13419

Szczegóły
Tytuł 13419
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13419 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13419 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13419 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

PAN SAMOCHODZIK I Relikwiarz Świętego Olafa PROLOG GDAŃSK, ROK 1788 Katedra pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny wypełniona była po brzegi. W ławkach zasiedli wszyscy gdańscy kupcy oraz przedstawiciele najważniejszych cechów. Zgromadzeni wpatrywali się z uwagą w niepozornego człowieka ubranego w szary, podróżny płaszcz. Okrycie mężczyzny przywodziło na myśl zamierzchłe czasy. Tego typu peleryny wyszły z mody przed dziesiątkami lat. Przybysz miał pod szyją, bardzo już niemodną, szeroką, białą kryzę. Jasna broda i błękitne oczy świadczyły, że przybył z północy. Stanął na ambonie i wzrokiem poprosił o ciszę. Rozmowy umilkły. - Panowie - odezwał się przybysz. - Nazywam się Peter Hansvaritson. Poprosiłem was dziś o spotkanie... Powinniśmy zejść się w Dworze Artusa, ale nie pomieściłby nas wszystkich... - mówił po niemiecku z lekkim, norweskim akcentem. Spojrzenia ludzi ześrodkowały się na mówcy. - Przynoszę wam pozdrowienia od patrycjatu Lubeki i Bergen. Przynoszę wam pozdrowienia od ludzi, którzy podobnie jak wy, marzą o wolności. Szpieg pruski, ukryty w cieniu pomiędzy kolumnami, nastawił pilniej ucha. - Przynoszę wam przesłanie od tych, którzy wskrzesić chcą czasy, gdy zarobek zależał od pomysłowości, pracowitości... - Jaki jest cel naszych przyjaciół? - zapytał jeden z kupców. - Nasi bracia wysłali mnie z misją. Proponują wam odnowienie świętego związku hanzeatyckiego. Proponują wam zjednoczenie. Wspólną pracą przywrócimy nasze czasy. Czasy, gdy kupcy będą równi królom. Nadchodzi kres imperiów. Znowu pomiędzy wolnymi miastami będą śmigały statki. Zniesiemy cła. Zgromadzeni milczeli, ale na większości twarzy odmalowało się zaciekawienie. - Zlikwidujemy bariery celne. Zniesiemy wszystkie przepisy ograniczające rozwój wolnego handlu. Zmusimy władców, by odblokowali wszelkie drogi wodne. Już raz w historii udało nam się opanować cieśniny duńskie. Zażądamy zniesienia ceł na granicach. Swobodny przepływ towarów da pracę rzemieślnikom. Przyniesie pieniądze szlachcie... Pamiętacie, jak było jeszcze sto lat temu? Pamiętacie, jak do Gdańska docierały rocznie tysiące barek załadowanych złocistą pszenicą, jak wartką rzeką sypały się do waszych mieszków holenderskie dukaty... - Pamiętamy, pamiętamy! - zakrzyknęli kupcy. Oczywiście nie mogli pamiętać tak odległych czasów, lecz przekazane im przez dziadów wspomnienia złotego wieku gdańskiego handlu ciągle były żywe. Przybysz odczekał, aż wszystko się uspokoi. A potem podjął opowieść. - Świat jest teraz większy niż ten znany naszym przodkom. Wyeliminujemy z rynku Hiszpanię i Anglię. Przejmiemy szlaki handlowe na Daleki Wschód i do obu Ameryk... Za dwadzieścia lat ekonomia całego kontynentu zależeć będzie tylko i wyłącznie od związku hanzeatyckiego. Pomyślcie. Duszą was podatki nakładane bez umiaru przez waszego władcę. Tak samo jest wszędzie w Europie, od Gibraltaru do Murmańska. Chcecie przewozić towary, a tu okazuje się, że zyski pochłaniają cła. Wyobraźcie sobie, jak tanie i powszechnie dostępne mogą być kawa, herbata, cukier, wanilia, cynamon... - Jedwab! - krzyknął ktoś siedzący w połowie nawy. - Jedwab może być o połowę tańszy. - Porcelana. Chińska porcelana...! - rozległo się z drugiego końca. - Srebro z gór Potosi! - krzyknął jubiler. - I złoto z nowego świata. Kupiec uśmiechnął się lekko. Całe zgromadzenie, wszyscy obecni dali się porwać idei. Znowu gestem poprosił o cisze. - Co najważniejsze, zyski, ogromne zyski przeznaczyć będziemy mogli na rozbudowę floty. Odbudujemy wzajemne ubezpieczenia. Zaginięcie statku nie może stanowić katastrofy dla kupca. Będziemy sprzedawali akcje na frachty, i gotówka na towary będzie z góry. Patrycjat miejski podżyruje budowę okrętów... Potrzebujemy floty. Gdy kupcy zrzeszeni w naszym związku posiądą na własność pięć tysięcy statków, co jak sądzę nastąpi za nie więcej niż dwadzieścia lat, będziemy dysponowali potęgą, której już nie zdołają opanować nasi wrogowie. Wyeliminujemy z rynku angielskich złodziei. Skończymy raz na zawsze z korsarzami na żołdzie Brytyjczyków. A jeśli zechcemy, wprowadzimy blokadę dowolnego kraju. Jutro będziemy potęgą! - Będziemy mogli wsadzić do pieca wszelkie traktaty, dające Hiszpanii i Anglii wyłączność na zakładanie kolonii w Ameryce! - krzyknął jeden z kupców. - To my będziemy mieli kolonie! Przybysz uśmiechnął się. W powietrzu krzyżowały się okrzyki, lecz gdy skinął dłonią, znowu zapadła cisza. - Mam tu listę piętnastu miast, które zainteresowane są odbudową związku hanzeatyckiego. Gdy będę opuszczał Gdańsk, chce, aby ta lista była o jedną linię dłuższa. - Precz z podatkami! - wrzasnął ktoś z rogu sali. - Precz z cłem na sól! - krzyknął ktoś inny. - Niech żyje handel i wolność! - huknął mówca z góry. Wszyscy zerwali się z miejsc i zaczęli wiwatować. Po chwili dopiero entuzjazm opadł i wszyscy ponownie usidli w ławkach. - Proponuje zatem, abyście panowie wyłonili pięcioosobową delegacje, która przybędzie w przyszłym roku na pierwszy od 150 lat zjazd hanzeatycki, w Lubece... - A jeśli poprosimy o potwierdzenie kompetencji? - zagadnął cechmistrz bursztyniarzy. Gość uśmiechnął się lekko. Sięgnął ręką za pazuchę i wydobył wiszący na grubym, stalowym łańcuchu zielony kamień. Uniósł go w górę. Odblask świec zapalił szmaragdowe ogniki w zielonych głębinach. - Oto Oko Jelenia - powiedział. W tej chwili przez świątynie przetoczył się ponury łoskot. To, jednocześnie we wszystkie bramy, zaczęto walić okutymi kolbami muszkietów. Kupcy porwali się z miejsc, ale już było za późno. Na salę wkroczyli żołnierze. Stanęli rzędem i wycelowali broń w przerażonych mieszczan. Wówczas do