13082

Szczegóły
Tytuł 13082
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13082 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13082 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13082 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

W STRONĘ CZWARTEGO WYMIARU WCZORAJ DZIŚ JUTRO ZBIÓR OPOWIADAŃ POPULARNO– I FANTASTYCZNO–NAUKOWYCH WYBORU DOKONAŁ I WSTĘPEM OPATRZYŁ JULIAN STAWIŃSKI WSTĘP — Przestaliśmy wierzyć w elfy i wilkołaki, a tu autorzy fantazji naukowych chcą nam wmówić, że na innych planetach żyją stwory jeszcze od tamtych dziwniejsze… — Tak. Powiem więcej: najdziwniejszą przygodą, jaka nas mogłaby spotkać, gdy dotrzemy do dalekich światów, byłoby stwierdzenie, że ich mieszkańcy nie są wcale dziwaczni. Taki mniej więcej dialog między czytelnikiem a sobą przytacza na objaśnienie istoty naukowej fantastyki jeden z najwybitniejszych autorów tej literatury, Frederic Brown. I ma rację. Bowiem sam fakt, że coś wydaje się nie do wiary, nie do pojęcia, niezwykłe, „niesamowite” i nieprawdopodobne, wcale jeszcze nie stanowi dowodu, by owo coś istnieć nie mogło i nie istniało. Lecz w takim razie czy i jaka zachodzi różnica między fantastyką naukową a wytworem „zwykłej” fantazji — postaciami z baśni, legend i mitów? Ściśle biorąc, jest to tylko różnica w czasie i rozwoju naszego poznania. Istotnie, dziś nie wierzymy we wróżki, śpiące królewny, krasnoludków i czarownice, zaćmieniu słońca nie staramy się zapobiegać przez odganianie smoka, w kołtunie widzimy działanie wieloletniego brudu, nie zaś skutek magicznych praktyk wiedźmy, a napady ostrej histerii leczymy nie egzorcyzmami lub paleniem na stosie, lecz w psychiatrycznych szpitalach. Mimo to nie zmniejszyła się wcale ilość „spraw niepojętych”, może nawet wzrosła. A już z pewnością wzrosła, na tle technologii współczesnej, natarczywa potrzeba szybkiego ich wyjaśnienia. Spowodowała wielki kryzys umysłów, a jako uboczny objaw — rozkwit naukowej fantastyki. Słowem, aby ten rozkwit zrozumieć, musimy choćby pokrótce wyjaśnić sobie naturą i metody naszego poznania i naszej wiedzy. Tkwią one głęboko w przeszłości i, z biegiem tysiącleci, ulegały ogromnym, przeobrażeniom. Egipcjanin z czasów XX dynastii widział w zaćmieniu słońca przejaw gniewu bóstwa. Średniowieczny Europejczyk klaski żywiołowe i epidemie uważał za dopust boży, obłęd i epilepsją — za dzieło szatana. A nawet i obecnie w różnych stronach świata można być świadkiem uroczystych obrzędów dla sprowadzenia deszczu, zwiększenia wydajności gleby lub odwrócenia powodzi. Wszystko to są ogromnie już zmodyfikowane pozostałości prelogicznego myślenia, które w najmniej stosunkowo zmienionej postaci dochowały się na Melanezji i w Afryce Środkowej. Przykładając mierniki dzisiejsze, musielibyśmy odmówić tym pojęciom jakichkolwiek cech wiedzy. A jednak była to wiedza, choć bardzo prymitywna. Wyrosła z pierwszych na kult ziemskiej prób zrozumienia i wyjaśnienia wszechświata. Stworzyła ją pierwsza na Ziemi inteligencja świadoma. Ta zaś powstała wówczas, gdy instynkt jednego z wielu gatunków ssaków przemienił się w myśl. Odtąd owe istoty zaczęły różnić się radykalnie od reszty zwierząt. Instynkt bowiem działa na zasadzie odruchu, czyli automatycznie; myśl polega na rozumowaniu, na wyciąganiu wniosków. Życie na naszej planecie istniało już około 2 miliardów lat, gdy powolne i żmudne procesy ewolucji wytworzyły stopniowo z pierwotnej protoplazmy człowieka. Wiek ludzkości oblicza się na mniej więcej milion — drobiazg dla przyrody, ale nie dla nas. Przy tym początkowo nic nie zdawało się zapowiadać naszej zawrotnej kariery. Żyliśmy bez awantur, cichutko, ustępując większym zwierzętom, nie usiłując wcale wpływać na losy Ziemi i wcale sobie nie wyobrażając, że leży to w naszej mocy. Dopiero od niedawna zabraliśmy się do badania, a potem i urządzania świata. Tak się to zaczęło. Długi czas wszystko szło opornie. Brakło stosownych narządzi (technologii o rzeczywiście naukowych podstawach dorabiamy się dopiero od paruset Lat), a nas samych przyroda uzbroiła w organizmy dość wątłe, a co gorsza, rozwijające się nader powoli (wystarczy porównać niedołężne potomstwo ludzkie ze sprawnością kilkumiesięcznych piskląt czy szczeniąt). Jedyne nasze atuty to ręce, które nie brały wcale udziału w procesie chodzenia, nade wszystko zaś mózg. Ten ostatni rozstrzygnął o naszej roli. Człowiek zdobył rosnącą bezustannie władzą nad przyrodą martwą i żywą. Władzę, którą zawdzięcza nie sile fizycznej, ale poznaniu świata. Mózg dostarczał wiedzy, a człowiek od niepamiętnych wieków używał jej w walce o byt. I tu dochodzimy do pierwszej podstawowej przesłanki naszych rozważań: inteligencja ludzka nosi użytkowy charakter, głównie zaczepno– odporny. Ukształtowały ją trudne warunki bytu (człowiek zjawił się w górnym pliocenie, a „wkrótce” potem nastała epoka lodowcowa), konieczność zdobywania żywności, lęk przed czyhającymi na każdym kroku wrogami. Nic dziwnego, że pod naciskiem takich czynników psychika ludzka rozwijała się jednostronnie. Pęd do wpływania na otoczenie stał się w niej składnikiem naczelnym. Chęć urabiania siebie powstała znacznie później, jako wynik refleksji, zastanowienia, jako produkt uboczny w naturalnym, bezwiednym odczuciu ludzkim — wtórny, czy nawet podrzędny. Przesłanka druga (i ostatnia) wynika logicznie z pierwszej: dzięki swojej inteligencji człowiek z przedmiotu ewolucji przeobraził się xv podmiot. Interweniuje coraz gwałtowniej w powolne dotąd procesy i wnosi do nich momenty rewolucyjne. Z chwilą gdy wyłamał się z tej jednolitej całości, jaką była dotychczas przyroda, i zdobył miażdżącą nad wszystkim przewagę, rozmnaża się bez przeszkód kosztem innych gatunków i w ciągu stu lat wprowadził na Ziemi zmiany, jakich