4875
Szczegóły |
Tytuł |
4875 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4875 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4875 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4875 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Konrad Fia�kowski
"Opowiadania"
Biohazard
Ci�ar�wka zatrzyma�a si� przed zakr�tem; Wysiad�, chwyci� swoj�
gdzieniegdzie przetart� torb� podr�n�, u�miechn�� si� raz jeszcze do
kierowcy i ruszy� w g�r�. Za sob� s�ysza� warkot ci�ar�wki mijaj�cej
zakr�t i zje�d�aj�cej w d�, w dolin�. Szed� powoli i zatrzymywa� si� co
dwie�cie, trzysta metr�w, mimo �e boczna droga, w kt�r� skr�ci�, by�a
do�� szeroka i wznosi�a si� pod niewielkim k�tem przecinaj�c stok.
Poprzez koszul� czu� na plecach ciep�o promieni popo�udniowego s�o�ca.
Wok� na bia�ych ska�ach ros�y kar�owate sosny, ale s�o�ce wysuszy�o je
podczas upalnego dnia i czu� tylko zapach swego potu i ledwo uchwytn�
wo� morza, kt�re by�o gdzie� za najbli�szymi wzg�rzami.
Min�� tablic� zakazu wjazdu i drug� informuj�c� o tym, �e znajduje
si� na terenie prywatnym. Gdy j� mija�, b�l nasili� si�. Stan�� i z
g�rnej kieszeni koszuli wyj�� fiolk� z pastylkami. Wysypa� je na r�k�,
wsun�� jedn� pod j�zyk i po kr�tkiej chwili wahania jeszcze po��wk�
nast�pnej. Nie czeka�, a� b�l ust�pi zupe�nie, i ruszy� dalej. Dalej
by�o wi�cej cienia, bo drzewa by�y wy�sze. Jeszcze jeden zakr�t i stan��
przed bram�. Spodziewa� si� jakiej� tablicy, ale brama by�a anonimowa,
kuta z �elaza, nieco staro�wiecka. Obok sta�a portiernia zbudowana jak
wszystko tutaj z bia�ego kamienia. Wszed� do niej i wtedy zobaczy�
cz�owieka. Tamten siedzia� za niewielkim, przymocowanym do �ciany
stolikiem, na kt�rym sta� telefon. Mia� na sobie co�, co mog�o by�
uniformem, bo guziki b�yszcza�y metalem, ale nie mia� pasa ani czapki,
tylko na g�owie niewielki metalowy he�m okrywaj�cy potylic�.
- Pan by� um�wiony? - zapyta�. - Nie. Przyszed�em...
- Przeczyta� pan tablic�?
- Oczywi�cie, ale...
- Prosz� si� zastosowa� do tego, co pan przeczyta�, i opu�ci� teren.
To w�asno�� prywatna. Gdybym przyjecha� tu w�asnym samochodem,
rozmawia�by ze mn� inaczej - pomy�la� m�czyzna.
- To posiad�o�� doktora Egberga? - zapyta�.
- Tak, ale powiedzia�em ju� panu...
- Jestem przyjacielem doktora Egberga, znajomym z dawnych lat -
doda�, by os�abi� poprzednie zdanie, kt�re nie by�o prawd�.
Cz�owiek w uniformie nie zdziwi� si�, nie zawaha�, tylko podni�s�
s�uchawk� telefonu.
- M�wi brama - powiedzia�. - Z sekretariatem doktora prosz�.
Centrala widocznie ��czy�a.
- Pana nazwisko? - zapyta� ze s�uchawk� przy uchu.
- Ralf Molnar, profesor Ralf Molnar - uzupe�ni�, przypomniawszy
sobie, �e Egberg b�dzie go pami�ta� jako profesora.
Od�wierny pozosta� oboj�tny, tak jakby anonsowanie profesor�w
przychodz�cych pod bram� z siwiej�cym dwudniowym zarostem by�o jego
codzienn� czynno�ci�. Potem poda� jego nazwisko i czekali obaj. Molnar
oparty o mur, tamten nieruchomo wpatruj�c si� w jaki� punkt na murze.
- Tak. Przyjd� po pana - powiedzia� w ko�cu. - Prosz� zostawi� swoje
rzeczy.
- Moje rzeczy?
- Tak. Przyniesiemy je panu p�niej. Tu s� takie zwyczaje - doda�,
jakby to wyja�nia�o wszystko.
Molnar wzruszy� ramionami i pchn�� nog� swoj� torb� w kierunku
od�wiernego. Wtedy na �cie�ce us�ysza� kroki. Odwr�ci� si�. To by�a
dziewczyna, wysoka dziewczyna w letniej sukience bez r�kaw�w. Tyle
zauwa�y�.
- Doktor Egber prosi�, abym pana przywita�a w jego imieniu. Mam si�
r�wnie� panem zaopiekowa�, profesorze, i zapyta�, czy zostanie pan u nas
na d�u�ej...
- Zobacz�. Nie wiem jeszcze.
- W ka�dym razie do jutra na pewno. Jest ju� p�no. Zreszt� doktor
zaprasza pana na kolacj�.
Szed� teraz za ni� wyk�adan� kamieniem alej�, w�r�d g�stych, nie
znanych mu krzew�w. Musia�y by� tu specjalnie sadzone - pomy�la� patrz�c
r�wnocze�nie na d�ugie, mocno umi�nione, a mimo to smuk�e nogi id�cej
przed nim dziewczyny. Znowu poczu� b�l i ucisk w piersi, za mostkiem,
ale nie zatrzyma� si�. Dom musia� by� blisko. Rzeczywi�cie, wychodzi� w
ogr�d wielk� nie oszklon� werand� i nagle Molnar zda� sobie spraw� z
tego, jak du�y jest to dom. Jego wielko�� maskowa�a ziele�, drzewa
wpychaj�ce swe ga��zie wprost w okna i pn�cza wspinaj�ce si� po
�cianach, si�gaj�ce pod sam niemal dach.
- B�dzie pan mieszka� na pierwszym pi�trze, profesorze - powiedzia�a
dziewczyna, gdy wchodzili do domu.
Sz�a wprost ku schodom i wtedy Molnar zatrzyma� si� na chwil�. Sta�
przed wielkim, ciemnym obrazem o�wietlanym przez niskie, czerwone
promienie wieczornego s�o�ca, ale nie widzia� obrazu - czu� tylko b�l.
Dziewczyna tak�e zatrzyma�a si� na chwil�. Nie powiedzia�a nic, tylko
podesz�a do windy i wcisn�a klawisz wezwania. Nie patrzy�a chyba na
niego, a jednak nie m�g� si� zdecydowa� na wyj�cie fiolki. Z wolna b�l
ust�powa� i widzia� ju� teraz monstrualn� o�miornic� si�gaj�c� na
obrazie dziesi�tkami macek po �aglowiec id�cy pe�nym wiatrem po
wzburzonym morzu.
- Jest ju� winda, profesorze - powiedzia�a dziewczyna.
Chcia� powiedzie�, �e niepotrzebnie j� wzywa�a, ale nie powiedzia�
nic. Wjechali na pi�tro i przeszli korytarzem gdzie� w g��b domu.
Wygl�da to jak hotel - pomy�la� Melnar korytarz i dziesi�tki drzwi.
Drzwi bez klamek - doda�, zdaj�c sobie r�wnocze�nie spraw�, �e to nie ma
sensu. - Normalny, du�y dom.
- To tutaj - powiedzia�a dziewczyna i przepu�ci�a go pierwszego.
Sta� w pokoju, gdzie znajdowa�y si� wszystkie niezb�dne sprz�ty oraz
wielki telewizor. Na ��ko nie spojrza� nawet. Spa� wsz�dzie dobrze, tak
jak dawniej w m�odo�ci, a nie by� tak wysoki, by niedostateczna d�ugo��
��ka mog�a by� problemem.
- �azienka jest tutaj - dziewczyna uchyli�a drzwi.
- A moje rzeczy?
- B�d� zaraz.
Spostrzeg�, �e patrzy na niego i u�miecha si�. - Ciekawe, ile ma lat
- pomy�la� - na pewno wygl�da na mniej ni� ma w istocie.
- Doktor Egberg odezwie si� wkr�tce do pana.
- Odezwie si�?
- Tak. Zapewne z�o�y panu telewizyt�. Oczywi�cie zapowie si� wcze�niej.
- Ach, tak?
- Gdyby pan czego� jeszcze potrzebowa�, prosz� mnie zawo�a�.
- Zawo�a�?
- Mam na imi� Mag.
- Ale jak zawo�a�?
- Panno Mag... albo po prostu Mag,
- Tu, w tym pokoju?
- W pokoju albo w �azience. Troch� g�o�niej ni� pan zazwyczaj m�wi,
tak �eby dyskryminatory przepu�ci�y.
- Tak, rozumiem - powiedzia� Molnar. Co� zaszura�o za drzwiami i
odezwa� si� brz�czyk umieszczony gdzie� u sufitu.
