy nie dałby rady zamachnąć się nim po raz drugi. Pozycję obok jaszczura Dane wyznaczył sobie. Stąpał więc czujnie w odpowiedniej odległości od Arataka, gotów w każdej chwili dobyć miecza. W drugiej linii maszerowała Rianna uzbrojona w długą włócznię i sztylety. Po jej prawej stronie, nieco z tyłu, bezszelestnie i miękko skradał się Cliff Climber. Bacznie obserwował okolicę, mrużąc bystre, złote oczy. Tyły ubezpieczała Dallith gotowa błyskawicznie ostrzec przyjaciół i w razie potrzeby użyć swej procy. Dane przestrzegał wszystkich, aby nie zblżali się do niskich zarośli, gdyż tylko Rianna i Mekhar byli prawdziwymi mistrzami w walce wręcz i posiadali broń przydatną w bliskim starciu. Zarówno Aratak, jak i ja potrzebujemy przestrzeni - tłumaczył Dane - dla skutecznego zamachu miecza, maczugi czy topora. Dallith natomiast musi mieć przestrzeń do strzału. Jeśli jednak zdołają nas podejść, musimy być gotowi na wszystko. Wędrowali przez skaliste pustkowie z bronią w pogotowiu i nerwami na wodzy, wypatrując wyżej położonego kawałka gruntu, najlepiej szczytu urwistego zbocza, gdzie wróg nie mógłby podkraść się niepostrzeżenie. Ziemianin był niemal przekonany, że wraz ze wschodem słońca całą okolice pochłonie fala walki, a pogrążona w ciszy przestrzeń wypełni się szaleńczym zgiełkiem bitwy i fontannami przelanej krwi. Tymczasem przemierzali krainę, jakby nietkniętą do tej pory ludzką stopą, po której, oprócz nich, nie stąpała żadna żywa istota. Łowy będą trwać dwanaście dni - rzekł do siebie Dane i zaklął w duchu. - Niech to diabli! Dwanaście dni i ani chwili wytchnienia! Nie wolno nam osłabić czujności nawet na minutę... Długa droga przed nami. Im dalej dojdziemy, unikając bezpośrednich starć, tym większa obawa, że zauważą naszą formacje bojową i zdążą się przygotować do decydującego spotkania. Mijała godzina za godziną. Słońce stanęło w zenicie i sunąc powolnym łukiem staczało się ku linii horyzontu. Krótki dzień zamierał, przesycony barwami zmierzchu, a Łowcy nie dali znaku życia. Wędrowcy nie dostrzegli też innych Ofiar. Znużeni przystanęli w pobliżu sterty głazów, gdzie naturalne źródło tryskało wprost ze skalnej szczeliny. Tam posilili się słodyczami i zabranym z uczty prowiantem. Rianna oddaliła się na moment, lecz Dane zauważył ją w chwili, gdy zamierzała skryć się za rumowiskiem. - Rianno! Wracaj natychmiast! Zapomniałaś?! Zawsze trzymajmy się razem! Ze zdumieniem uniosła brwi. - Doskonale pamiętam, Dane, twoje przestrogi, lecz co ma zrobić ten, któremu daje się we znaki... naturalna potrzeba? - spytała z lekką ironią. - Hmm... Przynajmniej weź ze sobą Dallith - rzekł nieco zakłopotany. - I nie oddalajcie się poza zasięg głosu. Dopóki nie znajdziemy się w jednej z wyznaczo- nych, nocnych stref bezpieczeństwa zaraz po zachodzie słońca, gdzie będziemy mogli posilić się i spokojnie wypocząć, nie odłożymy broni nawet na minutę - dodał tonem nie znoszącym sprzeciwu. - I tutaj mam nad wami przewagę, małpoludy - rzekł Cliff Climber, krzywiąc się złośliwie - moja broń jest zawsze w moich rękach i to gotowa do użytku w każdej chwili. Mimo przechwałek, gdy tylko Dane oddalił się od grupy w wiadomym celu, Mekhar znieruchomiał, czujny, spięty do skoku. Aratak czuwał także, nie wypuszczając z łap ogromnej maczugi. Łowcy, rzecz jasna, mogą nas śledzić cały czas. Nawet teraz, idąc naszym tropem. Chcieliby mieć jakieś pojęcie o naszej broni, sprawności i dyscyplinie - pomyślał Dane. Poprawił na sobie ubranie, rozejrzał się i zdecydował, aby zrobić postój nieco dalej. Widniał tam kręty, urwisty wąwóz, prowadzący wprost na północ, pomiędzy długim masywem potężnych wzgórz u stóp zrujnowanego miasta. - Musimy ominąć wzgórza... pomyślał Dane. - Łowcy będą tropić nas do krańca doliny i dopiero tam prawdopodobnie zastawią na nas pułapkę. Mimo to musimy dotrzeć do najwyższego punktu w dolinie przed zachodem słońca i tam się schronić. Zatrzymamy się i rozejrzymy po okolicy, aby znaleźć neutralne obszary oświetlone żółtymi światłami. Łowcy traktują nas jak bydło, które popędzi do wodopoju i z pewnością czają się w pobliżu stref bezpieczeństwa aby schwytać nas, zanim wejdziemy do środka. Wiedzą, że nie przetrzymamy dwunastu dni bez jedzenia i spokojnego snu... Po tych rozważaniach Dane wybrał najdogodniejszą dla grupy drogę, a przyjaciele podążyli bez sprzeciwu jego śladem. Idące za Aratakiem kobiety przystanęły u podnóża skalistego zbocza, rozglądając się czujnie dookoła. Cliff Climber zaś starał się przez cały czas dotrzymywać Ziemianinowi kroku, nie chcąc pozostać w tyle. Dane dotarł pierwszy na szczyt wzgórza i oczekiwał na Mekhara. Wreszcie ujrzał zbliżającą się kocimi ruchami sylwetkę i postąpił krok w jej kierunku. Opatrzność ostrzegła go w ostatniej chwili. - To nie Cliff Climber! - stwierdził zdumiony. Ten miecz! Zanim w pełni uświadomił sobie zagrożenie, wiedziony instynktem chwycił za broń. Stanął w pozycji bojowej, celując ostrzem w gardło Mekhara, a człowieklew na jego widok sprężył się, gotów do walki. Dane’owi zaschło w gardle, czuł przyspieszony łomot serca, a w skroniach pulsujące tętno krwi. - To oni! - przemknęło mu przez głowę. Poczuł lęk i ulgę jednocześnie. Wieloletni trening zrobił swoje. Serce uspokoiło się powoli. Dane zapanował nad ciałem i przywrócił jasność myśli. Wahał się przez chwilę. - Czy to Łowca? Czy jedna ze Świętych Ofiar? Może w rzeczywistości nie ma żadnych Łowców? Może podpuszczają nas, abyśmy śledzili się nawzajem? - Kim jesteś? - wrzasnął do nieznajomego. Głos nie sprawił mu zawodu - nawet nie zadrżał. - Czego chcesz?! Czy mnie właśnie ścigasz?! Ziemianin miał zapewne w zanadrzu jeszcze parę podobnych pytań, lecz Mekhar ze zwierzęcym rykiem wściekłości skoczył do przodu. Dane w ostatnim przebłysku świadomości zdążył jedynie zablokować śmiercionośny cios w głowę. Ciało istoty zadygotało, zatrzymane w pół obrotu i Dane kopniakiem powalił przeciwnika na ziemię. Kotokształtny sprawnie opadł na cztery łapy, odskoczył na bezpieczną odległość i sięgnął po broń. Dane stanął pewniej w lekkim rozkroku, uważnie obserwując uzbrojonego napastnika. - A więc kolej na lekcję szermierki? - rozochocił się Ziemianin, przyjmując klasyczną pozycję. Musiał ją jednak zmienić, gdyż rapier Mekhara był długi, prosty i dużo lżejszy od samurajskiego miecza, więc Dane przerzucił go do lewej ręki, aby na chwilę odciążyć prawą. Wahał się. Dosięgnie mnie! Ma możliwości florecisty! - pomyślał z lekkim strachem. - I robi świetne uniki! Oczywiście panuje tu słabsza grawitacja, księżyc jest mniejszy o połowę od jego rodzinnej planety - nic dziwnego... Nie było czasu na zastanowienie. Długie, smukłe ostrze przemknęło błyskawicznym sztychem w kierunku piersi Dane’a, który odparował cios i odskoczył, podczas gdy rapier Mekhara śmignął nad jego prawym ramieniem. Następne pchnięcie Dane odbił jednym ruchem ręki. Człowiek-lew cofnął się o kilka kroków, ponownie unosząc ostrze nad głową. Ze świstem wprowadził je w ruch wirowy i odbił cios, który zamiast rozpłatać mu czaszkę, zaledwie ją drasnął. Teraz z kolei Dane odskoczył przed młyncem, zdolnym zwalić z nóg każdego w polu rażenia. Stwór zacharczał głucho, wydając dźwięki obce ludzkiej mowie. Przeciwnicy mierzyli się wzrokiem, stojąc twarzą w twarz, nie dalej niż trzy kroki od siebie. Mekhar ryknął i zaatakował ostro. Krwawił z płytkiej rany na głowie. Dane nie mierzył już w gardło przeciwnika. Zamaszystym ruchem podniósł miecz. „Chudan no kamae! Jodan no kamae!” okrzyki towarzyszące technikom karate mimowolnie wyłoniły się z zakamarków pamięci, a całym ciałem zawładnęły trenowane latami odruchy. Dane, przybierając perfekcyjne, niemal taneczne figury, ustawił ostrze pod odpowiednim kątem... Człowiek-lew z kocią zwinnością skierował rapier w odsłonięty teraz brzuch Dane’a, ten jednak wcześniej rzucił się do przodu. Samurajski miecz dosięgnął ręki Łowcy poniżej łokcia. Dłoń ściskająca gardę potoczyła się na ziemię. Mekhar wydał przeraźliwy wrzask bólu - skowyt ni to zwierzęcy, ni to ludzki. Nagle obrócił się, zgięty wpół i nadział się prosto na ostrze Dane’a, które zanurzyło się w jego krtani. Nieoczekiwanie, wbrew wszelkiej logice, kocur rzucił się na ziemie w poszukiwaniu uciętej kończyny. Pochwycił ją i umknął poza zasięg ciosów. Pełznąc zygzakiem wdrapał się na najbliższe zbocze. Na mgnienie oka zaskoczenie i zdumienie osadziło Dane’a w miejscu, zanim z determinacją ruszył w pogoń. Każdą żywą istotę musiała w tych warunkach spotkać pewna śmierć z upływu krwi! Stworzenie miało odciętą rękę, nie mówiąc o zabójczej ranie na szyi! Mekhar powinien być martwy bez dwóch zdań! A przecież... przecież żył! Co więcej - błyskawicznie wspinał się na zbocze i ani razu nawet nie potknął się ani nie zachwiał. Wreszcie stwór - Łowca? - zniknął za pojedynczą skałą. Ostrożnie, z obnażonym mieczem w dłoni, Dane podążył jego tropem, węsząc zasadzkę. Okrążył głaz, podkradając się z boku... Z okrzykiem zaatakował znienacka - i zdębiał. Za skałą nie było nikogo. Nikogo! Żadnego Mekhara - ani jego uciętej ręki. Nikogo! Nie było śladu krwi, jakby nawet jej kropla nie spadła na ziemię. Powrócił na miejsce walki, usta mu drżały, dyszał ciężko z wysiłku i zdumienia. Widział przecież krwawą ranę na głowie przeciwnika... Normalna na pozór krew broczyła też z bezwładnego kikuta i odrąbanej dłoni stworu. Posoka zrosiła ziemię na polu walki, ale w niewielkim stopniu, zaledwie w promieniu półtora metra od miejsca, gdzie Dane pozbawił go sporego kawałka górnej kończyny... Wyciekło nie więcej, niż kilka kropli krwi! Dane w zadumie schował miecz. Pierwsza przelana krew... - pomyślał z goryczą. - Kim lub czym był ten stwór? Jasne jak wszyscy diabli, że na pewno nie Mekharem. Dane miał już okazję ujrzeć na własne oczy, jak krwawił Cliff Climber na statku. Stwór jednak niewątpliwie do złudzenia przypominał Mekhara... Czyżby jakaś odrębna gałąź rasy kotokształtnych? Czy tym właśnie byli Łowcy? Po prostu jakimś odrębnym gatunkiem potomków wielkich kotów? Akurat! Myślałby kto! Uczłowieczony kocur, który jak gdyby nigdy nic bierze pod pachę swoją uciętą rękę i zmyka żwawo i beztrosko z rozpłataną arterią szyjną i nagle rozpływa się w powietrzu! Dane powoli schodził ze zbocza, wracając do miejsca, gdzie pozostawił przyjaciół. Aratak i Rianna już biegli mu na spotkanie, zaniepokojeni zapewne usłyszanym skowytem tajemniczej istoty. Z mieszanymi uczuciami Ziemianin uświadomił sobie, że opuścił towarzyszy zaledwie pięć minut temu. - Co to było? - wydyszała Rianna. - Łowca? Z początku myślałam, że to Cliff Climber... - Podobny na pierwszy rzut oka. Też tak sądziłem - odparł Dane ponuro - dopóki nie ujrzałem miecza. - Cliff Climber był z nami cały czas - wtrąciła Rianna pospiesznie. - Już mieliśmy ruszyć na pomoc. Dane... Czy go zabiłeś? - Zabiłbym, gdybym miał do czynienia z Mekharem... - westchnął i opisał przebieg walki. Przyjaciele wspólnie obejrzeli ślady krwi, lecz nie potrafili znaleźć wytłumaczenia. Cliff Climber otwarcie wszystko zlekceważył. Oczywiście nie wierzył w ani jedno słowo z opowiadania Ziemianina. - Twój ostatni sztych - ten w gardło - rzecz jasna chybił - oświadczył z politowaniem. Wtedy tamten po prostu ukrył się za głazem i... - I wlazł w skałę? - przerwał mu Dane, zirytowany. - Prawdopodobnie skrył się w pobliskich zaroślach - ciągnął niezrażony zarozumialec. - W pobliżu może znajdować się wylot jaskini. Pobiegł tam, kiedy nie patrzyłeś. Dane popatrzył na Mekhara ze złym błyskiem w oku i rzekł posępnie: - Czy ty potrafiłbyś podnieść swoją rękę i uciec, gdybym ci ją obciął, Cliff? Mekhar przecząco potrząsnął głową. - Prawdopodobnie zdawało ci się tylko, że mu ją obciąłeś. To twoja pierwsza walka, byłeś zbyt podekscytowany. Gdybyś go zabił, ciało leżałoby gdzieś w pobliżu. To jasne. Dane nie odpowiedział. Nie palił się do pojedynku z Cliffem Climberem, a wiedział, że po tym, co teraz odpowie, będzie musiał stanąć z nim do walki. W milczeniu obrócił się na pięcie i ruchem ręki przynaglił grupę do dalszej drogi. - W każdym razie uważam, że lepiej zrobimy, opuszczając tę dolinę - rzekł. - Jeśli pojawił się tu jeden Łowca, równie dobrze możemy natrafić na innych. Lecz nie ujrzeli ani żywego ducha podczas wspinaczki na krawędź górującego nad doliną urwiska. Bezpiecznie wydostali się na wielką płaszczyznę skalistego, pełnego nierówności terenu. Słońce, skryte za ruinami miasta, rozproszyło ostatnie, długie smugi płomiennego blasku. - Co to? - spytała Dallith, wskazując migotliwe światła na horyzoncie. - To księżyc. Nie, wybacz, przecież jesteśmy już na Czerwonym Księżycu. To Świat Łowców. Właśnie wschodzi... - stwierdziła Rianna, lecz Dane miał inne zadanie. - Nie. To żółte światła - orzekł. - Sygnalizują strefę neutralną i zachód słońca. Na dzisiaj koniec Łowów - do brzasku mamy spokój. Lepiej zejdźmy tam i postarajmy się o coś do jedzenia. Znużeni ruszyli w kierunku żółtych lamp. Dane był wykończony. Rianna dygotała z wyczerpania. Nawet Aratak zarzucił maczugę na plecy, zamiast nieść ją jak zwykle beztrosko na ramieniu. Światła wydawały się bardzo odległe, jednak sama świadomość ich istnienia dodawała otuchy i wzbudzała nadzieję tymczasowego bezpieczeństwa. Toteż Dane ruszył ostro w ich kierunku. Zastanawiał się tylko, czy uda im się dotrzeć do celu, zanim padną z nóg. Olbrzymi, ceglasty dysk Świata Łowców wynurzył się niemal w całości ponad zrujnowanym miastem, gdy wkroczyli w krąg żółtych reflektorów wyznaczających granicę strefy neutralnej. Cały ogrodzony obszar emanował olśniewającym blaskiem złocistych kuł zawieszonych na nieprawdopodobnie wysokich, metalowych masztach. Wewnątrz ogromnego świetlistego kręgu o powierzchni co najmniej czterech akrów nieprzerwanie krzątał się tłum Serverów. Roboty krążyły nieustannie to tu, to tam, sunąc tak gładko jakby skały, zarośla i omszałe głazy nie stanowiły dla nich przeszkody. W obrębie kolistej enklawy prócz potężnego stworzenia, do złudzenia przypominającego niedźwiedzia, które spało głęboko zwinięte w kudłatą kulę, nie było innych istot żywych. Obok nieznajomego walały się niedojedzone resztki obfitego posiłku. A inni? To jasne. Musi tu istnieć wiele innych stref bezpieczeństwa. Reszta Świętych Ofiar znalazła schronienie gdzieś indziej - wydedukował Ziemianin. - Dołączymy do nich prędzej czy później, jeśli pożyjemy wystarczająco długo. W centrum świetlnego pierścienia, w ogromnych koszach, zgromadzono pożywienie wszelkiego rodzaju. Każda z ofiar mogła jeść ile dusza zapragnie. Żywność była oznakowana kolorowymi nalepkami w taki sam sposób, jak na Mekharskim statku. Oznaką nierozerwalnej więzi, jaką połączył Dane’a z towarzyszami miniony dzień i - co stwierdził nie bez satysfakcji - zdobycia wśród nich autorytetu przywódcy stał się moment tuż przed rozpoczęciem posiłku. Wtedy, jak na komendę, wszyscy zwrócili właśnie na niego pytający wzrok. - Najedzcie się do syta i kładźcie się spać lub odpocznijcie choć trochę. Bądźcie jednak gotowi na wcześniejszy wymarsz. Musimy uciec stąd jak najdalej jeszcze przed północą, zanim Łowy zostaną wznowione - rzekł, walcząc z sennością. - Bardziej potrzebuję snu, niż jedzenia - szepnęła Dallith. Mimo to podeszła i spróbowała kilka owoców, zanim otuliwszy się płaszczem ułożyła się na mchu i zasnęła. Inni szybko poszli za jej przykładem. Dane zatrzymał Arataka. - Prześpij się kilka godzin, ja będę czuwał. Obudzę cię za jakiś czas i zmienimy się. - Twoim zdaniem, Marsh, nie jesteśmy tutaj bezpieczni? Nie dowierzasz Łowcom? - zdumiał się dobrodusznie jaszczur. - Dowierzam jedynie nazwie, jaką sobie nadali. To łowcy Arataku, przede wszystkim łowcy... Przypuszczam, że nic nam tu nie grozi, ale nie mam ochoty wyjść o północy i wpaść im prosto w łapy. Spij, przyjacielu, kiedyś ci to wszystko wytłumaczę. Olbrzym posłusznie ułożył się na ziemi i wkrótce pochrapywał, emanując jak zwykle podczas snu, błękitnym blaskiem. Dane, doglądając śpiących towarzyszy, łamał sobie głowę nad strategią dalszego działania. Pozwolił Aratakowi na kilkugodzinny relaks, po czym zamienili się i sam trochę się zdrzemnął. Gdy wstał, wiedział już, co ma robić, jakby plan skrystalizował się podczas snu. Po cichu zbudził Cliffa Climbera i kobiety. - Niech każdy z was weźmie niewielką, poręczną paczkę z prowiantem, który ma wystarczyć na dwa-trzy dni - rzekł. - Może Łowcy faktycznie przestrzegają nocnego rozejmu i nie tkną nas palcem od zmierzchu do świtu? Ciekawe, czy sami zasypiają wtedy snem sprawiedliwego, czy wolą zabawę pod gołym niebem, popijawę przy ognisku i sprośne piosenki? Może mają własne enklawy wypoczynkowe? Czy pamiętacie test Mekharów, który zdecydował o naszej przyszłości? Założę się, że tutaj sprawy mają się tak samo. Gdybyśmy opuszczali strefy w ostatniej chwili, po długim śnie, to jeszcze po pierwszej, drugiej czy nawet trzeciej nocy celowo nie zaatakowaliby nas. I tak wcześniej czy później stępiłaby się nasza czujność. Nie dajmy się zwieść pozorom bezpieczeństwa, bo ani się spostrzeżemy jak nas posiekają na plasterki. Dlatego od tej chwili będziemy obozować na otwartym terenie, pilnując się nawzajem i zmieniając warty. Do stref neutralnych będziemy wchodzić na krótko, zaraz po zmierzchu i raz na dwa, trzy dni, aby uzupełnić zapasy żywności. - To naprawdę ma sens! - zgodził się Cliff Climber. - Myślałem dokładnie tak samo. - Świetnie. To do roboty - Dane odszedł, aby wybrać lekkie i kaloryczne pożywienie, które powinni zabrać, na przykład: orzechy, suszone owoce, suchary z granulowanego ziarna. Gdy zobaczył ogromną masę jedzenia pojął, że kryje się za tym następny test. Łowcy nie chcieli zmuszać Ofiar do conocnych wizyt w strefach bezpieczeństwa. Dostarczali dużo więcej pożywienia, niż mogło być zjedzone za jednym razem. Chcieli wysortować spośród ściganych najinteligentniejszych i najbardziej czujnych, dając im dodatkową szansę, jeżeli byli na tyle sprytni, aby z niej skorzystać. Najzdolniejszej „zwierzynie” celowo przedłużano czas egzystencji, miała ona także specjalne przywileje podczas pościgu i walki, zagwarantowane do samego końca Łowów. Coś mi się zdaje, że nie zrobili tego dla naszego dobra - pomyślał Dane - ani dla szczytnej idei uczciwej gry. Chcą po prostu przeciągnąć polowanie i bawić się nami jak kot myszą. Jeśli dobrze się postaramy, aby musieli nas tropić naprawdę długo, tym bardziej nie ujdzie nam to na sucho. Przeżyje tylko kilku najlepszych - tych zostawią sobie na deser i wytłuką do nogi choćby ostatniego dnia Łowów... Jakże chciałbym uniknąć tego losu. Gdybym tylko zdołał przeprowadzić do końca całą naszą piątkę nietkniętą... Nie. Wybiegam myślą zbyt daleko. Muszę skoncentrować się na tym, jak przeżyć następny dzień i gdzie przetrwać dzisiejszą noc. Patrzył na Dallith otulającą się płaszczem, gdy chowała sakwy z suszonymi owocami i orzechami z przodu, pod tunikę. Włosy splotła w pojedynczy, długi warkocz. Przystanął obok dziewczyny i zagadnął szeptem: - Czy masz spinkę, lub coś w tym rodzaju, aby zwinąć i upięć warkocz na głowie? Gdy będzie wisieć ten piękny splot tak jak teraz, któremuś ze ścigających może okazać się piekielnie przydatny, aby szybciej cię schwytać. Dallith uśmiechnęła się nieśmiało. - Nie pomyślałam o tym - szepnęła. Drobiazg. Jeśli chcesz, mogę je zaraz obciąć. Delikatnie dotknął jasnych włosów i z żalem pogładził je koniuszkami palców. - Są takie piękne... - rzekł z wahaniem i odruchowo wtulił w nie usta. - Jeśli przeżyjemy, odrosną znowu - zdecydował. - Będę spokojniejszy, jeśli się ich pozbędziesz, aby nie ułatwiać sprawy prześladowcom. Dziewczyna wyjęła sztylet z jasnego, skórzanego pokrowca i błyskawicznym ruchem obcięła warkocz przy samej głowie. Opadł na ziemię. Dallith popatrzyła na Dane’a beztrosko się uśmiechając i odeszła. Przez moment śledził ją wzrokiem, po czym odruchowo schylił się i podniósł długi, jedwabisty, pachnący wiosną warkocz. Zwinął go w liczne pierścienie i wsunął za tunikę na piersi. - Dar damy mego serca... - westchnął, wspominając średniowieczny rycerski obyczaj. Gdy spostrzegł, że inni są zaopatrzeni i gotowi do drogi, przywołał ich gestem i