9150

Szczegóły
Tytuł 9150
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9150 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9150 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9150 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jan Dobraczy�ski Jak drzewa z tajgi Opowiadania Ewa U�miech, kt�ry zobaczy�a na twarzy siedz�cej naprzeciw kobiety, nasun�� jej przypuszczenie, �e musi to by� jaka� dawna znajoma. Zreszt� twarz tamtej nie by�a jej ca�kowicie obca. Te delikatne rysy i ten u�miech majaczy�y gdzie� na dalekim horyzoncie wspomnie� Zofii. Odruchowo odpowiedzia�a skinieniem g�owy i tak�e u�miechem. Ale w my�li szuka�a bezskutecznie: kto to mo�e by�? Sk�d ja j� znam? Oczy kobiety siedz�cej naprzeciwko b�ysn�y. Poruszy�a si� �ywo. Obrzuci�a uwa�nym spojrzeniem innych pasa�er�w tramwaju, a potem pochyli�a si� ku Zofii. Jej du�e, b��kitne oczy, podkre�lone lekkim fioletem, wbrew u�miechowi, kt�ry nie schodzi� z ust kobiety, wydawa�y si� pe�ne smutku. Zofia ci�gle nie mog�a sobie przypomnie�, sk�d j� zna. Pewne twarze spotykanych przygodnie w tramwaju lub na ulicy wywo�uj� wra�enie, �e ich posiadaczy znamy od dawna. Dopiero szczeg�y: kszta�t r�ki, ton g�osu - m�wi� o pomy�ce. Lecz Zofii wydawa�o si�, �e jednak zna t� d�o� o ma�ych paznokciach. Tak�e nieobcy jej by� chyba g�os tamtej, gdy powiedzia�a szeptem: - Nazywam si� Halina Kwiatkowska... Odpowiedzia�a na to przedstawienie si� zmieszanym u�miechem. Nazwisko nie powiedzia�o jej nic. Tramwaj wl�k� si� leniwie, ludzi na ulicach, jak zwykle o tej porze, by�o ma�o. Min�� ich tylko sznur aut piaskowego koloru, na kt�rych siedzieli �o�nierze w mundurach koloru szarozielonej trwogi. - Czy pani teraz wysiada? - us�ysza�a pytanie. Skin�a g�ow�. W�a�ciwie mia�a dojecha� do nast�pnego przystanku, kt�ry znajdowa� si� tu� przed biurem, ale ogarn�a j� ch�� pr�dszego wycofania si� z nieoczekiwanego spotkania. Nie wyja�nione sytuacje budzi�y w niej zawsze niepok�j. Ale kobieta podnios�a si� po�piesznie z �awki. - Ja tak�e wysiadam... - powiedzia�a. Wczesnomarcowe s�o�ce zagl�da�o wstydliwie w w�w�z Z�otej. Dwie kobiety znalaz�y si� na ulicy ze swymi ci�kimi torbami w r�kach. Zofia ani na chwil� nie zapomina�a, �e pod wykupion� na kartki marmolad�, cukierkami i chlebem le�y paczka pism i dzisiejszy komunikat. Zatrzyma�a si�, zdecydowana i�� w innym kierunku ni� jej niespodziewana towarzyszka. - Pani w prawo? - Ja chcia�abym jeszcze chwil� z pani�... - powiedzia�a tamta. - Mo�e p�jdziemy kawa�ek Sosnow�? Albo wejdziemy do cukierni? Niepok�j Zofii wzm�g� si�: pisma, komunikat, nieznajoma - i z tym wszystkim do cukierni. Ma�a cukierenka na rogu wygl�da�a cicho i spokojnie. Z�ota by�a raczej ulic� poczciw�... Ale... B�kn�a: - Bardzo si� spiesz�... Musz� wraca� do biura... U�miech kobiety na chwil� zgas�. Teraz, kiedy go nie by�o, jej smutne oczy harmonizowa�y lepiej z do�em twarzy. Co� wyra�niejszego zarysowa�o si� we wspomnieniach Zofii. Ale sk�d�e znowu? - pomy�la�a pr�dko. Kobieta z�o�y�a r�ce prosz�co: - Tylko na chwil�... Prosz�, prosz� bardzo... Cukierenka by�a pusta; w�a�cicielka kiwa�a si� nad ob�o�on� w szary papier ksi��k�. Bez zainteresowania spojrza�a na wchodz�ce kobiety. Przyj�a zam�wienie na dwie nieprawdziwe herbaty i jakie� domowego wypieku ciasteczka. Siad�a pod oknem zas�oni�tym sznurow� zas�on�. - Pani mnie pozna�a... - zacz�a kobieta. - A to przecie� tak dawno, jak by�y�my w WSH... Obraz stawa� si� wyra�niejszy, niby w miar� pokr�cenia szkie� lornetki. ** Obraz stawa� si� wyra�niejszy, niby w miar� pokr�cania szkie� pomnie�. Wielka, jasna sala czarnych pulpit�w wznosz�cych si� amfiteatralnie stan�a przed oczyma Zofii. Nagle wydobyte - jak z zapomnianej szuflady - twarze przemkn�y przed ni�. Ka�da mia�a w�a�ciwo�� odkrywania nast�pnej. Gdzie� po�r�d nich by�a ta, ta... Kwiatkowska? - Przepraszam. Pani nazywa si� Kwiatkowska? Prawda? - Tak, teraz - kobieta odpowiedzia�a pr�dko i rzuci�a niespokojnym spojrzeniem na czytaj�c� ksi��k� w�a�cicielk� cukierni. - Ale wtedy... - Ju� wiem! - przerwa�a jej Zofia. - Ju� wiem! R�a... - sko�czy�a bardzo cicho: - Korngold�wna? Mimo �e powiedzia�a to cicho, z�owieszczy d�wi�k nazwiska wydoby� na twarz siedz�cej przed Zofi� kobiety papierow� blado��. U�miech - wci�� obecny na jej ustach - znowu zgas�. Dopiero kiedy Korngold�wna si� nie u�miecha�a, na jej �adnej twarzy blondynki o bia�ej cerze pojawia�y si� pierwsze, ledwo zreszt� dostrzegalne �lady pochodzenia. U�miechni�tej nikt by nie zaliczy� do skazanego na �mier� narodu. Wtedy na WSH dziewcz�ta uwa�a�y j� za zbyt �adn�. Nie lubi�y jej. M�odzi asystenci byli dla niej zbyt �askawi. Krzywonogi Bieniek od buchalterii pomaga� jej nieraz na �wiczeniach. Zofia nie by�a nigdy blisko z Korngold�wna. Zna�y si� tylko z widzenia. Kiedy�, w okresie przed wyborami do �Bratniaka�, wybuch�a w kole przyjaci� Zofii za�arta dyskusja. Pojawi�y si� w niej akcenty anty�ydowskie. Atmosfera sta�a si� od razu gor�ca - taki to by� w�wczas okres. Nienawi�� do sanacyjnego re�ymu - kt�ry nierzadko w ko�ach m�odzie�y oskar�ano o kokietowanie �yd�w - wzmaga�a niezdrow� psychoz�. Zacietrzewiali si� najspokojniejsi, tacy jak Zofia. W zapale dyskusji krzykn�a: �A ty, Franku, naturalnie zawsze z Korngold�wna!� Franek Burski by� mi�ym, delikatnym, troch� nie�mia�ym ch�opcem. Gdy krzykn�a - zrobi� si� czerwony. Nie odpowiedzia� - nerwowo zaci�gn�� si� papierosem. Jego i R�� widywano cz�sto ze sob�. Dziewczyna patrzy�a na niego zbyt wyrazi�cie swymi du�ymi oczyma. Potem - po tej rozmowie - nie chodzili ju� nigdy razem. Franek nie zrobi� semestru. Pewnego dnia Zofia, czekaj�c na jakie� kolokwium, sta�a przed szafk� z przezroczami, kt�re mo�na by�o za naci�ni�ciem guzika o�wietli�. Nagle podesz�a do niej Korngold�wna. Powiedzia�a pr�dko: �Kole�ance tak bardzo szkodzi�o, �e kolega Burski chodzi� ze mn�?� Zofia nie wiedzia�a w pierwszej chwili, co odpowiedzie�: w�a�ciwie poczu�a si� zawstydzona. Ale w�a�nie dlatego rzuci�a ostro, wyzywaj�co: �A niech nie chodzi z �yd�wkami!