ewolucja nie dokonałaby na przestrzeni miliona. Człowiek działa świadomie, co nie znaczy, by działał logicznie. Przewiduje, lecz tylko doraźne skutki własnego postępowania. Nie troszczy się o przyszłość. Leniwemu biegowi ewolucji przeciwstawił gwałt, jaki bez przerwy zadaje przyrodzie. A czyni to bez planu i zastanowienia. Ziemia znalazła się w punkcie zwrotnym, nie mniej doniosłym niż samo zjawienie się życia. Jeszcze trochę i człowiek rozpęta procesy, których odwrócić nie zdoła, a które zmieść mogą jego samego z powierzchni planety. I to właśnie w momencie, gdy zamyśla sięgnąć do innych, planet. Dlaczego? W chwili swego zwycięstwa człowiek daleki był od doskonałości. Mózg jego był wytworem długotrwałego działania określonych warunków i do nich przystosowany. Nieznaczna w nich różnica dałaby w rezultacie umysł całkowicie odmienny. Obecnie zaś mózg ludzki radykalnie przekształca warunki, lecz sam przekształceniom takim prawie nie ulega. Ponadto, zdobycie władzy nad światem okupione zostało ceną mnóstwa urazów, a sztucznie zlikwidowanych czynników naturalnego doboru nie zastąpiła racjonalna selekcja sztuczna. Wszystko to powoduje coraz większą degenerację człowieka, której nie może zapobiec wspomniana już użytkowa postawa psychiki ludzkiej, kształtowana, jak wiemy, od miliona lat przez potrzebę działania na zewnątrz. Fizycznie i umysłowo jesteśmy bez porównania mniej odporni od naszych praojców. Nasze mózgi trzaskają przy lada okazji, a statystyki wykazują, że wbrew fałszywym złudzeniom, postępy medycyny, higieny i sportu jak dotąd zapewniły nam nie tyle zdrowie, co ochronę charłactwa, przedłużyły nie tyle młodość, co starość. Cywilizacja ludzka stanowi na globie ziemskim unikat. Uważamy to za tytuł do słusznej dumy. A jednak od zaczątków cywilizacji człowiek dzielił swój czas głównie między okresy gwałtownego tępienia swojego gatunku — co nazywał wojną — i okresy umiarkowanego tępienia siebie, a za to gwałtownego niszczenia wszystkich innych gatunków i materii martwej — co nazywał pokojem. Na marginesie stworzył sztukę, religię, a wreszcie naukę. Dzięki nauce stał się panem, życia i śmierci na Ziemi. Czy dorósł do tej roli? Dzisiaj z pewnością nie. Mózg służy mu nadal za narząd, a myśl za narządzie odwiecznej walki o byt. Jak będzie jutro? Próby zajrzenia w przyszłość były zawsze ulubioną rozrywką człowieka. Odpowiedzialność za losy własne i świata uczyniły z rozrywki konieczność. W obliczu konieczności musiały się zmienić metody. Nie można już się opierać na czytaniu z jelit zwierzęcia, lotu ptaka, fusów, ręki albo kart, na igraszkach słownych Nostradamusa czy rzutach wyobraźni, przeważnie chorej, odurzonej narkotykiem, pobudzanej histerią, hipnozą lub autohipnozą. Pomijając zwyczajne oszustwa, są to wizje płynące z prawie wcale dotąd nie przebadanych pokładów psychiki. Nie można więc z nich robić drogowskazów ludzkości. Któż zatem ma drogowskazy stawiać i z jakich materiałów? Potrzebna jest do tego znajomość praw natury i dotychczasowych osiągnięć nauki, wiedza o powstawaniu i rozwoju światów, a w szczególności o rozwoju naszej planety, wiedza o ewolucji życia na Ziemi, a w szczególności człowieka. I potrzebna jest wyobraźnia, aby te przesłanki rzutować w przyszłość. Siłą rzeczy nasuwa się nam od razu wniosek, że warunkom tym odpowiadać mogą jedynie uczeni. I to uczeni obdarzeni bogatą wyobraźnią. Tu musimy natychmiast wykreślić zastrzeżenie końcowe. Nie może być uczonym człowiek bez wyobraźni. Będzie technikiem czy kompilatorem, ale na polu nauki nie zdziała nic twórczego. Uczony posuwa się bezustannie od jednej hipotezy do drugiej. Sprawdza je, odrzuca lub przyjmuje, i zaraz tworzy nowe. A tworzenie hipotez jest funkcją wyobraźni. Sprawa jednak się gmatwa dla innych powodów. Za czasów Leonarda da Vinci jeden umysł wybitny mógł ogarnąć całokształt wiedzy. Obecnie największy nawet geniusz musi się ograniczyć do wąskiej stosunkowo dziedziny. A więc tylko w jej ramach, tylko z jej punktu widzenia może przewidywać bieg wydarzeń z pełną odpowiedzialnością za wagę swego słowa. Tym bardziej że trzy ostatnie stulecia całkowicie spaczyły proporcję rozwojową nauk poświęconych badaniu człowieka i pozostałych dyscyplin wiedzy. Te ostatnie zdobyły od czasów Newtona mocną podbudowę precyzyjnej metodologii; humanistka nie ruszyła poza stadium pionierskie. Odbiło się to nawet na używanych przez nas terminach: pojęcia „nauk ścisłych” nie stosujemy do naszej wiedzy o sobie. Uczeni wybiegają naprzód i stawiają horoskopy bardzo konkretne, gdy chodzi o technologię. W tym zakresie literatura jest tak bogata, że niepodobna jej choćby w przybliżeniu streścić. I tylko dla orientacji podamy parę przykładów zaczerpniętych z wydanej latem 1958 książki „Świt życia”. Jej autor, fizyk amerykański prof. dr J. H. Rush sięga w przyszłość naprawdę dość daleką, bo odległą o 10 000 lat. „Jeszcze za życia obecnych pokoleń — twierdzi Rush — zniknie dzika przyroda z wyjątkiem rezerwatów. Od tej chwili ustanie naturalny proces ewolucji, człowiek przejmie ostatecznie jej funkcje. Po wyczerpaniu paliw kopalnianych jako źródła energii, czerpać ją będzie ze słońca i atomu. Wiadomo, że funt byle jakiego pierwiastka zawiera tysiąc razy więcej energii atomowej, niż uzyskujemy z funta uranu, stosując obecne, nieudolne metody rozszczepienia. Energia i materia staną się w pełni wymienne. Do uzyskania tworzyw nowych lub brakujących służyć będzie przemieszczanie elementów składowych atomów oraz ich łączenie. Jednocześnie nastąpi opanowanie organizmów żywych, kierowanie ich dziedzicznością i planowe produkowanie dowolnych odmian. Z czasem ludzie nauczą się wytwarzać w laboratorium drogą syntezy organizmy żywe z materii martwej. Nie będą to istoty podobne