ruszył w mrok, prowadząc swą małą grupę w nieznane. Zanim Świat Łowców znalazł się w zenicie, żółte światła neutralnej strefy skurczyły się na tle horyzontu, zamigotały i wreszcie znikły w oddali. Ułożyli się do snu na kilka godzin, ukryci za załomami skał na stoku wzgórza. O świcie wspięli się na szczyt, podążając w kierunku zrujnowanego miasta. W pewnej chwili, gdy niebo całkiem pojaśniało, dał się słyszeć daleki, ostry trzask miecza o tarczę i jakiś wysoki, przejmujący wrzask, agonalny skowyt... Potem krajobraz znów stał się cichy jak śmierć. Cichy jak śmierć... Cichy, jak każda śmierć, której był świadkiem do tej pory. Ile prawdy tkwi w banalnych frazesach... Późnym popołudniem dotarli do usypiska skalnego tworzącego podłużny pagórek. Przystanęli, aby odetchnąć, przełknąć nieco jedzenia i zaspokoić pragnienie wodą ze strumieni obficie spływających z kamienistego zbocza. Dane zdał sobie sprawę, że jest spięty do granic możliwości i pełen niepokoju. Nikt nie był w stanie wytrzymać gorączkowego napięcia, które narastało w miarę, jak Łowy zbliżały się ku końcowi. Ta gra była jednym wielkim szachrajstwem ukartowanym na korzyść Łowców, ponieważ wolno im było tropić ofiary, zmęczyć je, a później ruszyć do natarcia i wy tłuc bez pardonu. Oprawcy mogli bezpiecznie odpoczywać wiedząc, że ścigani ani nie przepadną bez wieści, ani nie zaatakują bez ostrzeżenia. Jeśli jakoś przez to przejdę, nigdy już nie będę polować dla sportu - obiecał sobie Dane żując mięso, wyglądające jak paski suszonej wołowiny, lecz które prawdopodobnie wołowiną nie było. Zerknął na zmęczoną Riannę, której głowa opadła na ramię. Dallith skończyła właśnie posiłek i stanęła na skale. Drobna, wychylająca się spomiędzy ostrzyżonych włosów twarzyczka czujnie obróciła się w jedną stronę, jakby dziewczyna wsłuchiwała się w jakiś daleki dźwięk. - Słyszałaś coś? - zagadnął Dane. - Nie...Nie sądzę. Nie jestem pewna... - odparła z wahaniem, jej rysy jakby się wyostrzyły. Zauważył, że wprost strasznie zmizerniała. Co to będzie później, jeśli wygląda tak już drugiego dnia Łowów? Jak długo jeszcze wytrzyma? Pozwolił towarzyszom odetchnąć jeszcze przez pół godziny, po czym zwołał grupę i rozpoczęli wspinaczkę po stoku długiego wzgórza. Jego wierzchołek mógł okazać się dobrym miejscem na nocleg, jeśli już zdecydowali się spędzić noc na otwartym terenie. Mogliby bez lęku wszyscy spać do północy, a potem czuwać na zmianę, nie obawiając się, że ktoś podkradnie się do nich nie zauważony. - Na szczycie bądźcie ostrożni - przestrzegał Dane, gdy ruszyli pod górę. - O tej samej porze Łowcy podeszli nas wczoraj. Może wolą atakować na krótko przed zachodem słońca? Ziemianin przyspieszył kroku, by zająć swe zwykłe miejsce na czele grupy, lecz Cliff Climber skoczył naprzód. - Teraz ja domagam się prawa do przewodzenia grupie! - rzekł hardo. - Wczoraj ty prowadziłeś i tobie w udziale przypadło przelanie pierwszej krwi. Teraz moja kolej. Czy chcesz przywłaszczyć sobie całą chwałę? Jeszcze będziesz przeklinał tę chwałę, przyjacielu - rzucił w myśli Dane, nie wyrzekł jednak głośno tych słów. Powoli zaczynał pojmować, jakie pobudki rządzą umysłem Mekhara. Człowiek, będący strategiem, miał wyostrzony zmysł praktyczny i w obliczu zagrożenia stawiał na skuteczność działania, aby przetrwać za wszelką cenę i nigdy nie zaryzykowałby życia dla niepewnych zaszczytów i chwały. Lecz Cliff Climber nie był człowiekiem, do skuteczności przywiązywał wagę nie większą niż do osiągnięć i badań naukowych. W gruncie rzeczy współdziałał z nimi wprost znakomicie pod warunkiem, że nie ponosił uszczerbku honor i miłość własna. Jeśli kocurowi sprawiało przyjemność dowodzenie grupą i, od czasu do czasu, ryzykowanie własną skórą, Dane czuł, że nie powinien mu się sprzeciwiać. - Jak by nie było i tak mam najczulszy słuch, pozwól mi iść przodem - dodał Mekhar gorliwie. Ziemianin wzruszył ramionami. - Prowadź więc, panie Bałwanie. Pogoń go włócznią Rianno, gdyby chciał zawrócić. Rozpoczęli wspinaczkę. Cliff Climber z zapałem sadził na czele długimi susami. Ścieżka była dość stroma. Rianna zostawała coraz bardziej w tyle, a kocur poruszał się miękko i zwinnie sunął po podłożu, strącając za sobą grad kamieni. Rianna potknęła się i upadła na kolana, z trudem chwytając równowagę dzięki włóczni, którą się podparła. Dane podtrzymał jej łokieć, więc szybko stanęła na nogi i ruszyła w dalszą drogę. - Pomóż lepiej Dallith rzuciła przez ramię i dzielnie kontynuowała przeprawę wśród głazów. Dane pochylił się, aby podać dłoń Dallith. Zauważył, że odległość między członkami grupy stale rośnie. Aratak pozostał daleko w tyle, a Cliff Climber zniknął z pola widzenia. Co za doskonała formacja bojowa! - pomyślał Dane z irytacją. - Rozproszyliśmy się po całym wzgórzu. Co za okazja dla Łowców! - Uniósł głowę. Chciał krzyknąć na Mekhara, żeby się zatrzymał i wtedy Dallith spazmatycznie wciągnęła powietrze wstrzymując oddech. W pierwszej chwili sądził, że przechwyciła jego obawy, lecz niemal równocześnie dobiegł go ostrzegawczy syk. Cliff Climber zeskoczył i przykucnął za okrągłym głazem, gestem nakazując innym, aby zrobili to samo. Dane niemal brutalnie pchnął Dallith, a potem Riannę w cień pobliskiej ogromnej skały. Sam rozpłaszczył się na kamieniach po przeciwnej stronie, Aratak zaś po prostu padł na ziemie. Nie było w pobliżu miejsca, w którym olbrzym mógłby znaleźć kryjówkę, lecz posiadając zdolność mimikry wtopił się w otoczenie przybierając kolor skał. Dane obserwował, jak Cliff Climber cicho wychylił się z ukrycia i kocim sposobem wspinał się zwinnie i bezszelestnie na sam wierzchołek wzgórza. Jest godny swego imienia* - pomyślał z uznaniem Dane. Dallith wydała stłumiony jęk, gdy człowiek-lew znieruchomiał w pełnym napięcia oczekiwaniu. Cokolwiek to jest - właśnie nadchodzi! - Dane nie miał co do tego wątpliwości. I wkrótce go zobaczył. Był podobny do lwa jak Mekhar. Ziemianin pamiętał kotokształtną istotę, którą pokonał i chyba o mało nie zabił. Mimowolnie zacisnął dłoń na rękojeści miecza gotów dobyć go w każdej chwili. Nastąpiła nagła, nieuchwytna zmiana w tempie oddechu Dallith, lecz zanim Dane zdążył się nad tym zastanowić ujrzał, jak Cliff Climber zerwał się i stanął na szczycie wzgórza. Jego sylwetka zarysowała się ostro na tle nieba, dumnie wyprostowana naprzeciw przybysza. Ten zwariowany Mekhar! Zamierza sam jeden wyzwać go na pojedynek! - wściekał się Dane. Obcy nie przystanął na widok Cliffa Climbera, lecz ruszył prosto w jego kierunku. A wtedy Mekhar - co było już zupełnie idiotyczne - odwrócił się i pomachał do nich beztrosko. - Wszystko w porządku - wrzasnął, a w jego głosie brzmiała nuta radości i ulgi. Przypiął kokardę mojego klanu. To jeden z moich ziomków! - zawołał jeszcze Cliff, po czym zeskoczył ze skały i pobiegł w kierunku obcego, pozdrawiając go słowami zwyczajowego powitania: „Bracia w sercu - towarzysze w boju”. Źrenice Dallith rozszerzyły się. * Cliff Climber - w jęz. ang. - górołaz (przyp. tłum.) - Nie, Cliff, nie! Stój! Wracaj! On jest... - nie dokończyła. Skoczyła z piskiem i uczepiła się kurczowo ramienia Dane’a, wbijając boleśnie paznokcie w jego skórę. - Dane! zatrzymaj go! Pomóż mu! To podstęp! Pułapka! Nagle schyliła się, chwyciła pierwszy lepszy kamień i błyskawicznie naciągnęła procę. Dane z wahaniem podnósł wzrok i ujrzał, jak Cliff Climber daje susa w stronę drugiego Mekhara z wszelkimi objawami radości i zaufania. Ujrzał błysk słońca na ostrzach stalowych szponów w chwili, gdy zagłębiły się w nie osłoniętym gardle Cliffa Climbera... Dopiero teraz Ziemianin z krzykiem chwycił za miecz. Żwir i drobne kamyki pryskały mu spod stóp, gdy bez tchu piął się na szczyt, nie bacząc, że w każdej chwili może potknąć się i nadziać na ostrze własnej broni. Patrzył z rozpaczą, jak Cliff Climber zachwiał się zalany krwią tryskającą z rany na szyi i zatoczył prosto na nieprzyjaciela... Z tyłu dał się słyszeć grzmiący tętent. Ziemia zadrżała pod stopami Arataka. Dane krzyknął po raz drugi, walcząc o utrzymanie równowagi na zdradzieckim stoku. Dwa ogromne koty turlały się po ziemi w śmiertelnym uścisku, zbryzgane krwią Cliffa. Mekhar usiłował dosięgnąć ślepi wroga, lecz słabł z sekundy na sekundę i gdy Dane dotarł do okrągłego głazu, za którym człowiek-lew krył się wcześniej, Cliff Climber zadygotał w ostatnim, agonalnym skurczu. Padł na wznak, a krew wciąż tryskała strumieniem z jego arterii rozszarpanej Pazurami wroga. Przeciwnik Mekhara powoli uniósł głowę i wpił w Dane’a płonący wzrok. Jedna z rąk Cliffa wciąż zaciskała się na szyi Łowcy. - O nie! - wzdrygnął się, gdy ujrzał z przerażeniem, że stalowe szpony zmarłego towarzysza tkwią głęboko w gardle mordercy, zaciśnięte w przedśmiertnym skurczu. - Biedny Cliff... - pomyślał Dane. - Zrobił co w jego mocy. Zabrał sukinsyna ze sobą. I wtedy stało się coś nieprawdopodobnego. Obcy przytrzymał obiema rękami martwe ramię Mekhara i nieoczekiwanie szarpnął głową w tył. Dane zobaczył na własne oczy, jak ostrza na zesztywniałych palcach towarzysza rozcinają krtań Łowcy. Strumień krwi buchnął z rany, lecz przestał płynąć równie nagle, jak się pojawił. Kotokształtny stwór wyprostował się powoli, bez śladu ran, nienaruszony i gotów do walki. Stanął twarzą w twarz z nadbiegającym Ziemianinem. Coś z impetem trzasnęło Łowcę w ramię, aż podskoczył i okręcił się w miejscu. - Pocisk z procy Dallith - stwierdził Dane mile zaskoczony. Z tyłu doszedł go odgłos miażdżonych i osypujących się kamieni. Te małe lawiny mógł spowodować jedynie Aratak swym ogromnym ciężarem, wdzierając się pod górę. Następny wystrzelony kamień zazgrzytał na skale za plecami Łowcy, który właśnie chwycił ciało Cliffa Climbera, jakby chciał je gdzieś zaciągnąć. Stwór zawahał się jednak, gdy zauważył, że jest w zasięgu ciosu Dane’a. Błyskawicznie puścił martwego Mekhara, okręcił się na pięcie i pomknął w górę urwiska, poruszając się z nieosiągalną dla człowieka prędkością. Przystanął dopiero na grani skalnego usypiska i po chwili ogromny głaz, wyważony ze swego miejsca, z rumorem potoczył się w dół, zmuszając Arataka do ucieczki, lecz na szczęście nikogo nie ranił. Po tym akcie bezsilnej zemsty Łowca zniknął za grzbietem wzgórza. Dane bez pośpie- chu ruszył pod górę. Dotarł do miejsca, gdzie widział intruza po raz ostatni. Jego przypuszczenia były słuszne - morderca Cliffa Climbera po prostu ulotnił się bez śladu. Zniknął zupełnie jak tamten. Wlazł na zbocze z poderżniętym gardłem! Czyli mój pierwszy śmiertelnie ranny, jak sądziłem, przeciwnik wcale nie jest martwy! - rozważał. Dane wrócił do towarzyszy. Dallith pochyliła się nad ciałem Mekhara. Przez moment sądził, że dziewczyna płacze, lecz obróciła ku niemu suchą, białą jak kreda twarz. - Czy to był... Łowca? - spytała urywanym głosem. - Tak. To był Łowca. I niech Bóg ma nas w swej opiece. Rianna uklękła obok skrwawionego Cliffa Climbera. Jej łzy kapały na płowe, zmatowiałe futro. Pochylając się, delikatnie zamknęła jego lśniące, żółte oczy. - Jego kapitan życzył mu honorowej ucieczki lub krwawej i honorowej śmierci... - szepnęła. - Stało się. Znalazł śmierć... Spoczywaj w pokoju, przyjacielu... Dane spojrzał na rozciągniętego u ich stóp martwego towarzysza broni, przejęty zgrozą. „Czy pragniesz przywłaszczyć sobie całą chwałę?” - pytał Cliff Climber i zamiast zbierać dla tej chwały krwawe żniwo pośród wrogów, padł pierwszy, biegnąc z ufnością prosto w objęcia śmierci... - Gdyby nie on, ja bym tutaj leżał - rzekł głośno Dane. Nie było jednak czasu ani na rozpacz, ani nawet na pogrzeb zabitego. - Jeśli ten Łowca ma gdzieś tutaj paru cwanych kumpli, to wpadniemy jak śliwki w kompot, gdy dopadną nas po tej stronie wzgórza. Ruszamy! - nakazał bezwzględnie. Rianna szlochając, próbowała protestować, tłumaczył więc łagodnie: - Nie pomożemy Cliffowi ginąc wraz z nim, Rianno. Gdyby żył, powiedziałby ci to samo. Miejmy nadzieję, że Łowcy wyczerpali swój dzienny limit i nie zechcą niebawem powrócić. Aratak otoczył Rianne długą, wielką łapą i odciągając ją krok po kroku, dodał: - On należy teraz do Wszechmądrości, Rianno. Jego ciało jest prochem, który do prochu powrócił. A swoją drogą, ty sama masz do spełnienia obowiązek wobec nas, a my wobec ciebie. Pójdź, moje dziecko... Dziewczyna uległa i wsparta na ramieniu jaszczura-filozofa odeszła, wstrząsana łkaniem. Także Dane odszedł pogrążony w smutku. Nawet nie przypuszczał, że Mekhar tak zintegruje się z grupą i stanie się jej niezastąpioną częścią i wiernym towarzyszem. Cliff Climber był nie tylko jednym z wojowników tworzących linie obrony, lecz również wielką indywidualnością. Dane rozumiał go doskonale i wiedział, że będzie mu brak tego zarozumiałego kocura, jego pogody ducha wobec przeciwności losu, a nawet jego totalnej arogancji, popedliwości i kompletnie nieobliczalnej natury. O jednego mniej... Czworo musi ruszać w dalszą drogę ku tajemnicy zagadkowych istot. Perspektywa nie przedstawiała się zachęcająco... Czy te przeklęte stwory w ogóle można zabić?! ROZDZIAŁ TRZYNASTY Wielką udręką podczas tej śmiertelnej rozgrywki był fakt, że dawno już utracili poczucie czasu. Dane nie miał pojęcia, czy minął właśnie piąty czy szósty dzień Łowów? Czas dłużył się wręcz w nieskończoność. Żyli w ciągłym napięciu, w obawie przed nieoczekiwanym atakiem i pewną zgubą. Czuwali w nieustannym, nerwowym lęku jak zwierzęta prowadzone na rzeź, instynktownie przeczuwające zbliżającą się śmierć. Od chwili, gdy utracili Cliffa Climbera - trzy, cztery czy nawet pięć dni temu? - nie napotkali ani Jednego Łowcy. Nikt ich nie niepokoił. Był, co prawda, moment, kiedy Dallith, słysząc jakieś chrapliwe odgłosy, ostrzegła pozostałych, aby wstrzymali pochód. Schronili się w zaroślach i wtedy z oddali dobiegł ich stłumiony trzask stali o stal i potworny, przedśmiertny skowyt. Skuleni, zbici w ciasną gromadkę, pragnęli tylko jednego - schować się choćby pod ziemię przed krwawym blaskiem wiszącego nad ich głowami słonecznego dysku. Spodziewali się, że zostaną zaatakowani, lecz nic się nie zdarzyło, a Dallith dopiero po dłuższym czasie uspokoiła się i odłożyła procę. - Odeszło - westchnęła z ulgą i niedowierzaniem. - Naprawdę odeszło! - Odeszło... - podchwyciła Rianna - to znaczy, nie żyje? - Skąd mogę wiedzieć... - Dallith bezradnie potrząsnęła głową. Teraz, w świetle dnia, Dane ujrzał z przerażeniem, jakie spustoszenie w organizmie i psychice dziewczyny uczyniło tych kilka dni pełnych napięcia i niepokoju. Wszyscy troje, nie licząc Arataka, byli ogorzali od słońca i pokryci warstwą kurzu. Dallith była bardziej pożółkła niż opalona i zdradzała objawy krańcowego wycieńczenia. Z każdym dniem jej ciemne oczy zapadały się coraz głębiej w wymizerowanej twarzy. Dziewczyna nigdy nie uroniła jednej łzy, nie narzekała, jednak z dnia na dzień sprawiała wrażenie bardziej wyniszczonej i niemal nieprzytomnej. Potrzebny jej wypoczynek! - myślał Dane z rozpaczą. - Potrzebny spokojny sen... I uwolnienie od leku. Wszyscy tego potrzebujemy, lecz Dallith najbardziej. Wyczuwa te przeklęte stwory nawet przez sen i być może dzięki niej utrzymaliśmy się przy życiu tak długo... Nadeszła pora odpoczynku. Usiedli więc, by odetchnąć pod osłoną skalnego urwiska. Znajdowali się u podnóża pasma wzgórz, które ujrzeli pierwszej nocy w pobliżu zrujnowanego miasta. Ruiny wznosiły się wysoko, na samym szczycie urwiska. Wiodły do nich spękane, smagane od wieków wiatrem i słońcem kamieniste, usiane mrocznymi otworami jaskiń zbocza, w których wykuto niegdyś labirynt rozpadających się teraz schodów i korytarzy. Rianna popatrzyła na gruzy budynków i rzekła cicho: - Chciałabym wrócić tu kiedyś, aby je zbadać... Ale w nieco innych okolicznościach. - A ja nigdy! - wzdrygnął się Dane. - Jeśli ujdziemy z życiem i opuścimy ten przeklęty Czerwony Księżyc, będę miał go dosyć na całe życie. Nawet na dwa albo trzy życia! - Nic nie rozumiesz - westchnęła Rianna. - Jeśli Łowy odbywają się od wieków właśnie tutaj, to miasto może być dziełem samych Łowców. - Albo, co bardziej prawdopodobne, dziełem jakichś istot, ściganych przez Łowców do upadłego i wymordowanych do nogi... - dodał Aratak i ciągnął posępnie - A kiedy wszystkie Ofiary były już martwe, te potwory ani myślały wyrzec się przyjemności polowania... - Bywają gorsze rzeczy - rzucił Dane, wspominając ziemską historię i szaleństwo wypraw krzyżowych. Nie mieściło mu się w głowie, żeby Arataka mogły w jakikolwiek sposób dotknąć trudy ostatnich dni. Lecz nawet ten olbrzym był w sposób widoczny zmęczony. Od stóp do głów wysmarowali go szarym mułem, gdyż już na samym początku Łowów, gdy obozowali na otwartym terenie, doszli do wniosku, że jego błękitny blask mógł ściągnąć całe zastępy Łowców. Tylko w taki sposób mogli ukryć tę mimowolną luminescencję. Na szczęście jaszczur uwielbiał muł, choć wkrótce uznał, że istnieje poważna różnica między rozkosznym ciepłem błotnej kąpieli a zaschniętą szlamową skorupą. Teraz skrobał bezmyślnie szarawy szorstki pancerz i wzdychał. Z przyjemnością wspominam baseny kąpielowe w rezerwacie... Mam nadzieję, że gdzieś wśród ruin znajdziemy wodę. Głos Jaja - oby jego mądrość trwała wiecznie - pouczał niegdyś, że „Uczta jest rozkoszą dla głodnego, lecz prawdziwy mędrzec, jeśli nie umiera z głodu, zrezygnuje z uczty na rzecz kąpieli”. Niestety! Ostatnio mam sporo okazji, aby na własnej skórze sprawdzić genialność wielu przysłów. - Święte słowa, przyjacielu - rzekł Dane, chwiejąc się na nogach ze zmęczenia. - Myślę, że musimy wejść do miasta i koniecznie znaleźć wodę. Nasza żywność wystarczy raptem na jeden dzień, ale wody nie mamy wcale, nawet do picia, nie mówiąc o kąpieli. - Mówiłeś, że boisz się jakiejś pułapki w ruinach - przypomniała Rianna. - To prawda. Ale miedzy zachodem słońca a północą możemy zaryzykować. Księżyc... Do diabła! Dla nas ten glob na niebie to właśnie księżyc - daje wystarczająco dużo światła, abyśmy odnaleźli bezpieczną drogę lub odkryli ewentualne zasadzki. O północy jednak musimy się stąd oddalić. Podejrzewam, że Łowcy wręcz uwielbiają bawić się tu w chowanego. Tym bardziej, że co głupsze Ofiary uznają z pewnością, że ruiny to świetne miejsce na kryjówkę. Rianna zerknęła na niebo. - Niedługo zachód. Dzięki niech będą opatrzności! Dallith ze smutkiem pokiwała głową. - Musimy wyostrzyć czujność. Zauważyłam, że nasi prześladowcy lubią atakować tuż przed zachodem słońca, gdyż wtedy Ofiary są zmęczone po całodziennym marszu. Łowcy mają szansę wymordować całą grupę od razu. Tak właśnie myślałem - potwierdził Dane. - Czyli najwyższy czas, żeby wybrać miejsce na obóz. Chodźmy. Chciałbym wejść do miasta o zmierzchu. Nie musimy się spieszyć - unikajmy starcia na obcym terenie. Długie dni wędrówki w ciągłej gotowości na ewentualny atak, w sposób naturalny utrwaliły najlepszy szyk bojowy. Za każdym razem, gdy co rano formowali go na nowo, Dane nie mógł odżałować braku Cliffa Climbera, którego czujność była niezastąpiona. Teraz, gdy pokonywali stromą grań niewielkiego pagórka, Dane spostrzegł lekkie drżenie zarośli u podnóża zbocza i lekki refleks światła na żółtopłowym futrze. Mekhar lub któryś z jego kotopodobnych krewniaków, identyczny jak dwóch poprzednich agresorów, krył się w gąszczu... Dane ostrzegł gestem towarzyszy. Zatrzymali się, formując linię obrony. Rianna uklękła na jedno kolano, wspierając drzewce włóczni o głaz za plecami. Aratak i Dane zajęli pozycje po jej obydwu stronach. Dallith wdrapała się na skałę i zamarła w oczekiwaniu z procą gotową do strzału. Człowiek-lew wyłonił się z zarośli, przeszedł parę kroków, lecz na ich widok nagle zawrócił biegiem i z powrotem dał nura w krzaki. Dane odetchnął z ulgą i opuścił miecz. - Nie sądzę, żeby to był Łowca - stwierdziła Dallith za jego plecami. - Był zbyt przerażony. Myślę, że to jedna ze Świętych Ofiar, takich jak my. - Nie możemy być co do tego stuprocentowo pewni - odparł. - Łowca, nie Łowca, ktokolwiek się zbliży - dodał w myśli - będzie przerażony na sam widok gigantycznej maczugi Arataka. Mądry myśliwy wolałby zapolować na inny łup. Sama głownia maczugi, dwukrotnie większa od