� Odskoczy�y od siebie, fukaj�c jak dwie rozgniewane kotki. Wi�c to by�a Korngold�wna? Zofia ze zrozumieniem kiwn�a g�ow�. Odruchowo zaczerwieni�a si�. Lecz w�a�ciwie co sprawi�o, �e tamta zaczepi�a j� teraz. Spod rz�s �ledzi�a R��, kt�ra znowu by�a u�miechni�ta, cho� wyraz jej oczu zaprzecza� temu u�miechowi. - Od razu wiedzia�am, �e pani� znam. Tylko nie pami�ta�am, �e to z WSH... - R�a potakiwa�a ruchem g�owy. Trudno by�o pozna� z wyrazu jej twarzy, czy pami�ta tamt� histori� z Frankiem. Ale raczej mo�na by�o przypuszcza�, �e jest ju� ona od niej bardzo daleko. Czy zwr�ci�aby si� zreszt� - pami�taj�c o niej - do Zofii? Czy opowiada�aby jej swoje k�opoty? - Ja wysz�am za m��, pani wie? - na jej delikatnej twarzy ukaza� si� wyraz melancholijnego szcz�cia. - Ale Maks jest, prosz� pani, bardzo podobny... I moja c�rka tak�e... Ci�gn�a sw� opowie�� spiesznie. Uda�o im si� wymkn�� z getta. Ale udr�ka nie sko�czy�a si�. Maks nie m�g� pokaza� si� na ulicy; trzeba go by�o trzyma� w zamkni�ciu. Dobrze jeszcze, �e znalaz�a dla niego ukrycie. Ew� tak�e umie�cili u pewnej pani. Na ca�� rodzin� pracowa�a i zarabia�a R�a. �Bo prawda, �e nie jestem podobna? Zw�aszcza jak si� �miej�...� A wi�c wiedzia�a o tym. C�, kiedy ta pani, u kt�rej by�a Ewa, dosz�a do przekonania, �e jest �ledzona i d�u�ej dziecka ukrywa� u siebie nie chcia�a. Trzeba by�o szybko stara� si� o nowe ukrycie. R�a skorzysta�a z pierwszego dostarczonego adresu i tam odprowadzi�a c�rk�. Ale miejsce okaza�o si� fatalne. To byli zwyczajni szanta�y�ci, kt�rzy ju� po paru dniach pocz�li wysuwa� nowe ��dania, popieraj�c je gro�bami. Zofia wyczu�a, �e opowiadanie zbli�a si� do najdramatyczniejszego momentu. U�miech gas� raz po raz na ustach R�y. Matka szamota�a si� mi�dzy trwog� o dziecko a l�kiem przed p�j�ciem do tamtych. �No, bo p�ki chodz� po mie�cie, to oni licz� na pieni�dze - i Ewa jest bezpieczna. A jak ja tam p�jd�, to i Ewy mog� mi nie odda�, i mnie zatrzymaj�. A wtedy Maks wyjdzie z tej piw... z tego ukrycia. Bo on mnie bardzo kocha, prosz� pani. A jego z�api� na pewno na pierwszym rogu...� Urwa�a gwa�townie i pr�dko napi�a si� kilka du�ych �yk�w herbaty. Kiedy odj�a szklank� od ust, by�a znowu u�miechni�ta; tylko �zy szkli�y si� jej w oczach. Zofia s�ucha�a opowiadania R�y z przej�ciem, ale zaraz zaniepokoi�a si�. Czego tamta chce od niej? Przecie� chyba nie tego, aby Zofia zajmowa�a si� jej spraw�. Z takim trudem dawa�a sobie rad� z w�asnymi sprawami. Edek od pocz�tku wojny siedzia� w oflagu. Mareczek ca�y dzie� pozostaje pod opiek� prawie niedo��nej ciotki. A ona? Dziesi�� godzin biura. Przy tym wiadomo, �e nie utrzyma�aby domu z tego, co tam zarabia. Musi jeszcze handlowa�. To wszystko jest naprawd� ponad si�y kobiety... Wi�c czego ta Korngold�wna od niej chce? Pocz�a si� gor�czkowa�: - Rozumiem, �e ma pani wielkie zmartwienie... Tak, rozumiem... ale... Lecz jakie�: �c� ja na to mog� poradzi�?� nie mog�o znale�� si� w jej ustach. R�a wytar�a oczy chusteczk�. Potem wydoby�a puderniczk� i starannie pocz�a przypudrowywa� sobie nos, obsypany przy oczach drobniutkimi piegami. Milcza�a. Zofia, wpadaj�c w stereotypowy ton rozmowy towarzyskiej, zapyta�a: - A ile lat ma pani Ewa? - Dziesi�� - R�a przesta�a si� pudrowa�. Patrzy�a uwa�nie na Zofi�. Robi�a wra�enie kogo�, kto starannie wa�y s�owa, zanim je wypowie. Zofia jednak tego nie spostrzeg�a. Obraca�a pusty spodeczek na marmurowym blacie. - No, tak, to ju� du�a dziewczynka... - ci�gn�a. - M�j Mareczek ma tylko pi��. A m�j m�� jest w obozie jenieckim w Niemczech... Bardzo mi jest ci�ko... - R�a nie zadawa�a �adnych pyta�. Jej milczenie coraz bardziej ci��y�o. Zofia wr�ci�a do Ewy: - I u kogo jest ona teraz? Zamiast odpowiedzi R�a powiedzia�a spiesznie i gwa�townie: - Pani chce mi dopom�c? Jaka pani dobra... Ja wiedzia�am od razu... Jak tylko pani u�miechn�a si� do mnie... Zofia by�a sp�oszona. - Ja? Nie... To jest... Nie wiem, nie wiem, prosz� pani... Ja nie umiem... nie wiem... Jak ja bym mog�a pani pom�c? Do siebie dziecka wzi�� nie mog�... Naprawd�... mam ma�e mieszkanie, ca�y dzie� mnie nie ma w domu... - Przez g�ow� przelatywa�y jej obrazy coraz bardziej przera�aj�ce: p�g�ucha ciotka, uciekinierka z Wilna, humorzasta Celi�ska, kucharka na przychodne, Mareczek... Gdyby co� podobnego si� sta�o, nie mia�aby ani jednej chwili spokojnej. Ju� sama rozmowa z R� wywo�a�a w niej wielki niepok�j: gdy do cukierni wszed� jaki� ch�opiec, a� podskoczy�a na d�wi�k otwieranych drzwi. Ale R�a zdawa�a si� nie dostrzega� jej niepokoju. Mo�e zreszt� nie chcia�a go dostrzec. Dla niej sprawa Ewy nie by�a spraw� na miar� zwyk�ych uczu�. Z u�miechem na ustach, z rozpacz� w oczach przekonywa�a: chodzi tylko o odebranie dziecka i zatrzymanie go przez tydzie�. Ani dnia d�u�ej. Za tydzie� pewni ludzie obiecali wzi�� Ew�. Dok�adnie za tydzie�. I ona od razu pozna�a, �e Zofia jej pomo�e. G�osem odtaja�ym z bolesnego skurczu powtarza�a: �Ja wiedzia�am... od razu wiedzia�am... jak tylko pani u�miechn�a si� do mnie...� I ten ton by� nie do odparcia. Wobec niego wszystkie wykr�ty traci�y sw�j sens. Na R�y: �ja wiedzia�am� nie mog�a odpowiedzie�, �e ten u�miech to by�o nieporozumienie... �e jest znowu jak w�wczas na korytarzu pierwszego pi�tra w gmachu WSH... Zobaczy�a �z�, kt�ra spad�a - strz��ni�ta niby kropla deszczu - na policzek R�y. Kobieta p�aka�a i �mia�a si� jednocze�nie. �Niech mi pani poda adres tych ludzi� - powiedzia�a Zofia, szukaj�c o��wka w g��bi torby. Przed wyj�ciem opu�ci�a na okna czarne zas�ony i zapali�a karbid�wk�. Powoli wk�ada�a p�aszcz i kapelusz. Dok�adnie sprawdzi�a zawarto�� swej torby. Mareczek, siedz�c przy niskim stoliczku, ustawia� swoich �o�nierzy. Wyd�� buzi�: �Musia wychodzi?� Ale zaraz pocz�� wydawa� na�laduj�ce strzelanie okrzyki. Na stoliku toczy�a si� zawzi�ta bitwa. �Wiesz, musiu - powiedzia� stanowczo - jak b�d� du�y, pobij� Niemc�w i uwolni� tatusia...� Ciotka �uro�ska siedzia�a przy sycz�cej karbid�wce i stara�a si� za�ciubi� rozorane na kolanach po�czoszki ch�opczyka. Czasami spogl�da�a na niego sponad zsuni�tych na koniec nosa okular�w. �Ty wychodzisz, Zosie�ko?