4852
Szczegóły |
Tytuł |
4852 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4852 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4852 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4852 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tomasz Duszy�ski
Grzym�ka Kownycz i stawon�g
Nie �eby Grzym�ka tak od razu nic nie pami�ta�. Uderzenie co prawda silne by�o,
ale przytomno�ci nie straci� na d�u�ej ni� dziesi�� minut. Tego by� pewien.
Pami�ta� troch� jakby przez mg��, jak bez ostrze�enia niezidentyfikowany osobnik
zadzwoni� dzwonkiem od roweru, a potem wjecha� w niego ca�ym impetem. Pami�ta�
te� Kownycz jak kierownica wbi�a mu si� w �ebra, rama od roweru zakleszczy�a si�
na g�owie i jak d�onie wesz�y mi�dzy szprychy. Pami�ta� Grzym�ka to bardzo
dobrze. S�k w tym, �e nie pami�ta� nic poza tym. Nie pami�ta� nawet, jak si�
nazywa�.
A wszystko to zacz�o si� rankiem, we wtorek, dwudziestego pierwszego czerwca.
S�oneczko �wieci�o wtedy bardzo jasno. Eustachy Listonosz, jecha� na swoim
zdezelowanym rowerze wzd�u� stawu, szumnie zwanego jeziorem, podziwiaj�c pi�kno
przyrody budz�cej si� wczesnym rankiem do �ycia. Ra�no przyciska� peda�y,
ws�uchuj�c si� w skrzeczenie kaczek �ysek, szum listowia i pluskanie wody.
S�ysza� te� skrzypienie swojego roweru, ale nie wydawa�o mu si�, �eby zak��ca�
nim odg�os�w natury. Jak p�niej napisano w "Nowinach powiatu" w�a�nie wtedy
Eustachy jako pierwszy zobaczy� to na w�asne oczy. Pod�u�ny kszta�t, jakby
po��czonych sklejk� kawa�k�w pil�niowych p�yt. Dziwny tw�r zakotwiczy� w
szuwarach, unoszony lekk� fal� przy d�wi�kach weso�ego plusku. Wydawa�o si�, �e
przechyla si� lekko na ster burt�.
Eustachy pomy�la�, �e zn�w pobliski zak�ad meblowy wod� zanieczyszcza. Ryby
wytruwa, pozbywaj�c si� odpad�w. Zawrza�o w nim, bo zapalonym by� w�dkarzem i
zdarzy�o si� ju� kilka razy, �e karpik czy szczupaczek przy patroszeniu wi�cej
wi�r mia� w sobie ni� o�ci, a co gorsza przesi�ka� obrzydliwym smakiem �ywicy.
Listonosz zgramoli� si� z roweru, zaparkowa� go na �cie�ce, a sam postanowi�
�ci�gn�� buty i wy�owi� z wody paskudztwo.
Zamar� jednak z kijem w d�oni, kt�rego chcia� u�y� do przyci�gni�cia p�yty do
brzegu. Sklejka gwa�townie poruszy�a si�, jakby na jego widok. Woda sk��bi�a si�
pod pil�niow� p�yt�. W jego stron� wysun�a si� ogromna, pod�u�na macka.
Eustachy zd��y� zauwa�y�, �e otoczona zosta�a w niekt�rych miejscach bezbarwn�
ta�m�, a w innych pozszywana metalowymi spinaczami, nim zosta� uniesiony wysoko
w g�r�. Stw�r potrz�sa� nim z lewa na prawo. Listonosz zobaczy� w tym momencie
�wiat do g�ry nogami, kilka razy zahaczy� o sitowie, raz znalaz� si� nawet
g��boko pod wod�, niemal na �rodku jeziora. Macka trzyma�a go w stalowym
u�cisku, oplataj�c si� wok� biodra i jak na karuzeli kr�ci�a m�ynka, zataczaj�c
okr�gi i owale dr�cym si� w niebog�osy Eustachym. W pewnym momencie Listonosz
wylecia� wysoko w g�r�. Stw�r potraktowa� go wida� jak pi�k�. Eustachy uzna�
wtedy wzbijaj�c si� w powietrze, �e kraj w kt�rym mieszka�, pi�kny by�. Zobaczy�
�cie�k�, kt�r� jecha� co dzie� do pracy. Sad starego Jab�o�skiego, kt�ry jab�ka
wozi� na stragany i w �rody, i pi�tki sprzedawa� po promocyjnej cenie. Zobaczy�
Eustachy wie�� ko�cieln� na wzg�rzu za wiosk�, zobaczy� swoj� cha�up�, g��wny
plac wioskowy, szko��, stra� po�arn� i bociana nawet zobaczy� z bliska. I z tego
wszystkiego tak mu si� w g�owie zakr�ci�o, �e zemdla�.