- S� ju� pana rzeczy - powiedzia�a dziewczyna. Uchyli�a drzwi i
si�gn�a po stoj�c� za nimi torb�.
- Po co to wszystko. Mog�em j� sam przynie��...
Nie odpowiedzia�a. U�miechn�a si� raz jeszcze i wysz�a. Wtedy
zobaczy� w miejscu, w kt�rym przed chwil� sta�a, jej sanda�. Zgubi�a
sanda� i nie zauwa�y�a tego. Podni�s� go z pod�ogi i szarpn�� drzwi.
Przez moment stawia�y op�r a potem otworzy�y si�.
Zupe�nie jakby podejmowano decyzj�, �e mog� si� otworzy� - pomy�la�.
Na korytarzu nie by�o nikogo. Sta� przez chwil� z sanda�em w r�ce i
nagle u�wiadomi� sobie, �e przez ca�y czas, od kiedy wszed� do tego
domu, nigdzie nie spotka� nikogo.
W godzin� potem, ogolony, wyk�pany i przebrany w wyj�t� z torby
koszul�, siedzia� w niezbyt wygodnym fotelu i patrzy� w mrok za oknem.
Klimatyzacja bezg�o�nie t�oczy�a ch�odne powietrze, powietrze o zapachu
soli i wodorost�w, i przez chwil� wydawa�o mu si�, �e jest to prawdziwy
powiew wieczornej bryzy, zanim noc� zmieni sw�j kierunek. Drzewa za
oknem by�y nieruchome i widzia� tylko ruchliwe wielok�ty nietoperzy na
tle ja�niej�cego jeszcze nieba. Zanim usiad� w fotelu, pr�bowa� otworzy�
okno, ale zasuwy nie drgn�y nawet, mimo �e napiera� na nie z ca�ej si�y.
Jestem zbyt s�aby - pomy�la� i zrezygnowa�, bo po wysi�ku
przychodzi� zawsze b�l.
Siedzia� nieruchomo i my�la� o portowej dzielnicy, w kt�rej ostatnio
mieszka�, ma�ym pokoiku (z jednym oknem), do kt�rego sz�o si� po
stromych jak drabina schodach, o barce dwie przecznice dalej, gdzie
siadywa� popo�udniami, i codziennej drodze do pracy rankiem w�skimi
zakurzonymi uliczkami. O instytucie i dawnych czasach nie my�la� nigdy.
- Dobry wiecz�r, profesorze - us�ysza� g�os tu� za sob� i odruchowo
odwr�ci� si�.
W pokoju nie by�o nikogo, tylko na matowym dot�d ekranie zobaczy�
twarz. To by� Egberg, pozna� go od razu, mimo tych kilkunastu lat, kt�re
min�y od czas�w, gdy widywa� go codziennie w instytucie. Te same
szeroko rozstawione ciemne oczy i szerokie zro�ni�te brwi.
- Ciesz� si�, �e pana widz�, �e mnie pan odwiedzi�.
- C�, prawd� m�wi�c nie mia�em innego wyj�cia. Inaczej nie
przyjecha�bym tu.
- Widz�, �e si� pan nic nie zmieni� przez te wszystkie lata. Zawsze
m�wi� pan to, co chcia� pan powiedzie�, w spos�b najprostszy. Takim
w�a�nie pana pami�tam.
- Domy�la si� pan zapewne, po co przyjecha�em?
- O tym mo�e p�niej. Zjemy razem kolacj�. Pami�tam, �e lubi� pan
pstr�ga z pieczarkami. Zawsze na wtorkowym obiedzie u Petty'ego.
- Od tych czas�w zmieni�y mi si� gusty.
- Poleci�em jednak przygotowa� t� potraw�. Pstr�gi sprowadzamy tu
samolotami.
- Podziwiam pana pami��.
- By�em wtedy w tym wieku, gdy zapami�tuje si� prawie wszystko. A
wtorkowy obiad z panem to by� szczyt marze� ka�dego z nas. No wi�c
oczekuj� pana. Moja sekretarka za chwil� po pana przyjdzie - ekran
zmatowia�.
Pstr�gi u Petty'ego. Zapomnia�em, �e kiedykolwiek je jad�em -
pomy�la� Molnar.
- Pani sanda�, Mag. Zgubi�a pani sanda� powiedzia�, gdy wesz�a.
- Nie szkodzi, mam ich du�o. Ja cz�sto gubi� sanda�y - powiedzia�a.
- Jestem roztargniona... - doda�a, gdy spostrzeg�a, �e patrzy na ni�
uwa�nie. - O, widzi pan, mam ju� nowy!
Poda� jej sanda�, a ona wzi�a go jako� niezdecydowanie, co Molnar
spostrzeg� i zapami�ta�.
- Doktor Egberg czeka - powiedzia�a. Przeszli znowu tym samym
korytarzem i zeszli na parter. Korytarz o�wietla�y ma�e, ��to �wiec�ce
lampki ze staromodnymi �ar�wkami. Wygl�da to jak hotel gdzie� z pocz�tku
wieku - pomy�la� Molnar. Jadalnia, do kt�rej weszli, o�wietlona by�a w
ten sam spos�b. St� nakryty na dwie osoby, nakrycia ustawione naprzeciw
siebie, tak �e jedno pozostawa�o nieco w mroku. Znam Egberga, to ja b�d�
siedzia� w pe�nym �wiecie - pomy�la� i spojrza� na ciemny, wieczorowy
str�j doktora. W swoich starych spodniach poczu� si� przez chwil�
nieswojo. Ale by� to tylko moment.
- Naprawd� ciesz� si�, �e pana widz� - powiedzia� Egberg i wskaza�
mu miejsce, kt�re przewidywa�.
Usiedli i wtedy Molnar spostrzeg�, �e Egberg te� ju� nie jest m�ody.
By� szpakowaty, w�a�ciwie prawie siwy, t� siwizn� brunet�w, kt�ra
zaczyna si� ko�o trzydziestki. Ale Egberg by� starszy. Gdy widzia� go po
raz ostatni, mia� dwadzie�cia kilka lat.
- Trafi� pan tutaj do mnie bez trudu?
- Pana lecznica to znany o�rodek. Znany na ca�ym kontynencie.
Egberg skrzywi� si� lekko.
- Raczej instytut, profesorze. To, �e czasem przyjmuj� kilku
zamo�nych pacjent�w, o niczym nie �wiadczy. Z czego� musz� utrzyma� to
wszystko. Ale przede wszystkim instytut. Prowadzimy interesuj�ce prace,
kt�re w pewnym zakresie s� kontynuacj� tego, nad czym kiedy�
pracowali�my wsp�lnie.
- Ja ju� nie mam z tym od dawna nic wsp�lnego. Na szcz�cie nie mam.
- Widz�, �e pan ju� nie operuje - Egberg patrzy� na d�onie Molnara.
- Nie jestem ani chirurgiem, ani neuronikiem. Dzi� nie utrzyma�bym
nawet skalpela podni�s� swoje d�onie tak, �eby tamten m�g� si� im
przyjrze�. Wiedzia�, �e s� sp�kane, z czarnymi �ladami smaru w
za�amaniach sk�ry.
- M�wiono mi, �e w og�le porzuci� pan nasz zaw�d. Pocz�tkowo
spodziewa�em si� pana spotka� na jakim� kongresie, konferencji...
- C� bym tam robi�? Wtedy sko�czy�em z tym wszystkim definitywnie.
Za to czytywa�em o pana sukcesach w prasie codziennej, obok sportu i
kroniki wypadk�w - doda�, by tamten nie zrozumia� tego inaczej.
Podano zimne przystawki. Cz�owiek, kt�ry im us�ugiwa�, robi� to
niezr�cznie. By� to pot�ny m�czyzna, z trudno�ci� mieszcz�cy si� w
swym ubraniu. Molnar wyobrazi� sobie pi�� tamtego trafiaj�c� go w �o��dek.
- A my�my pana wspominali wielokrotnie - Egberg patrzy� w jaki�
punkt nad g�ow� Molnara: - Chocia� pana decyzja nie mog�a niczego
zmieni�, by� to niew�tpliwie dow�d du�ej odwagi.
- Nie przesadzajmy. Po prostu w pewnym momencie zrozumia�em, �e nie
ma tam dla mnie miejsca. Nic wi�cej.
- Niewiele ludzi tak by post�pi�o. No; zdrowie pana, profesorze.
Pije pan, prawda?
- Jeszcze niekiedy pij�. Wysi�ek woli koncentruj� na niepaleniu -
podni�s� kielich bia�ego wina.
Gdy podano pstr�ga, zdecydowa� si� wreszcie. Dawniej poczeka�by z
tym do kawy, ale pomy�la�, �e teraz zwyczaje �wiata, do kt�rego ju� nie
nale�a�, nie obowi�zuj� go d�u�ej.
- Domy�la si� pan, doktorze, dlaczego pana odwiedzi�em? - zapyta�.
Tamten skin�� g�ow�.
- Niech si� panu nie wydaje, �e przyszed�em po pierwszych objawach.