� - zdziwi�a si�. �Musz�, ciociu - odpowiedzia�a. Poca�owa�a Mareczka w g�ow�. Sz�a ku drzwiom nie odrywaj�c wzroku od syna. - Ale nie na d�ugo...� Z�udne, marcowe ciep�o znikn�o z ulicy razem ze s�o�cem. Zofia mia�a uczucie, �e jest bardzo zimno. Po ramionach chodzi�y jej dreszcze. Wbrew obyczajom wojny nie bieg�a szybkim, czujnym krokiem, ale sz�a wolno, jakby to by� spacer. Ludzie, u kt�rych znajdowa�a si� c�rka R�y, mieszkali na Solnej. Pami�ta�a t� kr�tk� uliczk� z czas�w przedwojennych. W�wczas by�a ona bardzo ruchliwa. Przewa�nie zamieszkiwali j� �ydzi. Na �lepej �cianie mi�dzy Mirowsk� a Elektoraln� wisia�y gablotki z filmowymi fotosami. Po przeciwnej stronie, na rogu, pami�ta�a, by� wielki �ydowski sklep z cha�w�, czekolad� i bakaliami. Mia�a jeszcze przed oczyma ogl�dane przez szyb� zwa�y rachat�ukum, fig i daktyli. Teraz nie by�o ani fotos�w, ani sklepu. Ulica by�a pusta, ciemna i ponura. Dom pod wskazanym numerem wygl�da� nieciekawie. Przed bram� sta�o dw�ch wyrostk�w z r�koma w kieszeniach. Co� do siebie m�wili niewyra�nie, wybuchaj�c raz po raz ha�a�liwym �miechem. Podw�rze by�o ciemne. Wiedzia�a, �e trzeba wej�� w sie� z podw�rza na prawo, potem na pierwsze pi�tro. Wchodzi�a po drewnianych, mrocznych schodach, �wiec�c sobie latark�. Zapuka�a do drzwi. Kto� powiedzia�: �No! Wej��!�. Nacisn�a klamk� i wesz�a. Najprz�d by� male�ki, ciemny przedpok�j, a potem zaraz du�y pok�j, w kt�rym pali�o si� �wiat�o. Pok�j tak by� pe�en mebli: dwa szerokie, zestawione ze sob� ��ka, kanapa, st�, kilka krzese� i foteli, �e nie by�o po prostu gdzie stan��. Na �cianie wisia�o powi�kszenie fotografii opartej o siebie g�owami pary, otoczone osza�amiaj�co barwnymi �landszaftami� w z�oconych ramkach. Nad kanap� rozpi�ty by� dywan, na stole sta� patefon. Z boku wida� by�o b�yszcz�cy szk�em kredens, na nim dwie gipsowe figury. Na wprost drzwi sta�a t�ga kobieta w kwiecistym szlafroku i w pantoflach z pomponem na t�ustych nogach. - Pani do kogo? - spyta�a surowo. Zofia wymieni�a nazwisko. Dama skin�a g�ow�. - To tu. M�a nie ma. Ale ja jestem... - wskaza�a grub� r�k� krzes�o. - Niech pani siada. - Sama sta�a dalej. Zofia milcza�a, wi�c kobieta spyta�a niecierpliwie: - Pani wzgl�dem czego? - Ale zaledwie Zofia zacz�a m�wi�, przerwa�a jej: - Dziecko? Jakie dziecko? Kto pani powiedzia�? - Us�yszawszy, �e matka Ewy, wzruszy�a gniewnie ramionami. - To co? Mo�e i jest. A pani co do tego? - pochyli�a si� i uwa�nie patrzy�a czas jaki� w twarz Zofii. - Pani chyba nie z �naszych�?... Zofia by�a z�a na siebie, �e gwa�townie zaprotestowa�a. Ale w�tpliwo�� baby wyda�a si� jej obra�aj�ca. Za to ta pewna doza oburzenia uczyni�a j� �mielsz�. - Matka m�wi, �e pa�stwo ��dacie zbyt du�o za opiek�... - Du�o? - kobieta w szlafroku pocz�a przewraca� oczyma niby prowincjonalna aktorka. - A c� to ta pani my�li, �e dziecko powietrzem �yje, czy co? �e nie je, �e nie trzeba dla niego pra�, sprz�ta�, nagania� si�? A jeszcze strach, �e to �ydowskie dziecko... - Jak pa�stwo nie mo�ecie, to matka prosi o oddanie dziecka... - Oddanie? Komu mamy odda� dziecko? - Mnie, prosz� pani. - A paniusia sama chce je wzi��? Co, mo�e nie? - Ja? - Mo�e nieprawda? Ja tam, pani, nie frajerka, �eby mnie kto kiwa�. Od razu przejrza�am. Chcesz paniusia zarobi�. To ja wiem: ka�dy chce �y�. Dobroczynno��, paniusiu, to dla g�upich. - Podpar�a si� grubymi r�koma pod boki, pochyli�a si� nad Zofi�. - Ale szukaj sobie, paniusia, innego dzieciaka. Pejsatych to tyle ukrywa si�, �e i dla paniusi starczy... - Ale mnie matka... - zacz�a Zofia. Baba przerwa�a jej: - Bo� jej paniusia natrajlowa�a, �e b�dzie taniej. A ju�ci! Dasz pani rad�? Zreszt� g�upia pani jeste�: �ydy maj� fors�. Niech p�ac�! One to by nam kaza�y p�aci�, zobaczy�aby� paniusia! Zreszt� co mamy gada�... - Rzeczywi�cie: nie mamy o czym rozmawia�. Matka prosi, aby pani odda�a dziecko. Tu jest list. Roz�o�y�a papierek, napisany na marmurowym blacie w cukierni przez R��. Kobieta wzi�a go w r�ce i przygl�da�a mu si� nieufnie. - Phi - parskn�a. Po chwili namys�u powiedzia�a: - Mego nie ma. Niech pani jutro przyjdzie... - Musz� dzi� - pocz�a upiera� si� Zofia. Poj�a, �e drugi raz nie b�dzie mia�a odwagi przyj�� do tej meliny. Nasun�o jej si� k�amstwo: - Dziecko wyjedzie... - Dzieciaka nie dam, i ju�! - nagle wybuchn�a baba w szlafroku. - Widzisz j�: chce krzywdy cz�owieka. Zarobek b�dzie drugiemu odbiera�! Nie dam, rozumiesz pani! - Cho� krzycza�a, nie robi�a wra�enia zupe�nie pewnej siebie. Nagle zmieni�a ton: - Albo wiesz paniusia co, pog�d�my si�! - Klasn�a w d�onie. U�miechn�a si�, a� b�ysn�o z�otem z jej ust. - Ja tam zgodna jestem. Dasz paniusia odst�pnego... - Nie. Nie dam. Prosz� przyprowadzi� dziecko. - Nie dasz, paniusia! Toto tak? To ja si� dla �ydziaka nara�am, a jak chc� zarobi� par� groszy, to bachora zabieraj�! A id�, ud�aw si� pani tym smrodem za moj� strat�! Nie chc� go! S�yszysz! Nie chc�! �ydowska mamka - cholera na ni�! Zabieraj j� pani! - gniewnie podesz�a do drzwi. Zawo�a�a: - Ewka, psiakrew, chod� no tutaj! Za drzwiami rozleg� si� szept: - Mo�na wej��? - *W�a�, m�wi�, do cholery! - Pop�dliwie si�gn�a r�k� za drzwi i wyci�gn�a z drugiego pokoju do�� du�� dziewczynk�. Zofia by�a przera�ona: dziecko mia�o typ oczywisty. Nie mog�o by� z�udze�: czarne, wielkie oczy, grube �uki brwi, wyraziste usta, ciemna cera. Bez s�owa patrzy�o na Zofi�. Baba piekli�a si�: - Zabieraj zaraz swoje rzeczy! Jazda! Czego si� gapisz? �ebym nie powtarza�a! - Zwr�ci�a si� do Zofii: - Nale�y mi si� jeszcze za cztery dni. R�a przewidzia�a t� mo�liwo��. W czasie rozmowy dyskretnym gestem si�gn�a do wypakowanej torby i wy�o�y�a z niej na st� kilka stuz�ot�wek. Zofia obruszy�a si�: �Przecie� nie b�d� bra�a pieni�dzy!� Ale R�a u�miechn�a si� s�odko: �Ja wiem, prosz� pani, ja wiem. Ale mo�e by� pani w k�opocie...� Rzeczywi�cie: co by zrobi�a teraz, gdyby nie mia�a tych pieni�dzy! Kobieta uderzy�a gniewnie t�ustymi palcami po banknotach. Sykn�a: - Naturalnie, forsa ju� jest! - Stukn�a pi�ci� o pi��. - Ale je�eli b�dziesz pani mia�a potem przykro��, to do siebie miej pretensj�. M�j pracuje w kryminalnej, wiesz pani? Jak zechce, to paniusi� znajdzie cho�by pod ziemi�. W Zofii co� zamar�o. Z trudem pohamowa�a dr�enie i s�abo��. Robi�c wysi�ek, podesz�a do dziewczynki, kt�ra ju� sta�a ubrana z paczk� w r�ku. �Mo�emy i��?