świątyni wszedł burmistrz. - Ha, bracia kupcy - powiedział zjadliwie po niemiecku. - Podatków wam się odechciewa płacić Posiedzicie w lochach, to może zmądrzejecie... - Gdańsk jest wolnym miastem! - krzyknął ktoś. - Rada miejska ma prawo... W krzykacza wycelowano muszkiety. Umilkł. Burmistrz uniósł ostrzegawczo dłoń. Jeszcze chwila i pod wysokim sklepieniem padnie salwa... Kapitan podbiegł do niego i raportował mu pospiesznie na ucho. Kupcy rozejrzeli się. Norweg zniknął. Rozwiał się jak dym. Jeszcze przed minutą stał na ambonie, a zielony kamień na łańcuchu lśnił jak gwiazda w jego ręce. Teraz nie pozostał po nim żaden ślad. - Szukać go! - krzyknął burmistrz. - Za schwytanie sto dukatów nagrody. Ukryty na chórze sługa kupca nałożył bełt na prowadnice kuszy. - Zawsze to samo - mruknął i pociągnął za spust. Bełt przeciął sznur, na którym wisiał kandelabr rozświetlony prawie setką świec. Świecznik runął na ziemie i w świątyni zapadła ciemność. Kilku kupców, którzy od dobrej już chwili przekradali się na boki, nieoczekiwanie nakryło pozostałe świece kapeluszami. - Zum Teufel! - zaklął burmistrz. W mroku rozległ się tupot, odgłosy walki i jęki. Tu i ówdzie błysnęły ogniem lufy kupieckich krócic. Także kilka żołnierskich muszkietów huknęło w sufit. Echo przetoczyło się pod wysokim stropem. Potem wszystko ucichło. Gdy żołnierze zapalili na powrót świece, kościół był pusty... Tylko tu i ówdzie oderwana poła płaszcza lub zgubiony kapelusz świadczyły, że nie obyło się bez walki. Wszystkie wejścia poprzednio obstawione przez żołnierzy były szeroko otwarte. Uczestnicy narady uciekli. - Szukać go - powtórzył burmistrz z nienawiścią. - Dwieście dukatów. Żołnierze wybiegli w mrok. Rozdział pierwszy Tajemniczy list * Oko Jelenia * Misja Petera Hansvaritsona * Czy nadal istnieje Hanza? * Bergen * Lekcja geografii * Zwiedzamy miasto Siedziałem w fotelu i kartkowałem opasłe dzieło o sztuce okresu art deco. Zastanawiałem się, na ile prawdziwe jest twierdzenie autora, że ogromny wpływ na rozwój tego stylu miało odkrycie grobowca Tutanhamona. Liście palmy kute w brązie, prostota stylu. Kolorystyka... Sięgnąłem ręką i wyciągnąłem z regału kolejną książkę. Dla porównania. Przejrzałem sobie albumik prezentujący przedmioty z grobu. Faktycznie, sztuka art deco nawiązywała w pewien sposób do wzorów egipskich, jednak pokrewieństwo było, jak mi się wydawało, dalekie. Szef studiował w zadumie dość długi list, który przyszedł poranną pocztą. - Pawle - odezwał się wreszcie. - Słucham, szefie. - Czy mamy na oku jakąś poważniejszą robotę? Przeleciałem w pamięci wszystkie sprawy. - Chyba nie - wyjaśniłem. - Mam poprowadzić szkolenia z rozpoznawania zabytków sztuki i źródłoznawstwa dla agentów Centralnego Biura Śledczego, ale to dopiero w czerwcu. Tymczasem mamy koniec kwietnia... - Dobrze się składa - mruknął i złożył otrzymany wydruk. - Co powiesz na małą zagadkę historyczną? - Z przyjemnością rozwikłałbym wreszcie coś naprawdę trudnego - powiedziałem. Roześmiał się. - Zdemoralizowały cię sukcesy... - uśmiechnął się sam do siebie. - No dobra. Słyszałeś kiedyś o Oku Jelenia? - Wiem, że jelenie mają oczy - zapewniłem. - Ta nazwa nic ci nie mówi? Pokręciłem przecząco głową - Ale z przyjemnością uzupełnię swoją wiedze - powiedziałem. Szef popatrzył na błękitne niebo, którego skrawek widać było przez okno. - Oko Jelenia... Byłem jeszcze młody, gdy usłyszałem o nim po raz pierwszy. Na dworze cesarzy Chin przechowywano szmaragd wielkości kurzego jaja. Kamień miał jednak skazę. Brązową nitkę, ciągnącą się przez jego środek... Został sprzedany jednemu z kupców, który woził towary znanym ci zapewne herbacianym szlakiem... - Paul Vandersyft opowiadał mi o nim - przypomniałem sobie niedawne przygody w Mongolii. - Kamień dotarł do Moskwy, konkretnie do Wielkiego Księstwa Moskiewskiego. W czasie jednej z wypraw na Nowogród Wielki, jego właściciel padł na polu walki. Któryś z obrońców miasta złupił mu kieszenie... nie rób takiej zgorszonej miny. Dopiero od niedawna nasza etyka zabrania rabowania zabitych wrogów. Pamiętasz pamiętniki Jana Chryzostoma Paska? - Pamiętam. Szukał sakiewek, łupił skórki zwierzęce, nocował, używając martwego Moskwicina jako poduszki... A wojna była, zdaje się, dla niego okazją do zdobycia łupów. Zresztą w "Trylogii" Sienkiewicza pobrzmiewają podobne echa... - No widzisz. A wiec kamień trafił do Nowogrodu. Tamtejsi jubilerzy przecięli go na trzy części. Górna jakiś czas potem wpadła w ręce Rosjan, hm, to też byli... - W ręce wojów Księstwa Moskiewskiego - podpowiedziałem. - Właśnie. Przeszlifowali ją i zdobi obecnie tak zwaną szmaragdową monstrancję w soborze w Suzdalu. Dolna część powędrowała na zachód. Słyszałeś o koronie z beryli? - To klejnot ze skarbca królów Szkockich, zdaje się należała do Karola Stuarta II? Obecnie oczywiście w skarbcu Windsorów... Tak. Jeśli dobrze pamiętam, dwanaście pięknych beryli i kilka niedużych szmaragdów. - Te szmaragdy to pocięta na kawałki dolna część oka... - wyjaśnił Pan Samochodzik. - A co się w takim razie stało ze środkową? Z pańskiej miny dedukuje, że tu zaczynają się nasze... - Tak, Pawle. Dolną część z Nowogrodu przewieziono do Włoch, gdzie wykonano z niej piękną gemmę. Potem wróciła na północ. Jeden z kupców uzupełnił wygrawerowany znak o swoje imię, oczywiście ryte cyrylicą. Wtedy też nazwano ten kamień Okiem Jelenia. Brązowa skaza na okrągłym kamieniu wygląda jak tęczówka i źrenica oka... - Dlaczego nazywa się go Okiem Jelenia? Jest z tym związana jakaś legenda? - Gemma, która go zdobi, przedstawia właśnie jelenia. Stąd zapewne wzięto imię... - Imię? - zdziwiłem się. - Utarło się mówić, że szlachetne kamienie mają imiona, a nie nazwy - wyjaśnił. - W początkach piętnastego wieku kamień trafił na zachód. W Amsterdamie nabył go jeden z kupców należących do starszyzny Hanzy. Stwierdził, że to bardzo dobry materiał na wykonanie