do istniejących; ich postać będzie zależeć od wyznaczonych im zadań. Do syntezy użyty będzie raczej krzem niż węgiel, który ma swe zalety, ale nie wyłączne. Jeśli słońce nie zmieni się w gwiazdę Nową lub nie nastąpi inna katastrofa kosmiczna, rasa ludzka nie musi zginąć. Ale pod warunkiem, że człowiek pozna w porę własny psychofizyczny organizm na tyle, by móc pokierować jego biochemią, zapobiec zwyrodnieniu i przeszkodzić samozniszczeniu lub stopniowej zagładzie. Tego jednak przewidzieć nie sposób. Wyobrazić sobie człowieka wolnego od strachu i podświadomych lęków i niepokojów, od nienawiści, od wrogiej i napastniczej postawy, jest nam równie trudno, jak człowiekowi z Neanderthalu wyobrazić sobie rewolucją technologiczną. Jedno jest pewne — kończy Rush — umysł ludzki kryje w sobie niewyczerpane wprost możliwości. Dobre i złe”. Owo „nie sposób” jest kluczem naszego problemu. Czytelnik zniecierpliwił się pewnie czekając, kiedy też wreszcie przejdziemy do właściwego tematu — fantazji naukowych. W rzeczywistości wciąż o nich jest mowa. Zaraz się to wyjaśni. Na przykładzie Rusha widzieliśmy, że naukowcy mówiąc o tym, co może nastąpić, trzymają się prawie wyłącznie problemów technologicznych, a przy tym i te uwagi opatrują szeregiem warunków i zastrzeżeń. W rezultacie na podstawie ich słów nie można się zorientować, jak w przyszłości będzie wyglądał świat. Nie dziwmy się jednak ich oględnej postawie. Nauka z samej swojej natury idzie krok za krokiem. Uczony nie może przeskoczyć choćby jednego ogniwa, gdyż podważyłby pewność wszystkich następnych. Wyobraźnią musi się posługiwać, ale tylko przy stawianiu hipotez. I tylko w tej fazie wolno mu dopuszczać możliwość błędu. Oczywiście, uczeni mylą się nieraz także i w innych fazach. Lecz jest to skutek ułomności naszego umysłu, który za jednym zamachem nigdy nie może ogarnąć wszystkiego. Z daleka obraz jest zamazany, z bliska — cząstkowy. Umysł dawno przestał polegać na zmysłach. Ale w miarę doskonalenia narzędzi i związanych z tym postępów wiedzy teoretycznej kres dociekań oddala się zamiast przybliżać, a ilość niewiadomych i zawiłość każdej bezustannie rośnie. A w tym samym stosunku rośnie trudność i ryzyko naukowego przewidywania. Ale ktoś musi to ryzyko podjąć, gdyż zwłaszcza od chwili zastosowania w praktyce energii atomowe] człowiek coraz natarczywiej chce wiedzieć, co go czeka. Powściągliwość uczonych wyręczyła fantastyka naukowa. Z pewnością nieraz myliła się, podobnie zresztą jak wiedza ścisła czy ekonomia. Ale jej wyniki nie były chyba tak błahe, skoro świetny uczony, Bertrand Russell, pisał niedawno, że więcej prawdy zawiera fikcja, fantastyka naukowa, uważana za wytwór fantazji dla rozrywki młodzieży, niż prace poważne, które rzekomo podają fakty”. Czy Russell ma racją, najlepiej oceni czytelnik. I tylko dla ułatwienia oceny rozważmy jeszcze pokrótce w świetle wszystkich dotychczasowych uwag zebrane tu opowiadania. Będzie to zarazem próba wyjaśnienia doboru i układu. Za punkt wyjścia przyjęliśmy początek XX wieku, kiedy człowiek dowiedział się o istnieniu energii atomowej, a mniej więcej w tym samym czasie dokonał pierwszego lotu maszyną cięższą od powietrza i wyposażoną w silnik. Rzecz działa się tak niedawno, że do dziś żyją świadkowie doświadczenia. Nam jednak nie tylko próba braci Wrightów, ale i słynny transatlantycki przelot Lindbergha wydaje się jakąś epoką zamierzchłą, dalszą od nas niż bliska — jak sądzimy — wyprawa z ludzką załogą na Księżyc. Dla porównania, obok badań przestworzy nad ziemią, daliśmy obraz ekspedycji podwodnej. W swoim czasie podjęcie każdego z tych trzech eksperymentów wymagało sporej dawki fantazji. Obecnie widzimy w opisach już tylko ścisłą relację z prostych i niewątpliwych faktów. Tak zmienia się kąt patrzenia. Druga część zbiorku ma za tło chwilę bieżącą i dotyczy spraw, które albo zdarzyły się, albo też mogły zdarzyć. Granica trochę jest zamazana, jednak czytelnik ustali ją bez trudu. Na marginesie pierwszych opowiadań o charakterze zdecydowanej fantastyki może zechce przypomnieć sobie okoliczności pozostania inteligencji ludzkiej. Wyniosła nas ona ponad przyrodę, ale rozwinęła się kosztem instynktu, co może mieć pewne strony ujemne („Impuls”). Kształtowała się przy tym tak jednostronnie, że nasuwają się czasem wątpliwości, czy nie działały tu jakieś inne jeszcze czynniki prócz ewolucji („Siewcy niezgody”). Więcej nie powiemy, po prostu by nie psuć efektu. Fantastyka naukowa, czyli „science fiction” (powieści naukowe), jak ją nazywają w Ameryce, gdzie najbujniej się rozkrzewiła, ma zwykle szkielet podobny do konstrukcji powieści kryminalnych, a mówiąc jeszcze szerzej — powieści „z zawieszeniem”. Toteż udzielanie szczegółowych informacji z góry byłoby równoznaczne ze zdradzeniem klucza. Zaznaczmy więc tylko, że rozważanie Zagadnień (i zagadek) psychologii społecznej stanowi w „science jiction” element nowy i świadczy o jej zdolności szybkiego reagowania na wszystko, co się wiąże z wyjaśnieniem naszych przyszłych losów. Zaczęła od problematyki czysto technologicznej. Ale sięgnęła do psychologii, skoro tylko się okazało, że przyszłość człowieka zależy w równej co najmniej mierze od jego postawy psychicznej, jak od wynalazków. Na marginesie tej części zwróćmy jeszcze uwagą na pewien nader znamienny szczegół. Trzy pierwsze opowieści dotyczą faktów, które zdarzyły się bardzo niedawno — w epoce powojennej, czyli zupełnie ostatnio — a opisane zostały nie dalej jak przed paru laty. Są to więc niewątpliwie zdarzenia nam współczesne, dzisiejsze. Lecz równie niewątpliwie należą one już także i do historii. W takim zawrotnym tempie pędzi obecnie technika. Część trzecia porusza się już wyłącznie w świecie fantazji usiłującej rozświetlić