� - spyta�a. Dziecko skin�o g�ow�. Baba wci�� podparta pod boki wpatrywa�a si� w wychodz�ce z m�ciwie zmarszczonymi brwiami. Gdy Zofia powiedzia�a swe l�kliwe, inteligenckie �do widzenia�, wybuchn�a, jakby to by�o co�, co j� obrazi�o: �A po�am r�ce i nogi! �eby ci� z tym �ydziakiem z�apa�y!�. Jeszcze co� krzycza�a, ale ju� s��w nie mo�na by�o zrozumie� przez zamkni�te drzwi. Ulica by�a uspokajaj�co ciemna. Zofia sz�a bardzo szybko, podniecona pogr�kami tamtej. Kiedy j� min�� jaki� policjant, jeszcze przy�pieszy�a kroku przera�ona my�l�, �e to mo�e by� ten �z kryminalnej�. Ewa drobi�a spiesznie u jej boku. Zofia prawie o niej zapomnia�a. G�owi�a si� nad tym, czy mo�na odnale�� kogo�, czyjego nazwiska nawet si� nie zna. Odruchowo stan�a na przystanku. Ale zaraz u�wiadomi�a sobie, �e przecie� Ewy nie mo�e wzi�� do tramwaju. Pocz�a i�� dalej szybko Ch�odn�. Dopiero po pewnym czasie uprzytomni�a sobie obecno�� dziecka. - Czy nie idziemy za szybko, Ewo? - zapyta�a. - To nic, prosz� pani... - powiedzia�a ma�a dysz�c. Z kolei postawi�a pytanie: - Czy ja mam do pani m�wi�: prosz� pani? - A jak mia�aby� m�wi�? - Ciocia m�wi�a - Zofia dopiero potem zrozumia�a, �e dziecko nazywa matk� ciotk�; tak widocznie by�o um�wione - �e mo�na m�wi� do pa�, kt�re si� opiekuj�: ciociu. - Dobrze. M�w mi ciociu... Znowu wr�ci�a do swych my�li. Odebra� to by�o nic - rozwa�a�a - ale co ja z ni� teraz b�d� robi�a? Tydzie� to przecie� bardzo d�ugi okres. Trzeba b�dzie t�umaczy� ka�demu: Celi�skiej, ciotce, Mareczkowi... A jeszcze pogr�ka tej w�ciek�ej baby! Pr�no t�umaczy�a sobie, �e jest niepodobie�stwem nawet takiemu �z kryminalnej� odnale�� kogo�, czyjego nazwiska nie zna ani nie wie, gdzie on mieszka. A mo�e ja si� z czym� wygada�am? - zapytywa�a siebie przera�ona. W co ja si� uwik�a�am! - lamentowa�a wewn�trznie. �ci�gam sama na dom nieszcz�cie. To mniejsza zreszt�, �e mog� zgin��. Ale je�li ja zgin� - zginie tak�e Mareczek. Zda�o jej si�, �e czuje na szyi ma�e r�czki i s�yszy cienki g�osik: �musia, czy ja ju� jestem du�y?� Wtem odezwa�a si� Ewa: - Ja my�l�, prosz� cioci, �e je�li b�d� mia�a warkocze i kokardy, to nie b�d� taka podobna... A usta to ja zawsze mocno zamykam... W nocy nie mog�a spa�. Le�a�a patrz�c w sufit, po kt�rym b��ka�y si� plamy srebrnosinego blasku. Ksi�yc odzyska� swe prawa w zaciemnionym mie�cie. By�o cicho: Z�ot� nie jecha�o nic. W mroku pokoju s�ysza�a spokojny, nieco sapi�cy oddech Mareczka (adenoidy w nosie!) i mniej spokojny oddech Ewy. Zofia przez ca�y wiecz�r nie mog�a si� uspokoi� po rozmowie z bab� w szlafroku. Ba�a si�. Ale przysz�a chwila, kiedy strach znikn�� pod naporem innego uczucia. Uczucia, kt�re dusi�o jak zaci�ni�ta na gardle d�o�. Z pami�ci nie wychodzi�y jej s�owa Ewy: �je�eli b�d� mia�a warkocze i kokardy, to nie b�d� taka podobna�. A potem ju� w domu: �Czy tej cioci mo�na powiedzie�, kto jestem? A mo�e lepiej nie m�wi�? Bo ona nie s�yszy, trzeba by krzycze�... Mareczkowi to chyba nic tak�e nie trzeba m�wi�. On za ma�y. Nie rozumie, �e nie wolno powtarza�. Z rosn�c� zgroz� patrzy�a na to tak przekonywaj�co m�wi�ce dziecko. Siedzieli przy kolacji. Mareczek kr�ci� si� rado�nie na swym krze�le: �mu-siu, i dziewczynka b�dzie spa� razem z nami? i bawi� si� b�dzie?� Ewa u�miechn�a si� do ch�opca. Zofia zauwa�y�a, �e ma�a nic prawie nie je. �Dlaczego nie jesz?� - pyta�a. Ewa stanowczo potrz�sn�a g�ow�: �ja zawsze ma�o jem...� To �zawsze� nie podoba�o si� Zofii. Ona my�li - u�wiadomi�a sobie - �e b�d� bra�a za jej utrzymanie pieni�dze! I poczu�a jakby wstyd, cho� nie wiedzia�a, czego w�a�ciwie ma si� wstydzi�. Pami�� s��w dziecka nie dawa�a jej zasn��. Zacz�a wyobra�a� sobie, �e to nie Ewa, ale Mareczek m�wi do niej - g�osem cichym, bez �adnej intonacji: �musiu, obetnij mi w�osy, nie b�d� podobny!� Ogarn�a ja �lepa trwoga. Bo�e - szepn�a - wiec w tej tragedii, kt�r� prze�ywamy, s� jeszcze stopnie! Mareczkowi nie grozi bezpo�rednie niebezpiecze�stwo... Ale czy nie zacz�o mu grozi�? W�a�nie przez to obce dziecko? To by�o absurdem - m�wi�a sobie - �e ja wzi�am Ew�. Przewraca�a si� na ��ku w okropnej rozterce. Powiem jutro tej Korngold�wnie, niech ma�� sobie zabierze!... Ca�y tydzie� - to za du�o. I tak zrobi�a wiele; chodzi�a po dziewczynk�. Gdyby ka�dy tyle zrobi� dla �yd�w co ona, by�oby ju� dobrze... Ale kiedy zobaczy�a R��, jak si� zrywa od stolika i idzie jej naprzeciw u�miechni�ta i zatrwo�ona, nie mog�a nie powiedzie� pr�dko: �Niech pani b�dzie spokojna, wszystko dobrze, dziecko jest u mnie...� �Ach!� - szepn�a R�a. Siedzia�y po dw�ch stronach marmurowego stolika. Zofia opowiada�a z zapa�em o rozmowie z kobiet� z Solnej i o zabraniu Ewy. Nocne trwogi wydawa�y si� jej w tej chwili nie takie zn�w gro�ne: podnieca�o j� natomiast w�asne bohaterstwo. R�a schyla�a g�ow� coraz ni�ej. Nagle pr�dko i nieoczekiwanie dotkn�a ustami r�ki Zofii. �Co te� pani!...� - gwa�townym gestem schowa�a d�onie za siebie. �Ja wiedzia�am... - szepn�a tamta - od razu wiedzia�am...� Zofia nie zastanawia�a si� dotychczas nad tym, o czym R�a m�wi, powtarzaj�c swoje �ja wiedzia�am�. Ale w tej chwili przebieg�o jej przez g�ow� pytanie: co to znaczy? co R�a wiedzia�a? Czy�by tamta historia z WSH odp�yn�a od niej tak daleko - dalej nawet ni� Franek Burski, nalatuj�cy nocami na samolocie RAF-u niemieckie miasta - �e a� sta�a si� zaprzeczeniem samej siebie? My�la�a: to dziwne, przecie� ja t� kobiet� skrzywdzi�am... A mo�e ja jej wcale nie skrzywdzi�am? Mo�e w�a�nie dlatego, �e odszed� Franek - kt�ry i tak nigdy by si� z ni� nie o�eni� - znalaz�a swego Maksa. Przypomnia�a sobie pe�en ciep�a u�miech R�y za pierwszym ich spotkaniem i s�owa: �bo on, pani wie, bardzo mnie kocha...� R�a si�gn�a do torby. Spod szeleszcz�cych celofanem pude�ek (sprzedawa�a jakie� drogeryjne specyfiki) wydoby�a zwitek banknot�w. �Prosz�, niech pani zechce...