Ockn�� si� na twardej ziemi. Otworzy� oczy z przekonaniem, �e uleg� przewidzeniu
od s�onecznego udaru. P�onne to by�y jednak nadzieje. Macka zwisa�a nad jego
twarz�, wpatruj�c si� uwa�nie kapslem po oran�adzie. Kapsel zdawa� si�
filuternie do niego mruga�. Eustachy wydar� si� wtedy ze strachu, jak nigdy
dot�d. Macka najwyra�niej przestraszona salwowa�a si� paniczn� ucieczk� do wody.
Listonosz poderwa� si� na nogi. Chwyci� rower w roztrz�sione d�onie i nie
zwa�aj�c na ograniczenia pr�dko�ci, pogna� w stron� wioski.
Grzym�ka szed� sobie wtedy, najspokojniej w �wiecie pogryzaj�c jab�ko, kt�re
znalaz� w sadzie starego Jab�o�skiego. Rozmy�la� w�a�ciwie o kilku rzeczach na
raz. O tym, co zje na obiad, bo jab�ko pobudzi�o w nim soki trawienne, o tym, co
poczyta wieczorem do poduszki. Pomy�la� te� chwil� o wd�wce Kasi, o Eskimosach i
pingwinach i o tym, �e nie zdj�� z gazu patelni z jajecznic�. Ta ostatnia my�l
tak go porazi�a, �e a� przystan��. Zd��y� jeszcze us�ysze� d�wi�k rowerowego
dzwonka, a potem poczu� uderzenie i straci� przytomno��.
Obudzi�a go natr�tna mucha. Odgoni� j� i usiad�, zachodz�c w g�ow� co si� sta�o.
Nie mia� poj�cia gdzie i kim jest. Poczu� za to, �e jest nieco skr�powany.
D�onie mia� unieruchomione, ucho przygniata� peda� od roweru. D�ug� chwil�
zaj�o Kownyczowi wygramolenie si� z tego z�omu. Otrzepa� ubranie i jego wzrok
spocz�� na rozci�gni�tej na ziemi postaci. Ubrana by�a w mundur ze srebrnymi
guzikami. Twarz le��cego wyda�a si� Grzym�ce dziwnie znajoma, mimo jednak �e
wysila� pami��, przypomnie� sobie nie m�g� sk�d zna poszkodowanego w wypadku.
Pod�wiadomo�� kaza�a Kownyczowi przeci�gn�� mundurowego w bezpieczniejsze
miejsce, na pobocze. Chwyci� go za kostki u n�g i zaci�gn�� pod drzewo. W ko�cu
opar� plecami o pie� i zacz�� cuci�. Wysi�ki nie przynosi�y jednak oczekiwanych
rezultat�w. Osobnik nie zdradza� oznak powrotu do przytomno�ci.
Kownycz z rozpacz� rozejrza� si� wok�. Potrzebowa� pomocy. Nie wiedzia� jednak
gdzie jest, w kt�r� stron� biec, i co gorsza po kogo: po konowa�a, policj� czy
ksi�dza z ostatnim namaszczeniem. W ko�cu blask jaki� przyku� jego uwag�.
Spojrza� w d�, ze wzg�rka na kt�rym sta�, na tafl� jeziora po�yskuj�c� w
porannym s�o�cu. By� pewien, �e co jak co, ale woda na pewno nieboraka ocuci.
Bez chwili namys�u pu�ci� si� p�dem w tamtym kierunku.