ludzkiej głowy, budziła respekt... Dallith zeskoczyła ze skały. To stworzenie emanowało w inny sposób, niż istota, która zamordowała biednego Cliffa Climbera - stwierdziła zdecydowanie. - To emanowało... - tu zawahała się, dobierając słowa - jak sam Cliff Climber, tylko nie posiadało tyle odwagi. Prawdopodobnie któryś z mekharskich banitów. Jeden z tych, których Cliff nazwał pospolitymi opryszkami - podsunął Dane. Ogarnęły go mieszane uczucia. Z jednej strony chciał odnaleźć biednego, rannego być może, Mekhara, który, mimo wszystko, był krewniakiem ich zabitego towarzysza, choć nie posiadał jego męstwa. Z drugiej zaś strony, czuł dziwną awersję do poufałości z kimś, kogo Cliff Climber uważał za gór- szego od siebie i niegodnego przyjaźni. - Przydałby się nam jednak wzrok i słuch Mekhara - rzekł głośno. - Mogłabyś dzięki temu choć trochę odetchnąć, Dallith. Rianna odłożyła włócznie. - Nie mam powodów, aby darzyć Mekharów szczególną miłością - zauważyła ponuro. - To oni nas tu przywieźli. Jestem przekonana, że Łowcy werbują ich jak swoich. Cały ten rodzaj jest tak samo krwiożerczy... Dane nie odrzekł ani słowa, zajęty własnymi myślami. W gruncie rzeczy - doszedł do wniosku na koniec - równie dobrze mogliśmy widzieć Łowcę. Dallith nie musi być nieomylna. Rola Ofiary już mnie zmęczyła. To ja wolałbym teraz na nich zapolować. Była to wyjątkowo głupia myśl i na szczęście Dane o tym wiedział. Głupia dlatego, że nie mieli nawet pewności, czy Łowcę w ogóle można zabić. Ktoś, kto potrafi uciekać z rozpłatanym gardłem nie jest normalnym stworzeniem z krwi i kości. - Następnym razem, do diaska, zetnę łeb zupełnie, aż odpadnie i zobaczymy, czy ten figlarz będzie nadal taki rozbrykany - obiecał sobie w duchu. - Powinniśmy chyba ruszyć dalej? - przypomniał Aratak. - Nawet jeśli kocur był jedną z ofiar, jego śladem mogą iść Łowcy. Powoli schodzili w dół zbocza, do doliny po drugiej stronie wzgórza. Wybrali łatwiejszą ścieżkę, lecz liczyli się z możliwością zasadzki. Dane analizował przebieg dwóch ostatnich pojedynków. - Nawet gdybyśmy mieli skrzywdzić któregoś ze ściganych towarzyszy niedoli - zdecydował wreszcie - atakujmy każdego, kto przypomina napotkanych do tej pory Łowców. Nasi dotychczasowi przeciwnicy mieli postać Mekharów lub ich bliskich krewniaków. Kamuflaż był wystarczająco dobry, aby ogłupić Cliffa Climbera, który uznał, że ma przed sobą jednego z członków rodzinnego klanu. Musimy trzymać się z dala od każdego, kto choćby z grubsza przypomina Mekhara. - Wciąż nie jestem o tym przekonany - odrzekł Aratak z uporem. - Przypomnijcie sobie tamtego jaszczura ze Zbrojowni, który dokonał tej samej sztuczki ze znikaniem, co zabójca Cliffa Climbera. Nadal twierdzę, że w szeregach Łowców są przedstawiciele więcej niż jednego gatunku. Słońce zachodziło. Okryte futrem postaci obserwowały grupę z bezpiecznego dystansu. W pewnym momencie Dallith stwierdziła, że wyczuwa w pobliżu jednego z tropicieli, lecz nikt się nie pojawił. - W rzeczy samej to, że wędrujemy w grupie do pewnego stopnia nas chroni - przyznał Aratak. - Ale większość Ofiar może wziąć taką zorganizowaną formację za Łowców. - Z kolei Łowcy - dodał Dane - prawdopodobnie zaczną od nich, aby wybić najsłabszych. To samo zrobią z mniej sprytnymi lub naiwnymi, których wezmą podstępem jak biednego Cliffa Climbera. Aratak sposępniał, słysząc te słowa. - Chciałbym się mylić, Dane, ale jeśli nasi przeciwnicy należą do różnych ras, to na twoim miejscu byłbym bardzo ostrożny na widok człowieka usiłującego podejść zbyt blisko. - A niech to diabli! - parsknęła nagle Rianna. - Miałam rozwiązanie na końcu języka, ale w żaden sposób nie potrafię go sformułować. Słowo daję, aż głowa mi pęka! - Daj sobie z tym spokój. Oszczędzaj energię - przerwał jej Dane spokojnie. - Przed nami jeszcze godzina marszu. Będziemy odpoczywać dopiero po zachodzie słońca. Dłuższy czas wędrowali w zupełnej ciszy. Wtem, gdy Rianna wyszła z cienia rzucanego przez samotną skałę, Dallith podskoczyła jak oparzona, dała znak, aby wstrzymać pochód i sama ruszyła czujnie naprzód. Jej przyjaciele znieruchomieli w napięciu jak łanie próbujące złowić w nozdrza woń myśliwego. I stali tak, póki się nie odezwała. - Jeden z nich jest tuż, tuż... Tropi Ofiarę... Czuję emanacje różnych istot. Są przerażone... Ale zbliża się też ktoś inny... Mogę nawet wyczuć, że jest... - Urwała, gdyż tuż obok rozległ się przeraźliwy wrzask. Towarzyszył mu szczęk żelaza. - Walczą! Są nieco wyżej, na przełęczy! - wyciągnęła rękę w stronę miejsca, gdzie kamienne kolumny wznosiły się nad wąską rozpadliną, tworząc jakby niesklepioną bramę. Dane natychmiast wyszarpnął miecz z pochwy. - Do diabła! - rzekł. - Chcą pozabijać tych paru biednych sukinsynów, zanim dobiorą się nam do skóry. Marny nasz los, gdybyśmy nie działali zgraną paczką. Dlatego zachowają sobie nas na deser. W miarę możliwości będziemy walczyć z Łowcami ich własną bronią. Zacznijmy od zaraz, ratując z opresji tego nieszczęśnika. - Oszalał! - rzekła Rianna stanowczo, ale Aratak bez słowa zarzucił na ramię swą wielką maczugę i ruszył w kierunku rozpadliny. - We wspólnym działaniu tkwi głęboki sens - oświadczył - pod warunkiem, że zdołamy dotrzeć w porę z pomocą i odróżnimy oprawcę od ofiary. Stateczny chód jaszczura przeszedł w dudniący kłus. Dane pognał za nim. Dallith stała przez chwilę jak zamroczona, nim pobiegła ich śladem, a Rianna z ociąganiem ruszyła na samym końcu. W chwili, gdy Dane przeciskał się przez szczelinę, jego zapał zaczął stygnąć. Może to rzeczywiście istne szaleństwo? Wszystko buntowało się w nim na myśl, że mógłby siedzieć bezczynnie, gdy tuż obok właśnie kogoś mordują. Z drugiej strony - czy powinien ryzykować życie swoje, Arataka i obydwu kobiet, aby pomóc obcej, być może martwej już istocie? I w dodatku porywać się na coś, czego chyba nie sposób uśmiercić? Mamy przed sobą jeszcze co najmniej pięć dni drogi. Powinniśmy oszczędzać siły - pomyślał. Przedarł się przez szczelinę i przystanął. Przed nim, na przełączy w dole, rozciągał się jakby mały, naturalny amfiteatr. Rianna zajrzała mu przez ramię i wydała stłumiony okrzyk przerażenia. Jeden z Mekharów leżał jak martwy, odrzucony na ubocze. Drugi, wznosząc broń, podobną do popularnego w średniowiecznej Europie dwuręcznego miecza, stanął twarzą w twarz z potwornym człowiekiem-pająkiem - identycznym ze zwycięzcą ostatniego polowania, którego ujrzeli wśród zaszczytów i bogactw w Parku Gier, gdy przywieziono go z powrotem do Świata Łowców. Teraz Dane przekonał się naocznie, w jaki sposób ten stwór o wrzecionowatym, pozornie kruchym ciele, zdołał przetrwać zwycięsko czas Łowów. Człowiek-pająk w błyskawicznym tempie to przypadał do ziemi, to podskakiwał na czterech dziwacznie segmentowanych odnóżach, zwinnie unikając ciosów przeciwnika. Dane z zapartym tchem obserował będące w ciągłym ruchu cztery górne łapy potwora. Jedna z nich trzymała niewielką metalową tarczę, odbijając każde cięcie Mekhara z nieprawdopodobną zręcznością. Pozostałe trzy młynkowały z niebywałą szybkością lancami o ostrych, zębatych brzegach. Sam grot takiej włóczni był co najmniej tak długi jak ostrze miecza. W pewnym momencie Ziemianin ujrzał jak stwór przerzuca tarczę z jednej łapy do drugiej, nie zwalniając obrotów wirujących lanc. Pająk, nie przymierzając, żonglował bronią. O śmiercionośnych skutkach tego stylu Dane i jego przyjaciele mieli się za chwilę przekonać. Jeszcze nie zdążyli podejść do krańca urwiska nad przełęczą, gdy zobaczyli, jak drzewce włóczni zwaliło Mekhara z nóg, miażdżąc mu - z impetem staw kolanowy. Człowiek-lew upadł a drugie zębate ostrze śmignęło łukiem, celując w jego głowę, zdołał jednak odparować cios ciężkim mieczem i zerwał się natychmiast na równe nogi. Włócznia zakręciła młyńca ponownie. Tym razem Dane ujrzał, jak kotopodobny wojownik zaatakował w chwili, gdy twardy trzon uderzyć miał w środkowe partie jego ciała. Puklerz pająka odbił cios, odrzucając obosieczny, dwuręczny miecz daleko poza pole walki. Śmiercionośne ostrze zawirowało i niemal w tej samej chwili lwia głowa potoczyła się po ziemi. Korpus Mekhara zadygotał, fontanna krwi trysnęła z rozpłatanej szyi, po czym ciało zwaliło się w konwulsjach na ziemi i znieruchomiało. Dallith zachłysnęła się własnym oddechem - przeżywała potworny szok, Dane zaś wprost nie mógł oderwać wzroku od pola walki, będąc pod wpływem jakiejś atawistycznej fascynacji. Załatwił tego diabła! A właściwie nawet dwóch! Ciekaw jestem, jakiej sumy żądają Mekharowie za takie pajączki? - pomyślał z uznaniem i rzekł głośno - Jeśli skłonimy go, aby do nas dołączył, będziemy niemal niezwycieżeni. Rzucił okiem na istotę w dole - była zaaferowana czyszczeniem broni. - Zejdźmy tam! - przynaglił towarzyszy. - Weź pod uwagę, Marsh, jak bojaźliwe i wrażliwe są te istoty - przypomniał Aratak. - Pozwól, że zejdę pierwszy i pozdrowi? go w imię Mądrości Wszechświata. Chyba go nie przestraszę - zagrzmiał olbrzymi jaszczur, rzucił maczugę i ruszył po stoku ku przełęczy, wyciągając przed siebie otwarte, puste dłonie na znak pokojowych zamiarów. Dane spokojnie schował miecz. Rianna wyczekująco przystanęła za jego plecami, podtrzymując Dallith wstrząśniętą potwornym widokiem. Było jasne, że przeżywała przedśmiertną agonie Łowcy wraz z nim. Dane obrócił się i troskliwie ujął dziewczynę za ręce. Jej dłonie były lodowate i bezsilne. Przestraszył, się, że Dallith traci przytomność. Całkowicie tym zaabsorbowany usłyszał nagle głęboki, grzmiący bas Arataka. Zerknął przez ramie i ujrzał, że pająkowaty stwór cofa się pod skalną ścianę, osłaniając się tarczą. Długie lance najeżyły się groźnie i znów zawirowały w kosmatych łapach. - Nie obawiaj się - uspokajał donośnie Aratak. - Nie jestem Łowcą, lecz jedną z Ofiar jak ty. Dallith potrząsnęła ostrzyżoną główką, najwyraźniej dochodząc do siebie. Nagle zamarła w bezruchu, z napięciem wsłuchując się w dudniący głos jaszczura i próbując uchwycić sens jego słów. - Pozdrawiam cię w imieniu pokoju i Mądrości Wszechświata - perorował filozof. - Jeśli razem ruszymy przeciw wspólnym wrogom, nasze szansę przeżycia znacznie wzrosną. Czy rozumiesz, co mówię, dzielna istoto? Czy możesz mi odpowiedzieć? Dallith zadygotała. - Co się tam dzieje? Tam! Na dole! - spytała dramatycznym szeptem i nagle jej oczy zrobiły się ogromne z przerażenia. Wyrwała się z objęć Dane’a i Rianny i skoczyła na poszukiwanie procy. - Arataku! Arataku, uważaj! - krzyczała - To Łowca!!! Dane okręcił się na pięcie i ujrzał, jak stwór robi błyskawiczny wypad w przód, celując włócznią prosto w odsłoniętą pierś Arataka. Z bojowym okrzykiem dobył miecza i puścił się pędem w dół zbocza. Jaszczur okazał się pojętnym uczniem, gdyż natychmiast zastosował blokadę karate, której nauczył go Ziemianin i odrzucił lewą łapą pikę potwora na bok, prawą zaś wyrwał topór zza pasa. Wyrzucony z procy Dallith kamień świsnął w powietrzu i uderzył z głuchym trzaskiem w kadłub pająka. Stwór drgnął, nie tyle z bólu, co z zaskoczenia. Opanował się zaraz, lecz Aratak dzierżył już topór w dłoni. Ryknął i natarł, aż ziemia zadrżała mu pod stopami. Ostrze topora spadło z potężną siłą, lecz tarcza pająka precyzyjnie odbiła cios. Z jakiego stopu ją wykonano - nie wiadomo. Na pewno był on niesłychanie wytrzymały, gdyż o mało nie wyszczerbił stalowej krawędzi topora. Aratak musiał umykać przed kolejnym ciosem piki, Dane zaś pojął, że sama tarcza daje pająkowi ogromną przewagę, nie mówiąc o śmiertelnie skutecznych, młynkujących lancami ramionach. Znalezienie się w ich zasięgu było równoznaczne z wejściem między wirujące płaty śmigłowca. Samo drzewce włóczni, wprowadzone w tak szybkie obroty, mogło połamać kości każdej żywej istocie. A cóż dopiero te długie, hakowate ostrza o zębatych brzegach... Dane był już na dole i gnał na pomoc, powątpiewając czy zdoła uczynić dla przyjaciela coś więcej, niż pójść na śmierć razem z nim. Gdyby Aratak dzierżył maczugę, miałby wroga w zasięgu ciosu i może istniałaby jakaś szansa. W obecnej sytuacji długość włóczni decydowała o przewadze przeciwnika. Jaszczur nie mógł użyć topora, dopóki nie zbliży się do wroga na wyciągnięcie ręki. Tymczasem już w odległości pięciu metrów trafiał w zasięg wirujących włóczni. Gdyby pająk stosował normalną technikę prostego rzutu lancą, szala zwycięstwa przechyliłaby się na stronę Arataka, jeśliby doprowadził do starcia wręcz. Niestety, z taką ilością łap, zamienionych w śmiercionośne śmigła stwór mógł dla kaprysu strącić sprzed nosa muchę w locie. Następny pocisk przeciął powietrze trafiając stwora w środkowe partie ciała, gdzie tułów przechodził w szary, kosmaty odwłok. Pająk zatoczył się, zawodząc wrzaskliwie. Na mgnienie oka impet uderzenia zakłócił nawet obrotowy ruch włóczni. Ratując sytuację stwór wypuścił jedną z nich, celując w Arataka. Poszybowała potężnym łukiem i wirując w powietrzu osiągnęła cel, zwalając jaszczura z nóg. Drzewce uderzyło z siłą, która roztrzaskałaby każdą czaszkę, z wyjątkiem czaszki potomka gadziego rodu. Aratak zdołał, na szczęście, odtoczyć się poza zasięg ewentualnych ciosów, zanim przeciwnik odzyskał pełną kontrolę nad bronią. Właśnie wtedy Dane zakradł się chyłkiem z boku, próbując zajść pająka od tyłu. Jednak Łowca zauważył go. Lance skierowały się natychmiast w stronę nowego napastnika i tylko uderzenie kolejnego, wyrzuconego z procy kamienia, który trafił prosto w jedno z szarych, włochatych ramion, ocaliło Dane’a od pewnej śmierci. Ziemianin umknął potworowi z drogi. Nie miał najmniejszego zamiaru atakować, lecz chciał odwrócić jego uwagę. Blef udał się i obolały jaszczur zdołał w tym czasie dźwignąć się na nogi. Odwrót jednak okazał się nierealny - stwór był zbyt szybki. Następny pocisk Dallith świsnął w kierunku Łowcy. Kamień musiał go zranić, gdyż pająk silnie zatoczył się w tył. Dane podbiegł błyskawicznie i ciął go przez podbrzusze pokryte popielatą, szczeciniastą skórą. Ostrze z łatwością weszło w tkankę o konsystencji topionego sera. Nie popłynęła ani kropla krwi... Stwór zareagował natychmiast, lecz włócznia trafiła w ziemię. Dane zdążył odskoczyć, ocaliła go słaba grawitacja Czerwonego Księżyca. Na ostrzu jego miecza pozostała szara, lepka substancja. Śmignął następny pocisk, gdy Dane robił unik przed kolejnym ciosem. - Teraz, póki jest rozbrojony! - wrzasnął do Arataka. - Teraz, zanim znów się rozkręci! Niestety, jaszczur przestępował z nogi na nogę, próbując unieść topór i chwiał się niepewnie na boki, wciąż oszołomiony uderzeniem. I nagle Dane ujrzał Riannę, która opuściwszy włócznię jak bagnet, gnała na pole walki. Kochana dziewczyna! Może da nauczkę temu... - urwał, przerażony fatalnym odkryciem. - Och, mój Boże! Nie! Jej włócznia jest za krótka, a on ma tarcze! Jeśli nie zdołam go powstrzymać, i to już, zaraz, to po niej! Gorączkowo ocenił sytuacje i natarł, odwracając krzykiem uwagę człowieka-pająka. Nie znał żadnych specjalnych technik, aby unieszkodliwić oszczepnika. Zdecydował się wiec na tradycyjne, proste ciecie z góry. Wziął potężny zamach, unosząc ostrze aż za głowę. - Nie mam pojęcia - przemknęło mu przez myśl - jak dam sobie rade z tym przeklętnikiem... Nie jestem Don Kichotem, żeby walczyć z wiatrakami. W samą porę z pomocą przyszedł mu Aratak. Stanął u boku Dane’a już w pełni skoncentrowany, ryknął donośnie i zaatakował. Wirująca włócznia potwora przyspieszyła, tworząc w powietrzu zarys mglistego dysku. Nie wiadomo kiedy zniżyła się, znacząc krwawą rysę na piersi Arataka i wytrąciła oręż z rąk Rianny, wyrzucając w powietrze jego połamane szczątki. Śmiercionośny młyn sięgnął nóg dziewczyny. Jej straszliwy krzyk rozdarł cisze nadchodzącego zmierzchu. Dane bez namysłu, tygrysim skokiem dopadł najbliższego z pajęczych odnóży i ciął z całej mocy. Poskutkowało. Powinien pomyśleć o tym wcześniej. Olbrzymi odwłok zakołysał się i przeważył w tył. Stwór, tracąc równowagę, przerzucił pikę do drugiej łapy i cisnął, mierząc prosto w Dane’a. Ten jednak wytrzymał sił? uderzenia i odparował cios, biorąc następny potężny zamach. Jeszcze raz unósł miecz jak najwyżej i z całą siłą wyprężonych ramion uderzył w drugą nogę stwora po tej samej stronie. Okulawię poczwarę - pomyślał mściwie. To umożliwi nam przynajmniej ucieczkę. Ale poczwara, nauczona doświadczeniem, błyskawicznie wyszarpnęła nogę z linii ciosu. Za jej przygarbionymi plecami Dane ze zdumieniem spostrzegł Arataka, który z potworną siłą opuścił topór, celując w sam środek kosmatego kadłuba. Nie osiągnął celu. Człowiek-pająk, wykazując niesamowity refleks, wyrzucił w tył jedno z uzbrojonych ramion. Wprawiona w ruch obrotowy pika trafiła jaszczura w ramię, odrzucając go na odległość kilku kroków. Stwór wystrzelił w górę na trzech zdrowych nogach i okręcił się w powietrzu, lądując lekko jak piłka w bezpiecznym oddaleniu. Tam przycupnął i skulił się przyczajony, łypiąc spode łba rozbieganymi, przekrwionymi ślepiami. Dane na sekundę zwrócił uwagę na Riannę, która nieopodal leżała rozciągnięta na ziemi. Żyła, gdyż słyszał jęki. Jedna z jej rąk, nienaturalnie wykręcona, była całkiem bezwładna - być może zmiażdżona... Natomiast tunika z boku, po jednej stronie, mocno nasiąkła krwią. Aratak jakoś wyszedł cało ze starcia, choć ze zbolałą miną pocierał ramię w miejscu, gdzie dosięgło go twarde drzewce włóczni. Ciekawe, co knuje ta złośliwa bestia... Chce zwiać czy podstępnie zaatakować? - rozważał Dane. Człowiek-pająk nagle podniósł łeb i wydał wysoki, płaczliwy skowyt, identyczny z zawodzeniem Łowcy pseudo-Mekhara, zranionego przez Dane’a. Niemal w tej samej chwili dobiegł ich od strony wzgórza piskliwy krzyk Dallith siedzącej na szczycie skały. - Uciekajcie! Szybko! On wzywa pomocy! Błagam - uważajcie! Stwór zaatakował. Postawił na ziemi jedną z chwytnych łap, aby zajęła miejsce uciętej nogi. Teraz mógł znów posuwać się na czterech kończynach, zachowując równowagę. Ruszył z zatrważającą szybkością, dzierżąc włócznię w dwóch górnych łapach. W trzeciej, umiejscowionej niżej, trzymał tarczę, osłaniając wciśniętą w ramiona głowę i włochaty tułów. Aratak i Dane zaledwie zdążyli stanąć mu na drodze, gdy wystrzelony z procy pocisk trafił w jedno z pajęczych odnóży. Stwór zatoczył się na ułamek sekundy i nierozważnie opuścił tarcze w obronnym odruchu. Natychmiast jednak z powrotem osłonił łeb. Głowa musi być jego słabym punktem, skoro tak się o nią trzęsie - stwierdził Dane, bacznie obserwując wroga. Łowca był tuż tuż, ale szaleńczy kołowrót lancy zmusił wojowników do odwrotu. Ziemianin próbował zliczyć częstotliwość obrotów stalowego ostrza. Gdyby tylko udało mu się dopaść głowy potwora, zanim dosięgnie go wirująca śmierć... Kamienie, bez ustanku wyrzucane ręką Dallith, ze świstem przecinały powietrze o włos od kosmatego łba poczwary. Większość z nich odbijała się z grzechotem od powierzchni tarczy. Odgadła, że chodzi o głowę... Dzielna dziewczyna! - uradował się Dane. Nagle rozległ się suchy, ostry trzask. Stwór zadrżał, jedno z jego ramion zwisło bezwładnie, a włócznia opadła łukiem na ziemię. Dane bez namysłu rzucił się na wroga. Teraz albo nigdy! Tarcza na końcu długiej, kosmatej łapy wystrzeliła mu na spotkanie i nagle miecz Dane’a został wybity w górę, a odparowany cios odepchnął go w tył. Pogodzony z losem, patrzył bezradnie, jak stalowe, pełne zadziorów ostrze nieuchronnie zbliża się do jego krtani... I nagle potworna głowa Łowcy eksplodowała, bryzgając na wszystkie strony strugami lepkiej posoki. To jeden z kamiennych pocisków roztrzaskał czaszkę poczwary. Niemal jednocześnie topór Arataka odrąbał ramię, ściskające śmiercionośną pikę. Łowca padł, pulsująca krew tryskała rytmicznie ze zmiażdżonego czerepu. Dane, oszołomiony, zatoczył się i potrząsnął głową. - Czy to rzeczywiście jest martwe? - spytał z niedowierzaniem. Aratak najwyraźniej podzielał jego wątpliwości, gdyż na wszelki wypadek zamachnął się toporem i zatopił go w miejscu, gdzie włochaty kadłub łączył się z odwłokiem. Strumień czerwieni ledwo zdążył zabarwić ziemię i zniknął równie szybko, jak się pojawił. Upływ krwi został niewytłumaczalnym sposobem wstrzymany. - Uciekajmy! Nie