� Porywczo odtr�ci�a jej d�o�. �Przecie� pani ma k�opoty, wydatki... Ja nie mog� za darmo...� - napiera�a tamta. Zofia nieust�pliwie trz�s�a g�ow�. W gruncie rzeczy pojmowa�a, �e utrzymanie Ewy przez ten tydzie� sprawi jej wiele k�opotu. A przecie� nie mog�a zapomnie� tego: �Ja zawsze ma�o jadam...� - Tak nie mog� - m�wi�a R�a - pani musi wzi��. Niech pani nie gniewa si� za to, co pani powiem, ale wy, Polacy, macie za du�o honoru... Mimo to pieni�dzy nie wzi�a. Niecierpliwie czeka�a ko�ca pracy. Niespokojnie pobieg�a do domu. W mieszkaniu wszystko wydawa�o si� w porz�dku: Mareczek, wy�piewuj�c, z przekrzywion� g��wk� co� rysowa�, Ewa czyta�a w k�cie ksi��k�, ciotka �uro�ska �l�cza�a nad jakim� szyciem. Z kuchni jednak powia�o z�� atmosfer�. Celi�ska ze z�o�ci� szatkowa�a cebul�. Kiedy Zofia zapyta�a jak najgrzeczniejszym tonem: - Dzie� dobry, pani Celi�ska, czy obiad b�dzie pr�dko? Odburkni�to jej do taktu stukania no�a: - Nie wiem! - Bo ju� p�no... - Jak pani p�no, to ja mog� wcale nie gotowa�! - kobieta poci�gn�a nosem. By�a niewielka, chuda i tylko w ramionach nieprawdopodobnie szeroka. Spod kusej sp�dnicy wygl�da�y patykowate nogi w przydeptanych pantoflach. �ydki rozsadza�y w�z�y �ylak�w. Dalej szatkowa�a, mrucz�c pod nosem: - Inna b�dzie lepsza... - Pani Celi�ska - �agodzi�a Zofia - czemu si� pani denerwuje? Ja tylko pytam. �u�a pod nosem: �Co to, nie wolno si� denerwowa�?� Ale kiedy Zofia chcia�a si� wycofa� z kuchni, porzuci�a n�, cebul� i odwr�ci�a si� od sto�u. - A pani wie - wybuchn�a - �e spod pi��dziesi�tego sz�stego wzi�li takiego, co ukrywa� �yda? Jego wzi�li, �on�, s�u��c�... - Poci�gn�a nosem. - Na rozstrza�. J�zef m�wi�. A t�ukli ich przedtem, �e ojej. To, widzi pani, tak jest, jak kto si� na �ydowskie pieni�dze �aszczy... Zofia mia�a wra�enie, �e jej nogi wrastaj� w ziemi�. Musia�a zbledn��. Ale opanowa�a si�. Pozornie niedbale podj�a: - Ludziom trzeba pomaga�... Celi�ska poci�gn�a nosem. - Trzeba, trzeba... Ale swojej sk�ry te� strzec trzeba. �yd nie umiera� za mnie, to ja nie chc� umiera� za �yda... Zofii przebieg�a przez g�ow� odpowied�: owszem, by� Cz�owiek, �yd, kt�ry umar� za nas wszystkich, aby�my umieli jedni za drugich umiera�. Ale to zbyt wielka Prawda, aby j� umia�a tak zwyczajnie - w pe�nej zapachu cebuli kuchni - powiedzie�. B�kn�a tylko: - Wstyd tak m�wi�. Pani Celi�ska, modli si� przecie� pani, do ko�cio�a pani chodzi... - Do ko�cio�a! - sapa�a Celi�ska, bior�c si� znowu do cebuli. - Pewno, �e chodz�. - Poci�ga�a raz po raz nosem. - Albo to gdzie napisane, �e �yda trzeba ratowa�? Zupa tego dnia by�a przypalona, kotlety nie osolone i niesmaczne. Po obiedzie Zofia posz�a do kuchni pom�c Celi�skiej zmy� naczynia. Nie robi�a tego zawsze, ale dzi� sk�oni� j� do tego niepok�j. Chcia�a kobiet� udobrucha�, a jednocze�nie urobi� w sobie przekonanie, �e humor Celi�skiej nie grozi �adnym niebezpiecze�stwem. Ale Celi�ska nie�atwo by�o u�agodzi�. Wci�� poci�ga�a nosem, co by�o dowodem bardzo z�ego humoru. Zgarniaj�c z trzaskiem talerze do niecki z gor�c� wod�, pocz�a narzeka� na czasy. - Ma pani racj�, pani Celi�ska. Bardzo ci�kie - podchwyci�a Zofia. - A najbiedniejsze to teraz dzieci. Bo to my, pani Celi�ska, zawsze sobie jako� damy rad�. Prawda? Ale dzieci? Bezbronne, nikomu nic z�ego nie zrobi�y... No, niech pani powie... Kobieta bez wahania skin�a g�ow�. - Pewnie, �e tak... Ale to, prosz� pani, na �wiecie nie ma �adnej sprawiedliwo�ci. Winny, niewinny - musi cierpie�, jak na niego przyjdzie... - Od�o�y�a talerz, kt�ry poprzednio obraca�a w niecce niby garnek na kole garncarskim. - A dzieci to, prosz� pani, podepcz�... Podepcz�... Takie czasy... - Podnios�a w g�r� mokry palec: - Niekt�re dzieci, prosz� pani, to lepiej, �eby w og�le nie �y�y. Bo to nieszcz�cie i dla nich, i dla drugich... To tak, jak te, co si� rodz� bez r�k, bez n�g... - W Zofii powsta�o podejrzenie, �e Celi�ska my�li o Ewie. - Ale je�li ju� �yj�?... - zacz�a. Celi�ska tar�a zmywakiem okopcony sp�d garnka. Poci�gn�a nosem. - Teee... Mnie nie uczy�y, ja nie wiem... - wykr�ca�a si�. Powr�ci�a jednak do swojej my�li: - Lepiej, �eby nie �y�y... - St�kn�wszy, wyprostowa�a na chwil� zgarbione plecy. - A pani wie - nagle zmieni�a temat - �e policjant dzi� pyta� o pani�? Szklanka, kt�r� Zofia wyciera�a, wymkn�a si� jej z r�ki. Musia�a przysi��� na wysokim, kuchennym sto�ku. Zapyta�a troch� niepewnym g�osem: - Czego chcia�? - Hi, kto go tam wie? Pyta� o pani�. J�zef powiedzia�, �e pani w pracy, w magistracie... - Wchodzi� do mieszkania? - Nie. Zostawi�a reszt� roboty i posz�a do pokoju. Aby si� uspokoi�, po�o�y�a si� na kanapie i si�gn�a po ksi��k�. Nie zd��y�a jej jeszcze otworzy�, gdy Mareczek stan�� nad ni�. �Tak si� nudz�, musiu�. �Pograj z cioci� w karty� - powiedzia�a. Rozpaczliwie pragn�a ciszy. Ale ciotka zadrzema�a i kiwa�a si� nad swoimi k��bkami w��czki. Prawie zniecierpliwionym tonem rzuci�a: �S�uchaj, Ewo, pobaw si� chwil� z Mareczkiem�. W tej samej chwili po�a�owa�a swoich s��w. Zerwa�a si� z kanapy. - Zreszt� nie! Czytaj sobie. - Kiedy ja mog�. B�d� si� bawi�a z Marsczkiem. - Nie, nie - odruchowo odtr�ci�a dziewczynk�. Kiedy po jakim� czasie, co� tam ustawiaj�c Mareczkowi z klock�w, przypomnia�a sobie sw�j gest, ogarn�� j� wstyd. Wsta�a, wyj�a z kredensu dwa przydzia�owe cukierki i po�o�y�a je przed Ew�. Pog�adzi�a j� po g�owie. Ewa dygn�a, powiedzia�a: dzi�kuj�. Znowu pochyli�a si� nad ksi��k�. Wci�� czyta�a. Zofia �ledzi�a j� spod oka. Zdumiewa� j� spok�j tego dziecka, spok�j, granicz�cy z apati�, po prostu dra�ni�cy wobec podniecenia, jakiego sama do�wiadcza�a. Po godzinie Ewa zamkn�a ksi��k�. Rzek�a: - To by�o bardzo ciekawe, ciociu... Ciocia mi znowu co� takiego znajdzie, dobrze? Czyta�a zreszt� ca�ymi godzinami. Ksi��ka wystarcza�a jej zwykle na p� dnia. Wyg�asza�a potem nieoczekiwanie zdania: �Powinna by�a wyj�� za niego za m��...� �Kto, Ewo?� - pyta�a oszo�omiona Zofia. �Irena, ciociu. Gdyby by�a wysz�a, nie by�oby nieszcz�cia�. Albo: �Jak ciocia my�li, czy ona podoba�a si� naprawd� Andrzejowi?� �Kto, Ewo? Jakiemu Andrzejowi? Nic nie rozumiem!