Bieg� jak �ania. Sam nie wiedzia� czemu by�o mu tak lekko na duszy. Mo�e
dlatego, �e pierwszy raz od d�u�szego czasu nic mu nie ci��y�o? Nigdzie si� nie
spieszy�, o �adnych zmartwieniach nie pami�ta�, no mo�e tylko o tym, by nabra�
wody i ocuci� nieznajomego rowerzyst�. Grzym�ka szcz�liwy jak nigdy dot�d,
niechybnie zapomnia�by celu swojego biegu, gdyby nie niespodziewane potkni�cie,
jeden kozio� nast�puj�cy po drugim i szorowanie brzuchem po trawie. W ten oto
spos�b wyl�dowa� Kownycz nad brzegiem, u celu swojej reanimacyjnej misji.
Przykl�kn�� nad jeziorkiem, podziwiaj�c jego urok, drzewa szumi�ce po drugiej
stronie, m�tn� wod� zaro�ni�t� glonami. Zaczerpn�� w d�onie brunatnego p�ynu.
Domy�li� si� jednak szybko, nie ukrywajmy, metod� pr�b i b��d�w, �e przenoszenie
jej w ten nowatorski spos�b, nie da oczekiwanych rezultat�w. Podrapa� si� tedy w
g�ow� z namys�em. Palce natrafi�y na g�adki materia� czapki kaszkiet�wki. Gdyby
powypadkowy Grzym�ka pami�ta� co� o Grzym�ce z przed wypadku, wiedzia�by, �e
kaszkiet�wka by�a nieod��cznym elementem jego ubioru. Jej praktyczn� warto��
mia� Kownycz doceni� w�a�nie w tej chwili. Postanowi� u�y� nakrycia g�owy do
przetransportowania cieczy.
Ostro�nie nape�ni� czapk� wod� i skierowa� si� �cie�k� w powrotn� drog�. Nie
uszed� jednak kilku nawet krok�w, gdy poczu�, �e co� ci�gnie go za nog�. �eby
tylko ci�gnie. Grzym�ka poczu� ucisk od kostki po �ydk�, kt�ry wydawa� si�
mia�d�y� mu ca��, praw� stron� cia�a.
- Ki czort?! - warkn�� Kownycz patrz�c w d�. Otworzy� oczy szeroko ze
zdumienia. Co� na kszta�t anteny telewizyjnej oplot�o jego buta i nogawk�
spodni. To co� wci�� si� rusza�o, sprawiaj�c wra�enie wielkiej o�liz�ej macki.
Po chwili tak�e lewa noga Grzym�ki sta�a si� bezw�adna. Opl�t� j� dziwny
odw�ok, jakby zlepek tekturowego pude�ka, papieru toaletowego i telewizyjnego
programu.
- Mutant! - krzykn�� Kownycz czuj�c, �e unosi si� w g�r� - Ratunku! - wo�a�.
Nikt jednak na krzyki nie odpowiada�. Mieszka�cy wioski zebrali si� w �wietlicy,
bo tak im So�tys kaza�. Radzi� mieli w kilku sprawach; o nadchodz�cych �niwach,
wys�aniu dzieci na koloni�, przyja�ni mi�dzy narodami i zaskakuj�co licznych
ostatnimi czasy, kradzie�ach rzeczy domowych. Najbli�ej za� znajduj�cy si�
Grzym�ki cz�owiek, zdolny mu pom�c, le�a� nieprzytomny na �cie�ce jakie�
pi��set metr�w dalej.
Dar� si� wi�c Grzym�ka bez wyra�nego skutku, unosz�c si� w powietrzu, tu� nad
powierzchni� stawu. Tylko przez chwil� zamilk�, gdy w tafli jeziora zobaczy�
swoje odbicie. Musia� przyzna� nieskromnie, �e jest wielce przystojny. Jedynie
wzburzona fryzura m�ci�a jego perfekcyjny wygl�d, ale by� w stanie to zrozumie�,
zwa�ywszy na okoliczno�ci i porywisty wiatr ze wschodu. I tak, gdy Kownycz lata�
nad stawem, trac�c powoli dech w piersiach, stw�r najwyra�niej znudzony, wyda� z
siebie, �le wr�ce, nieartyku�owane d�wi�ki.