przede wszystkim przyszłość. Ponieważ wiadomo, że we wszechświecie na setkach tysięcy planet istnieją warunki do powstania wyższych form życia, uznajemy nieomal za pewnik, że takie formy powstały, a niektóre przynajmniej są znacznie dalej zapewne posunięte od nas. „Nie widzę żadnych powodów — mówi znakomity matematyk współczesny Whitehead — by wykluczać możliwość, że powietrze nad nami oraz przestrzeń powyżej zamieszkują inteligencje, istoty, czy inne formy życia tak niepojęte dla nas jak my dla owadów”. Wniosek stąd prosty: prędzej czy później człowiek z nimi się zetknie. Przypuszczalnie najpierw zawitają do nas przedstawiciele obcych, wyższych od naszej ras. Właściwie należy się dziwić, że nie przybyli już dawno na Ziemię, skoro my sami szykujemy się do międzyplanetarnych wędrówek. A może byli, ale warunki zastali niesprzyające? Może nawet gdzieś zostawili znak swej bytności („Wewnątrz piramidy”)? W każdym razie przyszłe spotkania obfitować będą w ogromne niespodzianki. Jedne mogą dać wynik obustronnie pomyślny, choć wygórowane ambicje człowieka mogą czasem dotkliwie ucierpieć („Kryzys”). Inne mogą się skończyć tragicznie — dla obcych („Telewizja nie kłamie”) tub dla nas — bo wszystkiego nie da się, jak wiemy, przewidzieć („Pikaioki”). Kto wie przy tym, czy nasze wyjście na areną wszechświata nie pociągnie za sobą nowej serii wojen — tym razem galaktycznych? Jeśli na innych globach mieszkają istoty choć trochę do człowieka podobne, taka ewentualność jest nawet wysoce możliwa. Tylko przebieg tych walk będzie chyba zupełnie różny od ziemskich konfliktów. A może właśnie okaże się zbliżony, może właśnie w tym jednym „obcy” okażą się do nas podobni? Fantastyka naukowa sięga często do wojennej tematyki. A użytek robi z niej wieloraki— od makabrycznych wizji do zjadliwej satyry („Wyzwolenie Ziemi”). Obraz byłby niepełny, gdyby nie ukazywał człowieka w przestworzach kosmosu. Warunki na Księżycu, Marsie czy Wenus, przy całej swojej dziwności, są jednakże znane. Ale na planetach, krążących wokół jakichś dalekich gwiazd warunki mogą okazać się jeszcze osobliwsze. A przecież człowiek i tam kiedyś może się dostać. Przystosowanie z pewnością nie będzie wówczas łatwe („Zwariowana planeta”). Na początku tej części mamy nowele odmiennego rodzaju. Wspomnieliśmy poprzednio, ze wystarczyłaby nieznaczna zmiana warunków rozwojowych, aby umysł ludzki, a nawet cały organizm ukształtował się w sposób zupełnie odmienny. Opowiadanie „Moje potrójne ja” ilustruje ten fakt naukowy w sposób bardzo plastyczny, a zabarwiony pogodnym humorem. Wreszcie, „Dumny robot” jest satyrą na samą „science fiction”, szczególnie dawnego typu, kiedy jej przedmiotem były wyłącznie czysto technologiczne odkrycia i wynalazki. Tu dotykamy sprawy, która jest punktem węzłowym, a także krytycznym całej naukowej fantastyki. Stanowi przy tym, być może, punkt krytyczny dla czegoś bez porównania bardziej doniosłego. Nie jest bowiem rzeczą przypadku fakt, że „science fiction” obraca się w kręgu techniki czy nauk przyrodniczych, a w sferę np. psychologii sięga rzadko i bardzo nieśmiało Jej twórczość umie odważnie wybiegać naprzód, potrafi — jak twierdzi Russell — wskazywać drogi rozwoju wiedzy nawet i wtedy, gdy zapędza się aż w niezbadane regiony. Lecz pod jednym kardynalnym warunkiem: dla skutecznego startu musi mieć mocne naukowe podłoże. Sztuczny księżyc zdoła pokonać grawitację ziemską, a nawet oderwać się całkowicie od Ziemi, ale wówczas jedynie, gdy wyrzutnia zbudowana jest nienagannie. Dla fantastyki naukowej wyrzutnią jest nauka. Nienaganna i nowoczesna w zakresie wiedzy ścisłej, a przestarzała, niczym katapulta to epoce instalacji elektronowych, i daleka od wszelkiej precyzji w zakresie wiedzy o psychice ludzkiej. Tak więc słabość fantastyki naukowej ma ogromną wymową, gdyż płynie ze słabości samej nauki. Wniosek taki znajduje potwierdzenie ze strony chłodnych, i precyzyjnych w myśleniu przyrodników. „Człowiek — mówi znakomity biolog, Julian Huxley — pozwala umysłowi swojemu trwać na poziomie niemowlęcia. Nawet najbardziej rozwinięty mózg ogarnia drobną zaledwie cząstkę swych możliwości. Żyje jak poczwarka w oprzędzie, nieświadom tego, że gdyby tylko zechciał, wyłoniłby się z zamknięcia uskrzydlony.” Gdyby tylko zechciał?… Słynny uczony mówi to, oczywiście, w przenośni. W rzeczywistości zagadnienie jest ogromnie trudne. Tak trudne jak przeskok od wiedzy teoretycznej do praktycznego uświadomienia sobie i przyswojenia jakiejś prawdy. Weźmy dla przykładu tak istotne pojęcie jak pojęcie wymiaru. Do niedawna zdawało się nader proste: ruch punktu tworzy linię, ruch linii — płaszczyznę, ruch płaszczyzny — bryłą. Teraz wiemy — przynajmniej teoretycznie — o istnieniu czwartego wymiaru, którym jest czas. W praktyce jednak nie wyszliśmy poza bryłę i nie potrafimy inaczej wyobrażać sobie przestrzeni. Stąd czwarty wymiar stał się poniekąd symbolem rzeczy nieosiągalnych… na razie. Na razie — gdyż to, co w tej chwili jest przedmiotem wzlotów czystej wyobraźni, jutro może okazać się faktem naukowo stwierdzonym. Ale do tego potrzebny jest bardziej równomierny niż dotąd rozwój badań nad umysłem ludzkim. Stąd coraz żywsze zainteresowanie powieści fantastycznych dziedziną nauk badaniom tym poświęconą: biochemią, biofizjologią, psychofizjologią, psychologią, psychiatrią, a nawet takimi, dla których dziś jeszcze nie mamy nazw. Wysiłek ich wszystkich zmierza do poznania tego, co dotąd było niepoznawalne. Czyli, mówiąc językiem „science fiction”, zmierza w stroną czwartego wymiaru. Fantastyka naukowa jest skromną przybudówką wielkiego gmachu literatury. Ale ukazuje nam prawdą niepomiernej wagi: przyszłość nasza i świata zależeć może od tego, czy i jak prędko, w badaniach nad