4800
Szczegóły |
Tytuł |
4800 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4800 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4800 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4800 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stanis�aw Witold Czarnecki
We �nie
Sny pe�ne s� przera�aj�cej bezsilno�ci. Nie ma w nich miejsca na rozum, ucieczk�, dzia�anie, walk�. Tam rzeczy dziej�
si�, ca�kowicie niewyt�umaczalne, albo wr�cz przeciwnie, objawiaj� w skomplikowanych wizjach swoj� ob��dn� logik�
i wtedy chcia�oby si� znowu by� nie�wiadomym. Koszmary docieraj� wsz�dzie. Odnajduj� najwra�liwsze miejsca i
bij� w nie bezlito�nie stalowymi pi�ciami.
Manipuluj� czasem i przestrzeni�. Potrzebuj� jednej sekundy, aby zatopi� cz�owieka w wiecznym b�lu. Transformuj�
iluzoryczn� materi�, kt�ra zawsze jest po ich stronie.
I oszukuj�. Pozwalaj� obudzi� si� w samym �rodku okropie�stwa, a kiedy ju� odetchniesz z ulg�, otrzesz pot z czo�a i
uwierzysz, �e jeste� w prawdziwym �wiecie nie�amalnych praw, gdzie kamienie, drzewa, �ciany i ludzie po prostu s� i
mo�na si� mi�dzy nimi chroni�, wtedy...
�miej�c si� bezg�o�nie za twoimi plecami, poka�� ci co�, co sprawi, �e zechcesz umrze�, zanim dotrze do ciebie
oczywista prawda, �e da�e� si� oszuka� i �nisz dalej.
A czasem nie dotrze, bo tym co wiesz i rozumiesz tak�e one rz�dz�. I w ich �wiecie nic nie jest oczywiste.
I nic nie jest niemo�liwe, ale tam nie brzmi to optymistycznie.
***
Jan obudzi� si� mokry od potu, wyczerpany i dygocz�cy. Koszmar sko�czy� si�, ale nie min��. Sceny nap�ywa�y przed
oczy, maj�c za t�o ton�cy w p�mroku pok�j. Nic nie pomaga�a �wie�o nabyta �wiadomo��, �e to tylko sen.
Przera�aj�cy i okrutny, ale tylko sen. W odniesieniu do takiego koszmaru, s�owo "tylko" nie mia�o zastosowania. Zabi�
wszystko poza strachem i pragnieniem ko�ca, zabra� wszystkie si�y. Nie starcza�o ich ju� na uczucie ulgi i rado�� z
przebudzenia.
Co gorsza, zmory przenikn�y do �wiata jawy. Jan patrzy� z odraz� na zdeformowane kontury mebli i wy�apywa�
wzrokiem pe�gaj�ce cienie, jakich nigdy przedtem w jego sypialni nie by�o. Tego by� pewien, bo gdyby by�y, to nie
m�g�by przez lata zasypia� w tym pokoju ani nazywa� go w�asnym. Boj�c si� poruszy�, rozejrza� si� samymi ga�kami
ocznymi i nie odnalaz� ani jednego znajomego przedmiotu. Wszystko by�o obce, ��cznie z poduszk�, obrzydliwie
wilgotn�, zmi�tym prze�cierad�em, kt�rego fa�dy czu� pod plecami i ko�dr�, kt�ra ju� nie otula�a, tylko wch�ania�a
swoimi lepkimi mackami.
Budzik zawy� dziesi�ciosekundowym, rw�cym b�benki sygna�em i w��czy� g�rne �wiat�o. Wszystko uciek�o. Pok�j
wr�ci� na swoje miejsce w rzeczywisto�ci. Radio zacz�o nadawa� porann� audycj�, a z kuchni dobieg�o �wierkanie
ekspresu do kawy. Jan potar� pi�ciami o�lepione nag�ym blaskiem oczy, wsta� ra�niej ni� zwykle i szybko poszed� do
�azienki.
