Jan Dobraczyński Jak drzewa z tajgi Opowiadania Ewa Uśmiech, który zobaczyła na twarzy siedzącej naprzeciw kobiety, nasunął jej przypuszczenie, że musi to być jakaś dawna znajoma. Zresztą twarz tamtej nie była jej całkowicie obca. Te delikatne rysy i ten uśmiech majaczyły gdzieś na dalekim horyzoncie wspomnień Zofii. Odruchowo odpowiedziała skinieniem głowy i także uśmiechem. Ale w myśli szukała bezskutecznie: kto to może być? Skąd ja ją znam? Oczy kobiety siedzącej naprzeciwko błysnęły. Poruszyła się żywo. Obrzuciła uważnym spojrzeniem innych pasażerów tramwaju, a potem pochyliła się ku Zofii. Jej duże, błękitne oczy, podkreślone lekkim fioletem, wbrew uśmiechowi, który nie schodził z ust kobiety, wydawały się pełne smutku. Zofia ciągle nie mogła sobie przypomnieć, skąd ją zna. Pewne twarze spotykanych przygodnie w tramwaju lub na ulicy wywołują wrażenie, że ich posiadaczy znamy od dawna. Dopiero szczegóły: kształt ręki, ton głosu - mówią o pomyłce. Lecz Zofii wydawało się, że jednak zna tę dłoń o małych paznokciach. Także nieobcy jej był chyba głos tamtej, gdy powiedziała szeptem: - Nazywam się Halina Kwiatkowska... Odpowiedziała na to przedstawienie się zmieszanym uśmiechem. Nazwisko nie powiedziało jej nic. Tramwaj wlókł się leniwie, ludzi na ulicach, jak zwykle o tej porze, było mało. Minął ich tylko sznur aut piaskowego koloru, na których siedzieli żołnierze w mundurach koloru szarozielonej trwogi. - Czy pani teraz wysiada? - usłyszała pytanie. Skinęła głową. Właściwie miała dojechać do następnego przystanku, który znajdował się tuż przed biurem, ale ogarnęła ją chęć prędszego wycofania się z nieoczekiwanego spotkania. Nie wyjaśnione sytuacje budziły w niej zawsze niepokój. Ale kobieta podniosła się pośpiesznie z ławki. - Ja także wysiadam... - powiedziała. Wczesnomarcowe słońce zaglądało wstydliwie w wąwóz Złotej. Dwie kobiety znalazły się na ulicy ze swymi ciężkimi torbami w rękach. Zofia ani na chwilę nie zapominała, że pod wykupioną na kartki marmoladą, cukierkami i chlebem leży paczka pism i dzisiejszy komunikat. Zatrzymała się, zdecydowana iść w innym kierunku niż jej niespodziewana towarzyszka. - Pani w prawo? - Ja chciałabym jeszcze chwilę z panią... - powiedziała tamta. - Może pójdziemy kawałek Sosnową? Albo wejdziemy do cukierni? Niepokój Zofii wzmógł się: pisma, komunikat, nieznajoma - i z tym wszystkim do cukierni. Mała cukierenka na rogu wyglądała cicho i spokojnie. Złota była raczej ulicą poczciwą... Ale... Bąknęła: - Bardzo się spieszę... Muszę wracać do biura... Uśmiech kobiety na chwilę zgasł. Teraz, kiedy go nie było, jej smutne oczy harmonizowały lepiej z dołem twarzy. Coś wyraźniejszego zarysowało się we wspomnieniach Zofii. Ale skądże znowu? - pomyślała prędko. Kobieta złożyła ręce prosząco: - Tylko na chwilę... Proszę, proszę bardzo... Cukierenka była pusta; właścicielka kiwała się nad obłożoną w szary papier książką. Bez zainteresowania spojrzała na wchodzące kobiety. Przyjęła zamówienie na dwie nieprawdziwe herbaty i jakieś domowego wypieku ciasteczka. Siadła pod oknem zasłoniętym sznurową zasłoną. - Pani mnie poznała... - zaczęła kobieta. - A to przecież tak dawno, jak byłyśmy w WSH... Obraz stawał się wyraźniejszy, niby w miarę pokręcenia szkieł lornetki. ** Obraz stawał się wyraźniejszy, niby w miarę pokręcania szkieł pomnieć. Wielka, jasna sala czarnych pulpitów wznoszących się amfiteatralnie stanęła przed oczyma Zofii. Nagle wydobyte - jak z zapomnianej szuflady - twarze przemknęły przed nią. Każda miała właściwość odkrywania następnej. Gdzieś pośród nich była ta, ta... Kwiatkowska? - Przepraszam. Pani nazywa się Kwiatkowska? Prawda? - Tak, teraz - kobieta odpowiedziała prędko i rzuciła niespokojnym spojrzeniem na czytającą książkę właścicielkę cukierni. - Ale wtedy... - Już wiem! - przerwała jej Zofia. - Już wiem! Róża... - skończyła bardzo cicho: - Korngoldówna? Mimo że powiedziała to cicho, złowieszczy dźwięk nazwiska wydobył na twarz siedzącej przed Zofią kobiety papierową bladość. Uśmiech - wciąż obecny na jej ustach - znowu zgasł. Dopiero kiedy Korngoldówna się nie uśmiechała, na jej ładnej twarzy blondynki o białej cerze pojawiały się pierwsze, ledwo zresztą dostrzegalne ślady pochodzenia. Uśmiechniętej nikt by nie zaliczył do skazanego na śmierć narodu. Wtedy na WSH dziewczęta uważały ją za zbyt ładną. Nie lubiły jej. Młodzi asystenci byli dla niej zbyt łaskawi. Krzywonogi Bieniek od buchalterii pomagał jej nieraz na ćwiczeniach. Zofia nie była nigdy blisko z Korngoldówna. Znały się tylko z widzenia. Kiedyś, w okresie przed wyborami do „Bratniaka”, wybuchła w kole przyjaciół Zofii zażarta dyskusja. Pojawiły się w niej akcenty antyżydowskie. Atmosfera stała się od razu gorąca - taki to był wówczas okres. Nienawiść do sanacyjnego reżymu - który nierzadko w kołach młodzieży oskarżano o kokietowanie Żydów - wzmagała niezdrową psychozę. Zacietrzewiali się najspokojniejsi, tacy jak Zofia. W zapale dyskusji krzyknęła: „A ty, Franku, naturalnie zawsze z Korngoldówna!” Franek Burski był miłym, delikatnym, trochę nieśmiałym chłopcem. Gdy krzyknęła - zrobił się czerwony. Nie odpowiedział - nerwowo zaciągnął się papierosem. Jego i Różę widywano często ze sobą. Dziewczyna patrzyła na niego zbyt wyraziście swymi dużymi oczyma. Potem - po tej rozmowie - nie chodzili już nigdy razem. Franek nie zrobił semestru. Pewnego dnia Zofia, czekając na jakieś kolokwium, stała przed szafką z przezroczami, które można było za naciśnięciem guzika oświetlić. Nagle podeszła do niej Korngoldówna. Powiedziała prędko: „Koleżance tak bardzo szkodziło, że kolega Burski chodził ze mną?” Zofia nie wiedziała w pierwszej chwili, co odpowiedzieć: właściwie poczuła się zawstydzona. Ale właśnie dlatego rzuciła ostro, wyzywająco: „A niech nie chodzi z Żydówkami!” Odskoczyły od siebie, fukając jak dwie rozgniewane kotki. Więc to była Korngoldówna? Zofia ze zrozumieniem kiwnęła głową. Odruchowo zaczerwieniła się. Lecz właściwie co sprawiło, że tamta zaczepiła ją teraz. Spod rzęs śledziła Różę, która znowu była uśmiechnięta, choć wyraz jej oczu zaprzeczał temu uśmiechowi. - Od razu wiedziałam, że panią znam. Tylko nie pamiętałam, że to z WSH... - Róża potakiwała ruchem głowy. Trudno było poznać z wyrazu jej twarzy, czy pamięta tamtą historię z Frankiem. Ale raczej można było przypuszczać, że jest już ona od niej bardzo daleko. Czy zwróciłaby się zresztą - pamiętając o niej - do Zofii? Czy opowiadałaby jej swoje kłopoty? - Ja wyszłam za mąż, pani wie? - na jej delikatnej twarzy ukazał się wyraz melancholijnego szczęścia. - Ale Maks jest, proszę pani, bardzo podobny... I moja córka także... Ciągnęła swą opowieść spiesznie. Udało im się wymknąć z getta. Ale udręka nie skończyła się. Maks nie mógł pokazać się na ulicy; trzeba go było trzymać w zamknięciu. Dobrze jeszcze, że znalazła dla niego ukrycie. Ewę także umieścili u pewnej pani. Na całą rodzinę pracowała i zarabiała Róża. „Bo prawda, że nie jestem podobna? Zwłaszcza jak się śmieję...” A więc wiedziała o tym. Cóż, kiedy ta pani, u której była Ewa, doszła do przekonania, że jest śledzona i dłużej dziecka ukrywać u siebie nie chciała. Trzeba było szybko starać się o nowe ukrycie. Róża skorzystała z pierwszego dostarczonego adresu i tam odprowadziła córkę. Ale miejsce okazało się fatalne. To byli zwyczajni szantażyści, którzy już po paru dniach poczęli wysuwać nowe żądania, popierając je groźbami. Zofia wyczuła, że opowiadanie zbliża się do najdramatyczniejszego momentu. Uśmiech gasł raz po raz na ustach Róży. Matka szamotała się między trwogą o dziecko a lękiem przed pójściem do tamtych. „No, bo póki chodzę po mieście, to oni liczą na pieniądze - i Ewa jest bezpieczna. A jak ja tam pójdę, to i Ewy mogą mi nie oddać, i mnie zatrzymają. A wtedy Maks wyjdzie z tej piw... z tego ukrycia. Bo on mnie bardzo kocha, proszę pani. A jego złapią na pewno na pierwszym rogu...” Urwała gwałtownie i prędko napiła się kilka dużych łyków herbaty. Kiedy odjęła szklankę od ust, była znowu uśmiechnięta; tylko łzy szkliły się jej w oczach. Zofia słuchała opowiadania Róży z przejęciem, ale zaraz zaniepokoiła się. Czego tamta chce od niej? Przecież chyba nie tego, aby Zofia zajmowała się jej sprawą. Z takim trudem dawała sobie radę z własnymi sprawami. Edek od początku wojny siedział w oflagu. Mareczek cały dzień pozostaje pod opieką prawie niedołężnej ciotki. A ona? Dziesięć godzin biura. Przy tym wiadomo, że nie utrzymałaby domu z tego, co tam zarabia. Musi jeszcze handlować. To wszystko jest naprawdę ponad siły kobiety... Więc czego ta Korngoldówna od niej chce? Poczęła się gorączkować: - Rozumiem, że ma pani wielkie zmartwienie... Tak, rozumiem... ale... Lecz jakieś: „cóż ja na to mogę poradzić?” nie mogło znaleźć się w jej ustach. Róża wytarła oczy chusteczką. Potem wydobyła puderniczkę i starannie poczęła przypudrowywać sobie nos, obsypany przy oczach drobniutkimi piegami. Milczała. Zofia, wpadając w stereotypowy ton rozmowy towarzyskiej, zapytała: - A ile lat ma pani Ewa? - Dziesięć - Róża przestała się pudrować. Patrzyła uważnie na Zofię. Robiła wrażenie kogoś, kto starannie waży słowa, zanim je wypowie. Zofia jednak tego nie spostrzegła. Obracała pusty spodeczek na marmurowym blacie. - No, tak, to już duża dziewczynka... - ciągnęła. - Mój Mareczek ma tylko pięć. A mój mąż jest w obozie jenieckim w Niemczech... Bardzo mi jest ciężko... - Róża nie zadawała żadnych pytań. Jej milczenie coraz bardziej ciążyło. Zofia wróciła do Ewy: - I u kogo jest ona teraz? Zamiast odpowiedzi Róża powiedziała spiesznie i gwałtownie: - Pani chce mi dopomóc? Jaka pani dobra... Ja wiedziałam od razu... Jak tylko pani uśmiechnęła się do mnie... Zofia była spłoszona. - Ja? Nie... To jest... Nie wiem, nie wiem, proszę pani... Ja nie umiem... nie wiem... Jak ja bym mogła pani pomóc? Do siebie dziecka wziąć nie mogę... Naprawdę... mam małe mieszkanie, cały dzień mnie nie ma w domu... - Przez głowę przelatywały jej obrazy coraz bardziej przerażające: półgłucha ciotka, uciekinierka z Wilna, humorzasta Celińska, kucharka na przychodne, Mareczek... Gdyby coś podobnego się stało, nie miałaby ani jednej chwili spokojnej. Już sama rozmowa z Różą wywołała w niej wielki niepokój: gdy do cukierni wszedł jakiś chłopiec, aż podskoczyła na dźwięk otwieranych drzwi. Ale Róża zdawała się nie dostrzegać jej niepokoju. Może zresztą nie chciała go dostrzec. Dla niej sprawa Ewy nie była sprawą na miarę zwykłych uczuć. Z uśmiechem na ustach, z rozpaczą w oczach przekonywała: chodzi tylko o odebranie dziecka i zatrzymanie go przez tydzień. Ani dnia dłużej. Za tydzień pewni ludzie obiecali wziąć Ewę. Dokładnie za tydzień. I ona od razu poznała, że Zofia jej pomoże. Głosem odtajałym z bolesnego skurczu powtarzała: „Ja wiedziałam... od razu wiedziałam... jak tylko pani uśmiechnęła się do mnie...” I ten ton był nie do odparcia. Wobec niego wszystkie wykręty traciły swój sens. Na Róży: „ja wiedziałam” nie mogła odpowiedzieć, że ten uśmiech to było nieporozumienie... Że jest znowu jak wówczas na korytarzu pierwszego piętra w gmachu WSH... Zobaczyła łzę, która spadła - strząśnięta niby kropla deszczu - na policzek Róży. Kobieta płakała i śmiała się jednocześnie. „Niech mi pani poda adres tych ludzi” - powiedziała Zofia, szukając ołówka w głębi torby. Przed wyjściem opuściła na okna czarne zasłony i zapaliła karbidówkę. Powoli wkładała płaszcz i kapelusz. Dokładnie sprawdziła zawartość swej torby. Mareczek, siedząc przy niskim stoliczku, ustawiał swoich żołnierzy. Wydął buzię: „Musia wychodzi?” Ale zaraz począł wydawać naśladujące strzelanie okrzyki. Na stoliku toczyła się zawzięta bitwa. „Wiesz, musiu - powiedział stanowczo - jak będę duży, pobiję Niemców i uwolnię tatusia...” Ciotka Żurońska siedziała przy syczącej karbidówce i starała się zaściubić rozorane na kolanach pończoszki chłopczyka. Czasami spoglądała na niego sponad zsuniętych na koniec nosa okularów. „Ty wychodzisz, Zosieńko?” - zdziwiła się. „Muszę, ciociu - odpowiedziała. Pocałowała Mareczka w głowę. Szła ku drzwiom nie odrywając wzroku od syna. - Ale nie na długo...” Złudne, marcowe ciepło zniknęło z ulicy razem ze słońcem. Zofia miała uczucie, że jest bardzo zimno. Po ramionach chodziły jej dreszcze. Wbrew obyczajom wojny nie biegła szybkim, czujnym krokiem, ale szła wolno, jakby to był spacer. Ludzie, u których znajdowała się córka Róży, mieszkali na Solnej. Pamiętała tę krótką uliczkę z czasów przedwojennych. Wówczas była ona bardzo ruchliwa. Przeważnie zamieszkiwali ją Żydzi. Na ślepej ścianie między Mirowską a Elektoralną wisiały gablotki z filmowymi fotosami. Po przeciwnej stronie, na rogu, pamiętała, był wielki żydowski sklep z chałwą, czekoladą i bakaliami. Miała jeszcze przed oczyma oglądane przez szybę zwały rachatłukum, fig i daktyli. Teraz nie było ani fotosów, ani sklepu. Ulica była pusta, ciemna i ponura. Dom pod wskazanym numerem wyglądał nieciekawie. Przed bramą stało dwóch wyrostków z rękoma w kieszeniach. Coś do siebie mówili niewyraźnie, wybuchając raz po raz hałaśliwym śmiechem. Podwórze było ciemne. Wiedziała, że trzeba wejść w sień z podwórza na prawo, potem na pierwsze piętro. Wchodziła po drewnianych, mrocznych schodach, świecąc sobie latarką. Zapukała do drzwi. Ktoś powiedział: „No! Wejść!”. Nacisnęła klamkę i weszła. Najprzód był maleńki, ciemny przedpokój, a potem zaraz duży pokój, w którym paliło się światło. Pokój tak był pełen mebli: dwa szerokie, zestawione ze sobą łóżka, kanapa, stół, kilka krzeseł i foteli, że nie było po prostu gdzie stanąć. Na ścianie wisiało powiększenie fotografii opartej o siebie głowami pary, otoczone oszałamiająco barwnymi „landszaftami” w złoconych ramkach. Nad kanapą rozpięty był dywan, na stole stał patefon. Z boku widać było błyszczący szkłem kredens, na nim dwie gipsowe figury. Na wprost drzwi stała tęga kobieta w kwiecistym szlafroku i w pantoflach z pomponem na tłustych nogach. - Pani do kogo? - spytała surowo. Zofia wymieniła nazwisko. Dama skinęła głową. - To tu. Męża nie ma. Ale ja jestem... - wskazała grubą ręką krzesło. - Niech pani siada. - Sama stała dalej. Zofia milczała, więc kobieta spytała niecierpliwie: - Pani względem czego? - Ale zaledwie Zofia zaczęła mówić, przerwała jej: - Dziecko? Jakie dziecko? Kto pani powiedział? - Usłyszawszy, że matka Ewy, wzruszyła gniewnie ramionami. - To co? Może i jest. A pani co do tego? - pochyliła się i uważnie patrzyła czas jakiś w twarz Zofii. - Pani chyba nie z „naszych”?... Zofia była zła na siebie, że gwałtownie zaprotestowała. Ale wątpliwość baby wydała się jej obrażająca. Za to ta pewna doza oburzenia uczyniła ją śmielszą. - Matka mówi, że państwo żądacie zbyt dużo za opiekę... - Dużo? - kobieta w szlafroku poczęła przewracać oczyma niby prowincjonalna aktorka. - A cóż to ta pani myśli, że dziecko powietrzem żyje, czy co? Że nie je, że nie trzeba dla niego prać, sprzątać, naganiać się? A jeszcze strach, że to żydowskie dziecko... - Jak państwo nie możecie, to matka prosi o oddanie dziecka... - Oddanie? Komu mamy oddać dziecko? - Mnie, proszę pani. - A paniusia sama chce je wziąć? Co, może nie? - Ja? - Może nieprawda? Ja tam, pani, nie frajerka, żeby mnie kto kiwał. Od razu przejrzałam. Chcesz paniusia zarobić. To ja wiem: każdy chce żyć. Dobroczynność, paniusiu, to dla głupich. - Podparła się grubymi rękoma pod boki, pochyliła się nad Zofią. - Ale szukaj sobie, paniusia, innego dzieciaka. Pejsatych to tyle ukrywa się, że i dla paniusi starczy... - Ale mnie matka... - zaczęła Zofia. Baba przerwała jej: - Boś jej paniusia natrajlowała, że będzie taniej. A juści! Dasz pani radę? Zresztą głupia pani jesteś: Żydy mają forsę. Niech płacą! One to by nam kazały płacić, zobaczyłabyś paniusia! Zresztą co mamy gadać... - Rzeczywiście: nie mamy o czym rozmawiać. Matka prosi, aby pani oddała dziecko. Tu jest list. Rozłożyła papierek, napisany na marmurowym blacie w cukierni przez Różę. Kobieta wzięła go w ręce i przyglądała mu się nieufnie. - Phi - parsknęła. Po chwili namysłu powiedziała: - Mego nie ma. Niech pani jutro przyjdzie... - Muszę dziś - poczęła upierać się Zofia. Pojęła, że drugi raz nie będzie miała odwagi przyjść do tej meliny. Nasunęło jej się kłamstwo: - Dziecko wyjedzie... - Dzieciaka nie dam, i już! - nagle wybuchnęła baba w szlafroku. - Widzisz ją: chce krzywdy człowieka. Zarobek będzie drugiemu odbierać! Nie dam, rozumiesz pani! - Choć krzyczała, nie robiła wrażenia zupełnie pewnej siebie. Nagle zmieniła ton: - Albo wiesz paniusia co, pogódźmy się! - Klasnęła w dłonie. Uśmiechnęła się, aż błysnęło złotem z jej ust. - Ja tam zgodna jestem. Dasz paniusia odstępnego... - Nie. Nie dam. Proszę przyprowadzić dziecko. - Nie dasz, paniusia! Toto tak? To ja się dla żydziaka narażam, a jak chcę zarobić parę groszy, to bachora zabierają! A idź, udław się pani tym smrodem za moją stratę! Nie chcę go! Słyszysz! Nie chcę! Żydowska mamka - cholera na nią! Zabieraj ją pani! - gniewnie podeszła do drzwi. Zawołała: - Ewka, psiakrew, chodź no tutaj! Za drzwiami rozległ się szept: - Można wejść? - *Właź, mówię, do cholery! - Popędliwie sięgnęła ręką za drzwi i wyciągnęła z drugiego pokoju dość dużą dziewczynkę. Zofia była przerażona: dziecko miało typ oczywisty. Nie mogło być złudzeń: czarne, wielkie oczy, grube łuki brwi, wyraziste usta, ciemna cera. Bez słowa patrzyło na Zofię. Baba piekliła się: - Zabieraj zaraz swoje rzeczy! Jazda! Czego się gapisz? Żebym nie powtarzała! - Zwróciła się do Zofii: - Należy mi się jeszcze za cztery dni. Róża przewidziała tę możliwość. W czasie rozmowy dyskretnym gestem sięgnęła do wypakowanej torby i wyłożyła z niej na stół kilka stuzłotówek. Zofia obruszyła się: „Przecież nie będę brała pieniędzy!” Ale Róża uśmiechnęła się słodko: „Ja wiem, proszę pani, ja wiem. Ale może być pani w kłopocie...” Rzeczywiście: co by zrobiła teraz, gdyby nie miała tych pieniędzy! Kobieta uderzyła gniewnie tłustymi palcami po banknotach. Syknęła: - Naturalnie, forsa już jest! - Stuknęła pięścią o pięść. - Ale jeżeli będziesz pani miała potem przykrość, to do siebie miej pretensję. Mój pracuje w kryminalnej, wiesz pani? Jak zechce, to paniusię znajdzie choćby pod ziemią. W Zofii coś zamarło. Z trudem pohamowała drżenie i słabość. Robiąc wysiłek, podeszła do dziewczynki, która już stała ubrana z paczką w ręku. „Możemy iść?” - spytała. Dziecko skinęło głową. Baba wciąż podparta pod boki wpatrywała się w wychodzące z mściwie zmarszczonymi brwiami. Gdy Zofia powiedziała swe lękliwe, inteligenckie „do widzenia”, wybuchnęła, jakby to było coś, co ją obraziło: „A połam ręce i nogi! Żeby cię z tym żydziakiem złapały!”. Jeszcze coś krzyczała, ale już słów nie można było zrozumieć przez zamknięte drzwi. Ulica była uspokajająco ciemna. Zofia szła bardzo szybko, podniecona pogróżkami tamtej. Kiedy ją minął jakiś policjant, jeszcze przyśpieszyła kroku przerażona myślą, że to może być ten „z kryminalnej”. Ewa drobiła spiesznie u jej boku. Zofia prawie o niej zapomniała. Głowiła się nad tym, czy można odnaleźć kogoś, czyjego nazwiska nawet się nie zna. Odruchowo stanęła na przystanku. Ale zaraz uświadomiła sobie, że przecież Ewy nie może wziąć do tramwaju. Poczęła iść dalej szybko Chłodną. Dopiero po pewnym czasie uprzytomniła sobie obecność dziecka. - Czy nie idziemy za szybko, Ewo? - zapytała. - To nic, proszę pani... - powiedziała mała dysząc. Z kolei postawiła pytanie: - Czy ja mam do pani mówić: proszę pani? - A jak miałabyś mówić? - Ciocia mówiła - Zofia dopiero potem zrozumiała, że dziecko nazywa matkę ciotką; tak widocznie było umówione - że można mówić do pań, które się opiekują: ciociu. - Dobrze. Mów mi ciociu... Znowu wróciła do swych myśli. Odebrać to było nic - rozważała - ale co ja z nią teraz będę robiła? Tydzień to przecież bardzo długi okres. Trzeba będzie tłumaczyć każdemu: Celińskiej, ciotce, Mareczkowi... A jeszcze pogróżka tej wściekłej baby! Próżno tłumaczyła sobie, że jest niepodobieństwem nawet takiemu „z kryminalnej” odnaleźć kogoś, czyjego nazwiska nie zna ani nie wie, gdzie on mieszka. A może ja się z czymś wygadałam? - zapytywała siebie przerażona. W co ja się uwikłałam! - lamentowała wewnętrznie. Ściągam sama na dom nieszczęście. To mniejsza zresztą, że mogę zginąć. Ale jeśli ja zginę - zginie także Mareczek. Zdało jej się, że czuje na szyi małe rączki i słyszy cienki głosik: „musia, czy ja już jestem duży?” Wtem odezwała się Ewa: - Ja myślę, proszę cioci, że jeśli będę miała warkocze i kokardy, to nie będę taka podobna... A usta to ja zawsze mocno zamykam... W nocy nie mogła spać. Leżała patrząc w sufit, po którym błąkały się plamy srebrnosinego blasku. Księżyc odzyskał swe prawa w zaciemnionym mieście. Było cicho: Złotą nie jechało nic. W mroku pokoju słyszała spokojny, nieco sapiący oddech Mareczka (adenoidy w nosie!) i mniej spokojny oddech Ewy. Zofia przez cały wieczór nie mogła się uspokoić po rozmowie z babą w szlafroku. Bała się. Ale przyszła chwila, kiedy strach zniknął pod naporem innego uczucia. Uczucia, które dusiło jak zaciśnięta na gardle dłoń. Z pamięci nie wychodziły jej słowa Ewy: „jeżeli będę miała warkocze i kokardy, to nie będę taka podobna”. A potem już w domu: „Czy tej cioci można powiedzieć, kto jestem? A może lepiej nie mówić? Bo ona nie słyszy, trzeba by krzyczeć... Mareczkowi to chyba nic także nie trzeba mówić. On za mały. Nie rozumie, że nie wolno powtarzać”. Z rosnącą zgrozą patrzyła na to tak przekonywająco mówiące dziecko. Siedzieli przy kolacji. Mareczek kręcił się radośnie na swym krześle: „mu-siu, i dziewczynka będzie spać razem z nami? i bawić się będzie?” Ewa uśmiechnęła się do chłopca. Zofia zauważyła, że mała nic prawie nie je. „Dlaczego nie jesz?” - pytała. Ewa stanowczo potrząsnęła głową: „ja zawsze mało jem...” To „zawsze” nie podobało się Zofii. Ona myśli - uświadomiła sobie - że będę brała za jej utrzymanie pieniądze! I poczuła jakby wstyd, choć nie wiedziała, czego właściwie ma się wstydzić. Pamięć słów dziecka nie dawała jej zasnąć. Zaczęła wyobrażać sobie, że to nie Ewa, ale Mareczek mówi do niej - głosem cichym, bez żadnej intonacji: „musiu, obetnij mi włosy, nie będę podobny!” Ogarnęła ja ślepa trwoga. Boże - szepnęła - wiec w tej tragedii, którą przeżywamy, są jeszcze stopnie! Mareczkowi nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo... Ale czy nie zaczęło mu grozić? Właśnie przez to obce dziecko? To było absurdem - mówiła sobie - że ja wzięłam Ewę. Przewracała się na łóżku w okropnej rozterce. Powiem jutro tej Korngoldównie, niech małą sobie zabierze!... Cały tydzień - to za dużo. I tak zrobiła wiele; chodziła po dziewczynkę. Gdyby każdy tyle zrobił dla Żydów co ona, byłoby już dobrze... Ale kiedy zobaczyła Różę, jak się zrywa od stolika i idzie jej naprzeciw uśmiechnięta i zatrwożona, nie mogła nie powiedzieć prędko: „Niech pani będzie spokojna, wszystko dobrze, dziecko jest u mnie...” „Ach!” - szepnęła Róża. Siedziały po dwóch stronach marmurowego stolika. Zofia opowiadała z zapałem o rozmowie z kobietą z Solnej i o zabraniu Ewy. Nocne trwogi wydawały się jej w tej chwili nie takie znów groźne: podniecało ją natomiast własne bohaterstwo. Róża schylała głowę coraz niżej. Nagle prędko i nieoczekiwanie dotknęła ustami ręki Zofii. „Co też pani!...” - gwałtownym gestem schowała dłonie za siebie. „Ja wiedziałam... - szepnęła tamta - od razu wiedziałam...” Zofia nie zastanawiała się dotychczas nad tym, o czym Róża mówi, powtarzając swoje „ja wiedziałam”. Ale w tej chwili przebiegło jej przez głowę pytanie: co to znaczy? co Róża wiedziała? Czyżby tamta historia z WSH odpłynęła od niej tak daleko - dalej nawet niż Franek Burski, nalatujący nocami na samolocie RAF-u niemieckie miasta - że aż stała się zaprzeczeniem samej siebie? Myślała: to dziwne, przecież ja tę kobietę skrzywdziłam... A może ja jej wcale nie skrzywdziłam? Może właśnie dlatego, że odszedł Franek - który i tak nigdy by się z nią nie ożenił - znalazła swego Maksa. Przypomniała sobie pełen ciepła uśmiech Róży za pierwszym ich spotkaniem i słowa: „bo on, pani wie, bardzo mnie kocha...” Róża sięgnęła do torby. Spod szeleszczących celofanem pudełek (sprzedawała jakieś drogeryjne specyfiki) wydobyła zwitek banknotów. „Proszę, niech pani zechce...” Porywczo odtrąciła jej dłoń. „Przecież pani ma kłopoty, wydatki... Ja nie mogę za darmo...” - napierała tamta. Zofia nieustępliwie trzęsła głową. W gruncie rzeczy pojmowała, że utrzymanie Ewy przez ten tydzień sprawi jej wiele kłopotu. A przecież nie mogła zapomnieć tego: „Ja zawsze mało jadam...” - Tak nie mogę - mówiła Róża - pani musi wziąć. Niech pani nie gniewa się za to, co pani powiem, ale wy, Polacy, macie za dużo honoru... Mimo to pieniędzy nie wzięła. Niecierpliwie czekała końca pracy. Niespokojnie pobiegła do domu. W mieszkaniu wszystko wydawało się w porządku: Mareczek, wyśpiewując, z przekrzywioną główką coś rysował, Ewa czytała w kącie książkę, ciotka Żurońska ślęczała nad jakimś szyciem. Z kuchni jednak powiało złą atmosferą. Celińska ze złością szatkowała cebulę. Kiedy Zofia zapytała jak najgrzeczniejszym tonem: - Dzień dobry, pani Celińska, czy obiad będzie prędko? Odburknięto jej do taktu stukania noża: - Nie wiem! - Bo już późno... - Jak pani późno, to ja mogę wcale nie gotować! - kobieta pociągnęła nosem. Była niewielka, chuda i tylko w ramionach nieprawdopodobnie szeroka. Spod kusej spódnicy wyglądały patykowate nogi w przydeptanych pantoflach. Łydki rozsadzały węzły żylaków. Dalej szatkowała, mrucząc pod nosem: - Inna będzie lepsza... - Pani Celińska - łagodziła Zofia - czemu się pani denerwuje? Ja tylko pytam. Żuła pod nosem: „Co to, nie wolno się denerwować?” Ale kiedy Zofia chciała się wycofać z kuchni, porzuciła nóż, cebulę i odwróciła się od stołu. - A pani wie - wybuchnęła - że spod pięćdziesiątego szóstego wzięli takiego, co ukrywał Żyda? Jego wzięli, żonę, służącą... - Pociągnęła nosem. - Na rozstrzał. Józef mówił. A tłukli ich przedtem, że ojej. To, widzi pani, tak jest, jak kto się na żydowskie pieniądze łaszczy... Zofia miała wrażenie, że jej nogi wrastają w ziemię. Musiała zblednąć. Ale opanowała się. Pozornie niedbale podjęła: - Ludziom trzeba pomagać... Celińska pociągnęła nosem. - Trzeba, trzeba... Ale swojej skóry też strzec trzeba. Żyd nie umierał za mnie, to ja nie chcę umierać za Żyda... Zofii przebiegła przez głowę odpowiedź: owszem, był Człowiek, Żyd, który umarł za nas wszystkich, abyśmy umieli jedni za drugich umierać. Ale to zbyt wielka Prawda, aby ją umiała tak zwyczajnie - w pełnej zapachu cebuli kuchni - powiedzieć. Bąknęła tylko: - Wstyd tak mówić. Pani Celińska, modli się przecież pani, do kościoła pani chodzi... - Do kościoła! - sapała Celińska, biorąc się znowu do cebuli. - Pewno, że chodzę. - Pociągała raz po raz nosem. - Albo to gdzie napisane, że Żyda trzeba ratować? Zupa tego dnia była przypalona, kotlety nie osolone i niesmaczne. Po obiedzie Zofia poszła do kuchni pomóc Celińskiej zmyć naczynia. Nie robiła tego zawsze, ale dziś skłonił ją do tego niepokój. Chciała kobietę udobruchać, a jednocześnie urobić w sobie przekonanie, że humor Celińskiej nie grozi żadnym niebezpieczeństwem. Ale Celińska niełatwo było ułagodzić. Wciąż pociągała nosem, co było dowodem bardzo złego humoru. Zgarniając z trzaskiem talerze do niecki z gorącą wodą, poczęła narzekać na czasy. - Ma pani rację, pani Celińska. Bardzo ciężkie - podchwyciła Zofia. - A najbiedniejsze to teraz dzieci. Bo to my, pani Celińska, zawsze sobie jakoś damy radę. Prawda? Ale dzieci? Bezbronne, nikomu nic złego nie zrobiły... No, niech pani powie... Kobieta bez wahania skinęła głową. - Pewnie, że tak... Ale to, proszę pani, na świecie nie ma żadnej sprawiedliwości. Winny, niewinny - musi cierpieć, jak na niego przyjdzie... - Odłożyła talerz, który poprzednio obracała w niecce niby garnek na kole garncarskim. - A dzieci to, proszę pani, podepczą... Podepczą... Takie czasy... - Podniosła w górę mokry palec: - Niektóre dzieci, proszę pani, to lepiej, żeby w ogóle nie żyły. Bo to nieszczęście i dla nich, i dla drugich... To tak, jak te, co się rodzą bez rąk, bez nóg... - W Zofii powstało podejrzenie, że Celińska myśli o Ewie. - Ale jeśli już żyją?... - zaczęła. Celińska tarła zmywakiem okopcony spód garnka. Pociągnęła nosem. - Teee... Mnie nie uczyły, ja nie wiem... - wykręcała się. Powróciła jednak do swojej myśli: - Lepiej, żeby nie żyły... - Stęknąwszy, wyprostowała na chwilę zgarbione plecy. - A pani wie - nagle zmieniła temat - że policjant dziś pytał o panią? Szklanka, którą Zofia wycierała, wymknęła się jej z ręki. Musiała przysiąść na wysokim, kuchennym stołku. Zapytała trochę niepewnym głosem: - Czego chciał? - Hi, kto go tam wie? Pytał o panią. Józef powiedział, że pani w pracy, w magistracie... - Wchodził do mieszkania? - Nie. Zostawiła resztę roboty i poszła do pokoju. Aby się uspokoić, położyła się na kanapie i sięgnęła po książkę. Nie zdążyła jej jeszcze otworzyć, gdy Mareczek stanął nad nią. „Tak się nudzę, musiu”. „Pograj z ciocią w karty” - powiedziała. Rozpaczliwie pragnęła ciszy. Ale ciotka zadrzemała i kiwała się nad swoimi kłębkami włóczki. Prawie zniecierpliwionym tonem rzuciła: „Słuchaj, Ewo, pobaw się chwilę z Mareczkiem”. W tej samej chwili pożałowała swoich słów. Zerwała się z kanapy. - Zresztą nie! Czytaj sobie. - Kiedy ja mogę. Będę się bawiła z Marsczkiem. - Nie, nie - odruchowo odtrąciła dziewczynkę. Kiedy po jakimś czasie, coś tam ustawiając Mareczkowi z klocków, przypomniała sobie swój gest, ogarnął ją wstyd. Wstała, wyjęła z kredensu dwa przydziałowe cukierki i położyła je przed Ewą. Pogładziła ją po głowie. Ewa dygnęła, powiedziała: dziękuję. Znowu pochyliła się nad książką. Wciąż czytała. Zofia śledziła ją spod oka. Zdumiewał ją spokój tego dziecka, spokój, graniczący z apatią, po prostu drażniący wobec podniecenia, jakiego sama doświadczała. Po godzinie Ewa zamknęła książkę. Rzekła: - To było bardzo ciekawe, ciociu... Ciocia mi znowu coś takiego znajdzie, dobrze? Czytała zresztą całymi godzinami. Książka wystarczała jej zwykle na pół dnia. Wygłaszała potem nieoczekiwanie zdania: „Powinna była wyjść za niego za mąż...” „Kto, Ewo?” - pytała oszołomiona Zofia. „Irena, ciociu. Gdyby była wyszła, nie byłoby nieszczęścia”. Albo: „Jak ciocia myśli, czy ona podobała się naprawdę Andrzejowi?” „Kto, Ewo? Jakiemu Andrzejowi? Nic nie rozumiem!” Ewa uśmiechała się łagodnie. Wyjaśniała bez zniecierpliwienia, tonem wyrażającym wielkie przejęcie się sprawą: „Ciocia nie pamięta? To z tej książki, którą mi ciocia dała”. Zofia nie zawsze umiała ukryć rozdrażnienie. Nie umiała uświadomić sobie, dlaczego gniewało ją, że dziewczynka wciąż czyta - to siedząc przy stole z głową podpartą obu rękoma, to półleżąc na kanapie - że żyje w świecie książkowych bohaterów, że potrafi się od codzienności oderwać - co było dla Zofii zupełnym niepodobieństwem. Kiedyś nie umiała się powstrzymać i powiedziała zniecierpliwionym głosem: „Nie czytaj tak dużo, będą cię oczy bolały!” Dziewczynka podniosła głowę z takim wyrazem twarzy, jakby została wyrwana z miłego snu. Ale posłusznie odłożyła książkę. Zofia żałowała swego powiedzenia. Bo ostatecznie, cóż Ewa ma robić? Bawić się z pięcioletnim Mareczkiem? Rozmawiać z półgłuchą ciotką Żurońską? A może iść do kuchni na pogawędkę z Celińską, która jeszcze wczoraj wykrzykiwała na cały głos, że na tylu ludzi musi pracować? Dni płynęły jakoś za dniami. Rankami Zofia siedziała w biurze. Ta było idiotyczne: duży, ciemnawy pokój, kilka stolików, kilka wiecznie rozdrażnionych osób. Trzask maszyn do liczenia, kolumny cyfr, beznadziejnie zestawiane równanie: preliminarz - budżet. Ciągły pośpiech; ludzie „u góry” występowali z wciąż nowymi żądaniami, a każde z nich trzeba było załatwić natychmiast. To było takie zwykłe: „Pani Zofio, proszę wszystko rzucić, a zająć się tym obliczeniem... dyrektor chce mieć to zestawienie zaraz... kierownik już na to czeka”. Około południa tempo pracy malało, zaczynał się natomiast ruch: odsuwanie krzeseł, trzaskanie drzwiami, bardziej ożywione rozmowy. Spieszono do jadalni na dole. Tłok panował tu niebywały, wszystkim się śpieszyło. Jadalnia była ciasna, trzeba się było zmieniać: kto zjadł, musiał zaraz odchodzić. Leniwie wracano na piętra. Ciepły odór zupy rozwłóczył się za idącymi na całe biuro. Ci, którzy dopiero schodzili na dół, pytali: „Co dzisiaj na obiad?” Wracający odpowiadali tonem pogardliwym: „Zupa...” Czasami nazywali ją dosadnie, Zupę podawano codziennie i zawsze była bardzo obrzydliwa. Ale ci, którzy szli ją jeść, wierzyli pogłoskom, że „mają dawać do zupy po kromce chleba” albo „będą kluski”, albo „przywieźli mięso i mają być kotlety”. W domu ostatnio obiad stale się spóźniał. Celińska była bez przerwy w takim humorze, że ani do niej przystąpić. Kiedy drugiego dnia po przybyciu Ewy wniosła zupę i salaterkę kartofli, Zofia zauważyła, że kartofli było bardzo mało, o wiele mniej niż zwykle. Na delikatną uwagę Zofii westchnęła gniewnie: „Jak jest więcej ludzi do jedzenia, to trzeba więcej wszystkiego robić. Ja tam nie wydołam...” Aluzja była oczywista. Zofia pominęła ją milczeniem. Jedli bez słowa. Po obiedzie podeszła do Zofii ciotka Żurońska. Przykładając jej usta do ucha zapytała głosem, który jej samej wydawał się może cichym, a był przeraźliwym skrzekiem: - Drogaż ty moja, a cóż to za dziecko ta Ewa? - Córka koleżanki - wykręcała się Zofia. - Nie Żydówka ona przypadkiem? Zofia bez słowa wzruszyła ramionami. Ciotka wzniosła w górę oczy. - Boże ty mój! Nauczy jeszcze czego złego Mareczka! Celińska trzaskała w kuchni garnkami, wreszcie z hukiem przewróciła stolnicę. Zofia nie pomagała jej tego dnia, ponieważ postanowiła zająć się reperowaniem spodenek Mareczka, w których mały wykręcił olbrzymią dziurę. Lubiła szyć i kroić, więc tak ją to zajęło, że przez jakąś godzinę nie myślała o swoich kłopotach. Dopiero mocne trzaśniecie drzwiami kuchennymi zwróciło jej uwagę: Celińska wyszła nie żegnając się. Dotychczas tak było, że gdy wychodziła, wsadzała głowę do pokoju i mówiła: „Już idę, wszystko zrobiłam. Do widzenia pani...” Nowy obyczaj nie podobał się Zofii. Szyjąc na maszynie obliczała gorączkowo: jest piątek, w poniedziałek ma się spotkać z Różą, we wtorek mija tydzień: jeszcze trzy dni... Czas przed zjawieniem się Ewy w jej domu wydawał się jej teraz czasem błogiego spokoju. Mareczek zasnął, ciotka coś robiła w kuchni, Ewa czytała z głową podpartą na rękach. W mieszkaniu - zamkniętym niby pudełko płatami czarnego papieru wiszącymi na oknach (czy my się kiedy znowu przyzwyczaimy - myślała nieraz Zofia - że można stać w oknie oświetlonego pokoju i widzieć swój cień na rzuconym na ogród kwadracie blasku?) - panowała cisza. Tej ciszy przez cały dzień Zofia oczekiwała z upragnieniem. Ale przemogła się: dziś wieczór postanowiła porozmawiać z Ewą. Nie rozmawiała z nią prawie nigdy. Przyczyną tego nie była żadna niechęć: po prostu Zofia nie wiedziała, jak ma rozmawiać, co ma mówić, nie urażając uczuć dziecka. Nie była wcale pewna, czy słowa: Żyd, Żydzi, żydowski nie brzmią obraźliwie. Świat Ewy wydawał się jej światem nieomal egzotycznym, w którym obowiązywały zupełnie inne niż w jej własnym świecie wyobrażenia. Z drugiej strony czuła instynktownie, że to milczenie jest dla dziecka czymś niemiłym, odpychającym. Podjęła więc z całym wysiłkiem: - Powiedz mi, Ewo, nie mówiłaś mi tego nigdy, jak wyszliście stamtąd? Słowo „getto” należało również do słów, które lękała się wypowiedzieć głośno. Mówiła „tam”. Ale Ewa pojęła ją doskonale. Odpowiedziała uprzejmie: - W nocy, proszę cioci... - nie myliła się nigdy, zawsze mówiła pewnym głosem: „ciociu”. - Była taka dziura w murze i przez tę dziurę podawali worki, a potem myśmy położyli się na ziemi i przeszliśmy. Jeden człowiek zaprowadził nas do swego domu. Tatuś mnie niósł... - A „tam” - Zofia zaczerpnęła głębiej z nieznanego zbiornika przeżyć dziecka - jak było? - Za murem? - Zofii „tam” odpowiadało Ewy „za murem”. Uśmiechnęła się, jakby ten uśmiech miał ją zwolnić z części odpowiedzi. - No, zwyczajnie... ludzie żyli... Raz widziałam - ożywiła się nieco - jak Łotysz zabił dziecko. Strzelił z karabinu. Ale, ciocia wie, ono jeszcze potem żyło. I jęczało. Tylko nikt nie mógł do