Jestem po dwu zawa�ach i trzeci wydaje mi si� kwesti� najbli�szych dni.
Pozosta�em troch� lekarzem. Z tego trzeciego nie wyjd�. Przy
charakterystyce moich tkanek przeszczep nie wchodzi w rachub�.
Prawdopodobie�stwo powrotu do normalnego �ycia - prawie �adne. A
wegetowa� jeszcze rok czy dwa w szpitalu... To mnie nie interesuje.
- Chce pan, jednym s�owem, dosta� sztuczne serce?
- W�a�nie.
- I sta� si� cyborgiem?
- No... tak.
- Przy pana pogl�dach na t� spraw�?
- Doktorze. Sam wszczepia�em pierwsze modele tych urz�dze�. Moje
zastrze�enia zawsze dotyczy�y m�zgu i tylko m�zgu. Chyba pan o tym pami�ta.
- Oczywi�cie. By� pan znanym or�downikiem limitowanej cyborgizacji.
Serce - �wietnie, w�troba czy nerka - wspaniale, ale wara od m�zgu. To
by�y pana pogl�dy, profesorze.
- Tak, i nie zmieni�em ich.
- Gdyby je pan wtedy przeforsowa�, gdyby si� panu uda�o, nasz
instytut by�by dzi� prowincjonaln�, plac�wk� bez znaczenia, a ja... ja
przeszczepia�bym mo�e serca w jakim� podrz�dnym szpitaliku.
- Zrobi� pan wtedy wszystko, �eby mi si� nie uda�o.
- To prawda. Ale to nie jest wa�ne. Gdybym to nie by� ja, by�by
ktokolwiek inny. Post�pu nie mo�na zahamowa�.
- Je�eli to jest post�p?...
Egberg nie odpowiedzia�. Dopi� sw�j kieliszek wina i chwil� milczeli.
- Wi�c wie pan ju�, doktorze, o co mi chodzi - powiedzia� Molnar i
odsun�� pe�ny je�zcze talerz. Czu� narastaj�cy, gniot�cy b�l. Nie wolno
mi my�le� tak o tych sprawach. Nie jestem ju� profesorem. Nie mam z tymi
problemami nic wsp�lnego. Jestem zwyk�ym starym elektromechanikiem z
warsztatu �eglugi przybrze�nej, kt�ry chce mie� wszczepione sztuczne serce.
- Dlaczego wybra� pan mnie akurat, m�j instytut?
- Z tych kilku, w kt�rych mo�na to zrobi�, na tej p�kuli robi to
pan najlepiej. Zreszt� gdzie indziej nie mia�by �adnych szans. Po prostu
brak pieni�dzy, doktorze.
- S� jeszcze normalne kliniki...
Wiem, co chce pan powiedzie�. Tak, tam przyj�liby mnie mo�e nawet za
darmo. Ale musia�bym podpisa� zobowi�zanie, �e zgadzam si� na
eksperymentalne metody i wszystko, co si� z tym wi��e. A to jest mo�e
niezupe�nie jawna, ale jaka� forma do�wiadcze� na cz�owieku. Poza tym,
jak� mi oni daj� gwarancj�, �e po tych eksperymentalnych metodach b�d�
sprawnym cz�owiekiem. A mnie nie zale�y na byle jakim prze�yciu. Chc�
p�ywa�, wios�owa�, biega� po schodach, chc� �y� naprawd�.
- Zmieni� pan zainteresowania. Dawniej tygodniami nie opuszcza� pan
instytutu. Mieszka� pan tam prawie.
- To, co by�o kiedy�, nie ma �adnego znaczenia. Wie pan, co teraz
robi�? Konserwuj� automatyczne urz�dzenia nawigacyjne na statkach, kt�re
p�ywaj� od portu do portu i rozwo�� drobnic�. Ko�cz� prac� i reszt�
czasu mam dla siebie. �adnych rozmy�la� ani problem�w. Czasem jaka�
ksi��ka...
- Tak, rozumiem. Wola�bym, �eby pan mia� pieni�dze. Wtedy ja nie
mia�bym �adnych problem�w. Zwyczajny pacjent...
- Wtedy zapewne nie zwr�ci�bym si� do pana.
- Jest pan przynajmniej szczery, profesorze. - Zastanawia�em si�
d�ugo, zanim do pana przyszed�em. My�la�em o drugiej p�kuli. Tam robi�
to za darmo. Kiedy�, gdy by�em jeszcze profesorem Molnarem, zrobiliby to
na pewno, ale dzi�... Dzi� z trudno�ci� zebra�bym pieni�dze na podr�.
- Rozwa�y� wi�c pan wszystkie mo�liwo�ci i zosta�em ja.
- W�a�nie.
Egberg nie odpowiedzia�. Talerze zosta�y tymczasem zmienione. To, co
podano, by�o pieczeni� z sarny, ale Molnar ju� nie jad�. Czu�, jak b�l
nasila si� i promieniuje za obojczyk. Egberg nie nalega�. Jad� sam
szybko i obaj milczeli.
- Uwa�a pan, �e teraz moja kolej? - zapyta� w ko�cu Egberg.
Molnar milcza�.
- Nie odpowiem panu tak po prostu. Musz� si� zastanowi�...
- Oby nie za d�ugo. M�g�bym tutaj panu umrze�. Nie, nie s�dz�, �eby
mia� pan jakie� k�opoty, nawet gdyby sprawdzili, kim by�em i co nas,
m�wi�c ogl�dnie, kiedy� dzieli�o. To w ko�cu dawne sprawy. Na wszelki
wypadek w moich rzeczach jest adres mego lekarza. Za�wiadczy, i� fakt,
�e �y�em tak d�ugo, jest i tak znacznym odchyleniem od tego, czego
nale�a�oby oczekiwa�.
- Dobry specjalista?
C�, prowincjonalny lekarz w �rednim wieku, ale i przypadek nie jest
trudny.
- Mam ju� ten adres. Jutro otrzymam wszystkie dane, jakie on posiada.
- Przeszuka� pan moje rzeczy.
- Jak pan widzi. Zreszt� nie ja osobi�cie.
- Przynajmniej pan te� jest szczery. To co� nowego. Nie
przypuszcza�em, �e przychodzi to z wiekiem.
- Pan mnie zawsze �le ocenia�, profesorze. Nigdy nie zwalcza�em pana
osobi�cie. Zwalcza�em tylko pana pogl�dy.
- Rezultat by� ten sam. Nie wracajmy zreszt� do tych spraw.
- S�usznie. Czy napije si� pan kawy? Moim zdaniem nie mo�e to panu
zaszkodzi�.
- Zgoda.
- Przejd�my wi�c do mego gabinetu.
Kawa i koniak ju� na nich czeka�y na niskim stoliku, ustawionym obok
wielkich, krytych sk�r� foteli. �wiat�o by�o ��te, przy�mione, jak w
ca�ym domu. W g��bi Molnar zobaczy� w mroku co�, co przypomina�o wielki
pulpit steruj�cy. Pulpit by� ciemny, tylko prawie na jego skraju
b�yska�o pojedyncze czerwone �wiate�ko.
- Przepraszam, profesorze, na moment. Co� si� jednak w instytucie
dzieje. - Egberg podszed� do pulpitu, nad kt�rym w tej samej chwili
rozb�ysn�y dwie jasne, promieniuj�ce dziennym �wiat�em lampy. Na
ekranie pojawi�a si� twarz cz�owieka w bia�ym kitlu.
- Co nowego, Dorn? - zapyta� Egberg.
- W porz�dku. Tylko szesnastka jest niespokojna. Dlatego niepokoi�em
pana.
- Pr�bowa�e� da� napi�cie polaryzuj�ce?
- Tak. Nie pomaga.
- Dobrze, zaraz zobacz� - powiedzia� Egberg i odwr�ci� ekran tak, �e
Molnar nic ju� nie widzia�. Trzasn�� prze��cznik i Molnar us�ysza�
wycie, monotonne, niskie, prawie niecz�owiecze. Wsta� i uwa�aj�c, by nie
potr�ci� sto�u, podszed� do pulpitu. Egberg, pochylony nad ekranem, sta�
odwr�cony do niego plecami. By� wy�szy od Molnara i zas�ania� cz��
ekranu. W pozosta�ej zobaczy� jednak Molnar r�k� kobiety, mo�e dziecka.
D�o� rozwiera�a si� i zaciska�a kurczowo, potem by�o przedrami�, a dalej
metal, dziwna spl�tana siatka pr꿹ca i napinaj�ca si� w takt skurcz�w
d�oni. Patrzy� chwil� na r�k�, a potem spojrza� w g��b ekranu. Tam, w
wielkim przezroczystym kloszu p�ywa� m�zg. Nie m�g� si� myli�, by�
neuronikiem. Nagle wycie usta�o, ekran zgas�. Egberg odwr�ci� si� i
patrzy� z g�ry na stoj�cego tu� przed nim Molnara.
- To by� m�zg - powiedzia� Molnar.