ma chwili do stracenia - wrzasnęła Dallith. - Nadchodzą! Chodźcie tędy! Prędzej! Rzeczywiście. Mroczne sylwetki wynurzały się kolejno spoza dalekiej krawędzi urwiska. Dane wsunął miecz do pochwy i podbiegł do leżącej na ziemi Rianny. Gdy ją podnosił zachłysnęła się z bólu powietrzem, lecz zdrową ręką dzielnie otoczyła jego plecy. Po bolesnym grymasie jej ust poznał, że z trudem powstrzymuje się od krzyku, wziął ją więc na ręce i, jak mógł najprędzej, podążył w stronę kamienistego stoku. Aratak kroczył tuż obok. Wspinali się na zbocze w kierunku wijącej się z niecierpliwości Dallith, która wciąż trzymała procę w pogotowiu i gromadziła zapasy nowych pocisków. Aratak przystanął, aby podnieść swą maczugę i wtedy Dane zauważył, że towarzysz zabrał też włócznię martwego Łowcy. - Gdzie teraz? - zapytał krótko jaszczur. - W ruiny. Nie mamy innego wyboru. Nie uciekniemy daleko niosąc Riannę - odparł Dane dysząc ciężko. - Tam będziemy mogli się ukryć. Rianna była drobna, lecz Dane, będący u kresu sił, miał wrażenie, że waży tonę. Przypuszczał, że przy normalnej grawitacji w ogóle nie byłby w stanie jej unieść. - Tędy! - Aratak zarzucił maczugę na plecy i odebrał Riannę od Dane’a. - Trzymaj włócznię - dodał. Ziemia dudniła pod jego stopami, gdy biegł z ranną w kierunku miasta. Dane i Dallith pognali za nim. Ziemianin obejrzał się na mgnienie oka, gdy wkraczali w cień zmurszałych murów otaczających labirynt budynków. Dallith miała rację - trzeba to przyznać! Grupa Łowców - aż pewnością byli to Łowcy - wspinała się po zboczu ich śladem. Była wśród nich istota łudząco przypominająca Mekhara. Dwie postaci miały wygląd całkiem ludzki, a Ziemianinowi włosy stanęły dęba, gdy ujrzał potwornego pająka. Mój Boże, przecież go załatwiliśmy! Byłem pewien, że ten na pewno został zabity! Może w szeregach Łowców jest jeszcze jeden? A sądziłem, że taka postać należy do rzadkości... Sprawną ucieczkę grupy utrudniała konieczność opieki nad Rianną. Łowcy byli coraz bliżej, niemal deptali im po piętach. Aratak przemykał pod osłoną rozpadających się ścian zewnętrznego muru, szukając wejścia do zabudowanej strefy. Rianną zwisała bezwładnie z jego łap, martwa lub nieprzytomna. Dane na próżno próbował to odgadnąć. Dallith potykała się co krok. - Tędy! - prowadził Aratak dysząc ciężko. Położył Riannę na ziemi i zaczął mocować się z głazem blokującym wejście w ścianie. Dallith pokuśtykała pierwsza, Dane podnósł pozbawioną życia Riannę i pogrążył się na chwilę w półmroku wiodącej do miasta bramy. Aratak przeszedł na samym końcu. Nie omieszkał ułożyć głaz na dawne miejsce. Za nimi, widoczne nad murem, zachodzące słońce zniknęło za horyzontem. Zasapany jaszczur przypadł do ziemi i zerknął przez szparę w załomie muru. - Zachód słońca - stwierdził z ulgą. - Spójrzcie! odchodzą... - Jak dla nas, w samą porę! - dodał Dane, a Dallith szepnęła zdumiona: - To niemożliwe! Sądziłam, że jeśli podeszli tak blisko... to muszą nas... - niekontrolowany szloch wstrząsnął jej ciałem. Teraz, gdy było już po wszystkim, dziewczyna musiała popłakać, aby rozładować napięcie. Dane również nie krył zdziwienia - znajdowali się tak blisko pościgu, że Łowcy swobodnie mogli ich wykończyć bez względu na to, czy słońce zaszło, czy nie zaszło. Był zrozpaczony stanem Rianny. Pochylił się nad dziewczyną, przygotowany na najgorsze. Oddychała. Zaczął oglądać jej rany. Dallith uklękła tuż obok. Prawe ramię zwisało bezwładnie. Jęczała, gdy dotykał w okolicy barku. Ręka mogła być złamana, albo wybita ze stawu. Krew na tunice pochodziła z głębokiej, ciętej rany zaczynającej się wysoko na pośladku i prowadzącej w dół uda. Cios niemal zahaczył o kości, lecz gdy Dane przyjrzał się dokładniej, wytężając wzrok w gasnącym świetle zmierzchu, stwierdził, że tylko zewnętrzna warstwa mięśni jest uszkodzona, gdyż sącząca się krew zaczęła już krzepnąć. Aratak podarł tunikę na długie pasy, mrucząc pod nosem: - Lepiej się jej pozbędę. Moja skóra - w przeciwieństwie do waszej - nie potrzebuje dodatkowej ochrony. - Było to tak oczywiste, że Dane i Dallith nie protestowali. W normalnych warunkach Aratak nie nosił ubrania w ogóle, zaś tunikę włożył tylko na wyraźne polecenie Servera. Jaszczur obandażował nogę Rianny i zbadał jej uszkodzone ramię. - Ścięgno w barku jest naderwane - stwierdził. - Jakiś czas nie będzie władać ręką. Gorzej z nogą. Mam jednak nadzieję, że zdoła przejść jeszcze kawałek, jeśli zajdzie taka konieczność. Dallith poszła szukać wody i powróciła dosłownie za chwilę mówiąc, że niedaleko jest kamienny basen z dopływem bieżącej wody, prawdopodobnie pełniący niegdyś rolę fontanny. Gdy zanieśli tam Riannę, zapadł już zmrok. Ułożyli ją na rozpostartym płaszczu i otulili okryciem Arataka, sami zaś rozsiedli się na murku okałającym kamienną sadzawkę, aby odpocząć i zjeść nieco zachowanego prowiantu. - Jesteśmy bezpieczni do północy - zaczął Dane - lecz potem nic nie powstrzyma Łowców. Wtargną tutaj i pójdą naszym tropem. Sam nie pojmuje, dlaczego nie zrobili tego od razu. - Ja chyba wiem, dlaczego - odparł Aratak zamyślony. - Czy pamiętacie, jak wysoko cenią męstwo i spryt? Najwyraźniej zaskarbiliśmy sobie u nich specjalne względy. Stanowimy pewnego rodzaju rarytas i tylko dlatego przestrzegają ustalonych zasad. Możliwe też, że są przekonani o śmierci Rianny. - Zdaje się, że i my ukatrupiliśmy któregoś z nich - wtrącił Ziemianin. - Jeżeli te potwory w ogóle można zabić. A może potrafią później ożyć?! Gdy szliśmy tu, obejrzałem się na chwilę i zobaczyłem, że ściga nas człowiek-pająk. Chyba, że był to bliźniaczy brat tamtego. A jeśli on rzeczywiście ożył?! - Nie możemy wykluczyć i takiej możliwości - westchnął jaszczur. - Z całą pewnością są zupełnie nieznaną formą życia - przynajmniej dla mnie. Dane zamyślił się. Najpierw myślałem, że zabiłem tego Łowcę, który wyglądał jak Mekhar - rozważał - lecz stwór uciekł z rozpłatanym gardłem. Za to, żeby uśmiercić pająka, trzeba było zupełnie roztrzaskać jego głowę... - Powiedziałeś, że Łowcy nie należą do jednego gatunku - rzucił półgłosem do jaszczura. - Czy sądzisz również, że umieją oni, ot, tak sobie, przekazać swym rekrutom zdolność regeneracji utraconych części ciała? - Może jest to legendarna Kraina Szczęśliwych Łowów? - odparł olbrzym ponuro. - Wśród mitologicznych przekazów rasy Salamander, jak w większości wierzeń pierwotnych, wojowniczych plemion, zachowała się baśń o istnieniu w zaświatach Krainy Łowów, do której trafia po śmierci każdy dobry myśliwy, aby wiecznie rozkoszować się zgiełkiem bitwy. Każdego dnia rusza do boju, nocą zaś świętuje, a jego rany goją się, aby nazajutrz znów był zdolny do walki. Muszę dodać, że nie jest to bynajmniej moje wyobrażenie raju, lecz Salamandry są nim najwyraźniej zachwycone. - Jedno z naszych ziemskich plemion zna identyczną legendę. Indianie nazywają ją „Yalhalla” - rzekł Dane i wzdrygnął się na samo wspomnienie. - Ani myślę uwierzyć, że wszyscy zmarli wojownicy Galaktyki przybywają tu po śmierci, aby pławić się w przelanej krwi całą wieczność! - dodał stanowczo. - Ja nie powiedziałem, że w to wierzę - sprostował Aratak. - Sugeruję tylko, że zostaliśmy postawieni wobec faktu potwierdzającego analogiczne zjawisko... Być może poddano nas, na przykład, zbiorowej hipnozie... Łowcy mogą mieć tylko jedną formę, ale potrafią tak wpłynąć na nasze umysły, żeby każdy z nas ujrzał ich w postaci, jakiej się najbardziej obawia. - Nie sądzę - zabrała głos Dallith. - Jeśli chcieliby posiać w nas strach i objawić ucieleśnienie naszego przerażenia, nie dopuściliby żebyśmy wszyscy naraz zobaczyli takiego samego napastnika. Przerażenie każdego z nas ma inne oblicze. Cliff Climber nie uciekał na widok Mekhara, był raczej uradowany ze spotkania. Łowca przybrał tę postać, aby pokonać Cliffa podstępem! - Chyba się przesłyszałem! Czy wy naprawdę uważacie, że te stwory potrafią zmieniać kształt? - parsknął Dane zdegustowany. - Nie potrafię tego udowodnić - odparła Dallith, żując suszony owoc. Przełknęła go, od niechcenia strąciła kamyk do sadzawki i dodała - ale ja w to wierzę... - Może faktycznie są nieśmiertelni - wtrącił Aratak. - Ciekawi ich, jak długo utrzymamy się przy życiu. Cała zabawa polega po prostu na przekonaniu się, ile wytrzymamy nie dając się zabić. Oczywiście, jeżeli wyzwoli nas Zaćmienie, odnosimy zwycięstwo w tej grze. Nie! Nie są nieśmiertelni! - zaoponował Ziemianin. - Pamiętacie festyn? „Z Łowców dziewiętnastu odeszło, by dołączyć do sławnych przodków”! Trudno ich uśmiercić, lecz założę się, że ten, którego zwyciężyliśmy wspólnie jest trupem. Dallith miała jednak wątpliwości. - Gdy podążali tuż za nami po walce z człowiekiem-pająkiem, poczułam, że emanuje z nich poczucie ulgi, jakby udało im się uniknąć jakiejś strasznej klęski. I to strasznej dla nich, oczywiście. Oni potwornie obawiali się czegoś, co możemy im zrobić. - Święta racja. Ja nawet wiem co! - mruknął Dane złośliwie. - I zrobię to z rozkoszą! - dodał poklepując gardę miecza. Lecz zanim zdążył rozgadać się na dobre, usłyszeli cichy jęk. Rianna otworzyła oczy i próbowała usiąść. Dallith podbiegła do niej natychmiast. - Nie ruszaj się powiedziała łagodnie. Wszystko będzie dobrze. Odpoczywaj, póki możesz. W głosie Rianny brzmiała nuta niepewności. - Myślałam, że wszyscy zginęliście - rzekła cicho. - I że obudzę się sama pośród waszych martwych ciał rozrzuconych po polu walki. Co się właściwie stało? Czy zabiliście tę ohydną poczwarę? Przekrzykując się nawzajem zdali jej szybką relację z zakończenia bitwy. Powiodła wzrokiem po niewyraźnych, pogrążonych w cienistym mroku zarysach ruin. Ceglastoczerwony dysk Świata Łowców wznosił się powoli na niebo nad ich głowami. - Mam, czego chciałam. Jestem w mieście... - rzekła chora z westchnieniem. - Chciałam wiedzieć o ruinach coś więcej, lecz nie jestem w stanie ich zbadać. Cholerne szczęście! - Ostrożnie poruszyła ręką i zranioną nogą. - Widzę, że jeszcze całkiem nieźle trzymam się kupy... Za to prawie umieram z pragnienia. Słyszę tu gdzieś szum wody... Możecie mi dać coś do picia? ROZDZIAŁ CZTERNASTY Szansa opuszczenia miasta do północy była znikoma, gdyż zraniona noga Rianny fatalnie spuchła i nie wytrzymywała ciężaru jej ciała. Twarz dziewczyny była tak rozpalona, że Dane zastanawiał się, czy gorączka jest skutkiem wyczerpania, czy spowodowała ją infekcja rany. Bandaże, dalekie od sterylnej czystości, były przecież kiedyś tuniką Arataka. Użyli ich z konieczności, z braku czegoś lepszego. Nie było sposobu, aby to sprawdzić. W tej chwili, bez względu na sytuację, nie wolno było niepokoić rannej. Może zdołaliby nieść ją przez jakiś czas, lecz przeprawa z takim obciążeniem do którejś ze stref neutralnych była niemożliwa. Natomiast w razie ataku od strony bram miasta, a po ostatniej nocy mogli się go spodziewać, nie zdołaliby pokonać napastników, doglądając jednocześnie bezbronnej, półprzytomnej dziewczyny. Dane odciągnął Arataka na bok. - Sytuacja jest tragiczna - rzekł po cichu bacząc, aby nie usłyszały go kobiety. Właściwie nie była potrzebna ta ostrożność. Rianna była zbyt chora, aby cokolwiek kojarzyć, a Dallith i tak znała stan jego uczuć. Jaszczur ze smutkiem skinął głową. Zmył już skorupę zaschniętego mułu i znów lśnił w ciemności, Dane pomyślał, że jeśli Łowcy są w pobliżu, błękitny blask zdradzi miejsce ich pobytu. Cóż... Jeśli faktycznie czają się gdzieś w okolicy, to znajdą ich bez względu na iluminację Arataka, po co zatem narażać jaszczura na niepotrzebne niewygody, tym bardziej, że życie trojga ludzi zależało głównie od jego sprawności bojowej? Rozbili obóz na przestronnej, piaszczystej połaci, w sąsiedztwie prastarej fontanny i postanowili przeczekać tam do świtu. Dane prawie nie spał, umożliwiając spokojny sen Aratakowi i dziewczynom. Dallith co prawda chciała czuwać razem z nim, ale stanowczo nakazał, aby położyła się obok Rianny i zabezpieczała ją przed zimnem. Tylko tak mogli teraz pomóc chorej. Dane rozważał, czy nie należałoby zmienić bandaży mocno przesiąkniętych szlamem, które zrobił ze swej tuniki Aratak, lecz Dallith była innego zdania. Dowodziła z powagą, że z pewnością żadne bakterie, ani zalążki grzybicy, zbłąkane w ubraniu jaszczura, nie są w stanie zainfekować rany Rianny. Odmienne typy biologiczne nie mogą podlegać zakażeniom tego samego rodzaju - rzekła. - Poza tym Aratak nie jest nawet ciepłokrwisty. Zarazki chorobotwórcze groźne dla niego są prawdopodobnie zupełnie nieszkodliwe dla układu krwionośnego człekokształtnych. Za to nasze ubrania mogą stać się dla Rianny zabójcze. Gdy towarzysze zasnęli, Dane usiadł zwrócony plecami do zrujnowanego wodotrysku i podniósł głowę, wpatrując się w przedziwny glob, ciężko toczący się po niebie, pochłaniający co najmniej jedną czwartą jego powierzchni. I pomyśleć, że jeszcze trzy miesiące temu spokojnie żeglowałem na pokładzie Morskiego Dryfu, sam, zadowolony ze swej samotności... - westchnął. - Nie było wtedy na Ziemi żadnej istoty, z którą byłbym w jakikolwiek sposób związany. Teraz zaś nie jestem na Ziemi, za to bez wątpienia los związał mnie nie z jedną, lecz z dwiema kobietami, którym winien jestem wsparcie i opiekę. A także, po raz pierwszy w życiu zyskałem oddanego przyjaciela, w dodatku nie-człowieka, a trzymetrowego jaszczura! - Pogrążony w rozmyślaniach ani się obejrzał, gdy czerwona planeta zawisła nisko nad horyzontem. W miarę jak zachodziła, niebo rozświetlił mglisty brzask. Ziemianin wspominał właśnie, że pełnia ziemskiego księżyca nie trwała dłużej, niż trzy dni. Na Czerwonym Księżycu miesiące trwały krócej. Ile dni zdołają jeszcze wytrzymać? Jedzenia było akurat tyle, aby coś od czasu do czasu przekąsić i zaspokoić głód. Ostatniej wyprawy do strefy neutralnej po prowiant dokonali bowiem kilka dni temu i to w największym pośpiechu. Miało to wystarczyć do końca Łowów. Dane niejeden raz wędrował o pustym żołądku, prawie tydzień głodował podczas górskich wspinaczek na Ziemi. Wody pitnej, póki co, mieli pod dostatkiem, ale trzeba było znaleźć kryjówkę w ruinach do czasu, gdy Rianna nie będzie zdolna do dalszej wędrówki. - Uda się! Do diabła, musi się udać! Tak czy inaczej, trzeba próbować - powtarzał z nadzieją Dane. O świcie pozwolił kobietom spać jeszcze dłużej - prawie do południa, gdyż wokół panował spokój. Potem polecił Aratakowi umieścić Riannę w jednym z większych budynków i poprosił Dallith, aby otoczyła ją opieką. - Przed zachodem słońca, gdy prawdopodobieństwo ataku jest największe, Dallith wejdzie na dach, aby obserwować całą okolicę - komenderował Ziemianin. - W razie czego postrzeli z procy ewentualnego napastnika. Tymczasem ja i Aratak będziemy patrolować teren. Dom, w którym leżała Rianna był tak olbrzymi, że sprawiał wrażenie starożytnego amfiteatru, usianego powalonymi rzędami gigantycznych kolumn z nieregularnych, czerwonawych cegieł i pozostałościami kamiennych przypór, ścian i platform, rozrzuconych w różnych odstępach. W każdym z tych ocalałych tworów widniały zagadkowe dziuple o kształcie dysku, wykute w kamieniu. Dane próbował wyobrazić sobie niezwykłe formy życia, które stworzyły je przed wiekami. Tylko Rianna mogłaby odpowiedzieć na te pytania, ale na razie nie była w stanie mówić. Sytuacja ponownie skłoniła go do rozmyślań o istocie bytu Łowców. Spekulacje jednak prowadziły donikąd. Dane wiedział tylko, że czeka go piekielnie trudna lekcja. Łowca mógł się pojawić w każdej postaci! - Nawet, jeśli nie będę pewien, że napotkany to prawdziwy Łowca, i tak go zabiję... - zdecydował. - Musimy tak postępować, jeśli chcemy przeżyć i do diabła z moralnością i obawą, że zatłuczemy niewinną Ofiarę. Przed południem zdrzemnął się godzinę, póki nie zbudziła go Dallith i, zgodnie z poleceniem, zdała raport. Miasto było ciche i spokojne, dziewczyna nie wyczuwała żadnych wrogich emanacji w pobliżu. Dane z uporem przekonywał sam siebie, że są tu bezpieczni, że może właśnie to miejsce jest dla Łowców tabu lub nieoznaczoną oazą spokoju w tej dziwacznej grze, z której powstał krwawy rytuał. Wyszedł na zewnątrz, aby z wysokości murów ostrożnie rozejrzeć się po okolicy. Gdyby Łowcy zbliżali się do miasta, zauważyłby ich od razu. Zostawił kobiety z Aratakiem i chyłkiem przekradł się przez skwer z fontanną w kierunku długiej, przestronnej ulicy między ruinami rozpadających się domów. Zdumiewające, jak mało niezwykłe wydało mu się miasto i jego architektura. Budowle nie mogły być kulturowo odległe od relik- tów zamierzchłych ziemskich epok, przypominały mu kamienne obeliski w Stonehenge lub ruiny grobowców, które widział niegdyś podczas nocnej wyprawy do prastarej Doliny Królów, zanim zatopiły ją wody. Nie odmienność, lecz przestrzeń i czas dzieliły to samotne miasto w kosmosie od ziemskiej kolebki rodzaju ludzkiego. Budynki były dziełem istot inteligentnych. Nie ma znaczenia, jaka rasa je stworzyła. Bez względu na to, czy byli potomkami małpoludów, gadów, wielkich kotów czy jakiegokolwiek innego gatunku, mieszkali tu kiedyś, smucili się i radowali i w końcu umierali, posłuszni odwiecznemu prawu. Nie tylko ludzka natura, sama Mądrość Wszechświata, jak mawiał Aratak, nigdy nie zmieniła swej istoty... Wtem ze zdumieniem zauważył, że jego dłoń zaciska się instynktownie na rękojeści miecza. Jaki dźwięk ostrzegł go gdzieś na progu świadomości i obudził nagłą czujność? O, znów! Tak, teraz Dane usłyszał wyraźnie szelest. Był miękki i cichy, jak stąpanie kocich łap po kamieniach. Coś ciemnego mignęło w polu widzenia i zaczęło skradać się za jego plecami. Błyskawicznie obrócił się w miejscu i zadał potężny cios. Wtedy ujrzał, jak Mekhar z rozprutym brzuchem osunął się w konwulsjach na ziemię i znieruchomiał. Dane schował miecz i popatrzył na zabitego z żalem i poczuciem winy. A więc to nie Łowca. Tamci nie dają się zabić tak łatwo. Najwyraźniej jednak ktoś szedł tropem Mekhara i zapewne nie zmienił zamiarów - zabije Dane’a zamiast kocura. A jeśli właśnie Dane był ścigany, a Łowcy przez przypadek wypłoszyli Mekhara z ukrycia? Pewnie ten biedny diabeł sądził, że ma dobre miejsce na kryjówkę i słysząc Ziemianina pomyślał, że to Łowca... Jeśli oprawcy są gdzieś w pobliżu i polują także na nas, słuszniej zrobimy znajdując lepsze miejsce na postój... Ten dom, w którym zostawiłem kobiety, nie jest już bezpieczny... Zawrócił idąc po własnych śladach, gdy nagle usłyszał przenikliwy krzyk Dalllith wzywający pomocy. Zaczai biec, sadząc długimi susami przez wyłożoną brukiem ulice i potykając się na nierównościach spękanych kamieni. Samurajski miecz zalśnił znów w jego dłoni, gdy wypadł z szerokiej ulicy prosto na skwer z fontanną i ujrzał dziewczynę... Dalej, przy brzegu fontanny, z której rozbitych szczątków wyciekała wciąż woda, człowiek, ubrany jak on sam w ceglastoczerwoną tunikę, wymachiwał rękami i rzucał się na ziemi z twarzą zalaną krwią. Dane przede wszystkim zaniepokoił się o Dallith. Stała, z procą luźno przewieszoną przez ramie. Jej twarz zastygła w wyrazie absolutnej zgrozy. Gdy ujrzała Dane’a, wydała okrzyk ulgi i łkając, rzuciła się w jego ramiona. - Wiec to nie byłeś ty! Och, Dane, Dane! Tak się przestraszyłam, że to ciebie zabiłam... Z trudem odbierał sens jej słów, tłumionych przez nieopanowany szloch. - Opowiedz mi wszystko po kolei, kochanie - nalegał, przytulając dziewczynę do piersi. I nagle, z mieczem w dłoni odepchnął ją gwałtownie, słysząc jakiś donośny hałas. Był to jednak tylko Aratak, który właśnie wkradał się na skwer z uniesioną w pogotowiu maczugą wraz z kuśtykającą u jego boku Rianną, wspierającą się na zdobycznej włóczni człowieka- pająka. Dane znów powrócił myślą do Dallith szukającej schronienia w jego ramionach. Jeśli zaczyna się załamywać - przeraził się w duchu - zginęliśmy. Przedtem nie płakała, a teraz... - nie dokończył, gdyż jej histeryczny szloch przycichł nieco, a spośród łkań wyłowił zrozumiałe słowa. - Przyszłam tu po wodę - opowiadała - aby przemyć ranę Rianny. Ona koniecznie chciała mi towarzyszyć, lecz powiedziałam, że mam broń na wypadek niebezpieczeństwa, a moja proca obroni mnie lepiej niż ona, poraniona i osłabiona. Wyszłam na skwer i