pieczęci związku. Na kamieniu wyryto rysunek statku na tle nabrzeża portowego oraz napis wokoło. - Czyli jelenia usunięto? - Ależ nie. Statek wyryto po drugiej stronie. Pieczętowano nim najważniejsze dokumenty związku hanzeatyckiego... Swoją drogą to zabawne. Hanza nie miała kierownictwa. Podczas zjazdu wydobywano pieczęć ze skrzyni... Po zakończeniu trafiała tam z powrotem... - A jak się zabezpieczano, aby ktoś jej sobie nie przywłaszczył i nie wydał dekretów niekoniecznie zgodnych z wolą reszty kupców? - Skrzynia miała kilka zamków. Delegaci miast przywozili ze sobą klucze... Tak jak w przypadku głowic jądrowych, tylko jednoczesne przekręcenie wszystkich powodowało odblokowanie pokrywy. - Sprytne. - W czasie wojny stuletniej statek, którym pieczęć płynęła do Norwegii, został zdobyty i złupiony. Zaginęła bez wieści. Po upływie przeszło dwustu lat nieoczekiwanie odnalazła się. Przez Europę zachodnią, konkretnie przez bogate miasta portowe, przeleciał jak meteor niejaki Peter Hansvaritson. Nawoływał do odbudowy Hanzy. I miał przy sobie Oko Jelenia. Oczywiście jego pojawienie się bardzo nie spodobało się miejscowym władcom. Wystosowano za nim listy gończe. Wiemy, że wystąpił przed patrycjatem w Gdańsku. Zebranie kupców rozpędziła wówczas straż miejska przy wsparciu kilku oddziałów najemnej piechoty. Tajemniczy wysłannik zniknął bez wieści... - Od tamtej pory nikt nie widział tajemniczej pieczęci? - Prawie. Nasz kupiec dał jeszcze jeden „koncert”. W Bergen w Norwegii, równo dwa tygodnie po opuszczeniu Gdańska. Tam poszło mu gorzej... Doszło do strzelaniny. Oddział królewskich żołnierzy stoczył regularną bitwę z kupcami. Kilka miesięcy po tych wypadkach kupcy niemieccy zostali wygnani z miasta. - Nasz bohater mógł zginąć... - Mógł. W każdym razie nigdy więcej nie odnotowano pojawienia się pieczęci. - Jeśli go zabili, mogli ją zrabować - zauważyłem. - Owszem. Ale gdyby ją zrabowali, nie omieszkaliby jej sprzedać. Musiałaby wypłynąć wcześniej czy później. Na aukcjach, w katalogach skarbców królewskich albo podczas uroczystości, gdy arystokraci, obwieszeni klejnotami jak krzaki agrestem, odtwarzają rytuały sprzed nie wiedzieć ilu stuleci... - Niekoniecznie - powiedziałem. - Podczas rewolucji bolszewickiej zaginęło kilka pisanek firmy Faberge. Nie odnaleziono ich do tej pory. - Prawdopodobnie zostały zniszczone, a kamienie i kruszce, z których je wykonano, sprzedano po cenie złomu - powiedział szef. - Nie sądzi pan, że człowiek, któremu wpadło w ręce Oko Jelenia, mógł nakazać ponowne pocięcie kamienia na kilka mniejszych? To by całkowicie ukryło ich pierwotny kształt, a tym samym pochodzenie... - Tego też nie da się wykluczyć - uśmiechnął się pan Tomasz. - Ale intuicja podpowiada mi, że Oko gdzieś istnieje. Że ciągle czeka na swoich odkrywców... Co robisz dziś wieczorem? - Nie mam żadnych planów. Chciałem wprawdzie iść na siłownię i trochę potrenować, ale mogę to z powodzeniem przełożyć na jutro. - Nie szkoda ci czasu na machanie żelastwem? - szef popatrzył na mnie z lekką naganą. - Nie marnuję czasu - zaprotestowałem z godnością. - Na siłowni nadrabiam braki w wykształceniu. Pan Samochodzik przypatrywał mi się zdumiony. - Jakim cudem? - zapytał. - To bardzo proste. Mam dwie sąsiadki emerytki. Kupiłem im cyfrowy dyktafon. Z biblioteki pożyczam książki naukowe. Dostarczam im. One je czytają na głos i nagrywają na dyktafon. Dorabiają tak sobie do emerytury. Wrzucam nagranie w komputer, kompresuję w standardzie mp3 i nagrywam na płyty kompaktowe. Na jedną wchodzi ponad cztery godziny nagrania, czyli przeszło 200 stron tekstu... Na siłowni zakładam słuchawki na uszy i pompuję... Zresztą nie tylko na siłowni. Do pracy jadę prawie godzinę. Szkoda mi tracić czasu... - Genialne - mruknął szef. - A wiec masz ochotę wybrać się na poszukiwania Oka Jelenia? - Oczywiście, szefie. Ale mam jedno pytanie. Kto nas wynajął? Szef w milczeniu napisał palcem na pokrytym kurzem monitorze komputera: HANZA - Przecież nie istnieją od wieków... - zaprotestowałem. Starł napis i przyłożył palec do ust. - Pewne idee są nieśmiertelne - powiedział poważnie. - Ale niekiedy potrzeba czegoś, co spoi ludzi do kupy. Idei lub relikwii. Zdobycie takiego drobiazgu będzie właśnie naszym zadaniem. - Jak rozwiążemy problem podstawowy? - zagadnąłem. - Pieniądze dają ci, którzy nas wynajęli - wyjaśnił ochoczo. - Miałem raczej na myśli problem z czasem. Urlop może nam być potrzebny... Zazwyczaj właśnie w wakacje mamy najwięcej niezaplanowanej roboty. Jest kwiecień... - Dostaniemy miesiąc bezpłatnego. - Dadzą? - Oczywiście. Minister i tak wypomina bez przerwy, ile go kosztuje utrzymanie naszej komórki. Załatwię wszystkie formalności, a ty tymczasem szykuj się do drogi. Wyruszymy za dwa - trzy dni. *** Wyjechałem Rosynantem ze stalowego brzucha promu, na wykładane granitową kostką nabrzeże terminalu portowego. Samochód przede mną, szary Nissan Patrol, podjechał do bramy. Kilka minut formalności i przepuszczono go. Celnik podszedł do nas. Podałem mu paszporty, mój i pana Tomasza. Przesunął zakodowany brzeg dokumentu przez czytnik i jego twarz lekko się ściągnęła. - Panowie pozwolą na szczegółową kontrolę - wskazał gestem blaszany hangar opodal. Wykręciłem i wyjechałem z kolejki. Kątem oka zobaczyłem, że następny samochód przepuszczono bez przeszkód. - Coś im się nie spodobało - mruknąłem. Szef skinął poważnie głową. - Sadzę, że coś w naszych dokumentach. Może jesteśmy tu poszukiwani listami gończymi... to znaczy, nie my, ale ktoś noszący takie samo nazwisko? Wjechałem do hangaru. Pod ścianą stał rząd samochodów. A ściślej samochodowych wraków. Wszystkie wyglądały jakby znęcała się nad nimi banda psychopatów, uzbrojonych w szlifierki kątowe. Zatrzymałem się w miejscu zaznaczonym namalowanymi na betonie liniami. Wokoło zaroiło się od celników. Było ich co najmniej kilkunastu. Zaraz też pojawiły się trzy