- Oczywi�cie.
- I r�ka cz�owieka.
- R�ka by�a cz�owieka, ale m�zg ma�py. Steruje r�k� cz�owieka jako
urz�dzeniem lepiej wyspecjalizowanym od ko�czyn ma�py. Podw�jny uk�ad
hybrydowy.
Egberg zgasi� �wiat�a nad pulpitem steruj�cym i Molnar widzia� ju�
tylko fotele, stoliki i paruj�c� kaw�.
- Prosz�, niech pan siada, profesorze. Prawdziwy naukowiec jest
zawsze ciekawy, nieprawda�?
- Ale po co... ten uk�ad?
- Jakie� najprostsze us�ugi... podawanie p�aszczy w szatni,
zawijanie w papierki cukierk�w. Wsz�dzie tam, gdzie nie wymaga si�
nadmiaru my�lenia, a r�ka cz�owiecza jest sprawna... lub mile widziana.
Gdybym jecha� na jesienny kongres neuroniki, ustawi�bym tego cyboroga u
wej�cia i podawa�by wszystkim wchodz�cym d�o�.
- Ob��dny pomys�.
- Ma pan racj�. Mo�e w nie najlepszym tonie, ale reklama murowana.
Niestety nie jad� na kongres...
Pili teraz kaw� w milczeniu. Niepotrzebnie tu przyjecha�em -
pomy�la� Molnar. - To by�o do przewidzenia, �e nie da mi sztucznego
serca. Zapewne my�li teraz, w jaki spos�b mi odm�wi�, tak �eby p�niej
nie mie� do siebie �alu. Chocia� czy taki cz�owiek miewa w og�le do
siebie samego �al o cokolwiek, co zrobi�, a tym bardziej o to, czego nie
zrobi�. Potem pomy�la� o swoim metalowym ��ku, chrobocie owad�w w
�cianach swego domu i wyciu syren statk�w wychodz�cych w morze.
- P�jd� ju� chyba do swego pokoju - powiedzia� - i jutro rano odjad�.
- Ale� profesorze, nie sko�czyli�my naszej rozmowy.
- Obawiam si�, �e wynik jej i tak jest przes�dzony.
- Przecie� nie da�em jeszcze panu odpowiedzi.
- W tej chwili wydaje mi si� to mniej wa�ne. - Zawsze pod wiecz�r
ogarniaj� nas w�tpliwo�ci, kt�rych nie mamy rano. Dobranoc, profesorze.
Moja sekretarka pana odprowadzi.
- Ta, co gubi sanda�y...
- Tak. Jest pan spostrzegawczy, profesorze - doda� po chwili.
Mag ju� sta�a w drzwiach.
- Dobranoc - powiedzia� Molnar i wyszed� za Mag.
Gdy zosta� sam w pokoju, pr�bowa� otworzy� okno, bez rezultatu, tak
jak poprzednio. Chcia� wyjrze� na korytarz i zawo�a� Mag, by mu pomog�a,
ale drzwi nie ust�pi�y. I wtedy po raz pierwszy pomy�la�, �e st�d ju�
nie wyjdzie. M�g� zawo�a� Mag czy Egberga, ale pomy�la� o gabinecie i
pulpicie, na kt�rym zapali si� czerwone �wiate�ko. Zrezygnowa�.
Zbudzi�o go pukanie. Delikatne pukanie do drzwi jak w zwyczajnym
domu. Za oknem �wieci�o s�o�ce i zaczyna� si� codzienny upa� trwaj�cy
tutaj a� do p�nego popo�udnia.
- Tak, prosz� - powiedzia� i podci�gn�� prze�cierad�o z kocem,
kt�rym by� nakryty, pod sam� szyj�.
Wesz�a Mag i przynios�a tac� ze �niadaniem. Poczu� zapach kawy.
- Dzi�kuj�. Dlaczego jednak pani, a nie tamten...
- Ja opiekuj� si� panem. My�la�am, �e robi� to dobrze.
- Wy�mienicie. Poprosz� jeszcze pani� o otworzenie okna.
- Teraz jest upa� i py� w powietrzu. Mo�e wieczorem...
- Wieczorem ju� pr�bowa�em.
- Ach, to pewnie jest pok�j izolowany.
- Izolowany?
Nie odpowiedzia�a.
Jest speszona - pomy�la� Molnar - obawia si�, �e powiedzia�a ju� za
du�o.
- Pani nie chce mi odpowiedzie�, Mag.
- Prosz� zapyta� doktora Egberga. To przecie� pana przyjaciel...
- Tak, oczywi�cie. Zapytam.
Widzia� j� po raz pierwszy w pe�nym dziennym �wietle. Wtedy przy
bramie by� zbyt zm�czony, by si� jej przyjrze�. Naprawd� �adna
dziewczyna. - Z tych, kt�re nie zwracaj� na siebie uwagi, s� zawsze w
drugim szeregu pomy�la� i poczu� nieokre�lony �al, kt�ry odczuwa�
niekiedy w ostatnich latach, gdy widzia� dziewczyn� tak� jak ta.
- Przyjd� do pana po �niadaniu. Doktor Egberg chcia�by si� z panem
zobaczy�.
Skin�� g�ow�, ju� pochylony nad tac�. Czeka�, a� wysz�a, a potem
podszed� do drzwi i nacisn�� klamk�. Drzwi podda�y si� po tej drobnej
chwili, kt�ra potrzebna jest elektromechanicznemu sterowaniu do podj�cia
decyzji. Potem wr�ci� do �niadania. By� g�odny i chcia� mie� co� w
�o��dku przed kilometrami drogi, kt�re go czeka�y. Ogoli� si� jeszcze,
zebra� swoje rzeczy i wsun�� do torby. By� zdecydowany. Wyszed� na
korytarz, a potem schodami w d�. Tak jak przypuszcza�, nie spotka�
nikogo. Alejka wiod�ca do bramy by�a teraz w pe�nym cieniu, bo s�o�ce
zas�ania� .dom. Szed� miarowym krokiem, kt�ry odlicza� w my�li, Nie za
wolno i nie za szybko. Gdy dochodzi� do bramy, naprzeciw wyszed� mu
od�wierny. - Ten sam co wczoraj - pomy�la� Molnar. Chcia� go wymin��,
ale tamten schwyci� go za r�k�.
- Dok�d? Nie wolno.
Nie odpowiedzia�, tylko woln� r�k� z ca�ej si�y uderzy� tamtego w
�o��dek. Ju� w momencie uderzenia wiedzia�, �e to, w co trafia, nie jest
cia�em. Od�wierny prawie si� nie poruszy�. Nie zmieni� nawet wyrazu
twarzy. Molnar poczu� tylko, �e palce od�wiernego jak metalowe szczypce
rozgniataj� mu rami�. Upu�ci� torb�. Tamten pchn�� go lekko w pier� i
pu�ci�. Molnar zatoczy� si�.
- Nie wolno - powt�rzy� od�wierny. Przejd�. Musz� przej�� - pomy�la�
Molnar. Chcia� zrobi� krok w kierunku od�wiernego i nie m�g�. Przyszed�
b�l taki, �e nic poza nim nie by�o. Nie chcia� upa��. Zacisn�� z�by. -
To przejdzie, zaraz przejdzie. - Potem widzia� ju� tylko wierzcho�ki
sosen. Uderzenia upadku nie poczu� nawet. Wierzcho�ki sosen by�y
rozmazane i coraz bardziej zlewa�y si� z t�em nieba.
Gdy otworzy� oczy, Egberg pochyla� si� nad nim. B�l, kt�ry zna� i
kt�rego nadej�cie bezb��dnie rozpoznawa�, znik�. Piek�a go tylko sk�ra,
gdzie� z wierzchu na klatce piersiowej. Spojrza� tam, ale by� przykryty
po szyj� i zbyt s�aby, by si� poruszy�.
- Ju� wszystko dobrze - powiedzia� Egberg. - Mia� pan szcz�cie,
profesorze.
- Szcz�cie?...
- Gdyby nie to, �e jest pan tu, w instytucie, ju� by pan nie �y�. I
tak ledwo zd��y�em. - To by� ju� koniec.
- Tak.
- A teraz?
- Ma pan sztuczne serce:
- Wi�c jednak?
- Ratowa�em pana �ycie.
- Mam nadziej�, �e wszystko p�jdzie dobrze.
- Ja te�.
M�wienie m�czy�o go. Le�a� nieruchomo i patrzy� w sufit. Egberg
milcza� tak�e. Molnar czeka�, a� odejdzie.
- To trwa�o cztery, mo�e pi�� minut, zanim przywr�ci�em panu
kr��enie - powiedzia� jeszcze.
Jeszcze par� minut i by�bym odkorkowany pomy�la� Molnar. - Wrak
cz�owieka, kt�rego kom�rki m�zgu uleg�y rozpadowi funkcji.
Egberg zawaha� si�.
- By� pan lekkomy�lny, profesorze, z pana sercem...
- Chcia�em wyj��. Odej�� st�d - powiedzia� cicho Molnar.