� Ewa u�miecha�a si� �agodnie. Wyja�nia�a bez zniecierpliwienia, tonem wyra�aj�cym wielkie przej�cie si� spraw�: �Ciocia nie pami�ta? To z tej ksi��ki, kt�r� mi ciocia da�a�. Zofia nie zawsze umia�a ukry� rozdra�nienie. Nie umia�a u�wiadomi� sobie, dlaczego gniewa�o j�, �e dziewczynka wci�� czyta - to siedz�c przy stole z g�ow� podpart� obu r�koma, to p�le��c na kanapie - �e �yje w �wiecie ksi��kowych bohater�w, �e potrafi si� od codzienno�ci oderwa� - co by�o dla Zofii zupe�nym niepodobie�stwem. Kiedy� nie umia�a si� powstrzyma� i powiedzia�a zniecierpliwionym g�osem: �Nie czytaj tak du�o, b�d� ci� oczy bola�y!� Dziewczynka podnios�a g�ow� z takim wyrazem twarzy, jakby zosta�a wyrwana z mi�ego snu. Ale pos�usznie od�o�y�a ksi��k�. Zofia �a�owa�a swego powiedzenia. Bo ostatecznie, c� Ewa ma robi�? Bawi� si� z pi�cioletnim Mareczkiem? Rozmawia� z p�g�uch� ciotk� �uro�sk�? A mo�e i�� do kuchni na pogaw�dk� z Celi�sk�, kt�ra jeszcze wczoraj wykrzykiwa�a na ca�y g�os, �e na tylu ludzi musi pracowa�? Dni p�yn�y jako� za dniami. Rankami Zofia siedzia�a w biurze. Ta by�o idiotyczne: du�y, ciemnawy pok�j, kilka stolik�w, kilka wiecznie rozdra�nionych os�b. Trzask maszyn do liczenia, kolumny cyfr, beznadziejnie zestawiane r�wnanie: preliminarz - bud�et. Ci�g�y po�piech; ludzie �u g�ry� wyst�powali z wci�� nowymi ��daniami, a ka�de z nich trzeba by�o za�atwi� natychmiast. To by�o takie zwyk�e: �Pani Zofio, prosz� wszystko rzuci�, a zaj�� si� tym obliczeniem... dyrektor chce mie� to zestawienie zaraz... kierownik ju� na to czeka�. Oko�o po�udnia tempo pracy mala�o, zaczyna� si� natomiast ruch: odsuwanie krzese�, trzaskanie drzwiami, bardziej o�ywione rozmowy. Spieszono do jadalni na dole. T�ok panowa� tu niebywa�y, wszystkim si� �pieszy�o. Jadalnia by�a ciasna, trzeba si� by�o zmienia�: kto zjad�, musia� zaraz odchodzi�. Leniwie wracano na pi�tra. Ciep�y od�r zupy rozw��czy� si� za id�cymi na ca�e biuro. Ci, kt�rzy dopiero schodzili na d�, pytali: �Co dzisiaj na obiad?� Wracaj�cy odpowiadali tonem pogardliwym: �Zupa...� Czasami nazywali j� dosadnie, Zup� podawano codziennie i zawsze by�a bardzo obrzydliwa. Ale ci, kt�rzy szli j� je��, wierzyli pog�oskom, �e �maj� dawa� do zupy po kromce chleba� albo �b�d� kluski�, albo �przywie�li mi�so i maj� by� kotlety�. W domu ostatnio obiad stale si� sp�nia�. Celi�ska by�a bez przerwy w takim humorze, �e ani do niej przyst�pi�. Kiedy drugiego dnia po przybyciu Ewy wnios�a zup� i salaterk� kartofli, Zofia zauwa�y�a, �e kartofli by�o bardzo ma�o, o wiele mniej ni� zwykle. Na delikatn� uwag� Zofii westchn�a gniewnie: �Jak jest wi�cej ludzi do jedzenia, to trzeba wi�cej wszystkiego robi�. Ja tam nie wydo�am...� Aluzja by�a oczywista. Zofia pomin�a j� milczeniem. Jedli bez s�owa. Po obiedzie podesz�a do Zofii ciotka �uro�ska. Przyk�adaj�c jej usta do ucha zapyta�a g�osem, kt�ry jej samej wydawa� si� mo�e cichym, a by� przera�liwym skrzekiem: - Droga� ty moja, a c� to za dziecko ta Ewa? - C�rka kole�anki - wykr�ca�a si� Zofia. - Nie �yd�wka ona przypadkiem? Zofia bez s�owa wzruszy�a ramionami. Ciotka wznios�a w g�r� oczy. - Bo�e ty m�j! Nauczy jeszcze czego z�ego Mareczka! Celi�ska trzaska�a w kuchni garnkami, wreszcie z hukiem przewr�ci�a stolnic�. Zofia nie pomaga�a jej tego dnia, poniewa� postanowi�a zaj�� si� reperowaniem spodenek Mareczka, w kt�rych ma�y wykr�ci� olbrzymi� dziur�. Lubi�a szy� i kroi�, wi�c tak j� to zaj�o, �e przez jak�� godzin� nie my�la�a o swoich k�opotach. Dopiero mocne trza�niecie drzwiami kuchennymi zwr�ci�o jej uwag�: Celi�ska wysz�a nie �egnaj�c si�. Dotychczas tak by�o, �e gdy wychodzi�a, wsadza�a g�ow� do pokoju i m�wi�a: �Ju� id�, wszystko zrobi�am. Do widzenia pani...� Nowy obyczaj nie podoba� si� Zofii. Szyj�c na maszynie oblicza�a gor�czkowo: jest pi�tek, w poniedzia�ek ma si� spotka� z R�, we wtorek mija tydzie�: jeszcze trzy dni... Czas przed zjawieniem si� Ewy w jej domu wydawa� si� jej teraz czasem b�ogiego spokoju. Mareczek zasn��, ciotka co� robi�a w kuchni, Ewa czyta�a z g�ow� podpart� na r�kach. W mieszkaniu - zamkni�tym niby pude�ko p�atami czarnego papieru wisz�cymi na oknach (czy my si� kiedy znowu przyzwyczaimy - my�la�a nieraz Zofia - �e mo�na sta� w oknie o�wietlonego pokoju i widzie� sw�j cie� na rzuconym na ogr�d kwadracie blasku?) - panowa�a cisza. Tej ciszy przez ca�y dzie� Zofia oczekiwa�a z upragnieniem. Ale przemog�a si�: dzi� wiecz�r postanowi�a porozmawia� z Ew�. Nie rozmawia�a z ni� prawie nigdy. Przyczyn� tego nie by�a �adna niech��: po prostu Zofia nie wiedzia�a, jak ma rozmawia�, co ma m�wi�, nie ura�aj�c uczu� dziecka. Nie by�a wcale pewna, czy s�owa: �yd, �ydzi, �ydowski nie brzmi� obra�liwie. �wiat Ewy wydawa� si� jej �wiatem nieomal egzotycznym, w kt�rym obowi�zywa�y zupe�nie inne ni� w jej w�asnym �wiecie wyobra�enia. Z drugiej strony czu�a instynktownie, �e to milczenie jest dla dziecka czym� niemi�ym, odpychaj�cym. Podj�a wi�c z ca�ym wysi�kiem: - Powiedz mi, Ewo, nie m�wi�a� mi tego nigdy, jak wyszli�cie stamt�d? S�owo �getto� nale�a�o r�wnie� do s��w, kt�re l�ka�a si� wypowiedzie� g�o�no. M�wi�a �tam�. Ale Ewa poj�a j� doskonale. Odpowiedzia�a uprzejmie: - W nocy, prosz� cioci... - nie myli�a si� nigdy, zawsze m�wi�a pewnym g�osem: �ciociu�. - By�a taka dziura w murze i przez t� dziur� podawali worki, a potem my�my po�o�yli si� na ziemi i przeszli�my. Jeden cz�owiek zaprowadzi� nas do swego domu. Tatu� mnie ni�s�... - A �tam� - Zofia zaczerpn�a g��biej z nieznanego zbiornika prze�y� dziecka - jak by�o? - Za murem? - Zofii �tam� odpowiada�o Ewy �za murem�. U�miechn�a si�, jakby ten u�miech mia� j� zwolni� z cz�ci odpowiedzi. - No, zwyczajnie... ludzie �yli... Raz widzia�am - o�ywi�a si� nieco - jak �otysz zabi� dziecko. Strzeli� z karabinu. Ale, ciocia wie, ono jeszcze potem �y�o. I j�cza�o. Tylko nikt nie m�g� do niego podej��, bo ten �otysz ci�gle sta� z karabinem. To ja powiedzia�am do cioci - ta ciocia to by�a matka; tak j� nazywaj�c, Ewa nie myli�a si� tak�e nigdy - �e chcia�abym umiera� szybko... Zofia obj�a czo�o d�o�mi i �cisn�a je mocno. My�l o szybkim umieraniu przychodzi�a i jej nieraz do g�owy. �Ale ja nie jestem dziesi�cioletnim dzieckiem...