Po raz pierwszy, odk�d zamontowa� w domu zegar steruj�cy, by� mu wdzi�czny za bole�nie przenikliw� porann�
pobudk�. Po raz pierwszy w �yciu nie mia� ochoty wr�ci� "jeszcze na pi�� minut" do ��ka. �wiat by� znowu znajomy,
ale wspomnienia pozosta�y.
Prysznic, kawa i ch��d poranka przegna�y senno��. Jan szed� na skr�ty w stron� parkingu, �cie�k� wydeptan� w �niegu
pokrywaj�cym trawnik. Niebo by�o granatowe, a latarnie wycina�y z mroku p�kule ��tej jasno�ci, zniekszta�caj�cej
kolory. Ogl�da� to od kilku tygodni, ale dzi� by�o inaczej. Pomy�la� o energii zasilaj�cej sodowe lampy. Pr�d? Nie.
M�g� przysi�c, �e lampy nie potrzebuj� ani kabli, ani elektrowni na ich drugim ko�cu. Po prostu s� i �wiec�, bo taka
jest ich lampiana natura. I deformuj�. Przypomnia� sobie ten sam trawnik latem. By� inny. Inne by�y te� domy,
samochody, �awki, krzaki bzu i budka telefoniczna na rogu. "Latarnie s� wys�annikami nocnej zmory", pomy�la� i
natychmiast znienawidzi� je.
"Zaraz, co si� dzieje?" otrz�sn�� si�, zdaj�c sobie spraw�, �e stoi w miejscu, g�o�no dysz�c, z twarz� w ob�okach pary.
Rzut oka na zegarek, "wa�ne sprawy" przemkn�y przez g�ow�, pospieszy� w stron� samochodu. Dzie� si� jeszcze na
dobre nie zacz��, a Jan ju� pragn��, �eby si� sko�czy�. Najlepiej w towarzystwie, w smaku piwa z rumem i dymie
dobrego cygara.
Cyfry �wieci�y z deski rozdzielczej samochodu: 07.30. Jeszcze za wcze�nie, �eby do kogo� zadzwoni�. Ale trzeba
b�dzie. Strachy rodz� si� w samotno�ci, a on ju� za d�ugo by� sam. Dosy� pracy! Dosy� rozs�dku i dni przez niego
wytyczanych. "Szalej�, wariuj�, odbija mi!" powtarza� bezg�o�nie poruszaj�c ustami. To nie by�o �ycie dla niego. To
nie by� jego �wiat. Okulary wa�nych spraw deformowa�y...
S�owo "deformacja" przywo�a�o wspomnienie snu.
- Oszala�em!- wrzasn�� i uderzy� czo�em o kierownic�. Spojrza� przed siebie i z ca�ej si�y wcisn�� hamulec. Zawy�
klakson.
Samoch�d mkn�� lekko po oblodzonym asfalcie, wprost na czarny cie�, tkwi�cy nieruchomo po�rodku fosforyzuj�cej
bieli pas�w. Jan wytrzeszcza� nieprzytomne oczy i gni�t� d�o�mi kierownic�. Prostowa� nogi a� do b�lu, a nieruchome
ko�a tar�y jezdni�.
Stan��. Zatrzyma� si� o dwa kroki od czyjej� �mierci. Silnik zgas�. Spojrza� na grzbiety zaci�ni�tych d�oni - by�y
obrzydliwie bia�e. Nie skojarzy� tego ze skurczem mi�ni i zatrzymaniem kr��enia. D�onie by�y obce, nie-jego,
ociekaj�ce lepkim potem, tak samo jak plecy i piersi, do kt�rych przyklei�a si� koszula.
Szarpn�� ko�nierzyk. Krawat rozsun�� si�, a guzik odskoczy�, wyrywaj�c strz�p materia�u.
Jan odetchn�� raz i drugi. Zogniskowa� wzrok.
W �wietle reflektor�w sta� cz�owiek i patrzy�. Jan ch�on�� oczami jego sylwetk� i twarz. Zacz�� dygota� i szcz�ka�
z�bami.