- M�g� mnie pan uprzedzi�.
- I zosta� w zamkni�tym pokoju... izolowanym, jak pan to nazywa.
- Blokada przypadkowo w��czy�a si� na noc. A wi�c Mag powiedzia�a mu
- pomy�la� Molnar.
- Nie wierz� w takie przypadki, Egberg.
- Nie potrafi� pana przekona�. Ale jak pan widzi - obawy by�y chyba
nieuzasadnione... - Nie wiem.
- �yje pan przecie�!
- To fakt...
Egberg zawaha� si�, jakby chcia� jeszcze co� powiedzie�, ale nie
powiedzia� ju� nic i wyszed�. Molnar przymkn�� oczy. - Teraz potrwa to
kilka dni, zanim b�d� m�g� st�d wyj�� - pomy�la�. - Nawet przy obecnych
metodach szybkiego tworzenia blizn to musi troch� potrwa�. I jednak
uratowa� mnie. W tych warunkach nikt, nawet ja sam nie m�g�bym mie� do
niego pretensji, gdybym tu umar�. Widocznie jednak chcia� mi da� to
sztuczne serce. Pomy�la� jeszcze o blokadzie drzwi i nie by� ju� tego
tak pewien. Potem zasn��.
Obudzi� si� w nocy i czu� pragnienie. W pokoju by�o ciemno, pali�a
si� tylko ma�a nocna lampka na stoliku przy ��ku. W jej �wietle
zobaczy� Mag. Siedzia�a na fotelu, tym samym, niezbyt wygodnym, w kt�rym
jeszcze wczoraj sam siedzia�. Drzema�a.
- Mag, panno Mag... - powiedzia� to cicho, a jednak si� obudzi�a.
- Jak si� pan czuje? - zapyta�a r�wnie� szeptem.
- �wietnie - stara� si� do niej u�miechn��. - Napi�bym si� wody.
- Prosz� - poda�a mu kubek. P�yn mia� smak soku pomara�czowego z
dodatkiem czego�, czego smak trudno by�o mu okre�li�.
- Boli? - zapyta�a.
- Ju� nie.
- Goi si� dobrze. Wieczorem doktor Egberg ogl�da� pana.
- Nie zbudzi�em si� nawet?
- Jest pan pod dzia�aniem preparatu Brotkasa. To daje �wietne wyniki
- doda�a.
- Jest pani, jak widz�, r�wnie� wykwalifikowan� piel�gniark�.
- Sekretark�, asystentem i wszystkim. Ciekawa jestem, jaka b�dzie
pana rola.
- Rola?
- No tak. Jest pan przecie� nowym obiektem na farmie Egberga. My tak
nazywamy mi�dzy sob� jego instytut.
- Nie rozumiem.
- Nie m�wi� z panem?
Odruchowo chcia� zaprzeczy�, ale pomy�la�, �e wtedy niczego wi�cej
si� od niej nie dowie.
- Wspomina� tylko - powiedzia�.
- Pewnie dostanie pan co� ciekawszego ode mnie. Jest pan profesorem.
By� pan kiedy� koleg� Egberga...
- Nawet jego szefem.
- W�a�nie. Pewnie dostanie pan pracowni�, intelektroniczn�. Od
miesi�ca jest bez kierownika.
- A poprzedni... wyjecha�?
- Wyjecha�... - Mag powt�rzy�a to z dziwn� intonacj�, kt�rej nie
potrafi� okre�li�.
- Nie, on po prostu umar�.
- A co mu si� sta�o?
- Znale�li�my go w bunkrze. Tam wewn�trz jest zanik pola
energetycznego. Wie pan, �ciany na dwa metry grube, z �elbetu. Ekranuj�
i energia nie dociera.
- Jaka energia?
- Nap�dzaj�ca serce. On mia� to samo co pan.
- Nie rozumiem - Molnar powiedzia� to, mimo �e ju� zaczyna�
rozumie�. Przymkn�� oczy. i poczu� dziwny skurcz w �o��dku, jak wtedy,
gdy w �adowni wielkiego statku ko�ysanego fal� run�y z g�ry skrzynie
roztrzaskuj�c si� ko�o niego.
- B�dzie pan spa�? - zapyta�a Mag po chwili milczenia.
- Nie. Wyspa�em si� ju� za wszystkie czasy - s�ucha� swego g�osu i
dziwi� si�, �e jest tak zwyczajny. - I ta energia tutaj dociera? zapyta�.
- Oczywi�cie. Ca�y instytut i najbli�sza okolica gdzie� w promieniu
p� kilometra obj�te s� tym polem.
- A dalej?
- Co dalej?
- Je�li chc� wyj�� poza instytut, nad morze, czy pojecha� do miasta
- pyta�, mimo �e zna� odpowied�, ale chcia� j� us�ysze� od tej
dziewczyny, kt�ra m�wi�a o tym wszystkim tak zwyczajnie.
- Nie mo�e pan. To �mier�. Przecie� wie pan o tym. Podpisa� pan
zobowi�zanie, to z notariuszem i ca�ym zabawnym ceremonia�em.
- Nic nie podpisywa�em.
Mag chwil� milcza�a, a potem powiedzia�a cicho:
- Nie zd��y� pan. Ale pan podpisze. To przecie� zwyk�a formalno��.
Chcia� powiedzie�, �e nie podpisze, ale przypomnia� sobie histori� z
blokad� drzwi i nic nie powiedzia�.
- Po to tu przecie� wszyscy przyje�d�amy doda�a Mag jakby z �alem. -
Ja, zanim tu przyjecha�am, by�am sekretark� w firmie eksportowej w
Buenos Aires. Sekretark� drugiego dyrektora - doda�a jakby z dum�. -
Pracowa�am na dwunastym pi�trze w centrali firmy. Trotam and Co. Zna pan
t� firm�?
- Nie. Nigdy nie by�em w Buenos Aires.
- To by�y czasy. W sobot� je�dzili�my nad morze... Wie pan, tutaj
najbardziej brakuje mi p�ywania i morza. Czasem wieczorem, gdy wieje
wiatr, czuj� je. St�d do brzegu nie jest daleko.
- Wiem.
- Pan jeszcze tego nie odczuwa. To dopiero zaczyna si� po kilku
miesi�cach, czasem po p� roku...
- Co?
- Trudno to okre�li�. Chyba niepok�j. Chce pan wyjecha�, koniecznie
wyjecha�...
- T�sknota?
- Nie, za domem, za najbli�szymi, za lud�mi w og�le t�skni si� od
pocz�tku. Ale tamto jest inne, trudniejsze do okre�lenia, jakie�
bardziej pierwotne. Niepotrzebnie to chyba panu m�wi�.
- Dlaczego. Chc� wiedzie� o tym wcze�niej. - Ja nie wiedzia�am. Nie
wyobra�a�am sobie, �e to b�dzie w�a�nie tak. Czasem my�l�, �e chyba nie
przyjecha�abym tutaj, gdybym wiedzia�a.
- A wtedy?...
- Pewnie bym nie �y�a. W najlepszym wypadku w w�zku na k�kach.
Wtedy okropnie si� tego ba�am, chyba wi�cej ni� �mierci. Wyobra�a pan
sobie? Patrze� na to wszystko, na przechodni�w, inne dziewczyny, ludzi
jad�cych do pracy i wiedzie�, �e jest si� poza tym... na zawsze.
Pozostanie tutaj to by�o jedyne wyj�cie. Chodz�, pracuj�, czasem nawet
p�ywam w naszym basenie. Z tym gorzej, bo nogi mam troch� sztywne,
szczeg�lnie stopy.
- Innego wyj�cia nie by�o?
- Nie. By�am u najwybitniejszych specjalist�w. Nawet na drugiej
p�kuli, w Europie. M�j ch�opak mnie wys�a�. Odk�ada� na domek. Mia�am
wspania�ego ch�opaka. Chcia� si� �eni�, ale Egberg przyjmuje tylko
samotnych. Zreszt� nie wiem, czy i tak bym za niego wysz�a. To nie mia�o
sensu.
- A jak pani tu trafi�a?
- Jeden z lekarzy, u kt�rego by�am, gdy o�rodek oddechowy by� ju�
zagro�ony, powiedzia� mi o tym. M�wi�, �e lecznica Egberga to jedyny
o�rodek, kt�ry m�g�by si� podj�� zabiegu. Zastrzeg� si� przy tym, �e nic
mi nie radzi, po prostu informuje.
- A Egberg za��da� pieni�dzy?
- Nie. Ta sprawa by�a zbyt nietypowa. Powiedzia�, �e mo�e si� tego
podj�� tylko eksperymentalnie. Wyniku nie gwarantowa�. Trzeba mu
przyzna�, �e nie robi� mi wielkich nadziei.
- I zgodzi�a si� pani?
- A c� mia�am robi�. Przesz�am przez te wszystkie formalno�ci,
podpisa�am wszystkie upowa�nienia i o�wiadczenia i... jestem. �yj�, jak
pan widzi.