psy, dwa wilczury i smutny spaniel. Jeden wilczur obwąchał nas dokładnie, dwa pozostałe ruszyły do ataku na nasz wóz. Wilczur wczołgał się pod spód, a spaniel obwąchiwał wnętrze. - O co jesteśmy podejrzani? - zapytał szef człowieka, który stał obok i obserwował podwładnych. Celnicy podnosili maskę, zdejmowali dekle kół i świecili w każdą dziurę cienkimi latarkami. - Przemyt narkotyków - zapytany wyjaśnił ochoczo dobrą polszczyzną. Po chwili drugi poprosił nas obok. Stały tu obite blachą stoły. Wyglądały jak przyciągnięte z prosektorium. Na stołach już leżały nasze bagaże. Skojarzenie z sekcją zwłok okazało się prawidłowe. - Prószę otworzyć walizki. Wypakować zawartość... Spaniel został wstawiony na stół. Obojętnie obwąchał nasze rzeczy, a potem podniósł smutny wzrok i po ludzku pokręcił przecząco głową. Jeden z celników przyłożył do karoserii samochodu jakąś straszliwą machinę i jeździł nią jak wykrywaczem metalu. - Cóż to takiego? - zagadnął mnie Pan Samochodzik. - Coś w rodzaju przenośnego tomografu - wyjaśniłem. - Prześwietla blachę... - Proszę się nie porozumiewać - zarządził celnik. Milczeliśmy, obserwując działania celników. Dowódca przyniósł nam dwa składane krzesła. Trzeba przyznać, że chłopaki przykładali się do roboty. Odkręcili koła i spuścili z nich powietrze. Wymontowali fotele i prześwietlali starannie. Wpuścili kamerę do baku na paliwo, odczepili zderzaki spawane z rurek i do ich wnętrza też wsunęli wzierniki, rozkręcili szperacza... W kilku miejscach odczepili tapicerkę. Ba, nawet koło zapasowe wzbudziło ich podejrzenia. Wreszcie, po przeszło dwu godzinach badań, wzruszyli ramionami. - Są całkowicie czyści - zameldował jeden po szwedzku. - Nie ma nawet śladu amfetaminy. - Dobrze - kiwnął głową dowódca patrolu. - Poprawcie to wszystko. Zabrali się za przykręcanie wszystkiego, co wcześniej odkręcili. Napompowali koła, wsadzili na miejsce reflektory. - Przepraszam za to zamieszanie - odezwał się dowódca. - Dostaliśmy donos, że człowiek o pańskim nazwisku będzie usiłował wwieźć osiemdziesiąt kilogramów amfetaminy. - Coś podobnego? - zdumiał się szef. - W dodatku donos nadszedł naszym łączem operacyjnym z europejskiego biura do walki z narkotykami - uzupełnił celnik. - Takie informacje potwierdzają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć... Ktoś musi bardzo was nie lubić... - Czy donos podawał dokładną datę naszego przekroczenia granicy? - zapytałem. - Nie, tylko tyle, że się niebawem pojawicie. Ktoś chciał wam zepsuć nastrój już na początku wycieczki... Szef w zadumie kiwnął głową. Spakowaliśmy nasze rzeczy. Celnicy wstawili nam walizki do bagażnika. W kilka minut później wyjechaliśmy z terminalu. Przed budynkiem parkował opel. Zwróciłem uwagę na jego koszmarny, trawiastozielony kolor. - No to jesteśmy wolni - mruknął Pan Samochodzik. - Ciekawe komu zależało, żeby opóźnić nasz przyjazd o kilka godzin... - Ciekawe - powtórzyłem. - Sadzę, panie Tomaszu, że to tylko przedsmak tego, co nas czeka... Ktoś po prostu chce nam utrudnić życie. Wzruszył ramionami. - Tylko kto? Batura został w kraju, a tu w Szwecji nie mam żadnych wrogów... Chyba że ty masz? - w jego oczach zapaliły się figlarne iskierki. - Skąd, szefie, byłem tu tylko raz w życiu, z panem... Wtedy jak szukaliśmy depozytu Muzeum Narodowego w warszawskich fortach... Przejechaliśmy przez uroczy wąwóz wykuty w skałach i wyjechaliśmy na główną szosę, biegnącą na północny zachód do Goeteborga. Na autostradzie mogłem rozwinąć nieco większą szybkość. - Nie wiem, czy zwrócił pan uwagę, ale ktoś za nami jedzie - powiedziałem. - Zielony samochód - odgadł natychmiast. - Ignoruj, to tylko żeby nas zdenerwować. Jeśli jesteśmy śledzeni, to nie w tak prymitywny sposób. Popatrzyłem na niego zdumiony. - Pawle, ten kolor obrano specjalnie tak, żeby rzucał się w oczy - powiedział spokojnie. - Chcą wywołać u nas uczucie zagrożenia... Ale to potwierdza moje obawy. Ktoś chce nam obrzydzić życie. Zielony samochód towarzyszył nam przez pół godziny. A potem nieoczekiwanie został z tyłu. - Ciekawe, co teraz - mruknąłem. - Zapewne aresztowanie - westchnął szef. W poprzek szosy rozciągnięta była kolczatka. Przy niej parkowały dwa radiowozy. Na nasz widok policjant podniósł rękę zaopatrzoną w lizaka. - Prawdziwi czy fałszywi? - zamyśliłem się, patrząc na policjantów wysypujących się z samochodów. - Podjedź i stań - polecił. Zatrzymałem się posłusznie koło nich. - Proszę wysiadać - polecił po angielsku najwyższy policjant. Nie znałem ich stopni, ale sądząc po dość wymyślnych naramiennikach, musiał być kimś w rodzaju nadkomisarza. Wysiedliśmy posłusznie. - Dokumenty do kontroli. Podaliśmy paszporty i papiery wozu. - Jesteście panowie zatrzymani - poinformował ten nadkomisarz. - Ale jesteśmy całkowicie niewinni - bąknąłem. Nadkomisarz uśmiechnął się z przekąsem. - Nie sądzę. Jeden z policjantów siadł za kierownicą Rosynanta. Nas upchnęli do radiowozu. - Chyba mamy prawo do naszego konsula - mruknął pan Tomasz. - I nie musimy odpowiadać na pytania... Posterunek był blisko, w niedużym miasteczku, jakieś dwanaście kilometrów od blokady. Wjechaliśmy na podwórze komendy, otoczone ładnym kutym parkanem, pamiętającym pewnie XIX stulecie. W kącie podwórza stało kilka samochodów, rozmontowanych niemal na czynniki pierwsze. Zaraz też pojawił się mechanik ze szlifierką w dłoni. - Coś mi się zdaje, że w końcu ktoś nam ten samochód potnie na kawałki - westchnął szef. Zdążyliśmy zobaczyć, jak mechanik w towarzystwie dwóch policjantów podnoszą maskę wozu... Wprowadzono nas do niedużego gabinetu. Nadkomisarz siadł za biurkiem. - Mają panowie prawo zeznawać w obecności konsula - powiedział po angielsku. - Mają też panowie prawo do tłumacza i możemy wezwać adwokata... - Mówimy dobrze po angielsku, wiec chyba się obejdziemy bez tłumacza - powiedział pan Tomasz. - Jesteśmy całkowicie niewinni, wiec konsul ani adwokat też