schyliłam się przy fontannie, aby nabrać wody. Potem podniosłam wzrok i ujrzałam ciebie, Dane. Dzięki swym właściwościom, oczywiście, już po chwili wiedziałam, że to nie ty. Że to... ta istota, która zabiła Cliffa Climbera. Pojęłam też, że zamierza zrobić ze mną to samo. Tylko... tylko, że w ogóle się nie bałam. Myślałam i odczuwałam jak Łowca. Rozumiesz? Stanął tutaj, próbując zwabić mnie i zabić, a ja też zastanawiałam się, co zrobić, aby schwytać go w pułapkę. Och, byłam taka wyrachowana i taka okrutna! Wzdrygnęła się na samo wspomnienie. - Pomachałam Łowcy z uśmiechem, jakbym rzeczywiście dała się zwieść pozorom, że to ty. Przez cały czas odwracałam się do niego bokiem, aby nie zauważył, jak wyjmuję procę. Skinęłam ręką, żeby podszedł bliżej i czekałam, a on przemierzał plac uśmiechając się słodko. Gdy doszedł właśnie do tego miejsca, trafiłam go prosto między oczy! Jej zgroza przemieszała się z fascynacją, gdy kontynuowała swą opowieść. - Oczywiście zobaczył procę w ostatniej chwili, ale dla niego było już za późno. I to był właśnie najgorszy moment. Ja chciałam, żeby zobaczył moją broń! Chciałam, żeby wiedział, że pokonałam go z wyrachowaniem, że byłam sprytniejsza niż on, bardziej podstępna i dlatego zwyciężyłam... Ja byłam z tego dumna! Wyprężona w ramionach Dane’a załkała spazmatycznie, silniej niż kiedykolwiek. - Och, Dane! Nie cierpię tych stworów! Nigdy więcej nie chcę być znów częścią kogoś takiego: myśleć i odczuwać jak on. Łowcy nie chcą tak po prostu nas zabić. Śmierć mogłabym jeszcze znieść, Mekharowie byli zawzięci, a nawet dzicy, ale tamci... Brak mi słów! Tego, co czułam, nie da się z niczym porównać. Emanowali czymś straszliwym i sami byli tego istotą! Cliff Climber - w końcu naprawdę go polubiłam - był uczciwy. Traktował walkę jako honorowy pojedynek, jako sprawiedliwą próbę sił. Nigdy, przenigdy nie postąpiłby w ten sposób. Powiedziałby, że to tchórzliwe i niegodne! - jej słowa znów stłumił szloch. Przez spazmatyczne łkania dziewczyny doszedł Dane’a cichy głos Arataka: - Dane... - rzekł cicho jaszczur - jeśli możesz... pozostaw na chwile Dallith i podejdź tutaj. Widzę coś, co i ty powinieneś zobaczyć, ale ona absolutnie nie powinna. Ziemianin usłyszał wyraźnie ostry trzask dartego materiału. Dallith ucichła. Było jasne, że usłyszała słowa Arataka. - Później... kiedy ta istota... która wyglądała jak ty, umarła... to straszne uczucie ustąpiło... - rzekła urywanym, zduszonym głosem. - Nigdy się z czymś takim nie spotkałam. Właśnie dlatego zaczęłam krzyczeć. Bałam się... bałam się, że jakiś bezcielesny stwór wszedł w twoje ciało i zawładnął twym umysłem, a gdy go zabiłam, zabiłam też ciebie... Umarłabym, gdyby tak się stało! Wiedział, że dziewczyna nie przesadza. Gdyby nie on, dosłownie nic nie utrzymałoby jej przy życiu. - Zajmę się nią, Dane - zaproponowała łagodnie Rianna i delikatnie rozplotła ręce Dalllith, owinięte wokół jego szyi. Dziewczyna doszła nieco do siebie i zaoponowała słabo: - Nie trzeba. Nic mi nie jest, Rianno. To raczej ja powinnam się tobą zająć... - mimo to przytuliła się i pozwoliła odprowadzić. Dane ruszył w kierunku Arataka, który oczekiwał go z niecierpliwością, wsparty o maczugę, wbijając wzrok w martwe ciało Łowcy, rozciągnięte na ziemi. Stwór za życia miał postać człowieka... Postać samego Dane’a. Lecz teraz to, co leżało u ich stóp na kamiennym bruku, dobrze widoczne, gdyż Aratak rozdarł tunikę od góry do dołu, pozwoliło Dane’owi w jednej chwili olśnienia zrozumieć zdumiewający sekret Łowców. To coś wśród poplamionych fałd czerwonego materiału miało formę prawie kulistą. Jedynie szybko kurczące się wypustki, przypominające czułki jamochłonów, pozwalały się domyśleć, gdzie wcześniej były ręce i nogi imitacji ludzkiej istoty. Nie miały już z nią jednak nic wspólnego. Głowa o sferycznej czaszce była przedziurawiona kamienym pociskiem Dallith. Najstraszniejszy był fakt, że rysy pokrytej kilkudniowym zarostem twarzy Dane’a, tworzyły wciąż galaretowatą, półprzeźroczystą warstwę, drgającą na połyskliwych zwojach rozlanego mózgu. Powoli jednak ulegały zniekształceniu, przeistaczały się w półpłynną masę i wygładzały. Wkrótce z potwornej głowy pozostał tylko strzaskany kulisty czerep o nieregularnych, przepastnych, ziejących pustką oczodołach, martwo wpatrzonych w przedwieczorne niebo. U podstawy czaszki wyrastała mięsista, zwężająca się ku dołowi struna połączona z kulistym, pulsującym tworem, przypominającym pęcherz z przejrzystej, organicznej błony, oplecionej gęstą siecią żył i włókien. Wewnątrz przesuwała się jednostajnym ruchem jakaś plazmatyczna substancja, lecz i jej powolna cyrkulacja wkrótce ustała. Zanurzone w galaretowatym płynie, nienaturalnie zabarwione organy stały się teraz doskonale widoczne przez półprzeźroczystą, spęczniała powłokę. Dane z uznaniem zagwizdał przez zęby. Więc Aratak rozerwał tunikę Łowcy właśnie po to, aby obserwować proces jego metamorfozy i powrotu do oryginalnej postaci. A więc musieli używać hipnozy - nie potrafili ani zmartwychwstać, ani reanimować ciał pokonanych. Mając tak skonstruowany organizm byli niezwykle trudni do uśmiercenia, jeśli jednak ktoś wiedział, gdzie uderzyć, bezpowrotnie odchodzili na tamten świat. Cały sekret polegał na tym, że trzeba było naruszyć ich centra witalne, czyli odpowiedniki mózgu i układu krążenia, albo zanurzone w pulsującej plazmie organy spełniające rolę serca i płuc. Jeśli uszkodzone zostały wypustkowate twory, wykształcone z przezroczystej powłoki zewnętrznej, następowała natychmiastowa regeneracja i odtworzenie ich w oryginalnej formie. Dane powinien był się tego domyślić już wtedy, gdy pierwszy napastnik umknął z odrąbanym ramieniem i rozpłatanym gardłem. Pająk mógł przeżyć z obciętymi nogami, lecz gdy Dallith trafiła go w głowę, zginął na miejscu i tylko nadejście jego sojuszników sprawiło, że nie ujrzeli przemiany imitacji insekta w oryginalną formę. Na pewno drużyna Dane’a ciężko zraniła jednego Łowcę i zabita co najmniej dwóch. Znając punkty witalne stworów mieli teraz większą szansę, aby zabić ich znacznie więcej. Zrozumieli znaczenie słów: „Łowcy nie można zobaczyć, widzi go jedynie Ofiara w chwili, gdy ją zabija”. Nie na darmo krążyły pogłoski, że Łowcy potrafią zmieniać kształt. Możliwe, że większość nielicznych zwycięzców, którym udało się przetrwać Łowy nigdy nie ujrzało Łowców w naturalnej postaci. Może ścigali również i zabijali inne Ofiary? Czy teraz Łowcy pozwolą, aby Dane i jego towarzysze uszli cało i zabrali ze sobą tajemnice ich życia i śmierci? Boże! A gdyby przyjąć, że te krwiożercze stwory mają świadomość zbiorową jak, nie przymierzając, cała banda Serverów?! Jeśli Łowcy zaprogramowali roboty, gdyż sami nie mieli poczucia indywidualności? Wtedy, gdyby jeden coś wiedział, to wiedzieliby o tym od razu wszyscy. Wobec tego, jeśli ostatni przeciwnik pojął przed śmiercią, że Ofiary odkryją największy sekret jego rasy... Łowcy uczynią nas celem numer jeden na Czerwonym Księżycu... pomyślał z trwogą. Napomknął Aratakowi o swoich przypuszczeniach, lecz gigantyczny jaszczur wzruszył ramionami i skwitował krótko: - Po co stwarzać sobie dodatkowe problemy? Przecież nie wiemy, czy posiadają świadomość zbiorową. A jeśli nawet tak jest, skąd wzięliby tę zawziętość? Skąd czerpaliby osobistą satysfakcję ze zwycięstwa w Łowach? Jaki sens miałaby indywidualna radość walki? Czyżbyś zapomniał, co w ich obecności odczuwała Dallith? Aratak mówił rozsądnie, lecz Dane nie dał się łatwo przekonać. Przypomniał sobie, że pszczoły w pewnym sensie również tworzyły społeczność zbiorową, co nie przeszkadzało użądlić którejś z nich osobistego wroga lub pojedynczo stoczyć bój z intruzem. Lecz pszczoły czy osy nie należały do istot rozumnych, zaś Aratak wyraźnie uzależniał inteligencję od poczucia indywidualności. Filozof bez wątpienia miał rację, a Łowcy z pewnością należeli od rasy inteligentnej. Święta prawda! Po co stwarzać sobie dodatkowe problemy? - powtórzył w myśli Dane. - Mamy ich wystarczająco dużo. - Dallith, czy możesz już iść o własnych siłach? - rzekł głośno. - Musimy opuścić to miasto, zanim otoczą nas i schwytają. Jeśli Łowcy wiedzą, że tu jesteśmy - a jestem pewien, że wiedzą, gdyż przyszło im do głowy, aby wykorzystać moją postać dla zmylenia ciebie - zastawią pułapkę... i wszyscy zginiemy. - Zrobię, co w mojej mocy - szepnęła Dallith. Jej twarz była zupełnie biała, ale wyglądała na zdecydowaną. Żaden większy bagaż nie utrudniał im wędrówki. Nie musieli nieść nic ciężkiego, prócz broni i pozostałości prowiantu. Tej nocy powinniśmy wejść do neutralnej strefy i uzupełnić zapasy - przypomniał Aratak. - Zobaczymy... - rzucił Dane zdawkowo i przewiesił płaszcz przez ramie. - Tak w gruncie rzeczy nie ufam Serverom. Tworzą świadomość zbiorową, wiec to, co spotyka jednego z nich, porusza od razu resztę. Kto wie? Może roboty podpowiadają Łowcom i przygotowują decydujące ruchy w tej krwawej grze? - Myślisz, że pozwoliłoby na to ich poczucie honoru? - obruszyła się Rianna. - Skąd do diabła mogę wiedzieć?! - ryknął Dane z taką irytacją, że przerażona dziewczyna natychmiast umilkła. - Ruszajmy! - rozkazał nieco łagodniej. W milczeniu pomaszerowali w stronę bram miasta. - Dallith! Miej oko na wszystko - rzekł krótko. - Przygotuj się psychicznie i daj nam znać, gdyby któraś z tych istot się zbliżyła. Odwróciła się gwałtownie i wyzywająco popatrzyła mu prosto w oczy z wyrazem buntu na skurczonej bólem twarzy. - Nie! - odparła z determinacją. - Nic z tego. Nie mogę. Nie zniosę po raz drugi dotknięcia myśli tych ohydnych stworów! Dane rozumiał jej udrękę, lecz musiał być nieustępliwy. Albo przezwycięży współczucie w stosunku do dziewczyny, albo będzie musiał iść osobno. Podszedł do Dallith i spojrzał na nią z góry, niewzruszony jak głaz. - Chcesz żyć czy nie?! - Niekoniecznie... - odparła znużonym i monotonnym głosem. - Ale chce, żebyś ty żył i oni też... Dobrze, Dane, zrobię co będę mogła. Lecz pamiętaj, jeśli podejdę zbyt blisko, stanę się częścią któregoś z nich i zamiast was ocalić, mogę poprowadzić prosto w ich ręce. Przez twarz mężczyzny przebiegł skurcz. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że dziewczyna może odczuwać nie tylko lek ściganych, lecz także morderczy instynkt Łowców. - Chodźmy - rzekł wreszcie i ruszył w kierunku bram. Włosy niemal stanęły mu dęba, gdy przechodzili na ukos przez skwer z fontanną. Wiedział, że ktoś śledzi każdy ich krok. Atak, który nadszedł, był niespodziewany i tak chaotyczny, że jedno, co zapamiętał do końca życia, to nagłe pojawianie się co najmniej czterech postaci, które otoczyły ich grupę. Wtedy Dallith wrzasnęła dziko, Rianna zaś, kuśtykając, cofała się krok za krokiem i wsparta na włóczni, ściskała sztylet zdrową ręką. Maczuga Arataka wciąż podnosiła się i opadała, wreszcie zmiażdżyła coś z chrzęstem. Dane ciął mieczem z całej siły, trafiając w brzuch olbrzymiego stwora, jakiego w życiu nie widział i którego najchętniej nazwałby „psem Baskervillów”. Raniony potwór ryknął i padł chlustając krwią, Łowców przybywało. Dallith porwała porzuconą włócznię Rianny i przeszyła pierś następnej poczwary. Ziemianin po raz ostatni tego wieczoru ujrzał Riannę, gdy chowała się w cieniu labiryntów ruin. W ferworze walki Dane poczuł, że osuwa się na ziemię i rozpaczliwie, na oślep, zadał cios, celując w jakąś świetlistą postać. Był wieczór. Ziemia wokół usiana była szczątkami ciał, rozpływającymi się w martwe, kuliste formy, nieraz posiekane na kawałki. Pozostali Łowcy odeszli lub zniknęli nie wiadomo gdzie. Rianna również... ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Dane z dwojgiem przyjaciół przeszukał całe zrujnowane miasto, chcąc odnaleźć Rianne przed nadejściem nocy. Ich nawoływania i krzyki zbudziłyby umarłego, lecz w trwodze o jej życie nie zważali na ostrożność. Penetrowali najbliższe budynki, znajdując jedynie ślepe, wiodące donikąd przejścia i mroczne nisze. Ani śladu Rianny. Słońce zaszło już dawno. Dane niejasno przypominał sobie, że zamierzali wyruszyć do strefy neutralnej, lecz teraz było to bez znaczenia. Zjedli ostatnie zapasy żywności i odpoczęli parę godzin. Dane nie mógł zasnąć, nękany myślami pełnymi goryczy. Miał nadzieje, że przeprowadzi przez Łowy zwycięsko całą swoją drużynę. Straciłem Cliffa Climbera, a teraz Rianne... - urągał sobie. Dallith leżała obok, przytulając go do siebie. Płakała i Dane wiedział, że podziela jego smutek i poczucie niepowetowanej straty, jakby to ona sama wydała ich na zatracenie. Z całych sił uchwycił się myśli, że jeszcze nie znaleźli ani ciała Rianny, ani nawet kropli jej krwi. Lecz gdzie mogła pójść, samotna i pokaleczona, bez jedzenia i wody, niemal umierająca? Może kona gdzieś w pobliżu, a my bezczynnie czekamy - rozmyślał zrozpa- czony. Wreszcie, nie mogąc znaleźć ukojenia, gdy tylko Aratak i Dallith nieco odpoczęli, zerwał ich i ruszyli w ruiny na poszukiwanie w świetle „księżyca”. - Idealna okazja dla Łowców, aby nas schwytać! Lecz... kogo to teraz obchodzi? Gdy wzeszło już słońce, zalewając ruiny czystym, dziennym blaskiem, Aratak zarządził postój. - Dane, mój drogi... Mój najdroższy przyjacielu - tłumaczył łagodnie. - Nie możemy przeszukać dokładnie każdego zrujnowanego domu. Gdyby Rianna nas usłyszała, dałaby z pewnością o sobie znać. Gdyby mogła chodzić, wróciłaby do nas. Dallith nie wyczuwa jej obecności nigdzie w pobliżu. Obawiam się, mój bracie, że musimy pogodzić się z losem. Rianna nie żyje. Śmierć nie zależy od naszych pragnień czy tęsknoty. Teraz musimy oszczędzać siły dla ocalenia nas samych. - Nie poddam się tak łatwo! - krzyknął Dane z desperacją. - Mieliśmy przeżyć albo pójść na śmierć wszyscy razem! Dallith załkała głośniej. Aratak wyciągnął olbrzymie łapy i przytulił przyjaciół do piersi jak dwoje małych dzieci potrzebujących pocieszenia. - Zaufajcie mi - rzekł tubalnym ze wzruszenia głosem. - Podzielam wasz smutek. Lecz, czy Rianna chciałaby naszej śmierci razem ze swoją? - Nie... - odparła Dallith, wycierając twarz w róg jego płaszcza. - Rianna kazałaby mi walczyć o życie i czuwać nad wami. - Wybacz, Arataku. Ruszajmy... Dane posępnie przygotowywał się do drogi. Rianna odeszła - stało się... Lecz Dallith żyła i wciąż potrzebowała jego siły. - Nie wracajmy do skweru z fontanną - poprosił. Przejdziemy okrężną drogą, przez ruiny... przez labirynty jaskiń czy gdziekolwiek indziej. - To oznacza długą wędrówkę w dół, wzdłuż tego stromego urwiska - zauważył Aratak. - Tym lepiej - rzucił Dane - jest zbyt strome, aby coś zaatakowało nas z zaskoczenia. Jeśli Łowcy podejdą od podnóża stoku, możemy wspiąć się wyżej. Jeśli zaatakują od góry, zrzucimy ich na dół. Nie trafiła się jednak okazja do walki. Słońce rzucało brylantowe błyski znad powalonych ścian opustoszałych domostw, oświetlając zbocza u stóp wyniosłych ruin, lecz zbiegowie nie ujrzeli żadnej żywej istoty. - Musieliśmy zabić co najmniej czterech ostatniej nocy... Ciekaw jestem, ilu ofiarom udało się kiedykolwiek zwyciężyć sześciu Łowców w starciu? - zastanawiał się Ziemianin. - Sześciu... Całkiem nieźle... Lecz Rianna była bezcenna. Nic nie okupi jej śmierci. W ostatnim polowaniu brało udział czterdziestu siedmiu Łowców przeciw osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu Ofiarom. Dziewiętnastu oprawców zostało zabitych, a tylko jedna z Ofiar przeżyła... Z nami nie pójdzie im tak łatwo. Zapewne właśnie dlatego uznali, że nadszedł dla nich czas próby... Czas schwytania najgroźniejszych Świętych Ofiar. Coś mi się zdaje, że kupując nas, wyrzucili pieniądze w błoto - i to wcale niezłą sumkę. Nie było chyba lepszej okazji w dobie panowania Mądrości Wszechświata do wykazania waleczności przez barbarzyńców z zacofanej planety o wojowniczej historii. Łowcy pragnęli prawdziwej walki, a nie masowej rzezi, dlatego jako rasa mogąca przybrać dosłownie każdą formę cielesną mieli problemy ze znalezieniem Ofiar wystarczająco dzikich i walecznych, aby zapewniły dobrą zabawę. Prymitywni wojownicy nadawali się do tego znakomicie i zapewne kilkaset lat temu było ich w Galaktyce pod dostatkiem. Obecnie tylko Mekharowie, ludzie-pająki oraz nieliczni, czujący jeszcze ducha walki potomkowie małpoludów i kilku innych ras nadawali się do tego celu. A kobiety? Bez męskiej pomocy Dallith i Rianna zostałyby prawdopodobnie zabite w pierwszej kolejności. Dane zorganizował ucieczkę i obronę. Do diabła! Gdyby nie on, zacofany Ziemianin, wszyscy powędrowaliby grzecznie na Gorbahl, na targ niewolników, a Dallith umarłaby sobie cichutko i po kłopocie! Irytacja Dane’a przerodziła się w gorzką zadumę. Może tak byłoby lepiej dla nas wszystkich? Co się stało, to się nie odstanie... - pomyślał. U podnóża wznoszącego się w pobliżu urwiska spoczywały toczone głazy, rozrzucone po równinie jak ścięte głowy gigantów. Dane nakazał zachować wyjątkową ostrożność. Miejsce to doskonale nadawało się na pułapkę. Zerknął za siebie ukradkiem, ogarniając miasto ostatnim długim spojrzeniem. Rianna tak bardzo pragnęła zbadać te ruiny. Teraz pozostanie tam na zawsze. Hen, na krańcach pola widzenia drobna, samotna figurka, z dobrze znajomą chmurą kędzierzawych, miedzianych włosów wokół małej głowy przyciągnęła jego wzrok. Smutek i rezygnacja Dane’a przerodziły się w dziką furię. Pognał w kierunku tej zjawy ze wzniesionym mieczem, gotów zetrzeć w proch Łowcę - odrażającego stwora, który ośmielił się przybrać postać Rianny. Nie mógł zapomnieć własnego sobowtóra próbującego omamić Dallith. Gnał więc przed siebie jak szalony, wymachując mieczem, dopóki nie otrzeźwił go pełen zgrozy pisk Dallith. - Dane! Nie! Nie, nie rób tego! To Rianna! To prawdziwa Rianna! Okrzyk w samą porę powstrzymał Dane’a. W ostatniej chwili, dysząc ciężko, skoczył w bok. Śmiercionośne ostrze niemal musnęło niezdolną wymówić ani słowa dziewczynę. Opuścił miecz i okręcił się na pięcie, obserwując Rianne podejrzliwie, z niekłamanym zdumieniem. - To naprawdę ja - wydusiła z siebie Rianna ledwo dosłyszalnym głosem. - Nie zabijaj mnie, Dane... Wtedy uwierzył. Jeszcze nigdy nie słyszał, aby Łowca wydał jakikolwiek dźwięk, oprócz charakterystycznego, płaczliwego skowytu, będącego prawdopodobnie wyrazem bólu. Dallith nadbiegła zaraz po nim i chwyciła przyjaciółkę w objęcia. - Myślałam, że straciliśmy cię na zawsze! - szepnęła, a Rianna odparła natychmiast: - Też tak myślałam. Byłam pewna, że odeszliście już o północy. Miałam tylko nadzieję, że odnajdę was w jednej ze stref bezpieczeństwa. - Co się stało? Powiedz, co się stało? - Dane przyciągnął ją bliżej z ulgą i niedowierzaniem. Zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe... zbyt piękne... - powtarzał sobie. Trzeba odrzucić zwątpienie i przyjąć ten fantastyczny dar losu - myślał. To była rzeczywiście Rianna, powracająca do nich, kiedy pogrążyli się już w beznadziejnej rezygnacji. - Opowiem wszystko, gdy ruszymy dalej - rzekła energicznie. - Sądzę, że nie ma tu zbyt wielu Łowców w okolicy, ale z tym miejscem związane jest coś... niezwykłego. Wędrując przez usiany stertami głazów krajobraz, oddalali się od urwiska, na którego dnie pokonali wcześniej człowieka-pająka. Dallith rozglądała się czujnie, ubezpieczając tyły, lecz Riannie nie pozwolono oddalić się ani na krok, póki nie opowie swojej historii. Wbiegłam do budynku - rozpoczęła. - Słyszałam jednego z nich tuż za mną. Przynajmniej tak mi się zdawało. Oglądałam się za siebie, przystawałam co chwilę, lecz nic nie widziałam, nie miałabym szans. W głąb korytarza nie dochodziło światło dzienne. Błądziłam w mroku, próbując znaleźć drogę prowadzącą do wyjścia. Wkraczałam coraz głębiej i głębiej w ciemność i wtedy nadeszli oni... - Oni?! Co za oni?! - wrzasnęła jak na komendę trójka słuchaczy. - Nie wiem. Nie widziałam ich wyraźnie - odparła zagadkowo. - Z pewnością nie byli Łowcami. Po pierwsze, mówiłam wam kiedyś, że nauczono mnie „mowy gestów” dla porozumiewania się z ludźmi bez dysków translacyjnych. Oni znali ten sposób - dali do zrozumienia, że nie zamierzają zrobić mi nic złego. Przynieśli mi jedzenie... niezbyt smaczne... coś w rodzaju grzybów z jakimiś