umysłem, nad psychiką człowieka, nastąpi odkrycie równe rozszczepieniu atomu. Julian Stawiński I WCZORAJ Orwille Wright ZWYCIĘSTWO POD KITTY HAWK Siedząc lot ptaków człowiek od dawna doszedł do wniosku, że maszyna cięższa od powietrza może się w powietrzu utrzymać pod warunkiem wyposażenia jej w silnik — odpowiednik mięśni poruszających skrzydłami ptaka. Ale jeszcze 55 lat temu była to tylko teoria. Praktyczne rozwiązanie znaleźli dwaj amerykańscy mechanicy rowerowi, bracia Orville i Wilbur Wright. W grudniu 1903 r., w miejscowości Kitty Hawk nad Atlantykiem, dokonali oni pomyślnych prób z samolotem własnej konstrukcji, bardzo prymitywnym i niewygodnym, ale wyposażonym w silnik benzynowy. Utrzymali się na nim w powietrzu: pierwszego dnia przez 12 sekund i następnego dnia przez 59 sekund. Sami też opisali przebieg tych doświadczeń. Stanąłem przy jednym ze skrzydeł chcąc pomóc w utrzymaniu równowagi maszyny na rozbiegu. Ale gdy odczepiono drut, aparat ruszył tak szybko, że mogłem mu nadążać ledwo kilka kroków. Maszyna przebiegła 35 do 40 stóp* i uniosła się w górę. Ale brat pozwolił jej zbytnio się przechylić. Na wysokości kilku stóp znieruchomiała, a potem opadła na ziemię, poniżej wzgórza, zakreśliwszy łuk długości stu pięciu stóp. Mój stoper wykazał, że była w powietrzu dokładnie 3? sekundy. Przy lądowaniu lewe skrzydło pierwsze dotknęło ziemi. Maszyna przekoziołkowała, zaryła się w piasek hamulcami i jeden z nich złamała. Różne inne części też się połamały, ale w sumie szkoda nie wyglądała poważnie. Jakkolwiek próba nie wykazała, czy siła motoru była wystarczająca dla utrzymania maszyny w powietrzu, gdyż lądowanie nastąpiło wiele stóp poniżej miejsca startu, eksperyment dowiódł jednak słuszności i praktyczności obranej metody. W sumie więc byliśmy bardzo zadowoleni. Naprawy zajęły nam dwa dni i maszyna była znów gotowa po południu 16 grudnia. Wyprowadziliśmy ją z hangaru i dokonywaliśmy ostatecznej kontroli, gdy nadszedł jakiś nieznajomy. Przyjrzawszy się chwilę aparatowi zapytał, co to jest. Gdyśmy odpowiedzieli, że jest to maszyna do latania, spytał, czy myślimy w niej latać. Odrzekliśmy, że tak, skoro tylko wiatr będzie odpowiedni. Tamten przyglądał się jeszcze przez kilka minut, a potem, chcąc być uprzejmy, powiedział, że istotnie będzie to pewnie latać przy „odpowiednim wietrze”. Bardzo nas tym ubawił, gdyż mówiąc o „odpowiednim wietrze” miał niewątpliwie na myśli niedawny sztorm, podczas którego szybkość wiatru dochodziła do 120 km/godz. W nocy dął silny i zimny północny wiatr. Kiedy wstaliśmy rankiem siedemnastego, kałuże wody, powstałe w czasie ostatnich deszczów, pokryte były lodem. Prędkość wiatru wynosiła 10 do 12 metrów na sekundę (22 do 27 mil* na godzinę). Liczyliśmy, że powinien niedługo przycichnąć, i kilka godzin przeczekaliśmy w domu. Gdy jednak o dziesiątej wiatr był równie porywisty jak przedtem, postanowiliśmy wyprowadzić maszynę i spróbować lotu. Wywiesiliśmy sygnał dla obsługi Stacji Ratunkowej. Sądziliśmy, że maszyna, ustawiona pod wiatr, bez trudu poderwie się w górę na równym terenie przyobozowym. Docenialiśmy trudność lotu przy takiej prędkości wiatru, liczyliśmy jednak, że w zamian za wzmożone niebezpieczeństwo nastąpi wolniejsze lądowanie. Urządziliśmy rozbieg na równym kawałku terenu, mniej więcej sto stóp na zachód od nowego hangaru. Trudno było pracować na wściekle zimnym wietrze i musieliśmy często wracać dla rozgrzewki do izby mieszkalnej, gdzie stał znakomity piecyk zaimprowizowany z dużej puszki karbidu. Nim wszystko było gotowe, zjawili się J. T. Daniels, W. S. Dough i A. D. Etheridge ze Stacji Ratunkowej „Zabij Diabła” a wraz z nimi W. C. Brinkley z Manteo i Johnny Moore, chłopak z oberży „Pod Głową Źrebaka”. Mieliśmy ręczny anemometr Richarda, którym mierzyliśmy prędkość wiatru. Pomiary bezpośrednio przed pierwszą próbą lotu wykazały prędkość 11 do 12 metrów na sekundę, czyli 24 do 27 mil na godzinę. Pomiary przed ostatnim lotem wykazały 9 do 10 metrów na sekundę, a wreszcie tuż po locie mieliśmy nieco ponad 8 metrów. Dane Państwowego Biura Meteorologicznego w Kitty Hawk podawały prędkość wiatru w godzinach między 1030 a 12, czyli w porze czterech prób lotu, przeciętnie 12 m/sek podczas pierwszego lotu i 11 m/sek w chwili ostatniego. Przy całej mojej wiedzy i umiejętności, nabytych w tysięcznych próbach ostatnich dziesięciu lat, nie myślałbym dziś ryzykować przy takim wietrze mego pierwszego lotu na nowej maszynie, choćbym nawet wiedział, że maszyna była pewna i już wypróbowana. Po tylu latach doświadczeń myślę ze zdumieniem o naszym zuchwalstwie w podejmowaniu prób lotu na nowej i nie wypróbowanej maszynie, w takich okolicznościach. Jednakże zaufanie do naszych obliczeń i konstrukcji pierwszej maszyny, opartej na danych tablicy ciśnień powietrza uzyskanych po wielomiesięcznej dociekliwej pracy w laboratorium, a także wiara w nasz system kontrolny, osiągnięty po trzech latach doświadczeń w zakresie równowagi szybowców w powietrzu — wszystko to upewniło nas, że maszyna zdolna jest unieść się i utrzymać w powietrzu i że przy niewielkiej praktyce można na niej latać. Ponieważ Wilbur dokonał już nieudanej próby czternastego bm., obecnie kolej pierwszej próby wypadła na mnie. Zapuściłem motor, aby się rozgrzał, i po kilku minutach odczepiłem drut przytrzymujący maszynę, która ruszyła naprzód pod wiatr. Wilbur biegł z boku, przytrzymując dla równowagi skrzydło. W przeciwieństwie do poprzedniego dnia, kiedy była cisza, maszyna przy prędkości wiatru 12 m/sek ruszyła bardzo powoli. Wilbur mógł za nią nadążyć aż do momentu, gdy przejechawszy 40 stóp, oderwała się od ziemi. Jeden z ratowników zrobił zdjęcie w chwili, kiedy maszyna uniosła się na wysokość około dwóch stóp. Jej powolny