nie będą nam chyba potrzebni. Policjant uśmiechnął się z politowaniem. - Pan Tomasz NN - odczytał z paszportu szefa. - Międzynarodowy zawodowy złodziej luksusowych samochodów, mający opinie całkowicie nieuchwytnego... - Wypraszam sobie - zaprotestował szef. - Jestem pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki... - Ale samochód, którym panowie jedziecie, został cztery godziny temu skradziony w Karlskronie - mruknął przesłuchujący. - I ma przebite numery podwozia i silnika... - Mamy alibi - zaprotestowałem z godnością. - Cztery godziny temu nie mogliśmy ukraść tego samochodu, bowiem w tym czasie znajdowaliśmy się w terminalu promowym i byliśmy przesłuchiwani na okoliczność przemytu osiemdziesięciu kilogramów amfetaminy... Co więcej, tego samochodu nie mogli ukraść nasi wspólnicy, bowiem był w tym czasie z nami, a celnicy rozbierali go niemal na części w poszukiwaniu tych rzekomych narkotyków... Policjant popatrzył na nas zdumiony. A potem sięgnął po książkę telefoniczną i aparat. Odnalazł telefon terminalu promowego i dłuższą chwile rozmawiał po szwedzku z jakimś Fredem. Wreszcie odłożył słuchawkę. - Dziwne - powiedział. - A skąd panowie wiedzieli, żeby nas zatrzymać? - zapytałem. - Dostaliśmy telefon od okradzionego biznesmena z informacją, że uciekacie panowie jego wozem w stronę Goeteborga... Wszedł facet ze szlifierką. Wyrzucił z siebie długie i zawiłe zdanie po szwedzku. Policjant wstał i oddał nam dokumenty. - Musze panów przeprosić - powiedział. - Numery silnika i podwozia nie noszą żadnych śladów przebijania... Ale przecież biznesmen... - Proszę do niego zadzwonić - podsunąłem. - I zapytać jeszcze raz, czy podtrzymuje swoje absurdalne oskarżenie. Skołowany gliniarz wykręcił numer. Rozmawiał przez dłuższą chwile, a gdy odłożył słuchawkę, na jego twarzy malowało się niedowierzanie. - On... On powiedział, że nigdy nie miał takiego samochodu - bąknął. - Ktoś się pod niego podszył - mruknąłem. - Ktoś, kto widocznie bardzo nas nie lubi... - Jeśli mogę jakoś wynagrodzić panom to nieporozumienie... Pan Samochodzik uśmiechnął się na znak, że nie chowa urazy. - Spełnialiście panowie swoje obowiązki - powiedział. - Nie mogę mieć o to pretensji... Pożegnaliśmy się i niebawem jechaliśmy na północ. - Jeszcze nie zbliżyliśmy się do zagadki, o rozwiązaniu nie wspominając, a już spotkały nas dwie poważne przykrości - rozważałem. - Jakby komuś zależało na tym, żebyśmy w ogóle nie dojechali na miejsce. A ten zielony złom znowu jedzie za nami... Może spróbuję mu uciec? To autostrada, pusta, można wycisnąć z silnika wszystko, na co go stać... Opel Ascona nie powinien wyciągnąć więcej niż 160 kilometrów na godzinę... - W zasadzie można spróbować - mruknął szef. - Tu na autostradzie nie ma górnego ograniczenia szybkości. Ale musisz bardzo uważać. Takie gonitwy to nie przelewki... Dodałem gazu. Sto trzydzieści, sto czterdzieści, sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Sto osiemdziesiąt. - I jak? - zapytałem szefa. - Jedzie równo... - Ale zaraz mu się skończy licznik - uśmiechnąłem się. Jeszcze dodałem gazu. Strzałka szybkościomierza przekroczyła dwieście. Jednak opel nadal trzymał nam się ogona. Piąty bieg, silnik pracujący już prawie z maksymalnym obciążeniem. 240 kilometrów na godzinę. Nigdy nie jechałem z taką szybkością. Las po obu stronach zlał się w jednolitą smugę. Jakiś samochód pojawił się na środkowym pasie drogi. Ułamek sekundy i już był za nami. Dwieście pięćdziesiąt. Wycie silnika. Zwolniłem. - Zgubiliśmy go? - zapytałem z nadzieją. - Niestety nie - westchnął szef. - Zostawał już trochę z tyłu. Może jeszcze ze dwadzieścia minut szaleńczej jazdy i byśmy się oderwali... Ale niestety... - Cholera - zakląłem. - Przecież stary opel nie może rozwijać takiej prędkości. To niemożliwe! - A jednak rozwinął. Musi mieć mocno podrasowany silnik, może użyli tlenku azotu jako dopalacza... W każdym razie nie uciekniemy im w ten sposób. - Nie można siłą, to trzeba sposobem - mruknąłem. - Tylko cholernie mnie ciekawi, co to za jedni... - Jak do tej pory, możemy dedukować, że to ludzie, którzy słyszeli o mnie, a nie słyszeli o tobie - powiedział spokojnie pan Tomasz. - Dlaczego pan tak sądzi? - W obu donosach to ja występowałem jako przemytnik narkotyków i złodziej samochodów. W dodatku międzynarodowy... O tobie ani słowa. Poczułem jakby ukłucie żalu. - To oznacza, że musieli się domyśleć, kogo nasi zleceniodawcy wynajmą. Odgadli trafnie, że mnie. Ich dane są trochę przestarzałe, wiec nie wiedzą, że od kilku lat mi pomagasz... - Ale pewnie już mnie zobaczyli - uzupełniłem ponuro. - Samochód ma lekko przyciemniane szyby, ale wysiadałem przy posterunku... - Tam ich nie było, ale masz rację, mogli powiadomić jakiegoś wspólnika w miasteczku, żeby obserwował komendę. Mogli go tam nawet wcześniej ustawić... Co proponujesz? - Zatrzymamy się gdzieś w jakimś miasteczku. Tam zmienię kolor samochodu i pojedziemy inną drogą - zaproponowałem. Szef kiwnął głową. Okazja niebawem się zdarzyła. Zjechaliśmy z autostrady. Śliczne, małe, szwedzkie miasteczko, białe i brązowe domki wzniesione z drewna, czyste uliczki, sklepiki i dużo zieleni. Zatrzymaliśmy się na chwile koło parku. Prztyknąłem przełącznikiem. Rosynant powoli przybrał czerwoną barwę. Kilka minut później przejechał obok nas zielony opel. Uruchomiłem kamerę. Minęli nas, rozglądając się na wszystkie strony. - Brawo - mruknął szef. - Jak ktoś poszukuje szaro-granatowego samochodu, to wszystkie czerwone są dla niego niewidoczne... W drogę. I pojechaliśmy. Kierowaliśmy się teraz na północ bocznymi drogami, przejadając przez liczne wsie i miasteczka. Drewniane brązowe domki z ogródkami, otoczone czasami niskim do pół łydki żywopłotem. Sielska, tchnąca spokojem okolica. Bocznymi drogami dotarliśmy do Goeteborga. - Zrób jakiś inny kolor - polecił szef, gdy jechaliśmy przez miasto. - Dużego wyboru nie ma - mruknąłem. - Mogę zrobić żółto - pomarańczowy. - Obrzydliwy - stwierdził pan Tomasz, patrząc na zmieniającą barwę maskę. - Ale od biedy ujdzie. Jest trzecia po południu. Warto by coś przekąsić... Koło dworca kolejowego znaleźliśmy małą włoską pizzerię. Zamówiłem sobie danie firmowe, ale szef, bardziej konserwatywny, skusił się na schabowego z frytkami. - Ciekawe - mruknął. - gdzie będą na nas czekać. Przypuszczam, że przy szosie wylotowej na północ. - Sądzi pan, że wiedzą, dokąd jedziemy? - Z całą pewnością - westchnął. - Co więcej, prawdopodobnie wiedzą, kto nas wynajął... Wiedzą, czego mamy szukać... Obawiam się, że przy tej robocie będą nam uważnie patrzyli na ręce... - Przeciwnicy - mruknąłem. - Obawiam się, Pawle, że raczej wrogowie. Starcie ze szlachetnym przeciwnikiem przynosi radość... jak mówi arabskie przysłowie. Natomiast metody, którymi uprzykrzają nam życie, należą do skrajnie prymitywnych... - Ale niestety są skuteczne - westchnąłem. - Poradzimy sobie - uspokoił mnie. Jak się okazało, szef trafnie odgadł posunięcie wroga. Zielony opel stał istotnie zaparkowany w zatoce przy szosie wylotowej. Przejechaliśmy obok, ale nie wzbudziliśmy nawet śladowego zainteresowania. - Planowałem, że zanocujemy na kempingu gdzieś w okolicy Trollhattan - powiedział szef rozwijając mapę. - ale, szczerze powiedziawszy, wolę uciec im jak najdalej... - Możemy jechać całą noc - zasugerowałem. - Będziemy prowadzili na zmianę... Silnik wytrzyma. My chyba też - spojrzałem z niepokojem na zwierzchnika. - To dobry pomysł. Popatrzmy, jest dziewiętnasta... Obudź mnie, jak będziemy w Oslo. Rozłożył sobie siedzenie i niemal natychmiast zapadł w sen. O dwudziestej przekroczyliśmy granice miedzy Szwecją a Norwegią. O dwudziestej pierwszej zatrzymałem się na przełęczy. Przede mną rozciągały się kolorowe bloki mieszkalne, poprzecinane zagajnikami świerków. Nad miastem zapadał wczesny, wiosenny zmrok. - Oslo, szefie - zameldowałem. Pan Tomasz usiadł. - Wypadałoby zjeść jakąś kolacje - mruknął. - Wprawdzie obiad był bardzo późno, ale to górskie powietrze zaostrzyło apetyt... Zjechaliśmy w dół. Większość sklepów była jeszcze czynna, toteż w jednym kupiliśmy sobie litrowy karton kefiru i śmieszne płaskie bułki, paczkowane po dziesięć w folie. Mieliśmy ze sobą puszkę mielonki sokołowskiej. Zaparkowałem kawałek za dworcem kolejowym, nad samym brzegiem zatoki, oddzielającej miasto od półwyspu Bydgoy - słynnego z licznych muzeów i letniej rezydencji królewskiej. Zeszliśmy z zakupami na sam brzeg morza. Na kamieniach, częściowo zatopionych w morzu, znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Zapaliłem sztormówkę, obok położyliśmy gazetę, a na niej ułożyliśmy kanapki. Od morza wiał wiatr, ale nie było wcale zimno. - Tak wiec pierwszy dzień za nami - powiedział poważnie szef. - Przebyliśmy spory kawałek trasy. Jutro świtem będziemy pewnie w Bergen, gdzie rozpoczniemy właściwe poszukiwania. Fale delikatnie lizały brzeg. Na ciemniejącym po drugiej stronie zatoki półwyspie w samotnym oknie coś świeciło niebieskawo. Może to król oglądał telewizję? Sztormówka rzucała miłe, żółte światło. Skończyłem jeść i pozbierałem wszystkie śmieci. A potem ściągnąłem spodnie, skarpetki, buty... Woda łagodnie zamknęła się wokoło moich stóp. Wszedłem w morze po kolana. Zastanawiałem się tylko chwilę. Ściągnąłem kurtkę i koszulę. - Niech pan łapie! - zawołałem, rzucając je szefowi. - Chyba nie zamierzasz się kąpać? - wyraził zdziwienie. Ale ja już plusnąłem w fale. Woda była lodowato zimna. Przepłynąłem kilkanaście metrów i zawróciłem do brzegu. Wyszedłem na skały i otrząsnąłem się jak pies. - Tego mi było trzeba - powiedziałem. - Chyba oszalałeś - westchnął. - Jest maj, a my jesteśmy w Norwegii. To Atlantyk... - Jeszcze nie miałem okazji pływać w Atlantyku - uśmiechnąłem się, wciągając na siebie ubranie. Chłodne nocne powietrze po wyjściu z wody wydało mi się ciepłe jak zupa. Z trudem powstrzymałem szczękanie zębów. - Ale ta woda jest przecież lodowata - zganił mnie. - Woda, która nie zamarzła, jest ciepła... - zacytowałem zdanie z książki o radzieckich szpiegach. - W komandosach pływaliśmy nawet zimą - uspokoiłem go. Wróciliśmy do samochodu. Przywróciłem mu normalny kolor i pojechaliśmy. Tym razem ja drzemałem, a Pan Samochodzik prowadził. Obudziło mnie lekkie potrząsanie. Otworzyłem oczy. - Co się stało? - wymamrotałem. - Mamy problem - powiedział szef. Usiadłem, przecierając oczy. Spod maski wozu snuła się wyraźna smuga pary. - Obawiam się, że chłodnica - mruknął pan Tomasz. Spojrzałem na zegarek. Pierwsza w nocy. Zjechaliśmy z szosy. Kłęby pary waliły na całego. Wysiadłem i uniosłem maskę. Poświeciłem latarką. - Cholera - wyrwało mi się. Mleczny opar zasłonił niemal całe pole widzenia. Rozwiałem mgłę dłonią. - Musiała się zrobić gdzieś dziura albo pęknięcie - powiedziałem poważnie. - W sumie powinienem to móc naprawić... Ale najpierw musze wymontować uszkodzony element... Chłodnica Rosynanta trzymała się na czterech śrubach. Jedna dała się wykręcić bez większego problemu. Pozostałe były zapieczone niemal na amen. Wyciągnąłem butelkę środka penetrującego i nakapałem solidnie pod łebki. Spróbowałem. Ani drgnęły. Nakapałem ponownie. Wreszcie jedna puściła. Pan Tomasz, nie mogąc mi pomóc, położył się spać na rozkładanym siedzeniu. Następne dwie godziny spędziłem, co kilka minut nachylając się nad wnętrzem maski i kapiąc. Wreszcie udało mi się ruszyć trzecią śrubę. Z nudów powtarzałem sobie wiersze i fragmenty książek. Wreszcie poddała się ostatnia. Pociągnąłem chłodnice. Drgnęła, ale nie ruszyła się. Coś ją jeszcze trzymało. Wczołgałem się pod samochód i odkręciłem wodoszczelną płytę, zabezpieczającą od dołu przedział silnikowy. Latarka, już wcześniej żółta, zgasła definitywnie. Chłodnicę od spodu trzymała piąta śruba. Najbardziej zardzewiała i zapieczona z nich wszystkich. Była czwarta nad