� A ty, Ewo - zmieni�a temat - masz jakie� wyznanie? Jak� religi�? No - czy modlisz si� kiedy? I do kogo? Na to pytanie dziewczynka nie bardzo umia�a odpowiedzie�. Jej rodzice byli w�a�ciwie bezwyznaniowi. Obchodzili �wi�ta �ydowskie, ale tak�e kupowali Ewie choink� na Bo�e Narodzenie. Ewa pami�ta�a, �e gdy sprowadzili si� na nowe mieszkanie w getcie, by� tam wielki piec z ciemnych kafli i z fajansowymi stercz�cymi g�owami. To te g�owy dziadek kijem porozbija�. Ale ojciec wzruszy� ramionami i powiedzia� do matki, �e �stary zupe�nie zwariowa��. Kiedy by�o bardzo �le i ludzi zabijali na ulicach, ojciec sta� z r�koma w kieszeniach i bardzo si� gniewa� na Niemc�w. Ale matka krzycza�a g�o�no do Pana Boga. Ewa te� by wtedy krzycza�a, ale nikt jej przedtem o Panu Bogu nie m�wi�, nie wiedzia�a nawet, jak do Niego trzeba si� zwraca�. Tylko wiedzia�a z ksi��ek, �e ludzie si� modl�; zw�aszcza chrze�cijanie - Ewa m�wi�a to s�owo ostro�nie, tak samo jak Zofia ��ydzi�. I �ciotka� kiedy� powiedzia�a - kiedy jeszcze byli �za murem� - �e chrze�cijanie s� szcz�liwi, bo umiej� znale�� spok�j. To Ewa, jak mieszka�a u �ciotki� Kosickiej - odk�d Ewa zacz�a opowiada� o ich �yciu po tej stronie muru, ros�a w jej opowiadaniu liczba ciotek - chcia�a si� dowiedzie�, jak si� modl� chrze�cijanie. Ale ciotka Kosicka sama si� nie modli�a i Ewie nic nie chcia�a o modlitwie chrze�cijan powiedzie�. M�wi�a do niej: �Po co si� modli�? Pana Boga nie ma. Gdyby by�, toby nie pozwoli� na to, co si� dzieje...� Ewie wydawa�o si� w�a�nie inaczej: je�li jest tak, jak jest, to musi by� Kto�, do kogo mo�na uciec. Ale przecie� tego nie mog�a powiedzie� ciotce Kosickiej! A teraz - Ewa u�miechn�a si� triumfuj�co, jakby odkry�a ukrywan� przed dzie�mi tajemnic� starszych - kiedy zobaczy�a, jak si� modli Mareczek, to ju� wie, jak si� modl� chrze�cijanie. �Prawda, ciociu, �e m�wi� - wymawia�a wolno, z u�miechem - Ojcze Nasz, kt�ry� jest w niebie...� Kiedy Ewa posz�a si� umy�, Zofia zamy�li�a si� powa�nie nad s�owami dziecka. To nieomal gor�czkowe zainteresowanie Ewy dla religii zdumiewa�o j�. Nie umia�a jednak wobec tego faktu odnale�� uczuciowego stanowiska. Powinna si� by�a chyba cieszy�. Tymczasem czu�a w sobie jakby osad czego�, co bardziej przypomina�o niech�� ni� rado��. Czy�by tkwi�a ci�gle na pierwszym pi�trze gmachu WSH? - pomy�la�a z gniewem. W tej samej chwili pos�ysza�a stukanie drzwi frontowych. Cho� powiedzia�a sobie od razu: �nie przychodz� o tej porze�, i cho� powtarza�a id�c: �stukaliby g�o�niej� - nie mog�a pohamowa� przy�pieszonego bicia serca. Otworzy�a drzwi. To by� str�. Sta� przed ni� z d�ugimi, zwisaj�cymi nisko r�koma, lekko zgarbiony. Jego jasne oczy zdawa�y si� p�ywa� w bia�kach niby kropla oliwy na powierzchni wody. W�sy spada�y mu na usta. Zdj�� czapk� i statecznie poca�owa� Zofi� w r�k�. Zapyta� g�osem astmatyka - jak kto�, kto nabra� w p�uca powietrza i nie wypuszczaj�c go stara si� m�wi� - czy do mieszkania nie przyby� kto�, kogo by trzeba zameldowa�. Bo meldunki musz� by� �rychtycznie� prowadzone - tak powiedzieli w �kumisariacie�. M�wi�c to wytrzeszcza� oczy i porusza� grdyk�. Zofia pomy�la�a, �e to tylko Celi�ska mog�a narozpowiada� w kamienicy o Ewie. Spojrzawszy jednak na uczciw� twarz Marciniaka, nabra�a otuchy. Polubi�a go ju� dawniej, od czasu, gdy zobaczy�a, jak zbi� ch�opc�w, kt�rzy na podw�rku m�czyli kota. - Panie J�zefie - powiedzia�a - jest tu u mnie dziecko, c�rka kole�anki. Ale za dwa dni ju� jej nie b�dzie. - Dla wi�kszego zbagatelizowania ca�ej sprawy skr�ci�a termin. - Nie mia�oby sensu j� meldowa�... - Za dwa dni? - zapyta�, wycieraj�c w�sy wierzchem d�oni. - Tak - upewni�a go. W duchu by�a z�a na siebie za to k�amstwo. Ach, te ma�e, obrzydliwe k�amstwa, nielojalno�ci wobec drugich! Dawniej stara�a si� z nimi walczy�. Ale wojna, wprowadzaj�c tyle zasadniczych konflikt�w, sprawi�a, �e walka o rzeczy ma�e zupe�nie usta�a. - No, jak dwa, to faktycznie nie trza. Bo to, widzi pani, rzundca zrobi meldunek, potem trza i�� do kumisariatu, a oni to nie zawsze od razu przyjm�. To dziecka mo�e ju� nie b�dzie... - W�a�nie. - S�usznie pani powiedzia�a... - Jeszcze raz wr�ci� do sprawy tonem, jakby to on przekonywa� Zofi�, �e meldowa� Ewy nie trzeba. - Jak tak, to dobrze - zakonkludowa�. - A pani wie, ta Franka od pa�stwa Czy�ewskich... - pocz�� opowiada� Zofii jak�� domow� histori�. Kiedy schyli� si�, by poca�owa� j� w r�k� na po�egnanie, zapyta�a jakby mimochodem: - Co to za policjant by� do mnie? Zakaszla� sucho i tak jako� na ko�cu strun g�osowych, �e mia�o si� ochot� da� mu w kark, by odkaszln�� g��biej. - A w��cz� si� jakie�! - machn�� lekcewa��co r�k�. - Mo�e za �ydami patrz�? Nie uspokoi�a jej ta wizyta. Ale uda�o si� jej st�umi� niepok�j. W jej obecnym �yciu istnia� swoisty rytm: napi�cie pojawia�o si� w poniedzia�ek albo we wtorek; ros�o, pot�nia�o, w pi�tek i sobot� stawa�o si� nie do zniesienia. Dopiero sobotni wiecz�r przynosi� odpr�enie (Zofia u�o�y�a sobie teori�, �e Niemcy z soboty na niedziel� odpoczywaj�; nie by�a to zreszt� teoria pozbawiona zupe�nie s�uszno�ci: dla Niemc�w pewne dni czy pewne godziny by�y momentami ca�kowitego zawieszenia broni; mo�e tym nale�a�oby sobie t�umaczy� bezkarno�� sobotnich, pofajerantowych pijak�w?). To by� jedyny wiecz�r, kiedy Zofia spa�a spokojnie. Ranek niedzielny kry� ju� czasami niespodzianki. Dla wielu ludzi by� to pow�d niechodzenia do ko�cio�a. Ale Zofia chodzi�a nieust�pliwie - albo do kaplicy pallotyn�w na czwartym pi�trze na Z�otej przy rogu Sosnowej, albo do male�kiej kaplicy si�str s�u�ebniczek na Siennej, albo - w dnie �adne i spokojne - do ko�cio�a na Koszykach. Ko�ci� by� miejscem po��danej ciszy. Mniej zreszt� w niedziel�, gdy sta�o si� w �cisku, w�r�d nieustannego przepychania t�um�w. W dnie powszednie zdarza�o si� nieraz Zofii wpa�� na chwil� do ko�cio�a. Kl�ka�a w �awce i odmawia�a kilka modlitw. A potem siedzia�a, jak tylko mog�a najd�u�ej, wdychaj�c pe�n� piersi� atmosfer� bezpiecze�stwa. Po prostu nie chcia�o si� jej wychodzi�. Ubrana ju� w p�aszcz i kapelusz zak�ada�a obrazkami tekst mszy na dzie� dzisiejszy. Ewa podnios�a g�ow� znad ksi��ki. - Prawda, ciociu - zapyta�a - �e gdyby ona by�a dla niego lepsza, toby on od niej nie odszed�?... - Kto, Ewo? Co? - Rety, ciociu. - Ewa dorwa�a si� do �Przemin�o z wiatrem�. Czyta�a wszystko, co jej wpad�o pod r�k�. Zofia wzruszy�a ramionami. Ogarn�o j� zniecierpliwienie. - Daj mi spok�j, Ewo! C� ciebie mog� obchodzi� jakie� zwariowane kobiety z ksi��ki? Ludzie maj� do�� swoich k�opot�w. Nie powinni ich sobie jeszcze sami powi�ksza�. Wsun�a msza� do torebki. Spojrza�a na zegarek. - Id�... - Ciocia idzie do ko�cio�a? - Do ko�cio�a, Ewo. - A czy ja, ciociu, nie mog�abym p�j�� z cioci�? - Ale�! �Co te� ta ma�a ma za pomys�y!