niego podejść, bo ten Łotysz ciągle stał z karabinem. To ja powiedziałam do cioci - ta ciocia to była matka; tak ją nazywając, Ewa nie myliła się także nigdy - że chciałabym umierać szybko... Zofia objęła czoło dłońmi i ścisnęła je mocno. Myśl o szybkim umieraniu przychodziła i jej nieraz do głowy. „Ale ja nie jestem dziesięcioletnim dzieckiem...” A ty, Ewo - zmieniła temat - masz jakieś wyznanie? Jaką religię? No - czy modlisz się kiedy? I do kogo? Na to pytanie dziewczynka nie bardzo umiała odpowiedzieć. Jej rodzice byli właściwie bezwyznaniowi. Obchodzili święta żydowskie, ale także kupowali Ewie choinkę na Boże Narodzenie. Ewa pamiętała, że gdy sprowadzili się na nowe mieszkanie w getcie, był tam wielki piec z ciemnych kafli i z fajansowymi sterczącymi głowami. To te głowy dziadek kijem porozbijał. Ale ojciec wzruszył ramionami i powiedział do matki, że „stary zupełnie zwariował”. Kiedy było bardzo źle i ludzi zabijali na ulicach, ojciec stał z rękoma w kieszeniach i bardzo się gniewał na Niemców. Ale matka krzyczała głośno do Pana Boga. Ewa też by wtedy krzyczała, ale nikt jej przedtem o Panu Bogu nie mówił, nie wiedziała nawet, jak do Niego trzeba się zwracać. Tylko wiedziała z książek, że ludzie się modlą; zwłaszcza chrześcijanie - Ewa mówiła to słowo ostrożnie, tak samo jak Zofia „Żydzi”. I „ciotka” kiedyś powiedziała - kiedy jeszcze byli „za murem” - że chrześcijanie są szczęśliwi, bo umieją znaleźć spokój. To Ewa, jak mieszkała u „ciotki” Kosickiej - odkąd Ewa zaczęła opowiadać o ich życiu po tej stronie muru, rosła w jej opowiadaniu liczba ciotek - chciała się dowiedzieć, jak się modlą chrześcijanie. Ale ciotka Kosicka sama się nie modliła i Ewie nic nie chciała o modlitwie chrześcijan powiedzieć. Mówiła do niej: „Po co się modlić? Pana Boga nie ma. Gdyby był, toby nie pozwolił na to, co się dzieje...” Ewie wydawało się właśnie inaczej: jeśli jest tak, jak jest, to musi być Ktoś, do kogo można uciec. Ale przecież tego nie mogła powiedzieć ciotce Kosickiej! A teraz - Ewa uśmiechnęła się triumfująco, jakby odkryła ukrywaną przed dziećmi tajemnicę starszych - kiedy zobaczyła, jak się modli Mareczek, to już wie, jak się modlą chrześcijanie. „Prawda, ciociu, że mówią - wymawiała wolno, z uśmiechem - Ojcze Nasz, któryś jest w niebie...” Kiedy Ewa poszła się umyć, Zofia zamyśliła się poważnie nad słowami dziecka. To nieomal gorączkowe zainteresowanie Ewy dla religii zdumiewało ją. Nie umiała jednak wobec tego faktu odnaleźć uczuciowego stanowiska. Powinna się była chyba cieszyć. Tymczasem czuła w sobie jakby osad czegoś, co bardziej przypominało niechęć niż radość. Czyżby tkwiła ciągle na pierwszym piętrze gmachu WSH? - pomyślała z gniewem. W tej samej chwili posłyszała stukanie drzwi frontowych. Choć powiedziała sobie od razu: „nie przychodzą o tej porze”, i choć powtarzała idąc: „stukaliby głośniej” - nie mogła pohamować przyśpieszonego bicia serca. Otworzyła drzwi. To był stróż. Stał przed nią z długimi, zwisającymi nisko rękoma, lekko zgarbiony. Jego jasne oczy zdawały się pływać w białkach niby kropla oliwy na powierzchni wody. Wąsy spadały mu na usta. Zdjął czapkę i statecznie pocałował Zofię w rękę. Zapytał głosem astmatyka - jak ktoś, kto nabrał w płuca powietrza i nie wypuszczając go stara się mówić - czy do mieszkania nie przybył ktoś, kogo by trzeba zameldować. Bo meldunki muszą być „rychtycznie” prowadzone - tak powiedzieli w „kumisariacie”. Mówiąc to wytrzeszczał oczy i poruszał grdyką. Zofia pomyślała, że to tylko Celińska mogła narozpowiadać w kamienicy o Ewie. Spojrzawszy jednak na uczciwą twarz Marciniaka, nabrała otuchy. Polubiła go już dawniej, od czasu, gdy zobaczyła, jak zbił chłopców, którzy na podwórku męczyli kota. - Panie Józefie - powiedziała - jest tu u mnie dziecko, córka koleżanki. Ale za dwa dni już jej nie będzie. - Dla większego zbagatelizowania całej sprawy skróciła termin. - Nie miałoby sensu ją meldować... - Za dwa dni? - zapytał, wycierając wąsy wierzchem dłoni. - Tak - upewniła go. W duchu była zła na siebie za to kłamstwo. Ach, te małe, obrzydliwe kłamstwa, nielojalności wobec drugich! Dawniej starała się z nimi walczyć. Ale wojna, wprowadzając tyle zasadniczych konfliktów, sprawiła, że walka o rzeczy małe zupełnie ustała. - No, jak dwa, to faktycznie nie trza. Bo to, widzi pani, rzundca zrobi meldunek, potem trza iść do kumisariatu, a oni to nie zawsze od razu przyjmą. To dziecka może już nie będzie... - Właśnie. - Słusznie pani powiedziała... - Jeszcze raz wrócił do sprawy tonem, jakby to on przekonywał Zofię, że meldować Ewy nie trzeba. - Jak tak, to dobrze - zakonkludował. - A pani wie, ta Franka od państwa Czyżewskich... - począł opowiadać Zofii jakąś domową historię. Kiedy schylił się, by pocałować ją w rękę na pożegnanie, zapytała jakby mimochodem: - Co to za policjant był do mnie? Zakaszlał sucho i tak jakoś na końcu strun głosowych, że miało się ochotę dać mu w kark, by odkaszlnął głębiej. - A włóczą się jakieś! - machnął lekceważąco ręką. - Może za Żydami patrzą? Nie uspokoiła jej ta wizyta. Ale udało się jej stłumić niepokój. W jej obecnym życiu istniał swoisty rytm: napięcie pojawiało się w poniedziałek albo we wtorek; rosło, potężniało, w piątek i sobotę stawało się nie do zniesienia. Dopiero sobotni wieczór przynosił odprężenie (Zofia ułożyła sobie teorię, że Niemcy z soboty na niedzielę odpoczywają; nie była to zresztą teoria pozbawiona zupełnie słuszności: dla Niemców pewne dni czy pewne godziny były momentami całkowitego zawieszenia broni; może tym należałoby sobie tłumaczyć bezkarność sobotnich, pofajerantowych pijaków?). To był jedyny wieczór, kiedy Zofia spała spokojnie. Ranek niedzielny krył już czasami niespodzianki. Dla wielu ludzi był to powód niechodzenia do kościoła. Ale Zofia chodziła nieustępliwie - albo do kaplicy pallotynów na czwartym piętrze na Złotej przy rogu Sosnowej, albo do maleńkiej kaplicy sióstr służebniczek na Siennej, albo - w dnie ładne i spokojne - do kościoła na Koszykach. Kościół był miejscem pożądanej ciszy. Mniej zresztą w niedzielę, gdy stało się w ścisku, wśród nieustannego przepychania tłumów. W dnie powszednie zdarzało się nieraz Zofii wpaść na chwilę do kościoła. Klękała w ławce i odmawiała kilka modlitw. A potem siedziała, jak tylko mogła najdłużej, wdychając pełną piersią atmosferę bezpieczeństwa. Po prostu nie chciało się jej wychodzić. Ubrana już w płaszcz i kapelusz zakładała obrazkami tekst mszy na dzień dzisiejszy. Ewa podniosła głowę znad książki. - Prawda, ciociu - zapytała - że gdyby ona była dla niego lepsza, toby on od niej nie odszedł?... - Kto, Ewo? Co? - Rety, ciociu. - Ewa dorwała się do „Przeminęło z wiatrem”. Czytała wszystko, co jej wpadło pod rękę. Zofia wzruszyła ramionami. Ogarnęło ją zniecierpliwienie. - Daj mi spokój, Ewo! Cóż ciebie mogą obchodzić jakieś zwariowane kobiety z książki? Ludzie mają dość swoich kłopotów. Nie powinni ich sobie jeszcze sami powiększać. Wsunęła mszał do torebki. Spojrzała na zegarek. - Idę... - Ciocia idzie do kościoła? - Do kościoła, Ewo. - A czy ja, ciociu, nie mogłabym pójść z ciocią? - Ależ! „Co też ta mała ma za pomysły!” - przyszło do głowy Zofii, gdy klęczała w kaplicy. Wysoki, jasnowłosy ksiądz odprawiał cichą mszę z wielką powagą i spokojem. Ale ten spokój nie udzielał się Zofii. Kilkakrotnie popadała w zamyślenie i pozostała w tyle za biegiem Ofiary. Myślała ciągle: „dlaczego ona chciała iść do kościoła?” Poniedziałek zaczął się zupełnie feralnie. Rano siedziała w biurze i po raz nie wiadomo już który przerabiała zestawienie rachunkowe, w którego układzie ktoś „u góry” porobił znowu zmiany. Zofię te nieustanne poprawki doprowadzały do wściekłości. Ciągle coś nowego trzeba było obliczać: ile wydaje się na człowieka, ile kosztuje „osobodzień” w zakładzie i poza zakładem, jaki jest koszt utrzymania rodziny, ile kalorii przypada na dzienny posiłek, ile żywności odpowiadającej ilu kaloriom trzeba dokupować na „wolnym rynku”. Zofia niejasno zdawała sobie sprawę z tego, że tam, u góry, toczy się swego rodzaju walka z okupantem, zabawna - gdyby nie była tak dramatyczna - walka z systemem prawnego bezprawia. Przeciwnikami byli tu: von Fribolini, dyrektor finansowy miasta; Ramert - mały Austriak, bojący się własnego cienia; krzykliwy dr Hagen, niemiecki lekarz urzędowy. Aby nie być atakowanym, trzeba ich było nieustannie atakować, stwarzać najnieprawdopodobniejsze sytuacje, wykazywać ciągle, niezbicie faktami, dokumentami, a przede wszystkim - miało się przecież do czynienia z Niemcami - cyframi, statystykami, wykresami, procentami, że jeśli ma istnieć w G. G. - jak pouczano - jakaś fikcja struktury prawnej i jeśli mamy robić minę, że w jej istnienie wierzymy - to zapomogi muszą być większe, stawki utrzymania dziecka w zakładzie muszą być większe, przydziały muszą być większe, budżet miasta musi być większy. Było to naciąganie sprężyny, która przecież mogła w każdej chwili pęknąć, pociągając za sobą katastrofę kilkudziesięciu ludzi, broniących się i kryjących w bunkrze zarządu miejskiego. Zofia wiedziała o tym; czuła to. Mimo to nie mogła powstrzymać się od zżymania na gorączkowe tempo pracy, na te poganiające dzwonki telefonu, przez który przemiły sekretarz dyrektora krzyczał podniesionym głosem, że dyrektor już musi jechać na ratusz, a jeszcze nie ma niezbędnego zestawienia wydatków. Kiedy jej powiedziano, że ktoś ją wzywa do aparatu, była przekonana, że to nowe wezwanie do pośpiechu. Ale telefon był z miasta. W słuchawce piszczał nie znany głos przechodzącego mutację chłopca: „Ja od Leszka. Leszek kazał pani powiedzieć, że pani Kowalska zachorowała...” Kowalska zachorowała - to znaczyło, że wpadł sklep, w którym odbierała gazetki. „A Leszek?” - spytała gorączkowo. Leszek był szefem kolportażu, bezpośrednim jej przełożonym. „Także bardzo słabo się czuje” -,.bardzo” było mocno podkreślone. Telefon ucichł, Zofia wróciła na miejsce, pochyliła się nad kolumną cyfr. Ale zamiast nad ich nowym układem, zaczęła się zastanawiać nad tym, co się stało z Leszkiem. Czyżby i on wpadł? Naszło ją drżenie. Myliła się w najprostszym dodawaniu. „Był u mnie w biurze - myślała, zagryzając wciąż wargi, by się choć trochę opanować - i znał moje nazwisko...” O mało nie zapomniała o spotkaniu z Różą. Prędko pobiegła do kierownika. Siedział w małym pokoiku na ogromnym fotelu, który zajmował prawie całą powierzchnię jego gabinetu. Zapukała, weszła. Kierownik był sam. „A, dzień dobry pani...” - witał się z nią uprzejmie, patrząc w jej twarz zaczepnie swymi czarnymi oczyma. Ale zmienił ton, gdy mu powiedziała, że prosi o pozwolenie wyjścia na godzinę. „Ależ to niemożliwe!... Pani tak dużo wychodzi... A jest tak wiele roboty... Zestawienie jeszcze nie zrobione...” Wiedziała, że jej w końcu pozwoli wyjść, że to przemówienie to tylko forma okazania władzy i puszczenie wodzy zamiłowaniu do gadania. Trzeba tego było jednak w pokorze wysłuchać. Idąc prędko Złotą mniej myślała o Róży, więcej o sprawie Leszka. W cukierence nie zastała nikogo. Sprawdziła zegarek - spóźniła się zaledwie pięć minut. Przecież to niemożliwe, aby Róża wyszła nie czekając na jej przyjście. Może więc coś jej wypadło? Czekała całą godzinę pełna wzmagającego się niepokoju. Poruszona wyobraźnia snuła przerażające obrazy: a może Różę złapano? a może zginęła? może nigdy nie przyjdzie? Wróciła do biura z głową pełną galopujących myśli. Fantazja pracowała - nie dawała się okiełznać. A tu jak na złość waliły się na nią obliczenia. Z dołu, z jadalni ziało ohydnym barszczem - prawdziwą plagą biurowej kuchni. W końcu uprosiła czarnooką Teresę, by jej dyktowała cyfry, sama zaś poczęła je wystukiwać na maszynie. Rączka opadała ciężko w dół, zębata maszyneria wyskakiwała z chrzęstem otworem górnym, taśma papieru spływała na podłogę. Naturalnie, zestawienie nie zgodziło się. Trzeba było wszystko zacząć od nowa. Zofia gryzła wargi, by nie płakać. Zmęczona i rozbita dotarła do domu. W bramie natknęła się na Marciniaka, który osadzał na drągu nową miotłę. Stróż ukłonił się jej swą granatową, zapoconą maciejówką. Kiwnęła mu głową i szybko chciała go minąć. Ale on chrząknął i zatrzymał ją sapiącym: „proszę pani...” Zatrzymała się z rozpaczą w sercu. Zapytał: „Czy to dziecko, co u pani nie meldowane, już nie mieszka?” „Już jutro go nie będzie, na pewno, panie Józefie...” - zapewniła gorąco. Skrobał się w kark. „A może lepiej pani je zamelduje. Bo to i pani może mieć przykrość, i ja...” Coś trzeba postanowić - tłukło się jej w głowie. Ale pod czaszką miała pustkę. W końcu zdołała wykrztusić: „Zdecyduję dziś wieczór, panie Józefie. Jeżeli mała będzie musiała zostać u mnie jeszcze parę dni, to ją zamelduję”. „To przyjść do pani?” „Nie, nie! Ja sama zejdę do pana”. Kiwnęła mu głową i odeszła. Dogonił ją łamiący się w szept głos Marciniaka: „Ten policjant znowu pytał o panią...” Stanęła z uczuciem mdłości w gardle. „Czego chciał?” Grdyka Marciniaka chodziła w dół i w górę. „Nie powiedział. Tylko pytał, gdzie pani pracuje...” „Koniec - mówiła do siebie, idąc po schodach - koniec, koniec. Siedzą mnie, depczą po piętach. Mniejsza z tym, czy to o Ewę chodzi, czy o Leszka. W każdym razie koniec”. W mieszkaniu była cisza. Mareczek, posuwając się na podwiniętym kolanie, prowadził przez pokój swój pociąg, Ewa - naturalnie - czytała. Zofia z rezygnacją położyła się na kanapie. Zamknęła oczy. Dużo by dała, żeby mogła zasnąć. Ale myśli pracowały w niej niby koła rozpędzonej maszyny. Potem posłyszała dreptanie ciotki Żurońskiej. Staruszka usiadła w nogach kanapy. - Zmęczonaś, duszko? - spytała. Zofia bez słowa kiwnęła głową. - Biedulka... - sucha, wygięta artretyzmem dłoń dotknęła pieszczotliwie jej ramienia. - Ale wiesz ty, droga moja - ciotka kłopotliwie kiwała głową z siwym kokiem upiętym wielkimi szpilkami - ta Celińska to całkiem sfiksowana chyba. Powiedziała, że gotować nie będzie, bo ma za dużo roboty. A cóż ona ma za robotę, no powiedz ty sama? „Jeszcze Celińska na dokładkę!” - myślała Zofia nawet już bez rozpaczy, ale w poczuciu coraz głębiej wchłaniającego ją trzęsawiska. Utraciła zdolność roztkliwiania się nad sobą. Raczej z jakąś okrutną ciekawością przyglądała się fatalnemu biegowi wypadków. - I co zrobimy bez niej, duszko? - pytała ciotka. - Nie wiem, ciociu - bąknęła Zofia. - Może ona jeszcze zostanie... - rozważała staruszka. - Ale widzi mi się, że będzie chciała, byś jej więcej zapłaciła... „Łatwo powiedzieć - kołatało w głowie Zofii - ale z czego ja wezmę na to?” Celińska brała stosunkowo dużo. Pensja w biurze - po prostu kpiny. Nieraz tak zwana „podopieczna” otrzymywała więcej niż mała urzędniczka w rodzaju Zofii. Do tego teraz utrzymanie Ewy. - To widzisz, tak ja pomyślałam sobie - ciotka ciągnęła - że może ja bym dała radę gotować. Cóż, nie takam znowu niedołężna. Darmo ci będę siedziała na karku, gdy masz takie kłopoty?... - Ależ, ciociu! - Zofia poderwała się niecierpliwie. - Proszę tak nie mówić. Ciocia ma dosyć roboty z Mareczkiem. Przecież on całkowicie na głowie cioci. Znowu poczuła na sobie suchą dłoń starej kobiety. - Ty nie irytuj się, Zosieńko, ja ciebie proszę. Zastanów się. Cóż tam! Popróbuję. Ta Ewa jest teraz, to Mareczka popilnuje, talerze powyciera... - Ewa?! - Zofia spojrzała na ciotkę przerażonym wzrokiem. Szybko rzuciła spojrzeniem w kąt pokoju, gdzie dziewczynka siedziała nad książką. - Mais je ne peux pas la traiter comme une servante... - przeszła na francuski. Ciotka odpowiedziała jej w tym samym języku: - Co też ty mówisz, Zosiu. Przecież to dziewczynka, ma chśrie. Obetrzeć talerze to dla niej przyjemność. Zresztą ona chyba jakaś inna... Bo to dobre dziecko, mądre, rozsądne... - Zofia nie bez zdumienia słuchała tych pochwał z ust ciotki. - I wiesz - stara uśmiechnęła się filuternie - powiedziała, że chciałaby się coś dowiedzieć o Panu Jezusie. To ja jej, duszko, dałam do czytania katechizm. I patrz, jak czyta. - Ciociu! - jęknęła Zofia. - Tak nie można. Ja jej nie mogę do niczego namawiać. No, zrozum - zapomniała prawie, że ma przed sobą poczciwą, ale naiwną ciotkę; wypowiadała w tej chwili swe własne myśli - przecież jeśli się ją ratuje, to nie można jej za to zmuszać do naszej wiary. To byłoby jak zapłata, jakby jakiś okup... - A któż ją zmusza, Zosieńko! Mon Dieu! Ona sama... - Dziecko dziesięcioletnie nic nie robi samo, ciociu. Zresztą matka zabierze ją najpóźniej jutro... Podczas ostatniej rozmowy podała Róży swój adres. Prosiła tylko, aby go nie zapisywała. Róża potakiwała jej słowom ruchem głowy. „Naturalnie, naturalnie. To tylko w razie ostateczności...” Zofii przyszło jednak do głowy, że może Róży rano coś wypadło ważnego, za to wieczorem sama przyjdzie po Ewę. Ale nadeszła godzina policyjna. Róży nie było. Przedtem miała rozmowę z Celińską. Po zmyciu naczyń Celińska zaprosiła Zofię ceremonialnie do kuchni: „może pani pozwoli na chwilę...” Stała przed nią pod nisko wiszącą lampą niby w promieniach teatralnego reflektora. Chustkę miała na ramionach, ręce założyła na brzuchu. Uroczyście zaczęła: „Bo to tak dużo teraz osób do jedzenia...” Zofia przerwała jej. Dzień dzisiejszy nastroił ją desperacko. „Więc pani Celińska nie ma sił?” „Ano - kobieta rozłożyła ręce - niby tak... ciężko... Cóż ja na to mogę poradzić?” Obie milczały, Zofia zmiękła: „Mówiłam przecież pani, że Ewa będzie tylko parę dni. Już jutro powinni ją zabrać...” „Jutro? - zainteresowała się Celińska. - - Jeżeli tylko do jutra... - Na jej twarzy był wyraz niedowierzania. - No, to dobranoc pani” - nagle zakończyła. Nazajutrz miała minę wyraźnie triumfującą. Podobnie jak poprzedniego dnia zaprosiła Zofię do kuchni. „To Ewa zostaje?” - pytała. Zofia milczała. Znowu miała za sobą wyczerpujący ranek nie kończących się obliczeń. W pewnej chwili wywołano ją. Cienkonogi chłopak o żółtej, niezdrowej cerze powiedział do niej, świdrując czujnym spojrzeniem ponad jej ramionami: „Leszek wpadł. Wsypa jest na całego: nakryli drukarnię. Są aresztowania”. Zdobyła się na ton chłodno-rzeczowy: „Czy jestem zagrożona?” Chłopak zrobił dłonią ruch niewiedzy. Naturalnie, zagrożeni są wszyscy. Nie wie zresztą, jakie Zofia miała „kontakty”. Jeżeli wszystko szło przez Leszka, to należy sądzić, że on nie sypnie. Bardzo możliwe, że już nie żyje... Wskazał jej nowy punkt kolportażu, hasło, „kontakt” do siebie. „Objąłem funkcje Leszka” - powiedział. Maszyna podejmowała przerwaną działalność. Ale Róży nie było. Marciniak znowu zaczepił ją w przejściu; wyszedł spiesznie ze swej stróżówki mieszczącej się w bramie za szklanymi drzwiami (to życie na publicznym widoku, to mieszkanie pozbawione jakiejkolwiek cechy intymności zawsze przerażało Zofię), widocznie oczekiwał przyjścia Zofii. Zbliżył się do niej grzecznie, jakby niepomny nie dotrzymanej z jej strony obietnicy. Zapytał: „A jak będzie z tą dziewczynką, proszę pani?” Westchnęła. Poszła za nim do stróżówki. Napisała na kartce wymyślone na poczekaniu personalia Ewy. Celińska patrzyła na nią nieustępliwie. „Bo jeżeli zostaje - poczęła cedzić - to ja tak dalej pracować nie mogę... I tak się zamęczam. Za dużo jest roboty”. „Niech pani robi, co pani uważa” - chmurnie odpowiedziała Zofia. Milczenie zawisło w powietrzu. Celińska popatrzyła uważnie na Zofię; potem podjęła tonem żałosnym: „No, to trzeba mi iść...” Boleśnie pociągnęła nosem. W jej małych oczkach błysnął gniew. Poczęła z trzaskiem ustawiać garnki na półce. Poburkiwała pod nosem: „Człowiek naharuje się, natyra... - raz po raz pociągała nosem. - Gdzie pani zostawić szmalec?” - spytała, jakby dotychczasowe miejsce garnka w schowku pod oknem było niedostępnym dla Zofii ukryciem. „Więc pani odchodzi?” - rzeczowo, siląc się na spokój odpowiedziała pytaniem Zofia. Celińska wykrzyknęła: „Tak harować to nie na moje siły! Ja mam chorą wątrobę. I boli mnie tu, w dołku, i mam żylaki...” „Jakbym pani dała więcej...” - zaczęła Zofia. Błysk zamigotał w oczach Celińskiej, ale nic więcej nie okazała po sobie. Przeciwnie, stała dalej skrzywiona bolesnym wyliczaniem swoich dolegliwości. „Ja tam wiem, co pani ciężko... Pani, prawda, zajęta w tym magistracie... A pani ciocia to już stara, do niczego... Ja to wiem...” „Ale widzi pani - przerwała jej Zofia - nic więcej pani dać nie mogę. Nie mam na to środków”. Teraz gniew począł występować na twarz kobiety. Pociągnęła nosem. „Z tego magistratu to tam pani nie żyje...” „To panią nie powinno obchodzić, z czego ja żyję!” - wybuchnęła Zofia. „Może obchodzi, a może nie... - Celińska syczała jak żmija. - Za darmo to pani żydowskiego dzieciaka do domu nie wzięła!” Zofia zagryzła usta. Poczuła, jak budzi się w niej upór. Postanowiła nie ulec Celińskiej. „Muszę być stanowcza, ale spokojna - powiedziała sobie. - Jeżeli się uniosę, będzie awantura - a jej następstwa mogą być bardzo smutne”. Najgorzej mieć wroga w domu - mówiła konspiracyjna zasada. „Jeżeli nie okażę stanowczości, baba wejdzie mi z nogami na głowę”. Popatrzyła nieustępliwie w małe, połyskujące oczka Celińskiej. „Pani Celińska - powiedziała dobitnie - pani ma swoje sprawy i ja mam swoje sprawy... Ja się nie wtrącam do pani spraw, proszę się nie wtrącać do moich...” Cofnęła się ku drzwiom, wzięła za klamkę. Ciągle starała się, by w jej głosie nie zadrżał ani jeden ton irytacji. „Ja pani nie wymawiałam - ciągnęła - i nie wymawiam. Jestem zadowolona z pani pomocy... - Coraz spokojniej ważyła każde zdanie. - Zresztą pani wie, że staram się pani pomóc, jak tylko mogę. Wszyscy musimy sobie pomagać... - uważała to zdanie za właściwie wtrącone. - No, ale jeśli pani za ciężko... - urwała znacząco. - Ja pani podwyższyć nie mogę. Nie mam z czego...” Celińska spuściła głowę i nie powiedziała nic. Zofia była pewna, że swoją przemową odniosła sukces - i to ją napełniło zadowoleniem. „Proszę pomyśleć” - rzuciła jeszcze. Wróciła do pokoju. Starcie z Celińska obudziło w niej wolę walki. Poczęła szukać wyrazu dla tego nastroju. Podeszła do szafy, krytycznie popatrzyła na dwa ostatnie wiszące w niej jeszcze garnitury męża. Stanowczym ruchem wyjęła jeden z nich. Rozłożyła go na stole. Od dawna nosiła się z projektem uszycia z marynarki płaszczyka dla Mareczka. Teraz uważnym wzrokiem przebiegała linie kroju. Sięgnęła po nożyczki. Myśl, że Edek mógłby kiedyś tego ubrania potrzebować, od dawna od niej odeszła. Póki plan płaszcza wyłaniał się łatwo z zarysu pleców i przodów marynarki, entuzjazm nie groził zgaśnięciem. Ale potem okazało się, że materiał jest „przecięty”, że nie ma jakiejś tam zakładki, która powinna była być. Stwierdzenie: nie wyjdzie mi nic ładnego - groziło garniturowi powrotem do szafy. Przeciwko woli walki wystąpiło zniechęcenie, a jedno zniechęcenie pociągało drugie. No tak, właściwie nie wiadomo, czy Celińska została przekonana. Poza tym Ewa pozostała i nie wiadomo, na jak długo pozostanie. Odkrywszy na rękawie okoloną żółtą obwódką dziurę - wypaloną widać papierosem - Zofia pomyślała, że Róża może naumyślnie nie przyszła na spotkanie do cukierni. Jest zadowolona, że podrzuciła Zofii dziecko! Czuje, że Ewie jest dobrze, więc niczego innego nie szuka. Niecierpliwie rzuciła marynarkę na krzesło, poszukała wzrokiem Ewy. Dziewczynka czytała. Blask lampy - tego dnia była elektryczność - ślizgał się po jej ciemnych włosach, przełamując się w złotoczerwone połyski. I nagle - bez żadnego widocznego powodu - gniewna niechęć Zofii ustąpiła. Poczuła w sobie jakieś cieplejsze uczucie. Pochylone nad książką dziecko nie drażniło jej w tej chwili. Pomyślała o nim miękko a zarazem nieugięcie. „Gdyby jej własna matka...” - przebiegło jej przez głowę. Nie wypowiedziała zresztą tego zdania do końca. W gruncie rzeczy nie wierzyła w nielojalność Róży. Ujęła tę samą rzecz inaczej: „Jeżeli twoja matka...” Z tymi słowami wróciły w nią energia, zapał i wola przemożenia trudności. Poczuła się tak samo jak wówczas - przed wojną - gdy Mareczek chorował tak ciężko. Lekarz jakby z powątpiewaniem kiwał głową: „Tylko wielkie staranie może go ocalić...” Wtedy powiedziała do siebie twardo: „Ocalę go!” Miała wychodzić do biura, kiedy ktoś zastukał do drzwi. Poszła otworzyć. To był Marciniak. Od razu opadła z niej z takim trudem wzbudzona energia. Serce tłukło się niespokojnie, tyle roboty w rachubie? Czy może coś w domu? Przysiądź na chwilę... Zrobiła jej miejsce przy swym stoliku. Podsunęła bułkę na kawałku papieru. - Zjedz. Tu do nas przychodzi taka jedna babinka - no i zawsze coś trzeba od niej kupić... No i opowiadaj, co u ciebie słychać. Co Mareczek? Zofia musiała się przyzwyczaić do panującego gwaru, by móc w takich warunkach rozmawiać. - Mareczek, dziękuję, zdrów. Ciocia także. Mam kłopoty: odeszła wczoraj moja Celińska. Chciała, żebym jej więcej płaciła. No, rozumiesz... - To nieładnie z jej strony. - Zwyczajnie świństwo, moja droga. - Wzruszyła ramionami. - A u ciebie co słychać, Marychno? Na poły słuchała opowiadania Marii o jej matce i siostrze, na poły dawała się pochłaniać hałaśliwej atmosferze pokoju. Koleżanki Marii gadały na wyścigi, jakby im za to płacono. Co chwila któraś wychodziła, inna przychodziła. Ich zasadnicza praca odbywała się na mieście. - Słuchaj, Marychno - powiedziała, kiedy już omówiły ze sobą sprawy domowe - wy tutaj zajmujecie się umieszczaniem dzieci w zakładach. A powiedz mi, czy się nie zdarza, że przyjmiecie dziecko żydowskie? Maria zaśmiała się swobodnie. - Owszem - zdarza się. I nie raz. - A cóż na to zakład? - Różnie bywa - tłumaczyła Maria. - Czasem dziecko jest tak niepodobne, że ukrywam przed zakładem jego pochodzenie. Robię po prostu bujany „wywiad”, kierownik podpisuje... Świetny jest nasz kierownik: tak zajęty swymi sprawami, że nie patrzy nawet na to, co mu dajemy podpisywać. Przyjdzie się do niego, to tylko pyta: „co podpisać?” - i wzdycha, by mu prędzej dali święty spokój. Ale jeśli kieruję dziecko do zakładu zakonnic, zawsze mówię, kogo im daję. - Mimo to biorą? - Przeważnie tak. Czasami się wymawiają. Nie zawsze są pewne swojej służby. Czasami zakład jest zbyt na widoku. A bywa też, że się po prostu boją. Ale jak mi odmówią jedne, daję drugim. Nie było wypadku, abym dzieciaka nie „upchnęła”. - I nie boisz się? Maria wpadła w wesołość. - Jeszcze jak! Ale i do strachu można się przyzwyczaić. Powiedz: za wszystko, co robimy, grozi nam śmierć. A zresztą tyle już dzieci wpakowałam, że sto więcej czy sto mniej nie uratuje mnie. Nabrałam wprawy: siadam, biorę blankiet i wypełniam go, jakbym pisała powieść. Gdzie dzieciaka znaleźli, jak się nazywa, kiedy pomarli jego rodzice... Strasznie zabawne! Potem walę do kierownika, kierownik podpisuje. O, patrz - pokazała Zofii wypełniony druczek - akurat zmajstrowałam taką historię. Mieli przyprowadzić dziecko, ale nie przyprowadzili. Nic nie szkodzi. Schowam. Już podpisane. Przyda się dla następnego. Zofia położyła dłoń na wywiadzie. - I sądzisz - zapytała - że to dziecku zapewni bezpieczeństwo? Maria wzruszyła ramionami. - Bezpieczeństwo! Bezpieczeństwo! A któż jest w naszych czasach bezpieczny? Ale na ogół siostry są ostrożne. Dotychczas wpadki nie było. Aby tylko dotrzeć z dzieckiem do zakładu... - To takie ciężkie? - No, niełatwe. Musisz prowadzić je przez miasto, wieźć koleją. Trochę to zdrowia kosztuje. Miałam niedawno makabryczną historię - nie ściszała głosu, na sali panował ciągle dziki jazgot. - Jakaś Żydówka ukrywała się z dzieckiem w starej, rozwalonej budzie za Boernerowem. Odkryła to miejscowa łobuzeria, i wyobraź sobie, podpaliła budę. Dzieciak był okropnie poparzony, trzeba było do szpitala. Pojechałyśmy z Halinką. Wzięłyśmy małego do tramwaju. Początkowo było cicho, potem zaczął krzyczeć. No wiesz: rozpacz. Rozumiesz? Wołał po żydowsku. Coś tam: „mamełe”, czy jakoś inaczej. Publika spostrzegła się od razu. Zaczęli się od nas odsuwać. A jeden i drugi dał nura z wagonu, nie czekali nawet na przystanek, wyskoczyli w biegu. Już myślałam, że będzie źle. Ale tramwajarz okazał się morowym chłopem. Mówił do wsiadających: „Wagon uszkodzony, jedziemy do remizy”. Nikt nowy nie wsiadł. Szczęśliwie zajechaliśmy do szpitala. A tam znowu... Poprawiła alpagowy fartuszek i poczęła układać papiery na swym stoliku. Zofia domyśliła się reszty, znała ryzykancką naturę Marii. To ona przewoziła największe pliki gazetek i jeszcze potem narzekała: „Kulfon jestem jakiś czy co? Innych łapią, a mnie żeby choć zaczepili...” - Jesteś odważna! - powiedziała z zazdrością. - Ech, nie! - Maria potrząsnęła głową. - To zupełnie inna sprawa. Widzisz, mnie zawsze było trudno zrobić coś mądrego. Inni dużo wiedzieli. Ja nic! Po prostu: debil. Ale teraz to takie proste - nie ma się nad czym namyślać. Zrobisz fałszywy wywiad i odwieziesz dziecko do zakładu. Do tego nie potrzeba żadnej mądrości! - Słuchajcie, moje panie! - zaczęła krzyczeć przybyła akurat z miasta urzędniczka. - Wiecie, co dziś na obiad? - No? No? - podniosły się głosy. - Kotlety? - mityczne kotlety nie opuszczały głodnej wyobraźni. - E tam, zaraz kotlety! Kluski! Rozumiecie? - przekrzykiwała wrzask zachwytu. - Jak babcię kocham! Powiedziała mi Kleczyńska. Kluski! - Już obiad? - przeraziła się Zofia. - Patrz, jak się zasiedziałam. Słuchaj, Marychno, chcę ci jeszcze jedno powiedzieć. - Podświadomie zniżyła głos, zbliżyła głowę do głowy Marii. - Mam u siebie w domu dziecko żydowskie... Maria nie okazała zdziwienia. - I co? Chciałabyś je umieścić w zakładzie? - Właściwie nie... To jest... Widzisz: matka tej małej to dawna moja koleżanka. Prosiła, abym się zaopiekowała dzieckiem przez tydzień. Ale po tygodniu nie przyszła... Nie wiem, co mam zrobić... U mnie w domu są trudności. Dlatego właśnie Celińska odeszła. I jakiś policjant wypytuje się o mnie. I stróż wie... Maria przerwała jej. - Ile lat ma twoja wychowanka? - Dziesięć. - No, to nie trzeba lepiej. Ten wywiad jakby dla niej zrobiony. Masz: Krysia Koźlik, lat dwanaście. Skierowanie podpisane. Bierz i odwoź dziecko. Wyciągnęła ku Zofii dłoń z papierem. Ale Zofia cofnęła się. - Ja ci bardzo dziękuję, Marychno... Ale... Ja jej przecież do zakładu oddać nie mogę. Mnie ją powierzyła matka. Mnie zaufała. - Ale mówisz, że jej nie ma? - Tak, nie zgłasza się... Boję się strasznie, Marychno... Ale... Maria poważnie położyła dłoń na ramieniu przyjaciółki. - To, że się boisz - to głupstwo. Możemy się bać, ale musimy robić. Natomiast nie myśl, że to tylko tobie zaufano. Zaufano nam wszystkim. Ja tam nie sądzę, aby która z nas budziła samym swoim wyglądem zaufanie. Mimo to przedstawiamy widocznie coś pewnego w tych niepewnych czasach. My, wszyscy razem, ojciec nasz, który opowiada najweselsze „szmoncesy” i codziennie gdzieś kogoś ukrywa, ciotka Zofia... Nie jest rzeczą konieczną, aby dzieciak był ausgerechnet u ciebie, żył atmosferą twego strachu, a w końcu abyście wszyscy wpadli. Musimy działać jak łańcuch, podawać sobie sprawę z rąk do rąk. Dziś idzie ona od nas do sióstr. Jutro może będzie szła od sióstr do nas... - Tak sądzisz? - Tak mi się wydaje. No, wiesz, że mądra nie jestem. Jeśli chcesz porządnego wyjaśnienia, idź do Staszki albo do Beaty... - Przypuśćmy, że masz rację. Ale powiedz: przecież siostry będą dziecko wychowywać po chrześcijańsku. Maria poczęła się śmiać. - Nie wymagaj od sióstr, aby wychowywały je po mahometańsku! - E, kpisz... Ale przecież to będzie narzucanie religii. Będzie to taki - wspomniała swą rozmowę z ciotką Żurońską - okup za ocalenie... Maria znowu spoważniała. - Słuchaj, Zosiu - powiedziała - dziecko będzie u sióstr rok, może dwa. Potem wojna skończy się, dzieci wrócą do swoich. Te, które odnajdą rodziców, żyć będą tak, jak tego będą sobie życzyli ich rodzice. Prawo rodziców - tak mi się zdaje - jest prawem świętym. Natomiast do tych, których rodzice nigdy się nie odnajdą, siostry mają chyba większe prawo, niż jakaś wykopana spod ziemi ciotka czy zgoła ktoś obcy? Chronią życie dzieci, ryzykując w każdej chwili swoim życiem. Mówisz, że za to każą wierzyć... Każą! Dla ich własnego bezpieczeństwa dzieci muszą tkwić w gromadzie - muszą postępować tak, jakby wierzyły. Lecz upewniam cię: wcale od tego nie uciekają. Wiem to z praktyki. Dziecko żydowskie trafiające do klasztornego zakładu przeżywa wielki pokój... Ja myślę, Zosiu, że jest naszym obowiązkiem w tych czasach każdemu pokazywać Boga, który jest pokojem... Jeszcze raz wyciągnęła do Zofii wypełniony druczek. - Mówię ci, bierz, kochanie, i wykorzystaj. Zakład, do którego masz skierowanie, jest jednym z lepszych. Siostry tamtejsze są proste, szczere i dobre. Tam mała nie spotka się z żadnymi zawiłościami. Zofia, wahając się, wzięła skierowanie. - Nie wiem jeszcze... Ale dziękuję ci w każdym razie... - Nie ma za co. Korzystaj z tego, radzę ci. Zwłaszcza jeżeli czujesz niebezpieczeństwo. Odwieź dziecko jak najprędzej. Albo chcesz: ja ją odwiozę? Zofia była o włos od zawołania: „Proszę cię, zawieź, będę ci nieskończenie wdzięczna”. Przyjęcie gestu Marii byłoby przywróceniem zwichniętej równowagi. Ale w tej samej chwili uświadomiła sobie, że coś ją powstrzymuje. Przemogła lęk, który budziła w niej myśl o drodze do zakładu, lęk, który już zawisł na horyzoncie jej wyobraźni niby czarny płat na tęczówce nie schodzący nigdy z pola widzenia. Pośpiesznie powiedziała: - Och, nie, dziękuję ci. Jeśli zdecyduję się ją odwieźć, zrobię to sama. Będę chciała zobaczyć, jak jej tam będzie... Ostatecznie Celińska nie odeszła. Była bardziej zła niż kiedykolwiek, fukała, prychała, ciskała naczyniami. A mimo to robiła swoje. Mało tego: nie dawała sobie w niczym nikomu pomagać. Wybuchała: „Niech mi pani tutaj nic nie rusza! Sama dam radę!” Ciotkę Żurońską po prostu wypędzała z kuchni. Przygotowywała na obiad tyle kartofli, że aż Zofia była przerażona. Ale gdy ośmieliła się zwrócić na to uwagę, Celińska cisnęła z irytacją: „Przecież pani powiedziała, że robię za mało!” Zofia starała się nie narzekać. Od rozmowy z Marią minęło kilka dni. Skierowanie do zakładu leżało w szufladzie, ale Zofia wciąż nie mogła się zdecydować na odwiezienie Ewy. Obmyślone miała wszystko: wiedziała, którym tramwajem musiałaby jechać na dworzec, znała rozkład pociągów, znała drogę ze stacji do zakładu. Mimo to odwlekała z dnia na dzień decyzję. Mówiła sobie: może odezwie się Róża? Kilka razy zachodziła do cukierni na rogu Sosnowej, a nawet odważyła się na rozmowę z właścicielką. Ta, okazało się, zapamiętała kobiety, które się u niej spotykały, ale twierdziła, że na pewno „ta ładna uśmiechnięta pani o jasnych włosach sama do cukierni nie przychodziła”. Widząc strapioną minę Zofii, powiedziała filozoficznie: „Teraz to, proszę pani, nigdy nie wiadomo, co się może stać. Człowiek czasami musi nagle wyjechać...” Zofia spojrzała na nią podejrzliwie. Ale kobieta wróciła już do powieści, którą miała rozłożoną pod ladą. Potem mówiła sobie: „Celińska została, Marciniak już się nie upomina o meldowanie, ten policjant nie przychodzi...” Ewa wsiąkła w rytm domowego życia. Zofia rozmawiała z nią coraz śmielej, coraz pewniej zapuszczała się w labirynt spraw, które dotychczas wydawały się jej wstydliwymi. W gruncie rzeczy to wszystko były tylko wykręty. Mając przed sobą perspektywę wiezienia dziecka do zakładu, Zofia poczęła się czepiać każdego pozoru bezpieczeństwa, aby tylko uniknąć tej wyprawy. Przekonywała siebie: „Marychna nie ma racji. Skoro Róża mnie powierzyła Ewę, ja ją strzec powinnam. Zresztą, skoro Ewa nie wychodzi z domu, któż ją u mnie odkryje?” Potem decydowała: „Dobrze, odwiozę ją. Ale po niedzieli”. Nocy z soboty na niedzielę Zofia oczekiwała jak wytchnienia. Jeżeli się coś niebezpiecznego planowało, zawsze należało odłożyć to poza najbliższą niedzielę. Któregoś dnia zeszła do niej do rachuby Maria. „I cóż - pytała - odwiozłaś swoją wychowankę?” Zofia potrząsnęła głową. „Jeszcze nie, chcę się wpierw upewnić, co się stało z jej matką”. „Nie zwlekaj - przekonywała Maria. - Mówiłaś, że masz kłopoty ze służącą...” „Ach, nie powiedziałam ci jeszcze - przerwała jej Zofia - wyobraź sobie: Celińska pracuje dalej! Po prostu została”. „A ten policjant?” „Nie przychodził więcej”. „No, to rób, jak chcesz. Tylko jeśli ci skierowanie nie będzie potrzebne, to mi je oddaj”. Dni były coraz piękniejsze. Wiosna nadeszła słoneczna i wietrzna. Ciotka Żurońska spacerowała w południe z Mareczkiem słoneczną stroną Złotej. Zofia wypadając w południe po pisma