ranem, gdy wreszcie zdołałem ją wykręcić. Wyciągnąłem chłodnicę. Gdzieś na drodze rozległ się odległy szum silnika samochodu. W pierwszej chwili chciałem poprosić przejadającego o pomoc, ale instynkt zwyciężył. Przyczaiłem się w mroku. W chwile później minął nas zielony opel. W czystym, chłodnym, nocnym powietrzu dźwięk jego silnika niósł się daleko. Po maską niepozornego samochodu kryło się coś naprawdę potężnego. I to chyba diesel... Gdy zniknęli za zakrętem, zapaliłem reflektory Rosynanta i w ich świetle obejrzałem wymontowany detal. Przyczyna awarii była prozaiczna. Jedna z rurek, którymi płynęła woda w cyklu chłodzenia silnika zardzewiała i w końcu nie wytrzymała ciśnienia. Wyszukałem odpowiedni kawałek blachy w skrzynce narzędziowej. Wygiąłem go tak, aby dobrze objął uszkodzone miejsce. Zeszlifowałem jego wewnętrzną stronę i starannie wypolerowałem papierem ściernym. Przygotowałem sobie klej dwuskładnikowy i posmarowałem obie powierzchnie. Przyłożyłem i docisnąłem sznurkiem. Teraz należało poczekać. Około czterdzieści minut. Dniało. Zszedłem i z dzikiego górskiego strumienia nabrałem lodowatej wody. Pierwszy kubek wypiłem. Kolejne trafiły do butelki. Obudził się szef i wyszedł z ciepłego wnętrza pojazdu. - Znowu mamy dzień - powiedział. - Jak tu pięknie. Słonce z każdą chwilą wyżej wspinało się na nieboskłon. Wokoło nas ciągnęły się dzikie góry. W załomach skały leżał jeszcze śnieg. Rwący potok przetaczał się miedzy kamieniami. Umyliśmy się w nim. Woda parzyła chłodem. Dokręciłem chłodnice na miejsce, podłączyłem wszystko i wypełniłem ją wodą. Uruchomiłem na próbę silnik. Wszystko grało. - Ruszajmy w drogę - powiedział szef. - Śniadanie zjemy w Bergen. *** Samochód mknął niemal bezszelestnie po szosie. Zapadłem głęboko w wygodny, lotniczy fotel i obserwowałem migające za oknem krajobrazy. Góry wokół nas ukształtował lodowiec. Nagie skalne szczyty, głębokie mroczne doliny... Na rozległych halach spod topniejącego śniegu wyglądały już pierwsze kwiaty. Norweska wiosna. Tysiące wodospadów spadających w dół. Z oddali wyglądały jak biały makaron rzucony na szarą skałę. Dnem doliny pędziła dzika rzeka. Z daleka nie wyglądała groźnie, ale jej biała, pokryta pianą powierzchnia świadczyła o gwałtowności żywiołu. Woda z topniejących śniegów i lodowców pędziła szybko, przetaczając po dnie gigantyczne głazy. Szef siedzący za kierownicą w zadumie kontemplował widok. - To robi wrażenie - powiedziałem. - Dzikie, naturalne piękno. Uśmiechnął się. - To prawda, Pawle. Istotnie to uroczy kraj, ale ja, nie wiem dlaczego, zawsze jakoś wolałem jeziora niż góry... Poza tym trochę tu, jak na mój gust, zbyt szaro. Brakuje mi zieleni drzew... Popatrzyłem raz jeszcze w głąb doliny. Rozciągające się nad rzeką brzozowe zagajniki były zielone. Drzewka pokrywały młode listki. - Mało tych lasów, mało - szef odgadł mój protest, zanim jeszcze zdążyłem go wypowiedzieć. - Wole zalesione stoki. Ale faktycznie jest tu pięknie. Zwłaszcza teraz. Liczyłeś wodospady? - Próbowałem - uśmiechnąłem się - ale zaraz mi się poplątało... - Pewnie jest ich kilkaset. Ciekawe, jak w lecie, wówczas z pewnością spora ich część zanika. Ta cała woda bierze się z topniejącego śniegu... - Zastanawia mnie pewien problem - powiedziałem. - W szkole uczyli nas, że tu w Skandynawii powinny rosnąć wyłącznie lasy iglaste, tymczasem jedziemy już tyle godzin, a tu ciągle brzozy i brzozy... - Cóż, ludzie, którzy pisali te podręczniki, z których się uczyłeś, nie mieli specjalnie wielu możliwości obejrzenia na własne oczy miejsc, o których pisali. Takie to były czasy, że nawet pracownikom ministerstw - tu uśmiechnął się z fałszywą skromnością - nie dawali łatwo paszportów. Wyjął z kieszeni zegarek, pamiętający nasze krakowskie przygody, i zaciekawiony popatrzył na porcelanowy cyferblat. - Prezent od alchemiczek, chodzi jak złoto - powiedział. - Za pół godziny będziemy. Doliny, tunele, górskie jeziorka, wodospady... Krajobraz jak ze snu zostawał za nami. Pociąg zjechał na dno doliny, jej krawędzie szybko uciekły na boki. I wreszcie pojawiły się domki, najpierw niewielkie, potem coraz liczniejsze. Bergen. Dogoniliśmy nocny pociąg z Oslo i przez chwile jechaliśmy z nim łeb w łeb. Wreszcie bezszelestnie wtoczył się na dworzec i zatrzymał z cichym szumem hydraulicznych amortyzatorów, a my pomknęliśmy dalej. Szef wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wystukał numer. - Już prawie jesteśmy - powiedział do kogoś po angielsku. Jeszcze kilka ulic i zatrzymaliśmy się na rozległym placu przed dworcem. Ktoś pomachał w naszą stronę i po chwili stanął obok nas rosły, młody mężczyzna, lat około dwudziestu. Wyglądał jak ogolony wiking, miał mocno zarysowaną szczękę i wyraźnie zaznaczone wały nadoczodołowe, ale spojrzenie jego błękitnych oczu było szczere i przyjazne. - Witajcie, panowie - powiedział piękną, wyraźną angielszczyzną. - Nazywam się Marcus Oseberg i mam zaszczyt zaopiekować się panami. - Witaj - szef uścisnął mu prawice. - Czy są dla nas jakieś dyspozycje? - Załatwiliśmy panom zakwaterowanie tu niedaleko... Proponowałbym zostawić bagaże w zajeździe, a potem obejrzymy sobie miasto. - W takim razie wskazuj drogę - szef wykonał ręką zachęcający gest. Przesiadłem się na tylne siedzenie, a on usiadł z przodu. Naprzeciw dworca rozciągały się kilkupiętrowe domki zbudowane z drewna. Białe klepki poszycia zachodziły na siebie. - Ta część miasta pamięta jeszcze ubiegłe stulecie - wyjaśnił nasz przewodnik. - Wtedy to były wschodnie przedmieścia... - Sympatycznie tu - powiedział szef. I miał racje. Domki mniejsze i większe, każdy inny, tworzyły razem harmonijną całość. Wysokie strome dachy, kryte szarą lub czerwoną dachówką wskazywały, że zimy są tu śnieżne. Tu i ówdzie pośród drewnianych elewacji pojawiały się ściany wzniesione z dobrze wypalonej, czerwonej cegły. Stosunkowo szerokie okna wskazywały, że ludzie lubią