- Mniam, mniam - us�ysza� ku swemu przera�eniu Grzym�ka. Macka �cisn�a go
mocniej i Kownycz nagle opad� w d�. Zd��y� zauwa�y� jak pod nim, z wody wy�ania
si� wielki, czarny kontur. Co� jakby wype�niony p�ynem balon. Balon ten w pewnym
momencie przedzieli�a szeroka szpara, ukazuj�c nier�wny rz�d siekaczy przednich.
Grzym�ka zd��y� nawet zanotowa�, �e dolne jedynki by�y wykonane z puszek po
piwie, czw�rki z samochodowych ko�pak�w, a sz�stki tak jako� niewymiarowo, z
parkingowych s�upk�w. Potem nieborak us�ysza� ponownie - "mniam, mniam" i
znikn�� z g�o�nym mla�ni�ciem w czelu�ciach potwora.
Kownyczowi wyda�o si�, �e spada w otch�a� bez dna. W ko�cu wbi� si� z ogromn�
si�� w pod�o�e. Z pocz�tku, zreszt� s�usznie, wyda�o mu si� to, na czym le�a�,
ma�o stabilne. Przewr�ci� si� na plecy, pr�buj�c zaczerpn�� powietrza w p�uca.
Zapach zgnilizny by� nie do zniesienia. Co� jakby mieszanina rozmok�ych
ziemniaczanych obierk�w, sple�nia�ego sera i zdech�ej ryby. Kownycz spr�bowa�
usi���. Wzrok szybko przyzwyczai� si� do ciemno�ci. Rozejrza� si� wok�. Otacza�
go istny rozgardiasz. Siedzia� na stercie rupieci, kt�re na ca�e szcz�cie
z�agodzi�y jego upadek. W siedzenie wbi�a mu si� wielce urodziwa zabawka -
czerwony samochodzik stra�acki. Sterta ksi��ek, starych kom�d, szafek z
porcelanowymi lalkami, pi�ki i pi�eczki, kilka powi�zanych zmy�lnie skakanek,
p�ki kluczy i tego co mo�na sobie tylko wyobrazi�, wala�y si� gdzie popadnie.
Grzym�ka tedy podni�s� si�, zeskoczy� z kopca i uwa�nie zacz�� rozgl�da�.
Us�ysza� najpierw �wist, a potem odruchowo uchyli� si� przed p�dz�cym w jego
stron� przedmiotem. Toster zatoczy� szeroki �uk i g�uchym brz�kiem odbi� si� od
pod�o�a. Kownycz szeroko otworzy� oczy. Zamachy na jego �ycie, by�y ostatnimi
czasy zbyt cz�ste. Ciekawo�� jednak o wiele silniejsza od strachu pchn�a go w
stron�, sk�d wyda�o mu si�, przedmiot nadlecia�. Po d�ugiej chwili przedzierania
si� przez istn� d�ungl� rupieci, Grzym�ka dobrn�� do �ciany. Namaca� w niej
otw�r dosy� w�ski. Niew�tpliwie z niego, jak pod ci�nieniem, wylecia� toster.
I wtedy zupe�nie bez ostrze�enia, Grzym�ka us�ysza� cmokni�cie, dziwne uczucie
w d�oni badaj�cej otw�r, a potem poczu� ogromn� si��, kt�ra wessa�a go do
wn�trza. Krzyk Grzym�ki by� taki g�o�ny, jak tylko nasz bohater wyda� z siebie
potrafi. Gdyby teraz w pobli�u znajdowa�o si� lustro, szyba ewentualnie,
niechybnie p�k�yby w drobny mak, przez si�� decybeli, nat�enia i cz�stotliwo�ci
d�wi�ku Grzym�kowych strun g�osowych. Nic szklanego jednak nie by�o w w�skiej
aorcie, kt�r� Kownycz lecia�, a lecia� d�ugo, to w g�r�, to w d�.
W ko�cu �wiat�o jasne w samym ko�cu tunelu rozb�ys�o i podr�nik przebi� si�
przez otw�r, wpadaj�c na solidny st�, kt�ry mu stan�� na drodze. Co to za
cha�upa by�a, w kt�rej si� znalaz�, nie mia� Grzym�ka bladego poj�cia. Nie
obchodzi�o go to zreszt� za bardzo, cieszy� si�, �e ju� w organach brzusznych
potwora nie siedzi. Jak si� jednak okaza�o, rado�� jego by�a przedwczesna.