- A tamten?
- Kto?
- Ten w bunkrze.
- Ach, Bertold. On tak�e wszystko podpisa�. Nie mia� po prostu
pieni�dzy. U niego by�o tylko serce.
- Kto to by�?
- Elektronik. Starszy ju� cz�owiek. Kiedy� m�wi� mi, �e pami�ta
jeszcze czasy, gdy obwody elektroniczne sk�ada�o si� z oddzielnych
tranzystor�w.
- I d�ugo �y�?
- Kilka lat. By� ju�, gdy tu przysz�am. Nawet go lubi�am. Taki
spokojny, ma�om�wny cz�owiek, kt�rego prawie nie ma. Siedzia� w swojej
pracowni i nawet nie zawsze widywa�am go na obiadach. Wtedy te� nie
przyszed�, a potem Josph znalaz� go w bunkrze. Bertold wiedzia�, �e
wej�cie do �rodka to dla niego �mier�.
- Tak samo jak odej�cie zbyt daleko od instytutu? - Molnar zada� to
pytanie specjalnie, mimo �e odpowied� ju� przewidywa�.
- Niezupe�nie, w bunkrze pole urywa si� nagle. Jest tam dobre
ekranowanie... i efekt taki, jakby serce nagle stan�o. Tak m�wi�
Egberg, gdy kiedy� nas o tym uprzedza�. A odej�cie poza zasi�g pola, to
powolna agonia. Nat�enie zmniejsza si� nieznacznie z ka�dym metrem.
- I on wpad� do bunkra?
- Widocznie zsun�� si� po pochylni. Tam jest taka pochylnia -
doda�a. - Zas�ab�, zanim zd��y� wyj��, tak twierdzi Egberg.
- A pani?
- Co ja?
- Co pani o tym s�dzi? - zobaczy�, jak odruchowo spojrza�a w ekran.
- Ja? C�, zas�ab�. To by� stary cz�owiek. Chyba tak - doda�a
ciszej. - Chce si� pan napi�? - zapyta�a.
- Nie, dzi�kuj� - przymkn�� oczy. My�la� o starym cz�owieku, kt�ry
umar� w bunkrze, bo jego sztuczne serce, nie otrzyma�o energii z pola
wytwarzanego w instytucie. Sztuczne serce stan�o, tak jak prawdziwe.
Przypomnia� sobie, wtedy przed bram�, upadek, kt�rego ju� nie czu�, i
wierzcho�ki sosen, trac�ce kontrast, rozp�ywaj�ce si� na tle nieba.
Potem zasn��.
Po kilku dniach ju� chodzi� po pokoju od ��ka do fotela. Egberg
przychodzi� dwa razy dziennie razem z Dornem, swoim milcz�cym
asystentem, kt�rego Molnar widzia� wtedy po kolacji na ekranie.
Zachowywa� si� jak lekarz, zwyk�y lekarz, i m�wili o temperaturze cia�a
Molnara, jego ci�nieniu i oddechu. Zastanawia� si� chwilami, kiedy
Egberg mu wreszcie powie, �e jest nowym nabytkiem jego farmy, ale tamten
ogl�da� szwy i odchodzi�. Molnar za� czeka�. By� jeszcze s�aby, zbyt s�aby.
Niekiedy przychodzi� sam Dorn, ale Mag nigdy. Molnar nie pyta� o
ni�. Przemy�la� wszelkie mo�liwo�ci i nie pyta�. Je�li jej nieobecno��
by�a wynikiem decyzji Egberga, kt�ry s�ysza� ich rozmow� i uzna�, �e
powiedzia�a zbyt wiele, pytanie o ni� nie mia�o sensu. Je�li za� jej
nieobecno�� by�a przypadkiem, w przysz�o�ci mog�a stanowi� �r�d�o
informacji, jakich nigdy nie uzyska od Egberga czy Dorna, bo Dorn nie
m�wi� prawie wcale. Raz tylko, gdy czerwonym o��wkiem nani�s� nowe dane
na kart� choroby Molnara, odezwa� si� do� zupe�nie niespodziewanie.
- Uczy�em si� kiedy� z pana podr�cznika, profesorze.
- Naprawd�?
- Z tego nowego wydania. Ukaza�o si�, gdy by�em jeszcze studentem.
Molnar pami�ta� to wydanie. Wydawca odszuka� go po kilku miesi�cach
poszukiwa�. Pami�ta� tego przedstawiciela firmy wydawniczej w ciemnym
ubraniu, z czarn� teczk�, z kt�rej wyj�� przygotowan� umow�, siedz�cego
przy ma�ym stoliku przykrytym przepalonym gdzieniegdzie obrusem z
tworzywa sztucznego. Pot �cieka� mu stru�kami po twarzy. Wyciera� twarz
raz po raz wielk� bia�� chustk� i do ko�ca nie by� pewny, czy siedzi
naprzeciw w�a�ciwego cz�owieka, profesora neuroniki, kt�rego podr�cznik
chce wyda� jego firma. P�niej Molnar otrzyma� czek, kt�ry w jego
warunkach by� ju� bogactwem, i kupi� ��d� z silnikiem. �owi� potem ryby
z w�asnej �odzi i m�czy�ni, z kt�rymi pracowa�, zazdro�cili mu.
- Pami�tam t� ksi��k� - powiedzia� Molnar. - Gdy j� wydawali,
uwa�a�em, �e mogliby znale�� co� lepszego, a na pewno nowszego.
- To by� dobry podr�cznik - powiedzia� Dorn. - Dzisiaj jest ju�
inaczej, ale wtedy to by�o zupe�nie dobre. Pan te� tak uwa�a?
- Nie wiem, nie potrafi� tego oceni�. Nie potrafi�bym ju� napisa�
nawet takiego podr�cznika. A co dopiero zrobi� co� naprawd�.
- My�l�, �e tego si� nie zapomina, tak jak p�ywania czy jazdy na
rowerze. Oczywi�cie nie zapominaj� ci, kt�rzy robi� to, bo jest to
jedyna rzecz, kt�r� w �yciu chcieliby robi�.
- Te� tak kiedy� my�la�em, a od lat robi� co innego - powiedzia�
Molnar. - Zreszt� opr�cz ch�ci potrzebna jest praktyka, kt�r� si� ma
tylko wtedy, gdy pracuje si� dzie� po dniu przez miesi�ce i lata.
- Nie chcia�em pana urazi�, profesorze powiedzia� Dorn. - Zreszt�
pan by to potrafi� r�wnie� teraz.
- Ju� nie. Jestem za stary. A pan jest zbyt m�ody, by to zrozumie�.
- Mimo wszystko my�l�, �e mam racj�.
- A mo�e po prostu pan nie ma wyboru.
- Nie rozumiem?
- C� pan mo�e innego robi� b�d�c obiektem na farmie Egberga.
- Ja... ja nie jestem obiektem. Pracuj� tu tylko.
- Ale mieszka pan tutaj i zawsze pan jest.
- Uwa�am, profesorze, �e ka�dy m�ody lekarz, kt�ry chce co� potem
przez ca�e �ycie umie�, powinien kilka lat pracowa� tak jak ja, by�
zawsze na miejscu, wszystko robi�.
- Pan jest lekarzem?! Niech pan nie kpi, m�ody cz�owieku. Jest pan
eksperymentatorem, najgorszym rodzajem eksperymentatora, jaki istnia�
kiedykolwiek. Eksperymentuje pan na w�asnym gatunku, na ludziach, kt�rzy
mogliby by� pana przyjaci�mi, rodzicami, dzie�mi. Przeszczepy m�zg�w,
zmiany osobowo�ci. Cz�owiek z dnia na dzie� przestaje by� sob�, drapie
si� za uchem albo ma pragnienie wtedy, gdy przyci�nie pan klawisz.
Odwraca si� ze wstr�tem od kochanej osoby lub zdolny jest do
poder�ni�cia jej gard�a, gdy pan wykona odpowiedni ruch palcem.
- Pan przesadza, profesorze!
- Nie, ja m�wi� tylko prawd�, i to ca�� prawd�. Wszystko, co my�l� o
tych eksperymentach i ludziach takich jak pan. Nie fa�szuj� tej prawdy,
jak wy to robicie.
Dorn nie odpowiedzia�. W�o�y� do kieszeni swego bia�ego fartucha
o��wek, kt�ry obraca� w palcach, i wyszed�.
B�dzie si� teraz zastanawia� nad tym wszystkim, co mu, powiedzia�em
- pomy�la� Molnar - oczywi�cie je�li tacy ludzie jak on w og�le
zastanawiaj� si� nad tym, co robi�.