Tamten ci�gle sta� bokiem, z przekrzywion� g�ow�. Nie rusza� si� i patrzy� t�po, jakby nie zdaj�c sobie sprawy, �e o
w�os unikn�� �mierci. Bezmy�lne, jakim� cudem wytrzeszczone pomimo bij�cego w nie blasku oczy, zajmowa�y trzeci�
cz�� twarzy. Reszt� pokrywa�y g��bokie jak blizny zmarszczki, szczecina niegolonego zarostu i br�zowo-bordowa
barwa, przywodz�ca ma my�l od�r niemytego cia�a, mr�z, s�o�ce, wiatr i pod�y alkohol. Spod w��czkowej czapki
stercza�y l�ni�ce �ojem kosmyki siwych w�os�w. R�ce bezw�adnie zwiesza�y si� wzd�u� tu�owia. I to najgorsze, czego
nie skrywa� brunatny, woj�okowy p�aszcz: nier�wnej wysoko�ci ramiona i �uk nienaturalnie zgi�tych plec�w. "Garb!
Garb!"- krzycza�y do niego te plecy opi�te brudnym paltem - "Deformacja!".
T�py wzrok katowa� Jana i przyci�ga� w obrzydliwie perwersyjny spos�b. Chcia�, �eby to si� ju� sko�czy�o, �eby
tamten si� poruszy�, zacz�� przebiera� nogami, odszed� w rozrzedzony mrok, odku�tyka� do swojej nory na �mietniku i
nigdy wi�cej z niej nie wyszed�. A on patrzy�.
Jan rozpaczliwie waln�� pi�ci� w klakson. Ten ruch wyrwa� go z letargu i przywr�ci� zdolno�� dzia�ania. Uruchomi�
silnik, zatoczy� �uk i pogna� przed siebie, byle dalej od przera�aj�cego starca.
- To tylko kaleka. Tylko stary zapijaczony kaleka - powtarza� sobie, ale wiedzia�, �e k�amie. "Kaleka"- to nie by�o
s�owo, kt�re cisn�o mu si� ma usta. O tym w�a�ciwym nie chcia� nawet my�le�, ale ono natr�tnie powraca�o. Tak samo
jak �wiadomo��, �e widzia� ju� tego starca. We �nie.
Tego dnia w pracy Jan chcia� si� tylko przechowa�. Odwo�a� spotkania, by� mo�e zawalaj�c interesy i trac�c wielkie
pieni�dze z prowizji. Nie obchodzi�o go to. Siedzia� w swoim gabinecie, kt�ry teraz wydawa� mu si� szklan� klatk� i
patrzy� w ekran komputera. A raczej udawa�, �e patrzy.
Za szyb� przes�oni�t� �aluzjami, przy dwudziestu stanowiskach siedzieli pracownicy jego dzia�u. Kiedy wchodzi� do
biura, by� pewien, �e wszyscy gapi� si� na niego. Wmawia� sobie, �e to niemo�liwe, ale czu�, �e widz� nie tylko
rozszarpany ko�nierzyk, ale r�wnie� przemoczon� koszul� klej�c� si� do plec�w pod czarn� marynark�. Wydawa�o mu
si�, �e s�ysz� pot mlaszcz�cy w czarnych butach i marszcz� nosy, wy�apuj�c od�r strachu, jaki roztacza�. Robi�o mu si�
gor�co i mia� wra�enie, �e idzie sztywnym krokiem robota. Nie umia� zwalczy� odr�twienia mi�ni ani nerwowego
rozgl�dania si� po sali. Oni wiedzieli. Nie dawali tego po sobie pozna�, k�aniali si�, u�miechali i m�wili "Dzie� dobry",
ale musieli wiedzie�.
"Nic nie wiedz�! Nie maj� o czym wiedzie�!" wrzeszcza� rozs�dek Jana, kiedy on sam mechanicznie odpowiada� na
powitania. Jeszcze go s�ucha�. Jeszcze wiedzia�, �e to on ma racj�, a nie strach, ale wiedzia� te�, �e co� z�ego obudzi�o
si� wczoraj, gdy usypia�.