� - przysz�o do g�owy Zofii, gdy kl�cza�a w kaplicy. Wysoki, jasnow�osy ksi�dz odprawia� cich� msz� z wielk� powag� i spokojem. Ale ten spok�j nie udziela� si� Zofii. Kilkakrotnie popada�a w zamy�lenie i pozosta�a w tyle za biegiem Ofiary. My�la�a ci�gle: �dlaczego ona chcia�a i�� do ko�cio�a?� Poniedzia�ek zacz�� si� zupe�nie feralnie. Rano siedzia�a w biurze i po raz nie wiadomo ju� kt�ry przerabia�a zestawienie rachunkowe, w kt�rego uk�adzie kto� �u g�ry� porobi� znowu zmiany. Zofi� te nieustanne poprawki doprowadza�y do w�ciek�o�ci. Ci�gle co� nowego trzeba by�o oblicza�: ile wydaje si� na cz�owieka, ile kosztuje �osobodzie� w zak�adzie i poza zak�adem, jaki jest koszt utrzymania rodziny, ile kalorii przypada na dzienny posi�ek, ile �ywno�ci odpowiadaj�cej ilu kaloriom trzeba dokupowa� na �wolnym rynku�. Zofia niejasno zdawa�a sobie spraw� z tego, �e tam, u g�ry, toczy si� swego rodzaju walka z okupantem, zabawna - gdyby nie by�a tak dramatyczna - walka z systemem prawnego bezprawia. Przeciwnikami byli tu: von Fribolini, dyrektor finansowy miasta; Ramert - ma�y Austriak, boj�cy si� w�asnego cienia; krzykliwy dr Hagen, niemiecki lekarz urz�dowy. Aby nie by� atakowanym, trzeba ich by�o nieustannie atakowa�, stwarza� najnieprawdopodobniejsze sytuacje, wykazywa� ci�gle, niezbicie faktami, dokumentami, a przede wszystkim - mia�o si� przecie� do czynienia z Niemcami - cyframi, statystykami, wykresami, procentami, �e je�li ma istnie� w G. G. - jak pouczano - jaka� fikcja struktury prawnej i je�li mamy robi� min�, �e w jej istnienie wierzymy - to zapomogi musz� by� wi�ksze, stawki utrzymania dziecka w zak�adzie musz� by� wi�ksze, przydzia�y musz� by� wi�ksze, bud�et miasta musi by� wi�kszy. By�o to naci�ganie spr�yny, kt�ra przecie� mog�a w ka�dej chwili p�kn��, poci�gaj�c za sob� katastrof� kilkudziesi�ciu ludzi, broni�cych si� i kryj�cych w bunkrze zarz�du miejskiego. Zofia wiedzia�a o tym; czu�a to. Mimo to nie mog�a powstrzyma� si� od z�ymania na gor�czkowe tempo pracy, na te poganiaj�ce dzwonki telefonu, przez kt�ry przemi�y sekretarz dyrektora krzycza� podniesionym g�osem, �e dyrektor ju� musi jecha� na ratusz, a jeszcze nie ma niezb�dnego zestawienia wydatk�w. Kiedy jej powiedziano, �e kto� j� wzywa do aparatu, by�a przekonana, �e to nowe wezwanie do po�piechu. Ale telefon by� z miasta. W s�uchawce piszcza� nie znany g�os przechodz�cego mutacj� ch�opca: �Ja od Leszka. Leszek kaza� pani powiedzie�, �e pani Kowalska zachorowa�a...� Kowalska zachorowa�a - to znaczy�o, �e wpad� sklep, w kt�rym odbiera�a gazetki. �A Leszek?� - spyta�a gor�czkowo. Leszek by� szefem kolporta�u, bezpo�rednim jej prze�o�onym. �Tak�e bardzo s�abo si� czuje� -,.bardzo� by�o mocno podkre�lone. Telefon ucich�, Zofia wr�ci�a na miejsce, pochyli�a si� nad kolumn� cyfr. Ale zamiast nad ich nowym uk�adem, zacz�a si� zastanawia� nad tym, co si� sta�o z Leszkiem. Czy�by i on wpad�? Nasz�o j� dr�enie. Myli�a si� w najprostszym dodawaniu. �By� u mnie w biurze - my�la�a, zagryzaj�c wci�� wargi, by si� cho� troch� opanowa� - i zna� moje nazwisko...� O ma�o nie zapomnia�a o spotkaniu z R�. Pr�dko pobieg�a do kierownika. Siedzia� w ma�ym pokoiku na ogromnym fotelu, kt�ry zajmowa� prawie ca�� powierzchni� jego gabinetu. Zapuka�a, wesz�a. Kierownik by� sam. �A, dzie� dobry pani...� - wita� si� z ni� uprzejmie, patrz�c w jej twarz zaczepnie swymi czarnymi oczyma. Ale zmieni� ton, gdy mu powiedzia�a, �e prosi o pozwolenie wyj�cia na godzin�. �Ale� to niemo�liwe!... Pani tak du�o wychodzi... A jest tak wiele roboty... Zestawienie jeszcze nie zrobione...� Wiedzia�a, �e jej w ko�cu pozwoli wyj��, �e to przem�wienie to tylko forma okazania w�adzy i puszczenie wodzy zami�owaniu do gadania. Trzeba tego by�o jednak w pokorze wys�ucha�. Id�c pr�dko Z�ot� mniej my�la�a o R�y, wi�cej o sprawie Leszka. W cukierence nie zasta�a nikogo. Sprawdzi�a zegarek - sp�ni�a si� zaledwie pi�� minut. Przecie� to niemo�liwe, aby R�a wysz�a nie czekaj�c na jej przyj�cie. Mo�e wi�c co� jej wypad�o? Czeka�a ca�� godzin� pe�na wzmagaj�cego si� niepokoju. Poruszona wyobra�nia snu�a przera�aj�ce obrazy: a mo�e R�� z�apano? a mo�e zgin�a? mo�e nigdy nie przyjdzie? Wr�ci�a do biura z g�ow� pe�n� galopuj�cych my�li. Fantazja pracowa�a - nie dawa�a si� okie�zna�. A tu jak na z�o�� wali�y si� na ni� obliczenia. Z do�u, z jadalni zia�o ohydnym barszczem - prawdziw� plag� biurowej kuchni. W ko�cu uprosi�a czarnook� Teres�, by jej dyktowa�a cyfry, sama za� pocz�a je wystukiwa� na maszynie. R�czka opada�a ci�ko w d�, z�bata maszyneria wyskakiwa�a z chrz�stem otworem g�rnym, ta�ma papieru sp�ywa�a na pod�og�. Naturalnie, zestawienie nie zgodzi�o si�. Trzeba by�o wszystko zacz�� od nowa. Zofia gryz�a wargi, by nie p�aka�. Zm�czona i rozbita dotar�a do domu. W bramie natkn�a si� na Marciniaka, kt�ry osadza� na dr�gu now� miot��. Str� uk�oni� si� jej sw� granatow�, zapocon� maciej�wk�. Kiwn�a mu g�ow� i szybko chcia�a go min��. Ale on chrz�kn�� i zatrzyma� j� sapi�cym: �prosz� pani...� Zatrzyma�a si� z rozpacz� w sercu. Zapyta�: �Czy to dziecko, co u pani nie meldowane, ju� nie mieszka?� �Ju� jutro go nie b�dzie, na pewno, panie J�zefie...� - zapewni�a gor�co. Skroba� si� w kark. �A mo�e lepiej pani je zamelduje. Bo to i pani mo�e mie� przykro��, i ja...� Co� trzeba postanowi� - t�uk�o si� jej w g�owie. Ale p