P�nym popo�udniem wychodzi� do ogrodu i p�ki by�o jeszcze gor�co,
spacerowa� w�skimi alejkami w�r�d g�stych krzew�w, kt�re posadzono tu
wtedy, gdy ~ zbudowano instytut. Gdy upa� mija�, k�ad� si� na trawie
albo na kamiennym obmurowaniu basenu i patrzy� w niebo. Godziny mija�y i
gdy nadchodzi� zmrok, wraca� do swego pokoju, dok�d Josph przynosi� mu
kolacj�. Mia� du�o czasu. Niekiedy Josph wyje�d�a� niewielk�, kryt�
brezentem p�ci�ar�wk� i wtedy kolacj� przynosi�a mu Mag. Stawia�a tac�
na stoliku, czasem pyta�a, jak si� czuje, ale ju� w drzwiach, wtedy gdy
wychodzi�a. Nie patrzy�a w ekran ani w wy�upiaste soczewki przeka�nik�w
wizyjnych, ale i tak Molnar wiedzia�, �e one patrz� na nich oczyma
Egberga, a mo�e Dorna. Jedynie Josph zdawa� si� ich nie dostrzega�, ale
on nie by� obiektem, tylko cz�owiekiem, dla kt�rego �wiat nie ko�czy�
si� na ogrodzeniu instytutu. By� sprawny, silny i pali� te same
papierosy, kt�re kiedy� pali� Molnar. Ich dym zostawa� w pokoju, gdy
Josph wychodzi�, i Molnar czu� ich zapach jeszcze w nocy, kiedy
zasypia�. Kiedy� wzi�� jednego z paczki, kt�r� Josph po�o�y� na tacy.
Szuka� zapa�ek, ale ich nie mia�. Josph zapali� sw� wielk� benzynow�
zapalniczk� i po chwili Molnar czu� w ustach smak dymu.
- Doktor nie pozwala, co? - zagadn�� Josph.
- Sam przesta�em pali�.
- Mnie na to nie sta�. Kiedy� pr�bowa�em. A te s� niez�e. Kupuj� w
miasteczku hurtem, z przemytu.
- Do tego trzeba jeszcze je�dzi� tam.
- Nie ma pan co �a�owa�. Pod�a dziura.
- Mo�e pan je�dzi� dalej. Samochodem nigdzie nie jest daleko.
- Nie mog�, doktor nie zezwala. Wszyscy tu musimy by� ci�gle na
miejscu.
- A on sam je�dzi?
- Kiedy� je�dzi� do rodziny, niedaleko st�d, pi��dziesi�t
kilometr�w. Teraz i on nie je�dzi.
- Dlaczego?
- Nie wiem. M�wi�, �e rozwi�d� si� z �on�.
- A naprawd�?
- On mi si� nie zwierza - Josph wzi�� tac�.
- A panu jeszcze si� nie znudzi�o?
- Mo�e troch�. Ale praca dobra. Gdzie� trzeba pracowa�.
- Ma pan tu sporo pracy.
- Wszystko robi�. Sam pan widzi.
- Ma pan wszechstronne kwalifikacje. Instytut to prawie fabryka,
przynajmniej pod wzgl�dem pobieranej mocy.
- Bez przesady. Raczej zdalne sterowanie i przesy�anie informacji.
Moce nie s� tu takie du�e. Poza tym do aparatury specjalnej przyje�d�aj�
z zewn�trz.
- Chcia�bym kiedy� zobaczy� t� wasz� aparatur�.
- Niestety, to niemo�liwe. W tych sprawach mamy �cis�e instrukcje.
Jaka� awaria i wi�kszo�� eksperyment�w trzeba by powtarza�. Nie m�wi�c
ju� o materiale biologicznym, kt�ry tutaj jest do�� kosztowny.
Oczywi�cie mamy zabezpieczenia.
- W�asne zasilanie awaryjne?
- Tak.
- Jasne. Przy niezbyt wielkich mocach to najprostsze wyj�cie.
Josph popatrzy� na Molnara uwa�nie.
- M�wiono mi, �e pan jest neuronikiem.
- R�ne rzeczy m�wi�, ale moja specjalno�� jest du�o bardziej
zbli�ona do pana specjalno�ci, ni� si� to panu wydaje - powiedzia� nie
zastanawiaj�c si� nad tym, co m�wi. My�la� ju� o czym innym: o
niewielkiej mocy pobieranej przez instytut, i zrozumia�, �e jeden z
nich, Egberg lub Josph, nie m�wi prawdy. - Wyja�ni� to - pomy�la� i
wiedzia� ju�, jak to zrobi. Nie zauwa�y� nawet, kiedy Josph wyszed�.
Mag spotka� nast�pnego dnia w ogrodzie. Zobaczy�, jak sz�a alejk� ku
domowi.
- Mag... Ma pani chwil� czasu?! - zawo�a�.
Zatrzyma�a si� niezdecydowana.
- Jedn� chwil�... - podszed� do niej.
- Powinnam by� w sekretariacie - powiedzia�a niepewnie.
- A mo�e jest pani niezr�cznie rozmawia� ze mn� tutaj?
- Nie, dlaczego?
- Wydawa�o mi si�, �e rzadko si� teraz spotykamy.
- Mam tu du�o zaj��.
- Nie zabior� pani du�o czasu. Chc� wiedzie� jedno. Czy odczuwa�a
pani, pani osobi�cie, skutki zaniku pola?
- Ja nie, ale Bertold...
- Nie m�wmy teraz o Bertoldzie. Czy pani sama nic nigdy nie czu�a?
Zawrot�w g�owy w cz�ciowo ekranowanych pomieszczeniach, czego� takiego?
- Nie. Dlaczego pan pyta? Molnar chwil� nie odpowiada�.
- Powiem pani - zdecydowa� si� wreszcie. - Podejrzewam, �e tego pola
w og�le nie ma.
- Jak to?
- Po prostu nie ma. A w�a�ciwie istnieje ono tylko w wyobra�ni pani
i jeszcze kilku obiekt�w farmy, jak wy to m�wicie. Jest to doskona�y w
swej prostocie pomys� Egberga.
- Nie bardzo rozumiem...
- To proste! Czy pani, mimo wszystkich swych zobowi�za� podpisanych
wtedy, przed operacj�, zosta�aby tutaj na sta�e, gdyby nie pole?
- Nie, oczywi�cie nie. Ach... rozumiem! Uwa�a pan, �e on m�g�by to
zrobi�? Zasugerowa� nam istnienie pola, kt�rego nie ma?
- M�g�by na pewno. Pani nie docenia swego szefa. Ja znam go d�u�ej.
- I jest pan pewny, �e tak w�a�nie post�pi�?
- Nie... Szczerze m�wi�c nie. I dlatego chcia�bym zaproponowa� pani
eksperyment, eksperyment z udzia�em pani.
- A c� ja mog� panu pom�c?
- Wejdzie pani do bunkra, Mag, na kr�tko: na dwie, trzy minuty.
Je�li si� pani nic nie stanie, b�dzie pani wolna.
Patrzy�a na niego uwa�nie. Pomy�la�, �e jest du�o bardziej
opanowana, ni� pocz�tkowo przypuszcza�.
- My�l�, �e wej�cie tam to �mier�. A ja nie chc� umiera�.
- Chce pani zosta� tu do ko�ca �ycia? Kilka dni temu...
- Wtedy mia�am z�y dzie�. To mi si� czasem zdarza. Ale chc� �y�,
nawet tu, je�li nie mog� inaczej.
- S�uchaj, Mag. O �mierci nie ma mowy. B�d� ci� asekurowa� z
zewn�trz. Wyci�gn� ci� stamt�d po prostu, gdyby� straci�a przytomno��. W
sekund� si� nie umiera. Przewi��� ci� lin� i wyci�gn�.
- Inaczej tego sprawdzi� nie mo�na?
- Nie mo�na. Wi�c jak?
Nie odpowiedzia�a. Stali na �rodku alejki i Molnar wiedzia�, �e
pr�dzej czy p�niej nadejdzie kto�, kto przerwie t� rozmow�, kt�r�
musia� doko�czy�.
- To tak�e dla ciebie szansa. Nikt poza mn� nie odwa�y si�
spr�bowa�. Wy wszyscy tutaj boicie si� Egberga. Nie zaprzeczaj. To
wida�. A do tego eksperymentu jedna osoba nie wystarcza. Pomy�l o
Bertoldzie. Gdyby kto� go wtedy wyci�gn�� stamt�d, �y�by do dzisiaj. Ale
on pr�bowa� sam.
- On pr�bowa�?
- Tak s�dz�. Musia� zauwa�y� to samo co ja. - Boj� si�, profesorze -
ale spr�buj�. Je�li si� nie uda, b�dziesz mia� mnie na sumieniu.
My�la�, �e si� u�miechnie, ale ona patrzy�a na niego uwa�nie, tak
samo jak poprzednio.
- Kiedy chcesz pr�bowa�, profesorze? - zapyta�a jeszcze.
- Zaraz. Mo�esz? Lin� przygotowa�em. Dobrze. Tylko zmieni� sukienk�.
- Po co?
- Gdyby si� nie uda�o. Ta nie jest najlepsza...
- Ale� Mag, b�d� rozs�dna. Chod�my!
Teraz u�miechn�a si� do niego.
- Zgoda. Nie obawiaj si�, profesorze. Ja si� nie wykr�cam. Wejd�
tam, to ju� postanowione.