Wra�enie obco�ci w�asnego cia�a by�o dojmuj�ce. Gdy ju� usiad� za biurkiem, zda� sobie spraw�, �e gdy tak szed�,
spi�ty i wypr�ony, jego cia�o by�o takie nienaturalne, takie...
"Potrzebuj� pomocy" pomy�la� i si�gn�� po telefon.
Kiedy odk�ada� s�uchawk�, wiedzia� ju�, �e pomoc nadejdzie. Musia� tylko doczeka� do wieczora. Ale ci ludzie, tam,
za szyb�, ci�gle patrzyli. Za ka�dym razem, kiedy raptownie odwraca� si� od komputera, widzia� ich zaj�tych prac� i
uspokaja� si� na chwil�, ale potem to wraca�o. Rozbola�a go g�owa i pulsowa�a miarowo pomimo za�ytych proszk�w.
Oni patrzyli. Z ca�a pewno�ci� wlepiali w niego wzrok, wykorzystuj�c ka�d� chwil� jego nieuwagi.
"To strach, to tylko strach"- t�umaczy� sobie swoj� paranoj�. -"Boisz si�, �e zobacz� w tobie..."- poczu�, �e pod�oga si�
pod nim zachwia�a, a p�ucami szarpn�� kr�tki szloch.
"Przecie� nic nie mog� we mnie zobaczy�! We mnie nic nie ma!"- my�la� z rozpacz�.
Pomoc nadesz�a i nag�ym szturmem rozproszy�a wrog�w.
W knajpie, gdzie zna� ka�dy k�t i nie mia� nigdy koszmarnych wizji.
W p�cieniu i g�stym dymie, kt�ry przes�ania� innych ludzi.
Ze szklank� piwa w r�ku.
Poci�gn�� pierwszy �yk, a gdy odstawia� j� na blat stolika, by�a w po�owie pusta. Odetchn�� g��boko. Tak, by� znowu
tutaj, po tej stronie, na swoim miejscu. A cz�owiek siedz�cy naprzeciwko - to by� przyjaciel. On patrzy� normalnie,
swoimi dobrze znajomymi oczyma, kt�re mia�y zwyk�y wyraz. To by� przyjaciel i s�ucha�. Pozwoli� Janowi m�wi�,
potem pokiwa� g�ow� i zam�wi� nast�pn� kolejk�. Tak, to by� m�dry przyjaciel.
Po czwartym piwie Jan poczu� stukni�cie w rami�.
- To wy? Cze��, nie macie poj�cia jak si� ciesz�, �e was widz�. Siadajcie!
Usiedli oni, potem usiedli nast�pni. Ten wiecz�r wynagradza� mu ca�y dzie�. Pojawili si� wszyscy, kt�rych chcia�by
zobaczy�. Ci, przy kt�rych zwyczajnie m�g� by�, bo oni nie obserwowali, nie oceniali. Zam�wi� butelk� tequila gold i
p� kilo cytryn. Zacz�li bi� brawo, gdy taca wjecha�a na st�.
Sen... starzec... Jaki starzec?! By� wyleczony. By� szcz�liwy. Rozp�aka� si� z tego szcz�cia i zam�wi� kolejn� butelk�.
Przyjaciel naprzeciwko sapa� i kr�ci� g�ow�. Pot perli� mu si� na twarzy, a oczy zmala�y i cofn�y si� w g��b twarzy.
Ale Jan wiedzia�, �e on si� napije. �e nie wstanie i nie p�jdzie. Nikt nie p�jdzie. B�d� tu wszyscy siedzie�, a on z nimi.
Bezpiecznie. Jak bezpiecznie by�o przy zat�oczonym stoliku, w�r�d woni alkoholu, tytoniu i sk�rek cytryn.
A potem czas zacz�� p�dzi�. Kilka przeb�ysk�w: rynek, taks�wka, "Reszty nie trzeba!", schody, klucz w zamku. Potem
w kuchni butelka oligoce�skiej wody i koniec.