i potem wracając do biura, widziała ich kroczących wolno i poważnie. Mając w torbie gazetki nie ośmielała się podchodzić do syna: szła przeciwległym, zacienionym chodnikiem. Część pism przekazywała od razu w biurze, resztę odnosiła po zakończeniu pracy na pewien „punkt” na Ceglanej. Miała jeszcze pod powiekami obraz Mareczka ciągnącego na sznurku czerwony samochodzik, kiedy dochodząc do kina „Uciecha”, sąsiadującego z biurem, zobaczyła rzecz, której widok najprzód boleśnie ścisnął jej serce, a potem kazał mu trzepotać się prędko i gorączkowo. Przed biurem stały dwa auta, ciemne, długie, otwarte, dobrze znane. Ludzi w autach nie było, musieli wejść do środka. Pozostali tylko przy kierownicach nieruchomi, podobni automatom szoferzy oraz dwaj mężczyźni w czarnych gumowych płaszczach i zielonych myśliwskich kapeluszach, spacerujący po wysłonecznionym chodniku. Zofia oniemiała. Każdy krok zbliżał ją do aut. Myśl poczęła pracować szybko: „A jeżeli to po mnie? Trzeba coś przedsięwziąć...” Przede wszystkim wolno i na pozór niedbale - a przecież czujnie - przeszła na drugi chodnik. Mijała biuro patrząc w okna. Nie widziała nic. Dwaj ludzie w płaszczach spacerowali w dalszym ciągu przed domem. Brama była zamknięta. „Rewizja w biurze!” - przebiegło jej przez głowę. „Ale czy to o mnie chodzi?” - jedna myśl ścigała drugą. Postanowiła się upewnić. Na rogu Srebrnej i Żelaznej była apteka. Zofia weszła, poprosiła o możność skorzystania z telefonu. Nie spuszczając wzroku z aut przed domem nakręciła numer wydziału. Po sygnale usłyszała głos Teresy. „Panno Tereso - powiedziała - jestem jeszcze na mieście i trochę się spóźnię. Czy kierownik nie pytał o mnie?” Teresa nie zrozumiała, kto mówi, i Zofia nie bez gniewu na niedomyślność tamtej musiała powiedzieć głośno swoje nazwisko. „Nie, nie pytał - mówiła Teresa. - Nic ważnego nie ma, może się pani spóźnić”. „Nic nie ma?” - jeszcze raz mocno zapytała Zofia. „Nie, nic” - odpowiedziała Teresa tonem zupełnie zwyczajnym. „Widocznie nic nie wie - myślała Zofia. - Może nawet nie doszło do rachuby, która miała okna od podwórza, że przed biurem stoją auta. Więc to nie po mnie...” Ale auta stały i nie było sensu pchać się do bramy biura z torbą pełną gazetek. Zofia pomyślała: pójdę do domu, posiedzę z godzinę, zostawię pisemka. Znowu przedefilowała przed biurem pod długim drewnianym parkanem, który ciągnął się naprzeciwko. Trochę dalej, po przeciwnej stronie ulicy, za dawnym garażem samochodowym ciotka i Mareczek stali przed wystawą sklepu ze słodyczami, z równym zachwytem wlepiwszy oczy w jakieś pokątnego pochodzenia wypieki. Minęła ich, doszła do domu. Miała klucz. Pewnym ruchem włożyła go w zamek. Otworzyła drzwi. Nogi ugięły się pod nią... W przedpokoju stał - tyłem do niej odwrócony - człowiek w granatowym mundurze policjanta. Naprzeciw niego zobaczyła Ewę. Dziecko coś właśnie mówiło. Było blade. Policjant odwrócił się szybko. Był niski i krępy. Czapkę miał głęboko wciśniętą na czoło. Nad jego ustami wisiała kępka szaroblond wąsików. Wydał się nieco strapiony nagłym wejściem Zofii. * Dyszała ciężko, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Milczenie przedłużało się w sposób niepokojący. Wcześniej niż ona zorientował się w sytuacji policjant. Uprzejmie podniósł dłoń do okutego daszka. - Pani?... - wymienił nazwisko Zofii. - To ja. - Rozmawiałem właśnie z pani córeczką... - powiedział. Chciała krzyknąć - nie powiedzieć, ale krzyknąć: „to nie moja córka!” - ale pohamowała się. Było w wyrazie twarzy Ewy coś, co ją skłoniło do przemilczenia. Bez słowa skinęła głową. Podjął dalej grzecznie: - Pani zna pana Ziembińskiego? - Nie - potrząsnęła głową. To nazwisko nic jej nie mówiło. Wydał się zdziwiony. - A pana Koszyńskiego? - Nie. Nie znam żadnego z tych panów. Robił wrażenie coraz bardziej zdumionego. Wyciągnął z kieszeni jakiś papier i przyglądał mu się bez słowa, jednocześnie drapiąc się w tył głowy pod czapką, którą mocniej zsunął na czoło. Zofia stała wciąż oparta o drzwi. Jej wzrok spoczywał bez możności oderwania się na pistolecie wiszącym policjantowi u pasa z lewej strony - nie po polsku z prawej, ale właśnie z lewej. - To dziwne - mruknął. Nagle zmienił ton, powiedział sucho, brutalnie. - Ukrywa pani żydowskie dziecko... Gdyby to był powiedział inaczej, może by inaczej odpowiedziała. Ale ta brutalność, ten nagły charkot, w jaki - zdało się jej - zmieniły się jego po polsku przecież wypowiedziane słowa, nagle zbudziły jej gniew. Na krótką chwilę przestała myśleć o skutku swoich słów. Gwałtownie zrobiła krok ku niemu. - Jak pan śmie - krzyknęła - tak do mnie mówić! W jakiej sprawie pan przyszedł? Co? Nie życzę sobie... Słyszy pan?... Gniew jej wyładowywał się w coraz bardziej porywczych, choć nic nie znaczących słowach. Krzyczała, wymachiwała mu rękami przed nosem. Cofnął się. Położył dłonie na pasie, rozstawił nogi. - Wolnego... - starał się ją uciszyć. - To może pani bęben? - drwiąco wskazał ręką na Ewę. Tupnęła nogą. - Niech pan idzie do stróża pytać! Nie będę z panem rozmawiała. Nie będę. Proszę wyjść! Przestał się uśmiechać. Z godnością powiedział: - Proszę być grzeczną... - Bokiem posunął się ku drzwiom. Niechętnie spojrzał na Ewę. - Nie udał się pani ten dzieciak - powiedział. - Ale spokój... Dobra? Pójdę do stróża - zapowiedział groźnie. Kiedy wyszedł, padła przerażona, dygocząca na kanapę. Teraz dopiero uświadamiać sobie poczęła, jakie mogą być następstwa jej popędliwości. Ewa stała pośrodku pokoju bez słowa. Patrzyła na nią swymi wielkimi, czarnymi oczyma. Przywołała ją ruchem głowy. - Czemuś go wpuściła do mieszkania?! - wybuchnęła. - Bo on stukał - tłumaczyła - i mówił od razu przez drzwi: „Niech panienka otworzy, ja od cioci...” - Czego chciał? Tego Ewa zrozumieć nie mogła. Dał jej najprzód cukierka, potem spytał, ile ma lat, co robi jej mamusia. W końcu rzekł, że ma jej coś ciekawego do powiedzenia. Wtedy właśnie przyszła Zofia. Nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Spodziewała się, że policjant za chwilę wróci razem z Marciniakiem. Tymczasem zamiast niego nadeszła ciotka Żurońska i Mareczek. „Musiu, już przyszłaś? - cieszył się chłopczyk. - Czy dzisiaj niedziela?” Potem zaraz rozległo się stukanie do kuchni: z góry nie gasnącego gniewu spływała na ziemski padół Celińska. Minęła dobra rodzina, zanim Zofia przypomniała sobie - przerażona - że ma wciąż torbę pełną gazetek. Po krótkim namyśle zdecydowała się paczkę zniszczyć. Kto wie, czy policjant nie czeka na nią przed domem? Wychodziła pełna lęku i niepewności. Kilka razy całowała Mareczka. Ach, te ciągłe pożegnania przed każdym niebezpieczniejszym wyjściem! Tuliła do siebie syna, ulegając nerwowej psychozie, że może go widzi po raz ostatni. Ale policjanta nie było. Bez przeszkód doszła do biura, w którym kipiało: gestapo zabrało od stolika jednego z kierowników referatu. Zofia pobiegła na górę do Marii, którą zastała tonącą we łzach: rozpaczała zawsze nad każdym zaaresztowanym kolegą, chociażby go nawet osobiście nie znała. Normalnie panujący w wielkiej sali rejwach był niczym w porównaniu z tym, co się tam działo w tej chwili. Parę ogłuszonych interesantek siedziało w kącie, patrząc na zamęt przerażonym wzrokiem. Naturalnie nikt nie miał czasu zająć się nimi. Maszyńska, wymachując wielkim niby bagnet palcem, huczała tubalnym, prawie męskim głosem: „A ja wam mówię, dziewczęta, że to każdego spotka...” Nawet cicha zwykle Fijalska zanosiła się ptaszęcym szczebiotem: „Panno Halinko, jak ja tylko zobaczyłam samochody przed biurem, zaraz pobiegłam do naszego kierownika... Powiedziałam: panie kierowniku, przyjechali po pana...” Zofia musiała odwołać Marię do przedpokoju, aby móc jej opowiedzieć o tym, co się u niej stało. Ta aż klasnęła w dłonie! - A nie mówiłam ci, abyś nie zwlekała? Widzisz, widzisz... Ale teraz to trzeba działać szybko. Słuchaj: przyjdę do ciebie wieczorem, zabiorę małą, a jutro odwiozę do zakładu... Pokusa była silna. Zofia musiała przez moment walczyć ze sobą, aby nie powiedzieć: „Dobrze, przyjdź! zabierz ją!” Zagryzając usta trzęsła głową. „Nie, nie - powtarzała - nie. Ja sama...” Maria położyła jej rękę na ramieniu. „Nie bądź głupia, Zosiu - przekonywała - sprawę trzeba załatwić prędko. Dzieciaka nie powinno być w nocy w mieszkaniu. A odwiezieniem zajmę się ja. Wierz mi: mam praktykę i doświadczenie”. - Nie - jeszcze raz z uporczywą stanowczością powtórzyła Zofia. - Ja ją odwiozę. Powiedziałaś, że jesteśmy jak łańcuch... Dobrze. Chcę być w tym łańcuchu ogniwem całkowitym... - Upierasz się, a będzie cię to kosztowało wiele nerwów. Ja także mogłabym być ogniwem pośrednim. Ale rób, jak chcesz. Tylko pamiętaj, że ja zawsze mogę... Poza tym pomyśl, czy dziecko nie powinno dziś nocować poza domem. - Pomyślę... - Zawsze możesz przyprowadzić ją do mnie - Dziękuję ci, Marychno. Jesteś niezawodna., Nie bez bicia serca wchodziła w bramę domu. Zanim skręciła na podwórze, zatrzymała się przy oszklonych drzwiach stróżówki. Po chwili wahania zastukała. Posłyszała ciężkie kroki; drzwi otworzył Marciniak. - A... uszanowanie pani... - chrypiał. - Proszę, niech pani pozwoli. - Cofał się, wprowadzając Zofię do wnętrza. Stróżówka była mała i ciasna. Stół zasłaniał częściowo łóżko, krzywa szafa przewracała się na kuchenkę. Nad łóżkiem wisiały święte obrazy i fotografie jedynego syna Marciniaka, Andrzeja, który zmarł na gruźlicę przed wojną. Marciniakowej na szczęście nie było. Stróż odsunął krzesło, obtarł je ceremonialnie jakąś szmatą i podsunął Zofii. Nie bez zdziwienia zobaczyła na stole grubą książkę, otwartą, a na niej ordynarne okulary w drucianej oprawie. - Panie Józefie - rozpoczęła bez żadnych wstępów - był dziś u mnie policjant... Nie powiedział nic, tylko ciężko sapał. Kątem oka spojrzała na otwartą książkę. Z paru wierszy poznała, że to jest „Quo vadis?”. - Poszedł potem do pana... - ciągnęła. Przerwał jej: - Był, proszę pani. To jakiś łobuz. Źle mu patrzy z oczu. - A czego on chciał, panie Józefie? Wzruszył ramionami. - Włóczy się taka hołota - znowu mówił jakby resztką oddechu rozpierającego mu piersi. - Ja pani powiem: oni wszyscy chcieliby na tych z gięta zarobić. A my musimy się potem wstydzić... O, widzi pani. Pani to się naraża dla cudzego dziecka. I co pani za to dadzą? A taki to chciałby zaraz dularów albo złotych rublów... Suchą, gruzłami narosłą dłoń położył na książce. - Ja myślę, proszę pani - zmienił ton - że to zawsze tak: jak gdzie było coś wielkiego, jak te dawne chrześcijanie, wie pani... - W „Quo vadis?” - pomagała mu. - Właśnie mówię. To zaraz do nich doczepiały się rozmaite łobuzy. Bo to łobuz zawsze chce być z porządnym. No nie? Inne to są, proszę pani, równe - wszystkie takie: trochę dobre albo trochę złe... A u nas, proszę pani, to na mieszankę... Uśmiechnęła się na tę filozofię. Wróciła jednak zaraz do swojej sprawy. - Będę musiała dziecko z domu oddać... - Musowo! - skinął głową i przez chwilę ruszał grdyką. - Taki drań do wszystkiego zdolny... - Jutro rano małą odwiozę. Tylko nie wiem, czy dziś może jeszcze w mieszkaniu nocować... Podświadomie szukała u Marciniaka rady i pomocy. On zaś chrząknął i wycierał wąsy wierzchem dłoni. Głowę miał spuszczoną; myślał. Potem ją podniósł. Powiedział swym zwyczajnym, goniącym resztką tchu głosem: - Niech tam pani spokojnie śpi. Jakby przyszły, to ja już potrafię ich wykołować. Będzie pani miała czas małą na kuchenne schody pchnąć i do spiżarki zamknąć. Już ja tam potrafię... - Wrócił do pasjonującego go widać tematu. - Ale mówię pani: zawsze draństwo przyczepi się do najlepszego. Do innych nie, tylko do najlepszego... Zaraz po obiedzie przywołała do siebie Ewę. Dziewczynka oderwała się od książki. Jak zwykle w takiej chwili miała oczy rozmarzone, pełne migoczących blasków. Szła ku Zofii ociężale, Zofia dziwiła się nieraz w duchu, dlaczego córka zgrabnej i smukłej Róży ma taką brzydką figurę. - Słuchaj, Ewo - rozpoczęła poważnie. - Siądź tu przy mnie... - układała sobie w głowie od paru minut, jak powie małej o zniknięciu Róży. Ale gdy przyszło jej mówić, powiedziała prosto: - Wiesz, twoja mamusia nie przyszła się ze mną zobaczyć... - Ciocia nie przyszła? - Ewa nie myliła się nigdy, nazywając matkę ciotką. W głosie małej nie wyczuła Zofia zaniepokojenia, a nawet większego zdziwienia. To było tylko takie „małe” zdziwienie. Nie oparła się chętce podkreślenia wagi sprawy: - Jestem niespokojna... - nadała głosowi ton podświadomie groźny. Ewa nie powiedziała nic. Ale jej twarz nie zmieniła wyrazu: była taka jak zwykle - na pozór spokojna, zamyślona, czasami robiąca wrażenie tajemniczo uśmiechniętej. „Jak sfinks” - przychodziło Zofii do głowy. „Czyżby nie kochała matki?” - zastanawiała się. Przypomniało się jej, jak Ewa opowiadała o pozostawieniu dziadków „za murem”: „Jak wychodziliśmy, to tatuś (ojca w odróżnieniu od matki nazywała zawsze ojcem) przyniósł dziadkowi truciznę. Powiedział mu, że jak będą mu kazali wychodzić z domu, niech połknie...” Mówiła o tym spokojnie, prawie obojętnie. „A trucizna, ciocia wie - opowiadała - była w takiej przezroczystej kapsułce jak phitina...” - Jestem niespokojna - ciągnęła Zofia. - Poza tym zaniepokoił mnie ten policjant... Nie wiem, czy po tej jego wizycie byłoby ci tu u nas bezpiecznie. Ewa niebywale poważnie, „rozsądnie” skinęła głową. - Ja też myślałam, że ciocia nie zechce mnie dłużej trzymać... - Ewo! - krzyknęła. Słowa małej zawaliły w niej wszystkie postanowienia, wszystkie plany. Poczuła okropny skurcz gardła. Poczęła płakać. - Ewo... - szlochała - co ty mówisz!? Ja nie chcę! Ewo... Poczuła nieśmiałą rękę dziecka na swym kolanie. Ewa patrzyła na nią wzrokiem, w którym było jakby pobłażanie! - Niech ciocia nie płacze... niech ciocia nie płacze... - pocieszała - ja rozumiem, ciociu... Ale Zofia nie mogła się uspokoić. Cale zdenerwowanie, niepewność, lęk przed jutrzejszą drogą, obawa przed nocą, wyrzut, którego doszukała się. w słowach dziecka wyładowywały się w tym płaczu. Próżno Ewa mówiła swoje: „ja rozumiem”, próżno ciotka Żurońska gładziła ją po ramieniu powtarzając: „Zosieńko, duszko moja, no tak uspokój się, nie płacz...”, próżno Mareczek tupał nóżką i wykrzykiwał wojowniczo: „Kto skrzywdził musie? Ja mu dam!”. Potem wyszła z kuchni Celińska. Przyniosła Zofii szklankę wody. Powiedziała tonem surowego współczucia, gniewnie spoglądając na Ewę: „Na pewno przez tę... potrzebne to pani było?” Zofia nie miała sił na nią krzyknąć. Długo, długo tłumiła łkanie. Dopiero późnym wieczorem, wciąż przyciskając chusteczkę do ust, podjęła na nowo: - Nie myśl Ewo, że mi jest łatwo oddawać ciebie z domu. Mamusia powierzyła mi ciebie... - Ciocia była dla mnie bardzo dobra... - powiedziała dziewczynka. Zofia zaprzeczyła gwałtownie. Pomyślała o swym ciągłym rozdrażnieniu, o nieumiejętności rozmawiania z Ewą, i chciało się jej beczeć. - Daj spokój! - szybkim oddechem powstrzymywała płacz.- Mam długi wobec twojej mamusi. Zrobiłam jej kiedyś krzywdę... - Ewa spojrzała na Zofię wzrokiem, w którym było pytanie. Ale Zofia ciągnęła dalej: - Chciałam, abyś była u mnie bezpieczna... Nic z tego! Nie ma nigdzie bezpieczeństwa... Wymyśliłam, że może najlepiej byłoby ci w zakładzie... Wiesz, w takim zakładzie dla dzieci. Wyraz zainteresowania ukazał się na twarzy Ewy. - W zakładzie, ciociu? W klasztorze? U zakonnic? - Tak - powiedziała. - U zakonnic. Właśnie o tym chciałam z tobą porozmawiać. - Odkrywała swoje troski. - Nie jesteś katoliczką. Mamusia pewno by nawet nie chciała, byś nią była. A tam będą żądali, abyś z dziećmi mówiła modlitwę, chodziła do kościoła, słuchała religii... Rozumiesz przecież: dziecinie mogą wiedzieć, kto jesteś. - Naturalnie, że nie mogą... - powtórzyła. Ale widać było, że myśli o czymś innym. Potem Zofia zaczęła obmyślać jutrzejszą wyprawę. Przypomniała sobie, co jej kiedyś mówiła Ewa o kokardach i warkoczach. Znowu przywołała dziewczynkę, która po rozmowie wróciła do książki. Posadziła ją na małym stołeczku koło swych nóg. Wielkim grzebieniem poczęła rozczesywać jej włosy, układała je w rozmaity sposób. Ewa siedziała cicho, bez słowa. W pewnym momencie, gdy miała swe czarne bujne włosy na twarzy, powiedziała spod nich: - To będzie, ciociu, nieuczciwie, jak ja będę się z dziećmi modliła i chodziła do kościoła, a nie będę chrześcijanką... Ręka Zofii z grzebieniem zawisła w powietrzu. Znowu poczuła skurcz w gardle. - Moja droga... - powiedziała cicho - cóż ja na to poradzę? Od tego zależy twoje bezpieczeństwo... Głos Ewy spod kaskady włosów brzmiał zupełnie zwyczajnie: - A może by mnie ciocia ochrzciła?... - Ochrzcić? Ja ciebie? Co za pomysł, Ewo? Ochrzcić? A cóż na to powie twoja mamusia? - A jeżeli mama - po raz pierwszy Zofia usłyszała, jak Ewa nazywa matkę matką - już nigdy - głos dziecka nie drżał, był równy i spokojny - nie przyjdzie? Nie mogła zasnąć. Noc wydłużała się w nieskończoność, wlokła się lepkimi godzinami mroku. W głuchej ciszy słyszała jadące ulicą samochody, a nawet klekot jakiejś nie wiadomo co w nocy robiącej dorożki. Dźwięki te dochodziły do niej przez bramę i przez podwórze - mieszkanie jej bowiem nie wychodziło na ulicę. Lecz był dźwięk straszniejszy niż zaciskający się na kole zgrzyt hamulców: to był dzwonek, zwyczajny, zawieszony na końcu druta, biegnącego od bramy do stróżówki. Gdy zadźwięczał - nastawiła pilnie uszu. Serce pracowało spiesznie i czujnie. Słyszała wszystko: chrząkanie obudzonego Marciniaka, jego głos, gdy coś mówił do żony, powtórny niecierpliwy dzwonek, trzask otwieranych drzwi stróżówki, ciężkie stąpanie buciorów w tunelu bramy, szczęk klucza, głosy wchodzących... Teraz zamieniła się cała w słuch. Głosy huczały w bramie, wydawały się chrypliwym rykiem. Słychać było kroki: ilu ich tam było? Czy należy już budzić Ewę? Oderwała głowę od poduszki, bojąc się stracić choć jeden dźwięk. Stąpania i głosy stawały się coraz głośniejsze, w miarę jak tamci zbliżali się do końca bramy. Potem wyszli z niej na podwórze i od razu ich głosy straciły swój przerażający dźwięk. Brzmiały prawie wesoło: „No, to dobranoc, panie Marciniak” - posłyszała wyraźnie. Poznała głos: to był szofer „Społem” Kozłowski, o którym cały dom wiedział, że ma nocną przepustkę. Oddychała lżej - ale serce uspokajało się powoli. Wstrzymawszy oddech nasłuchiwała oddechu dzieci. Mareczek sapał spokojnie. Oddech Ewy wydał się jej podejrzanie prędki. Kto wie, czy dziewczynka także nie wsłuchiwała się w dźwięki z podwórza? „Mam ją ochrzcić?” - poczęła rozważać Zofia. „Ale czy też to ma jakiś sens? Na pewno ten pomysł podsunęła jej ciotka Żurońska. Jest nieznośna w swej naiwności! Przecież taką rzecz powinien robić ksiądz - buntowała się. - Zresztą nie mam prawa - powtarzała. - To byłoby nielojalne wobec Róży. Co by ona na to powiedziała? Przecież właśnie Róży nie pozwoliła swego czasu zbliżyć się do Franka... A dziś?” Nagle zadała sobie niepokojące w swej szczerości pytanie: „Dlaczego nie cieszę się, że małą pociąga katolicyzm?” Próżno starała się potem zmienić treść pytania. Tak przecież było: nie cieszyły jej pragnienia Ewy. Niech się nie zasłania lojalnością wobec Róży! Niech nie tłumaczy sobie, że dziesięcioletnia Ewa nie ma prawa wybierać! W gruncie rzeczy nie zmieniło się w niej nic. Jest ciągle na pierwszym piętrze WSH. Wtedy wykrzyknęła z gniewem: „Niech nie chodzi z Żydówką”. Dziś mówi to innym tonem: „Dlaczego mam ją chrzcić?” Dlatego, że dziecko tego chce?... Ale jeżeli to jest tylko kaprys, zabawa? Jeśli za tym nie idzie szczere przekonanie? Jeśli Ewa odejdzie potem od chrześcijaństwa? Kiedy Ewa zaczęła się wieczorem napierać do tego chrztu, Zofia urządziła jej mały egzamin. Pytali ją wszyscy: Zofia, ciotka, nawet Mareczek. Najlepszy był Mareczek: „Słuchaj, Ewo, a czy ty wiesz, że Pan Jezus urodził się Matce Boskiej pod choinką?” W pojęciu Zofii egzamin wypadł dobrze, Ewa wiedziała dużo. Mówiła o Bogu Ojcu i o Panu Jezusie z powagą, z jaką dzieci w jej wieku zwykle nie mówią. Stawiała Zofii dziwne pytania: „Czy Pana Jezusa można kochać?” „Trzeba Go kochać, Ewo”. „A do Matki Boskiej możemy mówić: kochana Matko Boska? Czy Pan Bóg zawsze pomaga ludziom?” „Bóg wszystko może, Ewo...” „Ale czy zawsze chce, proszę cioci?” „A jeśli potem odejdzie?” - powtórzyła pytanie. Ale czuła, że to nie jest żadna wątpliwość; tylu ludzi ochrzczonych w dzieciństwie odchodzi potem. Powróciła do wątpliwości formalnej: to powinien zrobić ksiądz. Nawet nie wie, jak to zrobić. Niech ją ochrzczą w zakładzie. Lecz - wewnętrzny advocatus diaboli przemówił znowu - jeśli was złapią jutro w drodze? Jeśli dziecko zginie? W tym nie ma nic niemożliwego. Żyją w czasach, do których bardziej niż do jakichkolwiek innych odnoszą się słowa: „nie znacie dnia ani godziny...” Wyciągnęła się na wznak. Z jakąś patetyczną intonacją zadała sobie pytanie: więc ja mam ją ochrzcić? Ale czuła, że to nie” w tym zawiera się istota jej wątpliwości... Godziny nocy wlokły się, ciągnęły podobne rozmotywanym pajęczym niciom. Zofia raz po raz zapalała latarkę i oświetlała leżący na szafce nocnej zegarek. Druga... trzecia... czwarta... Przemęczona wewnętrzną szarpaniną sięgnęła po różaniec wiszący nad łóżkiem. To była pamiątka po matce. Poczuła pod palcami chropowate paciorki i drewniany krzyż. Chciała się modlić. Ale trudno jej było skupić uwagę na każdym „Zdrowaś Maryja”. Właściwie nie umiała odmawiać różańca. Jej nadto lotna wyobraźnia nie chciała w żaden sposób skupić się na tajemnicy, którą przychodziło jej rozważać. Tajemnica pojawiała się przed nią w jednym, błyskawicznie ujrzanym obrazie, który zaraz potem bladł, rozwiewał się, ona zaś pozostawała ze słowami pozdrowienia anielskiego na ustach, przekonywająca siebie coraz beznadziejniej: „Widzę Pana Jezusa w Ogrójcu... widzę Matkę Boską pod krzyżem...” Kiedyś nawet spowiadała się z tej nieumiejętności. Ksiądz zza kratki powiedział: „Powinnaś się lepiej starać...” Jej wydawało się, że nie potrafi już lepiej. Ale jeżeli różaniec nie budził w niej niezbędnych dla modlitwy myśli i uczuć, to przecież, gdy go trzymała w ręku, czuła - i to zawsze - coś jakby większy spokój. Kiedyś - och, to były dawne czasy - kiedy ich małżeństwu, wydawało się, grozi rozbicie, zasypiała zawsze z różańcem w ręku. Rzadko wracały do niej tamte wspomnienia. Edek w jej myślach był coraz mniej żywym człowiekiem. Stawał się podobny do kogoś, o kim wiemy, że przebywa w czyśćcu: pamiętamy, że cierpi, że jest daleko, że nie on nam, ale my jemu jesteśmy potrzeb ni... Do kogoś, czyje winy przestały już być winami... Lecz tej nocy i różaniec nie przyniósł uspokojenia. Podniecający wir sięgnął do samego dna jej istoty, aż do mrocznego źródła wewnętrznego niepokoju. Próżno mówiła teraz do siebie: „Ochrzczę ją, ochrzczę ją, przecież o to nie może mieć do mnie nikt pretensji”. To także nie wystarczało. Dopiero przemogło zmęczenie: „Teraz już nie przyjdą...” Budzik wyrwał ją gwałtownie ze snu. Dźwignęła głowę z tym okropnym uczuciem, że trzeba będzie znowu o tylu sprawach decydować. Ewa siedziała już ubrana na łóżku. „Ciociu - pytała szeptem, by nie zbudzić Mareczka - czy ciocia mnie ochrzci?” Myślała wciąż o tym chrzcie jadąc pociągiem. To było niby w czasach katakumbowych - przychodziło jej do głowy. W mrocznej kuchni paliły się świece, na białą ścianę padały dwa cienie: jeden mocny i wyraźny, drugi blady, gubiący się: niby cień cienia. Ciotka trzymała dłonie na piersiach, splecione palcami i owinięte różańcem niby dłonie umarłych w trumnie. Ewa stała nieruchoma przy stole. Zofia była pełna wewnętrznego niepokoju. Nie wiedziała, jak powinna wyglądać taka ceremonia. „Uklęknij” - powiedziała do dziewczynki. W jej pamięci przemknął obraz Stasia chrzczącego chorych na śpiączkę Murzynów Lindego. Trzeba tak samo - rozważała. Nie będę nic dodawała od siebie. Wygłosiła: „Ja ciebie chrzczę w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego...” Polała głowę dziewczynki odrobiną wody ze spodeczka. Potem uklękła obok dziewczynki. Poczęła odmawiać głośno litanię... Wreszcie wszystko było skończone. Kobiety wstały z klęczek. Zofii wydało się, że jeszcze czegoś brakuje. Objęła Ewę ramieniem i pocałowała ją. Dziecko oddało jej mocno pocałunek. Szepnęło: „To już jestem chrześcijanką, ciociu?...” „Tak, jesteś” - potwierdziła Zofia. „I jak teraz się pomodlę, to Pan Jezus mnie wysłucha?” Zofia zawahała się z odpowiedzią. Ale Ewa nie zauważyła tego wahania: „To ja będę się modliła - powiedziała - za mamę, za tatusia, za dziadków...” Mareczek wciąż spał, kiedy wychodziła z domu. Pochyliła się nad nim. Miała wielką ochotę, aby otworzył oczki. Postanowiła go jednak nie budzić: chciała to traktować jako ofiarę na intencję tej podróży. Ale nie mogła oderwać wzroku od buzi dziecka. „Jeżeli się teraz obudzi - przyszło jej do głowy i - to znaczy, że sam Bóg tak chce”. Lecz Mareczek spał w najlepsze. Próżno, stojąc jeszcze w progu, wpatrywała się weń. Ciężko westchnąwszy poszła do przedpokoju, ubrała się w płaszcz. Ewa była już gotowa. Ciotka odwołała ją do kuchni. - Słuchaj, duszko - powiedziała - a może ja bym Ewę odwiozła? - Dlaczego, ciociu? - Bo to widzisz... Mogą ją poznać na ulicy... Aresztować... - Co też ciocia mówi! - w głosie Zofii pojawiła się znowu irytacja. Poczuła się zaraz winna swej opryskliwości. Uśmiechnęła się, schyliła się do ręki staruszki: - Nie, ciociu, nie. Dziękuję. Ciocia by nie dała sobie rady... Zresztą Pan Bóg będzie się nami opiekował... Jak dotychczas rzeczywiście Pan Bóg opiekował się nimi wyraźnie. Początkowo, na ulicy, Zofia miała wrażenie, że wszyscy patrzą na nią i na Ewę. Nie wiedziała, jak się zachować: śledzić wzrok innych czy też starać się tych spojrzeń nie widzieć. Ostatecznie wybrała to drugie. Potem wsiadły do tramwaju. Tego Zofia bała się bardzo. „Na ulicy - rozważała - mniej się rzuca w oczy twarz Ewy. Ale co będzie w wagonie?” Tymczasem tramwaj był tak nabity ludźmi, że Ewa stała cały czas z twarzą przyciśniętą do brzucha jakiegoś wysokiego robotnika. Kawałek swej trasy tramwaj jechał przez getto. Gdy wjechali w bramę, przy której stali policjanci w zielonych mundurach, widziała, jak twarz Ewy zszarzała. Jej wzrok gorączkowo śledził ulice. Ale ulice były puste: ta część getta musiała już być ewakuowana. Tramwaje jechały dalej na Żoliborz mostem ponad torami. Zofia z Ewą zeszły po schodach, pod prąd fali ludzi biegnących na wyścigi w górę. Dworzec był pusty. Rankiem w tę stronę nikt nie jechał. Była to krótka linia, mało uczęszczana, która prowadziła na dotykający prawie w tym miejscu okolic Warszawy teren tak zwanego Warthegau. Ich stacja była ostatnią stacją przed „granicą” Rzeszy. Pociąg, pełen jeszcze zaduchu tłumu, który nim jechał, zdawał się drzemać na słońcu niby zdrożony koń. Chłopak w drewnianych kłapiących butach pokrzykiwał bez zapału: „Nowy Kurrrie... Fala... Nowy Kurier Warszaaa...” Paru żołnierzy obładowanych tornistrami siedziało w cieniu na peronie i jadło konserwy. W wagonie znajdowało się tylko kilka osób, w ich przedziale nie było nikogo. Z budynku wyszedł gruby kolejarz Niemiec z czerwonym „lizakiem” w ręku. Wyprostował się, podniósł „lizak” i powiedział: „Abfahrt”. Pociąg ruszył. Zofia przeżegnała się, najgorsze było już poza nią. Ewa spojrzała na Zofię, uśmiechnęła się; nieśmiało przeżegnała się również. Mijali stacje: małe, drewniane domki obrośnięte winem. Przyszedł konduktor, sprawdził bilety. Wysunęła się mała, jasnowłosa dziewczynka i odśpiewała na cały głos: Siekiera, motyka, piłka, gont - Prędzej, szwaby, idźcie stąd! oraz złośliwą pieśń o chłopach, co się wzbogacili na wojnie. Ludzie uśmiechali się. Każdy pasażer dał coś małej. Jadący pociąg stawał się małą niepodległą republiką. Uczucie ulgi, rosnące, rozpierające piersi ogarnęło Zofię. Mogła patrzeć z zachwytem na pola porastające jasnozieloną szczeciną, na bezlistne, nabrzmiałe pąkami drzewa. Miała wrażenie, że już jej żadne niebezpieczeństwo nie grozi. To dlatego, że ją ochrzciłam - przebiegło jej przez głowę. Prawie miała ochotę modlić się głośno z wdzięczności. Wjechali w las, błękitnozielony, gęsto podszyty. Zofia poczęła opowiadać Ewie o lesie, jaki pamiętała z czasów dzieciństwa. Pociąg stawał i konduktor wykrzykiwał - idąc wzdłuż sznura wagonów - nazwę stacji. Pochłonięta opowiadaniem nie spostrzegła, jak wywołał ich stację. Dopiero dłuższy postój zaniepokoił ją: wyjrzała oknem. „Boże! - krzyknęła - Ewo, wysiadamy!” Porwały się z miejsc, chwyciły za paczki, za kapelusze. Lecz zanim dopadły drzwi, stała się rzecz przerażająca, pociąg ruszył... Trzymając drzwi otwarte, Zofia widziała, jak piasek peronu ucieka coraz szybciej. „Trzeba skoczyć, prędko skoczyć!” - myślała. Ale jednocześnie bała się. Bała się, że skoczy, a Ewa zostanie. Peron skończył się - pod nogami zrobiła się pustka. Instynktownie cofnęła się do wagonu. Pociąg nabierał pędu, mknął coraz szybciej. Zofia obejrzała się z rozpaczą: wagon był pusty, jak zresztą niewątpliwie cały pociąg - poza kilkoma wagonami „Nur fur Deutsche”. Przejeżdżali przecież granicę! Wyskoczyć! Schować się! Ukryć! Tysiące najnierealniejszych pomysłów przelewało z szybkością błyskawicy przez głowę Zofii. Odpowiedzią na każdy z nich był żałosny refren: „Wpadłam, wpadłam, teraz nic nas nie ocali...” Jednocześnie obudził się w niej gniew: „Sama jestem temu winna! Gdybym się nie była zagapiła! Gdybym uważała na stacje! Gdybym czuwała!” Gdyby! gdyby! Gniew urastał we wściekłość i to taką, że miała ochotę gryźć własne palce, wypowiadał się falą pretensji. Czy konduktor nie powinien był zajrzeć do wagonu, zapowiedzieć, że to ostatnia stacja? Czy Ewa także nie powinna była uważać? Czy wreszcie Bóg... Tak - do Boga Zofia poczuła nagle wielki żal. Przecież odmówiła sobie zbudzenia Mareczka! I czyż nie ze względu na Boga zajęła się Ewą? Czy nie ochrzciła jej wbrew tysiącom wątpliwości? I właśnie - mimo to - wpadła... Ewa zginie i ona zginie - i Mareczek będzie musiał zginąć. Skurcz zdławił jej gardło, poczuła niepokojące skoki żołądka. „Jeszcze chwila, a zwymiotuję” - przeraziła się. Wczepiła się palcami w siatkę na bagaż, głęboko wdychała powietrze. Dlaczego Bóg pozwolił, aby tak się stało? Przecież ochrzciła Ewę... Zabrzmiało jej w uszach: „Człowiek, który umiera zaraz po chrzcie...” Ale te słowa wydały się jej naigrawaniem. Dlaczego Bóg tak zrobił? Dlaczego nie daje jej przynajmniej odwagi i spokoju? Czyżby ten chrzest... Czyżby do tego chrztu czegoś jeszcze zabrakło? Opanowana tą myślą szukała w pamięci: „Czy nie zapomniałam jakiegoś słowa?” Potem przyszło jej do głowy, że może Bóg wystawia ją tylko na próbę. Odwołuje się do jej przedsiębiorczości. Niech skacze - i ucieka. Wyjrzała oknem: pociąg początkowo pędził przez las sosnowy, podszyty brzozami i tarniną, potem wypadł na pola, po których ślizgało się słońce. Gorączkowo przerzucała się od myśli do myśli: jeżeli ma się ratować, to Bóg powinien powiedzieć wyraźnie: teraz uciekaj! teraz skacz! Ale jak skoczy, gdy pociąg pędzi szybko, nie zostawiając nawet czasu na zastanowienie? Już poczęły pojawiać się domki: szaroczerwone, niby przecięte wzdłuż linii dachu - typowe dla podwarszawskich osiedli. Pociąg zwalniał. Postukując kołami wjeżdżał na peron. Było tu cicho: nikt nie krzyczał, nikt nie śpiewał. Tam, w Warszawie, tętniący po wierzchu nurt życia - tutaj - o parę zaledwie minut jazdy od Legionowa - schodził pod ziemię, wsiąkał w bugonarwiański piasek. Na peronie mignęło parę opasłych figur w czarnych lub szarozielonych mundurach. Głos obcy otoczeniu, obcy wzbierającym zielenią drzewom, szczeknął: Bugmünde. Słyszała trzask otwieranych drzwi, charkot obcej mowy. Na peronie chrzęściły podkute buty. Drzwi wagonu otworzyły się obok niej. Zobaczyła postać w sztywnej, wygiętej czapce. Ale pod czapką była twarz swojska - młoda i chuda. Kolejarz stanął zdumiony: - A gdzieżeś tu pani przyjechała? Drżącym głosem poczęła opowiadać o swoim zagapieniu. Zaglądała mu w oczy przerażonym wzrokiem. On zaś patrzył w ziemię, skubiąc kłopotliwie brzeg swej kurtki. - To się pani sfrajerowałaś! Cholera... - zaklął szorstko. - Cóż ja z panią zrobię? Muszę przecież o pani powiedzieć szwabom. Licho wie, co z tego będzie. Nie mogła to pani uważać!? - Był zły. Wyprowadził ją z wagonu. Szła drżąc peronem obok jakichś obładowanych tornistrami żołnierzy, wymuskanych lotników, Nachrichthilferinnen o jasnych okrutnych twarzach. Obok siebie słyszała kroki Ewy. Nie śmiała jednak spojrzeć w twarz dziecku. Polak zaprowadził ją do kolejarza Niemca, wielkiego grubasa z czerwonym pasem przez ramię. Coś począł do niego mówić po niemiecku. Pomagał sobie gestami. Z dolatującego do niej kilkakrotnie słowa „geschlafen” zrozumiała, że tłumaczy tamtemu, iż przespała stację. Obaj kolejarze zaprowadzili ją z kolei do naczelnika stacji. Zobaczyła chudą, ściągłą twarz pod czerwoną czapką i białe, krótko przystrzyżone wąsy. Teraz rozmawiali we trzech: polski kolejarz mówił dużo, ostro gestykulując. Wtedy naczelnik powiedział do niego sucho: „still!”