Do instytutu wr�cili osobno i spotkali si� przy schodach
prowadz�cych do podziemi. By�o tu ch�odno i Molnar czu� st�ch�y zapach
wilgotnej piwnicy. Schody by�y szerokie, a obok nich prowadzi�a w d�
betonowa pochylnia. Pochylnia ta ko�czy�a si� u wej�cia do bunkra
p�kolistym otworem, w kt�ry wje�d�a�y w�zki z preparatami do
na�wietla�. By� tam poprzednio, i obok, w stercie opakowa�, ukry� lin�.
By�a zwi�zana solidnym marynarskim w�z�em z dwu kr�tszych, kt�re s�u�y�y
do zasuwania zas�on w jego pokoju. Zdj�� je o �wicie, kiedy by�o jeszcze
szaro, i przypuszcza�, �e ci, kt�rzy mogliby go obserwowa�, �pi�. Mag
nie sprawdzi�a nawet w�z�a. Przewi�za� j� w pasie silnie, tak �e ledwo
mog�a oddycha�, a potem szarpn�� kilkakrotnie lin� sprawdzaj�c, czy
wytrzyma jej ci�ar. Chcia� j� podnie�� w g�r� na linie, tak jak
poprzednio planowa�, ale by� zbyt s�aby. - Gotowe - powiedzia�.
Nie zawaha�a si�. Wesz�a do bunkra g��boko, a� lina si� napr�y�a.
Teraz czeka� kilkana�cie sekund.
- Co czujesz? - zapyta�.
- Chyba nic. Jest mi tylko gor�co.
- To z wra�enia...
Patrzy� na zegarek. Min�a minuta.
- A teraz?
- Nic. Naprawd� nic.
Gdy po pi�ciu minutach wysz�a z bunkra, wiedzia�, �e mia� racj�.
- Wygrali�my, Mag - powiedzia� odwi�zuj�c lin�. W p�mroku widzia�
zarys jej twarzy.
- Wi�c jestem wolna?... - m�wi�a powoli, z trudno�ci�.
- Tak.
- To... wspaniale, profesorze. - Odwr�ci�a si� gwa�townie i pobieg�a
pochylni� w g�r�, ku jasnemu prostok�towi wyj�cia. Molnar zwin�� lin�,
ukry� j� w�r�d opakowa� i poszed� za Mag schodami. W po�owie pochylni
spostrzeg� sanda�.
Wi�c pola nie by�o. M�g� teraz po prostu przej�� na drug� stron�
ogrodzenia i zej�� w d� do miasteczka. Jaki� statek zabra�by go na
pewno i za pi��, sze�� dni by�by ju� u siebie, je�li jego pok�j nie
zosta� w tym czasie wynaj�ty. Ale Bertold umar� i to go niepokoi�o. Nie
by� ju� m�ody i nigdy nie dzia�a� po�piesznie. Postanowi� powt�rzy�
eksperyment.
Wejd� do �rodka, a Mag b�dzie mnie asekurowa� - my�la�. - Tylko czy
jest ona dostatecznie silna, by mnie stamt�d wydoby�, je�li strac�
przytomno��. Uzna�, �e zastanowi si� nad tym dok�adniej po kolacji. Ale
po kolacji przyszed� Egberg.
- My�l�, profesorze, �e powinni�my porozmawia� - powiedzia� i usiad�
w fotelu usuwaj�c stamt�d jakie� rzeczy Molnara.
- Od dawna na to czekam.
- Wcze�niej nie mog�em, bo nie zna�em jeszcze wynik�w analiz i
test�w. Teraz mam ju� pe�ny obraz stanu pana organizmu.
- Pe�ny?
- Tak. Sprawdzili�my to nadzwyczaj dok�adnie. Okaza�o si�, �e moja
decyzja by�a s�uszna. Stan pana organizmu nie uzasadnia wszczepienia
autonomicznego uk�adu serca.
- Jak mam to rozumie�?
- W tej chwili pana serce nap�dzane jest energi� z zewn�trz,
wytwarzan� w generatorze pola si�owego, tu w instytucie. Dlatego nie
mo�e pan opu�ci� instytutu.
- I nie ma pan zamiaru wszczepi� mi autonomicznego serca?
- Nie.
- Lubi� jasne odpowiedzi. Ale to jest bezprawie. Nie zgadza�em si�
na taki zabieg.
- Ratowa�em panu �ycie. Wybra�em ten uk�ad sztucznego serca, kt�ry
mia�em. Wie pan r�wnie dobrze jak ja, �e z tego powodu �aden s�dzia nie
ska�e mnie nawet na grzywn�.
- Ale mam prawo wymieni� to serce.
- Oczywi�cie. Je�li zakupi pan uk�ad autonomiczny oraz niezb�dne
us�ugi zwi�zane z jego wszczepieniem.
- To nierealne. Wie pan o tym, Egberg.
- Wiem.
- Wi�c jak d�ugo chce mnie pan tu trzyma� w instytucie?
- Od��czy� panu serca nie mog�, bo to zagra�a�oby pana �yciu,
profesorze, i jest karalne. M�g�bym oczywi�cie przekaza� pana do
instytut�w pa�stwowych, ale to ze wzgl�du na nasz� d�ugotrwa�� znajomo��
nie wchodzi w rachub�. - Wi�c do �mierci?
- M�wmy otwarcie, nie ma pan d�ugich perspektyw, profesorze.
- Po co ta szczero��? Zdaj� sobie z tego spraw�.
- Nie m�wi� tego bez powodu. Pozosta�a cz�� uk�adu kr��enia i nerki
w z�ym stanie. Poza tym podejrzewam nowotw�r w�troby. W sumie dwa, trzy
lata.
- Na wi�cej nie liczy�em.
Molnar wsta� i chcia� zapali� �wiat�o. W pokoju by� ju� mrok i nie
widzia� twarzy Egberga, a wiedzia�, �e rozmowa jeszcze nie sko�czona.
- Niech pan usi�dzie, profesorze. Jeszcze chwila. Nie zabior� panu
du�o czasu.
Molnar zawaha� si� i usiad� na poprzednim miejscu.
- Chc� panu co� zaproponowa�, profesorze - Egberg m�wi� cicho. -
Przeszczep pana m�zgu do m�odszego i zdrowego cia�a, absolutnie
zdrowego. Zabieg eksperymentalny. O ile wiem, na �wiecie dokonano tylko
kilku... tego rodzaju przeszczep�w. Oczywi�cie wynik trudno gwarantowa�...
- Doktorze Egberg - Molnar przerwa� mu - pan kpi sobie ze mnie. Wie
pan nie od dzi�, co o tym my�l�...
- Teoretycznie, ale tu chodzi o pana �ycie! - A c� pan sobie
wyobra�a, �e z powodu kilku czy nawet kilkunastu lat �ycia zgodz� si� na
to? To, co pan proponuje, to jest zwyk�a, pospolita zbrodnia.
- Nic podobnego! Jeden cz�owiek umiera, bo w jego ciele funkcjonuje
wszystko, tylko m�zg ginie. A drugi ma zniszczone cia�o i sprawny m�zg.
Z tych ludzi, dwu martwych prawie ludzi, tworz� jednego - zdrowego.
Tworz� cz�owieka! Cz�owieka, kt�rego nie by�o.
- Pan jest pozbawiony wyobra�ni, doktorze. To tak�e kalectwo... A
je�li ten m�zg, wszczepiony do nowego cia�a, nie zechce wraz z tym
cia�em umrze� i b�dzie szuka� nowego, nast�pnego nosiciela, a potem
jeszcze nast�pnego? Mie� zawsze dwadzie�cia kilka lat, a� do �mierci
m�zgu, nigdy pan o tym nie marzy�. Zmieniaj�c pi�ciu, sze�ciu nosicieli,
mo�na to osi�gn��. Nigdy fizycznej staro�ci. M�odo��, wieczna m�odo�� w
kolejnych ciapach.
- Pan przesadza, profesorze. Zostan� ustalone przepisy...
- Tak zawsze mo�na powiedzie�, ale to nic nie zmienia. Paso�ytowanie
na w�asnym gatunku, temu naprawd� s�u�� pana eksperymenty.
- S�ysza�em to ju� kilkana�cie lat temu.
- Jak pan widzi, nie zmieni�em zdania. A teraz prosz� wyj��.
Potem d�ugo nie m�g� zasn��. My�la� o cz�owieku, w kt�rego cia�o
Egberg chcia� wszczepi� jego m�zg. By� to zapewne m�czyzna, m�ody
m�czyzna, i Egberg w zapisie aktywno�ci elektrycznej jego m�zgu
dostrzeg� te zmiany, kt�re poprzedzaj� �mier�. Pewnie mia� koleg�w,
rodzin�, czytywa� kronik� sportow� i kiedy chcia� by� sam, wyp�ywa� w
morze daleko od brzegu.
Molnar przewr�ci� si� na drugi bok, potem wsta�, przeszed� do
�azienk