ruch łatwo zauważyć na zdjęciu z postawy Wilbura: nadążał bez żadnego wysiłku. Kurs lotu, w górę i w dół, był szalenie zmienny, po części z powodu niejednolitości powietrza, a po części dla braku doświadczenia w kierowaniu maszyną. Posługiwanie się przednim sterem było trudne, ponieważ był ustawiony zbyt blisko środka. Wskutek tego po naciśnięciu obracał się sam i w rezultacie odchylał się zbytnio to w jedną, to w drugą stronę, tak że maszyna wznosiła się nagle do wysokości około 10 stóp, by potem równie gwałtownie opaść ku ziemi. Lot zakończył się takim nagłym spadkiem w odległości nieco ponad 100 stóp od końca rozbiegu, a nieco ponad 120 od punktu wzniesienia się w powietrze. Ponieważ prędkość wiatru wynosiła ponad 35 stóp na sekundę, a szybkość maszyny nad ziemią i przeciw wiatrowi — 10 stóp na sekundę, szybkość jej w stosunku do powietrza uznać można za ponad 45 stóp na sekundę, długość zaś lotu za odpowiadającą lotowi na 540 stóp w powietrzu nieruchomym. Lot trwał wszystkiego 12 sekund, jednakże po raz pierwszy w dziejach świata maszyna niosąca człowieka uniosła się własną siłą w powietrze, dokonała przelotu bez zanikającej szybkości i wreszcie wylądowała » w punkcie nie niższym od punktu startu. Z pomocą naszych gości przeciągnęliśmy aparat z powrotem do rozbiegu i przygotowaliśmy się do nowego lotu. Wiatr jednak przemroził nas tak gruntownie, że przed nową próbą udaliśmy się wszyscy do hangaru, aby się rozgrzać. Johnny Moore zobaczył pod stołem skrzynię pełną jaj i zapytał jednego z ratowników, skąd tyle ich wzięliśmy. Ludność okoliczna żyje tylko rybami złowionymi w czasie krótkiego okresu połowów, więc ich zapasy innych artykułów żywności są bardzo ograniczone. Chłopak pewnie nigdy w życiu nie widział tylu jaj naraz. Zagadnięty spytał żartobliwie chłopca, czy nie spostrzegł kurczaka, który biegał w pobliżu hangaru. — To ta mała kurka składa dziennie po dziesięć jaj! Moore, który widział przed chwilą, jak spora, ciężka maszyna uniosła się w powietrze i latała, co w owych czasach uważano za równie niewiarogodne jak perpetuum mobile, gotów był uwierzyć we wszystko. Mimo to wybiegł, przyjrzał się cudownej kurce i wrócił z uwagą, że „wygląda na zwyczajnego kurczaka”. Dwadzieścia po jedenastej Wilbur przystąpił do następnego lotu. Kurs tego lotu, podobnie jak pierwszego, szedł ciągle w górę i w dół. Szybkość nad ziemią okazała1 się nieco większa, gdyż wiatr trochę osłabł. Czas trwania wynosił niecałą sekundę dłużej, lecz odległość była o siedemdziesiąt pięć stóp większa. W dwadzieścia minut później rozpoczął się trzeci lot. Był bardziej wyrównany niż pierwszy, przed godziną. Posuwałem się wcale ładnie, gdy nagły podmuch wiatru z prawej strony uniósł maszynę na 12–14 stóp w górę i przechylił ją na bok w niepokojący sposób, po czym gwałtownie spychał ją w lewo. Próbowałem odzyskać równowagę i wyrównać skrzydła, a równocześnie skierowałem maszynę w dół, chcąc jak najprędzej lądować. Ster poprzeczny działał skuteczniej, niż sobie wyobrażałem, i zanim dotknąłem ziemi, prawe skrzydło znalazło się niżej lewego i pierwsze uderzyło o ziemię. Czas lotu wynosił 15 sek., a długość — ponad 200 stóp. Wilbur rozpoczął czwarty i ostatni lot punktualnie o dwunastej. Pierwszych paręset stóp wichrował w górę i na dół, jak przedtem, ale zanim przeleciał 300 stóp, maszyna zaczęła iść równo. Dalszy kurs biegł po linii bardzo mało falistej. Jednakże po przejściu około 800 stóp maszyna znowu zaczęła rzucać i przy którymś spadku uderzyła o ziemię. Przebyta odległość wynosiła 852 stopy, czas trwania lotu — 59 sekund. Rama podtrzymująca ster przedni była strzaskana, ale główne części maszyny wyszły bez szwanku. Sądziliśmy więc, że za dzień czy dwa będziemy znów mogli latać. Gdy tak staliśmy omawiając ostatni lot, gwałtowny podmuch wiatru uderzył nagle w maszynę i zaczął ją przewracać. Wszyscy skoczyliśmy na ratunek. Wilbur, który stał najdalej, chwycił ją z przodu, Daniels i ja staraliśmy się przytrzymywać ją od tyłu. Wszystkie nasze wysiłki spełzły na niczym. Maszyna raz po raz się przewracała. Danielsa, który nie puszczał, pociągnęła tak mocno, że na skutek podrzutu znalazł się w środku. Na szczęście nie uległ większym obrażeniom, tylko posiniaczył się mocno, uderzając o motor, łańcuchy i przekładnie. Natomiast dla maszyny wypadek miał opłakane skutki: motor uszkodzony, a szkielet i ożebrowanie doszczętnie połamane. O nowych lotach w tym roku nie mogło nawet być mowy. Charles A. Lindbergh PRZELOT NOWY JORK–PARYŻ We wczesnych godzinach dnia 20 maja 1927 roku Charles Augustus Lindbergh wystartował z nowojorskiego lotniska Rooseuelt Field do samotnego lotu, który miał się stać po wszystkie czasy najsławniejszym bodaj wyczynem lotniczym. Dziś jeszcze sukces Lindbergha można zaliczyć do najwybitniejszych osiągnięć w dziejach lotnictwa. Samotny pilot przebył trasę Nowy Jork, Nowa Funlandia, Irlandia, Anglia, lądując w końcu na swym aparacie „The Spirit of St. Louis” następnego dnia w Paryżu i pokonując w ciągu 331/2 godziny odległość około 3 600 mil, czyli blisko 5 800 km. Ten skok w przestrzeń na samolocie, który w utartych mniemaniach ludzkich jest synonimem kruchości, był wyzwaniem człowieka, rzuconym oceanowi, żywiołom, codziennym pojęciom o czasie. Po swojej stronie miał Lindbergh młodość (urodził się w roku 1902), odwagę, a nade wszystko — doświadczenie lotnicze. Opublikował on ostatnio wyczerpujące sprawozdanie z przelotu, nic jednakże pod względem szczerości, prostoty i bezpośredniości nie dorówna pisanej w roku 1927 relacji, którą tu podajemy. W Nowym Jorku sprawdziliśmy raz jeszcze samolot, silniki i przyrządy, co wymagało kilku krótkich lotów nad lotniskiem. Gdy już samolot został kompletnie skontrolowany i był gotów do