. Polak umilkł - Niemcy rozmawiali ze sobą chrapliwym rykiem, jakby się kłócili. Polak jeszcze raz począł mówić, ale znowu naczelnik stacji kazał mu milczeć. Kolejarz z czerwonym pasem wskazał Zofii ławkę pod ścianą. „Warten!” „Niech pani tam czeka - uzupełniał jego rozkaz Polak. Oczy mu błyskały gniewnie spod opadającego na czoło daszka. - Ależ nas paniusia urządziłaś!” - cisnął jej z irytacją. Siadła na ławce i teraz dopiero spojrzała na Ewę. Dziewczynka była papierowo blada. Miała usta zaciśnięte, oczy zmatowiałe. Zofia przeraziła się, że mała gotowa jest zemdleć. Tego by tylko brakowało! Chwyciła Ewę za rękę, szarpnęła mocno. „Ewo - szepnęła - nie bój się... Ewo... Ewo...” Dziewczynka poruszyła głową. „Ja się nie boję...” - odpowiedziała również szeptem. Uśmiechnęła się, a ten uśmiech stał się dla Zofii wstrząśnięciem. Uświadomiła sobie: „Jeśli Ewa zginie, to przecież przeze mnie... I dziecko o tym wie”. Mimo to - uśmiechała się. Właśnie do Zofii, do niej, która ma więcej szans ocalenia. Podniosła dłoń do ust jak ktoś, kto się lęka, że krzyknie. „Nie gniewasz się?...” Ewa uśmiechała się ciągle. Lecz nagle ten uśmiech ustąpił miejsca skurczowi strachu. Zofia spojrzała w kierunku, w którym utkwione były oczy Ewy. Szerokim krokiem szedł ku nim wielki strażnik kolejowy w czarnym mundurze i czarnej furażerce. Na jego piersi kołysał się pistolet maszynowy. Stanął przed Zofią, patrzył na nią brutalnie spod przymrużonych powiek. To spojrzenie napawało kobietę lękiem, ale jednocześnie determinacją. Pomyślała: niech patrzy na mnie, byle nie patrzył na Ewę. Nie przemawiał przez nią w tej chwili rozsądek. Utkwiła prawie wyzywający wzrok w błękitnych jak niezapominajki oczach tamtego. Trzymała je na uwięzi. - Was wollen Sie? - spytała opanowując drżenie głosu. - Na... - burknął. - Ausweis? Kennkarte? Odszukała dowód w torbie, w dalszym ciągu nie odrywając wzroku od twarzy Niemca. Wyszarpnął go jej niecierpliwie z rąk. Sylabizował nazwisko, potem imię: „Sofia...” Uśmiechnął się: „Beamtin... Wohnung: Warschau... Złota...” Nieco łaskawszym ruchem oddał jej kartę. Pokazał palcem na paczkę z rzeczami Ewy. - Was ist das? - ruchem dłoni nakazywał pośpiech. Uśmiechał się złośliwie. - Schmuggelei? Rozerwała sznurek. Z papieru wypadła na ławkę druga sukienka Ewy, kilka sztuk bielizny, przybory toaletowe. Przerzucał rzeczy lekceważącym ruchem ręki. Potem machnął dłonią. Dał znak, że mogą paczkę zawinąć z powrotem. Jeszcze raz zmierzyli się wzrokiem. Potem wolno zawrócił i odszedł. Słyszała, jak coś mówił do naczelnika stacji, pokazując na nią ręką. Siedziały teraz i siedziały. Nikt niby nie zwracał na nie uwagi, ale gdy Zofia wstała i chciała się przespacerować kilka kroków, rozległ się ostrzegający ryk z końca poczekalni. Godziny mijały jedna za drugą. Mimo zdenerwowania czuła głód. Kilka razy przez poczekalnię przechodził kolejarz Polak. Ale zdawał się ich nie widzieć. W pewnej chwili zawołała na niego szeptem. Odpowiedział na to gniewnym zmarszczeniem brwi i potrząśnięciem głowy. Niebo zaszło szarością, słońce zgasło. Nadeszła pora popołudniowa: Niemcy gdzieś się rozeszli, pozostał tylko strażnik. Siedział na ławce na drugim końcu poczekalni, podśpiewywał i spoglądał raz po raz na Zofię. Na nią zaś przerażenie nachodziło falami. W krótkich chwilach, gdy napięcie słabło, odczuwała coraz bardziej męczący głód. Potem usłyszała hałas na peronie. Pociąg wekslował, stukał buforami, spinacze krzyczeli. Zrozumiała, że zbliża się chwila jego odjazdu w stronę Warszawy. Jej niepokój nabrał wyrazu gwałtownego podniecenia. Zdawała sobie sprawę z tego, że jeśli tym pociągiem nie uda się im odjechać, nie pozostanie już żadna szansa ratunku. Niespokojnie poczęła kręcić się na ławce: to patrzyła przez okna na ustawiający się pociąg, to rozglądała się po poczekalni. Mimo to nie zauważyła, że „czarny” wstał i podchodzi wolno ku nim. Dopiero mruknięcie: „Na...” kazało jej spojrzeć w jego stronę. Stał przed nią rozkraczony, z wielkimi dłońmi opartymi na peemie. Patrzył to na Zofię, to na Ewę. Z wyrazu jego twarzy nie mogła ocenić, czy jest o coś wściekły, czy też chce drwić. - Na - warknął raz jeszcze. Wyciągniętą dłonią wskazał na Ewę. - Deine Tochter? - zapytał. - Córka? Córka? - powtórzył. Potem wybuchnął śmiechem. Śmiał się po niemiecku: grubo, okrutnie, tylko ustami i brzuchem. - Ha, ha, ha. - Nagle wskazał palcem na Zofię. - Ty - powiedział - ty możesz jechać... Verstehen? A córka zostanie... tu... Nie? Zostanie... Dopsze? Gut? - Znowu śmiał się. - Ha, ha. ha. Musiał odkryć wszystko! Jego niebieskie oczy patrzyły na Zofię jak dwa porcelanowe koła - zimnym błyskiem polewy. W swej złośliwej uciesze były żałośnie smutne, wydarte życiu. W kącikach warg mężczyzny czaiło się wyczerpanie. Strach Zofii rósł, zdawał się toczyć niby kula po pochyłości, aż wreszcie sięgnął dna. Nagle poczuła, że już się nie boi, że strach przemaga w niej inne uczucie. To nie była nienawiść. Czarny żołnierz nie wydawał się jej w tej chwili istotą złą, ale nieszczęśliwym opętańcem. To było coś zupełnie innego: błyskawiczne odkrycie źródła słabości i niepokoju. Gdzieś - w górnym swym biegu - powstrzymywana i zamarła fala nagle odtajała i poczynała spływać. Zamarła fala nie pozwalająca wyrosnąć wielkości! Bez słowa ogarnęła ramieniem Ewę. Przycisnęła do siebie zesztywniałe - podobne drewnianej figurce - ciało dziecka. Poczuła jego chłodny policzek na swym rozpalonym policzku. Nie, nie zapomniała o Mareczku. Ale to przestawienie w hierarchii uczuć wydawało się jej obecnie najoczywiściej zrozumiałe. Czarny strażnik rechotał: „Ty nie chcesz sama nach Warschau?” Nagle drzwi od peronu otworzyły się z trzaskiem. Stanął w nich feldfebel-lotnik. Za jego plecami Zofia zobaczyła kolejarza Polaka. Lotnik obrzucił spojrzeniem poczekalnię. Rozkazującym gestem dał znak Zofii, by szła za nim. Mimo tego po niemiecku brutalnego gestu miała świadomość, że zbliża się ratunek. Podniosła się z ławki, trzymając wciąż Ewę ogarniętą ramieniem. Ale do lotnika podszedł „czarny”. Coś krzyczał. Pewno wyjaśniał, że Ewa jest Żydówką. Lotnik także krzyczał. Ich głosy brzmiały niby charkot gryzących się psów. Jakiś argument „czarnego” trafił widać do przekonania lotnikowi. Powiedział: „Stimmt”! Skinął głową. Próżno Zofia błagalnie patrzyła mu w twarz. Była przecież pewna, że ten człowiek przyszedł tu, aby ją ocalić. Ale lotnik wyraźnie ustąpił tamtemu. Powiedział coś do Zofii, czego ona nie zrozumiała. „Bitte, bitte...” - szeptała rozpaczliwie. Podszedł do niej Polak kolejarz. Cicho rzucił: „No, nie rozumie pani? Niech pani idzie kupić bilety! Prędko!” Nie wierzyła własnym uszom. Bilety? Niepewnie, oglądając się raz po raz na Niemców, podeszła do kasy. Kasjer, który przysłuchiwał się krzykom dwóch wojskowych, stał przy okienku w postawie wyczekującej. Wymieniła nazwę miejscowości, którą przejechała. Wsadził bilety kolejno w stemplującą dźwignię. Ale gdy zobaczył przed sobą stuzłotówkę, potrząsnął głową. - Reichsmarktn... - powiedział. Drgnęła z niepokoju. Gestem wskazała lotnikowi na banknot, oczyma żebrała pomocy. Sięgnął do kieszeni. Wymienił jej pieniądze ze zdumiewającą skrupulatnością. Ale gdy kasjer rzucił wraz z biletami resztę, znowu począł coś gadać „czarny”. Stała przerażona nie rozumiejąc, czego chce znowu. Dopiero kolejarz syknął do niej przez ramię: „Daj mu pani te marki! - teraz gniew w głosie tamtego kierował się przeciwko strażnikowi. - Niech się nimi udławi! Mówi, że nie może ich pani przewozić przez... granicę!” - W słowie „granica” była rozpalona do białości pasja. Lotnik znowu skinął głową. Nie puszczając Ewy z objęć, wyszła za Niemcem na peron. Ledwo śmiała wierzyć, że zostały uratowane. Feldfebel otworzył drzwi wagonu „Nur fur Deutsche” i nieprawdopodobnie kurtuazyjnym gestem wskazał Zofii, by wsiadła pierwsza. Nie miała odwagi puścić Ewy. Wtedy Niemiec chwycił dziecko na ręce i wsadził do wagonu. „Hopla! - zawołał wesoło. - Und jetzt Mutti...” Klepnął Zofię po ramieniu. Przerażona, że zechce ją także wziąć na ręce, wskoczyła szybko na schodki. „Na!” - wyraził zachwyt dla jej chyżości. Wsiadł także do wagonu. Rozparł się na ławce naprzeciwko Zofii. Ta wciąż jeszcze nie była pewna, czy może już swobodnie odetchnąć. Tuliła do siebie Ewę. Lotnik gadał coś bez przerwy, ale ona nie rozumiała jego słów. Doszło jej uszu: „Abfahrt!” Wagony drgnęły. Na peronie pod oknem zobaczyła Polaka kolejarza. Kiwnął jej głową. Odpowiedziała mu pełnym wdzięczności uśmiechem. Wtedy on spojrzał gdzieś nad głowę Niemca i zaśmiał się drwiąco. Jej oczy pobiegły w tym samym kierunku. Na półce nad lotnikiem leżał długi, wąski kształt w papierze. Pociąg nabierał rozpędu. Znowu były przecięte, szaroczerwone domki, małe ogródki, niezgrabne zabudowania gospodarcze. Lotnik zacierał ręce. Spoglądał w górę i porykiwał pełnym zadowolenia śmiechem. - Ah, wunderschon, echtpolnische, reinschweinerische Wurst... Kiedy dotarła do zakładu, był wieczór. Z gęstwiny drzew wychynął ku niej duży, piękny, biały budynek z tarasem na dachu, z wysokimi schodami obok wyginającego się półkolem muru. Biała figura św. Józefa odcinała się od szaroczerwonego tła bezlistnych krzewów. Wokół domu nie było nikogo, tylko jednooki pies szarpał się na łańcuchu i szczekał. Zofia i Ewa, przez nikogo nie zatrzymane, weszły do wielkiego hallu. Było tu mroczno. Spoza bocznych drzwi z prawa słychać było równomierny szmer wielu odmawiających modlitwę dziecięcych głosów. Zatrzymały się niepewne, co mają robić. Ale zaraz rozległy się energiczne kroki. Z korytarza w głębi wyszła zakonnica. W mroku nie widać było jej twarzy: biały kornet zdawał się lecieć w powietrzu niby wielka ćma. - Kto tu? - zapytała, spostrzegłszy nieruchome sylwetki. - To my, proszę siostry... - Zofia zająknęła się. Przeżyte lęki i wzruszenia, wreszcie zmęczenie odebrały jej siły. Czuła, że nadszedł kres jej możliwości, że niczego już nie pragnie, tylko spokoju i odpoczynku. A także miała nieprzepartą ochotę płakać. - Przywiozłam dziecko... - szepnęła. - O tej porze!? - ton głosu był równie energiczny jak kroki. - Teraz przecież nie ma żadnego pociągu. Czymże pani przyjechała? - Mała dłoń w wielkim rękawie sięgnęła po skierowanie, które Zofia niby tarczę trzymała przed sobą. Siostra otworzyła drzwi do kaplicy. Fala łagodnego światła spłynęła do hallu. Słychać było wyraźniej modlące się dzieci. Siostra podniosła skierowanie do oczu. Przeczytała cicho: - Krysia Koźlik... - Zwróciła się do Ewy. - Podejdź tu bliżej, mała... - Obróciła dziewczynkę twarzą do światła. Popatrzyła chwilę w jej twarz. - Aha - powiedziała cicho. - Czy siostra nie chce jej wziąć?! - Zofia nie wytrzymała. Suchy szloch zdławił jej gardło. Czuła, że już nie zniesie żadnej przeciwności. Uginały się pod nią nogi. - Niech się pani uspokoi - posłyszała głos siostry na pozór opryskliwy, lecz pod tą opryskliwością pozwalający wyczuć serdeczność. - Naturalnie, że Krysia zostanie u nas. - Mała dłoń wysunęła się z rękawa i dotknęła miękko twarzy dziecka. - Poznamy się, polubimy. Prawda, Krysiu? W mroku rozległ się nagle głos Ewy: - Ja naprawdę nazywam się Ewa, proszę pani... - Proszę siostry - poprawiła ją zakonnica. - Doskonale. Krysia zostanie w papierach, a U nas będzie Ewa. No, nie będziesz się tu chyba czuła źle? Nie będziesz płakała, jak pani wyjedzie? To pewno twoja ciocia, Ewo? Zofia nie bez zdumienia posłyszała w ciemnościach śmiech - zwyczajny, dziecinny śmiech. Ewa u niej nie śmiała się tak nigdy. Siostra mówiła dalej: - Dzieci zaraz wyjdą z kaplicy, wtedy powiem pannie Marysi, aby tobie i cioci dała kolację. U nas wszyscy już jedli. Potem pójdziemy na górę, do sypialni, pokażę ci twoje łóżko i półkę w szafie. Czy jeszcze coś? Znowu odezwała się Ewa: - Czy ja... proszę siostry... mogę pójść do kaplicy... pomodlić się?... Siostra bez słowa wzięła dziecko za rękę i weszły obie w otwarte drzwi. Na chwilę w łagodnym blasku bijącym z kaplicy Zofia zobaczyła dwie sylwetki, dużą i małą, trzymające się za ręce. Odruchowo poszła za nimi. Kaplica wydłużała się w prawo mroczną głębią, w której odróżnić można było tłum dziecięcych główek z kokardami we włosach. Przed nimi był ciemny ołtarz, nad ołtarzem ginąca w mroku figura. Jedno czerwone światełko tliło się na stoliczku obok ołtarza. Zofia schyliła się, potem ciężko uklękła. Łzy popłynęły jej po twarzy. Dzieci odmawiały prędko słowa pacierza. Potem zrobiła się cisza. Ponad falującą powierzchnią głów podniosła się pieśń wielkopostna. Zofia schylała głowę coraz niżej, jakby klęczała przed konfesjonałem. Żal, świadomość, że tak bardzo braknie jej miłości, dławił ją. W miarę jak czerwony, pełzający blask przezwyciężał ostatnie opary dnia, z mroku nad ołtarzem wynurzała się postać Kobiety, której miłość zdobyła Boga... Kwiecień - maj 1948 Strzały za horyzontem Teresie i Jerzemu Hagmajerom z wyrazami przyjaźni Koło obracało się przed nim szybko niby strumień wody, migając szarą powierzchnią: ciemna smołowa plama na boku opony przelatywała raz po raz. Na twardej ścieżce gumy roweru syczały; pedały same podbijały stopy, a gdy się temu uderzeniu opierał, wydawały niecierpliwy chrzęst. Lubił tak jechać mając z prawej strony ścianę lasu, przez którą przebijał blask słońca jak przez gęstą siatkę mostu lub - jeszcze lepiej - jak przez przerwy między wagonami mijającego pociągu. Z lewej strony ciągnęła się zryta kołami wozów droga, za nią pola, rżyska, szare, bez wdzięku łączki, porośnięte tu i tam krzakami; dalej - już przy znaczonej linią słupów telegraficznych szosie - widać było pojedyncze, rozrzucone domki, ustawione to tyłem, to bokiem, jakby się na siebie gniewały. Niejaskrawe słońce gładziło łączki miękkim dotknięciem uczucia, które wiek pozbawił namiętności. Białe pasemko babiego lata uczepiło się kierownicy, a potem przylepiło do rękawa. Ścieżka na podkładzie korzeni kryła wzgórki i małe, zdradliwe zagłębienia, na których rower podskakiwał gwałtownie. Ale on lubił także to nagłe uczucie wylatywania w powietrze. Naciskiem stopy przyśpieszał jazdę. Najechana szyszka uderzała o błotnik i odlatywała w bok. Czasami przesłaniał dróżką rozrośnięty krzak tarniny, czasami sterczał korzeń. Wtedy pewną ręką skręcał kierownicę, przeprowadzał rower jakimś wąskim pasemkiem ścieżki, tuż nad rowem. Znowu przyśpieszał. Ale kiedy uświadomił sobie, że wjeżdża na ostatni, kilkudziesięciometrowy odcinek, nie zawierający już żadnych trudności, powstrzymał rozpędzone pedały. Były w nim w tej chwili dwa różne uczucia: jedno kazało jechać prędko, być jak najszybciej w domu, drugie - odwrotnie - zachęcało do jazdy bez końca. Gdy przed kilkoma minutami mijał skrzyżowanie dróg, miał nawet ochotę pojechać okólnie - inną ścieżką do szosy, a potem przez osadę. Jechało się tamtędy pięć, może siedem minut dłużej. Ale była to droga prosta, zwyczajna, monotonna, na której myśl nie była niczym zajęta. Natomiast ścieżka obok lasu wymagała od jadącego uwagi. Pojechał wzdłuż lasu. Ale w tej chwili, gdy już uwaga nie była potrzebna, wróciły do niego odgłosy świata. Przez jakiś czas mógł być na nie głuchy. Z tym większą gwałtownością odezwały się teraz. Przypominały charkot wielu ludzi umierających jednocześnie. Zresztą mogły przypominać tysiące innych dźwięków. Były splątane, zmieszane, niemożliwe do zniesienia. Nie słyszał ich jadąc rano. Las miał wtedy po lewej stronie, jego długi cień leżał aż za drogą na łąkach. Niebo nad nim było pogodne, koloru niemowlęcego kocyka. Pogodne niebo było także po prawej stronie. Tylko przed nim, nisko, nad czubami drzew leżała ruda chmura. Jadąc patrzył na nią nieustannie. Ale było cicho. Dźwięki były teraz za nim, nieuchwytne, jak prędkie uderzenia młotków czy też bulgotanie powietrza na powierzchni gotującego się płynu. Mniej go obchodziły niż te, których oczekiwał. Podjechawszy do bramki zsiadł z roweru. Ceglany fronton kościoła wsiąkał w ciemne tło kasztanowych liści. Przez otwarte drzwi dochodziła, niby zawodzenie, śpiewana pieśń: trzy baby wydzierały się nierówno i piskliwie, odpowiadał im nosowy i beczący głos męski. Podprowadził rower do drzwi zakrystii i oparł o mur. Przekonywano go nieraz, że powinien zostawiać rower w środku lub przynajmniej zakładać łańcuch na koło. Kiwał głową potakując, ale nie robił tego nigdy. „Ej - ostrzegał proboszcz - ukradną jeszcze kiedy. My tu mamy wielu takich kombinatorów...” To samo mówił organista Maleciński: „Czy to jest dla takich co świętego? Z kościoła to może nie ruszom. Ale kury gospodyni księdza proboszcza kradnom i szczeniaka takiego rasowego ukradły, a jabłek w sadzie to nijak człowiek nie upilnuje...” Uśmiechem przyznawał im rację. Byli ludźmi, którzy spotykali się już nieraz oko w oko z kradzieżą. Wiedzieli, czym ona jest. On, choćby mu wszystko zabrali, jeszcze nie umiałby jej pojąć. Ksiądz ubierał się już do mszy, więc tylko kiwnęli sobie głowami. Stary Maleciński upominał małego ministranta: „Te, Józiek, żebyś mi wina nie wylał. Łapy masz jak z masła...” Drzwiami z zakrystii przeszedł do prezbiterium. Zawsze czekał tu na niego klęcznik, który ksiądz kazał postawić. Ale on wychodził na środek kościoła i siadał pod sztandarem ze św. Stanisławem Kostką, w ławce, gdzie na drugim końcu pół klęczał, a pół siedział, z dłonią omotaną różańcem śpiewający dziadyga. Tamten, nie przestając się zanosić pobożną pieśnią, gestem pełnym powagi skłaniał swą obrośniętą siwymi kudłami głowę. Na jego ukłon odpowiadał ukłonem. Kiedy ksiądz wychodził przed ołtarz, prędko sięgał po swój mszał i odszukiwał założone obrazkami modlitwy na dzień dzisiejszy. Mszał był łacińsko-francuski. Pochodził jeszcze z czasów tamtego spotkania w Paryżu. Niedawno zdarzyło mu się zapomnieć książkę w kościele. Ksiądz odesłał mu ją tego samego dnia przez jednego z ministrantów. Biorąc mszał z rąk chłopca i szukając w kieszeni pieniędzy, by mu coś dać „za fatygę”, nagle poczuł się zażenowany: mały na pewno zajrzał do środka, zobaczył tę francuszczyznę. Od tamtej chwili nosił się stale z zamiarem wymiany mszału na polski. Msza odbywała się - jak zawsze - dla wszystkich, lecz poza wszystkimi. O tym myślał nieraz, obrzucając wzrokiem te sześć czy osiem osób - uczestników codziennej mszy. W gruncie rzeczy wolał pustkę i ciszę, drażnił go tłok niedzielnej sumy, przeciskanie się spóźnionych. O wiele lepiej było modlić się samemu, w ciszy. Lecz ta cisza budziła także wątpliwości. „Cóż za naiwne zadowolenie - myślał - z tego, że ja tu jestem! Moja obecność nie zastępuje tamtych. Nie może ich zastąpić. Msza w pustce to niby cenny zastrzyk dla umierającego dziecka, zastrzyk, który nie został użyty we właściwym czasie”. Starał się towarzyszyć modlitwom księdza. Ale kiedy gdzieś koło Ofiarowania w mrocznym, poprzebijanym smugami słońca wnętrzu pojawił się niepokojący dźwięk, jego uwaga została od razu zmącona. Mimo wysiłków nie mógł już znaleźć wątku: trzeba było „doganiać” księdza, „przeskakiwać” zagubione fragmenty mszy, wczytywać się z natężeniem i po kilka razy w zdania, które nagle stały się niepojęte. Próżno marszczył czoło i skupiał wolę. Modlitwa wymykała mu się, jak się wymyka przedmiot ze zdrętwiałej dłoni. Dalekie charkotanie wdzierało się przez otwarte drzwi kościoła. Nabierało siły. Tak bardzo przykuwało jego myśli, że nie spostrzegł nawet, kiedy rozległ się pierwszy dzwonek Podniesienia. Pełen niechęci do własnej słabości schylił głowę. Odmawiał słowa modlitwy prawie głośnym szeptem, aby nie rozpłynęły się w myśleniu. Ale kiedy doszedł do „memento”, stanęli mu przed oczami ci, za których się modlił. Nie był pewny, czy wszyscy oni już nie żyją; może niektórzy z nich umierają dopiero teraz, wśród rzężenia przestrzeni. Odmawiany przez księdza „Pater noster” przypomniał mu, że się nie modli, ale że znowu prowadzi nocną rozmowę. Potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić od siebie senność. Służący do mszy chłopiec obejrzawszy się zadzwonił energicznie, a potem począł hałaśliwie trzepać „Confiteor”. Wtedy wstał i podszedł do wykrochmalonej serwety. Osunął się ciężko na kolana. Nie było w nim skupienia, przeciwnie: rozbicie walką, wyczerpanie zawodnika, który półprzytomny dopełza do mety. Od tylu lat walczył z zawodem. Właściwie zawsze. Jeden jedyny błysk był na początku - jedyna chwila w małym kościółku na St. Honore, w czasie której nie tylko wiedział, co przeżywa, ale i czuł. Potem zapadła noc. Jakby nic się nie stało, jakby nic się nie zmieniło w jego życiu. Jakby lekarstwo, po które sięgnął, nie poskutkowało... Charkotanie zza rzeki rozbrzmiewało jeszcze mocniej w cieniu kasztanów przed kościołem. Roweru i tym razem nikt nie zabrał. Nie czekał na księdza, który odmawiał w zakrystii modlitwy po mszy. Przełożył nogę przez ramę, nacisnął pedał. Ciężka, lecz zwinna maszyna potoczyła się po ścieżce do furtki. Ale przy furtce stał organista Maleciński, dmuchając w swoje rudosiwe, wielkie jak wiechy wąsy. - A, moje uszanowanie najniższe księciu panu... Trzeba się było zatrzymać. - Dzień dobry, panie Maleciński. Uścisnął suchą, twardą rękę organisty. - Cóż tam? - A to strzylają, proszę księcia pana. Wałom i wałom. Znowuj zaczęli. Cheba nic już z miasta nie będzie. Ludzi wymordujom, dobytek spalom... i kościoły, i wszystko... Zawzięły się, juchy... - Ciemna ręka zawisła nad parkanem, półzamknięta, ni to wskazując, ni grożąc. - Ale się nasze bijom! Mówiła Konderkowa, książę pan wi? ta od szewca, bo to ona była na tym Zioliborzu, jak się cała rzecz zaczena, że takiego ducha to no, no... nie było. Tam się każde bije: chłop, dziewczyna, dzieciak, każde... Mówi Konderkowa, że jak jeden... Pobudowali takie, mówi, barykady i bijom się. Jak jeden... Tamte ich zabijają, a one znowuj Niemców. Telko że broni ni ma, ot co! - Właśnie - powiedział, aby coś odpowiedzieć. - No, cóż, zobaczymy. Nic innego nie możemy zrobić... - Znowu wyciągnął rękę do starego organisty. - Do widzenia, panie Maleciński. Pojechał szybko, bo kościół stał na wzgórzu i droga do wsi szła trochę w dół. Miał wrażenie, że słyszy za sobą wołanie księdza, nie obejrzał się jednak. Nie miał dziś ochoty na rozmowę. Prędko jechał przez wieś. Była jak wymarła - część mężczyzn zabrano do kopania okopów, reszta wolała nie pokazywać się na drodze, którą często przejeżdżały niemieckie auta, gotowe w każdej chwili zatrzymać się i załadować napotkanych ludzi. Łomot zza rzeki dochodził ciągle, mniej głuchy tu niż tam, pod drzewami, przelewający się jak ryk morza: to głośniejszy, to znów przez chwilę słabszy. Po niebie nad wsią wędrowały trzy jasnoszare samoloty o końcach skrzydeł pomalowanych na żółto. Ich warkot dudnił ciężko. Z drogi zjechał na dróżkę, z dróżki na ścieżkę. Od krzyża zaczynał się piękny las, górą sosnowy, wysokopienny, niżej pełen stłoczonych brzóz, dębów, krzewów tarniny. Ścieżka, którą jechał, prowadziła nad rowem. Początkowo sprawiała jadącemu pewne trudności, ale dalej stawała się szersza, bardziej równa, zupełnie prosta. Wtedy zwolnił. Odgarnął z czoła ciemne, prawie czarne włosy. Jechał wyprostowany, dotykając kierownicy końcami palców. Stukot dalekiej walki, rozlegający się za nim, zdawał się trzymać go za plecy. W pewnej chwili przebiegło mu przez głowę: to brzmi jak krzyk. Pamiętał jeden - był to krzyk Róży, zanim ją zabrali na salę porodową. Właściwie niegłośny. Raczej skarga niż krzyk. Powtarzała: „Nikt mnie nie uwolni! Nikt mnie nie uwolni!” I on wiedział dobrze to samo: nikt jej nie uwolni, aż się wszystko stanie. Nie można powiedzieć: już dosyć, więcej nie! Nic jej nie uwolni. A raczej - nic ich nie uwolni przed czasem. Las skończył się, trzeba było teraz przejechać mały kawałek skrajem piaszczystej drogi. Potem kilka wysokich lip - ślad dawnej, cienistej alei - gęsta siatka parkanu. Furtka była otwarta. Minął ją nie potrzebując zsiadać. Zielony, okrągły klomb oddzielał go od ganku. - Tatusiu! Obejrzał się, zeskoczył z roweru. Młodszy syn, jedenastoletni Tomek, wyszedł z krzaków jaśminu z wyłamaną przed chwilą gałęzią w ręku. - Już wstałeś? - Tak, tatusiu. Dzień dobry! - Tomek miał ciemną cerę ojca, włosy gęste, spadające na czoło i lekko orli nos. Jego chód także przypominał Franciszka; Tomek nigdy nie śpieszył się, nie miał kanciastych ruchów. - Pozwoli mi tatuś pojeździć wkoło klombu? Wziął z rąk ojca kierownicę. Postawiwszy nogę na pedale, drugą odbił się mocno. Jechał stojąc, zgrabnie utrzymywał równowagę. Zostawił syna z rowerem, poszedł na taras. Bujnie rozrosłe wino i kokornak o wielkich, wyciętych w kształt serca liściach pokrywały spękany mur i poobijany tynk. Kiedyś, gdy przyjeżdżał tutaj, wino było przycięte, tynk cały. Wiosną i latem służba rozpinała nad stolikami barwne parasole. Teraz pozostał tylko jeden wypłowiały, którego nikt nie zdejmował przez całe lato. Pod parasolem nakryte było do śniadania. W wielkim trzcinowym krześle Róża. Pochylił się do jej ręki. - Dzień dobry, kochanie. - Już jesteś, Franc? - nazywała go „Franc” od czasu ich poślubnej podróży po Europie. W szwajcarskich hotelach anonsowano ich tak zawsze: „Franz, Fuerst von Poniatowski, Rose, Fuerstin von Poniatowski...” Śmiała się: „To dobrze brzmi i krótko: Franc...” Tak już pozostało. Dopiero od paru lat zaczęło brzmieć niewłaściwie. Nie powiedział jej o tym nigdy, to ona sama, gdy znaleźli się w towarzystwie, mówiła: Franku. Ale w domu był jak dawniej: „Franc”. Podsunęła talerzyk, chleb, marmoladę. Chleb i marmolada były kartkowe, kawa nieprawdziwa. W srebrnej, znaczonej herbem z dziewięciopałkową koroną cukierniczce „dulcyna”, którą wyrabiała znajoma, inżynier chemii. - Pij, proszę. - Pozwolisz, że najpierw zapalę? Nic palił nigdy przed powrotem z kościoła. Jeden z księży powiedział mu kiedyś: „Książę nie jest do tego zobowiązany. Chodzi tylko o powstrzymanie się od jedzenia... tego wymaga przepis kościelny”. Później zaczął mu tłumaczyć, jakie motywy przyczyniły się do ustanowienia eucharystycznego postu. Franciszek słuchał, lekko skłaniając głowę i uśmiechając się grzecznie. Nie odpowiedział nic. Ale w dalszym ciągu nie palił przed mszą. - Proszę cię - podała mu zapaloną zapałkę. - Dziękuję ci, kochanie. - Zaciągnął się. Poprzez rozmazujący się w powietrzu dym widział balustradę tarasu, a za nią kłąb krzewów jaśminowych i długolistnych octowców. Jakiś czas milczał. Potem długo i starannie otrząsał papierosa. Przełknął ślinę. Zaczął: - Widzisz, moja droga... Fotel zatrzeszczał - poruszyła się niespokojnie. Urwał, podniósł na nią wzrok. W jej dużych, błękitnych jak niebo nad głową oczach ujrzał przerażenie. Zrozumiał. Sięgnął znowu po papierosa, który położył na brzegu popielniczki. Mocno go przygryzł. Ach, ten lęk w oczach kochanej kobiety! Mogła nic nie mówić - rozumiał wszystko: odpychała wzrokiem jego słowa, nie chciała ich. Oczywiście - słowa - to tak mało. Słowa nie przynoszą żadnego rozwiązania. Znowu przypomniała mu się klinika, gdy pochyliwszy się nad żoną chciał jej wyrazić współczucie; nie dała mu nic powiedzieć; rzuciła niecierpliwie: „Nie mów nic, Franc, nie mów! Nic mi przecież nie pomożesz!” Zdusił papierosa, bez słowa przysunął sobie dzbanek z kawą. Łomot za rzeką trwał ciągle. Z drugiej strony słychać było bulgotanie. Jednak na przekór pogodnemu niebu i spokojnemu sierpniowemu słońcu, które leżało na liściach lip i grabów i zdawało się wylegiwać leniwie na trawie klombu, cały horyzont dygotał wojną. Znowu podniósł wzrok na żonę, a ona widząc jego czarne oczy utkwione w sobie zrobiła lękliwy ruch ręką. Potrząsnęła głową. Ręka opadła gestem beznadziejnym. - Gdzie Krzyś? - zapytał, siląc się na ton beztroski. Młodszy syn nadal objeżdżał klomb, stojąc na pedale zbyt dużego dla siebie i zbyt ciężkiego roweru. - Poszedł... - W błękitnych oczach zapalił się niepokój; stały się jasne, lśniące, szkliste. - Przecież sam wysłałeś go do Wojtuli! Chciał wyrazić zdziwienie: „Jeszcze nie wrócił” - ale powstrzymał się. Przeciwnie, rzekł swobodnie: - Prawda. Zapomniałem... Zaraz poczuł do siebie żal o to drugie słowo. Słowo za dużo. Pochylił głowę, powiedział w duchu: „Panie, wybacz mi to głupie, niepotrzebne kłamstwo”. Chleb był czerstwy, marmolada niesmaczna, kawa, w której rozpuściła się sycząc „dulcyna”, mdło-słodka i gorzka jednocześnie. Jakieś samoloty szły warcząc, niewidoczne za zasłoną drzew. - O, Franc - szepnęła nagle. Bez słowa położył swą smagłą rękę na jej białej, znaczonej błękitnymi żyłkami dłoni. Czuł, jak ręka kobiety drży. - Boję się - mówiła cicho - boję się... Co to będzie? Mocniej przycisnął jej rękę. Rozumiał ją. Ona jednak nie pojmowała go. Nie przyszło mu nigdy przedtem do głowy, że to tak trudno wypowiedzieć całego siebie - swą myśl najgłębszą. Była zrozpaczona, szukała u niego pomocy. A przecież wiedział, że każde jego słowo stanie się dla niej tylko nowym, dalszym ciężarem. „To chyba tylko mężczyzna - myślał - pragnie dotrzeć do samego dna prawdy. Mężczyzna musi wiedzieć. Kobieta zgadza się nie wiedzieć”. Ciągle, bez słowa, przesuwał ręką po miękkiej dłoni żony. Opuściła głowę. Nie widział jej twarzy, tylko jasne włosy spokojnie upięte. Posłyszał szloch. Ten dźwięk pozwolił mu na moment zapomnieć o odgłosie wojny. - Różo, kochanie - powiedział czule - nie płacz. Opanuj się... Proszę. Nie z takich opałów ludzie wychodzili. Powinniśmy ufać... Ale czuł, że to są słowa bez należytej wagi. - Ona chce, abym zapewnił, że to koniec, że nie będzie już nic więcej... - uświadomił sobie. - Czy mogę to zrobić? Koniec? Co to jest koniec? - Siedział nieporuszony, a miękki, pełen uczucia uśmiech nie schodził mu z ust. Róża w końcu westchnęła, wyprostowała się, wysunęła dłoń z jego dłoni. Wtedy wolnym ruchem zdjął Serwetkę z kolan, położył ją obok talerzyka. Zapytała trochę łzawo: - Już wypiłeś, Franc? Nie będziesz głodny? - Nie. Dziękuję, kochanie. - Pocałował ją w rękę. Oddaliła się wolno. Franciszek pozostał jeszcze na tarasie. Podszedł do balustrady i patrzył przez chwilę na syna, który oparłszy rower o drzewo, pochylony grzebał przy pedale. Coś przykręcał czy odkręcał. Spojrzał na zegarek. Nie było późno. Wprawdzie powiedział Krzysiowi: „Idź, powiedz i zaraz wracaj”, ale Krzyś, jak to Krzyś, mógł się zagadać albo utknąć w warsztacie. Obaj chłopcy zdradzali wielkie zainteresowanie wszelkimi robotami mechanicznymi. Postanowił odczekać jeszcze pół godziny. Jeśli do dziesiątej nie będzie Krzysia, pójdzie sam do warsztatu Wojtuli. Wszedł do mieszkania na piętrze. Tu był jego pokój, duży, niezbyt jasny, bo umieszczone w środku okno nie oświecało dostatecznie kątów. Pod ścianami z jednej strony stały półki z książkami, z drugiej znajdował się niski tapczan, nad nim dywan, na dywanie - stary ryngraf. W kącie wisiał pęk szpicrut. Na stole pełno było fotografii w dużych i małych ramkach. Przy drzwiach rozkładany stolik do kart - jeden z wielu, jakie były w domu. Od dawna zresztą nie spełniał swej roli; służył jako sprzęt pomocniczy pod książki i drobne przedmioty. Franciszek siadł przy biurku w fotelu obitym skórą. Z wysokości swego okna widział pomiędzy koronami lip dalekie pola, zagajniki, rozsypane z rzadka domki, daleką, czarną linię lasu. Znowu leciały samoloty; słońce stało wysoko i cień trzech lecących aparatów sunął prędko po ziemi przeskakując płoty, kopki zboża, znacząc dachy domów czarnym krzyżem - niby piętnem śmierci. Sięgnął po leżącą na stole książkę. Była w brązowej sztywnej okładce z czarnym napisem: „Paulus”. Otworzył ją - miał przed sobą strony gęsto nabite gotykiem. Obok karty tytułowej znajdowała się reprodukcja obrazu Rembrandta, przedstawiająca zmęczonego apostoła o zrytej cierpieniami twarzy, siedzącego przy stole, na którym stoi palący się kaganek. Franciszek dostał tę książkę niedawno. Pochłonęła go całkowicie. Po raz pierwszy ktoś pokazał mu w zawikłanym gąszczu tekstów żywego człowieka. I ten człowiek wydał mu się od pierwszej chwili kimś bliskim, zrozumiałym, prawie współcześnie żyjącym. Nie od razu pojął, co wywołuje wrażenie tej bliskości. Dopiero tamta nocna rozmowa otworzyła mu oczy. Można największą prawdę nosić w sobie nie znaną, aż ją nam odkryje niespodziewanie drugi człowiek. Wtedy ma się ochotę zawołać: „To właśnie to!” Delikatna woń druku zbiegła się teraz w jego pamięci z wonią wczesnowiosennego lasu: wilgotnych sosnowych gałęzi, przegniłego igliwia, w którym strumyki topniejącego śniegu wyryły kręte koryta. Roztapiany, zeszłoroczny mech był na butach człowieka, który z nim rozmawiał, nie wypuszczając książki z ręki. Oddała mu ją potem chuda dziewczyna w powycieranym palteczku, jasnowłosa o niebieskich oczach. Był wtedy w Warszawie. Zawołano go do niej: „Ktoś przyszedł do księcia...” Przechodząc przez pokój zobaczył niespokojny wzrok Róży. Niedawno mu powiedziała: „Znowu, Franc, sprowadzasz do domu jakieś konspiratorki...” Dziewczyna rzeczywiście wyglądała na konspiratorkę. Można było oczekiwać, że pod wiatrem podszytym paltocikiem nosi pistolety, granaty, gazetki. Ale tym razem wydobyła spod pachy książkę. „Pan Ordon kazał oddać i dziękuje bardzo...” „Proszę pozdrowić pana Ordona”. Odprowadził ją do drzwi. Podał jej rękę, a ona uśmiechnęła się do niego swym chudym, lisim pyszczkiem. Potem jeszcze zobaczył przez okno, jak przechodzi ulicę i idzie - z cudowną niedbałością - prosto na patrol żandarmerii. Odpędził od siebie wizję chudonogiej dziewczyny. Idąc jej śladem może by odnalazł lokal jej zwierzchnika. Ale to nie byłoby odnalezieniem człowieka. Wiedział, że jeśli nie znajdzie innej drogi, tamta rozmowa pozostanie jedyna. Zaczął czytać w miejscu, w którym książka się otworzyła. Na następnej stronie zobaczył linię zrobioną ołówkiem na marginesie tekstu. Książka wróciła do niego z zakreśleniami, wykrzyknikami, skrótami słów - czasami także z ciemnymi plamami palców. Chciwie - jak się czyta list przyjaciela - przebiegł wzrokiem zakreślony fragment. Był to urywek listu: „Błogosławiony, który w tym, co dobre uznaje, siebie samego nie potępia...” Tak, to trzeba było zakreślić - przyznał. Łomot za horyzontem zlewał się w jedno z tamtym ponurym szumem lasu. Jeszcze zimą wypłynął ten projekt. Na jednej z odpraw, w której Franciszek wziął udział, mówiono o konieczności zorganizowania punktów odbiorczych dla zrzutów powietrznych w pobliżu Warszawy. Bez pośpiechu, spokojnie i rozważnie, zaofiarował pomoc. Oświadczył, że gotów jest podjąć się tego zadania. Przewodniczący odprawy ucieszył się wyraźnie, ale inni jej uczestnicy zrobili miny pełne powątpiewania. Ktoś przyniósł mapę, starą polską, trzykolorową, z naniesionymi na nią napisami, komentarzami i żółtą, niemiecką siatką meldunkową: „Grossblat 348, Plohnen - Ostenburg - Modlin - Warschau Nord”, z uwagą: „Nicht fuer die Oeffentlichkeit bestimmt!” Franciszek siedział obok pułkownika o lekko wyłysiałej czaszce, którą pokrywało kilka długich pasm czarnych włosów. Ręce leżały na stole, z rękawów wyglądały postrzępione mankiety koszuli. Nieco zbyt duże i obwisłe usta, czarne, krzaczaste brwi budziły zaufanie. Życzliwość, z jaką podchwytywał każdą uwagę Franciszka, zdawała się mówić o wrodzonej sympatii do ludzi. Ale inni oficerowie stali kołem, pochyleni także nad mapą: poza ich chłodną obojętnością wyczuwało się rzeczy dalsze. „Proszę, niech pan nam pokaże...” - mówił pułkownik do Franciszka. Palec księcia przesuwał się od jednej zielonej plamy do drugiej. - Wydaje mi się, że teren bardzo korzystny - objaśniał. - Pięć dużych kompleksów leśnych. Dostęp do nich utrudniony: błoto, mokradła, nieużytki... Pan pułkownik zechce spojrzeć... - Oczywiście, oczywiście - w czarnych oczach pułkownika błyskały płomyki sympatii. Obejrzał się na swoich współpracowników. Lekko, ale jeszcze bez aprobaty kiwali głowami. - Sądzę, że możemy powierzyć panu porucznikowi to zadanie... - Jeżeli chodzi o wykonanie techniczne - raczej tak - powiedział jeden z obecnych o wyglądzie zawodowego wojskowego, mimo cywilnego ubrania; należało się dziwić, iż za sam wygląd nie został dotychczas aresztowany. - Do odbioru jednak muszą być delegowani ludzie ze sztabu. Pan pułkownik rozumie - musimy mieć absolutną gwarancję nienaruszalności przesyłki... - Panu majorowi chodzi o to, aby broń nie „rozłaziła” się - pułkownik powiedział to częściowo w formie zapytania, częściowo - wyjaśnienia dla Franciszka. - Ludzie przyjmujący zrzut uważają zwykle, że się im jakiś procent przesłanej broni należy. No, ale w takim wypadku byłaby to premia dla jednych kosztem drugich, równie potrzebujących... Ilu pan ma ludzi? - zwrócił się do Franciszka. - Stu czterdziestu kilku. - Uzbrojenie? - Wydaje mi się, że nie najgorsze. Dwa niemieckie kaemy, dwadzieścia kabe, dwadzieścia siedem peemów rozmaitych typów, około czterystu granatów, pistolety... - Po prostu świetne! Jak pan to zdobył? Okazuje się, że jest pan znakomitym dowódcą. - Och, nie. Dowódcą jestem zresztą niedawno. Dużo broni zastałem w oddzielę, kiedy go obejmowałem. Część kabe została odkopana - pochodzą z trzydziestego dziewiątego roku. Granaty fabrykujemy sami. Trochę sprzętu odstąpili nam partyzanci z Lubelszczyzny. - Mimo to! Jestem z dużym uznaniem. Wobec tego powierzam panu zorganizowanie tych punktów odbioru, z tym, że na każdy odbiór przybędzie do pana ktoś ze sztabu. Otrzyma pan także informacje, gdzie i jak powinien pan przekazać otrzymaną przesyłkę. Proszę mi zameldować ukończenie robót przygotowawczych. Jak prędko może pan być gotów? - Zaraz jutro tam pojadę i sądzę, że w ciągu tygodnia, no, może dziesięciu dni, będę mógł złożyć meldunek. - Pan tam ma swoje dobra? - zapytał major. Franciszek podniósł na niego zdziwiony wzrok. - Dobra? Nie. Mam tam mały domek. Przyjeżdżający ze sztabu oficerowie będą się mogli u mnie zatrzymać. - Bo ja myślałem - major uśmiechnął się - że to tam leży pana majątek... Niechętnie i dość twardo powtórzył: - Nie. Mam tam tylko mały domek... Ten mały domek, dawny „pałacyk myśliwski”, był zresztą wszystkim, co mu pozostało. Nigdy nie sądził, że przyjdzie mu w nim mieszkać. Po wypuszczeniu z więzienia ściągnął do Warszawy, ale w Warszawie także było mieszkać nie sposób: i on, i Róża pragnęli ciszy. Ułożyli więc życie tak, że przebywali w Warszawie w ciągu zimy, a wczesną wiosną wyjeżdżali na wieś. Początkowo otoczenie było dla nich całkowicie obce. Tylko proboszcz i kierownik szkoły z pobliskiego miasteczka pospieszyli ze złożeniem im wizyty. Szary światek miejscowy złożony z dawnych osadników wojskowych, podmiejskich „badylarzy”, chłopów, małych rzemieślników, robotników i kupców trzymał się z dala od Franciszka. Wszyscy wiedzieli, kim jest, ale nikt nie był skory do witania go. Czuł wokół siebie nieufność i jakby niechęć. Starał się tym nie zrażać. Już w więzieniu zdał sobie sprawę, że przyjdzie mu odbyć ku ludziom długą drogę powrotną. Zaczął zawierać znajomości. Podając rękę sklepikarzom, sąsiadom, ogrodnikom, robotnikom z miasteczka przedstawiał się: „Poniatowski jestem” - jakby o tym nie mówiła jego smagła, piękna twarz, delikatnie zakreślone brwi, dziedzictwo po babce, markizie Olmeda de Vargas. Po roku miał już wielu znajomych. Ale tylko znajomych. Na jego terenie była zorganizowana kompania. Nie zgłaszał się do niej, pozostając przy przydziale warszawskim. Ale kiedyś zapytano go, dlaczego nie jest dowódcą kompanii, skoro dowodzi nią tylko wachmistrz. Nie był zadowolony z tego, na swoim terenie nie chciał być żadnym dowódcą. Lecz nacisk szedł z góry. Nie ustawał. Wtedy Franciszek postanowił zetknąć się z dotychczasowym dowódcą, owym wachmistrzem. Był to dawny wachmistrz siódmego pułku ułanów z Mińska, a obecnie właściciel domku i sklepu na końcu wsi. Nazywał się Kamiński. Franciszek poznał go już poprzednio po