Nast�pnego dnia Jan obudzi� si� z b�lem g�owy i suchymi ustami, ale w swoim zwyk�ym pokoju. By� szcz�liwy. Z
kuchni doszed� go �wiergot ekspresu, a nozdrza pochwyci�y wo� kawy. Poczu� si� jeszcze szcz�liwszy.
Min�� dzie�.
Min�� dzie�.
Jan �ni�. Szed� bia�ym korytarzem. To nie by�a wcale czysta biel. Sterylna, pachn�ca lizolem i aptek�, ale nie czysta.
Dziesi�ta warstwa olejnej farby do wysoko�ci oczu, a powy�ej - szorstka emulsja. Lampy w bia�ych kloszach, rani�ce
wzrok, zawieszone na dziwacznie wysokim suficie. Czu� dooko�a siebie stare �ciany z wielkich czerwonych cegie�.
Wyobra�a� sobie budynek: odpychaj�co brzydk� bry��, niemalowane mury pokryte przez dziesi�ciolecia czarnym
nalotem brudu i sadzy, wielkie okna z szybami do po�owy zamalowanymi bia�� farb� i ca�kiem zamalowane,
przera�aj�ce swoj� nieludzko�ci� okna sutereny. Sczernia�e dach�wki poro�ni�te mchem i dziesi�tki dymnik�w. Zna�
taki widok i ba� si� go. Z zamalowanych okien krzycza� b�l.
B�l krzycza� te� zza bia�ych drzwi zamykaj�cych korytarz i z ci�kich, topornych �awek stoj�cych pod �cianami. By�y
bia�e, tak jak wszystko w tym miejscu. Usiad� na jednej z nich, a wtedy drzwi skrzypn�y i wszed� tamten m�czyzna.
Ku�tyka�, opieraj�c si� na kuli i ko�ysz�c zdeformowanym tu�owiem przy ka�dym kroku. Pow��czy� wykr�con� stop�
w wielkim ortopedycznym bucie z br�zowej sk�ry. Br�zu takiej sk�ry nie mo�na z niczym pomyli�. To kolor b�lu i
okropie�stwa. Jan pragn�� za wszelk� cen� przesta� patrze� na ten w niczym niepodobny do ludzkiej stopy,
ogromniej�cy z ka�dym krokiem kszta�t i nie m�g� tego zrobi�. Co� go trzyma�o.
Potem to co� kaza�o mu unie�� g�ow�.
Spojrza� prosto w twarz m�czyzny. By�a ma�a, wykrzywiona wiecznym grymasem udr�ki, z krzywym nosem i czo�em
zas�oni�tym mizern� grzywk�. A oczy, kt�re z niej patrzy�y, by�y z�e. Przera�aj�co z�e. Nienawi�� la�a si� z nich
strumieniem. "To nie moja wina", chcia� powiedzie� Jan, ale g�os uwi�z� mu w gardle. Nie m�g� nic powiedzie�. Nikt
nie m�g� nic powiedzie�. Nic nie by�o do powiedzenia.
Kiedy m�czyzna znikn�� za drugimi drzwiami, Jan spojrza� na swoje nogi i zerwa� si� z miejsca. Czu�, jak w�osy staj�
mu d�ba, a usta �apczywie chwytaj� powietrze.
Mia� na sobie pid�am� w pionowe jasnoniebieskie paski. To, na czym siedzia�, to ju� nie by�a �awka. To by�o ��ko.
Wielkie, z wytartych od u�ywania drewnianych belek i parcianych pas�w. Nie zwyczajne, lecz szpitalne, specjalne.
�eby na nim le�e� lub siedzie� trzeba by�...
- Nieeee! - wrzasn�� Jan i zacz�� ucieka�, a oni go gonili i patrzyli na niego z ciemnych k�t�w i pokazywali mu rzeczy
kt�rych nie chcia� widzie� i bieg� coraz wolniej i coraz pokraczniej...
Jan obudzi� si�, a jego nogi raptownie przesta�y kopa� ko�dr�, w kt�ra si� beznadziejnie zapl�ta�y. Budzik wy�. Po
chwili zab�ys�o �wiat�o.