Tymczasem zebranie w wiejskiej �wietlicy traci�o na impecie. Co prawda pan
Anatol i Jura Pawlakowie sporem o miedz� z Kargulowiczami absorbowali jeszcze
zgromadzonych, ale So�tys uj�� sprawy w swe r�ce, zmieniaj�c b�yskawicznie punkt
obrad. Przeszed� do tego, co wyda�o si� ostatnimi czasy najwa�niejsze. Do
tajemniczych znikni�� przedmiot�w z cha�up mieszka�c�w, kt�re po imieniu nazywa�
trzeba by�o, bezczelnymi kradzie�ami. Stukn�� So�tys dwa razy w m�wnic�, przy
kt�rej sta� i chrz�kn�� do nag�a�niaj�cego zestawu. Nie zd��y� jednak powiedzie�
zbyt wiele, gdy� zaj�ty by� unikni�ciem zderzenia z taboretem, kt�ry wymierzon�
celnie trajektori�, pomkn�� w jego stron�. Nie by� to zamach na �ycie w�adzy
pa�stwowej, nie! W tej bowiem chwili sto�y i �awy, na kt�rych grzecznie
usadowieni byli zgromadzeni, jak na zawo�anie zmieni�y miejsce swojego postoju i
pow�drowa�y w g�r�, przemieszczaj�c si� �ywo i w tempie imponuj�cym pokonuj�c
si�� grawitacji.
Sp�r o miedz� z merytorycznej argumentacji, przerodzi� si� w bardziej skuteczn�,
praktykowan� z namaszczeniem argumentacj� z u�yciem materii nieo�ywionej. A �e
wioska tak jak to bywa�o, cz�ciowo za Pawlakami, a cz�ciowo za Kargulowiczami
obstawa�a, tedy te�, tak si�y mniej wi�cej r�wno si� roz�o�y�y, przeradzaj�c si�
w bitw� pozycyjn�. Jedynie grupka holenderskich nowoosadnik�w siedzia�a w k�cie
z szeroko otwartymi buziami, obserwuj�c rodzimy folklor. Nic im to jednak nie
pomog�o. So�tys da� znak swojemu asystentowi, by ten podbieg� do �ciany i
uruchomi� syren� alarmow�. Asystent zrobi� tak, jak mu kazano i w czasie
kr�tkim, sekundami mierzonym, drzwi i okna �wietlicy otworzono od zewn�trz,
sikawki stra�ackie wycelowano i na komend� So�tysa odpalono, odkr�caj�c wodne
zawory. Tak studzono na wsi zapa�y i gor�ce g�owy. Skutecznie.
Ciekn�c, chlupocz�c i kichaj�c, a mo�e nawet psiocz�c pod nosem, ca�e
towarzystwo wyskoczy�o jak oparzone ze �wietlicy, chc�c uratowa� cho� cz��
garderoby i nadw�tlonego honoru. S�oneczko na szcz�cie, mimo �e wiecz�r si�
zbli�a�, ra�no �wieci�o, najd�u�szym dniem w roku. Woda tedy dosy� szybko
parowa� z przyodziewku zacz�a, a g�upoty z gor�cych g��w. So�tys stan��
podpieraj�c si� pod boki, potem ucapi� megafon w d�o� i besztaj�c wioskowych
raptus�w informowa�, �e zebranie prze�o�one zosta�o na inne terminy, a teraz
karnie w rz�dku wszyscy uda� maj� si� nad jezioro.
- Panienki wrzuca� do stawu b�d� przygotowane wcze�niej wianuszki! - m�wi�. -
Ta�czy� b�dziemy pierwej, a potem grillowa� zakupione z funduszu wioskowego
kie�baski! Noc �wi�toja�ska uczczona ma by� godnie!
- Hurra! - da�o si� us�ysze� w t�umie i poch�d bezzw�ocznie ruszy� we wskazane
miejsce.