sąsiedzku. Miał przed sobą małą figurkę, kolebiącą się na bajecznie krzywych nogach. Na długiej, cienkiej szyi z wydatną grdyką kołysała się niby makówka na wietrze ptasia głowa o wąskim, spiczastym nosie, ustach ocienionych żółtawymi, przystrzyżonymi z angielska wąsami i takiegoż koloru włosami, ułożonymi z przodu w przedziałek, na tyle zaś głowy tworzącymi niesforny „wicherek”. Kamiński cieszył się opinią kupca, u którego wszystko można dostać. Rzeczywiście starał się o to. Na półkach leżały towary dozwolone, spod lady wypływały na żądanie znajomych nabywców rzeczy zakazane. Założywszy sklep na krótko przed wojną, w kilka miesięcy zwalczył wszystkich konkurentów, zagroził nawet spółdzielni z sąsiedniej wsi. Sąsiedzi, mówiąc o Kamińskim, powiadali z uznaniem: „Ten to robi forsę”. Żartowano, że na pewno zbiera „twarde” i „miękkie” i zakopuje w ogrodzie. Franciszek zjawił się pewnego dnia w sklepie u Kamińskiego i przy butelce piwa wyciągnął go na rozmowę. Wachmistrz był początkowo uprzedzająco grzeczny. Kiedy jednak zrozumiał, ku czemu Franciszek zmierza - ochłódł. Otoczone jasnymi rzęsami powieki poczęły prędko mrugać, ciężka, koścista szczęka wysunęła się do przodu. Przymrużywszy oczy patrzył wyczekująco na Franciszka. - Proszę mi wierzyć - zapewniał go Franciszek - że ja się o to nie ubiegam. Robota znajdzie się dla każdego. Ale żądają tego ode mnie... - Oczywiście - sucho stwierdził Kamiński - panom oficerom nie w smak, gdy podoficerowie dowodzą. - W zżółkłych palcach obracał papierosa „swojaka”. - Myślą, że znają się lepiej na wojowaniu... - Tu nie chodzi tylko o wojowanie - zauważył Franciszek. - I na polityce... - dodał Kamiński. - Ale nie ma się o co, proszę księcia, użerać. Niech książę bierze ten oddział. - Niespodziewanie wrócił do ugrzecznionego tonu: - Będę zastępcą księcia, dobrze? - No, naturalnie... - Książę jest naszym sąsiadem. My po sąsiedzku. A ci oficerowie, niech ich tam... Tak to został dowódcą kompanii. Kamiński stał się za to „szarą eminencją” w oddziale. Wydawał się całkowicie z tego zadowolony. Jego podwładni podporządkowali się Franciszkowi z tą samą chłodną obojętnością, jaka cechowała stosunki pomiędzy „pałacykiem myśliwskim” a okolicą. Oddział był złożony z ludzi młodych, bardzo słabo wyszkolonych. Trzeba było zająć się przede wszystkim wstępną edukacją wojskową, co już nasuwało trudności, ponieważ teren był niebezpieczny, naszpikowany oddziałami i posterunkami niemieckimi. Mimo słabego przygotowania chłopcy rwali się do akcji, Z myślą o nich Franciszek podjął się zorganizowania odbioru zrzutów. Jego decyzja nie znalazła początkowo uznania w oczach Kamińskiego. Zrzuty? Tu, gdzie tylu Niemców? O parę kilometrów od „granicy Warthegau”? To - twierdził - musieli znowu wymyślić ci zasr... oficerowie! Rzecz śmieszna, ale gdy tak mówił, jednocześnie przybierał odruchowo postawę na baczność, zaś pożółkłe palce zdawały się szukać szwu na spodniach. Kamiński nie był człowiekiem starym, dochodził zaledwie czterdziestki. Mimo to w jego zajadłym wracaniu do sprawy oficerów było coś ze starczej zaciętości. Słowa: porucznik, major, pułkownik urażały go jak nadepnięty odcisk. A już słowo rotmistrz przyprawiało go o wściekłość. „To pewno jakiś rotmistrz wymyślił! - mówił z pogardą i ze złością. - Taki, co to ubrany jak lalka. Buty od Niedzińskiego, białe rękawiczki...” Mrużył oczy. Może widział wtedy przed sobą jednego z tych swoich znienawidzonych rotmistrzów. Ale potem Kamiński zmienił zdanie. Uznał, że to wcale nieźle, iż oni będą odbierali zrzuty. „Niemcy nocą nie wyściubiają nosa z domu, więc trudności nie będzie...” Natomiast wybuchnął gniewem, dowiedziawszy się, że do odbioru mają przyjeżdżać oficerowie ze sztabu. „Właśnie! Potrzebni jak dziura w moście! Nie obeszłoby się bez nich, bez ich gadania, komenderowania, wtrącania się... Pewno to jakiś rotmistrz wymyślił!” Po dwu tygodniach Franciszek zameldował pułkownikowi, że na podległym mu obszarze znajdują się trzy punkty odbiorcze, gotowe w każdej chwili do podjęcia czynności. W jakiś czas potem nadeszła wiadomość, że zrzut odbędzie się następnej nocy. Natychmiast postawił ludzi na nogi. Miejsce, które było wybrane na przyjęcie zrzutu, stanowiła polana wśród rzadkiego, porastającego bagno lasu. Uważał je za najlepsze z trzech. Dwudziestu ludzi miało być przy odebraniu zrzutu, trzydziestu stanowiło osłonę. Jeszcze raz objechał teren na rowerze, ustalił miejsca dla posterunków, polecił Kamińskiemu czuwanie nad polaną. Sam, zamówiwszy bryczkę, udał się na stację po zapowiedzianych oficerów z dowództwa. Stacja była duża. Niemcy rozbudowali ją w poważny węzeł przeładunkowy. W miasteczku znajdowały się zresztą koszary i szpital wojskowy. Po budynku stacyjnym kręciła się straż kolejowa o okrutnych odpychających twarzach i liczni Kałmucy - własowcy - ubrani w niemieckie kurtki wojskowe, przefarbowane na kolor grynszpanu. Pociąg wtoczył się wolno na stację, naładowany po brzegi jadącymi. Był to wracający z pracy tłum robotników i urzędników, byli tu także liczni szmuglerzy - przeważnie dziewczęta o twarzach szarych ze zmęczenia i oczach połyskujących niezdrowym blaskiem. Szara masa wywalała się z wagonów prędko, lecz czujnie. Ludzie szli, rozglądając się na wszystkie strony. Wystarczyłby jeden krzyk ostrzegawczy, a wszyscy rzuciliby się do ucieczki. Gości z dowództwa nietrudno było poznać w tłumie. Odbijali od niego swymi eleganckimi płaszczami. Starszy z nich niósł jasnożółtą teczkę ze świńskiej skóry, drugi przyciskał ręką do piersi małą paczkę w bibułce. To były znaki. Franciszek podszedł i zapytał: - Czy może pan doktor Milewski? - Tak - odpowiedział głosem niskim i dudniącym przybysz z teczką. - My do chorego. A pan od kogo? - Od Kowalskich. - Których? - Z ulicy Prostej. - Stimmt! - zaśmiał się ten drugi. Był młody. Miał cienkie, starannie „wyregulowane” wąsy. Spod płaszcza z futrzanym kołnierzem wyglądały nowe, błyszczące buty z cholewami. - Panowie pozwolą do bryczki. Gdy szli ku niej, młodszy zapytał: - Pan jest od księcia? Franciszka zaskoczyło to pytanie. - Jestem dowódcą oddziału „Birże”... - Ach, więc to pan jest księciem - wykrzyknął przybysz w wysokich butach i z pewnego rodzaju atencją szurgnął nogą. Spojrzeli obaj na Franciszka ciekawym wzrokiem. Wsiadłszy do bryczki zaczęli go przekonywać, że powinien usiąść na tylnym siedzeniu. Franciszek odmówił stanowczo: - Proszę panów - powiedział - to przecież panowie są gośćmi... Wreszcie skończyli z certacjami i można było ruszyć. Pojechali. Bryczka podskakiwała na „kocich łbach”. Jeden, drugi zakręt - i znaleźli się za właściwym miasteczkiem, które ciągnęło się dalej tylko rzadką linią brzydkich domków. Przedwiosenny dzień już się kończył, blade słońce zdawało się rozwiewać w powietrzu. Od nadbrzeżnych łęgów wiało ostrą, wilgotną wonią. Początkowo nic nie mówili. Milczenie musiało drażnić zwłaszcza młodszego z gości, który kręcił się niecierpliwie na ławce. W pewnej chwili podniósł znaczący wzrok na furmana, a potem pytająco spojrzał na Franciszka. - Można mówić - książę odpowiedział na jego nieme pytanie - to jeden z naszych żołnierzy. - Świetnie - zawołał oficer. Sięgnął do kieszeni, wydobył pudełko papierosów. Chwilę jakby się zastanawiał, kogo powinien poczęstować najpierw. Po krótkim wahaniu podsunął pudełko towarzyszowi. - Pan major pozwoli? - Dziękuję. - Książę pozwoli? - Nie, dziękuję. Nie mam w tej chwili ochoty. - Bardzo dobre papierosy. Okazja... - Jeszcze raz potrząsnął pudełkiem. Potem włożył papierosa w usta. Chciał schować pudełko, ale przypomniał sobie furmana. Wyjął papierosa, trącił furmana wierzchem dłoni w plecy. - Palicie pewno. Co? Zapalcie. Trzeba było zatrzymać bryczkę, aby wszyscy mogli zapalić. Mrok zapadał coraz gęstszy. Franciszek rozglądał się frasobliwie po polach: wilgoć wisiała w powietrzu, tu i ówdzie ukazywały się kłaki mgły. To, jak sądził, mogło utrudnić odbiór zrzutu. - Książę wiezie nas do swego pałacu? - zapytał gość w wysokich butach. Franciszkowi to pytanie wydało się zabawne. - Zajedziecie, panowie, do mnie. Może zechcecie odpocząć. Przed dziesiątą nie ma po co wychodzić. - Wszystko przygotowane? - Myślę, że wszystko. Teraz zaczął pytać major: - Ilu ludzi dał książę na obstawę? - Trzydziestu. - Trochę mało. Chyba że są dobrze uzbrojeni. - Broń ma każdy. - Żeby nie było wsypy. - Chrząknął. Chwilę milczał, potem podjął: - W razie potrzeby mamy następujące alibi: pan porucznik - wskazał oficera w wysokich butach - jest przedstawicielem firmy prowadzącej handel nieruchomościami. Ja jestem nabywcą, a książę chce sprzedać swój pałac - w porządku? Może nawet będzie dobrze, abym zaraz po przybyciu dał księciu jakąś zaliczkę, książę natomiast wystawi mi pokwitowanie. W chwili wyjazdu zlikwiduje się oczywiście tę fikcyjną transakcję. A propos: może jednak książę ma naprawdę coś do sprzedania? Interesują mnie domy, stare srebra, dobre obrazy... - Raczej nie - powiedział trochę zaskoczony Franciszek. Tego, co mówił major, słuchał zresztą jednym tylko uchem. Martwiło go wciąż, że na tle lasu wisiała biała smuga mgły. W końcu zajechali przed dom. Franciszek wprowadził gości do saloniku na dole, sam poszedł w głąb mieszkania z poleceniem, aby podano kolację. Kiedy wrócił do przybyłych, goście obchodzili wkoło pokój z minami wyrażającymi zainteresowanie. Zacierali ręce gestem zadowolenia, przyglądali się obrazkom na ścianie. - To bardzo ładny portrecik - powiedział major, wskazując wiszącą na ścianie miniaturę. - Ktoś z rodziny? - Tak. To moja babka. - Rzecz bardzo udana - zmrużył oczy, przechylił głowę - bardzo, bardzo. Te miniaturki mają teraz niezłą cenę. - Ludzie kupują jak nigdy - stwierdził porucznik w wysokich butach. - Naprawdę? - Pewnie, że kupują - śmiał się młody oficer. - Ostatnia chwila, by zrobić dobry interes. Front pęknie lada dzień, wojna się skończy, przyjdą nasi, będzie zmiana pieniędzy i takie różne historie. Wtedy tylko złoto, dobry obraz, ładne mebelki. Prawda? - Trzasnął obcasami, jakby oczekiwał, że zadźwięczą szenkle ostróg. Wygładził bryczesy i z wyrazem nie ukrywanego zadowolenia popatrzył na swoje proste nogi w błyszczących cholewach. Franciszek gestem zaprosił gości do stolika, na którym stała taca z butelką i kieliszkami. - Napiją się panowie? Pan major? - Z największą chęcią. Dawniej nie cierpiał tego typu ludzi i może lepiej, niż to okazywał, rozumiał Kamińskiego. Kiedyś doszło nawet do zatargu między Franciszkiem a jakimś pułkownikiem artylerii. Kłótnia wynikła przy kartach. W związku z nią wuj Konstanty powiedział Franciszkowi na jakimś zjeździe familijnym: „Dziwię się, mój kochany Franc, że w ogóle zwracasz uwagę na takiego pułkownika. Jesteś postacią historyczną i możesz sobie dmuchać na cały świat, a świat mimo to będzie musiał ciebie uznać. Tego Wymaga solidarność historycznie urodzonych...” Wuj Konstanty odwoływał się do solidarności historycznie urodzonych zawsze, gdy potrzebował pożyczki na zapłatę nie wiadomo skąd biorących się długów. Potem przyszła wojna i Franciszek pojął, że nikomu nie wolno żyć poza światem, a do tamtych lat czuł taką niechęć, że nawet w stosunku do dawnych antypatii starał się być obiektywny. Rozpiąwszy marynarkę młodszy z gości mignął bajecznie kolorowym swetrem. Wziął karafkę z ręki księcia. Prztyknął starannie wypielęgnowanym paznokciem w kryształ, na którym był wyrżnięty monogram. - Król Stanisław August był bocznym kuzynem księcia? Prawda? Bo on nie miał, zdaje się, dzieci legalnych... - Tak - Franciszek rzucił niedbale. Ale przypomniawszy sobie o swoich postanowieniach, z całą dokładnością przedstawił oficerowi skomplikowaną linię genealogiczną. Tamten słuchał z uwagą, jakby chciał słowa księcia zapamiętać. - To jednak bliskie pokrewieństwo! - stwierdził, jakby odkrył Amerykę. - Prawda, panie majorze? Moja rodzina - zwrócił się do Franciszka - pochodzi z krasnostawskiego. Mieliśmy tam parę mająteczków... - Obrócił sygnet na palcu. - Jeden z generałów z czasów Kościuszki był naszym przodkiem... Weszła służąca, by powiedzieć, że kolacja podana. Zasiedli do niej we trzech. Róża ani chłopcy nie zeszli - Franciszek traktował wizytę urzędowo. Przy stole młody oficer oglądał nakrycia, talerze, szukał herbowych znaków. Ale jego towarzysz począł wypytywać Franciszka o pracę wojska, o oddział i przygotowania. Po kolacji goście z papierosami w ustach zanurzyli się w wielkie fotele. - Mamy jeszcze ze trzy godziny czasu? - zapytał major głosem nieco znudzonym. - Tak jest, panie majorze. Dokładnie: dwie godziny czterdzieści minut... - Może by panowie chcieli odpocząć? - zaproponował Franciszek. - Służę dwoma kanapami... - Och, chyba nie warto. Roześpimy się... - Właśnie. A potem będzie tak zimno... Zapadła cisza. Zza zamkniętych okiennic nie dochodził żaden dźwięk i tylko ogień huczał w piecu. Franciszek wyszedł na chwilę do hallu, gdzie okiennic nie było. Szyby zapotniały, chwycił więc widocznie przymrozek. Mgła powinna zniknąć. Franciszek odetchnął z ulgą. Wróciwszy do salonu, zastał swych gości zajętych rozmową. Major wciągnął go do niej. - Zastanawiamy się nad tym, co powinien zawierać zrzut... - No, chyba broń - powiedział Franciszek. - To przecież najpotrzebniejsze... - Oczywiście, oczywiście... - przyznał major - broni bardzo potrzebujemy. Ale to, proszę księcia, nie jest najważniejsze. Broń można zawsze kupić od Niemców. Jeszcze nawet lepiej, bo nie mamy potem kłopotów z amunicją, a żołnierz uczy się na broni, którą może zawsze zdobyć. Powinni przysłać pieniądze. - O tak - potwierdził porucznik - z pieniędzmi zawsze się wojny wygrywa! - A poza tym trzeba skończyć z wykruszaniem najlepszych oddziałów przy zdobywaniu kas... - Zwłaszcza - wystrzelił porucznik - gdy przy tych akcjach połowa forsy zawsze gdzieś wsiąknie. - No, no, pan przesadza, panie poruczniku - major pełen dezaprobaty wydłubywał zapałką resztki papierosa ze srebrnej „pipki” - nie jest znów tak źle, jak pan mówi. Pieniądze dochodzą, gdzie trzeba. Ale najlepszy żołnierz płaci za to swoją krwią... - Major schował „pipkę” do górnej kieszonki kamizelki, założył nogę na nogę, pokazując kolorową skarpetkę i zamszowy „tyrolski” półbucik. Zapytał: - Książę siedział podobno w więzieniu? - Siedziałem. - Czy traktowali księcia jak księcia? Zanim odpowiedział, twardo przełknął ślinę. - Niestety, obawiam się, że tak... W każdym razie byłem w formalnym więzieniu w osobnej celi, nawet z możliwością czytania książek... - Franciszek mówił z ledwo przezwyciężoną niechęcią. Mimo smagłej cery widać było, że zbladł. - To jednak było dość przyzwoite z ich strony... - Wydaje mi się wręcz odwrotnie! - powiedział o wiele za gwałtownie jak na siebie Franciszek. Porucznik nie wiadomo dlaczego zachichotał. - Ba - major przygładził palcami włosy na skroniach - nie wolałby chyba książę znaleźć się w Oświęcimiu czy Majdanku? Oni tam nie mają względów dla nikogo... - Położył łokcie na bocznych oparciach fotela, zetknął palce lewej ręki z palcami prawej, po czym to jednym, to drugim uderzał w odpowiadający mu palec przeciwnej ręki, jakby odtykał i zatykał dziurki w jakimś niewidzialnym instrumencie muzycznym. - Wszyscy tam giną... Straciłem tam syna... - powiedział ciszej. - Bardzo współczuję... - Dziękuję - major wciąż stukał w palce. - Tak, powinien książę być zadowolony, że go tylko takie więzienie spotkało. Ja także byłbym zadowolony, gdyby mój Andrzej do takiego więzienia trafił. Próbowałem go wykupić... Ale to złodzieje: pieniądze wezmą, a nic nie zrobią... - Zwrócił się trochę niecierpliwie do towarzysza: - Czy już czas, panie poruczniku? - Jeszcze dwie godziny bez pięciu minut. Wyraźnie nudzili się. Major posapywał, porucznik raz po raz wstawał, chodził po pokoju, sto razy przyglądał się tym samym obrazkom, obmacywał palcami kredens. „Zachowuje się, jakby był na licytacji” - nie bez odruchu gniewu myślał Franciszek. W pewnej chwili młody oficer zatrzymał się. Stuknął obcasami, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę, - Panie majorze... - No, co tam? - Czy pan major pozwoli mi dziś wziąć spadochrony? Potrzebny mi bardzo kawałek jedwabiu. Obiecałem jednej na majteczki... - Mrugnął przymilnie. - Bardzo morowa dziewczynka. Na twarzy majora ukazał się wyraz niezadowolenia. Pokręcił palcem w uchu. - Koniecznie to panu potrzebne?... - Właśnie - wtrącił się Franciszek - przypomniało mi się, że mój zastępca prosił mnie, abym uzyskał od panów zgodę na to, by on mógł wziąć także jeden spadochron. Ktoś mu powiedział, że zespół odbierający zrzut dzieli między sobą spadochrony. Taki jest podobno zwyczaj. Nie wiem nawet, o co mu chodzi... Jakaś maskota, czy coś takiego... - Phi - jeszcze bardziej niezadowolonym tonem powiedział major - żadna maskota, tylko doskonały jedwab... Ale to rozdawanie spadochronów między żołnierzy nie ma zupełnie sensu. Spadochrony mają także swoje przeznaczenie. - Popatrzył na towarzysza wzrokiem pełnym wyrzutu i dezaprobaty, potem zapadł głęboko w fotelu. Wydawał się coraz więcej osowiały. Znowu sięgnął do papierośnicy, długo i starannie osadzał papierosa w cygarniczce. Wzrok jego leniwie wędrował po pokoju z przedmiotu na przedmiot. - O - zauważył - stolik do kart? A może byśmy, proszę księcia, zagrali? Co? Franciszek wstał i z lekkim, niedostrzegalnym prawie dla patrzącego ociąganiem podszedł do stolika. Położył na nim dłonie. Dawno już nie grał, jeśli nie liczyć jakiejś spokojnej partyjki brydża podczas odwiedzin proboszcza. Przesunął palcami po mahoniowej powierzchni. - Jeżeli panowie sobie życzą... - Lecz może książę nie ma ochoty? Spod półprzymkniętych powiek spojrzał uważnie na majora. Nie był pewien, czy w jego pytaniu nie kryje się coś więcej poza towarzyską grzecznością. Ale już porucznik zerwał się z miejsca i z zadowoleniem chwycił za drugi koniec stolika. - Świetna myśl, panie majorze. Trzepniemy sobie małego pokerka. Nic tak nie skraca czekania. - Lecz może książę nie lubi grać? - powtórzył swoje pytanie major. Franciszek chciał dać odpowiedź bardzo precyzyjną. - Nie znajduję w tym specjalnego zadowolenia. Ale jeżeli tylko panowie... Porucznik nie słuchał go. Podniecony niby chłopiec nową zabawką wepchnął stolik między fotele. - Już. Nie marnujmy czasu. Panie majorze... Proszę księcia... Wydobył z dna stolika dwie talie kart, potem przekręcił blat i rozpostarł go na całą szerokość. - Więc pokerek - spoglądał to na majora, to na Franciszka. - Chyba - powiedział wahająco major. Mówił to na pozór obojętnie, ale w jego głosie zabrzmiała obudzona namiętność. - Książę nie ma nic przeciwko? - Nie... Proszę bardzo... - No to zaczynamy. Stawka - co? Pięćset? - Czy panowie zawsze grają tak drogo? - zapytał Franciszek. Przez chwilę czuł na policzkach gorąco, potem chłód. Stanowczym ruchem podniósł głowę, popatrzył im w oczy. Milczeli, zdawali mu się przyglądać. Miał wrażenie, że wyczytał w spojrzeniu majora wyraz lekkiego podrażnienia i zawód. Porucznik bezmyślnie przerzucał talię kart z ręki do ręki. Franciszek rzucił nieustępliwie: - Myślę, że to byłaby dla mnie za wysoka gra... - Naturalnie - rzekł major głosem bezbarwnym - jeżeli książę sobie życzy... - Krótko zabębnił palcami po stole. Poprzedni zapał zgasł; na twarz wrócił wyraz przygnębienia, jaki miał przedtem, gdy mówił o synu. Opadł na fotel. - To po ile zagramy? Po dziesięć złotych? Po pięć? - Ironia zadźwięczała w jego słowach. - Po złotówce? - Po złotówce - prawie wyzywająco rzucił Franciszek. Kiedy w dwa tygodnie później zapowiedziany został nowy zrzut, Franciszek nie pojechał na stację po gości z Warszawy; obarczył tą misją Kamińskiego. Była w tym posunięciu odrobina złośliwości: niech się kłócą, kto dzisiaj weźmie spadochrony; ale były także i inne powody. Przed godziną, Franciszek otrzymał niepokojący meldunek, że pustą zawsze, drogą koło lasu, w którym miał nastąpić zrzut, przejechały dwa auta z żandarmerią. Także na szosie, która stanowiła z drugiej strony granicą lasu, ukazało się kilku motocyklistów; jechali wolno, jakby obserwowali lizjerę. Wyglądało na to, że Niemcy zwrócili uwagę na kompleks leśny. Przyczyny mogły być rozmaite: z nachodzącą wiosną zaczęli masowo uciekać własowcy i łączyć się z oddziałami partyzanckimi, a często także ze zwykłymi bandytami. Lasy ożyły w tym roku wcześniej niż w latach ubiegłych. Wobec pojawienia się Niemców należało zrezygnować chwilowo z poprzedniego miejsca odbioru, a przenieść się na plac rezerwowy. Ten jednak nie był równie dogodny i łatwy do ubezpieczenia. Tymczasem była pełnia, noc zaś zapowiadała się pogodna. Franciszek, po krótkim namyśle, postanowił postawić na nogi swoich ludzi i obsadzić nimi oba pola: gdyby jednak Niemcy nie pokazali się po raz drugi, przyjmować będzie zrzut na starym punkcie odbioru. Zajęty przygotowaniami zapomniał zupełnie o czekających na niego w domu gościach. Wrócił późno, zmęczony, z włosami w nieładzie. Dopiero żółta smuga światła padającego do hallu przez nie domknięte drzwi salonu przypomniała mu o czekającej go rozmowie. Nie miał na nią ochoty. Nie mógł się jednak wykręcić. Odgarnął włosy i wszedł. Początkowo nie zobaczył nikogo. Po chwili dopiero stwierdził, że w salonie jest jeden tylko człowiek, który przykucnąwszy przy niskiej półce z książkami z zaciekawieniem im się przygląda. Na stuk otwieranych drzwi odłożył trzymaną w ręku książkę, wstał, wyprostował się. Był to wysoki, barczysty młody mężczyzna o szarych, głęboko osadzonych oczach. Spokojnie ruszył naprzeciw księcia. - Pan tu jest pewno gospodarzem? - Tak. Proszę mi wybaczyć, że pan czekał. Musiałem być jednak w terenie. - Podali sobie ręce. Jak zwykle zachłysnął się swym pseudonimem: Mariański. - Ordon. Nic nie szkodzi. Oglądałem pańskie książki... - Och, proszę bardzo... - Niech mnie pan zbytnio do tego nie ośmiela. Jestem wrogiem książek... na cudzych półkach. Ma pan rzeczy ciekawe. - Przypadkowo zebrane. I to tylko część... - Ma pan więcej? Względnie miał pan? Zazdroszczę. Hm, książka... To niebezpieczny towarzysz: usypia... Franciszek uśmiechnął się sądząc, że słyszy żart. - Zwłaszcza wieczorem? - No, nie, nie o tym mówię. Ale o książkach, jeżeli starczy czasu, pogadamy później. Dobrze? Czy wszystko ma pan przygotowane do przyjęcia zrzutu? Franciszek opowiedział gościowi o pojawieniu się Niemców. - Kazałem przygotować plac rezerwowy. - To dobrze. Zrzut dzisiejszy musimy bezwzględnie odebrać. Leci ważna przesyłka... - Dolary? - Och, nie - na szczęście! Broń! - Panowie, którzy tu u mnie byli poprzednim razem, uważali, że pieniądze są najlepszą przesyłką. Według nich broń można zawsze kupić od Niemców. - Może i można. Ale gdy się kupuje od Niemców, trzeba z Niemcami rozmawiać. I to nie z najlepszymi, ale z najgorszymi, z rozmaitą kanalią. - Niecierpliwie trzasnął palcami; zapalił się. - Zresztą kto wie, czy i w tym sprzedawaniu broni nie kryje się niemiecki podstęp. Po pierwsze: wypompowują od nas za tę broń złoto, którego sami potrzebują, po drugie - podnosił palec szerokim, nieopanowanym gestem - wiedzą, co my mamy, po trzecie: sprzedają nam małokalibrowe peemy, którym zawsze mogą przeciwstawić kaemy... Ale najważniejsze, to znaczy najgorsze, że kto od Niemców chce coś kupić, musi z nimi rozmawiać... - Pan ma niewątpliwie dużo racji... Ja także myślałem... Gość jednak nie słuchał; pochylił się znowu nad półką z książkami. Jedną rękę trzymał w kieszeni, drugą przesuwał po grzbietach. Półgłosem czytał nazwiska autorów: Belloc, Stertillanges, Adam, Psibilla - ach, to ten jezuita! - Holzner... Ho, ma pan „Paulusa”! - Gorączkowo wyrwał książkę z szeregu, przerzucił kilka kart. Nie wypuszczając jej z rąk wyprostował się i zapytał znad otwartej książki: - Co będziemy teraz robili? - Chciałbym, aby pan coś zjadł, a potem pójdziemy na stanowisko. - Wystarczy? - Jeżeli nie przyjdzie żaden nieoczekiwany meldunek, to najzupełniej. - Ale pan pamięta, że musimy dzisiejszy zrzut bezwzględnie odebrać? - Większość oddziału jest w pogotowiu. Przeszli do jadalni. Franciszek podsunął gościowi kieliszek, sięgnął po karafkę. Ale Ordon potrząsnął głową. - Nie pijam. Dziękuję. - Chyba niewielu jest u panów takich - niepijących? - z podświadomą ironią w głosie zapytał Franciszek. - Nie wiem - szarooki mężczyzna odpowiadał porywczo, właściwie niegrzecznie. Jego włosy - przypominające kolorem spłowiałe badyle lnu przed wykruszeniem - sterczały nieporządnie. Koścista, ciężka ręka przesuwała się po stole nerwowym ruchem. - Nie wiem - powtórzył. Rozparł się na krześle. - Niewiele wiemy o życiu drugich. Tego, że istnieją sztaby, oddziały, całe bataliony, dowiadujemy się tylko ze słów. Właściwie każdy jest sam, każdy walczy sam. - Sam? Myślałem, że panowie w Warszawie... - zaczął Franciszek. Ordon przerwał mu porywczo: - Nic podobnego. Każdy walczy sam. Ta wojna jest wojną pojedynczych ludzi. Czasami, rzadko - małych grupek. Dawniej szło się w linii. Jeden „czuł” drugiego łokciem. Teraz inaczej: teraz człowiek jest sam - w czołgu, w samochodzie, w konspiracji. Sam musi sobie wybierać taktykę, strategię, motywy walki. Sam musi wiedzieć, z kim walczy, dlaczego walczy, o co walczy, po co i jak walczy. Wszystko sam. Sam musi działać, sam musi siebie korygować. - Czy nie sądzi pan - zapytał - że dziś człowiek jest sam nie tylko wobec walki? Gość nie odpowiedział od razu. Rozchylił kurtkę zapinaną wysoko pod szyję. Patrzył gdzieś w przestrzeń. Na dworze huczał wiatr na rozmaite tony: gwizdał i mruczał za oknem, buczał w kominie, szumiał wśród gałęzi. - Może - przyznał - może pan ma słuszność. Może to nie tylko wojna uczyniła nas samotnymi... - Mocno zamieszał w szklance i nie wyjmując: łyżeczki wypił herbatę wielkimi łykami. - Myślałem o tym... - Chciał coś jeszcze mówić, ale nagłe stukanie do drzwi wejściowych przerwało im rozmowę. Zdążył rzucić prędko. - Gdyby to byli Niemcy, nazywam się Wojdan, jestem tutaj przedstawicielem RGO... Przez drzwi wsadził głowę Krzyś. - Do tatusia... Franciszek wyszedł do ciemnego hallu. Stał tu jakiś człowiek. Poznał go od razu po głosie. To był Witowski, szewc, jeden z żołnierzy Franciszka. - Źle jest, proszę księcia - powiedział ściszonym głosem. Franciszek zapowiedział im kiedyś, by go nie nazywali księciem. Ale potem zrodziły się w nim wątpliwości: wydało mu się, że w ten sposób wyraża swoim żołnierzom brak zaufania. Przecież on wiedział o nich wszystko: że są sklepikarzami, robotnikami, osadnikami. Unikanie tego zabawnego tytułu byłoby maskowaniem się. Nie wrócił już nigdy do tej sprawy. Oni zaś nazywali go po dawnemu księciem. - Co takiego? - zapytał. - Niemcy obstawiają las białobrzeski... - Jak to wygląda? - Na drodze stoją dwa jeich auta. Żandarmy wysiadły. Mają maszynki! Na szosie są także esesowcy. - Mówił prędko, aż się zasapał. - Dobrze. Proszę poczekać. Wrócił do jadalni. Gość czekający na niego spacerował wkoło stołu. - Proszę pana - zaczął - sytuacja komplikuje się. Mam meldunek, że Niemcy obstawiają teren odbioru zrzutu. Ordon zatrzymał się. - Ale pan powiedział, że ma pan punkt rezerwowy. - Mam i obsadziłem go. Jednakże chciałbym zwrócić uwagę, że odległość między jednym a drugim punktem jest niewielka. - Ile wynosi? - Od pięciu do sześciu kilometrów w linii powietrznej. Poza tym tamta polana jest o wiele mniejsza i nie tak dobrze zasłonięta. - Hm, to niedobrze... - powiedziawszy to, tamten podjął na nowo swój spacer. Miał ręce założone z tyłu, głowę schyloną. Franciszek nie spuszczał go z oczu. Niemal od pierwszej chwili rozmowy zrodziło się w nim przekonanie, że między nim a gościem istnieje jakaś nić bliskości. Tamten zdawał się również należeć do gatunku ludzi, którzy czują nieprzystępność otaczającego świata, lecz nie mają zamiaru zwyciężać jej podstępem. Franciszek podświadomie czekał na rozmowę, która miała się odbyć w nocy. Buty chodzącego wydawały lekki skrzyp, podłoga trzaskała. - Jeżeli pan pozwoli... - zaczął Franciszek. Człowiek, który przedstawił się pseudonimem Ordon - przystanął. - Przyszło mi na myśl, że Niemców należałoby czymś zająć. Pan powiedział, że ten zrzut jest bardzo ważny... Więc może bym z częścią ludzi zorganizował w tym czasie jakąś lokalną akcję, jakąś strzelaninę... No, wie pan, coś takiego... Przybyły namyślał się przez chwilę... - Nie - rzekł w końcu - nie. Ten zrzut jest bardzo ważny i musimy zrobić wszystko, aby broń podjąć i zabezpieczyć. Ale niech pan nie zapomina, że nie jest to zrzut ostatni. Pan będzie musiał przyjąć ich jeszcze dużo. Więc wskazana jest ostrożność. Strzelanina zwróci uwagę Niemców, że coś się podejrzanego dzieje w terenie. Prawda? Poza tym taka nie przemyślana akcja gotowa pociągnąć za sobą duże ofiary. To zupełnie niepotrzebne. Proszę oszczędzać siebie i swoich ludzi. Życie jest wielką rzeczą. Ofiarować je warto tylko za inne życia. Tymczasem chodzi nie o to. Gdyby domacali się tego drugiego pola, no, wtedy rozpoczniemy walkę. Bo tę broń musimy ocalić... A propos: czy to pański zastępca przyszedł do pana z meldunkiem? - Nie. A dlaczego pan o to pyta? - Och, nic. Przyglądałem się po prostu tamtemu. Znam go jeszcze sprzed wojny. Byłem oficerem rezerwy w pułku, w którym on był podoficerem. Bardzo ambitny człowiek. Miał iść do szkoły oficerskiej, do tak zwanej w ich języku „Smorgonii” w Bydgoszczy, ale sprawa rozbiła się o awanturę z dowódcą szwadronu. To była głośna historia w Mińsku. Poszło, już dokładnie nie pamiętam, o łatany mundur czy o dziurawe buty. Bywało tak, niestety. Bardzo go żałowałem. Był ambitny. Ale i zawzięty... Lecz ja pana zatrzymuję. Proszę wydać dyspozycje gońcowi... Franciszek wyszedł do hallu. Gdy wrócił, nie zastał już gościa w jadalni; tamten przeszedł do salonu. Wziął książkę Holznera z półki i zagłębiwszy się w fotelu, począł ją przerzucać. Jak to się często zdarzało, wieczorem spadło napięcie prądu: lampa przygasała, w powietrzu wirowały rude cienie. Człowiek wsparł głowę na ręku, objął palcami czoło, jeden z nich spuścił na nos, że wyglądał jak narosła podłużnym guzłem zmarszczka. Na jego twarzy, mimo mroku, widać było napięcie i uwagę. Palce niecierpliwie zaginały brzeg strony, jakby śpiesząc się z jej przewróceniem. Nagle podniósł głowę. - Czy pan nie pożyczyłby mi tej książki? - zapytał. - Odesłałbym ją panu za tydzień przez moją łączniczkę... Pół godziny minęło, Krzysia nie było. Franciszek odłożył książkę. Wolno, bez hałasu zszedł na dół. Przez szparę w drzwiach zobaczył Różę. Siedząc w salonie na kanapie coś wyszywała. Jej twarz była spokojna, jakby zamarła w oczekiwaniu czegoś. Przesunął się koło drzwi, wyszedł na taras. Tomek na schodkach czytał książkę. Leniwie podniósł twarz ku ojcu, a potem zaraz ją opuścił. Jego noga w pokopanym buciku kiwała się niby do taktu nuconej melodii. Niedbałym krokiem Franciszek zszedł do ogrodu. Spoza drzew dochodził ciągły pomruk. Szarobura chmura, której wczoraj nie było widać z ogrodu, wspięła się dzisiaj wyżej, zajęła pół nieba, wypłynęła ponad wysokie lipy rosnące przed furtką. Jej górny, rozwichrzony brzeg roztapiał się w błękicie niepokalanie gładkiego nieba. Franciszek poszedł w głąb ogrodu. Ciągnął się tutaj maliniak masą suchych, żółtych badyli. Między liśćmi, odwijającymi się i pokazującymi srebrnobiały spód podobny do brzucha ropuchy, czerwieniły się tu i tam jagody: jaskrawoczerwone - młode i ciemnoamarantowe - dojrzałe. Nie zatrzymując się, roztargnionym ruchem ściągnął najbliższe z białego trzpienia. Spośród malinowych krzewów poderwał się nagle jakiś ptak i łopocząc skrzydłami odleciał. Potem żaden już dźwięk nie zagłuszał jednostajnego hałasu walczącego miasta. Za maliniakiem ścieżka spadała w dół. Ogród kończył się parkanem, w którym była mała, zielona furtka. Obejrzawszy się za siebie, minął ją. Zaraz za nią rozpościerał się rozległy, błotnisty staw. Spokojna, szklista, lekko wypukła tafla patrzyła martwo w górę, podobna do wielkiego, wybałuszonego oka, nad którym jak rzęsy rosły trzciny i tataraki. Odgłosy wojny odbijały się od powierzchni wody kolejnym echem jak rzucane przez chłopców „kaczki”. Franciszek szedł wolno ścieżką dokoła stawu. Na grobli rosły wierzby o porozdzieranych pniach, nachylone ku wodzie. Roztrącał głową miękko zwisające gałęzie, podobne do festonów zdobiących balową salę. Mocno zmarszczył brwi. Za stawem była łączka, na niej, w środku, inny mały stawek z czerniejącą między trzcinami krzywą skrzynką jazu. Samotny czarny punkt w bezkształtnej masie zieleni wydawał mu się żywą istotą, rozpaczliwie zagubioną z dala od innych. Podniósł głowę. Rozpięte niebo było nielitościwie puste, nie plamił go ani jeden obłoczek. Tylko chmura dosięgła już połowy widnokręgu i mroczyła słońce. Przeciął drogę obrosłą krzakami olszyny. Na tle rzadkiego lasu, podobnego do poszczerbionego grzebienia, leżała linia luźno rozsypanych domków. Zbliżał się do nich od tyłu, ścieżką na przełaj. Trzecie zabudowanie należało do Wojtuli. Przy drodze stał warsztat: ciemna buda z wysokimi stołami wzdłuż ścian, na których piętrzyły się sterty żelastwa, zakurzonego i sczerwieniałego. W krąg wisiały obręcze rowerowe, pogięte błotniki, wiązki szprych, na ziemi leżały zdemontowane wózki dziecinne, kawały blachy. Pachniało tu kurzem i ostrym zapachem rdzy. Zwykle, gdy tu zaglądał, Wojtula ze swoim pomocnikiem tarli pilnikiem jakieś żelazo, które wydawało rozdzierający pisk, lub obstukiwali robotę młotkiem. Nieraz spotykał tu Krzysia, gapiącego się na pracujących lub czymś zajętego, z rękami pokrytymi brązowym smarem i burymi smugami od rdzy. Słyszał, jak syn mówił: „Panie Wojtula, nie pójdzie. Pasuję i pasuję, a nic nie wychodzi!” Majster odrywał się od roboty, podchodził do chłopca, chudy, w granatowej koszuli rozpiętej do pępka, w zatłuszczonej i zsuniętej na tył głowy czapce, której nigdy nie zdejmował. „Bo Krzyś źle pasuje. O, tak trzeba”. Nie spiesząc się, starannie pokazywał chłopcu. Pochylali się obaj nad robotą. W mroku warsztatu Franciszek słyszał ich zmieszane oddechy. „Ten tu, cholera, wystaje...” „A niech Krzyś weźmie klapcęgami...” Za warsztatem znajdował się niski, parterowy domek, przeciętny, jak wszystkie tutaj, wzdłuż linii dachu jedną ślepą ścianą. Za domkiem, obok starej, przygiętej jabłonki, stała krzywa buda. Nad nią wznosił się dawniej gołębnik, ale odkąd rozeszła się pogłoska, że Niemcy aresztują gołębiarzy, Wojtula pozbył się gołębi i zdjął gołębnik z drąga. Franciszek, idąc od strony łąki, miał budę przed sobą. Dzielił go od niej tylko niski płot z patyków. Za płotem rwał się na łańcuchu kudłaty psiak szczekając zajadle. Przysiadał, marszczył nos, pokazywał złe, drobne zęby. Zanosił się skowytem, gdy łańcuch i obroża zatrzymywały go w skoku. Gdy Franciszek dochodził do płotu, z drugiej strony zobaczył idącego naprzeciw syna. Zmarszczył czoło. Chciał powitać Krzysia spokojnie, ale surowo. Zaskoczył go zapał bijący z twarzy chłopca. - Tatusiu! - krzyknął Krzyś chłopięco - tatusiu! - W paru susach podbiegł do ojca. Jego niebieskie oczy - oczy matki - ściemniały, jakby napłynęły ołowiem. - Tatusiu, muszę ci powiedzieć... Coś bardzo ważnego... Cicho, Bobik! - rzucił w przelocie psu. Porywczo położył dłoń na ręku ojca. - Dlaczego nie wróciłeś wcześniej? - chciał mu przerwać. - Wiesz, jak mama niepokoi się, gdy znikacie... - Nie mogłem. To bardzo ważne. Tatusiu - zniżył głos - nadawała Warszawa. Zapowiedzieli, że będzie podany ważny rozkaz. Niecierpliwość Krzysia udzieliła się Franciszkowi. - No i co? Nadali? Chłopiec wybuchnął głosem stłumionym, lecz dygoczącym gorączką: - Tak. Teraz. - Zadyszał się. - Dowództwo wzywa wszystkie oddziały, aby szły na pomoc Warszawie... - Wszystkie oddziały, aby szły na pomoc Warszawie... - powtórzył mechanicznie Franciszek. - Tak! Zaraz! Milczał. Więc nadeszło to, czego oczekiwał. Od paru dni żył w nim niepokój i bunt. Buntował się, gdy klęcząc w kościele słyszał wybuchy rozpoczynającej się każdego dnia walki; buntował się, słysząc je przez cały dzień, lekko tylko cichnące koło południa, i gdy widział, jak ruda chmura o pierwszym zmierzchu zamieniała się w czerwony tuman, który gasił gwiazdy, pulsował i sypał iskrami po niebie. Świadomość walki za rzeką nie pozwalała mu przełykać obiadu, pozbawiała go snu, odpychała od książki. Ten huk był jak wołanie, na które on nie mógł odpowiedzieć. Starał się opanować i zebrać myśli. - Czy zapisaliście rozkaz? - Tak - chłopiec sięgnął do kieszeni, wyjął kartkę i podał ją ojcu. - Proszę, tatusiu... Przebiegł szybko wzrokiem lakoniczną treść rozkazu. Nie oddał już kartki synowi. - Idź prędko do domu - rzekł - pokaż się mamie. Ja też tam zaraz przyjdę. - Biegnę. Ale tatusiu... - zatrzymał się - jeżeli pójdziemy... jeżeli tatuś pójdzie, to i ja... prawda? Tatusiu? - Idź teraz do domu. - Ale... - chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz przełknął resztę słów. Sprawa była tak ważna, że wątpliwości istnieć nie mogły. Odwrócił się i pobiegł ścieżką przez łąkę. Franciszek śledził go wzrokiem. Krzyś co parę kroków podskakiwał dziecinnie. Rozumiał go doskonale: sam doznawał pokusy biegnięcia przed siebie ile sił w nogach. Kiedy syn zniknął w oddali, wszedł do zagrody Wojtuli i zapukał do drzwi budy. Majster otworzył i wpuścił go do środka. W ciasnym wnętrzu człowiek czuł się jak w klatce; zbite z łat ściany pełne były szpar, przez które wpadały w półmrok wąskie smugi blasku; sęki złociły się, jakby były wprawionymi w deskę płytkami bursztynu. Na stole stał aparat, obok leżały słuchawki. - Książę już wie? - Tak. Spotkałem Krzysia. - I co książę na to? W głosie Wojtuli słychać było także podniecenie. Franciszek, siedząc blisko niego, czuł nieświeżą woń, jaka biła tamtemu z ust i mdły zapach przepoconej koszuli. - To rozkaz - powiedział. - Myślałem, że wydany będzie wcześniej. Tamci nie powinni walczyć sami. - Pewno... - przyznał Wojtula. Ale za tym słowem zostało coś nie dopowiedzianego. Franciszek znał Wojtulę jako troskliwego ojca rodziny. Miał sześcioro drobiazgu. Kiedyś - był taki moment - gestapo aresztowało kilku żołnierzy oddziału. Wyglądało ns. to, że organizacja wpadła, że po nitce do kłębka sprują całą sieć. Wtedy Wojtula przyszedł do Franciszka. Kołysząc się na nogach i obcierając raz po raz o spodnie swoje wielkie, pokryte plamami rdzy i smarem ręce powiedział: „Boję się, proszę księcia... O siebie to mniejsza... Ale moja jest słaba... a bachory bez opieki...” Franciszek początkowo doświadczył uczucia zawodu. Lecz już po chwili uderzyła go waga złożonego wyznania: „Boję się”. Wojtula stał przed nim czerwony, z czołem mokrym od potu, przestępując z nogi na nogę. Nie dowodził jak inni, że pozostawienie radia u niego to bezsens, to narażanie sprawy, to polska lekkomyślność... Powiedział prosto: boję się... I Franciszek poczuł, że mimo tych słów rośnie w nim sympatia dla majstra. Miał ochotę położyć mu dłoń na wyświechtanej marynarce. Nie zrobił tego; to było tak drażniące, że u niego chęć do tego rodzaju gestu ścierała się zawsze z odruchem niechęci. Powiedział tylko: „Rozumiem. Dziś wieczór zabiorę od pana aparat...” Lecz przed wieczorem Wojtula przyszedł znowu. Stojąc w progu jednym ruchem dłoni zsuwał czapkę i przygładzał włosy. „Bo to, proszę księcia, niech to zostanie po staremu, jak było...” - zaczął. I znowu miał Franciszek ochotę położyć mu dłoń na ramieniu. Ale tylko bąknął: „Dobrze”. Majster poruszał chwilę ustami, jakby coś bezgłośnie mówił. Powtórzył: - Pewno... - A po chwili: - Jak rozkaz, to rozkaz... - Nic więcej nie nadawali? - Nie. Tyle tylko, co Krzyś zapisał. - Niech pan dalej słucha - powiedział Franciszek. - Ja pójdę do pana Kamińskiego. Opuścił budę, przemierzył podwórze domu Wojtuli, minął warsztat, z którego dochodziły metaliczne dźwięki młota. Krokiem opanowanym szedł ulicą osady. Sklepik Kamińskiego znajdował się na samym końcu sznura zabudowań. Słońce wymknęło się z objęć chmury i wspięło wysoko. Zrobiło się gorąco. Huk wibrował w powietrzu. Do sklepu wchodziło się przez mały ganek. U drzwi przywiązany był dzwonek, który dźwięczał hałaśliwie przy otwieraniu. W tej chwili sklep był pusty. Kamiński siedział na niskim stołku za ladą. Na widok Franciszka wstał i zaraz wyszedł mu naprzeciw. Był ubrany w koszulę z zawiniętymi rękawami i spodnie khaki, wpuszczone w wysokie buty. Dzięki tym butom jego nogi wydawały się jeszcze bardziej krzywe niż zwykle. Na tle świeżo wybielonego, a teraz zalanego słońcem sklepu wyglądał jak sylwetka ołowianego żołnierza, którego można zsadzać z konia, a on stoi oparty na pochwie od szabli. - Moje uszanowanie księciu... Dzień dobry... Książę życzy sobie coś ze sklepu, czy do mnie? Ale dziś walą... Chyba mocniej niż wczoraj. Słyszał książę? Zamrugał powiekami i przełknął ślinę, aż mu zapulsowała skóra na skroniach. - Dzień dobry panu. Ja do pana. Czy pan już... - Chwileczkę. - Kamiński poszedł za ladę i zamknął drzwi prowadzące w głąb mieszkania. Teraz wskazał Franciszkowi nakryty serwetą stolik obok lady. - Książę pozwoli... Proszę bardzo... A może by się coś książę napił? Gorąco dziś od rana... - Dziękuję. Proszę pana, przed chwilą został nadany z dowództwa z Warszawy rozkaz. Niech pan posłucha... - przeczytał tekst z kartki Krzysia. Kamiński zamrugał powiekami. Wydawał się zaskoczony. - Hm... - chrząknął. - No i co książę myśli z tym zrobić? - Co ja myślę? Oczywiście trzeba rozkaz wykonać. Kamiński pogardliwie wydął usta, ale milczał czas jakiś. Dłonią o pożółkłych palcach gładził kant stołu. - A jeżeli to wszystko lipa, proszę księcia? - zapytał nagle. - Lipa? - Franciszek nie zrozumiał tego wyrażenia. - Nie wiem, o czym pan mówi... Czy pan sądzi, że to Niemcy podszywają się pod stację warszawską? - Eee, to, to nie... - odparł. Nie spieszył się z wypowiedzeniem swoich wątpliwości. Znowu tarł ręką kant stołu. - Nie, Niemcy to nie... Granda byłaby za duża... Zresztą ci z miasta byliby zaraz odwołali... - Rzecz jasna. Nie widzę powodu do wątpliwości. Więc, proszę pana, pomyślałem tak: pójdziemy nocą; zbiórkę zrobimy o ósmej za Derlaczem. Przeprawimy się koło Kępy, a potem lasami dotrzemy do Bielan... - Tak... - mruknął Kamiński tonem, w którym nie było przekonania. - A czy książę nie będzie porozumiewał się z dowódcą batalionu? - Rozkaz mówi: przedzierać się małymi oddziałkami. Ale dla porządku wyślę łącznika z meldunkiem, że wychodzimy. Wydaje mi się, że tak będzie dobrze... - Tak... - Kamiński znowu odchrząknął niechętnie. - Zresztą to także pan oficer... - Jak zwykle, gdy wsiadał na swego konika, twarz mu się ściągnęła, policzki zapadły, a kości policzkowe zarysowały ostro. - Nie trzeba go namawiać na tę całą lipę... - Jaką znów lipę? O czym pan mówi? Drzwi otworzyły się, dzwonek zadźwięczał. Weszła baba z koszem. - Dzień dobry, panie Kamiński - powiedziała - Dójcie mi proszku do prania... Tylko prędko, bo się spieszę... - Już się robi - poszedł za ladę. - A co tak pani Wincentowej pilno? - Pranie mom... - mamrotała, rozgrzebując ściśnięty w dłoni i polepiony od potu kłąb pieniędzy. Schowała paczkę pod chustkę. - Trza mieć czystom koszule, jak nos Niemcy przyńdą zabijać... - zaśmiała się. - Ostańcie z Bogiem... - Drzwi trzasnęły za wychodzącą, ale dzwonek dźwięczał jeszcze czas jakiś niby żywa istota odzywająca się z kąta. Kamiński wolno wrócił do stolika. Wyraz zawodowego ugrzecznienia, jaki miał przed chwilą na twarzy, ustępował miejsca grymasowi pogardy. - Mówiłem lipa - podjął, przełykając ślinę - bo mi to znowu wygląda na oficerskie sprawki. Narobili bałaganu w Warszawie, a teraz chcieliby i nas do tego wciągnąć. Ja ich znam... - Z każdym słowem mówił szybciej i gniewniej. Teraz dopiero zauważył Franciszek, że wachmistrz ma białka podeszłe krwią - Ja wiem... Chcą nas wszystkich wpakować i zgubić... - Panie wachmistrzu, niech pan da spokój i niech pan przestanie... - Przestać? A bo to nieprawda? Czy to książę ich nie zna? - Mała główka okręciła się na cienkiej szyi, Kamiński popatrzył na Franciszka z wyrzutem. - Nawet głupiego kawałka jedwabiu, łobuzy, żałują ludziom... Ale żeby ginęli, to ich pędzą... - Nie rozumiem, o czym pan mówi. - Książę nie rozumie? - wybuchnął. - Oficerowie chcą, żeby się za nich bić, ot co! Żeby znowu były, prawda? Cholery na takich nie ma! Nie unosząc się, przerwał Kamińskiemu: - Niech pan tak nie mówi, panie wachmistrzu. W tej chwili nie wolno panu tak mówić. Zaczęła się walka, a w niej muszą decydować dowódcy. Choćbyśmy nie wiem co o nich myśleli, musimy ich w tej chwili słuchać. Dlatego proszę wykonać mój rozkaz. Wychodzimy dziś wieczór, chciałbym, aby pan dopilnował zbiórki. A do Majerczyka niech pan pośle, żeby przygotował przeprawę... Wstał. Kamiński wstał również. W miarę słów Franciszka mała jego postać przebierała postawę służbową: dłonie przycisnął do ud, zwarł pięty. Z twarzy nie zniknął mu jednak wyraz gniewu i zacietrzewienia. - Czy książę - zaczął - pozwoli mi jeszcze słowo? - Proszę. - Niech książę mi wybaczy... Bo to ja... - walczył w nim nie ostygły jeszcze gniew z kupiecką grzecznością - ja zawsze myślałem, że książę jest tutejszy i taki nam tu bliski... To książę pozwoli powiedzieć... - No proszę. Niech pan mówi. - Bo ja myślę, proszę księcia, co będzie, jak po drodze natkniemy się na Niemców? Albo jak który z naszych wpadnie w ich ręce, a oni wszystko od niego wydobędą i tu przyjdą? - Zbliżył twarz do twarzy Franciszka. Porzucił do reszty ton oficjalny, mówił poufale jak wspólnik do wspólnika. - Co wtedy? My tam będziemy bronili warszawiaków, a tutaj Niemcy wezmą się do naszych... - Przecież to jest wojna - powiedział sucho Franciszek. Mimo to usiadł z powrotem na krześle. - Przecież to jest wojna - powtórzył. - Nie bijemy się za warszawiaków, oni nie będą się bili za nas. I my, i oni bijemy się za jedno... - E, proszę księcia - odrzucił - za to jedno, to się już każdy r. nas dosyć nawojował przez te lata. Teraz chodzi tylko, abyśmy wyżyli na te lata, co przyjdą. - My? - Pewno, że nie oni! - znowu mówił w podnieceniu. - Niedoczekanie! Teraz pora na innych. Teraz każdy musi myśleć o sobie. -» Opuścił dłoń na stół, aż stuknęła ostrzegawczo. Ten dźwięk powstrzymał Kamińskiego w rozpędzie. - Kiedy każdy będzie myślał tylko o sobie - rzekł - każdy po kolei przegra... - Miał zamiar powtórzyć wszystko, co się tak często mówiło o powalonych kolejno przeciwnikach Hitlera. - Jeśli dziś pozwolimy zginąć towarzyszom, jutro, gdy my będziemy walczyli o życie, ich nie będzie, by nam mogli pomóc... - Lecz nagle wydało mu się, że w słowach Kamińskiego odezwało się echo tamtych dyskusji. To nie on jeden tak myśli - przyszło mu do głowy. Tylko że on pojmuje to tak zwyczajnie... Wtedy w nocy przeciwstawił się mocno temu osamotnieniu. Księżycowa noc zaglądała przez okno, gość bowiem zgasił lampę i odsunął zasłony. Połyskujący krąg toczył się bezszelestnie nad czubami lip. Człowiek leżał na posłaniu przykryty kocem. Franciszek nie widział jego twarzy, słyszał tylko głos niski, niewyraźny, pełen gorączki. Niemal wybuchnął: „No, ale wtedy będziemy walczyli wszyscy razem, ramię przy ramieniu!” Odpowiedź przyszła z mroku, nieoczekiwana, budząca niepokój: „Myślę, że i wtedy pozostaniemy sami. Och, nie łudźmy się... (Czy to było tak sobie tylko powiedziane, czy też mówiący także musiał walczyć ze złudzeniami?) Będziemy się bili na jednej barykadzie o rzeczy różne i na różnych barykadach o rzeczy te same...” Kamiński zamrugał powiekami. Potem powiedział: - W tym to książę ma rację. Pewno, że nieprzyjemnie zostawiać kolegów... Tam jest mój brat i mój szwagier. Na pewno biją się. Ale co my im pomożemy? Tyle że i nas samych jeszcze zatłuką... „Nie, proszę pana - protestował wówczas - nie! Samotność jest nieszczęściem i pustką!” - A jednak - rzekł - gdyby tak wszyscy powiedzieli, zwycięstwo nie byłoby możliwe. - Tu nie ma co w ogóle gadać o zwycięstwie! - ponuro burknął Kamiński. - To takie wojowanie z motyką na słońce. Trzeba tylko strzec, aby się ten ogień nie przerzucił do nas... - Nie można wciąż tylko o sobie myśleć! - wykrzyknął. Prawie powtarzał za tamtym głosem z księżycowej nocy: „Och, na pewno samotność to jest wielkie nieszczęście. Ale nieszczęściem nie można się upajać. Nie można zeń robić sobie filozofii - filozofii swego ja. Trzeba wyjść koniecznie. Dotrzeć do drugiego człowieka...” Kamiński zmrużył oczy. - Książę może nie myśleć. Dla księcia zawsze będą mieli względy... - Zaszczekał zajadle. Zmierzyli się oczami. W spojrzeniu Kamińskiego były złe błyski. Jakby to mu było potrzebne w chwili podniecenia, ścisnął pięty i przycisnął palce do szwu bryczesów. Czarne oczy Franciszka także rozbłysły gniewem. Zmarszczka ściągnęła mu brwi. - Panie wachmistrzu - powiedział, jakby ciął szpicrutą - nie życzę sobie słuchania pańskich uwag. Nie mamy o czym dyskutować. Jest rozkaz i ten rozkaz wykonamy. Powtarzam raz jeszcze: zbiórka o ósmej za Derlaczem. Majerczykowi poleci pan przygotować łodzie do przeprawy. Jestem w domu i tam proszę kierować wszystkie meldunki... Powstał i nie spojrzawszy więcej na Kamińskiego wyszedł ze sklepu. Za dzwoniącymi drzwiami wisiał upał i łomot walki. Strzelanina przelewała się kaskadami. Nad zieloną grzywą lasu szara chmura wznosiła się podobna do olbrzymiego grzyba. Początkowo szedł krokiem porywczym. Zwalniał jednak w miarę, jak w nim gniew stygł i opadał. Przemagał niechęć do swego zastępcy. On ma trochę racji - narzucał sobie. To „trochę racji” miało być początkiem. Franciszek daleki był zresztą od przyjęcia nawet tego „trochę”. Chodziło mu jednak o stosunek do człowieka. Lecz niechęć, jaka się w nim zrodziła, nie dawała się tak prosto wyrugować. Nie mógł myśleć o tej głowie, kiwającej się na cienkiej szyi, o mrugających oczach i o pałąkowatych nogach inaczej, jak ze wstrętem. Za niechęcią szła zaraz nieufność. Powstało w nim tysiące podejrzeń. Dawniej, słysząc Kamińskiego rzucającego pioruny na oficerów, uśmiechał się tylko lekceważąco. Teraz nie było w nim żadnej wyrozumiałości. Słowa wachmistrza: „Dla księcia będą mieli zawsze względy” tkwiły nieustępliwie w pamięci. Zszedł z drogi między domami, skręcił na ścieżkę, która biegła poprzez łąkę niby szara smuga. Dwa bociany chodziły niedaleko, podnosząc wysoko nogi jak konie w „hiszpańskim kroku”. Szedł coraz wolniej. Przeciął drogę, wszedł na groblę. Zatrzymał się koło małego stawku. Czuł potrzebę skupienia myśli. Podszedłszy do jazu, usiadł na nim. W chwiejącym się morzu trzcin on i jaz zdawali się stanowić jedną istotę, samotnie wyniesioną jak jakiś Szymon Słupnik nad grzesznym miastem. Wiatr powiewał i szumiał w trzcinach. Grzmot walki, tłukąc się między wypatroszonymi wierzbami, rozlegał się dziwnie blisko, prawie obok. Decyzja, którą powziął, była więc znowu tylko jego decyzją. Nie dzielił jej z nikim. Urazy Kamińskiego narażały go nieraz na wewnętrzną szarpaninę. Tym razem jednak było to coś więcej niż zwykłe złości wachmistrza; to był zdecydowany bunt. Przełamał go jak trudność zewnętrzną. Ale nie przełamał go w sobie. To nie jest rzeczą prostą odrzucić drugiego człowieka, kiedy tego drugiego chcemy za wszelką cenę zdobyć! Tu nie chodzi przecież o zastępcę, o kupca z końca osady. Kamiński to jeden z tych, do których szukał dojścia. Jeżeli on się zbuntował, co będzie z resztą? Począł się zaraz pocieszać: ci młodzi nie zbuntują się; oni pragną walki. Tęsknią do niej. Tylko - jaką ma z tego pociechę? Odpowiedzialność za ich zapał ponosi on sam. Jeżeli pójdą walczyć i wyginą, czyż to nie będzie jego wina? Wina... Czy można mówić o winie, gdy człowiek chce najlepiej? Gdy się służy najsłuszniejszej sprawie? Wina może być tam, gdzie się wybiera między złem a dobrem... Rzadko jednak tak właśnie wybieramy. Przeważnie wybiera się pomiędzy dwiema rzeczami, które wydają się nam dobre... Tak samo mówił wtedy nocny gość, leżąc na tapczanie w czarnym zakątku cienia, odciętego smugą księżycowego blasku. Jego nasiąkłe wodą buty, pozostawione na jasnej plamie, wydawały się żywą istotą. Ich obecność urealniała głos, który przychodził z ciemności. Franciszek upierał się: „Rozumiem, że wybór może być trudny, nawet bardzo trudny. Ale jeżeli pan zgadza się ze mną co do sprawy, która jest najwyższym sensem życia, to wtedy wszystkie trudności muszą przecież ustąpić. No, bo inaczej...” Wydało mu się, że człowiek w mroku zaśmiał się krótko i gorzko. Poczuł niepokój. To te buty, przypominające kształtem małego wielbłąda, niepokoiły swoją obecnością. One także zdawały się nasłuchiwać. Za oknami była przerażająca cisza wiejskiej nocy. „Więc pan - pytał niewidzialny rozmówca - zyskał od razu spokój. Wystarczyło panu, że pan doszedł? Nie pozostały w panu żadne dawne wątpliwości? Nie zrodziły się nowe? Czuje pan w sobie zupełną harmonię?” Poruszył się niespokojnie na krześle. Pytania spadały na niego zbyt bezwzględnie. Blask księżyca padał na podłogę i odbijając się raził w oczy. Cztery prostokąty okna wydawały się lustrami, nastawionymi pod promienie słońca. Drgająca fala zacierała cień ramy i tylko na podłodze leżał długi, czarny krzyż. „No, oczywiście, że nie - wyznał. - Ale to ja...” „Niech pan tak nie myśli! - twardo zaprzeczył leżący na tapczanie. - To nie tylko pan! W każdym z nas jest całość doświadczenia. Przeżycia każdego z nas - mogą wystarczyć za cały świat!” „Lecz w takim razie - Franciszek przeciwstawił się raz jeszcze - niepotrzebny byłby nam drugi człowiek. Czyżby pan twierdził, że poza nami?...” Tapczan zachrzęścił, człowiek przewrócił się z boku na bok, może wsparł się na łokciu. „Nie! - powiedział gwałtownie - nie! Świat istnieje! Ludzkość istnieje! Istnieje naród, który walczy! Istnieje gdzieś żebrak, który umiera z głodu! Mieszka gdzieś lord Jim, któremu trzeba pomóc, by się znowu poczuł człowiekiem. Nie jesteśmy otoczeni złudzeniami. Jesteśmy otoczeni ludźmi. Ale niełatwo odnaleźć drugiego człowieka. Jak go zdobyć? Silą? Na gwałt odpowie gwałtem. Więc podstępem? Uczuciem? Uległością? Każda droga dobra, ale każda może się zakończyć klęską. W tym konflikt!” Znowu tapczan zachrzęścił, człowiek położył się. Za oknem była nadal głucha cisza. Blask księżyca przesunął się lekko i buty znalazły się na samym skraju plamy blasku. Za to krzyż leżał tuż pod nogami Franciszka; ten krzyż, który - wydawało mu się dotychczas - tylko dla niego nie był prosty i dostępny. „Więc niewyczerpane morze wątpliwości...” - na poły stwierdził, na poły zapytał. „O tak! - usłyszał odpowiedź. - Niewyczerpane morze. I wątpliwości, niech pan pamięta, są nie tylko na samym początku. Są i w środku, a będą także - dla tego, kto tam dojdzie - na końcu... Kto wie, czy wtedy nie będą nawet największe! Ileż jest w tym złudzeń: wybrać, znaleźć, uwierzyć, zrobić gest! Gest? Cóż to jest gest? Chwila, a za nią miliony dalszych... Tak, proszę pana. Siebie wybieramy raz jeden. Ale Boga wybieramy ciągle, wiele razy na odzień! Człowieka drugiego wybieramy ciągle, wiele razy na dzień!” „A jeśli wybierzemy źle?” - zbuntował się ostatni raz tej nocy. Posłyszał głuchy dźwięk, jakby uderzenie dłonią w książkę. „Jak Szaweł? - zapytał człowiek. - Błogosławiona omyłka, która sprowadza piorun. Na naszej drodze pioruny są miarą największej przygody”. Garbaty zwierz utonął w ciemnościach. Przestał niepokoić. Krzyż przewalił się na jedno z ramion. Czas biegł. „Lecz ja mówię - odezwał się tamten - a pan nie śpi. Będzie pan jutro zmęczony”. „Och, nie, nie! To ja raczej pana eksploatuję. I to po tylu godzinach stania w lesie”. „Mnie to nie szkodzi. Sam zacząłem”. „Lecz teraz trudno się oderwać...”. „Więc nie odrywajmy się...” Lecz powiedziawszy to - zamilkł. Franciszek siedział także bez słowa. W mroku tykał zegarek. Gdzieś na podwórzu zapiał kogut. Chwila wielkich słów, zdawało się, minęła, pozostawiając po sobie wrażenie czegoś nie dopełnionego. To było to samo uczucie, z jakim Franciszek tak często wracał z kościoła: dławiące uczucie nieosiągnięcia dna. Znowu zapiał kogut. Czyżbym się czegoś zaparł? - pomyślał Franciszek. Boleśnie przełknął ślinę. Blask księżyca spływał coraz bardziej w bok, coraz mniej raził oczy. Za to kąt, w którym stał tapczan, rozjaśniał się. Mógł już zobaczyć wyciągnięte na kocu ręce leżącego i ciemny owal jego głowy na poduszce. „Ma pan więcej doświadczenia niż ja” - przyznał pokornie. „To nie jest żadna zasługa - leżący odpowiedział poważnie - po prostu zdobyłem je prędzej. Może wcześniej zacząłem. Pan zdobędzie je także”. „Być może - zgodził się. - Lecz życie nie jest zbieraniem doświadczeń. Skoro świat nie jest tylko mną... Muszę panu powiedzieć: nigdy w życiu nie miałem przyjaciela. Zawsze szukałem czegoś innego niż wszyscy. Zawsze...” - urwał. Pochylił głowę. Czuł, jak mu krew napływa do policzków, bije coraz mocniej, coraz goręcej, w miarę jak przedłuża się milczenie. „Ja także nie miałem nigdy przyjaciela - odezwał się wreszcie tamten wolno, jakby odmierzał słowa. - Złościło mnie to, stwarzało we mnie jakiś kompleks niższości. Wobec ludzi, w których chciałem mieć przyjaciół, siedziałem milczący i zrozpaczony, że nic im nie umiem powiedzieć. Brakło mi przyjaźni jak powietrza... Gotów byłem dać wszystko, by wszystko otrzymać. Potem...” „Znalazł pan?!” „Nie. Lecz zrozumiałem...” „Co pan zrozumiał? Proszę mi wybaczyć, że się o to pytam. I jeżeli pan nie chce mi na to odpowiedzieć, to proszę...” „Owszem, odpowiem. Przyjaźń - to może być także bardzo mało. Uczucie? Porozumienie? Dziś są, a jutro ich nie ma. Najpiękniejsza idea wiąże tylko tak długo, póki nie nastąpi noc duszy. A jeżeli noc się przedłuży? Czy uda nam się uniknąć wszystkich zasadzek serca? Drugiego człowieka nie zdobywa się ani targiem, ani obietnicami... Nie zdobywa się go słowami, proszę księcia...” Po raz pierwszy tak powiedział. Franciszek drgnął usłyszawszy to słowo. Zabrzmiało ono w ciemnościach niby zgrzyt zamka karabinu. Poczuł bolesne ukłucie w piersiach. „Więc dlatego, że jestem księciem?” Człowiek nie odpowiedział. Zegarek tykał jakby głośniej i szybciej, blask księżyca przechodził w barwę seledynową. „Nie odpowiada mi pan - podjął. - Czemu?” „Zastanawiam się - usłyszał. - W gruncie rzeczy nie jest mi łatwo panu odpowiedzieć. Tak, między nami coś leży. Ale czy to jest to, że pan urodził się na wektorze historii, a ja jestem człowiekiem znikąd? Czy to, że panu tak mało trzeba, aby być kimś, ja zaś muszę siłą wdzierać się w życie niby do przepełnionego tramwaju? Czy może wreszcie dlatego, że dla mnie pańska przyjaźń, książę, byłaby czymś zbyt łatwo znalezionym, niby jabłko na ścieżce? Cóż sobie daliśmy? Co przezwyciężyliśmy, by przyjść do siebie? Świat zna tylko jedną przyjaźń prawdziwą, przyjaźń krzyża. Gdybyśmy - poprzez ofiarę największą - znaleźli drogę do swoich serc...” „Znajdziemy ją!” - zawołał. Trzciny szumiały jak wówczas suche łodygi wina szarpane przez wiatr, który zerwał się nad ranem. Księżycowa poświata zmieszana z blaskiem nadchodzącego dnia nabrała koloru „electrique”. Ta plątanina dnia i nocy leżała ciężko na piersiach. Przed domem szczekał pełnym godności głosem Bob, gruby, szerokopierśny jamnik Róży. Jego ujadanie dochodziło i teraz spoza drzew. To był głos z „tego” kręgu zjawisk. Poza nim jednak był krąg tamten. Do niego należała strzelanina za horyzontem i brudnożółta chmura, rozwiewająca się nad czubami drzew. Właśnie niewielki płat oderwał się od niej i płynął po niebie, ni to obłok, ni kłak dymu, rzucając cień na falujące trzciny. Krąg drugi stykał się z kręgiem pierwszym, narzucał mu swoją rzeczywistość. Do którego z nich należę bardziej? - myślał Franciszek. Powstał z jazu. Roztrącając nogami sprężyste trzciny skierował się ku ścieżce, biegnącej wzdłuż linii krzywych wierzb. Bob odbijał się jak piłka od twardej ścieżki i skacząc opierał swe grube łapy o nogę Franciszka. Musiał go pogładzić po mądrej główce, z której zwisały miękkie, długie uszy. Wtedy dopiero pies zdecydował się zaatakować wróble, które obsiadły gałęzie śliwki. Schylił głowę niemal dotykając truflowatym nosem ziemi i głośno tupiąc pobiegł przez grządki. Rozszczekał się dopiero, gdy wróble poderwały się mu sprzed samego pyska. Róża szydełkując siedziała na zielonej ławce przed drzewem. - Dowiedziałeś się czegoś nowego, Franc? Był zaskoczony jej pytaniem. Od dawna przyzwyczaił się już do tego, że Róża wolała nie wiedzieć, co się dzieje. - Owszem - powiedział siadając koło niej. - Warszawa walczy dalej... - Biedni ludzie! - westchnęła. Złożyła robotę, jakby miała zamiar odejść. Ale jej duże błękitne oczy były utkwione w jego twarzy. - I co jeszcze? Nie powiedziałeś wszystkiego. - Tak - przyznał - nie powiedziałem. Wyczułaś, czy?... - Wyczułam i słyszałam rozmowę chłopców. Więc chcecie iść do Warszawy? - Taki jest rozkaz. - Rozkaz... - powtórzyła. Wydęła lekko usta: - Po co się zasłaniasz rozkazem? - Czekał, co dalej powie. Kiedyś, gdy przyszło mu wyruszyć na jakąś akcję, powiedziała gorzko: „Gdybyś był jednym z nich, mógłbyś się zastanawiać, czy pójdziesz. Ale ja wiem, że ty się nawet nie zastanawiasz...” Czekając, bawił się bez słowa trzymaną w ręku witką. Bob biegał po zagonach i skakał przez głowy kapusty w pogoni za wróblami, które zawsze w porę odlatywały. - Czy chcesz - zapytała - zabrać chłopców? - Tomka nie wezmę. - A Krzysia? - Czy sądzisz, że zgodziłby się zostać? - Tak - przyznała - on także już nie zastanawia się... Łoskot walki za rzeką przybrał na sile. Horyzont łopotał, jakby był wielkim, rozpiętym płótnem, którym szarpie wiatr. Odruchowo podnieśli głowy na wynurzający się znad drzew brzeg złotożółtej chmury. - Nikt stamtąd nie wyjdzie z życiem - wyszeptała. - A jeżeli tak trzeba? - rzekł. Porywczym ruchem położyła mu dłoń na dłoni. - Gdybym mogła uwierzyć, że to już trzeba! - powiedziała prędko. - Gdybym w to uwierzyła... Franc - szepnęła z nagłym wylaniem - nie myśl, że i ja nie chciałabym dać wszystkiego... Ale chodzi mi o to, czy trzeba. Czy właśnie tak i czy właśnie teraz. Bo widzisz - czuł, jak palce kobiety zaciskają się mocno na jego ręku - gdy ofiarowuje się wszystko i ofiara jest przyjęta... Ale dać wszystko i zostać... - Głos jej załamał się w szlochu. Stłumiła go zaraz. Milcząc siedziała z opuszczoną głową. Bez słowa rozłożył ręce. Podobnie pytał tamtego w błękitnym blasku księżyca zgaszonego przez dzień. „Lecz pan rozumie - mówił - co to jest za tragedia wybrać źle? Wybrać złą drogę służenia...” Strzelanina za horyzontem ścichła, to znaczy wróciła do dawnego tonu. Może to było zresztą złudzenie, może po prostu ucho przyzwyczaiło się już do wzmożonego napięcia dźwięku. - Ty, Franc - zaczęła - zrobiłeś się taki pobożny. Chodzisz codziennie do kościoła, przystępujesz... Powstrzymał ją ruchem ręki. - Daj spokój, Różo. Nie mów tak... Są ludzie, którzy przychodzą do Boga w poczuciu, że nic jeszcze nie zaczęli robić. Tak jakby mówili: naucz nas wszystkiego, od samego początku... Jakby z lekką ironią zapytała: - I Bóg ci nic nie mówi? - O tym, jak mam teraz postąpić? Nie. I wiem, że mi nie powie. Pamiętasz - uśmiechnął się - święty Franciszek otwierał Pismo Święte i w znalezionym wersecie odczytywał odpowiedź. Ale do tego trzeba być świętym Franciszkiem. Dla innych byłaby to zbyt uproszczona sytuacja. - Lecz czy rozkaz, Franc, jaki otrzymałeś, wydaje ci się słuszny? - Nie wiem - wyznał. - A jeśli on jest głupi, zły, zbrodniczy? Wyrwało mu się z ust ciche westchnienie. Teraz ona! W tym jednym byli razem. Jedyna wspólnota - myślał - jaka istnieje w tej chwili między nimi, to uczestnictwo w nie kończących się wątpliwościach. - Naszym prawem - powiedział głucho - jest także prawo wybrania złej drogi... - By na niej zginąć!? W słowach Róży zabrzmiała gorycz i źle stłumiona rozpacz. Franciszek zagryzł wargi. Zdawało mu się, że braknie mu oddechu, że tylko krzyk może go wyzwolić. Krzyk, rzucanie przedmiotami, bicie głową o ścianę - wszystkie te komediowe rekwizyty domowych dramatów. Rozpaczliwie przypomniał sobie o modlitwie. W duchu wyskandował: Zdrowaś Maryjo - każde słowo oddzielnie, jakby rzucał grudami ziemi w otwarty grób. Potem drugi raz... - A jeżeli i tego potrzeba? - szepnął. Poruszyła się niecierpliwie na ławce. Może to teraz ona miała ochotę krzyczeć? Syknęła: - Chciałabym cię nie kochać! - Różo... - Chciałabym cię nie kochać - powtórzyła jeszcze gniewniej. - Jakież my kobiety jesteśmy głupie! Dajemy całą naszą miłość człowiekowi, którego spotykamy, a on zaraz wyrasta z naszej miłości. Musimy albo z nim rosnąć, albo robimy się śmieszne... - To właśnie miłość sprawia, Różo, że mężczyzna wyrasta... - Po co to mówisz? Wolałabym, abyś nie wyrastał! - Wolałabyś, abym był taki, jaki byłem? Przed Paryżem? Rzuciła bez wahania: - Wolałabym! Byłabym ci potrzebna. Lepiej być wspólniczką zła człowieka, z którym się dzieli życie, niż być niczym! Nie odszedłbyś dzisiaj ode mnie. A jeżeli odszedłbyś - to razem ze mną! - Różo! - Tak. Ty myślisz, że to tylko ty wybierasz. Ja też wybieram. Ale cokolwiek bym wybrała - zostaję! Jej biała dłoń zsunęła się z jego dłoni, opadła martwo na ławkę. Zawsze kochał jej dłonie. Były miękkie i delikatne. W ich dotknięciu wypowiadała się najmocniej jej miłość. Znał czar tego dotknięcia. Jeszcze wówczas, dawno, gdy późno w noc siedział przy stoliku w otoczeniu innych mężczyzn, przychodziła i kładła mu dłoń na ręku - a on zatrzymywał się na skraju i uświadamiał sobie, na jakie drobnostki rozprasza się. Od czasu do czasu nadlatywał wiatr i trącał gałęźmi drzew, które szumiały. Zieleń ogrodu rozciągała się we wszystkie strony, tylko spoza sztachet połyskiwała powierzchnia stawu. Przymknął oczy. Zapytał bardzo cicho: - Dlaczego? - Nie wiem - odpowiedziała mu również szeptem, jakby mówiła jakąś tajemnicę. - To ty powinieneś wiedzieć... To ty powinieneś umieć mi objaśnić, dlaczego nie wystarcza nam, jak naszym rodzicom, że się kochamy... Powoli dźwignęła się z ławki. Chwilę starannie strząsała z kolan drobne skrawki roboty. Bob spostrzegłszy, że powstała, przygalopował hałaśliwie do jej nóg. - Więc o której idziecie? - zapytała sucho. - Wieczorem. Koło ósmej. - Przygotuję wam jedzenie... - Różo - chwycił ją za rękę - jakaś ty dobra. Pośpiesznie wysunęła rękę z jego dłoni. - Zostaw - szepnęła - czy chcesz, abym się rozpłakała? Wokół nich był rudawy zmierzch. Cienie drzew w ogrodzie leżały na trawniku nie tak, jak je kładzie księżycowa poświata: twardym, czarnym cieniem, ale niepewnymi smugami. Łuna za rzeką pulsowała, lecz była cicha. Za to mocniej stukał front z drugiej strony. Drzwi od ganku zamknęły się za nimi. Jasną sylwetkę kobiety widać było nadal za szybą. Podnieśli ręce gestem pożegnania. Nie odpowiedziała im tym samym. Szli szybko przez ogród, nic do siebie nie mówiąc. Ciężka kabura niemieckiego pistoletu ugniatała Franciszkowi biodro pod nieprzemakalną kurtką. Krzyś starał się dorównać krokom ojca: czasami podrywał się, podskakiwał, potrząsał głową. Furtka skrzypnęła rozdzierająco w ciszy nocnej. Staw przed nimi leżał martwo, przy brzegach tak zacieniony, że nie sposób było poznać, gdzie się zaczyna woda, dalej był jasny. Łuna odbijała się od niego jak krzyk od kamiennej ściany. Ich ścieżka wiodła łąką i małymi zagajnikami. Nie liczyli się tutaj z jakimś niespodziewanym spotkaniem: nie było jeszcze wypadku, aby Niemcy zaawanturowali się pojedynczo w bok od drogi. Rzadki brzozowy lasek za Derlaczem był wyznaczony jako alarmowy plac oddziału. Dotrzeć do niego było łatwo przez grząskie, otaczające go łąki. Kiedy zbliżyli się do kępy drzew, rozległ się ostry, choć cichy głos: - Stój! Kto idzie? Franciszek podał hasło, potem zażądał odzewu. - A, to książę - powiedział chłopak ze stenem w ręku, podnosząc się zza krzaka. - O, i Krzyś... Tam już nasi zbierają się w lasku. Między drzewami Franciszek natknął się na swego zastępcę. Kamiński miał na głowie wielką cyklistówkę, która całym ciężarem leżała na jego uszach. Spod rozpiętego płaszcza wyglądała rękojeść pistoletu i walcowata główka niemieckiego granatu. Suchym, drewnianym głosem, w którym zdawał się brzmieć złośliwy triumf, powiedział: - Nie wszyscy przyszli, proszę księcia... - Proszę o raport. Zrobiono zbiórkę, wyrównano, odliczono. Nieco pompatycznie Kamiński zameldował. Przybyło rzeczywiście tylko czterdziestu trzech ludzi. Ale Franciszek był z tego zadowolony. W oddziale nie było broni dla wszystkich, a tak można było biorących udział w akcji uzbroić doskonale. Zastanowiło go jedynie, co było przyczyną, że członkowie oddziału zeszli się w tak małej liczbie. Czyżby Kamiński? Złe podejrzenia poczęły nurtować Franciszka. Chrzęściły peemy, szczękała amunicja; w mroku słyszał brzęk głosów, niby gwar wyrojonego ula. Sznur ludzi stał przed nim podobny do sztachet, spoza których przesącza się różowość wieczoru. Byli dla niego równie niedostępni, jak podpierające sklepienie zagajnika kolumny drzew. Nie wiedział, co myślą, jak przeżywają tę decydującą chwilę. Chrząknął, wysunął się do przodu. - Uwaga - powiedział. - Przestańcie na chwilę zajmować się bronią,. Zrobiła się cisza. Rząd ludzi zamarł w bezruchu. - Przed dziesięcioma dniami - zaczął - w Warszawie wybuchło powstanie. Od tego czasu stolica walczy, ponosząc ogromne ofiary. Dziś przyszedł rozkaz, aby wszystkie oddziały ruszyły na odsiecz Warszawie. Pójdziemy więc z pomocą naszym kolegom. Zadaniem naszym będzie przedrzeć się do miasta i zluzować tamtych, którzy niewątpliwie upadają ze znużenia. To jest piękne zadanie... Gdy walczymy o jedno, wszyscy powinniśmy w tej walce w równym stopniu brać udział... Mówił jeszcze chwilę. Nie przerywał mu żaden głos, tylko drzewa szumiały nad głową, jakby górą uderzało raz po raz po gałęziach skrzydło wiatru. Wreszcie skończył. Ale ludzie stojący przed nim nie ruszyli się. Gdyby nie łuna wynurzająca się znad czarnej masy drzew, mógłby przypuszczać, że wrócił znowu do tamtej nocy zrzutu. Łańcuch milczących i tylko z lekka przytupujących zmarzłymi nogami ludzi rozciągał się w poprzek polany. Nad nimi było blade, skrzące się blaskiem wschodzącego księżyca niebo. Panowała cisza, tylko gałęzie kołysały się ciężko, wydając dźwięk podobny do prędkiego sapania. Nasłuchiwali. Potrzebny był im warkot między przyćmionymi wyspami gwiazd. To wtedy zaczęła się ta dziwna rozmowa, do której wrócili po powrocie. Stali oparci o dwie wysokie sosny, które chwiały się naturalnym ruchem żywych istot. Zaczął Ordon. Powiedział na poły do Franciszka, a na poły do siebie. „Kiedy czekam na pierwszy brzęk nadlatującego samolotu, wydaje mi się zawsze, że czekam na człowieka...” „Pan często myśli o tej samotności?” „Czy często?...” - zamilkł, można było mniemać, że to pytanie uważa jednocześnie za odpowiedź. Lecz on po dłuższej chwili podjął: - „Właściwie prawie ciągle... Czekam, odkąd doszedłem do przekonania, że przeżywamy katastrofę większą niż ta wojna, niż obozy koncentracyjne, doły z niegaszonym wapnem...” - Odepchnął się od drzewa, postąpił parę kroków przed siebie, potem wrócił. Stanął przed Franciszkiem. Zaczął: - „Ocalić się, to znaczy...” Lecz to wtedy właśnie na połyskującym niebie narodził się metaliczny brzęk. Pojął, że ludzie czekają, myślą, że im coś jeszcze powie. Przesunął dłonią po czole. - Skończyłem - rzekł. W czerwonym mroku rozległy się znowu szurgania nogami, ciche szepty, chrzęst przekładanej z rąk do rąk amunicji. Cofnął się, podszedł do Kamińskiego. Mała, wpadnięta twarz wachmistrza pod wciśniętą na uszy czapką wydawała się czaszką odartą ze skóry. Oczy połyskiwały gniewnie. Polecił: - Proszę o wyznaczenie czterech ludzi na szpicę. I dwóch gońców dla mnie. Pan poprowadzi resztę oddziału i da ubezpieczenie tylne. Pogotowie bojowe - oczywiście. Kolumna zrobiła „w prawo zwrot” i poczęła wychodzić z zagajnika. Zanim zajął swe miejsce za szperaczami, obrzucił okiem całość. Kroki idących człapały lekko w piasku, broń pozawieszana na szyi szczękała. Ze zdumieniem zobaczył na końcu kolumny postać kobiecą. - Kto to taki? - spytał Kamińskiego. - A to ta Janka od Waliszewskich, książę wie? Przyszła na zbiórkę, żeby iść z nami. Mówi, że może być sanitariuszką. No to dałem jej torbę z opatrunkami i nosze... Franciszek skrzywił się. Popatrzył na dziewczynę, a ona jakby odgadując, że o niej mówią, odwróciła się. W rudym mroku zamajaczyły szerokie biodra i grube, jasne łydki. - Też sanitariuszka! - rzucił oburzony. - Alboż taka potrafi zrobić najmniejszy opatrunek? Trzeba ją było odesłać. - Jak książę każe - powiedział Kamiński głosem jednocześnie złym i uległym. - Bo ja myślałem, że lepiej jej nie odsyłać. Zaraz by wypaplała o tym, że idziemy. Taka k... - przez nią to i do Niemców może dojść. Przyszło mi do głowy, że lepiej ją zabrać. Ale jak książę każe, to zaraz... Był ohydny w tej swojej gotowości. Nawet gdy mówił rzeczy najrozsądniejsze, niełatwo było przyznać mu