lotu transatlantyckiego, komunikat o stanie pogody oznajmił, że na całej długości wybrzeża, nad Nową Szkocją i Nową Fundlandią, panuje gęsta mgła i że ponadto nad Atlantykiem Północnym zanotowano obszar burzowy. Wczesnym rankiem dnia 19 maja padał nieduży deszcz i niebo było zasnute chmurami. Prognoza pogody ze stacji lądowych i okrętów transoceanicznych brzmiała niepomyślnie, nie było więc widoków na wystartowanie do Paryża co najmniej w ciągu najbliższych kilku dni. Rankiem odwiedziłem Zakłady Wrighta w Paterson, wieczorem zaś wybierałem się do teatru w Nowym Jorku. Naraz około szóstej otrzymałem specjalny komunikat nowojorskiego Instytutu Meteorologicznego. Okazało się, że nad całym Atlantykiem Północnym panuje obszar wysokiego ciśnienia, ustępuje natomiast niż, notowany poprzednio nad Nową Szkocją i Nową Fundlandią. Było oczywiste, że w najbliższych dniach niepodobna mieć lepszych widoków na rozpogodzenie się. Pominąwszy jakieś miejscowe burze na wybrzeżu Europy, zanosiło się na pogodę nad całym Atlantykiem Północnym. Właśnie minęła pełnia księżyca, procent dni mglistych nad Nową Fundlandią wzrastał, dalsze więc odkładanie lotu nie miało sensu. Ruszyliśmy z pośpiechem na Curtiss Field, aby poczynić przygotowania do instalacji barografu oraz dopilnować obsługi i kontroli samolotu. Na własną rękę postanowiliśmy częściowo napełnić paliwem zbiorniki jeszcze w hangarze, a potem dopiero przyholować z pomocą ciężarówki samolot na Roosevelt Field, przylegające do Curtiss Field od wschodu. Tam na miejscu chcieliśmy doprowadzić ostatecznie samolot do porządku. Powierzywszy w końcu aparat obsłudze naziemnej, udałem się do hotelu, by przespać się choćby dwie, trzy godziny. Okazało się jednak, że i w hotelu mam do załatwienia kilka drobnych spraw, toteż tej nocy ani na chwilę nie zmrużyłem oka. O pierwszym brzasku wróciłem na lotnisko. Padał nieduży deszcz, który ustał dopiero o świcie. W rezultacie samolot znalazł się na Roosevelt Field znacznie później, niż planowaliśmy, i wobec tego zamiast wczesnym rankiem, wystartowałem dopiero o ósmej. Jakkolwiek deszcz przestał padać, to jednak niebo było zachmurzone i od czasu do czasu zaczynało kropić na nowo. Po przymocowaniu liną ogona samolotu do ciężarówki otoczyła go eskorta policji na motocyklach i zaczęło się powolne holowanie z Curtiss na Roosevelt Field. Aparat umieszczono na zachodnim krańcu lotniska w kierunku ścieżek startowych, biegnących z zachodu na wschód, po czym zabrano się do uzupełnienia paliwa w zbiornikach. O godzinie 740 uruchomiono silnik, a o 752 wystartowałem do Paryża. Deszcz w nocy sprawił, że lotnisko nieco rozmokło, przez co obciążony znacznym ładunkiem samolot nabierał szybkości bardzo powoli. Przejechawszy wszakże połowę ścieżki startowej, nabrałem pewności, że uda mi się w końcu pokonać przeszkody. Przeleciałem na wysokości około pięciu metrów nad jakimś ciągnikiem, nieco wyżej nad linią telefoniczną, i wciąż jeszcze dysponowałem przyzwoitą rezerwą szybkości. Jestem przekonany, że z twardego lotniska mogłem wystartować zabierając z sobą jakie dwieście kilogramów dodatkowego ładunku. Skręciłem nieco w prawo, by wyminąć kilka wysokich drzew na wysokim pagórku tuż przede mną, ale już po przebyciu kilkuset metrów osiągnięta wysokość wystarczyła, aby ominąć każdą przeszkodę, zmniejszyłem więc obroty do 1750. Kierując się od początku wyłącznie kompasem, dotarłem wnet do Long Island Sound i tam dopiero zawrócił eskortujący mnie Curtiss Oriole z fotografem na pokładzie. Mgiełka poranna znikła niebawem i od cypla Cape Cod do południowej części Nowej Szkocji pięknej pogodzie towarzyszyła doskonała widoczność. Leciałem teraz bardzo nisko, chwilami nie wyżej niż trzy metry nad drzewami i wodą. Pięćsetkilometrowy szlak wodny między Cape Cod a Nową Szkocją przeleciałem w polu widzenia licznych statków rybackich. Dopiero nad północną częścią Nowej Szkocji trafiłem na szereg obszarów burzowych i kilka razy leciałem wśród ulewnego deszczu. Zbliżając się do północnego wybrzeża, dostrzegłem śnieg pokrywający wielkimi płatami ziemię, całe zaś wybrzeże w kierunku wschodnim zasnuła jak okiem sięgnąć gęsta mgła. Na przestrzeni wielu mil między Nową Szkocją a Nową Fundlandią ocean pokrywała kra, w miarę jednak zbliżania się do wybrzeża było jej coraz mniej, aż wreszcie ujrzałem kilka okrętów na wolnej od kry wodzie. Wziąłem kierunek na miasto St Johns*, położone na południe od szlaku Nowy Jork — Paryż, aby w wypadku, gdybym musiał wodować na Atlantyku Północnym, nie było wątpliwości, że leciałem przez Nową Fundlandię. Minąwszy St Johns, ujrzałem liczne góry lodowe, okrętów jednak ani śladu — z wyjątkiem płynących przy wybrzeżu. O 815 ściemniło się i nad morzem powstała rzadka, ścieląca się tuż nad wodą mgła, przez którą ze zdumiewającą wyrazistością rysowały się kontury białych gór lodowych. Mgła gęstniała i podnosiła się coraz wyżej, aż w końcu po dwu godzinach ślizgałem się niemal po chmurach burzowych na wysokości około trzech tysięcy metrów. Ale nawet na tak znacznej wysokości otaczał mnie tuman tak gęsty, że widziałem gwiazdy tylko bezpośrednio nad sobą. Księżyc nie świecił i było bardzo ciemno. Niektóre chmury burzowe górowały nade mną o dobre tysiąc albo i więcej metrów, gdy więc w pewnej chwili musiałem przedrzeć się przez jakieś większe chmurzysko, na samolocie począł osiadać szron. Musiałem zawrócić, by znaleźć się z powrotem w wolnej od obłoków, przejrzystej przestrzeni. Odtąd, gdy nie mogłem wznieść się ponad napotkaną chmurę, wolałem ominąć ją, nadkładając nieco drogi. Po dwu godzinach zupełnych mroków ukazał się księżyc i lot stał się od razu znacznie mniej kłopotliwy. Świtać zaczęło około godziny 1 czasu nowojorskiego i niebawem ociepliło się o tyle, że