- Nie! Nie! NIE! Nie pozwol�, �eby to si� znowu zdarzy�o. To m�j dom, m�j �wiat, a ja jestem, kim jestem -
powiedzia�, patrz�c w lustro. Sko�czy� si� goli� kilka minut wcze�niej, a potem, wiedziony nieznanym, nieodpartym
impulsem, zacz�� ogl�da� swoje ramiona. Przez kr�tk� chwil� wydawa�o mu si�, �e s� nier�wne w ten jeden
szczeg�lny spos�b. To by� u�amek sekundy, ale wra�enie pozosta�o. M�g� krzykiem zmusi� si� do dzia�ania, ale nie
m�g� nic poradzi� na przenikaj�ce go fale mrozu. M�g� tylko udawa�, �e ich nie ma. M�g� tylko udawa�, �e si� nie boi.
Jad�c do biura wpatrywa� si� uwa�nie w drog� przed sob�. I m�wi� do siebie. Uspokaja�. Szuka� oparcia. Chcia�
pracowa�. Chcia� zaj�� my�li, chcia� normalno�ci. "To minie", powtarza� w my�lach i uwierzy� w to. Wystarczy�o, �e
przeczeka i to minie. Wiecz�r b�dzie inny. Jutro b�dzie inne. To by� tylko sen, tylko nierzeczywisty koszmar. Ale ju�
min�� i nigdy nie wr�ci.
Zobaczy� go, kiedy wyszed� z windy. Szed� korytarzem, popychaj�c przed sob� w�zek z papierami. "Nowy goniec"
skonstatowa� Jan, broni�c si� ze wszystkich si� przed dostrze�eniem oczywistego faktu, �e tamten kula�. Nowy goniec
zatrudniony w ramach programu... Nowy goniec, razem z innymi, odpis od podatku dochodowego...
M�ody, szczup�y, niewysoki. Ko�ysa� si� jak pijana kaczka, za ka�dym krokiem przetaczaj�c w�zek kr�tkim
pchni�ciem nienaturalnie wykr�conej d�oni. Jan nie opanowa� si� i spojrza� w d�. To by� but z jego snu. Chcia�
zaskowycze�, ale strach zbyt mocno chwyci� go za gard�o. Podni�s� wzrok i zobaczy�, �e goniec patrzy na niego. Te
oczy, ziej�ce nienawi�ci�, r�wnie� by�y z jego snu.
Co� p�k�o. Jan wskoczy� z powrotem do windy i rozpaczliwie t�uk� d�oni� w przycisk gara�u. Nareszcie drzwi
zamkn�y si� i kabina ruszy�a. Ale nie zosta� sam. Od niczego nie uciek�. By�o jeszcze lustro zajmuj�ce ca�� �cian�.
Patrzy� w nie i p�aka�. Nie m�g� pozna� siebie. Nie by�o ju� w nim miejsca na zrozumienie, �e to tylko krzywa
powierzchnia zwierciad�a. Bi� pi�ciami w drzwi, a gdy si� otworzy�y, zacz�� ucieka� na o�lep, zapominaj�c o
samochodzie. Bieg� tak d�ugo, a� upad�.
Podnie�li go jacy� ludzie. Pytali, co mu jest. Byli przera�aj�cy. Tak mocno wpatrywali si� w niego. Tak wytrzeszczali
oczy. Oni to widzieli i gapili si� bezczelnie, a przecie� sami...
Te blade, nabrzmia�e twarze. Te ubrania, lu�ne tylko po to, �eby ukrywa�. Te ciastowate, wilgotne d�onie. Jan wyrwa�
im si� z obrzydzeniem. Pobieg� jeszcze kawa�ek, a potem szed� z podniesionym ko�nierzem p�aszcza, chowaj�c g�ow�
w ramionach. Wczuwa� si� w ka�dy krok. Najmniejszy ruch wykonywa� z pe�nym skupieniem. Nie chcia�, �eby
widzieli. Ale wiedzia�, �e to na niewiele si� zdaje. Czu� jak ka�dy krok staje si� coraz mniej naturalny, coraz
sztywniejszy, bardziej podryguj�cy.