rację. Franciszek pogardliwie machnął ręką. - Niech zostanie. Ale pan bierze za nią odpowiedzialność... Nie czekał na to, co odpowie Kamiński. Biegiem dognał kolumnę. Dziewczyna szła, zamaszyście wymachując drągiem od noszy. Idący obok niej chłopcy chichotali. Z gniewem zacisnął pięści: to ci dopiero wyprawa! Minął sznur żołnierzy rozbrzmiewający gwarem głosów. Postępował o parę kroków za szperaczami. Szli prosto pod blask łuny. Franciszek nie tracił z oczu ciemnych sylwetek przed sobą, z tyłu ciężko stąpała kompania. Czasami do uszu Franciszka dochodził cichy gwar rozmowy, jakieś szybko rzucone słowo, gniewne pogadywanie idącego wzdłuż kolumny Kamińskiego. W podniecającej atmosferze przygody z wolna wyparowywało rozdrażnienie Franciszka. Mijali uśpione wsie. Przechodzili przez nie przy akompaniamencie zawziętego szczekania psów. Małe okienka, w których odbijał się czerwony połysk, śledziły ich, podobne do rozszerzonych niepokojem oczu. Z jednej z chat wyjrzał człowiek w bieliźnie. Stał milcząco i drapał się po skołtunionej głowie. Potem nagle zapytał starczym, trzęsącym się głosem: - Ludzie, dokąd wy idziecie? - Na wojnę! - odkrzyknął mu zadzierzyście jakiś głos. - Na Niemca? - A na Niemca, dziadku. Skamieniał w bezruchu z ręką wczepioną we włosy. Wśród idących żołnierzy przebiegł śmiech. Został za nimi, niby figura przydrożna. Szli dalej. Z ostatniej chaty wyskoczyła do nich baba, mała, sucha, ubrana w biały kaftan, pod którym rysowały się obwisłe piersi. - Partyzanty? - pisnęła. - A ty coś myślała, ciotko? - Wracajcie! - zaniosła się nagle lamentem. - Idźcie do domu! Wracajcie! Zabiją was. Jak mojego chłopa zabiły... Oni wszystkich, te ancychrysty... Wracajcie! O, ja nieszczęśliwa... - łkała. - Nie płacz, ciotko - ktoś zażartował - łzy piękności szkodzą... I ona także została za nimi, rozkrzyczana chłopska Kasandra, z mysimi sznurkami warkoczy na kaftanie. Potem ich droga wiodła skrajem lasu, gęstego, podszytego krzewami. Ścieżka była twarda, rozpięta na żebrach korzeni. Kroki idących wydawały suchy stukot. Zanim przeskoczyli szosę, musieli się zatrzymać: patrole poszły na rozpoznanie. Jasna pręga, po której ślizgał się czerwony blask, leżała przed nimi podobna do nagiej szabli. W miarę jak podchodzili do rzeki, odkrywał się przed nimi coraz większy krąg horyzontu, zalany czerwienią pożaru. Ściana ognia, unosząca się nad walczącym miastem, przykuwała do siebie uwagę idących. Przyśpieszali kroku, popędzani podświadomym pragnieniem ujrzenia jej w całości. Za szosą było jeszcze z pół kilometra lasu. Potem las urwał się i zakończył piaszczystym wałem porośniętym krzewami. Niepomni na komendę, biegiem wdarli się na niego. Lecz tu zatrzymali się oszołomieni, wydając okrzyki: - O rany! - Ależ pali się! - Patrzcie... Niżej była łąka, dalej rzeka, czarny pas drugiego brzegu. Ale wszystko to zmalało, zostało przytłoczone ogromem pożaru. Złotoczerwona ściana zastępowała im drogę. Przed oślepionymi oczami latały czarne płatki, jak gdyby deszcz żużlu. Dech pożaru przebijał się przez wilgotny opar łąk nadrzecznych, dochodził aż do nich, dotykał twarzy niby ciepłymi palcami. Zaczęli się niepokoić. Byli ludźmi nocy, drzew i przestrzeni. Tam, gdzie szli, walka toczyła się w zwarciu, w blasku ognia, w czerwonoczarnych ścianach cegieł. Na łące było jasno. Cienie kilku drzew i krzewów leżały wydłużone i upiorne. Szperacze dochodzili do kępy wierzb nad samym brzegiem rzeki. Franciszek postępował za nimi z wzrokiem przykutym do pożaru. Myślał: czy jeszcze coś będzie można odnaleźć w mieście trawionym przez ogień? I czy to możliwe, aby człowiek, którego tak bardzo chciał zobaczyć, mógł żyć jeszcze? Ludzie na przodzie cicho zawołali. Potem rozległ się obok nich inny głos. Franciszek szybko pośpieszył do szperaczy. Rozmawiali z Majerczykiem. - Dobry wieczór panu. Jakżeż przeprawa? Majerczyk był na wpół chłopem, na wpół rybakiem. Niski, kanciasty, przysadzisty, mówił mało i twardo. Franciszek cenił go za solidność w wykonywaniu powierzonych zadań. Słyszał teraz jak pochrząkuje, zbierając się do odpowiedzi. - Dobry wieczór księciu. Ano... dwie łodzie som... Przeprawiać można... - Doskonale. Oddział już nadchodzi. Przeprawiamy się natychmiast. Kompania zbliżyła się. Podszedł Kamiński. - No i co, Majerczyk? - Właśnie mówię księciu, co som... Dwie łodzie... Ludzie stanęli, szczękając bronią. Wzmógł się szmer głosów. Nie mogli powstrzymać się od mówienia o pożarze. Jego rozmiary wprawiały ich w podniecenie. Póki widzieli dymy i łunę nad lasem, nie udawali sobie sprawy z wielkości ognia. Niewiele także myśleli o nim. To było coś dalekiego i obcego. Teraz stali w jego obliczu. Widzieli jęzory, które wznosiły się skrętami ponad szczyty najwyższych drzew, by przewalić się kłębami pod samym stropem nieba. - Ale rozhajcowali... - padały głosy. - Nie ma już Warszawy. Wszystko spaliły... - Przeprawiajmy się - powiedział prędko i stanowczo Franciszek. Czuł, że i jemu udziela się groza, którą tchnęło widowisko rozpętanego żywiołu. - To jednak książę chce tam iść? - zapytał nagle Kamiński takim tonem, jakby sprawa nie była wciąż jeszcze postanowiona. Franciszek zmarszczył brwi. - Przecież po to chyba tutaj przyszliśmy! - rzucił. Majerczyk bez słowa wodził swymi głęboko wbitymi oczami od twarzy Franciszka do twarzy Kamińskiego. - Ale książę widzi - zrobił gest - co się tam dzieje... - Widzę. I dlatego właśnie musimy jak najprędzej iść z pomocą. - Co im tam przyjdzie z naszej pomocy - przeciwstawiał się dalej Kamiński. Przerwał mu ostro. - Panie wachmistrzu, proszę nie rezonować! Nie mamy o czym rozmawiać. Tu nie miejsce do dyskutowania nad rozkazem. Powiedziałem: przeprawiamy się i idziemy do Warszawy. - Z gniewem odwrócił się od Kamińskiego. - Panie Majerczyk - przywołał do siebie rybaka - pan nie widzi trudności w przeprawie? W blasku pożaru widział ciemną, pomarszczoną twarz starego i jego policzki pokryte siwą szczecią. - Iii, co ta za trudność może być, proszę księcia? - głos Majerczyka był chrypliwy. - Woda mała, prawie można by przejść w bród. Mój Józiek popłynął z godzinkę temu na tamten brzeg, no i tak rozglądał się niby... - Innym tonem, jakby sens pytania Franciszka dotarł do niego dopiero teraz, dorzucił: - Niemców tutaj ni mo. Można iść... Uczucie wdzięczności dla tego starego chłopa pojawiło się w sercu Franciszka. - Ilu pan może zabrać na łodzie za jednym razem? - No... po dwanaście... - Dwa razy trzeba obrócić? - Inaczej nie da rady. Przedłużało to przeprawę prawie o godzinę. Ale na to nie było rady. Obejrzał się. Jego ludzie stali zbici w kupę, wpatrzeni w ogień. Urzekał ich swoim ogromem. Powtarzali raz po raz: - Wszystko się pali... - Ale strzela, popatrz... - Widzisz, Janka? Będziesz teraz dyrdała pod te płomienie... - Jak Żydów palili, to i połowy tego nie było... - Idziemy prosto jak do pieca... - Jak do tych krematoriów? Co? Kamiński z obrażoną miną odszedł na bok. Spacerował samotnie nad brzegiem. Gestem wyrażającym złość i lekceważenie uderzał się witką po butach. Franciszek zdecydował: - Pierwszy pluton wsiadać, drugi wsiadać... Panie wachmistrzu, pan płynie z nami... - Początkowo chciał zostawić Kamińskiego z resztą ludzi. Ale po ostatniej próbie buntu stracił resztki zaufania do swego zastępcy. Wydawało mu się, że musi go mieć pod ręką. Dowództwo nad pozostałym trzecim plutonem powierzył Wojtuli. Dudniąc butami po dnie, ludzie wsiadali do łodzi i zaraz kucali. Na brzegu pozostało z piętnastu chłopców, pomiędzy nimi Krzyś i sanitariuszka-ochotniczka. Łodzie, które poprzednio chwiały się lekko na powierzchni, teraz zanurzyły się głęboko i nabrały równowagi. Woda była czarna jak tusz, tylko tu i ówdzie leżały na niej czerwone pręgi. Przewoźnicy zanurzyli wiosła i wparli je w dno. Zabulgotało. Łodzie ruszyły. Płynący milczeli. Panowała cisza, przerywana tylko pluskaniem wody, sapaniem wiosłujących, poszczekiwaniem stenów. Brzeg, od którego oddalali się, pozostawał za nimi jasny, zasnuty tylko różową mgłą, w którą wsiąkały sylwetki pozostałych. Za to brzeg, ku któremu płynęli, widniał z dala czarną pręgą mroku; w samym jego wyglądzie kryło się niewiadome. Wypłynęli na głębszą wodę. Przewoźnicy musieli zanurzać wiosła po rękojeść. Ale Franciszkowi wydawało się, że woda jest jeszcze głębsza, że w ogóle nie ma dna; pożar także zdawał się nie mieć granic. Byli zawieszeni między jednym bezkresem a drugim, jakby szli ścieżką nad przepaścią, albo jakby lecieli samolotem, przepaść bowiem była nie tylko pod nimi i nad nimi, ale także otwierała się przed łodziami i zaraz zamykała. To tak - myślał Franciszek - jakbym istniał jedynie w momencie, w którym dotykam nogą ziemi. - Żeby tak teraz do nas z brzegu wygarnęli, o rany... - posłyszał obok siebie. Czarny brzeg zarysował się niespodziewanie tuż obok, można było niemal pomyśleć, że wypadł na nich z ciemności. Był wysoki. Nurt płynął tędy ostro. Przewoźnicy przeszli na czuby łodzi. Kolejno skakali na brzeg i dzwoniąc łańcuchami przyciągali lodzie. Franciszek wydawał komendy: - Na czworakach pod wierzch! I tam pozostać... - Skinął ręką Majerczykowi. - Dobrze. A teraz po resztę. Zadudniły dna łodzi, przewoźnicy wskoczyli do nich z powrotem. Łańcuchy padły na mokre deski. Nurt porwał łodzie i szybko wyniósł je z pasa cienia pod brzegiem. Za chwilę już z rzeki doszedł dźwięk bulgoczącej wody: to Majerczyk ciągnął teraz ostro pod prąd. Franciszek, ubezpieczywszy oddział kilku czujkami, pozwolił reszcie odpocząć i wziąć się do jedzenia. Ludzie siedzieli pod osłoną krzewów. U ich stóp rzeka płynęła cicho szumiąc i popluskując, gładka, połyskliwa, wypolerowana niby paznokieć kobiecy. Na przypłynięcie reszty oddziału trzeba było czekać co najmniej trzy kwadranse. Spod skarpy pożar był mniej widoczny: skrywały go drzewa i krzaki. Za to przestał być niemy. Z dala dochodził przelewający się falami stukot karabinów maszynowych: czasami, ale z rzadka, rozlegało się postękiwanie armat. Warszawa nie umierała w denerwującej ciszy. Walczyła. Ten potworny pożar nie pozbawił jej życia. Jest więc widać jakiś sens w tej walce - powiedział do siebie. Położył się na trawie, sięgnął do kieszeni kurtki. Róża, gdy odchodzili, włożyła jemu i Krzysiowi jakieś jedzenie. Rozwijając chleb z papieru, pomyślał o żonie. Broniła się do ostatniej chwili. „Idź - mówiła - przecież ja cię nie zatrzymuję... W imię czego mogłabym cię zatrzymać? W imię mojej nieumiejętności zaryzykowania wszystkiego?” Pochylił się nad nią i pocałował. Wargi kobiety były chłodne. Jej dłoń zsunęła się pośpiesznie z jego ramienia. „Ty - powiedziała, otwierając drzwi na różową noc - ryzykujesz mnie... Ja nic nie ryzykuję. Nie mogę wybierać. Sama jestem wybrana...” Przełknął chleb razem z westchnieniem. Biedna Róża! - pomyślał. Lecz czym mógłby jej pomóc? Czym? W jaki sposób? Wsparłszy się na łokciu, legł na trawie. Ludzie siedzący obok niego na brzegu skarpy rozmawiali półgłosem. Czasami zaszeleścił zgnieciony papier, czasami szczęknęła broń. Jak mogę im wszystkim pomóc? - rozważał. Czuł się bardziej bezsilny niż łodzie, które walczyły z prądem na środku wielkiej, omglonej czerwienią rzeki. Z wolna ogarniała go senność. Podłożywszy ręce pod głowę zapadł w półsen. Wyrwało go zeń nagłe poruszenie się otoczenia. Ludzie poderwali się z miejsc i zaraz zastygli w bezruchu. Zapytał szeptem: - Przypłynęli? Ale odpowiedziało mu tylko ostre psyknięcie. Podniósł głowę. Woda w dole popluskiwała spokojnie, od strony Warszawy zanosiły się kaemy seriami stuków niby uderzeniami o deskę. Potem w otaczającej ich ciszy wystrzelił głos męski, wysoki, roztargany. Franciszek nie zrozumiał, co tamten mówi, za to doszedł go ostry krzyk czujki: - Stój? Kto idzie? Stój, bo strzelam! Teraz odpowiedział głos pierwszy, dziwnie przypominający skowytanie zbitego psa: - Nie strzelaj! Cholera... Swój... Cholera... - Ta „cholera” pojawiała się wiele razy. Kilku ludzi pośpieszyło do czujki. Franciszek powstał. Rozległy się kroki idących. Żołnierze wrócili prowadząc kogoś między sobą. W blasku płonącego miasta, ślizgającym się po kępach wikliny, zobaczył mężczyznę, a właściwie chłopaka, o szerokiej, nieco gapiowatej twarzy. Tamten był bez czapki. Gęste, jasne włosy zbiły mu się w kłąb nad czołem. Musiał być zraniony w głowę, bo spod włosów schodziły mu na policzek dwie zaschłe smugi krwi. Wyglądał na zgonionego; czoło miał pokryte potem, na koszuli ciemne plamy. Oddychał ciężko i spiesznie. - Kto wy jesteście? Partyzanci? - A kto pan jest? - zapytał Franciszek. - Pewno idziecie także na Warszawę? - rzucił pytaniem, jakby nie słyszał, że to jego pytają. - Cholera... Nie macie co iść... Cholera... Wytłuką was jak naszych... Tłum żołnierzy otoczył kołem przybyłego. - Z jakiego oddziału jesteście? - dopytywał się Franciszek. - Ja tu z Dziekanowa... A byłem, cholera, u Czarnego Janka... w Kampinosie... No i kazali nam iść na Warszawę... Cholera... Poszliśmy... Do Zioliborza to łatwo, cholera... Ale jak przyszło na te Starówkie, przez tory - to rany boskie... Takiego nam dali ognia... Cholera... Kazali przebiec... Gadanie! Te chojraki z Warszawy to tylko gadają: idźcie, co, boita się? Poszedł pluton... Cholera... Dziesiątka kroków nie przelecieli, a już połowy nie było... Reszta nawet wrócić nie mogła. Oświetliły rakietami i w nich. Ogień krzyżowy: i z tej cytadeli, i z dworca... Cholera... Powiadam wam: pies by nie przeleciał... Dwóch się cofnęło. Jeden od razu zgłupiał. Zaczął wrzeszczeć. A oni, te warszawiaki, gadają: teraz drugi pluton... To ja byłem w drugim. Janek powiedział, że pójdzie z nami. Wyskoczyliśmy... Cholera... Od razu pociągnęli... Kule to ci wyją i piszczą. Jeden chłop leży, drugi leży... Cholera... Schowaliśmy się przy jakimś murze od ogrodu... Ani się ruszyć... W głowę dostałem odłamkiem, o... Cholera... Dobrze, że nie kulą... Jak przestali, cofnęliśmy się... Na ten Zioliborz... A te warszawiaki to nas zaraz otoczyły... Śmieją się. Co? - gadają - zestrachaliście się, chłopcy? Złość nas wzięła. To my - powiadamy - dla was przyszliśmy, cholera, a kiedy nas tłuką, to wy się naśmiewacie!?... Boście chłopy nie skrobane. Słyszeliście taką cholerę? My do nich: a wy kto? Jeden i drugi to się porwał, by tym w niemieckich koszulach w łatki po gębach nałożyć... Ale przyszedł jakiś jeich dowódca, taki mały, z laseczką... Trudno, chłopcy, powiada, nie udało się... Za ciężko... Miały samoloty angielskie rżnąć po cytadeli... Cholera, nie przyleciały... Nie udało się, wracajcie do lasu... Ale broń nam zostawcie, bo wy macie jej dużo, a u nas brak... Zrobił się u nas krzyk. Co? - wołamy - to naszych kolegów tam posiekli, a my wam jeszcze mamy karabiny dać? Nie ma tak dobrze! A te warszawiaki za peemy i za granaty... Zrobiła się chryja. Oddawajcie! - mówią. A pistolety pakują nam w brzuch, jakby chciały strzelać... Takie cholery... No i co było robić? Zabrali... Wychodzimy z Warszawy, a lotniki niemieckie pojechały po nas z maszynek. Trzeba było zaiwaniać pod kulami... Cholera... Czarny Janek dostał... W samo brzucho... Krzyczał za nami... „Chłopaki, bierzcie mnie abo zabijcie...” Ale kto by tam pod kule wrócił? Pewno go wzięły... To i cały oddział w nogi... Nie zebralim się, cholera... Mało który do lasu wrócił... Jak Janka złapali, nie było komu dowodzić... Te Niemcy, cholera, to jeszcze straśna siła... Nie damy jem rady. Lepiej gdzie przypaść i siedzieć cicho... I wy, cholera, nie idźcie... Bo i was... - Dosyć! - powiedział Franciszek. - Milczeć! - huknął, słysząc, że uciekinier nie przestaje bełkotać i cholerować. - Zabierzcie go - rozkazał - niech tam siedzi pod krzakiem. Pilnować, żeby nie uciekł. I niech nie gada. W głuchej ciszy odprowadzono tamtego na wskazane miejsce. Franciszek niespokojnym spojrzeniem obrzucił swój oddział. Cóż za licho nasłało im tego zdemoralizowanego chłopaka! Przez chwilę był niemal gotów przypuszczać, że ten uciekinier - to jakieś przedstawienie zainscenizowane przez Kamińskiego. Coraz mniej ufał wachmistrzowi. Choć nie patrzył w jego stronę, zdawało mu się, że widzi jego triumfujący uśmiech. Patrzył natomiast uważnie w twarze żołnierzy. Nie - na szczęście pozostali, jakimi byli: gotowymi. Poszeptywali coś między sobą. Domyślał się, że ich zdeprymowała ta historia z odbieraniem broni. Ale to może jest nieprawda. Zresztą prawda czy nieprawda, nie należy o tym myśleć. Najgorsze, że tu stoją i czekają. Spojrzał na zegarek. Co to jest? Półtorej godziny minęło od chwili, gdy tu przypłynęli, a tamtych wciąż nie ma... Co to jest? Wpatrzył się w omgloną rzekę, chwilę nasłuchiwał. Nie, nie widać. Żadnego dźwięku. Z irytacją strzepnął dłonią. Cóż oni tam robią, do licha? Posnęli czy co? Lecz oni, jeśli czekać tu będą jeszcze przez pół godziny, nie dotrą przed świtem do Żoliborza. - Panie wachmistrzu - przywołał Kamińskiego. Krzywonogi sklepikarz zbliżył się bez pośpiechu. W jego postawie nie było w tej chwili ani kupieckiej uprzejmości, ani wojskowego szurgania nogami. Miał minę obrażoną. Kołysał się lekceważąco na szeroko rozstawionych nogach. - Czy pan wie - Franciszek usiłował nadać głosowi ton spokojny - że minęło półtorej godziny, odkąd przypłynęliśmy? Coś tam odburknął niewyraźnie. - Nie sposób dłużej czekać. Postanowiłem, że oddział wyruszy natychmiast, nie czekając na tamtych... - To książę - w słowo „książę” spłynął jad nienawiści - koniecznie chce iść? Żeby z nami było jak z tamtymi? - Chcę iść i pójdę! Nie mam zamiaru wierzyć słowom byle przybłędy! - Dlaczego to książę nie chce chłopakowi wierzyć? - Podniósł twarz pod ściekający blask łuny. Zasyczał: - Ja ich znam. Tam tak musi być... - Nie wiem, jak tam jest. Ale mamy rozkaz... - A owszem. Mamy. Żeby przyjść i tamtym otwierać drogę. Trupami. Po to jesteśmy im potrzebni. Żeby nie ich, a nas szlag trafił. - Jesteśmy potrzebni, aby zluzować ludzi, którzy walczą... - A niech sobie walczą. Pies z nimi tańcował! Trzymaną w ręku witką omal nie uderzył małego człowieka w twarz o wyzywająco wykrzywionych ustach. Pohamował się całym wysiłkiem woli: - Do licha! - rzucił przez zęby. - Pan znowu swoje. Miałem nadzieję, że te idiotyzmy wywietrzały panu z głowy. - O, nie! - Kamiński nie miał zamiaru zamilknąć. - Nic mi nie wywietrzało i nie wywietrzeje. Jak mówię, to tak jest... - Co jest? - To właśnie. Że tamtym nie ma co pomagać. Oni rozkazywać nie będą. Dość narozkazywali się. Dość z ich łaski nazaglądałem pod ogony szkapom. Głos wachmistrza przeszedł w jazgot. Zwrócił na siebie uwagę żołnierzy. Przerwali swoje rozmowy i nieznacznie otoczyli kręgiem Franciszka i Kamińskiego. - Dość mi naubliżali! - miotał się dalej wachmistrz. - Jeden z drugim bubek w oficerkach, ubrany jak ta lala. A ja co? Dziad, co nie miał na sprawienie sobie butów z fasonem! Ale teraz zmądrzałem. O, teraz wiem!... - uderzył się ręką w piersi i zrobił szeroki gest w stronę koła słuchaczy. - Teraz mnie nikt nie wykiwa! Dawniej chciałem dopracować się swego. Taki byłem frajer! Dopracować się - akurat! Forsę trzeba mieć, wtedy człowiek swojego dobije. Bez forsy - szkoda gadać. Bez forsy poniewierać będą człowiekiem jak tym bydlęciem. Ale kiedy mam forsę, to ja rozkazuję. Co? Może nie? - Panie wachmistrzu, proszę się natychmiast uspokoić! - zawołał surowo. Struna była przeciągnięta. Za wszelką cenę powinien był zamknąć usta Kamińskimu. Odruchowo wziął wachmistrza za klapę płaszcza. Ale ten wyszarpał mu ją wściekle z rąk. - Niech mnie książę nie rusza! - zaniósł się. - Co jest? - Natychmiast niech pan zamilknie. - Właśnie będę krzyczał. Co jest? Nikt mi tu rozkazywać nie będzie. - Rozkazuję panu jako pański dowódca. - Dowódca! - wybuchnął jeszcze. Ale już jakiś wewnętrzny opór musiał się załamać w oszalałym podoficerze, bo jego histeryczny krzyk przeszedł w mamrotanie. - Dowódca... Szlag by trafił... Dowódca... - Małe oczka mrugały prędko, jakby twarz Kamińskiego dotknięta była skurczem. - Jaki tani dowódca... - burknął pogardliwie. Potem zamilkł. Cofnął się, natrafił na stojących żołnierzy. Nie wyładowaną do reszty złość wylał na nich: - Coście tu tak stanęli z wybałuszonymi ślepiami! Wasza sprawa? Ścierwa... Jadaczki porozdziawiali i stoją... Odstąpić! - pochrapując jak zdenerwowany koń, rozepchnął stojących. Podszedł do samego brzegu rzeki: mały, krzywonogi Napoleon nad czerwoną wodą. Ręce wcisnął głęboko w kieszenie płaszcza. Na rzece było w dalszym ciągu cicho, tylko fala w dole pocmokiwała. Podmyte grudki ziemi obsuwały się z cichym pluskotem. Od miasta dochodził ciągle stuk kaemów. Franciszek zwrócił się do żołnierzy: - Zbiórka. Idziemy. Podnosili się żywo i ustawiali. Kamiński nie ruszył się, stał dalej obrócony twarzą do rzeki. Franciszek postanowił nie zwracać na niego uwagi. - Wojczyk i Zając, zaczekacie na tamtych... Lecz w tej samej chwili za rzeką, w miejscu, gdzie pozostawili towarzyszy, zagrała jedna, druga, a potem znowu kilka serii. Równocześnie zaczęły stukać pojedyncze wystrzały karabinowe. Poprzez stojących przebiegł dreszcz. Nagle wszyscy zwrócili twarze ku tamtemu brzegowi, rozmazanemu za czerwoną mgłą. Mówili do siebie gorączkowym szeptem: - Naszych piorą... - Niemcy... - A tam Stach został!... - I Józiek... I Krzyś - pomyślał Franciszek. Uciekinier z rozbitego oddziału począł zawodzić histerycznie: - Niemcy... Cholera... I tam są... Wszędzie... Gdzie tu nawiewać, cholera? Dzień zgasił czerwień nieba; teraz pożar wisiał nad rzeką niby ogromny, pożółkły żagiel. Woda miała barwę ołowiu. Wylądowali ostrożnie w szarej ćmie przedświtu. Czasu upłynęło sporo, zanim rozbudzili jakichś rybaków i zmusili do przewiezienia ich z powrotem przez rzekę. Strzelanina trwała ciągle, tylko przetoczyła się dalej od brzegu. Huk wystrzałów łączył się z trzaskiem, przypominającym dźwięk łamanego drzewa; długim, rozłożonym na pojedyncze dźwięki. To las chwytał sobą lecące pociski. Wyskoczyli na mokrą od rosy łąkę z bronią gotową do strzału. Serca waliły mocno, niecierpliwie. Pożerała ich troska o towarzyszy. Ich imiona powtarzali nieustannie między sobą. Tylko Franciszek starał się nie wymawiać nawet w myśli imienia: Krzyś... Rozsypali się zaraz w tyralierkę. Przesuwali się ostrożnie od kępy drzew do kępy. Minęli miejsce, z którego przed paru godzinami odpłynęli. Łodzie były wyciągnięte na brzeg. O parę kroków od nich leżał twarzą do ziemi Majerczyk. Któryś z chłopców podbiegł do niego, przyklęknął, dotknął ciała leżącego. Ale zaraz cofnął się jakby odepchnięty. Powiedział półgłosem w stronę Franciszka: - Już zimny... Mocniej zacisnął usta. Od pierwszej chwili, gdy usłyszał strzelaninę, powstał w nim palący problem: iść dalej czy wracać? Wykonać rozkaz, czy ratować swoich? Wybrać Ordona czy Krzysia i tamtych? Myśli skakały w nim jak płomyczek z lufy kaemu. To znowu były dwie sprawy, których wartość bezwzględna wydawała się taka sama... Dwie formy służenia. Zacisnął wargi, zaciskał zęby z bólu. Dlaczego nie można wybierać prosto, jak prosto mówi o wyborze katechizm? Zbudziły się w nim żal i gorycz, że przed nim stoi zawsze wybór najtrudniejszy. Zagłuszał te uczucia działaniem i komendą. Kamiński szedł krok w krok za nim z twarzą wściekłą i pobladłą. „Od razu mówiłem, że tak się skończy - burczał uprzykrzenie niby zła mucha - ktoś musiał wsypać... Najlepiej teraz zapaść gdzieś w las...” Nie odpowiadał. Rosło w nim desperackie postanowienie, aby raz się wreszcie pozbyć wachmistrza. Albo on, albo ja... Dłużej - powtarzał sobie - nie zniosę tej twarzy... Ostrożnie zbliżali się ku lasowi, znowu pod krzakiem natknęli się na ciało zabitego: był to żołnierz z trzeciego plutonu. Leżał zaciskając w dłoni granat, którego nikt mu nie wyjął. Franciszek próbował zdać sobie sprawę z tego, co się stało. Niemcy musieli chyba zaskoczyć oddział nad brzegiem rzeki, ale tamtym udało się wycofać do lasu. O tym mówiły porozsypywane wszędzie łuski i czapka, którą znaleźli. Jeżeli jednak strzelanina trwała dalej, to znaczyło, że Niemcy potrafili otoczyć partyzantów. Leżąc na porosłym wikliną piaszczystym wale, z którego po raz pierwszy zobaczył cały ogrom płonącej Warszawy, układał plan działania. Nie powrócili przecież po to, by pozostawić towarzyszów swemu losowi. Skoro Niemcy zrobili „kocioł”, trzeba go przerwać i umożliwić wymknięcie się tamtym. Wyciągnął mapę i w burym, przesianym przez dym półświetle starał się określić miejsce toczącej się walki. Gdyby plutonowi Wojtuli udało się przeskoczyć przez szosę i gajówkę Bagno, byliby się wymknęli z rąk Niemców. Widocznie jednak na szosie są Niemcy i trzymają lizjerę lasu pod obstrzałem. Chwilę nasłuchiwał. Tak - w luki między jazgotem kaemów tu, blisko, wdzierał się huk wystrzałów, rozlegających się gdzieś dalej. Wobec tego rozwiązanie mogło być tylko jedno: szybko obejść las i uderzyć na Niemców blokujących szosę. W kilku słowach streścił swój zamiar leżącym na wale ludziom. Zeszli z wału w lewo. Prędkim, przechodzącym w bieg marszem obchodzili las. Musieli przeskoczyć między domkami Rajszewa, obszczekiwani przez psy, które podniosły dziki rwetes. Nie było czasu na ubezpieczanie się i na ostrożność. Pędzili zadyszani, zlani potem, przeskakując przez płoty, wyłamując sobie drogę w chruścianych zagrodach. Ciemny, gęsto podszyty las, przyćmiony szarym obłokiem mgły nie wessanej jeszcze przez słońce, mieli ciągle z prawej strony. Biegli teraz wąską, boczną drogą, wysadzaną drzewkami. Potem przypadli za małym wzgórkiem. Szosa leżała przed nimi. Na szosie stały dwie niemieckie „budy”, przy których kręciło się kilka zielonych postaci. Ludzie wydychiwali pośpiesznie wściekły bieg. Z nieba spadł pierwszy promień słońca, równie różowy jak pożar nocą. Za nimi wisiała żółtobrunatna ścierka dymu. Zza niej dochodził łoskot dalekiej strzelaniny. Zaczynał się dzień walczącego miasta. Ale oni mieli przed sobą swój dzień. - Uwaga! - mówił Franciszek - zaczynamy. Panie wachmistrzu, pan z drugim plutonem zaatakuje z lewej strony prosto na auta. Wystrzelać ludzi, spalić ciężarówki, zabrać broń. Potem przejdzie pan przez szosę i będzie pan ubezpieczać nasz przeskok. Ja uderzam na las pierwszym plutonem i będę się starał przedrzeć do naszych. No, zaczynamy. Dajcie naszą maszynkę tu, na wzgórze. Najprzód wesprzecie nas ogniem, a potem zaraz dołączacie do pana wachmistrza... Długa seria rozdarła powietrze. Poderwali się i ruszyli biegiem. Franciszek potknął się i dlatego został nieco w tyle. Mógł więc widzieć, jak się rozwija natarcie drugiego plutonu. Po szosie gwałtownie biegali Niemcy, chcąc się ukryć za samochodami. Drugi pluton walił prosto przez kartoflisko na auta. W obrazie, który utrwalił się w pamięci Franciszka, pozostała postać Kamińskiego, jak pędził między swoimi w rozwiewającym się płaszczu. Z tym wszystkim, to przecież odważny chłop... - uświadomi} sobie Franciszek. Przyśpieszył kroku. Przed sobą miał plecy biegnących. Wiatr świstał koło uszu, grudki ziemi leciały mu prosto w twarz. Wpadli na kartoflisko, więc bieg był męczący. Sapanie biegnących brzmiało jak jęk. Franciszek czuł rozdzierający ból w piersiach. Potem zobaczył, jak jakiś człowiek pada w gęstą zieleń kartofli. Ale już mieli las przed sobą. Mignęli mu przed oczami ludzie w hełmach, z pochylonymi głowami. Granat wybuchnął w krzaku, w powietrzu zawirowały grudki ziemi i kawałki gałęzi. Franciszek strzelił dwa razy z pistoletu i biegnąc, przeskoczył przez ciało w zielonym mundurze. Byli wśród drzew. Raz po raz rozrywały się granaty. Przypadł za pniem sosny, dławiąc się oddechem. Las wydawał się ciemny, jakby w nim była jeszcze noc; za to pole, z którego nadbiegli, raziło spoza pni oślepiającym blaskiem. Tętna biły jak wściekłe. Niemcy gdzieś znikli. - Naprzód! - zawołał na swoich, odzyskawszy głos. Potem złożył ręce w trąbkę i krzyknął ile sił: - Wojtula! Krzyś! To my! Tutaj! Tutaj! Las odpowiedział mu hukiem, trzaskiem, tysiącem odgłosów, spotęgowanych echem i przychodzących z nie dającego się określić kierunku. Posuwając się w głąb, nawoływali swoich: - Krzyś! - Wojtula! - Józiek! Józiek! Słyszeli także jakieś krzyki, nie wiedzieli jednak, czy to krzyczą ludzie Wojtuli. Ale nagle mała, szara sylwetka wyskoczyła spośród gałęzi. - Tatusiu! - Krzyś! To ty... - ogarnął go spiesznie ramieniem, przycisnął mocno. Ale nie zatrzymywał się. - Gdzie reszta? - spytał. - Idą... - Prędzej! Wojtula! Już przedzierali się ku nim przez gęstą masę krzewów tarniny i niskich dębczaków. Z ich zszarzałych twarzy biła radość i zachwyt. Niepomni niebezpieczeństwa, chcieli się rzucać w ramiona wybawców. Ale Franciszek powstrzymał ich. - Potem! Potem! Panie Wojtula, są wszyscy? - Trzech zabitych... - To teraz do szosy! Las huczał nad nimi, niby wielki klosz pełen krzyżujących się dźwięków. Słońce smagało gdzieś w górze pnie drzew. Idąc nie zdejmował dłoni z ramienia syna. - Nie myśleliście - zapytał głosem zdyszanym - że was wyciągniemy! - Nie myślałem - Krzyś potrząsnął głową i zaśmiał się. - Tylko ona mówiła, że tatuś na pewno wróci do nas... Teraz dopiero spostrzegł idącą obok dziewczynę. Miała twarz czerwoną od biegu, usta nie domknięte. Spod warg widać było mocne zęby i różowe dziąsła. Słysząc słowa Krzysia, zaśmiała się. Franciszek nie mógł powstrzymać niechęci. Po tym śmiechu ją poznał; widział ją już kiedyś w sklepie Kamińskiego. Źle skrojona bluzka rozchyliła się pod naporem bujnych piersi. Może była wtedy „pod gazem” i to ośmieliło ją rzucić mu wraz z uśmiechem słowa brutalnej zachęty. Odruchowo mocniej zacisnął dłoń na ramieniu syna. Las tymczasem zrzedł. Doszli do szosy. Za nią las ciągnął się daleko. Jeśli do niego wpadną, Niemcy ich już nie dostaną. Lecz przedostanie się przez szosę zależy od tego, czy Kamiński zdusił Niemców przy autach. Należałoby się o tym przekonać, wysłać szperaczy. Byłaby to jednak strata czasu. Z tyłu las grzmiał strzelaniną, Niemcy musieli iść za nimi w trop. - Wszyscy razem skaczemy - wydał rozkaz. - Gotuj się... Słońce ślizgało się po chropowatej powierzchni, szosa jakby płynęła roztopionym masłem. Jeśli nawet Kamiński ubezpiecza ich od lewej strony - myślał - to na prawo jest jednak drugi niemiecki karabin maszynowy, który tylko czeka, aż wyskoczą. Więc wszystko polega na szybkości. Niechętnie zdjął rękę z ramienia syna; przesunął się na prawy skraj tyraliery. - Uwaga... - powiedział. Ludzie przykucnęli. Gwałtownie przecinając niepotrzebnie kłębiące się myśli, zawołał: - Skok! Kiedy w parę chwil potem znalazł się przed furtką gajówki, obok Kamińskiego, poczucie dumy rozpierało mu piersi. Niemcy ogarnięci złością bębnili teraz po pustej szosie. Chciało mu się śmiać. Mimo całej niechęci do swego zastępcy, nie mógł się z nim nie podzielić radością z osiągniętego sukcesu. - Ale się nam udało, panie wachmistrzu! Zanim pociągnęli, byliśmy już za szosą. Nikt nawet nie ranny... Ale teraz trzeba prędko zwiewać. Małymi grupkami. Niemcy mogą tu być lada chwila... - Przebiegającym ludziom wskazywał kierunek. - Prędzej! - Zapadali między krzewy. - Panu udało się także? - zapytał Kamińskiego - co? - Tatusiu! - zawołał Krzyś. - Chodź już! Prędko! - Zaraz idę! Dlaczego pan nie ucieka, panie wachmistrzu? Był zaskoczony zachowaniem Kamińskiego. Gdy wszyscy wyrywali ile sił w głąb lasu, on stał nieruchomo przy furtce, jakby mu się nie spieszyło. - Niech książę ucieka... - powiedział pogardliwie zamiast odpowiedzi. - Niech pan ucieka! - Tatusiu, nie zatrzymuj się! - Mam czas... - Co to za nowa historia? Rozkazuję panu iść stąd natychmiast! - Tatusiu! Prędzej! - Proszę księcia - usłyszał obok siebie głos Wojtuli - Niemcy na szosie! Nie ma chwili do stracenia... - Niech pan zabiera Krzysia! - zawołał. - Tatusiu! Ja bez ciebie... - Biegnij z panem Wojtulą. Zaraz was dogonię... - Zwrócił się ostro do Kamińskiego. - Natychmiast niech się pan wycofa... - Zaraz... - Nie ma zaraz! - Właśnie, że jest... O... - ręką, w której trzymał pistolet, wskazał pod krzak. Franciszek poprzednio nie zauważył, że na ziemi leży człowiek, a nad nim klęczy kobieta, niezgrabnie usiłując mu obwiązać zakrwawioną nogę. - Książę chce go zostawić? - Bierzmy go! Prędzej! Nie czekając, aż mu pomogą, chwycił rannego i dźwignął. Wiedział, kogo niesie: był to Szywieki, żołnierz z drugiego plutonu. Franciszek dwa razy wyrzucał go z oddziału za notoryczne kradzieże i dwa razy przyjmował na nowo na interwencję Kamińskiego. Kamiński musiał żywić niezwykłą sympatię dla tego chłopaka, skoro dla niego został. Dziewczyna usiłowała pomóc w niesieniu. Ale ranny począł krzyczeć rozpaczliwie: - Puśćcie! Puśćcie! Nie mogę! Boli. Puśćcie. Musieli go położyć z powrotem na ziemi. Spoza drzew słychać już było gardłowe krzyki Niemców. - Nie ma się co cackać - powiedział nagle Kamiński. Zanim Franciszek zorientował się, wachmistrz przysunął do głowy rannego dłoń z pistoletem. Dziewczyna wrzasnęła i usiłowała odtrącić broń. Ale Kamiński kopnął ją z rozmachem. - Paszoł! Znowu wyciągnął pistolet. Ranny zawył: - Nie zabijaj! Mam matkę! Nie zabijaj! - Cicho, durniu! - Nie zabijaj! Nie spowiadałem się na Wielkanoc... Nie zabijaj! Błyskawicznym ruchem Franciszek wydarł Kamińskiemu pistolet z ręki. - Co robisz?! - Co robię? - Nagle z wściekłością rzucił się na Franciszka. - Robię, co chcę! Ty mi tu nie strój książęcych min! Widzicie go... Do diabła! Oddaj broń! Muszę go zabić. On wie, gdzie mam forsę. Jak wygada, to ja znowu tylko koniom pod ogon... Oddaj! Ty, książę, psia twoja mać! Oddaj! On wie wszystko. No, oddawaj! Ty psi książę! Tobie, choć znowu wszystko przerżniesz w karty, forsę w zębach przyniosą... Nagle tuż nad nimi rozległ się ryk i charkot, jakby stada gryzących się psów. Stało się to błyskawicznie: Niemcy zwalili się przed gajówkę. Biegli wrzeszcząc, wymachując bronią i strzelając. Franciszek, który stał pochylony nad rannym, odruchowo rzucił się w tył. Potknął się i padł w krzaki, w gęsto zbity kłąb jaśminów. Był przekonany, że Niemcy go widzieli. Tymczasem ze zdumieniem spostrzegł, że otoczyli Kamińskiego, rannego i dziewczynę, a nie rozglądają się nawet za nim. Krzyczeli, ile sił; można by pomyśleć, że ten krzyk był im na coś potrzebny. Podrzucali głowami w hełmach, uderzali lufami w piersi schwytanych, trzęśli nad nimi rękami w zawiniętych rękawach, jakby ich chcieli rozedrzeć na sztuki. Inni strzelali na chybił trafił w las, w który zapadli żołnierze Franciszka. Leżąc bez ruchu, patrzył na to, co miało nastąpić. Histeryczny krzyk Niemców ustał wreszcie. Między nimi pojawił się jakiś feldfebel. Podszedł do schwytanych. Znajdując się zaledwie o parę kroków, Franciszek słyszał wyraźnie, jak tamten pytał łamaną polszczyzną: - Wy partizanty? Bolszewiki? Nie? - Nie - zaskrzeczał Kamiński. Ale któryś z Niemców trzasnął go w twarz; zakołysał się płot, na który podoficer upadł. Franciszek poczuł ból, jakby to jego uderzyli: ból w twarzy i ból w dołku. Niemiec pytał znowu: - No, gadać, gadać prędko! Schnell! Partizanty? Pojął, że jest uratowany. Niemcy byli tak zajęci tamtymi, iż mógł bez trudu, skorzystawszy z ich nieuwagi, wycofać się do lasu albo nawet zostać w krzaku, mając pewność, że go poszukiwać nie będą. Nagły wstrząs, wywołany tak szybko następującymi wydarzeniami, z wolna ustępował. Mógł myśleć. Gdyby nie uderzenia, których Niemcy nie szczędzili tamtym, mógłby nieomal na chłodno rozważać sytuację. Los trojga ludzi o parę kroków od niego obchodził go zresztą mało, o wiele mniej niż los ludzi walczących tam za rzeką, ludzi, do których nie doszedł. Tych troje: paskarz, złodziej i prostytutka, znajdowało się poza kręgiem jego uczuć. Gdyby tylko nie widział, jak ich biją i szarpią... - Was? - wrzeszczał Niemiec. - Gadać prędko, bo będzie kaput! Wy Banditen? Nie? I ta dziewczyna partizanty? Nie doszliśmy do Warszawy... - myślał. Nie zobaczę Ordona... Nagle uświadomił sobie, że przezwyciężając tak gorąco wszystkie opory, od początku myślał o zobaczeniu go. Czuł potrzebę dokończenia tamtej dyskusji. Nawet w tej chwili brzmiały mu w uszach słowa nocnego gościa: „Nawet walcząc o to samo, będziemy od siebie z dala...” Wbrew temu pragnął, aby stało się inaczej. Los przyznał rację przybyszowi. Pozostały mu za to jego słowa. W szarości poranka, który stapiał ze sobą cienie i blaski, Franciszek pamiętał człowieka wyciągniętego na tapczanie. Tamten miał ręce podłożone pod głowę, twarz zwróconą w sufit. „Miłość, przyjaźń - mówił, jakby czytał