So�tys odetchn�� z ulg�, wiedzia�, �e obowi�zki pe�ni wy�mienicie. Przyj�� od
asystenta buteleczk� z niegazowan� wod�. Chcia�o mu si� pi� i z gor�ca, i z
wysi�ku oratorskiego, wysuszaj�cego do cna zm�czone gard�o. Przechyli� butelk�,
prze�ykaj�c �apczywie ciecz. W ko�cu otar� brod�, butelk� cisn� w krzaki, a
plastikow� zakr�tk� wrzuci� do rzeczki Krynki, wij�cej si� przez wie� i
wpadaj�cej do stawu, szumnie nazywanego jeziorem. Po chwili pod��y� za t�umem.
Grzym�ka, kt�ry w tym samym czasie uzna�, �e jest wolnym cz�owiekiem, zd��y�
si� ju� zorientowa�, �e z t� wolno�ci� to nie do ko�ca tak by�o, jak si�
wydawa�o. Zielone o�liz�e macki wczepi�y si�, jeszcze w czasie lotu, w jego
plecy, nie puszczaj�c go ani ociupin�. Wi�y si� ju� po ca�ym mieszkaniu,
dotykaj�c przedmiot�w, oplataj�c wazony, doniczki, a nawet zegar z kuku�k�
wisz�cy nad drzwiami. Grzym�ka mia� wra�enie, �e tak jakby si� zastanawiaj�, co
wybra� i ze sob� porwa�. Mia� racj�. Macka na d�u�ej zatrzyma�a si� przy obrazie
w salonie, kontempluj�c go nami�tnie to z bliska, to z daleka. W ko�cu obraz
zosta� oderwany od �ciany i ci�ni�ty z ogromn� si�� w otw�r, z kt�rego sam
Kownycz przed momentem przyby�.
Wtedy dopiero Grzym�ka poczu� od strony kuchenki sw�d spalenizny. Wlepi� wzrok
w rozgrzan� do czerwono�ci patelni� postawion� na gazie. W tym momencie zaj�a
si� p�omieniem. Co� Kownycza tkn�o, co� mu przez g�ow� przesz�o, jakby
wspomnienie nieco zatarte. I nim macki na powr�t Grzym�k� wci�gn�y do tunelu,
zd��y� ucapi� patelni�, kt�ra niechybnie spali�aby ca�� cha�up�.
Droga powrotna do brzucha stawowego stwora wygl�da�a niemal identycznie, tylko,
�e jakby puszczona by�a od ty�u. P� pacierza p�niej, grzmotn�� Grzym�ka
plecami na t� sam� stert� rupieci. W sam� por�. Patelnia z gumow� r�czk� parzy�
zacz�a mu d�onie. Odrzuci� j� jak najdalej od siebie. Wyl�dowa�a na starej
komodzie, przy stercie "Sztandaru M�odych", wida� wykradzionej z
przy�wietlicowej biblioteki. Nie trzeba by�o d�ugo czeka�, by p�omie� buchn�� z
ca�ej si�y, wzbijaj�c k��by czarnego dymu.
Kownycz przerazi� si� nieco, bo uzna�, �e nie tylko z dymem pu�ci potwora, ale
sam niechybnie w jego brzuchu sp�onie. Wkr�tce pod�o�e, na kt�rym sta� zadr�a�o
raz, potem drugi. Co� jakby skurcz przeszed� �ciany mutantowego �o��dka. Na sam
koniec g�uche rz�enie dosz�o do uszu Grzym�ki, piekielny przyt�umiony ryk i
Kownycz nabra� pewno�ci, �e potw�r wyp�yn�� na powierzchni�.
Gapie zgromadzeni nad brzegiem stawu nie mogli uwierzy� w�asnym oczom. Gdy
pierwsze wianki zosta�y puszczone na wod�, na �rodku jeziora, spod powierzchni
wody, wydoby�y si� na powierzchni� wielkie b�ble powietrza. Zabulgota�o
straszliwie. D�wi�k ten u niekt�rych wzbudzi� groz�, u innych zaciekawienie.
Potem spod wody wydoby� si� czarny dym, ogie� i przyt�umiony odg�os, z ka�dym
u�amkiem sekundy rosn�cy na sile.