dodatkami. Najwyraźniej jednak wiedzieli, że się nimi nie zatruję. Potem zdjęli mi bandaże, oczyścili rany i nastawili bark. Nie był na szczęście złamany, tylko wybity. Spójrzcie! - z dumą wyprostowała ramię i poruszyła ręką zawieszoną jeszcze na temblaku z ciemnoczerwonego włókna zupełnie innego niż ceglastoczerwony materiał tuniki. - Nawet w najlepiej oświetlonych miejscach panował półmrok - mówiła dalej. - Jaskinie ciągnęły się kilometrami, przechodząc przez tunele pod ruinami miasta. Nie było ich zbyt wiele - mam na myśli te istoty, oczywiście. To na pewno byli mieszkańcy miasta. Podejrzewam, że właśnie dzięki nim trafiają się czasem zwycięzcy w Łowach. Widocznie ofiarowanie pomocy ściganym to dla nich nic nowego. Zamilkła, zamyślając się. Dopiero po dłuższej chwili dokończyła. - Wczesnym rankiem sprowadzili mnie na niższy poziom korytarzami wiodącymi do jaskiń i pokazali wejście, a raczej powinnam powiedzieć wyjście. Znajdowało się na zboczu urwiska, u stóp pradawnego miasta. I pomyśleć, że nie było mi dane zobaczyć moich wybawców... westchnęła. Dłuższy czas drużyna maszerowała w milczeniu. Każdy z osobna rozmyślał nad tym co opowiedziała Rianna. Gdyby można było coś dla nich zrobić... Prawdopodobnie Łowcy wtargnęli na te tereny dość dawno i wytępili większość rdzennych mieszkańców, a resztę skazali na powolną zagładę. - Na księżycu mojej planety, a właściwie na jej bliźniaczym satelicie - rzekł cicho Aratak - istniała cywilizacja, która dokonała najazdu, aby unicestwić naszą rasę. Na szczęście, w zetknięciu z naszą filozofią, pojęli swój błąd. Zrozumieli, że nie można bić brawa jedną ręką. Uważają się teraz za naszych braci. Twoja historia, Rianno, przypomina mi, jaki los czekałby nasz świat, gdyby nie doszło do pojednania... Wędrując na ukos opuścili kamienistą pustynię i wkroczyli na równinę, gdzie znów ujrzeli strumienie i niskie zarośla. Dane obliczał z uporem przebytą trasę i stwierdził, że najbliższa strefa neutralna znajduje się mniej więcej dziesięć kilometrów od tego miejsca. Jeśli nic nie zatrzyma ich po drodze, powinni dotrzeć tam przed zachodem słońca, w czasie najczęściej zdarzających się ataków ze strony Łowców. Było prawdopodobne, że wykorzystają oazę spokoju jako przynętę, jak myśliwi, czyhający na spragnioną zwierzynę przy wodopoju. Łowcy nie mogli zrezygnować z takiej okazji... A może dadzą Ofiarom czas jeszcze do jutrzejszego zachodu? Kiedy... Kiedy nadejdzie to zaćmienie?! Dane próbował obliczyć dni wędrówki, lecz poddał się - przyznał, że stracił poczucie czasu. Dodawał dni i noce - za każdym razem wynik był inny. Spróbujmy jeszcze raz - pomyślał wściekły. - Kiedy przespaliśmy całą noc w strefie neutralnej? Przed, czy już po tragicznej stracie Cliffa Climbera? Siedem czy dziewięć dni temu pokonaliśmy człowieka-pająka? Nadchodzi popołudnie, a Świat Łowców nie pojawił się jeszcze na niebie. To oznacza, że wkrótce będzie pełnia, zaś podczas pełni nadchodzi zaćmienie. Już wkrótce... Lecz jak długo jeszcze? Zaćmienie może nadejść jutrzejszej nocy... może nawet dzisiejszej nocy. Jeśli tak, to mamy... to prawie mamy to za sobą. Dzisiejszej nocy? - westchnął z rozmarzeniem i jeszcze raz zaczął mozolne wyliczenia. - Po przylocie tutaj, zanim Łowy rozpoczęły się o świcie ja i Dallith... byliśmy razem. Jedną czy dwie noce spędziliśmy w mieście. A kiedy... kiedy przeprawiliśmy się przez strumień? Nic z tego. Mózg Dane’a wyraźnie go zawodził, nie dając możliwości ani na sekundę skoncentrować się na obliczeniach. Ale Łowy ciągle trwały i przeszłość, teraźniejszość czy przyszłość nie miały znaczenia. - Najtrudniejsze są zawsze ostatnie metry - uświadomił sobie Ziemianin. - Na pokładzie Morskiego Dryfu najcięższy okres wyprawy nastawał z chwilą, gdy ląd ukazywał się w polu widzenia, a był jeszcze tak daleko... Poczuł nagle, że Dallith lekko dotyka jego ramienia. - Łowcy... - zaczęła stłumionym głosem, lecz nie wytrzymała i krzyknęła płaczliwie: - Przed nami... za tym wzniesieniem... w zaroślach... wszędzie dookoła! Do diabła! - zaklął Dane w duchu. - A właśnie zamierzałem wyruszyć! Skinął głową zagryzając wargi. - Dobra - rzekł dobitnie, siląc się na spokój. - Nie pozostawaj z nimi w kontakcie dłużej, niż musisz. Gestem nakazał Aratakowi, aby zmienił kurs. Trzeba było nadłożyć drogi, aby okrążyć zasadzkę. Wyglądało na to, że nie dotrą do neutralnej strefy przed nadejściem zmroku. - Im później, tym lepiej - dowodził, aby podnieść przyjaciół na duchu. - Mierzi mnie myśl, że musielibyśmy wywalczyć sobie to krótkotrwałe bezpieczeństwo i jedną kolację... Po jakimś czasie Dallith uspokoiła ich ruchem dłoni. Dane odetchnął wiedząc, że znaleźli się chwilowo poza zasięgiem idących ich śladem oprawców. Boże, kiedy nastąpi to cholerne zaćmienie? - powtarzał w myśli. Rianna poruszała się nieco sprawniej. Jedzenie, wypoczynek i opatrzenie ran okazały się dla niej zbawcze. Dużo bym dał, żeby Dallith wyglądała tak dobrze. Biedne dziecko... - Dane porównał obydwie dziewczyny. Ramie Rianny wciąż było spowite bandażem, lecz zwykle tą drugą ręką posługiwała się sztyletem. Nie była wiec bezbronna. Od strefy neutralnej dzieli nas nie więcej, niż kilka kilometrów. Gdyby udało się nam sforsować to pasmo wzgórz... - zdążył pomyśleć, gdy Dallith szepnęła drżącym głosem: - Łowcy... Właśnie nas ścigają! Och, Dane, Dane! Oni przybrali nasze postaci! Widziałam to... - Spokojnie, spokojnie - objął ją wolnym ramieniem. - Uciekaj - rozkazał. - I to najszybciej jak tylko możesz. Tedy! Wesprzyj się na mnie, jeśli chcesz. Pójdziemy tą drogą, na dół. - Myślę, że chcą nas osaczyć - wtrąciła Rianna po cichu. - Chcą zwabić nas tam na dół. Ta kotlina miedzy dwoma pasmami wzgórz to pułapka. Spójrzcie tylko... - błyskawicznie nakreśliła końcem włóczni plan okolicy. - Wzgórza po prawej... Wzgórza po lewej... Strefa neutralna znajduje się po drugiej stronie na dole, w ich cieniu. Nie dochodzi tam teraz słoneczny blask. Łowcy popędzą nas kotliną w przeciwnym kierunku, jak najdalej od naszego celu. Dane rozważał przez chwile jej słowa. Dla Łowców stało się jasne, że ich Ofiary wędrowały w zorganizowanej grupie, wiec prędzej czy później musieli zjednoczyć się i zaatakować całą bandą. - Będziemy stosować uniki, dopóki to będzie możliwe - zdecydował Dane. - Jeśli będziemy musieli się zatrzymać, zrobimy to przed zachodem słońca, a nie po północy. Niezbyt mi się uśmiecha walka z tymi śmierdzielami w ciemności czy nawet przy blasku księżyca - pomyślał. - Mądrość Boskiego Jaja uczy, że lepiej w świetle dnia stanąć z wrogiem twarzą w twarz... - wtrącił Aratak. - Idę o zakład, że będziesz cytował mądrości Boskiego Jaja nawet na łożu śmierci - rzekł z przekąsem Dane, lecz jaszczur odparował celnie: - Jeśli w ogóle szczęśliwie go doczekam. Zresztą, gdzie może być lepsze miejsce na takie łoże? Było to tak oczywiste, że Ziemianin od razu zmienił temat. - Musimy rozejrzeć się za miejscem na postój. Jeśli Łowcy robili nagonkę właśnie na nich, to przy okazji spłoszyli co najmniej dwie inne Ofiary. W pewnej chwili Dane ujrzał w oddali postać, umykającą w popłochu, a za nią drugą, niezwykle dziwaczną, która rzuciła się w pogoń. Usłyszał daleki ryk tryumfu czy wściekłości i szczęk mieczy, gdy przeciwnicy stanęli do walki. Widzieli, jak jeden padł martwy na ziemię i znieruchomiał, zaś zwycięzca nie zniknął, lecz bezszelestnie wśliznął się w zarośla. Dane zrozumiał, że to następny Łowca zaliczył dzienny limit. - Dallith, czy jesteś w stanie sprawdzić, czy nadal nas ścigają? - zapytał. Skinęła głową. - Jeśli nas dostaną, to po niej - pomyślał Dane z trwogą nim podjął ostateczną decyzję. Dotarli do porośniętego gąszczem podnóża najbliższego urwiska. Zeszło im całe popołudnie zanim opuścili się na dno doliny. Po lewej stronie płynął głęboki strumień, a raczej rzeczne rozlewisko, nad którym piętrzyła się pochyła skalna ściana usiana mrocznymi otworami jaskiń. - Nie damy zapędzić się w pułapkę pomiędzy urwiskiem a strumieniem! - rzekł Dane. - Sforsujemy wodę, jeśli nie jest zbyt głęboka i ruszymy w stronę najbliższych zarośli. Tędy wiedzie droga do neutralnej strefy. Żeby tylko udało się nam utrzymać z dala od Łowców do zmroku... Nie dokończył, gdy Rianna szarpnęła go za ramię, wskazując gestem daleką postać. Na przeciwległym brzegu rzeki majaczyła wysoka, kudłata sylwetka. - Niedźwiedź, Rusek czy inny diabeł? - zażartował Dane ponuro, lecz dziewczyna odebrała to dosłownie. - Nie! - odparła, konkretna jak zawsze - to Łowca w niedźwiedziokształtnej postaci. Prawdopodobnie zabił podobną do niedźwiedzia istotę, którą widzieliśmy na statku i „wlazł” w jej skórę. Ziemianin porwał miecz. - Dlaczego on nie atakuje? - wyjąkała Dallith ledwie dosłyszalnie. Wystrzeliła z procy, lecz tamten był poza jej zasięgiem. - On po prostu nie chce, abyśmy przeszli przez strumień - zauważyła zdumiona. - Może jest gotów potwierdzić swoją decyzje na polu walki? - rzucił Dane zaczepnie. - A może czeka na posiłki? Jeśli jest tak blisko, jak sądzę... - przemknęło mu przez myśl - może nie ma już innych żywych Ofiar i wszyscy Łowcy skoncentrują się na nas? Jeden zwycięzca przeżył ostatnim razem... Jeden, jedyny zwycięzca. Jeden... - dudniło mu w głowie. - Jesteśmy najważniejszym celem. Zapowiada się niezła zabawa! Rozejrzał się uważnie. Po lewej stronie za strumieniem piętrzył się nawis skalny, za to na prawym brzegu widniał niewielki skrawek płaskiego terenu o twardym, skalistym podłożu. W umyśle Dane’a, zaprawionym w przeszłości w wielu kryzysowych sytuacjach, zabłysła nowa myśl. - Mamy znakomite pole walki! Tu zaczekamy - zdecydował. - Jesteśmy wykończeni wyczerpującym marszem. Robią na nas nagonkę. Jeśli będziemy gnać dalej, staniemy się łatwiejsi do pokonania. Chcą nas zmęczyć, a potem wybić do nogi. Jeśli przystaniemy tu i zaczekamy na ich przybycie zdążymy nieco odetchnąć. Rianna spoważniała. - To mi się nie podoba. Jesteśmy osaczeni... - Dopadną nas jeszcze szybciej, jeśli pozwolimy się zapędzić na ich ulubiony teren - zaoponował Dane. Mierził go sposób, w jaki Łowcy traktowali Święte Ofiary. Na samą myśl dostawał gęsiej skórki. - Ależ na mnie patrzy! Czyżby dopasowywał dla mnie miejsce na ścianie? Miejsce dla nowego trofeum?! A może tak mierzy mnie wzrokiem, bo chce załatwić rodzinne porachunki... Czyżby to był ten, z którym już walczyłem i który dwa razy uciekł nam jako pseudo-Mekhar? - Nie potrzebował nawet potwierdzenia Dallith, aby mieć pewność, że to on. Przypuszczenia Ziemianina były słuszne. Jeśli w ogóle istniał wódz Łowców, to był nim bez wątpienia stojący przed nim stwór. Pełne napięcia oczekiwanie pozwoliło im przynajmniej odzyskać oddech. Dane zjadłby teraz solidny obiad, lecz nic do jedzenia już nie posiadał, zaczerpnął więc w dłonie wody ze strumienia i tylko zaspokoił pragnienie. Jeszcze raz poczuł, że jeżą mu się wszystkie włoski na skórze, jakby w podświadomej obawie przed nagłym ciosem czy celną strzałą... Nic się jednak nie działo. Może nie używają łuków i strzał - pomyślał. - Może uwielbiają, gdy stalowe ostrze miecza pogrąża się w ciele... - Dane ukląkł w rzece. Woda była chłodna i nadzwyczaj orzeźwiająca. - Dzisiejszej nocy, jeśli w ogóle dotrę do strefy neutralnej, zamówię u dobrego, starego Servera olbrzymi stek... Zobaczymy, co powie! Powtórzył to Riannie. Uśmiechnęła się słabo. - Też o tym myślałam. Festyn na cześć zwycięzców - jeśli do niego dotrwamy - zapowiada się cholernie smakowicie... Dallith nerwowo załamywała dłonie. - Dlaczego nie atakują?! On chce zaatakować, wiem, że chce... Aratak położył ogromną łapę na jej ramieniu. - Spokojnie, najmilsza, spokojnie... Każda sekunda, póki nie atakuje, jest darem opatrzności i służy regeneracji naszych sił. Błagam, odpocznij jak możesz najlepiej... - Myślę, że ja tak zrobię - rzekła Rianna do siebie. - Moja noga tylko na tym skorzysta. Usiadła nie wypuszczając włóczni z dłoni. Dane zerknął z troską na jej obandażowaną nogę, lecz dziewczyna nie wyglądała na chorą i gorączkującą. Wkrótce będzie po wszystkim i wreszcie odpoczniemy. Ciekawe, czy specjalnie zwlekają, aby zachować nas sobie na koniec? Do finałowej walki tuż przed zaćmieniem? Prawdopodobnie nie damy im rady. Próżna nadzieja... - westchnął głęboko. Odprężył się, trzymając miecz w pogotowiu. Leżąc miedzy Dallith i Rianna poczuł przypływ wewnętrznego spokoju. - Jak by nie było, pokochałem je obie z całego serca... - pomyślał i mimo woli zawładnął nim smutek. - Typowe dla małpoluda - myśleć o miłości w takiej chwili! Umysł Dane’a był wytrawiony do cna, oderwany od rzeczywistości, udręczony koszmarem, który rozpoczął się z chwilą lądowania na Czerwonym Księżycu. - Ale czy zdarzy się jeszcze kiedykolwiek okazja, aby myśleć o takich rzeczach? - westchnął z żalem i zamyślił się. - Myślałem, że poświeciłem całe moje życie na poszukiwanie jakiejś jednej niezwykłej przygody, a teraz, na krawędzi śmierci, odkryłem czego szukałem naprawdę. Pragnąłem poznać dwa oblicza rzeczywistości, których prawdziwy sens nie ma racji bytu w cywilizacji dwudziestego wieku... Cywilizacji, zafascynowanej seksem bez miłości, kultywującej okrucieństwo i zbrodnię, ale nie umiejącej z godnością zmierzyć się ze śmiercią... Tu odnalazłem właściwą wartość życia. Może zbyt późno, lecz wreszcie pojąłem właściwe znaczenie odwiecznych sił, które nazywają się: miłość i śmierć. Gdy odnalazłem ich sens, zrozumiałem czym jest życie. Inne wartości - to tylko pozory... Miłość i przyjaźń to Rianna i Dallith. I wierny Aratak. Śmierć zaś - to Łowca czający się na wzgórzu i cała banda jego cwanych kumpli wszelkiej maści. Przez mgnienie oka, w półsennym odrętwieniu, przeniknęła Dane’a jakaś absurdalna wprost wdzięczność dla Łowcy... Tego samego Łowcy, który uświadomił mu czym jest śmierć. Tak jak Rianna i Dallith nauczyły go czym jest miłość. Wspomnienia wznieciły falę pożądania. Pojął jednak, że to skutek krytycznego stanu ciała i umysłu, stanu z pogranicza psychicznej wytrzymałości. Próbował więc z całych sił skierować myśli na rzeczywistość. Widział urwisko. Pole walki. Skały... Rękojeść miecza w zaciśniętej dłoni. W jego mózgu zaczęły wirować - w kółko, nieustannie - szaleńcze, rozkrzyczane myśli: Każdy człowiek zabija to, co kocha. Żaden człowiek nie pokocha tego, czego nie mógłby zabić. Kochaj swojego wroga. Tylko miłość jest prawdziwa... Nagle Dallith oplotła go ramionami i namiętnie przycisnęła wilgotne, gorące usta do jego warg. Policzki dziewczyny pałały. Przywarł do niej całym ciałem i poczuł, jak pręży się w jego ramionach. Z najwyższym wysiłkiem opanował się i rzekł zduszonym drżącym z podniecenia szeptem: - Nie przejmuj się, kochanie... Zaraz mi przejdzie... - urwał nagle, tknięty zdumiewającym podejrzeniem. Czyżby ogarnęło Dallith autentyczne pożądanie?! Nagle z niepokojem uniósł się, aby spojrzeć na Rianne, która kurczowo ścisnęła jego rękę. - Dane... - jęknęła. - Jeśli coś się stanie... - Nie! - przerwał jej pospiesznie. - Nie mów nic. Nic! Porozmawiamy później! W tym samym momencie rozległ się przenikliwy, ostrzegawczy krzyk Dallith. W chwile później Łowcy spadli na nich jak burza. Nie sposób było ich zliczyć. Natarli nagle, ze wszystkich stron, wyskakując z zarośli tak niespodziewanie, że gromadka Dane’a ledwie zdążyła sformować linie obrony. Dallith powaliła pierwszego z napastników, i zaraz potem następnego, biegnąc w stronę ustalonej pozycji na wierzchołek kamiennego pagórka pod nawisem skalnym wielkiego urwiska. Aratak pognał w stronę strumienia, wymachując ogromną maczugą. Dane poderwał się w mgnieniu oka, lecz zanim zdążył zacisnąć dłoń na rękojeści miecza, Mekhar - nie! Łowca w postaci Mekhara dał susa w jego kierunku, lądując miedzy głazami po prawej stronie z obnażonym mieczem. Z tyłu zamajaczyły trzy jakby ludzkie postaci. Ziemianin tknięty złym przeczuciem czekał, aż napastnik zaatakuje pierwszy. Pseudo-Mekhar skoczył i dopiero wtedy Dane zrobił błyskawiczny zamach i wyrżnął wroga prosto miedzy oczy. Zanim kotopodobny stwór zdążył się pozbierać, Dane chwycił miecz w obydwie ręce, uniósł wysoko i ciął z całej siły, rozpłatując lwią głowę na pół, aż krew trysnęła podwójnym strumieniem. Dane uwolnił ostrze i ruszył na spotkanie pierwszej z postaci o ludzkim wyglądzie. Doznał olśnienia, widząc, że stoi twarzą w twarz z człowiekiem o rysach niewątpliwie japońskich. Płaskie, szerokonose oblicze, skośne, czarne oczy, bystre i czujne, krępa, lecz mocna sylwetka w rytualnej szacie tworzyły wizerunek samuraja sprzed czterech setek lat. Długi, zakrzywiony miecz japońskiego rycerza uniósł się, aby zadać cios w głowę Dane’a. Ziemianin pojął, że patrzy w oczy człowieka, którego miecz ma przy sobie. To odkrycie na moment przykuło go do miejsca, ale gdy taka sama twarz, doskonale odwzorowana, pojawiła się za plecami pierwszego przybysza, Dane uśmiadomił sobie, że nie stoi przed nim duch Japończyka, lecz niewątpliwie Łowca. Tak jak średniowieczny rycerz wdziewał zbroję pokonanego wroga na cześć jego honoru i odwagi, tak Łowca i jego dwaj towarzysze przybrali postać człowieka zabitego przed czterystu laty. Miecz pierwszego pseudo-samuraja ze świstem przeciął powietrze, lecz oryginał tego miecza w rękach Dane’a wystrzelił w górę, odbijając cios. Stal płazem uderzyła o stal, zmieniając tor jego spadania. Ostrze przeciwnika przeszło o włos od łokcia Ziemianina, który wykorzystał tę chwilę na błyskawiczny atak. Przez ułamek sekundy Dane myślał, że chybił, lecz zaraz cienka, czerwona smuga zaznaczyła się na czole Łowcy. Cios był bezbłędny. Smuga zmieniła się w szkarłatny strumień, a człekopodobna istota zatoczyła się i upadła z twarzą rozpłataną na dwoje. Czterysta lat. Czy Łowcy są aż tak długowieczni? - zastanawiał się Dane poruszony. - A może filmują Łowy i posiadają film sprzed czterystu lat, uwieczniający ostatnie chwile pewnego bohaterskiego, zgubionego Ziemianina? Z tyłu rozległ się plusk i Dane usłyszał grzmiący ryk Arataka, był jednak zbyt zaabsorbowany walką, aby się obejrzeć. Z determinacją ruszył na spotkanie kolejnego sobowtóra Samuraja. Zauważył podstawowe błędy w technice tej imitacji człowieka i jakby lekką niepewność w postawie i sposobie trzymania broni. - Łowcy naśladują ruchy, które wcześniej widzieli! - pomyślał z nadzieją. - W dodatku kopiują tylko najprostsze z nich! Z moją zaprawą w sztukach walki wschodu jestem lepszym kandydatem na samuraja, niż oni wszyscy razem wzięci. Łowca natarł w identyczny sposób jak jego poprzednik. Zadał mieczem prosty, potężny cios z góry. Dane z łatwością uskoczył przed nim, robiąc wypad w prawo i złożył się do klasycznego ciecia „Doh”. Ostrze pomknęło łukiem i przeszło z lekkim mlaśnięciem tuż, tuż pod żebrami przeciwnika. Znów trysnęła jasna fontanna pulsującej krwi i chrapliwy oddech zamarł, przechodząc w urywane rzężenie. Łowca padł, nie wydając krzyku. Człowiek konałby godzinami po otrzymaniu takiego ciosu - pomyślał. - Musiałem trafić w to, co spełnia u nich funkcje serca. - Ogarnęło go nagłe poczucie triumfu i niemal bolesne ukłucie zbudzonej nadziei. - Można ich zabić! Niech to diabli! Można ich mimo wszystko ukatrupić i to nawet bez większego wysiłku! Trzeba tylko wiedzieć jak! Dobry Boże! Tak drogo okupiliśmy te wiedze! Uwolnił ostrze, gotów do następnego starcia. Stając do walki z czwartym przeciwnikiem odkrył, bez większego zdziwienia, że patrzy w swoją własną twarz. Może wcześniej wywarłoby to na nim piorunujące wrażenie, teraz jednak uznał ten widok sobowtóra za naturalną, wręcz oczywistą kolej rzeczy. - Myśleli pewnie, że w chwili, gdy załatwią mnie te skośnookie typy, mój bliźniak rozprawi się z Rianną lub Aratakiem. Chciał ich nabrać jak ten, któremu udało się zwabić Cliffa Climbera. Myśli przepływały mu przez głowę, a ciało ani na chwile nie zaprzestawało płynnych ruchów. Znienacka, aby zaskoczyć przeciwnika, jednym ruchem nadgarstków zmienił kąt uderzenia. Niby-Dane skradał się czujnie, osłaniając mieczem centralną cześć korpusu. Wyraźnie naśladował obronną pozycje Ziemianina, lecz opuścił broń zbyt nisko... Wtem ostrze Dane’a pomknęło w górę, zakreślając koło w powietrzu techniką zwaną „uderzeniem bicza”, rozrąbało lewy bark Łowcy i zaryło się głęboko w pierś. Gdy jego sobowtór padł na ziemię, Dane obrócił się na pięcie i z nową energią ruszył naprzeciw pozostałych napastników. Martwi Łowcy odzyskiwali oryginalną formę. Ich ciała rozpływały się jak wodnisto- krwawa galareta. - Czy komuś z nas dane będzie przeżyć, aby mógł o tym opowiedzieć? - zastanawiał się, smętnie spoglądając w przyszłość. - Więc z powodu tej przemiany woleli atakować tuż przed nadejściem zmroku? Aratak stał na brzegu strumienia. Jego włócznia i topór spływały krwią. Całe nabrzeże było nią zbryzgane, a bezkształtne ciała pływające w strumieniu wskazywały wyraźnie gdzie topór jaszczura był w robocie. Kilku pseudo-ludzi i niby-Mekharów weszło w wodę z bronią w pogotowiu, lecz póki co, przezornie trzymali się na dystans. Jedno z martwych ciał, omywanych nurtem wody, było większe od innych. Mimo postępującego w szaleńczym tempie rozkładu, Dane stwierdził, że stwór musiał być ogromny i włochaty. - Jak Łowca zdołał osiągnąć takie rozmiary?! - szepnął zdumiony. Po drugiej stronie rzeki Ziemianin dostrzegł nowego przeciwnika. Stwór ten ociekał wodą, jakby zaczął przeprawę przez bród, lecz nagle zmienił zamiar i zawrócił na brzeg. Był to „miniaturowy” sobowtór Arataka, miał „tylko” dwa i pół metra wzrostu, za to uzbroił się w maczugę i topór tej samej wielkości co broń Arataka. Dzierżył również tarczę z wielką wprawą. Za jaszczurem przystanął także, przemoczony do suchej nitki, ogromny, niedźwiedziowaty potwór, w którym Dane rozpoznał natychmiast przywódcę. Towarzyszyło im nie mniej niż dwunastu niby-ludzi i jeszcze większa banda pseudoMekharów. Niektórzy z nich mieli ogony. Dane widział takie u kilku humanoidów. Czy to wadliwe ludzkie kopie, czy jakiś odrębny gatunek? - zastanawiał się. W każdym razie ludzie i Mekharowie stanowili przytłaczającą większość w porównaniu z przedstawicielami innych ras. Była tam para istot, których przodkowie musieli być wilkami, mała grupka wielkich szopów, a także stworzenie ludzkiego wzrostu bardzo przypominające ośmiornice, lecz posiadające dziesięć ramion - każde władające inną bronią. Z tyłu, za tłumem różnych postaci, Dane ujrzał ze zgrozą olbrzymiego człowieka-pająka obracającego w powietrzu śmiercionośnymi włóczniami. Doświadczyli ich już na własnej skórze... W dodatku stwór, z którym mieli wtedy do czynienia, nie wahał się walczyć w pojedynkę przeciw całej grupie. Co więcej - nieomal ich pokonał, a teraz musieli stawić czoła nie tylko jemu, lecz całej gromadzie potworów. Jednak po dłuższej obserwacji Dane z ulgą zauważył, że pająk myli ruchy włóczni, a nawet upuszcza je na ziemie. Widocznie tylko pierwsza imitacja tej istoty została utworzona według oryginału albo przeszła lepszy trening, choć i tak była bardziej powolna, niż prawdziwy człowiek-pająk, którego ujrzeli na pokładzie Mekharskiego statku. Dane z Aratakiem wybili do nogi pierwszą uderzeniową linie napastników, a inni nie zdążyli jeszcze przebyć strumienia. Wykorzystując chwilę spokoju Dane zerknął przez ramię na dziewczyny. Leżące w wodzie ciała Łowców z roztrzaskanymi głowami wskazywały, że Dallith nie próżnowała... Rianna, ciężko wsparta na włóczni, stała dotykając plecami nagich skał urwiska. U jej stóp rozpływały się gęstą breją zwłoki dwóch zabitych Łowców. Dane przyjrzał im się dokładniej. Ani śladu krwi... Widocznie ulotniła się równie szybko, jak popłynęła... - przystanął i odetchnął głęboko, szykując się do odparcia drugiej fali ataku. - Zabiją nas prędzej czy później - pomyślał. - Zrobią to... To tylko kwestia czasu. Nie mogą pozwolić, aby pięciu zwycięzców powróciło do swoich, rozsiewając po drodze sensacyjne wieści o prawdziwym kształcie Łowców - a raczej jego braku - i ich najsłabszych punktach. Zbliża się zachód. Czy zdoła ich to powstrzymać? Rzucili przeciw nam wszystkie siły... - westchnął Ziemianin. Nagle zauważył w szeregach przeciwników, oprócz pseudo-Arataka, imitacje Dallith i Rianny. Swego sobowtóra na szczęście zabił, lecz fałszywa Dallith do złudzenia przypominała prawdziwą - miała nawet procę... Ten fakt wzbudził w nim nagłą trwogę. - To znakomici naśladowcy! - przyznał w duchu. - Zapewniają sobie bezpieczeństwo, upodobniając się do swych wrogów i chwytają ich w pułapkę jak niektóre owady. Gdyby Dane podczas pierwszego natarcia, zamiast na pseudo-samuraja, natknął się na sobowtóra którejś z dziewcząt, miałby wątpliwości. Chwila wahania kosztowałaby go życie... Próbował pogodzić się z myślą, że przyjdzie mu rozpłatać śliczną główkę Dallith lub wbić miecz w piękne ciało Rianny - ciało, które tak często tulił w swych ramionach. Nawet wtedy, gdy tłumaczył sobie, że to tylko Łowcy, wstrząsał nim dreszcz zgrozy. Wiedział, że w decydującej chwili zawiodą go nerwy. - Nie mam emfatycznych zdolności. Nigdy nie będę pewien, czy któraś z nich nie jest prawdziwa - myślał z rozpaczą. Zwątpienie i udręka Dane’a musiały poruszyć Dallith. Skutek nie dał na siebie długo czekać. Jeszcze nie otrząsnął się z ponurych rozmyślań, gdy usłyszał w powietrzu świst wystrzelonego z procy pocisku. Fałszywa Rianna zachwiała się i runęła na ziemię ze zmasakrowaną, zalaną krwią twarzą. Fałszywa Dallith, podejrzewając zapewne, co wkrótce ją czeka, wypuściła kamień z własnej procy, lecz strzał był zbyt niepewny - tak niepewny, że nie sposób było dociec, kogo miał dosięgnąć. Dane przypuszczał, że przeznaczony był dla niego. Prawdziwa Dallith natychmiast odwzajemniła się rywalce. Posłała kamień, który przedziurawił czoło jej sobowtóra. Dane zacisnął powieki, aby tego nie widzieć. Szybko jednak otworzył oczy świadom, że może przegapić chwile przeprawy Łowców przez strumień. W tej samej niemal chwili usłyszał plusk wody w płytkim brodzie. Łowcy ruszyli do natarcia. Jeden z człekokształtnych stworów w postaci kobiety o ceglastoczerwonej skórze i długich, granatowoczarnych włosach, skulony wspinał się już na brzeg. Włócznia Rianny zatopiła się w jego plecach, przebijając pulsujący pęcherz pełniący funkcje witalne. Rana była śmiertelna. Łowca zatrzepotał rękami, plamiąc brzeg posoką i znieruchomiał. Jeden z pseudo- Mekharów podążał już w jego ślady, lecz nim otrząsnął się z wody, spadła mu na łeb maczuga Arataka. Dane zamarł w oczekiwaniu, trzymając miecz nad głową, lecz żaden z przeciwników nie odważył się zbliżyć, aby nie skończyć jak poprzednicy. Niedźwiedziowaty olbrzym wydał z siebie mrożący krew w żyłach, przeraźliwy skowyt. Łowcy, jak na komendę, zawrócili. Przystanęli wyczekująco, zbici w gromadę pośrodku brodu. Dopiero gdy Dallith roztrzaskała kamieniem którąś odkrytą nieostrożnie czaszkę, cofnęli się przezornie. Dane przyjrzał się ciekawie olbrzymiemu dowódcy. Nakazał odwrót... - pomyślał. - Ale dlaczego?! Przecież doskonale wiedzą, że nie utrzymamy naszej pozycji na brzegu strumienia, jeśli zaatakują wszyscy naraz... Nad strumieniem świsnęła strzała i drżąc, utkwiła w ziemi. W ślad za nią nadleciała następna. Obydwie chybiły. Dane szybko wyłowił z tłumu tego zdolnego łucznika - wysokiego, szaroskórego, z chwytnym, długim ogonem, którym pomagał sobie dobierając strzały, podczas gdy obiema łapami napinał łuk. To jedyny łucznik, jak sądzę - stwierdził Ziemianin po krótkiej lustracji sił przeciwnika. - Daleko mu do Robin Hooda. Coś kiepsko trenowali albo ich macki nie są w stanie się nią posługiwać. Możliwe też, że nie doznają żadnej satysfakcji, jeśli nie mogą zatopić miecza w ciele ofiary... - Kątem oka zauważył, że jeden z pocisków Dallith ze świstem przeciął powietrze i utknął z miękkim plaśnięciem w błotnistym brzegu po przeciwnej stronie. Drugi plusnął między łucznikiem a którymś z jego towarzyszy. - Co się dzieje?! Zazwyczaj strzelała lepiej... - Dane obrócił się trwożnie, aby poznać przyczynę chybionych strzałów. Twarz Dallith była kredowobiała. Jej oczy oślepły od łez, na zagryzionych wargach lśniły kropelki krwi. Ręce dziewczyny dygotały spazmatycznie. - Mój Boże! Wiedziałem, że tak będzie! Załamała się! Zupełnie się załamała! - rozpaczał Dane przerażony. - Nawet wiem, kiedy przebrała się miarka - gdy zabiła samą siebie... Swoje zwierciadlane odbicie! - Zaczął biec w kierunku dziewczyny, aby swą obecnością dodać jej otuchy, gdy nagle dostrzegł, że w zaroślach po lewej stronie coś błysnęło metalicznie. - Więc tylko czekają, aż to zrobię - pomyślał i pognał z powrotem. - Zawracaj w stronę urwiska - rzucił do Rianny. - Ty, Arataku, utrzymaj pozycję na brzegu tak długo, jak tylko zdołasz, ale nie za wszelką cenę. Jeśli będziesz zmuszony, pędź za nami. Na pomoc Dallith nie możemy już liczyć... - szepnął boleśnie i, siląc się na bezstroskę, zawołał do dziewczyny - Dallith! Zostaw trochę kamyczków dla pająka! Już my damy sobie rade z resztą tej bandy! - Żart wypadł żałośnie, daleki od prawdziwego stanu jego uczuć. W tym samym momencie wódz Łowców znów zawył. Dane słyszał już ten przeciągły zew, gdy poprzednio napastnicy ruszali do ataku. Ujrzał, jak wielki Łowca biegnie na spotkanie nowej hordy sprzymierzeńców, która ukazała się na zakręcie ścieżki nad brzegiem strumienia. Dane otrząsnął się. Jeśli będę tu stał i gapił się jeszcze przez minutę, zdołają odciąć nas od wzgórza - i od Dallith... Och, Dallith... Moje ty biedne kochanie... Dwóch pseudo-Mekharów ruszyło prosto na niego. Uskoczył przed ciosem pierwszego napastnika i schodząc do pozycji „Doh” chlasnął mieczem przez brzuch Łowcy. Padający korpus pozbawił swobody ruchów drugiego kocura. Wystarczył zaledwie ułamek sekundy, aby Dane rozpłatał mu łeb i pognał dalej. Nawet przy absolutnej pewności nieuchronnej śmierci, bez nadziei na ocalenie, Ziemianin poczuł dreszcz fascynacji i dziwnego, przyprawiającego o zawrót głowy uniesienia. Ogarnęła go fala niezwykłej beztroski. Czy to właśnie jest ta radość walki opiewana przez Vikingów w skandynawskich sagach? pomyślał. I wtedy po raz drugi stanął oko w oko z człowiekiem-pająkiem. Otaczali go uzbrojeni w lance ludzie, a jego własne włócznie wirowały i migotały w promieniach gasnącego słońca. Pająk, przerażająco ogromny, górował nad człekokształtnymi pomocnikami. Wypadli z wąskiego przesmyku, a Dane ruszył im naprzeciw, nie mając innego wyjścia. Od strony brodu wciąż dochodził plusk wzburzonej wody i suchy odgłos uderzeń olbrzymiej maczugi Arataka. Dane nie miał pojęcia, jak długo jeszcze przyjaciel jest w stanie bronić nadbrzeżnej pozycji. Wiedział, że powinien przywołać go i zawrócić w stronę wzgórza do Rianny, aby mogli wzajemnie uzpełniać się w walce. Obiecał sobie jednak, że zanim to uczyni, musi położyć trupem co najmniej kilku wrogów. Boże, z jaką satysfakcją atakował, zamiast uciekać! Gotów był zabić każdego, kto stanie mu na drodze. - Strzeżcie się, Łowcy - syknął mściwie. - Nim zawiesicie moją głowę jako ścienne trofeum, zrobię wszystko, żeby wysłać was jak najwięcej do waszych przodków z piekła rodem, abyście powiedzieli im osobiście, że cena ludzi wzrosła, odkąd Ofiary zmieniły się w myśliwych... A kiedy Dane zawiśnie na ścianie obok starego samuraja w domu jakiegoś Łowcy, będzie miał dużo do opowiadania kumplowi z Ziemi, o tym, że pozostawiony w spadku miecz nie próżnował w rękach jego następcy... Rozmarzenie Dane’a przerwali włócznicy biegnący na czele łowieckiej watahy. Wymierzyli lance w pierś Ziemianina, on zaś uderzeniem ręki z łatwością odbił drzewce pierwszej, która zawadziła o drugą i zbiła ją w locie. Dwa razy świsnął miecz. Bezgłowe ciało drgało jeszcze w krwawej kałuży, gdy Dane dał nad nim susa i od ręki rozpłatał czaszkę drugiego włócznika. Ziemianin w samą porę podniósł wzrok. Przed nim stał człowiek-pająk. Tarcza stwora z miażdżącą siłą wytrąciła mu z ręki miecz i Dane ujrzał, jak lance śmiercionośnym młynem kierują się w dół. Czas jakby przestał istnieć, rozpadając się na fragmenty, jak zerwane ogniwa ciągnącego się w nieskończoność łańcucha. Dane rzucił się na ziemię. Bliski obłędu odnosił wrażenie, że porusza się w zwolnionym tempie. Chwycił miecz i jakoś zdołał przetoczyć się na bok, cudem nie zawadziwszy o ostrze. Rozpędzona, wirująca lanca chybiła o włos, krzesząc na skale smugę iskier. W jakiś sposób uniknął włóczni Łowców, walczących w ludzkiej postaci. Instynktownie podciągnął nogi pod brodę, osłaniając brzuch i ze zdumieniem odkrył, że w tej pozycji swobodnie może odeprzeć mieczem wściekłe ataki. Robił też użytek z karate. Gdy jeden z włóczników podszedł zbyt blisko, Dane zablokował mu stopą kolano i zmiażdżył kopnięciem drugiej nogi. Łowca, machając rękami, padł wprost na włócznie swych towarzyszy i - na swoje nieszczęście - nadział się na jedną z nich. Wykorzystując zamieszanie Dane zerwał się i odruchowo wbił miecz w gardło najbliższego przeciwnika, a wiedząc, że nie zabije go w ten sposób, dla pewności ciął z rozmachem przez łeb. To dziewiąty czy dziesiąty, na Boga! Kto by ich zliczył? - przemknęła mu myśl. W ostatniej chwili odbił grot włóczni, który prawie go dosięgnął, rozdarłszy tunikę. Instynktownie szarpnął ramieniem w górę, aby uderzyć w lance, która mignęła o włos od jego głowy, aż mięśnie przeszył mu bolesny skurcz. Wielki Boże! A co z innymi?! - pomyślał z trwogą. Człowiek-pająk był tuż, tuż. Dane wzniósł miecz nad głowę, bojowym okrzykiem pozorując atak, a gdy włócznicy przystanęli, gotowi do obrony, on nagle odwrócił się na pięcie i pognał w stronę wzgórza, jakby go gonił sam diabeł. Aratak wycofywał się znad strumienia. Jego maczuga spadała raz po raz, trafiając zawsze w tarcze osłaniającą niby-ośmiornice, która wpełzała na brzeg, próbując dosięgnąć jaszczura którymś z uzbrojonych ramion. Łowcy ruszyli ławą na nie strzeżone teraz wybrzeże pod dowództwem olbrzymiego niby-niedźwiedzia, pseudo-Arataka i większego z dwóch ludzi-pająków. Mniejszy pająk pozostał z tyłu, uwięziony w potrzasku miedzy Aratakiem i zboczem pagórka. Jego lanca zniżyła się groźnie, a rozbiegane, krwawe ślepia zerkały wyzywająco to na jaszczura, to na zbliżające się z tyłu kobiety. Szare, wrzecionowate cielsko poruszało się z nieopisa- nym lekceważeniem. Krańcowo różnił się od skulonej i przerażonej istoty, którą ujrzeli jako zwycięzcę na festynie. Wystrzelony z procy kamień świsnął tuż nad łbem, ale Łowca nawet nie raczył się obejrzeć. Aratak dostanie się w pułapkę między potworem, a tą parszywą ośmiornicą! - przyszło Dane’owi na myśl. Chciał krzyknąć, aby ostrzec przyjaciela, lecz nie mógł wydobyć głosu. Następny pocisk trafił w punkt, gdzie włochaty kadłub poczwary łączył się z odwłokiem. Łowca okręcił się z sykiem jak błyskawica ruszył w kierunku Dallith i Rianny. Dane pognał na pomoc jak opętany, choć wiedział, że nie zdoła prześcignąć potwora. Widział jak Rianna zwraca z determinacją ostrze włóczni w stronę przeciwnika, lecz najsilniej wyryła się w jego pamięci blada, zalana łzami twarz Dallith o ostrych, jakby wytrawionych rysach i zaciętych ustach, gdy bez wytchnienia słała z procy pocisk za pociskiem. Wstrząśnięty podążył wzrokiem za ciskanymi przez dziewczynę kamieniami. Aratak wciąż walczył z ośmiornicą. Dane ujrzał, jak jaszczur wykonał nagły zwrot i z potężnym rozmachem trzasnął głowonoga w łeb, nie zważając na uzbrojone, złowrogie macki usiłujące złapać go za stopę. Przyjaciel Dane’a zacisnął szponiastą łapę na tarczy wroga i szarpnął tak potężnie, że razem z wyrwanym ramieniem potwora wyleciała w powietrze. Następne uderzenie maczugi zamieniło Łowcę w bezkształtną masę. Dopiero wtedy Aratak zawrócił i pobiegł w kierunku wzgórza. Dallith nagle wyprostowała się odrzucając procę. Ze zgrozą wytrzeszczyła oczy, obejmując głowę rękoma. Straszliwy pająk wspinał się na zbocze. Rianna rzuciła się na niego natychmiast, lecz Łowca jednym uderzeniem tarczy odrzucił jej włócznię. Równocześnie cisnął z ogromną siłą ciężką, trzymaną dwoma łapami lancę, która przeleciała nad głową kobiety, odrzuconej w bok uderzeniem puklerza. Włócznia niemal musnęła włosy Rianny i ze świstem ugodziła drobne ciało Dallith, zatapiając się w jej piersi... Dane krzyknął rozdzierająco, wzywając ją po imieniu. Przyświecał mu teraz jedyny ceł: zabić potwora za wszelką cenę, a potem odrzucić precz skrwawione ostrze, chwycić Dallith w ramiona i pozostać z nią do końca... Lecz Aratak uprzedził go na polu walki. Zanim człowiek-pająk zdołał odwrócić swe śmiercionośne ostrza od skurczonego z bólu ciała dziewczyny, olbrzymia, szponiasta łapa jaszczura porwała stwora od razu za parę segmentowanych odnóży i cisnęła go na pobliską skałę. Świsnęła maczuga, miażdżąc oba punkty witalne. Mózg, plazma, krew i galaretowate organy rozbryzgneły się na kilka metrów dookoła. Zwycięski jaszczur uniósł nad głową to, co pozostało z martwego wroga i cisnął z rozmachem pod nogi jego wspólników. Zrozpaczony Dane był ślepy i głuchy na wszystko. - Dallith! To niemożliwe! Dallith!!! - powtarzał w kółko. Z jaką słodyczą i bólem wymawiał teraz jej imię... Chwile jego odrętwienia chciał wykorzystać jakiś podobny do kota stwór. Dane uśmiercił go jednym uderzeniem miecza. Przestał myśleć, stał się maszyną do zabijania. Ochrypły od krzyku siekł na oślep. Aratak i Rianna walczyli desperacko o martwe ciało Dallith. Ujrzawszy to poczuł, że jego świadomość budzi się z odrętwienia. Jej ciało należy do mnie! - myślał z obsesyjnym uporem. - Nie pozwolę Łowcom go pożreć, ani poćwiartować, ani zawiesić na ścianie. Dallith należy do mnie - żywa czy martwa. Nie dostaną jej, choćbym miał ukatrupić każdego potwora na tym parszywym księżycu! Gdzieś na granicy świadomości błysnęła myśl, że ogarnia go szaleństwo. Ciało, wbrew logice, już mu uległo i rozpoczęło śmiercionośny balet. Najbliższy Łowca - włócznik padł pierwszy z rozpłataną piersią. Następny był pseudo-Mekhar. Dane uciął mu łeb. Nieprzytomny z rozpaczy ledwie zdawał sobie sprawę, że Aratak walczy u jego boku. Maczuga i topór spadały w jednostajnym morderczym rytmie. Włócznie Łowców fruwały na boki, przeważnie doszczętnie strzaskane, a ich właściciele konali na ziemi, wijąc się w konwulsjach. Innych, uzbrojonych w miecze, prędzej czy później spotykał ten sam los, zanim zdążyli przygotować się do walki. Ciosy Rianny, ze zmęczenia wspartej plecami o ścianę skalną, raniły wroga na wysokości kolan potężnego Arataka. Człekokształtni Łowcy skupili się wokół Dane’a, próbując osaczyć go, każdy na swój sposób. Ziemianin uśmiercił wielu z nich. Zabijał automatycznie. Ponad głową Arataka zobaczył, jak przez mgłę, że słoneczny dysk znika za linią horyzontu. - Kto by się teraz tym zajmował... - szepnął do siebie. - To ostatnia rozgrywka - my albo oni! Zarośnięty małpolud zaatakował Dane’a, wywijając nad głową ciężkim, stalowym ostrzem, osłaniając pierś okrągłą, metalową tarczą. W zakamarkach pamięci Dane’a pojawiło się wspomnienie chwili, kiedy człowiek-pająk znalazł sposób, aby unieszkodliwić jego miecz. Za jego przykładem Ziemianin skoczył w bok, unikając spotkania z tarczą i olbrzymim łukiem uderzył mieczem w prawy bark przeciwnika z taką siłą, że ostrze weszło głęboko w pierś. Następne chwile umknęły z jego pamięci. Wiedział tylko, że Aratak w jakiś sposób wyrzucił przywódcę Łowców w powietrze, a jego broń strzaskał maczugą. Pozbawiony broni pseudo-niedźwiedź powstał natychmiast i zaczął rozglądać się za innym mieczem, poszukując go na pobojowisku wśród rozkładających się kulistych ciał. Jaszczur i Dane ruszyli do walki ramie w ramie. Sobowtór Arataka podjął wyzwanie i na początek trzasnął swój oryginał w kolano imitacją olbrzymiej maczugi. Aratak rozłożył się jak długi, ale zaraz zerwał się i puścił w ruch topór. Zakręcił nim w powietrzu, a gdy tarcza przeciwnika podniosła się, aby wstrzymać cios, Rianna ugodziła wroga włócznią prosto w odpowiednik serca. Olbrzymi pseudo-niedźwiedź, widząc skuteczność tej broni, podniósł lancę i zaatakował, lecz na swoje nieszczęście potknął się o ciało martwego Łowcy - łucznika o szarej skórze. Nagle otaczający wodza Łowcy tłumnie rzucili się do ucieczki, biegnąc w stronę strumienia i Dane, tocząc wokół zamglonym wzrokiem, pojął, że ostatni promień słońca zniknął za horyzontem. Zachód. Bitwa skończona. Łowcy - około dwunastu niedobitków - przeprawiali się z