By�o ju� ciemno, kiedy dotar� do wyludnionych o tej porze, zau�k�w starego miasta.
W za�omie muru, pomi�dzy kontenerami na �mieci, zobaczy� starca w brunatnym p�aszczu i w��czkowej czapce.
Pochyla� si� nad jakimi� resztkami, a jego plecy, cho� wydawa�o si� to niemo�liwe, wygina�y si� jeszcze bardziej ni�
zwykle. "On wie. On wie i musi mi powiedzie�" przemkn�o mu przez g�ow�.
- Powiesz - powiedzia� g�o�no i nim tamten zd��y� si� obejrze�, kopn�� go z zimnym rozmys�em w zgi�cie kolana.
Starzec kl�kn�� i podpar� si� r�kami. Nawet nie j�kn��. But Jana powali� go na bok.
- Gadaj, gadaj, czego ode mnie chcecie - charcza� Jan przez zaci�ni�te z�by, wal�c z rozmachem w skulony k��b
brudnych szmat. Uderza�, a� zabrak�o mu tchu. Zakr�ci�o mu si� w g�owie i pad� na ziemi�, uderzaj�c g�ow� o �cian�.
Krew pociek�a na brudny �nieg. Spojrza� na starca i zobaczy�, �e tamten le�y nieruchomo na ciemnej plamie
zabarwionego �niegu.
Jan wczo�ga� si� w najodleglejszy k�t i zacz�� p�aka�. Chlipa� jak ma�e dziecko, siedz�c w kucki na ziemi i rozmazuj�c
marzn�ce �zy na spuchni�tej twarzy. By�o coraz spokojniej i senniej.
Zamkn�� oczy...
Zawy� budzik, natarczywym dziesi�ciosekundowym sygna�em, po czym zapali�o si� g�rne �wiat�o. Nie wiadomo po
co, bo za oknem �wieci�o pi�kne s�o�ce. Jan usiad� na ��ku i odetchn�� z ulg�. Wsta� troch� niemrawo i pocz�apa� do
kuchni. Tam ju� czeka� na niego przyjaciel. Obaj ucieszyli si� na sw�j widok.
- Cze��, napijesz si� kawy?- spyta� Jan.
- Jasne - odpar� przyjaciel - gdyby jeszcze znalaz�o si� troch� rumu...
- Znajdzie si� bez problemu - Jan odwr�ci� si� w stron� ekspresu i si�gn�� po dzbanek - s�uchaj, a co ci� w�a�ciwie
sprowadza o...
Za jego plecami rozleg�o si� przera�liwie obrzydliwe gulgotanie. Obejrza� si�, wiedz�c, co zobaczy. Przyjaciel siedzia�
z przekrzywion� g�ow�, z k�cika ust ciek�a mu d�uga struga �liny. U�miecha� si� bezrozumnie, a jego d�onie kr�ci�y
niezgrabnego m�ynka dziwacznie powykr�canymi palcami.
- Nie, to nie ty, ty taki nie jeste� - za�ka� Jan i tak jak sta�, w pid�amie, rzuci� si� do ucieczki.
Na ulicach by�o pe�no ludzi. Wszyscy byli zdeformowani, potworni. Pokazywali go palcami. Gonili.
Schroni� si� w za�omie muru, pomi�dzy kontenerami na �mieci. Siedzia� tam i p�aka�, a za jego plecami narasta� szum
kalekiego t�umu.
- Tego nie ma, tego nie ma - szepta� przez �zy i zrozumia�, �e musi si� uwolni�. Raz za razem zacz�� uderza� g�ow� w
mur.
Pociek�a krew. Po kolejnym uderzeniu zamkn�y mu si� oczy...
Jan obudzi� si� w swoim pokoju. Wycie budzika uderzy�o go po uszach, a �wiat�o po oczach, jednak tym razem nie
zakl�� na dobry pocz�tek dnia. �wiat�o odegna�o zmory. Jak to dobrze, �e nie ka�da noc jest pe�na koszmar�w, ale po
ka�dej nadchodzi nowy dzie�.