nie było już mowy o osiadaniu szronu. Po wschodzie słońca coraz więcej pojawiało się przerw w chmurach, choć niektóre z nich były wciąż wysoko nade mną, raz po raz więc musiałem przedzierać się przez nie, polegając jedynie na przyrządach. Im wyżej było słońce, tym więcej powstawało dziur w gęstej dotąd mgle. Przez jedną z nich wypatrzyłem wodę, zniżyłem się więc lecąc nad falami na wysokości co najwyżej trzydziestu metrów. Z północo–zachodu wiał silny wiatr i powierzchnia oceanu najeżona była białymi grzbietami piany. Po kilku milach lotu pułap chmur zniżył się do zera, wskutek czego przez jakieś dwie godziny leciałem „na ślepo” wśród mgły na wysokości około 450 metrów. Po pewnym czasie mgła rozeszła się nieco i znowu było widać wodę. Mimo to jeszcze kilka razy jedynym drogowskazem były przyrządy, aż wreszcie z mgły pozostały strzępy przybierające najprzeróżniejsze kształty. Przeważnie były to zarysy wybrzeży porośniętych drzewami, których kontury nad widnokręgiem widziałem zupełnie wyraźnie. Owe miraże wydawały się tak naturalne, że gdybym nie wiedział, iż lecę nad środkiem Atlantyku i że na trasie lotu nie ma skrawka lądu, uwierzyłbym w realność tych urojonych wysp. Ledwie mgła znikła, zniżyłem się tuż nad powierzchnię wody, lecąc chwilami na wysokości trzech metrów i rzadko wznosząc się do dwudziestu. Bezpośrednio nad ziemią lub wodą tworzy się niejako poduszka powietrzna, po której samolot ślizga się z łatwością. Na wysokościach większych trafia się w locie na znacznie większe opory, toteż starałem się wyzyskać tę okoliczność, całymi godzinami sunąc niemal po wodzie. Poza tym tuż nad wodą łatwiej było określić kierunek i przybliżoną szybkość wiatru. W ciągu całego przelotu wiatr był dość silny, by tworzyć na falach białe grzebienie piany. Porywy wiatru zdmuchiwały te grzebienie, przez co orientowałem się stale co do jego kierunku i przybliżonej szybkości. W każdym razie piana na falach trzymała się tak długo, iż wiedziałem mniej więcej, jaki jest wpływ wiatru na przelot. W ciągu całego dnia widziałem jedynie znaczniejszą liczbę delfinów i kilka ptaków, okrętu jednak żadnego, ale dowiedziałem się potem, że dwa różne statki sygnalizowały mój przelot. Zwiastunem zbliżania się do wybrzeży Europy była mała łódź rybacka, którą dostrzegłem z odległości kilku mil, nieco na południe od mojej trasy. Łodzi tych było kilka w odległości paru mil jedna od drugiej. Na pierwszej z nich nie dostrzegłem śladu życia. Dopiero zatoczywszy koło nad drugą, ujrzałem głowę człowieka, który wychylił się przez okno kabiny. Nawiązałem krótkie rozmowy z ludźmi na lądzie, lecąc nisko z wyłączonym silnikiem i wykrzykując pytania, na które odpowiadano mi sygnałami. Zacząłem od pierwszego rybaka, chcąc, aby wskazał mi, w jakim kierunku jest najbliższy ląd. Ledwie zdecydowałem się na to, a już zdałem sobie sprawę z beznadziejności wysiłku. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa rybak nie mówił po angielsku, gdyby zaś nawet mówił, ze zdumienia nie zdobyłby się z pewnością na odpowiedź. Mimo to począłem krążyć nad łodzią i zamknąwszy dopływ gazu — przeleciałem tuż nad rybakiem krzycząc: — Którędy lecieć na Irlandię? Oczywiście próba nie udała się, leciałem więc dalej swoją trasą. Po upływie niespełna godziny na północo–wschodzie ukazała się poszarpana, pagórkowata linia wybrzeża. W chwili gdy ją dostrzegłem, samolot był na wysokości nie więcej niż 60 metrów. Zarysy wybrzeża były wyraźne, odległość nie przekraczała piętnastu do dwudziestu kilometrów. Lekka mgiełka wraz z lokalnymi obszarami burzowymi sprawiła, że nie wypatrzyłem lądu z większej odległości. Linia brzegowa zbliżała się od północy, skręcając w kierunku wschodnim. Nie miałem prawie wątpliwości, że jest to południowo–zachodni kraniec Irlandii, aby się jednak upewnić, skierowałem samolot ku najbliższemu punktowi wybrzeża. Stwierdziłem, że jestem nad cyplem Cape Valentia i Zatoką Dingle, po czym kontynuowałem lot według kompasu. Przeleciawszy przez Irlandię, minąłem w dalszej drodze kilka statków i odtąd stale miałem jakiś okręt w polu widzenia. Upłynęło nieco ponad dwie godziny, a ukazały się wybrzeża Anglii. Trasa mojego lotu biegła nad Anglią Południową, na południe od Plymouth, a potem przecinała kanał La Manche w kierunku na Cherbourg. W przeciwieństwie do farm amerykańskich gospodarstwa wiejskie w Anglii wyglądają z góry bardzo malowniczo. Wydają się niezwykle małe, a zarazem zgrabne i schludne wśród ogrodzeń z kamienia i żywopłotów. Nad Anglią, Kanałem i Cherbourgiem leciałem na wysokości 450 metrów. Tę część Europy mogłem obejrzeć dokładniej niż którykolwiek jej stały mieszkaniec. Widoczność była dobra i okolica rozpościerała się w promieniu wielu mil jak na dłoni. Ludzie po raz pierwszy lecący samolotem mawiają często, że nikt nie ma pojęcia o wyglądzie rodzinnych stron, dopóki nie zobaczy ich z góry. Rzeczywiście, z samolotu okolica wygląda odmiennie. Tuż za Cherbourgiem słońce zaszło i niebawem widać już było światła sygnałowe na trasie lotu Paryż–Londyn. Pierwsze światła Paryża zobaczyłem przed dziesiątą wieczorem, czyli przed piątą według czasu nowojorskiego, a po paru minutach krążyłem już nad wieżą Eiffla na wysokości około 1 200 metrów. Widać było wyraźnie światła lotniska Le Bourget, wydało mi się jednak, że są jakoś za blisko Paryża. Przekonany byłem dotąd, że lotnisko jest bardziej oddalone od miasta, aby się więc upewnić, czy gdzieś dalej nie ujrzę właściwego Le Bourget, przeleciałem jeszcze cztery–pięć mil w kierunku północno–wschodnim. Wnet jednak zawróciłem, zniżając się spiralą ku światłom. Wtedy dopiero rozpoznałem długi szereg hangarów, stwierdzając przy tym, że ulice zatłoczone są samochodami. Zawróciłem nad lotnisko, zatoczyłem koło i wyl