powrotem przez bród, mącąc wartki nurt. Przywódca wezwał ich dzikim okrzykiem, wywijając włócznią nad głową, jakby chciał poprowadzić ich do ostatniego natarcia. Jedynie dwóch czy trzech posłuchało rozkazu. Reszta kontynuowała przeprawę. Przygnębiony, olbrzymi pseudo-niedźwiedź z rezygnacją nakazał odwrót i patrząc na oporne Święte Ofiary potrząsnął orężem w bezsilnej wściekłości. Wytłukliśmy wraz z Aratakiem ponad połowę tej bandy - pomyślał Dane. - Założę się, że przybyli tu wszyscy Łowcy z tej cholernej planety. W ostatnim polowaniu było ich tylko czterdziestu siedmiu... Ale cena, jaką okupiliśmy zwycięstwo jest zbyt wysoka... Nawet wybicie całej bandy Łowców nie zadośćuczyniłoby śmierci Dallith... Dane zawrócił. Pobiegł do miejsca, gdzie wśród skał spoczywało ciało dziewczyny. Kątem oka spostrzegł, że podąża za nim podobna do jaszczura postać. Nie miało to dla Dane’a znaczenia - nawet, gdyby okazało się, że ściga go Łowca imitujący Arataka. Na szczęście był to autentyczny Aratak. Dallith leżała tak, jak padła, rozciągnięta na stosie kamieni, który obrała sobie na ostatnią pozycję bojową. Spoczywała na plecach, z rozrzuconymi na boki rękami. Jej wielkie, ciemne oczy - smutne oczy zranionej łani - patrzyły martwo w pociemniałe niebo. - Miłość i śmierć... Miłość i śmierć... - powtarzał Dane, kołysząc w ramionach jej zimne ciało, po czym osunął się na ziemię nieprzytomny, z głową wspartą na jej nieruchomej piersi... ROZDZIAŁ SZESNASTY Świat Łowców wzeszedł krągły i pełny, połyskujący szkarłatem. Zakrywał większą cześć nieba. Dane odczuł, tym razem ze zdwojoną siłą, klaustrofobiczny lek na myśl o wędrówce pod tą lśniącą, przytłaczającą ogromem kulą, gotową spaść i zmiażdżyć ich swym ciężarem. Kto by się tym przejmował. Niech się zawali sklepienie nieba i spadnie na ziemię... - pomyślał, w chwilę później zobojętniały na wszystko. Ani Aratak, ani Rianna nie byli w stanie ulżyć mu w cierpieniu. Nie chciał porzucić ciała Dallith i wyrzucał im z goryczą: Chcecie zostawić ją tutaj, żeby ci przeklęci pokroili ją na kawałeczki i zrobili potem ohydne trofea?! W końcu zrozumiał, że nie pomogli mu zabrać martwej dziewczyny dlatego, że obydwoje zbyt ucierpieli w bitwie i nie mieli dość siły. Rana na udzie Rianny otworzyła się i znów broczyła krwią, Aratak zaś miał nogę przetrąconą tak fatalnie, że musiał podpierać się maczugą. Zrezygnowany i apatyczny Dane powlókł się za nimi w kierunku strefy neutralnej. Słyszał narzekania Rianny na trudy i wyczerpanie. Aratak pocieszał ją mówiąc, że zaćmienie nastąpi już wkrótce, wtedy dotarło do jego świadomości, że trafnie przeprowadzał swoje obliczenia. - Wkrótce czy nie - i tak za późno... - skomentował Dane niepocieszony. Mimo to szedł dalej, otępiały, do bólu świadomy śmierci Dallith, niezdolny myśleć czymkolwiek innym. - Warkocz z jej włosów mam wciąż pod tuniką... - przypomniał sobie. Wydobył jasny splot i patrzył pełen żalu i wspomnień. Dopiero teraz zauważył, że jego ręka mocno krwawi i że jest także ranny w głowę. Wlókł się oszołomiony w mrocznym półśnie do chwili, gdy Rianna potknęła się i z jękiem osunęła na ziemię. Dopiero wtedy zmobilizował wszystkie siły, podniósł ją, oddarł z tuniki pas materiału obandażował jej udo. Uczynił to zręcznie, lecz automatycznie. Idąc, wspierała się odtąd o jego ramię. Dane niósłby ją na rękach, gdyby zdecydowanie nie zaprotestowała. Gdyby nie ona, Ziemianin padłby na ziemię i zasnął tam, gdzie stał, nieobecny i zupełnie obojętny na to, co się z nim stanie. Szedł dalej, bo wiedział, że dziewczyna potrzebuje jedzenia, wypoczynku i bezpiecznego snu. Nie minęło więcej niż pół godziny, gdy weszli w krąg świateł strefy neutralnej. Dla Dane’a jednak czas uległ deformacji i ostatnie pół godziny wydawało mu się, że trwa o wiele dłużej niż cała bitwa, dłużej niż całe Łowy, było jak otchłań dzieląca jego życie na dwie części. On żył... Wciąż żył. Na swoje nieszczęście... W bezpiecznej oazie poczuł woń jedzenia. Żołądek podszedł mu do gardła. Gdy Rianna przyniosła mu posiłek, odsunął naczynie i rzekł: - Nie jestem głodny. Nie mogę jeść... Bez słowa wsunęła mu w rękę naczynie. Wtedy automatycznie zaczął pakować jedzenie do ust, żując, łykając i nie czując smaku. Gdy zjadł wszystko, przyniosła jeszcze jedną porcję i nagle rozjaśniło mu się w głowie. Mroczne omamy zniknęły, rzeczywistość zarysowała się z tym straszniejszą wyrazistością... Dallith zginęła, on zaś siedział tu sobie jak gdyby nigdy nic i jadł swój wymarzony stek. Ze zgrozą rzucił naczyniem o ziemie, rozsypując wokół resztki jedzenia. Nie pozostało ich zbyt wiele... Poczuł mdłości. - Jak mogę spokojnie tu siedzieć i obżerać się... - jęknął, wstrząśnięty i zdumiony. Rianna nie odpowiedziała. Bez słowa położyła drobną dłoń na jego ręce, a gdy podniósł wzrok spostrzegł, że jej oczy są pełne łez. Nie starała się ich obetrzeć, ani nie łkała głośno - po prostu jadła i płakała. W sercu Dane’a odżył ból i wyrzuty sumienia. Otarł twarz dziewczyny i szepnął: - Spokojnie, kochanie. Jeszcze się rozchorujesz, albo udławisz, jeśli będziesz jednocześnie jeść i płakać. - Ale ze mnie świnia! - pomyślał. - Ona jest ranna i jeszcze musi mnie pilnować. Nie mógł się nadziwić, ile jedzenia tego wieczoru pochłonęli. Nic dziwnego, po tej iście piekielnej walce... - Ciekawe... Naprawdę ciekawe - ilu ich zabiłem? Pewnie nie dowiem się tego nigdy, lecz wątpię, by ten stary samuraj mógł się mnie powstydzić. Sam pewnie urządził niezłą jatkę, skoro tak utrwalił się w pamięci Łowców, że przybierają jego postać po trzech setkach lat. Jeszcze raz pogładził delikatnie mokrą twarz Rianny. Dallith odeszła, nic na świecie nie mogło powetować tej straty, lecz Rianna wciąż żyła i wciąż go potrzebowała. - Jakże ją kochałam, Dane! - krzyknęła nagle z płaczem. - Lecz Dallith i tak nie mogłaby żyć, mając to wszystko w pamięci! Łowy ją wyniszczyły! Były dla niej gorsze niż śmierć... Aratak podszedł na palcach i odezwał się łagodnie dudniącym basem: - Dallith bała się żyć po tym, gdy podczas kontaktu przyswoiła część osobowości Łowców. Rianna ma rację, Dane. Emfata ze Spica Four zawsze umiera z daleka od swego świata... Zaczęła umierać w chwili, gdy porwano ją z rodzinnej planety. Przedłużyła swój pobyt wśród nas tylko dlatego, że postanowiła pozostać z tobą, Dane, tak długo, ile zdoła, ponieważ to ty tak bardzo jej potrzebowałeś... Dane opuścił głowę. Przedtem - głupi - łudził się, że to on obudził w Dallith chęć do życia. Może w pewnym momencie, przez krótki czas wierzyła w moc przetrwania. Dzieliła jego pragnienia jak wszystko, co złączyło ich w tej jedynej chwili. Aratak mówił prawdę. Dane ocalił życie Dallith nie dla niej, lecz dla siebie samego. Wzbudzając w niej wole życia poskromił własny strach... Odkrył siłę przetrwania, ratując ją od śmierci... - Miłość i śmierć... Już myślałem, że wiem o nich wszystko... Tymczasem chyba nikt nigdy w pełni ich nie pojął... - wyszeptał w zadumie. On, Rianna i Aratak byli jedynymi żywymi istotami, może nawet jedynymi Świętymi Ofiarami, którym udało się przeżyć i dotrzeć do strefy. Widział licznych Serverów poruszających się bezszelestnie po oświetlonym reflektorami terenie. Roboty milczały dziwnie, mimo to okazywały trójce Ofiar wyraźny respekt. - Wciąż jesteśmy dla nich Świętymi Ofiarami - stwierdził Dane z pewną ulgą. Wraz z Rianna ułożyli się na ziemi, śmiertelnie znużeni, okrywając się jednym płaszczem. Nawet w przypływie pożądania nic by nie wskórał, gdyż totalne wyczerpanie dało mu się we znaki i zmęczone ciało i znękany umysł natychmast zstąpiły w bezdenną otchłań snu. Zbudzili się o świcie. Słońce właśnie wzeszło i nagle Dane pojął z trwogą, że przespali całą noc. Podniósł głowę zdumiony faktem, że nie zarżnięto ich we śnie i ujrzał zebranych w krąg Serverów, a między nimi sześciu Łowców, którzy wkroczyli na teren strefy. Zrozumiał wszystko. Po bohaterskiej walce postanowili widocznie uszanować sen tak znakomitych przeciwników. Rianna zbudziła się również i na widok milczącego zgromadzenia skuliła się za jego plecami. Aratak pochwycił maczugę, próbując szybko, za wszelką cenę dźwignąć się na nogi. Dopiero wtedy Dane spojrzał w górę i zauważył, że lśniący cegląstą czerwienią Świat Łowców wzniósł się ciężko na niebie w całej pełni, a słońce z wolna idzie mu na spotkanie... Gigantyczny pseudo-niedźwiedź, wódz Łowców, ruszył w kierunku Dane’a. Ziemianin zerwał się, odruchowo chwytając za miecz. Olbrzym gestem nakazał, aby zaniechał broni, lecz Dane ani myślał tak zrobić. Sam Łowca był nieuzbrojony, jego oręż spoczywał w rękach Servera. Wysoki, pozbawiony twarzy robot podjechał błyskawicznie w stronę Ziemianina i przystanął wyczekująco. Niby-niedźwiedź przemówił. Dane nie rozumiał słów, lecz beznamiętny, monotonny głos Servera tłumaczył słowa przywódcy. - Nasz wódz ma osobiste powody, aby stoczyć z tobą honorową walkę. Co prawda, zabiłeś jego pięciu krewniaków, lecz Święta Ofiara, która uczyniła Łowy prawdziwie godnym zmaganiem, największym od siedmiuset osiemnastu cykli, zasługuje na specjalne względy. Godzina zaćmienia nadchodzi. Czy jesteś gotów, w imieniu twoich dwojga rannych towarzyszy przyjąć darowane im życie, w zamian za prawdziwie święte męstwo, jakiego dowiedli w walce? Gdybyś nie uśmiercił pięciu członków klanu wodza, darowałby życie również tobie wraz z wielką nagrodą. W tym jednak przypadku nasz wódz pragnie cię prosić o zaszczyt stoczenia z tobą ostatniego pojedynku. Jeśli zwyciężysz, uwolnimy was wszystkich, jeśli zginiesz, twoi towarzysze zostaną uwolnieni na cześć twej pamięci. Walczymy na śmierć i życie? - spytał krótko Dane. - Walczycie, dopóki godzina zaćmienia nie zakończy pojedynku - oznajmił Server. Dane powiódł wokół spokojnym spojrzeniem, zatrzymując wzrok na Riannie i Arataku. Nie czekając na ich zgodę, odpowiedział: - Przyjmuje wyzwanie. - Dane! - krzyknęła Rianna tonem protestu, Aratak zaś dodał: - Nie bądź głupi! Oni muszą nas zabić. Nie pozwolą przecież, abyśmy odeszli i wyjawili główny sekret Łowców - jak łatwo można ich zabić! Lecz Dane poczuł dziwne zaufanie do obietnicy przeciwników. Może dlatego, że nie miał wyboru? - Powiedz im, że się zgadzam - rzekł do Servera. Może istniało między Łowcami telepatyczne porozumienie, gdyż Server nie wyrzekł nawet słowa, a wódz sięgnął po tarczę i miecz, Dane zaś dobył swego samurajskiego ostrza. Niby-niedźwiedź zwrócił się do Ziemianina lewym bokiem, osłaniając puklerzem potężną, kudłatą pierś. Ugiął kolana, zwiększając skuteczność osłony przez niskie zawieszenie ciała. Miecz trzymał za plecami, aby wziąć jak największy zamach. To odwrotność pozycji obronnej - zauważył Dane. - Daje możliwość odparowania ciosu i równoczesnego ataku. Ja, mając tylko miecz, niestety nie mam takiej szansy. Lecz on, żeby zadać cios, musi opuścić tarczę. Zajdźmy go więc od tyłu... Nie daj się nabrać, Marsh - strofował się w myśli. - Nie bądź łatwowierny. Do tej pory, nawet jeśli trafiałeś w tarczę, miałeś przyjaciół do pomocy... Teraz to pojedynek jeden na jednego... Tymczasem Łowca posuwał się ostrożnie, miękkimi ruchami, ochraniając puklerzem potężną sylwetkę. Najwyraźniej również nie darzył zaufaniem swego przeciwnika. On nie miał zamiaru dać się zaskoczyć. Ziemianin udał, że się cofa. Blefował. Niespodziewanie ruszył naprzód, jakby zamierzał zadać cios w głowę wroga. Łowca podniósł tarcze, aby zablokować cios i odbić ostrze miecza. Wtedy Dane odskoczył w tył, trafiając wodza w udo. Straszliwe ciecie, mogące odrąbać całą nogę normalnej, żywej istoty, drasnęło tylko olbrzyma. Tarczą uderzył w zatopioną we własnym ciele stal i unieruchomił ją, pozbawiając Dane’a swobody ruchów. Następnie ciął z góry, o włos od głowy Ziemianina, który zrobił długi wypad w lewo. Jednocześnie Dane uwolnił spod puklerza miecz i uderzył w plecy przeciwnika. Pseudo- niedźwiedź obrócił się błyskawicznie i nietknięty, znów stanął oko w oko z Ziemianinem. Udało mu się nie tylko odparować ciecie Dane’a, lecz również odrzucić go w tył siłą uderzenia. Dane zatoczył się, lecz nie wypuścił broni. Łowca chciał zadać teraz cios mający rozpłatać mu czaszkę... Dane instynktownie padł na kolano i ostatnim wysiłkiem uniósł ostrze nad głowę, blokując cięcie wroga. Wstrząs był tak silny, że poczuł w nadgarstkach nieznośny ból. Na szczęście stal samurajskiego miecza wytrzymała impet uderzenia. Teraz on wziął szeroki zamach, celując w masywne, włochate kolana olbrzyma. Nie dam rady trafić w głowę lub pierś, jeśli chroni je tarcza - pomyślał. - Cios w nogę nie będzie śmiertelny, ale na pewno go osłabi... Pseudo-Mekhar zawył tylko i uciekł, gdy odrąbałem jego ramię... Jeśli ten miś znów unieruchomi mój miecz - jestem zgubiony. Walczy całkiem dobrze... Zbyt dobrze. Wie, że nie zabiję go ciosem w nogę, lecz z pewnością będzie wolał tego uniknąć... Krążyli wokół siebie powoli i z rozwagą, zerkając spode łba w oczekiwaniu na atak przeciwnika. Dane pierwszy, z bojowym okrzykiem, skoczył naprzód i biorąc jak najsilniejszy zamach poprowadził miecz łukiem od dołu. Łowca odruchowo zniżył tarcze aby osłonić nogi. Wtedy Dane rzucił się w lewo i ciął w prawo szerokim, okrężnym ruchem, trafiając w staw kolanowy. Zaraz po tym uniósł miecz, aby zablokować cios z góry, którego się spodziewał. Lecz cios nie nastąpił. Dane okręcił się w miejscu, nadal trzymając miecz nad głową, zaś Łowca kucnął, balansując na ranionej nodze i nakrył się tarczą. Mógł swobodnie posługiwać się bronią i był gotów w każdej chwili odeprzeć atak Ziemianina. - O dobry Boże! - zdumiał się Dane w głębi duszy. - To jasne! Musi jedynie dobrze chronić głowę i pierś! Co za sytuacja! Ja nie mogę go skutecznie ugodzić, a on nie może mnie zaatakować. Wystarczy, że będę się trzymał na dystans do pełnego Zaćmienia... Nagle Rianna wrzasnęła triumfalnie. Dane na mgnienie oka podniósł głowę i pojął, że mrok wpełza już na rozległą przestrzeń powierzchni Czerwonego Księżyca. Dysk słońca jakby skurczył się, pochłonięty w połowie przez cień Świata Łowców. Dane obserwował z zapartym tchem, jak na jego oczach wódz Łowców sam osuwa się, przewraca i przemienia w bezkształtną masę. Miecz dawno wypadł z dłoni, nie będącej w stanie go utrzymać... Słońce traciło blask. Nadciągał mrok, poprzedzony przez zbudzony nagle huragan. Puklerz opadł na bezwładne ciało Łowcy, które podczas metamorfozy całkiem straciło stałą konsystencję. W tejże chwili Dane pojął wszystko. Oto cały sekret! - pomyślał. - Powracają do pierwotnego kszałtu, gdy umierają, a także, kiedy znajdą się w ciemności! Dlatego są jeszcze w stanie atakować przy blasku księżyca, lecz całkowite zaćmienie jest sygnałem do zakończenia Łowów. Wszyscy zamieniają się w te galaretowate kule! Dwóch Serverów podjechało bliżej, taszcząc miedzy sobą trzeciego, jakby bezwładnego robota. Podczas, gdy Dane i Rianna przypatrywali się im w dogasającym świetle, pochwcili długimi, chwytnymi ramionami kulistą, półprzeźroczystą formę byłego wodza i troskliwie wsunęli ją do metalowej puszki Zamknęli pokrywę i niemal od razu bezwładny dotąd robot przemówił metalicznym głosem Servera: - O najwaleczniejszy z moich wrogów! Wykorzystując ostatni moment przed powrotem do półświadomego życia w stanie spoczynku, gwarantuję ci w imię mej indywidualności, że możecie odejść wolni, bez względu na koszty. Nawet gdybym przeżył następnych tysiąc cykli, nie zakosztuje takich Łowów. Teraz muszę spędzić następne pół roku w półśnie, pozbawiony indywidualnej osobowości, zanim będę mógł wyłonić się znowu, aby pójść na łów. Lecz ślubuję, że na twoją cześć będę walczyć jedynie w twojej postaci przez następnych sto łowieckich cykli. - O Boże! - zdumiał się Dane. - Każdy z nich połowę swego życia spędzał w metalowej puszce jako Server... Nie mieli więc nic wspólnego z robotami, nawet nie przyszło im do głowy, że im, jako Serverom, przypadła w udziale opieka nad Świętymi Ofiarami... Każdy Server dbał o zwierzynę, aby spełniła wymagania zawsze czujnej formy życia, manifestującej się prawdziwie w osobowości Łowców, która na czas Łowów budziła się do indywidualnej egzystencji - i prawdopodobnie w żadnej innej chwili nie zasługiwała na miano istoty rozumnej. Czy mogła istnieć zatem zbiorowa świadomość? - zastanawiał się Dane, zaś wódz-Server perorował: - Jeszcze raz oddaję ci cześć w ostatniej chwili, będąc jeszcze sobą. Ja... My... Głos zamarł, lecz następny z metalowych Serverów kontynuował wypowiedź od miejsca, w którym przerwał poprzednik: - Oddajemy ci najwyższe honory! Możesz zakończyć nasze Łowy w dowolnym momencie, lecz z chwilą, gdy damy wam wolność, zwracamy się z prośbą, żebyście, jak nakazuje honor, nie ujawniali naszego sekretu na terenie Galaktyki. - Ani mi to w głowie - oświadczył Dane, wsuwając miecz do pochwy. - Ale... Pamiętacie Mekharów? Oni idą na ochotnika w szeregi Świętych Ofiar. Powszechnie wiadomo, że istniejecie, że Łowy to nie bezduszna rzeź, lecz honorowy pojedynek. Jeśli na zwycięzców czekają bogate nagrody, to z pewnością co bardziej wojowniczy mieszkańcy Galaktyki będą pchać się do was na wyścigi. Możecie wtedy wybierać i przebierać, rekrutując spośród nich najlepszych kandydatów na Święte Ofiary, zamiast kupować je czy wykradać. Czy nigdy nie przyszło wam do głowy, że ci nieszczęśnicy tracą wolę życia nie wiedząc co - i kto - ich spotka? Dajcie przeciwnikom szansę wyboru, a zyskacie tak wielu ochotników, że będziecie musieli sporządzić listę! W beznamiętnym zwykle głosie Servera zabrzmiała pewnego rodzaju fascynacja. - Być może tak właśnie uczynimy. Lecz teraz, o uświęceni i godni czci Zwycięzcy, zechciejcie pozwolić, byśmy usłużyli wam i pomogli się odświeżyć i wypocząć. Następne Święte Ofiary oczekują na festyn z okazji waszego zwycięstwa, aby umocnić swą odwagę i nadzieję. Nasi pobratymcy, którzy oczekiwali na swoją kolej przez ostatni księżycowy cykl są już w drodze. Nadlatują na pokładzie statku, aby wszystko przygotować. Dane, Rianna i Aratak musieli zadowolić się tym wytłumaczeniem. Serverom nie pozostało zbyt wiele do roboty. Eskortowali zwycięzców do kąpieli, nakarmili ich do syta i odziali w świeże szaty. Oczywiście nie obyło się bez wieńców i kwiatowych girland. Rianna przytuliła się do Dane’a, któremu po koszmarnych przeżyciach to wszystko wydało się snem. - Jesteśmy bogaci... - mruknęła. - Wystarczająco bogaci, aby założyć fundację naukowo-badawczą i być może powrócić tu kiedyś... Zbadać ruiny starego miasta i wydobyć z zapomnienia tę prastarą rasę, której potomkowie ocalili mi życie... - Boskie Jajo - rzekł cicho Aratak - postanowiło zachować me marne istnienie. Widocznie przeznaczyło mi misję w galaktycznej otchłani... Zanim ją podejmę, polecę na Spica Four i opowiem ludziom z plemienia Dallith, jaki koniec spotkał ją i Cliffa Climbera. Będę nauczać. Nie widzę innego sposobu na spożytkowanie mego majątku. Dane poklepał rękojeść samurajskiego miecza. Nawet gdyby stary samuraj został jedynym zwycięzcą, pewnie popełniłby seppuku, gdyby miał oddać swój miecz przeciwnikom... - pomyślał i rzekł głośno: Chciałbym zatrzymać miecz, mimo że prawdopodobnie nigdy już nie użyję go w prawdziwej walce... - Możesz przecież wrócić do domu, Marsh - rzekła nagle Rianna. - Co? I spędzić resztę życia w wariatkowie jako prorok latających talerzy? Kto mi uwierzy? - odparł, chwytając dziewczynę w ramiona. - Po pierwsze z Aratakiem polecimy na planetę Dallith, aby opisać jej chwalebną śmierć. Potem - cóż... Galaktyka jest ogromna... Westchnął i dodał w myśli: Całe życie przede mną... A przynajmniej większa jego część. Może czeka mnie największa ze wszystkich przygód? Jeszcze mocniej przytulił Riannę do piersi, śmiejąc się beztrosko po raz pierwszy od wielu dni. Miłość i śmierć... Do końca życia zachowa obraz Dallith, wyryty w najgłębszym zakamarku duszy... tak, jak zachował na zawsze przy sercu warkocz spleciony z jej jasnych włosów. Dane Marsh nie obawiał się teraz odwiecznych sił nazwanych: Miłością i Śmiercią. Doświadczył ich potęgi i wyszedł ze zmagania obronną ręką. Zrozumiał, że jeszcze wiele będzie się musiał o nich nauczyć, nim odnajdzie ostateczny kres swoich dni... KONIEC