Sp�dzi� kwadrans w �azience, wypi� kaw�, ubra� si� i poczu�, �e jest gotowy do spotkania ze �wiatem.
Latarnie zalewa�y o�nie�ony trawnik ��tym �wiat�em. Lubi� lampy sodowe, by�y milsze dla oka ni� rt�ci�wki. Kr�tki
spacer w stron� samochodu, �cie�k� wydeptan� w �niegu, przegna� z g�owy resztki koszmarnego snu.
Jecha� przez budz�ce si� ze snu miasto i rozmy�la� o nadchodz�cym dniu. Znowu wa�ne spotkanie. Znowu interes wart
kup� pieni�dzy. Dosy� mia� tego. Nie pami�ta� ju�, kiedy ostatni raz spotka� si� z przyjaci�mi. A te nalane mordy,
polane obficie drogimi wodami toaletowymi, wielkie brzuchy rozsadzaj�ce jedwabne garnitury i serdelkowate paluchy
wci�ni�te w z�ote sygnety z diamentami widywa� prawie codziennie. "Potwory" my�la� o nich.
Nerwowo nacisn�� peda� gazu. Zdawa�o si�, �e zgarbiona posta� wyros�a z jezdni, tu� przed mask� samochodu.
Szarpn�� kierownic�, wdusi� peda� hamulca. Nieruchome ko�a lekko �lizga�y si� po oblodzonym asfalcie. Samoch�d
�ci�� siatk� oddzielaj�c� jezdni� od tor�w tramwajowych i zatrzyma� si�. Jego wn�trze zala�o jasne �wiat�o. Jan os�oni�
g�ow� ramionami.
Widzia� potem z wysoka swoje zmasakrowane cia�o, wywlekane z wraku. Wygl�da�o strasznie. By� szcz�liwy, �e
umar�. Potem zacz�a si� reanimacja i poczu�, �e wraca, tam, na d�. "Nie, przesta�cie", b�aga� lekarzy, ale oni nie
s�yszeli. Wr�ci�.
Obudzi� si� w�r�d bieli i b�lu. Ludzie w bieli chodzili dooko�a niego, dotykali go, trzymali w d�oniach po�yskuj�ce
przedmioty.
Rozmawiali. Prawie nie s�ysza� o czym. Uda�o mu si� wychwyci� tylko pojedyncze s�owa: "odmro�enia", "blok
operacyjny", "amputacja".
- Nieeee! - wrzasn�� i szarpn�� ca�ym cia�em, kt�re do tej pory wydawa�o si� by� bezw�adne. Pole widzenia zakre�li�o
�uk.
Bia�e kafelki pod�ogi niesko�czenie wolno nadlatywa�y na spotkanie jego twarzy. "Mama!" - wo�a� z ca�ych si�, a
jednak przera�liwie cicho, zanim zapad� w ciemno��.
Obudzi� si� w ciemno�ciach, le��c na wznak, nie mog�c wykona� najmniejszego ruchu. To by�o okropne. Zamkn��
oczy...
Jan obudzi� si� mokry od potu, wyczerpany i dygocz�cy. Koszmar sko�czy� si�, ale nie min��. Sceny nap�ywa�y przed
oczy, maj�c za t�o ton�cy w p�mroku pok�j. Nic nie pomaga�a �wie�o nabyta �wiadomo��, �e to tylko sen.
Przera�aj�cy i okrutny, ale tylko sen.
Wsta� i poszed� wprost do pokoju, w kt�rym sta�a szafa z ubraniami. Po drodze zdar� z siebie wilgotn� pid�am�.
Na wewn�trznej stronie drzwi od szafy by�o du�e lustro. M�g� si� w nim ca�y przegl�da�. W sypialni zawy� budzik,
zapali�o si� g�rne �wiat�o.
Jan sta� nagi przed lustrem i p�aka�.
Czeka�.