mieć w mieszkaniach dużo światła. Przypomniałem sobie niewielkie okienka polskich chałup. U nas zimy były łagodniejsze, a mimo to nasi przodkowie woleli mniejsze okna. Uliczki pomiędzy domami wyłożono ładnie kostką brukową z szarego granitu. Niebo było błękitne, sunęło po nim kilka chmurek. Perspektywę ulicy, którą kroczyliśmy, zamykało zalesione wzgórze. Wśród drzew widać było nieduże domki ładnie wkomponowane w zieleń. Przy zaułku, biegnącym równolegle do dworca, znajdowała się stara brama miejska. Mury rozebrano zapewne dawno temu, a ona pozostała, niemy świadek dawnych czasów. - W bramie mieści się oddział archiwum miejskiego - wyjaśnił nasz przewodnik. - Dostaniecie panowie listy polecające, które umożliwią dostęp do wszystkich zbiorów i archiwaliów, które mogą być wam pomocne w poszukiwaniach. - To się nazywa zapewnienie warunków - uśmiechnął się szef. - Zdajecie sobie sprawę, że prawdopodobieństwo odnalezienia waszej pieczęci jest minimalne? Marcus poważnie kiwnął głową. - Panie Tomaszu - wymówił imię prawie prawidłowo. - Na poszukiwaniach Oka Jelenia tracili czas najwybitniejsi poszukiwacze. Trwało to lata i kosztowało sumy, w porównaniu z którymi budżet obecnej ekspedycji wydaje się znikomy... Szukali tego różni fachowcy. Ale pan jest najlepszy. Szef speszył się. - Awenir Owsjanow z Kaliningradu jest lepszy - powiedział poważnie. - Odnalazł już kilkanaście hitlerowskich depozytów... - Zgadza się, odnalazł - Marcus był widać dobrze oblatany w temacie. - Ale on szuka według starych planów, relacji świadków. Tu zaś trzeba odnaleźć przedmiot, co do którego nie wiemy nawet, czy został ukryty, czy też utracony lub zagubiony... Oceniliśmy, że ma pan jeden procent szans. I uznaliśmy, że trzeba zaryzykować. Zielony opel stojący w wąskim zaułku miedzy domami nie uszedł mojej uwadze. Pojazd był jednak pusty. Prześladowcy gdzieś się widać włóczyli. - Jeden procent - mruknąłem sam do siebie. - To lepsze niż nic. - Chciałeś naprawdę trudnej zagadki, to teraz nie narzekaj - zgromił mnie szef. - Jeśli nie znajdziemy, to nie będzie powodów do wstydu. Jeden procent to niewiele. Z drugiej strony, jeśli cudem nam się uda, potwierdzimy swoją reputacje wybitnych fachowców - dodał ciszej po polsku. Zatrzymaliśmy się przed niedużym, uroczym dworkiem. Główny budynek oddzielały od ulicy dwa skrzydła i maleńkie podwóreczko. Rosły na nim dwa młode jeszcze kasztany. - Hmm... Taaak... - mruknąłem, spoglądając na drzewa. - Swoich dzieci w ogóle nie poślę do szkoły! A już na pewno nie na lekcje geografii! Przeszliśmy przez metalową furtkę i nasz przewodnik zapukał do drzwi. Zaraz też otworzyła nam starsza kobieta. Dostaliśmy dwa małe pokoje ze wspólną łazienką. Ich okna wychodziły na dworzec kolejowy. - Sprawdziłem - powiedział Marcus. - Potrójne szyby, komunikaty z megafonów nie będą przeszkadzały wam spać ani rozmyślać. - Jadalnia jest za zakrętem - dodała kobieta. - Kolacja o dwudziestej. Rzuciliśmy nasze bagaże i ruszyliśmy na podbój miasta. Minęliśmy dworzec i wkroczyliśmy na dużą, szeroką i niezwykle długachną ulicę. - To Kong Oscar Gattan - wyjaśnił Marcus. - Łatwo stąd traficie panowie do zajazdu. Przecina ona prawie całe miasto... Ruszyliśmy wiec naprzód. Minęliśmy niewielki kościół. Pasował do tutejszej zabudowy. Drewniane ściany, obite zachodzącą na siebie klepką. Miał niewielkie okna, znajdujące się nisko nad ziemią. Dach pokrywała szara dachówka, a wieżę obito miedzianą blachą. Klepki ścian pomalowano na sinozielonkawy kolor. Może sprawiła to barwa ścian, ale poczułem dziwne mrowienie na karku. - To kościół pod wezwaniem św. Jerzego - wyjaśnił nasz przewodnik. - Katolicki? - zaciekawiłem się. W tym protestanckim kraju nie spodziewałem się trafić na taką świątynię. - W tej chwili nieczynny - wyjaśnił. - Zamknięto go pod koniec lat czterdziestych, gdy likwidowano tu leprozorium... - Słynne bergeńskie centrum walki z trądem? - zdziwił się szef. - Tak, centrum przeniesiono gdzie indziej. Tu był szpital, te budynki wokoło dziedzińca to właśnie poszpitalne... Teraz mieści się tu Muzeum Trądu. - Zwiedzimy sobie przy jakiejś okazji - mruknął szef. Gdyby mógł przewidzieć w jakich okolicznościach! Ulica była bardzo długa, ale wreszcie skończyła się. Wyszliśmy na spory placyk. Przed nami głęboko w ląd wcinał się szeroki basen portowy. Miasto obejmowało go z obu stron. Przy nabrzeżach cumowało wiele statków. Na placyku gęsto rozstawiono stragany. - To targ rybny - wyjaśnił Marcus. - Można tu kupić ryby i owoce morza... - Morskie okropności - mruknął szef sam do siebie. - A także skóry z reniferów i inne tego typu wyroby - dodał. Poszliśmy prawą stroną nabrzeża. Na straganach piętrzyły się gotowane kraby, całe stosy krewetek, na piramidach lodu leżały świeżo złowione ryby. Opodal miejsce znalazły też inne stoiska. Plecione z trawy morskiej koszyki, pamiątki dla turystów, koszmarne figurki trolli, skóry reniferów... Turyści buszowali pomiędzy straganami, szukając dla siebie pamiątek. Grupa Japończyków, obwieszonych aparatami fotograficznymi i kamerami, w zabawnym skupieniu rejestrowała norweską rzeczywistość. Zielony opel pojawiał się jak spod ziemi. Jechał przez chwilę obok nas, a potem przyspieszył i zniknął gdzieś na końcu ulicy. - Prawdopodobnie któryś wysiadł i obserwuje nas teraz, idąc na piechotę - powiedział półgłosem pan Tomasz. - Kto? - zdumiał się Marcus. - Ktoś dowiedział się, że przyjedziemy - wyjaśniłem. - Byliśmy śledzeni przez większą część drogi... Pan Tomasz streścił nasze przygody. - Cholera - zaklął nasz przewodnik. - Przyjazd panów utrzymywaliśmy w najściślejszej tajemnicy... A jednak tym mendom się udało. - Co więcej, wiedzieli, jak się nazywam - uzupełnił ponuro Pan Samochodzik. - Kim oni są? Marcus przymknął lekko oczy. - To pytanie ściśle wiąże się z tym, kim my jesteśmy - mruknął enigmatycznie. - Wszystkiego się panowie dowiedzą od naszego pre