- Gejzer mie� b�dziemy, uzdrowisko zrobimy! - s�ycha� by�o w t�umie szeptem
wypowiadane opinie, �wie�o upieczonych, wioskowych kapitalist�w. Szybko jednak
zrobi�o si� cicho. Spod wody wyskoczy�o co� tak obrzydliwego, trudnego do
okre�lenia, pokrytego mazi�, szlamem, wodorostami i wszelkiego rodzaju �mieciem,
�e po�owa zgromadzonych zemdla�a (w wi�kszo�ci p�ci m�skiej, mniej odpornej
psychicznie), a druga stan�a jak wryta, nie maj�c odwagi si� ruszy�. Potw�r
zarycza� puszczaj�c z pyska dym i iskry, pr�bowa� nawet napi� si� wody, ale nic
mu to nie pomaga�o. Dziesi�tki odn�g i macek wirowa�y w oko�o, przecinaj�c w
konwulsjach powietrze. W ko�cu widowisko raptownie si� urwa�o. Potw�r nada� si�
do granic mo�liwo�ci, przybra� rozpalon� czerwieni� barw� i z g�o�nym hukiem
p�k�.
Z nieba posypa�y si� wtedy niezliczonej ilo�ci przedmioty. Drwal Janek Brzoza
oberwa� telewizorem w g�ow�. Rozpozna� go potem jako sw�j, prywatny zagubiony
kilka tygodni wcze�niej. Zosia Cebula z�apa�a w locie sokowir�wk� swojej
s�siadki. Niejeden dostrzeg� l�duj�ce na brzegu zagubione wcze�niej wyposa�enie
domowe. A zupe�nie na ko�cu, wszyscy zobaczyli osmolonego osobnika, spadaj�cego
z nieba, odbijaj�cego si� kilka razy od powierzchni wody i l�duj�cego w
trzcinach u n�g So�tysa.
- Kej to jaki� Belzebub! - pierwsza g�os odzyska�a stara Jaworska, co uroki
odczynia�a i z jasnowidztwa w powiecie s�yn�a.
- Wychod� �e! - So�tys przybra� ton nie znosz�cy sprzeciwu, musia� pokaza�, �e
wie jak post�powa� w sytuacjach kryzysowych.
- On Ci kto? Nasz? - zapyta� kto� z t�umu.
- Jak nie nasz, to na wid�y go! - warkn�� jego s�siad.
- Bracia, jo nasz! - wydusi� dopiero wtedy z siebie przera�ony Grzym�ka.
- Jonasz?! - rykn�li wsp�ziomkowie.
- Nie nie, jako� tak inaczej!
- To on zabi� potwora! By� w jego brzuchu! - krzykn�o jakie� dziecko.
- Jonasz, Jonasz - skandowa� ju� ca�y t�um.
- Nie, ja si� nazywam... - i tu sobie wioskowy bohater przypomnia�. Nie zd��y�
jednak wyja�ni� sytuacji. Zosta� podrzucony do g�ry raz, a potem drugi i w�r�d
skanduj�cego t�umu wyniesiony w stron� �wietlicy.
Grzym�ka nie mia� ju� si�y zaprzecza�. Legendy �y�y swoim w�asnym �yciem i ich
g��wni bohaterowie zgo�a najrzadziej mieli wp�yw na ich scenariusz.
W tym samym czasie zakr�tka plastikowej butelki, kt�r� by� So�tys wyrzuci�,
wyp�yn�a na �rodek jeziora. Nabra�a wody, obracaj�c si� z leniwym pr�dem wok�
swej osi. Zaczepi�a o stary rondel, kt�ry Malinowska wyrzuci�a do stawu zesz�ej
zimy, przyklejaj�c si� do niego szczelnie. Rondel zaton�� nakrywaj�c le��cego na
dnie gumiaka. Po chwili od wraku traktora nadp�yn�a opona, by do��czy� do
towarzystwa. Teraz wystarczy�o kilka kropel zielonkawej cieczy, kt�r� fabryka
wypuszcza�a do rzeczki, by �mieciowy zlepek uzyska� sw� w�asn� �wiadomo��. Tak
te� si� sta�o. Stw�r zapu�ci� korzenie przylepiaj�c si� do ka�dej wioskowej
cha�upy i r�s� w si�� wystarczaj�co szybko, by ukra�� co mu pod mask� podesz�o i
jeszcze nie raz tego lata, po�kn�� wioskowego pechowca.
Strzelin 21.VI.2002