zdania wypisane nad sobą - to uczucia najwyższe. Jakże im jednak łatwo zatracić swój sens. Koleżeństwo, wspólnota w walce niewiele znaczą. To są sprawy, które przychodzą same, jak jabłko, które spada pod nogi...” Głośniejszy wrzask Niemców oderwał go od tych wspomnień. Bili znowu Kamińskiego, bo spośród ich chrapliwych porykiwań dobywał się jego skrzypiący głos. Przygryzł wargi. Zapragnął całą siłą wrócić do tamtej rozmowy i do tamtego człowieka. Lecz - już nie mógł. Coś się w nim nagle zerwało. Niechętnie, jakby tłumacząc się, szepnął: - Nie chciał iść, buntował ludzi, gadał mi impertynencje... Że przerżnąłem wszystko w karty... - Tamte słowa wświdrowały mu się w pamięć. Nie mógł ich zapomnieć, nie mógł ich darować, nie mógł im zaprzeczyć. Teraz wrzasnęła dziewczyna. Miał przed oczami jej grube łydy, wciśnięte w różowe pończochy i kołyszące się niezdarnie na wysokim obcasie. Wreszcie zaskowyczał ranny. Niemcy cofnęli się. Mógł znowu zobaczyć tamtych troje. Szywicki leżał z dłonią przy ustach, dziewczyna siedziała obok na ziemi płacząc; jej twarz była purpurowa, jakby trawiona gorączką. Kamiński także siedział kiwając się żałośnie, niby odprawiając jakieś wschodnie modły. Jeden z Niemców pozostał przy nich z bronią gotową do strzału. Reszta odeszła na bok; zapalali papierosy, sięgali do puszek z konserwami. Zabiją ich - uświadomił sobie Franciszek. Ta myśl zrodziła się w nim na podłożu zupełnej obojętności. Lecz mimo to nie chciała dalej odpłynąć, jak odpływają myśli pozbawione znaczenia; uparcie tkwiła pod czaszką odpędzając inne. Zaczął się bronić: tylu wartościowych ludzi ginie. Może właśnie w tej chwili. Wartościowych, wartościowych... Wydało mu się, że dokonał odkrycia. Dotychczas szukał kontaktu z ludźmi. Sądził, że tak było trzeba, skoro roztrwonił ich pieniądze. Ale krzyż domaga się więcej. Dać siebie temu, kto ten dar przyjmuje - i poganie tak czynią. Lecz dać siebie tym, z którymi nic nas nie łączy... Dotknął dłonią czoła. Szepnął w duchu: to tylko paskarz, złodziej i prostytutka... Niemcy wyciągnęli się na trawie. Jedli konserwy, pili przyniesione skądsiś mleko, palili. Feldfebel rozmawiał z innym podoficerem. Tylko strażnik z peemem stał rozkraczywszy nogi, groźnie wpatrując się w więźniów. Dziewczyna przestała płakać. Otarła rękawem bluzki oczy i nos. Czując na sobie spojrzenia żołnierzy, obejmujące łakomie jej pełne piersi, uśmiechnęła się do nich zachęcająco. Kamiński kiwał się jak przedtem. Poruszył się w swym krzaku. Świadomość idącej ku tamtym śmierci nie dawała mu spokoju. Czyż koniecznie ich jednak zabiją? - bronił się. Od chwili, gdy wybuchło powstanie, jego uczestnicy mają przecież szansę, by być traktowani jako strona walcząca. Nie uspokoiło go to jednak. O kogóż mi chodzi? - upierał się - o tych troje? Czy warci są tego, by zrezygnować dla nich z programu życia? Nagle zapragnął uciec z tego krzaka, zagłębić się w las, pójść za tamtymi, którzy uciekli. Zresztą wszystko jedno gdzie, byle dalej z tego miejsca, byle prędzej. Nie mógł znieść dłużej siedzenia bez ruchu. Zaczął więc na rękach i kolanach wyczołgiwać się z krzaka. Co chwila zatrzymywał się, śledził Niemców. Ale oni zachowywali się obojętnie; rozmawiali ze sobą, grzebiąc nożami w puszkach. Można by pomyśleć: spracowani robotnicy w czasie odpoczynku. Gąszcz jaśminu podchodził blisko do ściany lasu. Franciszek, w miarę jak się oddalał, mógł się poruszać śmielej i szybciej. Kiedy jednak za kępą małych sosenek wstał, nie czuł ulgi, jaką przynosi przejście ciężkiej próby. To ocalenie nic go nie kosztowało. Z miejsca, w którym znajdował się, widać było grupę więźniów. Przyszło mu do głowy, że patrzy na nich po raz ostatni. Zabiją ich... Zanim zagłębił się dalej w las zatrzymał się raz jeszcze. Próżno chciał uciec od tej myśli. Towarzyszyła mu ona uparcie i nieustępliwie. Przesunął dłonią po spękanej korze wysokiej sosny. O cóż chodzi? Tak bardzo chciał odnaleźć znowu tamtego człowieka, jedynego człowieka, który mógł być jego przyjacielem... Jedynego człowieka... Dla tej przyjaźni nie byłoby trudno ofiarować życie. Tymczasem - uratował siebie! I to tak obrzydliwie łatwo... Żywica polepiła mu palce. Aby je wytrzeć, sięgnął po chustkę. Nagle posłyszał ostry gwizdek. Poderwał się. Ale to gwizdał feldfebel na zbiórkę. Zrozumiał, że Niemcy za chwilę odejdą, a z ich odejściem zniknie ostatnia groza niebezpieczeństwa. Odruchowo zrobił krok z powrotem w stronę parkanu gajówki. Jaką ma wartość - myślał - rzecz tak tanio zdobyta? Jaką ma wartość jabłko znalezione na drodze? Jaką będzie miało wartość ocalałe w ten sposób życie? Znowu zrobił krok. Jak on to powiedział? „Na naszej drodze pioruny są miarą największej przygody...” Dlaczego zastanawiam się? Bogu służyć można w rozmaity sposób: mieczem krzyżowca i kulami żonglera. Doznał mdłości, gdy Niemiec bił Kamińskiego. Ale ciągle nie czuł nic dla tamtego człowieka - nic poza niechęcią, jaką budzi słowo: paskarz. Nie wiedział, dlaczego pot wystąpił mu na czoło. Las szumiał nad nim; w tym dźwięku wydało mu się, że słyszy nawoływanie Róży, synów, Ordona, zasuszonego księdza z kościółka na St. Honors... To było życie, przyszłość, miłość, przyjaźń, droga... Spiesznie zawrócił w stronę lasu. Lecz w tej chwili zgrzyt niemieckiej komendy zatrzymał go w miejscu. Tamci odliczali: eins, zwei, drei, vier... Głosy spadały rytmiczną kaskadą, niby pośpiesznie wykrzykiwana modlitwa. Właśnie wbrew wszystkiemu przypomniały mu modlitwę! Prędkie odpowiedzi ministrantów: „Et salutare tuum da nobis... Et clamor meus ad te veniat... Et cum spiritu tuo...” Łacińskie teksty zapalały się przed nim jak błyskawice. „...Spiritu tuo” - pomyślał. Przecież chciał służyć Bogu, przecież tak ustawił swoje życie. A jednak na tej najlepszej z dróg padł piorun. Czy więc źle służyłem? Czy trzeba było inaczej? Dla kogóż dziś zmieniać plan? Dla złodzieja, paskarza, prostytutki? Mimo to ruszył w stronę krzaków jaśminu. Jeszcze ostatni raz, mijając grupę sosenek, powiedział do siebie: to nie byli towarzysze jak tamten... Lecz Bóg dał się ukrzyżować za takich jak oni. Tamten mówił: „Jesteśmy na drodze, która, nie wiadomo nigdy, jak nas daleko zawiedzie, w jaką awanturę nas wplącze...” Nie zatrzymywał się już. Rozgarniał prędko gałęzie. Doleciał go krzyk: „Rechts!” Kolumna niemiecka robiła właśnie twardy, metaliczny zwrot. - Stehen Sie! - zawołał. Oniemieli, kiedy stanął przed nimi i nieskazitelnie wiedeńskim akcentem powiedział: - To ja walczyłem z wami. Tych zostawcie... Przez chwilę żaden z Niemców nie ruszył się z miejsca. A jeżeli omyliłem się - zapaliło się w nim jak błyskawica. - Jeżeli wybrałem źle? Nagle wszyscy poczęli wrzeszczeć. Biegli ku niemu wymachując bronią. Jeden z nich uderzył go z rozmachem kolbą w twarz. Przyjął ten cios jak błogosławieństwo. Jak ostry kamień na drodze do Damaszku. Luty - maj 1949 Miłosierdzie Eugeniusz spotkał Helenę owego szarego dnia październikowego, kiedy wychodzili z Warszawy. Ostatnią noc przepędził w kwaterze batalionu w jednym z nielicznych ocalałych domów na Jasnej, drugim od placu Dąbrowskiego. Nie bili się już od sześciu dni, toteż pozwolili ogarnąć się pustce i mdłej depresji. Niektórzy z żołnierzy wychodzili do miasta, szukali rodzin i przyjaciół lub przynajmniej wieści od nich, plątali się po opustoszałych mieszkaniach i znosili całe sterty nikomu niepotrzebnych rzeczy; inni pili do upadłego. Ale najczęściej spano całymi dniami i nocami ciężkim snem bez snów. Było zimno; mokra, dokuczliwa jesień spłynęła z nagła na zmiażdżone miasto. Ich batalion miał wyjść z Warszawy piątego października. Poprzedniego wieczoru Eugeniusz siedział długo w wygodnym fotelu i patrzył przez okno na moknącą w strumieniach rzęsistego deszczu ulicę. Lokal, w którym przyszło mu kwaterować, był klubem brydżowym. Pokoje były zastawione ładnymi meblami, szkło i porcelana zdobiły stylowy kominek - „masoński”, jak go określili ze względu na tę jego stylowość. Opuścili dom wczesnym rankiem. Grupa mieszkańców - jakaś staruszka Francuzka, aktorka Gorczyńska - żegnała ich w bramie, sama pełna troski o to, co się z nimi stanie. Po spiętrzonych gruzach przeszli pod Filharmonię. Tutaj kolumna ich batalionu spotkała się z tłumem oddziałów idących także na zbiórkę. Coś ich zatrzymało; wzdłuż czwórek poszła wieść, że będą musieli jakiś czas poczekać. Jeszcze nie rozpoczęli marszu, a już się czuli zmęczeni. Nędzne chlebaczki, które im wisiały na ramionach, ciążyły kamieniem. Pousiadali na usłanych gruzem schodach Filharmonii, niby stado ptaków przygotowane do odlotu, ale jeszcze pełne wątpliwości i troski. To wtedy podeszła do niego. Nie od razu ją poznał, bo i zmieniona była dwumiesięcznymi kłopotami, i nie bardzo jej się przecież wtedy przyglądał. Wprawdzie przychodziła do niego kilkakrotnie na Złotą, ale przychodzili i inni. Tylu się tam ludzi przewinęło! Przypomniał ją sobie jednak po charakterystycznym spojrzeniu czarnych oczu zasłoniętych gęstą firanką rzęs i żałosnym półuśmiechu trochę za szerokich ust. Powitała go słowami: - Pan opiekun wychodzi z Warszawy? Skinął głową. - Ano, jak pani widzi... - nie miał ochoty zbyt wiele mówić, a mimo to wyrwało mu się jeszcze: - Żebyż choć człowiek wiedział, czy jego bliscy żyją! Podświadomie szukał od paru dni potwierdzenia swoich nadziei nawet u przygodnych znajomych. Powiedziawszy jednak te słowa, poczuł ich niewłaściwość. Stanęło mu nagle w pamięci pierwsze spotkanie z Heleną i jej tragiczna historia. Zapytał prędko, by zatrzeć brzmienie wykrzyknika: - A pani syn? Nic się pani o nim nie dowiedziała? Uśmiechnęła się jak zwykle żałośnie swymi szerokimi ustami. Wtedy także, gdy mu pierwszy raz opowiadała o synu, uśmiechała się w ten sposób. Konstanty - Kostek, jak mówiła - był wówczas aresztowany i osadzony na Pawiaku. Położyła przed Eugeniuszem na biurku szkolną legitymację chłopca i wskazała na fotografię. - Wzięli go - mówiła, wciąż uśmiechając się po swojemu - o, niech pan opiekun zobaczy. Takiego chłopca... - Wyglądał rzeczywiście młodo. Miał duże, ciemne oczy jak matka i podobnie jak ona szerokie usta. - Strasznie się nad nim znęcają!... - powiedziała kobieta. Przycisnęła do czoła zaciśnięte w pięści dłonie. - To trudno nawet opowiedzieć... - Znowu się uśmiechnęła, ale ten uśmiech był po prostu tragiczny. Tylu wówczas siedziało na Pawiaku! Cóż mógł dla niej zrobić? Ot, przyznać jakąś tam zapomogę, której wartość efektywna była żadna, mógł ją obdarzyć bonem na wodniste zupy. I koniec. To wszystko nic nie mogło pomóc Kostkowi. Dość miękko powiedział: - Dlaczego mają się tak znowu znęcać? Trzymają tylu... wielu nawet w ogóle nie badali... Podniosła wzrok i popatrzyła na niego swymi wielkimi oczami. - Ja wiem... - szepnęła. Znowu przyłożyła pięści do skroni i zgarbiła się na krześle. Miała duże dłonie kobiety pracującej fizycznie. Czy posiadała jakiś zawód? Nie umiałby na to odpowiedzieć. Zdecydował, że mogła być krawcową lub robotnicą fabryczną. Gdy po chwili odjęła ręce od twarzy i położyła je na biurku, zauważył, że pod jej nędzną, małą torebką i dwoma czarnymi rękawiczkami leżała książka - jedna z tych książek Biblioteki Wiedzy, które mówią o dalekich ziemiach i morzach. - Więc czym mógłbym pani pomóc? - zapytał. Wyglądało to może na zniecierpliwienie, ale dalsi interesanci czekali... Uśmiechając się powiedziała, że potrzebne są jej pieniądze - broń Boże nie dla niej! - właśnie dla Kostka: chciała mu posłać paczkę. Skinął głową. - Dostanie pani zapomogę. - Spojrzała na niego nieufnie. - A ile, proszę pana opiekuna? - Z gestem bezradności wymienił kwotę. Jej uśmiech był rozdzierający. - Cóż ja za to chłopcu poślę? Bo to, proszę pana opiekuna, trzeba jeszcze zapłacić strażnikom... Bez słowa powtórzył gest bezradności. W pokoju zrobiło się cicho. Eugeniusz bezmyślnie rysował coś na marginesie blankietu „wywiadu społecznego”. Tonem przerażającej determinacji powiedziała: - Ja muszę mieć pięćset złotych na tę paczkę. - Milczał. Wymieniona kwota była o wiele wyższa niż wysokość największej zapomogi. - Ja muszę mieć... - powtórzyła lakonicznie. - Cóż ja na to poradzę? - zamarło na wargach Eugeniusza. Nagle stanowczość jej tonu załamała się. Zupełnie innym głosem powiedziała: - Zabiję się, jeżeli nie będę mogła mu jej wysłać! Tu w tym pokoju często słyszał ludzi, którzy mówili, że „chyba im przyjdzie się zabić”, ale to było tylko takie mówienie, typowa retoryka proszących „opiekę” o pomoc. Chyba nikt tak bardzo jak właśnie ci, „podopieczni”, nie był równie mocno przywiązany do życia. Ale słowa Heleny zabrzmiały nieoczekiwanie przekonywająco. Podniósł głowę, popatrzył w jej czarne oczy. Były nieśmiałe, ale szczere. Drgnął. - Co też pani mówi? - oburzył się. - Nie wolno się zabijać. Zresztą nic pani wtedy nie pomoże synowi... - Szukał argumentów, wreszcie zapytał: - Czy pani jest wierząca? Zapewniła go gorąco, że tak. Wymieniała jakichś księży, którzy ją znali i mogą to potwierdzić. Mówiąc gładziła kłopotliwie leżące na torebce rękawiczki. - Więc jeżeli pani wierzy, to - nastawał - pani wie, że nawet tak mówić nie wolno... Spuściła głowę, ale nie wyglądała na przekonaną. Wyczuwał w niej bunt. Nie wyraziła go jednak słowami. Przyjęła groszową zapomogę i opuściła pokój, dźwigając sznurkową torbę, małą torebkę i książkę. Po tej torbie powinien był ją poznać. Miała ją znowu w ręku. Nie było tylko książki i czarnych, wełnianych rękawiczek. Wydawała się niebywale chuda - luźny płaszcz zwisał jej miękko z ramion. Ten płaszcz, zmięty i nasiąkły stęchłą wilgocią piwnic, z wybielonymi rękawami, jak również zaszłe brudem ręce mówiły o dwu miesiącach walk w mieście. Ale na zapytanie o syna odpowiedziała wyjątkowo bolesnym uśmiechem: - Przecież Kostka puścili. Pan opiekun nic nie wie? Akurat na parę dni przed powstaniem. To był prawdziwy cud. Już przestałam wierzyć, że go kiedykolwiek jeszcze zobaczę... Zawiązując taśmę chlebaka, która się wciąż odpruwała, powiedział: - No, to pani szczęśliwa... Tyle matek straciło swoich synów... Podniosła na niego oczy, w których zobaczył błysk lęku. Zrobiła taki gest, jakby chciała wypowiedziane przez Eugeniusza słowa z powrotem wepchnąć mu w usta. Chwilę stała w milczeniu, potem nagle zawołała: - Dlaczego zrobiono to powstanie? Nie odpowiedział jej na to. Gładząc zdrową dłonią zdobyczną „parabelkę” myślał o kolegach, zagrzebanych pod domem na Kilińskiego, rozerwanych przez pękający czołg, spalonych w szpitalu na Długiej, zgniecionych ruinami budynku PKO, potopionych w kanałach. Dziś, gdy wysypał amunicję do kanału, a w pistolecie przeznaczonym na oddanie złamał iglicę, pamięć o zabitych stała się tylko wspomnieniem. Ale to wspomnienie miało swoją barwę, barwę tragiczną, a jednocześnie budzącą tęsknotę i jakby żal, że minęło, odeszło nie błysnąwszy dla niego wszystkimi oczekiwanymi kolorami piękna. Rzec by można, że wyczuła jego myśli. Nie powtórzyła drugi raz swego pytania. Poczęła za to mówić gorączkowo, z wciąż wzrastającą gwałtownością: - Ja wiem, panie opiekunie, tego nie mógł nikt przewidzieć... Ale co teraz będzie? No, niech pan powie. Znowu ci przyjdą, znowu będą mieli nad nami władzę. Och! niech pan patrzy! - krzyknęła głosem pełnym lęku i wskazała palcem kilku żołnierzy niemieckich, którzy nadeszli właśnie od strony placu Napoleona i zatrzymawszy się z dala od siedzących na schodach Filharmonii powstańców, rozmawiali ze sobą swym ohydnym szwargotem. Ściszyła głos. Powiedziała drżącym szeptem: - Kostek mówi, że niech się dzieje, co chce, ale on w ich łapy dobrowolnie nie pójdzie. Po tym, co przeżył w więzieniu... On mówi, że tego drugi raz znieść nie potrafi. A on wie, on jest taki inteligentny - ten ostatni wyraz wypowiedziała starannie i wolno, jak się wymawia obce, pełne tajemniczego znaczenia słowa. Podjęła znowu: - Tyleśmy się wycierpieli, tyle przeszliśmy... Dwa razy wyszliśmy z pożaru, raz byliśmy zagrzebani... A te „krowy”... a te bomby... O, Boże, Boże... Już myślałam, że kiedy Pan Bóg uratował Kostka z więzienia, a potem nie dał mu zginąć w tym piekle, to przecież uratuje go... I co z tego? Znowu w niemieckie łapy? Boże, Boże... Sama nie wiem, co mam robić. Co mam Kostkowi doradzić... Pokonując rozbierającą go gorączkę, powiedział: - Może przecież iść razem z wojskiem do niewoli. Zrobiła nieprzytomny gest obu rękoma. - Ma odejść ode mnie? Ależ oni tam wszystkich pomordują, zamęczą! Och, oni to potrafią. Żeby pan wiedział, jak strasznie męczyli Kostka... Od czoła przyszedł sygnał, że kolumna rusza. Ludzie ciężko wstawali ze schodów i ustawiali się w czwórki. Przed nimi wyruszył batalion „Wigry”. Niski oficer w krótkiej kurtce z futrzanym kołnierzem przykładając palce do narciarskiej czapki oddawał honory przechodzącym szeregom. Batalion Eugeniusza szedł na samym końcu. Za nim, w pewnym oddaleniu, posuwał się łańcuch żołnierzy niemieckich, rozglądających się ciekawie po ruinach spalonego miasta. Słychać było ich charkot: „Zerstort... zerstort...” Helena szła równolegle do kolumny. Przez pewien czas widział jej wysoką sylwetkę, wyrastającą ponad głowy tłoczącego się na chodnikach tłumu. Skręcili w Złotą. Przed bramą kina stała jeszcze warta - dwóch chłopców ze stenami. Na kołnierzach bluz mieli proporczyki pułku ułanów. Kolumna przecięła Marszałkowską. Eugeniusz ciągle widział pojawiającą się to tu, to tam postać matki Kostka. Ale już o niej nie myślał. Wszystkie jego uczucia pochłaniał ten ostatni marsz poprzez ulice zburzonej Warszawy. Szli coraz szybciej, a może mu się tylko wydawało, że przyspieszają kroku. Początkowo wlekli się opornie, przełamując swoją depresję wysiłkiem i gorzkimi dowcipami. Potem nagle pojęli, że muszą wyjść z miasta z dumną twarzą. Po szeregach przebiegł dreszcz. Wszyscy wyprostowali się, nogi poczęły twardziej uderzać o bruk. Wzdłuż chodników widzieli wiele płaczących twarzy. Miasto nie żegnało ich gniewem czy urazą, ale żalem. Domy Złotej uciekały do tyłu. Tu i tam piętrzyły się stosy gruzu. Na kilkadziesiąt metrów przed rogiem Żelaznej zbity na chodnikach tłum ludzi znikł. Weszli w pustkę wymarłych ulic. Szeregi załamywały się równo i sprawnie. Teraz mieli przed sobą krótki wąwóz Żelaznej. Wzdłuż chodników stały już posterunki niemieckie, w hełmach, z karabinami w rękach. Wehrmachtowcy i żandarmeria. Mijali ich z dumą, prawie z roześmianą twarzą. Rytm stąpań brzmiał przekonywająco. Bez słowa komendy oddziały znalazły między sobą właściwy odstęp. Była to najformalniejsza parada, parada, jakiej dawno nie widziano. Ślepia Niemców pod hełmami błyskały zdumieniem. Oni, zuchwali w poczuciu siły, pokorni i mali wobec silniejszych, nie byli w stanie zrozumieć tych chłopców maszerujących po bruku zniszczonej stolicy z taką prawie triumfalną pompą... i Helena towarzyszyła wychodzącym z miasta kolumnom aż do pierwszych posterunków niemieckich, potem wróciła. To wtedy pojawił się w jej głowie szalony projekt. Był tak bardzo fantastyczny, że początkowo ledwie miała odwagę wypowiedzieć go wobec samej siebie. Lecz uzbrojeni Niemcy, których znowu po dwóch miesiącach ujrzała przed sobą, napełniali ją zbyt wielkim przerażeniem. Idąc nie mogła o nich zapomnieć, po prostu gotowa była skryć się nie wiadomo gdzie, byleby tylko ich więcej nie widzieć. Zamieszkiwali w tym czasie piwniczny korytarz na Złotej. Zszedłszy w ciemną głąb, Helena zapaliła świeczkę i odnalazła stos pościeli, na której leżał Kostek. Od dnia zawieszenia broni chłopak prawie nie wstawał ze swego legowiska. Twarz miał zgasłą i szarą i tylko oczy płonęły ponurym blaskiem pod łukami gęstych brwi. Nie spał, patrzył przed siebie martwo w mrok korytarza. - Jadłeś co, synku? - spytała go. Pogardliwie wzruszył ramionami. Ale kiedy podała mu kromkę posmarowanego placka, począł ją chciwie gryźć. Przykucnęła przy nim. - Jak się czujesz* No, powiedz... Jestem taka niespokojna. Znowu wzruszył ramionami. Podniósł nogę i kantem podeszwy począł zdrapywać tynk z muru. - Wcale się nie czuję - mruknął widząc, że czeka na odpowiedź. - Wiesz - pochyliła się nad nim nisko - spotkałam Cisłowskiego. Ja... - poprawiła się - wyobraź sobie, jaki oni mają projekt... Przy wielkim leju na rogu Złotej i Zielonej spotkała rzeczywiście Cisłowskiego. Był on małym urzędnikiem na poczcie. Miał żonę, bladą, wciąż chorującą, i dziewięcioletnią córkę, Irenkę. Mieszkali w tym samym domu na Dobrej, co i Helena, ale zaraz na początku powstania uciekli na Wielką, do siostry Cisłowskiej. Cisłowski szedł wolno, wyrażając przygnębienie całą swoją postacią. Ręce zwisały mu bezwładnie wzdłuż ciała. Zobaczywszy Helenę uśmiechnął się do niej blado, prawie płaczliwie. Usta mu drżały, gdy powiedział: - I cóż, moja pani Zielińska? Teraz to już koniec... Kiwnęła smętnie głową. On ciągnął: - Może nie wymordują wszystkich... Napisali, że te, co mają mieszkania, mogą zostać. A ja wiem, czy ja mam mieszkanie? Na Dobrą nie puszczają... Ech, wezmą wszystkich, wezmą. Do obozów wywiozą albo na roboty. Zmarnuje się człowiek, choćby go i nie zabili... Zatrzęsła się. Każde jego słowo budziło w niej śmiertelny lęk o Kostka. Mimo to dopiero po dłuższej chwili zdecydowała się powiedzieć drżącym głosem: - A wie pan, panie Cisłowski, co? Ja panu coś powiem: a żeby tak nie wychodzić z Warszawy?... Chuderlawy mężczyzna drgnął i odruchowo obejrzał się na boki. Powiedział cicho, lękliwie: - Co też pani mówi?! Znajdą i zabiją. - A jak pan mówi, że i tak zabiją... Chwilę milczał zaskoczony jej słowami. - Pewnie - podrapał się w głowę - ale tu wszyscy... Znowu jakiś czas milczeli i tylko patrzyli sobie niespokojnie w oczy. Mężczyzna był przerażony, kobieta podniecona. Tłum, który zebrał się na chodnikach, by patrzeć na wychodzących żołnierzy, już się rozszedł. Od strony Żelaznej ukazał się nagle oddział Niemców. Szli środkiem ulicy z karabinami w rękach. Cisłowski zadrżał. Gwałtownie chwycił Helenę za ramię. - Już idą! Jezus Maryja! Moja pani... Już idą! - Widzisz pan... Mężczyzna był śmiertelnie blady. Zęby mu szczękały. Nie puszczał ramienia kobiety. Roziskrzonym wzrokiem patrzył na zbliżających się Niemców. Ale ci doszedłszy do jednej z przecznic skręcili w nią. Cisłowski odetchnął głęboko. Powiedział: - Chodź pani do nas. Trzeba pogadać... Stanowczo potrząsnęła głową. - Nie mam czasu, muszę iść do syna. Niech się pan sam namyśli. Tylko prędko, panie... Znowu zadygotał. - A nie boi się pani? Wzruszyła ramionami. - Pewno, że się boję. Pan myśli, że można się nie bać? - Bo jak znajdą... - zaczął ostrzegawczo. - To zabiją. No nie? Ale trzeba ryzykować. Jak się ma jednego syna, wie pan, to dla niego... - zrobiła kończący ruch ręką. Podniosła wzrok i popatrzyła w twarz Cisłowskiego. Mężczyzna stał niezdecydowany i pobladły z podniecenia. Myślał w tej chwili o swej córce, o swej żonie i o swym lękliwym życiu małego urzędnika; zawsze bardzo bał się wszystkiego. Był cichy, spokojny, z nikim się nie kłócił, sama myśl o tym, że kogoś na siebie rozgniewał, napełniała go lękiem. Wobec żony przybierał czasami pozę nieco władczą, ale że była to kobieta równie jak on cicha, a nawet jeszcze cichsza, więc na pozie się kończyło. - Mówi pani - mruknął - że trzeba zaryzykować? Bo to pewno... i dzieciak... - On także nie skończył. Ponuro patrzył na pokryty błotem chodnik. Na szarym niebie ukazało się blade, jesienne słońce. Wymotało się z kłębów chmur i spłynęło na udręczone miasto miękkim, pieszczotliwym dotknięciem. Żadna szyba nie odbiła słonecznego uśmiechu. Okna czerniły się martwą głębią, mury pokryte ospą szczerb miały powagę cierpienia. Gdzieś blisko buchnął pojedynczy wystrzał. Ludzie wciąż szli falą, obładowani workami, z walizkami w rękach, z jakąś zawziętą determinacją w oczach. - A ja tatusiowi mówię, że na Żelaznej nie ma Ukraińców... - mówiła do niskiego mężczyzny, zgarbionego pod wielkim plecakiem, równie niska, piegowata dziewczyna. Ciągnęła za sobą na lince wystraszonego szpica. Minęli stojących i poszli dalej w stronę Żelaznej. Za nimi o parę kroków szły dwie czarno ubrane staruszki. Jedna z nich miała krzywe nogi i idąc kołysała się jak kaczka. Lekko sapiąc niosła staromodną torbę, wyszywaną kolorową włóczką, i parasol z trzcinową rączką. Druga idąc potykała się raz po raz. W ręku trzymała złożoną chusteczkę, którą co chwila przyciskała do oczu. - Maniu, chodź prędzej - popędzała ją pierwsza. - Idę, idę... - odpowiadała tamta, pociągając płaczliwie nosem. - Boże, jakżeż się ona śpieszy... Minęły ich jeszcze dwie młode kobiety. Ich ładne, bardzo regularne twarze zwracały uwagę wyrazem głębokiego, nie dającego się ukryć bólu. W stroju kobiet i w ich wyglądzie widać było jakby celową niedbałość i chęć przeciwstawienia się wszelkiej kokieterii. Starsza - może dwudziestopięcioletnia - miała oczy ciemno podkrążone, zaś w spojrzeniu błysk zmęczenia, tak charakterystyczny dla kobiet w ciąży. Jej lekko rozchylone usta drżały ciągłą ochotą do płaczu. Oddychała ciężko. Odwracając się do złotowłosej towarzyszki, powiedziała gorzko: - Ach, słuchaj, czy to nie wszystko jedno? Cisłowski, wciąż stojąc niezdecydowanie na brzegu chodnika, bąknął pod nosem: - A wszyscy ludzie idą. Widzi pani? - To idź pan z nimi... Żachnęła się lekko. - Ja nie to... ja tylko tak mówię... - spod oka podejrzliwie popatrzył na kobietę. - A jakbym ja poszedł, toby pani została? Wzruszyła ramionami. - Zrobię tak, jak Kostek zechce. Bo. to przecież dla niego. Pan wie... Trochę lżej odetchnął. - Ano - to niech tak będzie. Pan Kostek inteligentny chłopiec. Niech zdecyduje. Ja się także zdam na niego. Kostek przestał odbijać butem tynk na ścianie, odłożył nie dojedzony chleb. Usiadł na posłaniu. Z zaciekawieniem słuchał słów matki, która opowiadała o projekcie tak, jakby to nie ona, ale właśnie Cisłowski był jego twórcą. Ułożyła sobie w głowie, że tak będzie lepiej. Skończywszy mówić popatrzyła z niepokojem w twarz syna. W piwnicy było dość ciemno, widziała jednak, że błyszczały mu oczy; ale nic z nich nie wyczytała. Bez słowa odwrócił się w bok i zaczął coś pogwizdywać przez zęby. Czekała cierpliwie, kiedy się wreszcie odezwie. Pełna niepokoju modliła się cicho. W końcu chłopak przestał gwizdać i znowu wyciągnął się na pościeli. Na jego ustach pojawił się wyraz obojętności, znudzenia, śmiertelnej apatii. - Ach - powiedział - właściwie to nie warto się męczyć. I tak zakatrupią, i tak... - Jak to? - wykrzyknęła. - Chcesz wyjść z miasta razem ze wszystkimi? - opanowała się jednak. - No powiedz, kochanie - prosiła - zrobię tak, jak ty chcesz. Nie odpowiedział. Leżał wyciągnięty, uderzając znowu kantem buta o ścianę. Martwo patrzył w górę. W końcu powiedział: - Mój jeden kolega także zostaje... Namawiał mnie. Ale ja nie wiem, czy to warto. Bo to trzeba szukać, robić zapasy... eee... - No, słuchaj - oburzyła się - przecież nie będziesz tak leżał cały czas. Wstań, chodź. Wyjdziemy na miasto. Zobaczymy. Może się coś znajdzie. Prosiła go długo, namawiała. Odpowiadał jej wciąż niezdecydowanym: czy to warto? W końcu niemal ze złością zwlókł się z pościeli, zapewniając ją jeszcze kilka razy, że na cholerę zda się to wszystko. Wreszcie z rękami w kieszeniach i wyrazem obojętności na twarzy wyszedł na zatłoczoną Złotą. Ruch na mieście był ogromny. Jedni zbierali się do wyjścia, biegali po mieszkaniach zakopując jakieś rzeczy, inni zaś odkopywali je: szabrowali w niebywałym podnieceniu. Po dzisiejszym wyjściu oddziałów wojskowych Warszawę ogarnęła atmosfera gorączki. Wprawdzie byli tacy, co zapewniali, że teraz już nic nie grozi, bo Niemcy pozwolą pozostałym w mieście zamieszkać w ocalałych domach, większość jednak podniecała się hiobową gadaniną, iż teraz dopiero najeźdźcy zaczną się mścić na pozostałej ludności. Zresztą nikt nie wiedział na pewno, co się stało z oddziałami, które opuściły miasto; nie brakło zapewnień, że padły one ofiarą zbiorowej masakry. Ulice wrzały tysiącem pytań i plotek. Helena z synem przebijali się mozolnie przez falę ludzką, nie bardzo wiedząc, dlaczego zdecydowali się iść na plac Grzybowski, gdzie przed wojną mieszkali. Z kolei powlekli się bezmyślnie Twardą, a wreszcie znaleźli się na Ceglanej. W pewnym momencie zobaczyli przechodzący Żelazną patrol żandarmerii niemieckiej. Widok ten wywarł na Kostku wstrząsające wrażenie. Chłopak zatrzymał się, oczy stanęły mu w słup. Przerażona pochwyciła go za rękę. Ale on nagłym ruchem wyrwał się jej i rzucił do ucieczki między ruiny „małego getta”. Pobiegła za nim, lecz od razu straciła go z oczu; po prostu zapadł między rumowisko. Poczęła go szukać, nawołując półgłosem. Nie odezwał się jednak. Zmęczona siadła na stosie cegieł. Biło jej serce, chciało się płakać, ale i na płacz nie miała siły. Minął może kwadrans, kiedy nagle zobaczyła syna skradającego się ostrożnie między rumowiskami. Rozglądał się szukając widocznie matki, a kiedy ją zobaczył, podbiegł do niej gwałtownie, wymachując rękoma. Był podniecony i pełen niecierpliwości. Powiedział: - Dobrze, że mama nie poszła. Coś mamie pokażę. Niech tylko mama idzie ze mną... Ciągnął ją prawie biegiem między zwalone domy. Jednocześnie mówił prędko i gwałtownie. Teraz to on był zdania, że powinni pozostać w Warszawie. Właśnie to, co przypadkowo znalazł, nadawało się świetnie na kryjówkę. Prawdziwa okazja! Wprowadził ją między jakieś mury. Była tu brama, a z niej w prawo zwalona sień z resztą wiszących schodów. Rumowisko zsuwało się w dół, świadcząc, że są pod nim schody, prowadzące prawdopodobnie do suteren. Nie bacząc na to, że matka mało nie połamie nóg na sterczących kawałkach cegieł, ciągnął ją w dół. Po chwili znaleźli się w korytarzu oświetlonym z boku przez wychodzące na ulicę piwniczne okienko. Dwa rude szczury, wyskoczywszy z piskiem prosto spod ich nóg - uciekły. Przerażona Helena chciała przycisnąć się do syna, ale on gniewnie odepchnął ją od siebie. Szli dalej korytarzem, który stawał się coraz bardziej ciemny. Po chwili Kostek zatrzymał się i zapalił zapałkę. Po lewej stronie mieli jedne, potem drugie i trzecie drzwi, zresztą otwarte, ukazujące czarną głąb wypalonych mieszkań. Gruz leżał tu kupami razem z resztą pół spalonych, pół połamanych mebli. Kostek wprowadził matkę do ostatniego z mieszkań i uniósłszy wysoko nad głową rękę z zapaloną zapałką, wskazał Helenie triumfującym gestem czarny otwór u dołu ściany. - Widzi mama? No i co? Nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi. Chłopak pochylił się i świecąc sobie trzymaną przed twarzą zapałką, na czworakach wczołgał się w otwór. Została sama w zupełnych ciemnościach. Po chwili ogarnął ją paniczny lęk, zwłaszcza że obok rozległy się ciche i prędkie szczurze stąpania. Ale choć trwoga ją dławiła, nie wydałaby z siebie żadnego okrzyku. W otworze błysnęło światło i posłyszała głos syna: niech mama idzie. Dygocąc, że szczur mógłby teraz rzucić się na nią, stanęła na czworakach. Paląca się w otworze zapałka oślepiała ją. Poczęła się czołgać. Po chwili znalazła się z drugiej strony muru. Tutaj mogła wstać. Byli w chłodnej, zupełnie ciemnej piwnicy, ponieważ małe okienko było zatkane gruzem. W głębi, w ścianie piwnicy, czernił się otwór, niewielki, ale nie tak znów niski, aby się przez niego trzeba było przedostawać na czworakach. Kostek zapalił nową zapałkę i poprowadził matkę do otworu. Prześliznęli się jedno za drugim. Po drugiej stronie syn powiedział: - No, niech mama teraz patrzy. Nie mówiłem?... Znowu podniósł zapałkę do góry, by szeroko oświecić miejsce, w którym się znajdowali. Piwnica była duża, wolna od gruzu, natomiast zastawiona sprzętami. W środku stół, parę krzeseł, pod ścianami kilka prycz. Niewątpliwie mieszkali tu ludzie, ale już od dawna musieli piwnicę opuścić, bo od sprzętów wiało chłodem i martwotą. Do stołu był jeszcze przylepiony kawałek świecy, obok leżał zzieleniały od wilgoci półbochen chleba, złamany nóż, dwa guziki, żółta szklana „pipka” do papierosów. Na jednej z prycz znaleźli zwilgotniałe koce i męską, bardzo podartą koszulę. Wreszcie w samym kącie piwnicy stała na ziemi ciężka, drewniana skrzynka, którą Kostek otworzył. Wewnątrz, zawinięty w płat brezentu, leżał wielki naoliwiony nagan, pudełko amunicji oraz dwa granaty. Jeszcze raz spojrzał triumfalnie na matkę. - Jakżeż się to mamie podoba? Była oszołomiona. Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Ten szalony pomysł, który w niej samej budził lęk - nagle - z jakąś nieoczekiwaną gwałtownością począł przybierać realne kształty. Odczuwała coś jakby zawrót głowy. Pozostania w Warszawie nie przedstawiała sobie konkretnie. W głowie jej nawet nie postało, że mogłaby od razu stanąć wobec równie pomyślnych okoliczności. - Czy nie świetnie? - Kostek zapalał się coraz bardziej. - To jest na pewno dawny żydowski bunkier. No, tu możemy siedzieć nawet - zastanowił się przez chwilę - parę tygodni... Nie sądzę, aby więcej jak dwa. Sowieci po tym czasie na pewno wejdą do Warszawy. Zapomniał o niedawnym zniechęceniu. Przysiadłszy na brzegu stołu, snuł swoje plany: - Trzeba liczyć, że będziemy musieli siedzieć tutaj przez dwa tygodnie. Żeby się nie omylić - powiedzmy trzy. Musimy więc na ten czas przygotować sobie wody, chleba i tłuszczu. Prycz jest sześć, więc zmieścimy się zupełnie wygodnie razem z Cisłowskimi. Trzeba tylko naznosić pościeli... Musi się mama tym zająć... Na nowo począł obchodzić wszystkie kąty bunkra, wystraszywszy przy sposobności dwa szczury. Oczy Kostka płonęły gorączkowo; nagle zakrztusił się i zaczął ciężko kaszleć. Prosto stamtąd poszli do Cisłowskich. Ci byli już zdecydowani - przynajmniej Cisłowski. Jego żona patrzyła na nich bezbarwnymi, smutnymi oczami i nie odzywała się słowem. Kostek perorował zawzięcie. Twierdził, że wszystko musi się udać, trzeba tylko, aby kobiety napiekły chleba, placków, natopiły tłuszczu, on zaś z Cisłowskim zajmie się wodą. Szybko obliczył, że dziennie będą potrzebowali wiadro wody. - Musimy więc zaszabrować dwadzieścia jeden wiader. To łatwo, trzeba się tylko przejść po mieszkaniach. Znosić będziemy od razu do tej piwnicy. Aha, ale co zrobić, żeby woda nie zatęchła? Z kąta powiedziała Cisłowska: - Trzeba ją zasolić... Kostek strzelił w palce. - Masz pani rację. Ot, jak się jest w kupie, to zawsze znajdzie się rada. Byczo. No, panie, goń pan po te wiadra, póki czas. Cisłowski był spłoszony. - Bo to... Czy ja wiem, skąd je brać? - Jak to skąd? A mieszkań to mało w Warszawie? Co? Szwabom pan będzie wiadra zostawiał? Ech, panie, tylko się pan rusz. Złota to pan może nie znajdzie - ale wiader nikt ze sobą nie bierze. Sam zaraz popędził na miasto. Do wieczora zniósł do piwnicy siedem wiader. Helena tymczasem dotarła do ich mieszkania na Dobrej i tam rozpoczęła pieczenie chleba. Po mokrych, dżdżystych dniach powracała chłodna, jesienna pogoda. Wojsko powstańcze odjeżdżało już z Ożarowa, tylko drobne jego oddziały kręciły się jeszcze w rejonie Śródmieście-Południe. Ludzie natomiast opuszczali tłumnie miasto. Niemców było coraz więcej. Choć wydane zostało oświadczenie, że ci, co mają mieszkanie, mogą zostać, nie bardzo wierzono w jego prawdziwość, zwłaszcza odkąd oddziały esesmanów i Ukraińców zaczęły nagle opróżniać całe dzielnice, palić domy, strzelać do ludzi, nie dość szybko zbierających się do drogi. Helena spieszyła się z robotą. Parę razy na dzień biegała na Ceglaną znosząc pościel i upieczone chleby. Mężczyźni w jeden dzień ustawili baterię wiader. Dla bezpieczeństwa zawalano cegłami otwór do piwnicy, zwłaszcza odkąd zaczęły chodzić słuchy, że i ci, i tamci mają zamiar także pozostać w Warszawie. Kostek przez dwa dni jak szalony pracował przy zaopatrywaniu bunkra. Potem nagle ostygł. Spotkał się z jakimś kolegą, który wyśmiał ich projekt. Twierdził, że Niemcy doskonale wiedzą o ludziach, którzy zamierzają ukryć się w mieście i są zdecydowani wszystkich wymordować. Parsknął ironicznie w nos Kostkowi: „Ech, bracie, chyba ich nie znasz. Już kiedy oni zechcą kogo wytropić, to mają na to tysiące sposobów. Ja zrobię inaczej - butnie włożył ręce w kieszenie. - Spotkałem tu jednego szwaba, z którym kiedyś zrobiliśmy fajny interes... Gadałem z nim. Weźmie mnie do roboty. Klawo - co? Pomyśl... Można będzie łazić po Warszawie i zbierać rzeczy. Chcesz, to o tobie także z nim pogadam”. Ale Kostek nie chciał. Nie wierzył Niemcom. Tam na Pawiaku widział różnych; i takich, co walili od razu w zęby, i takich, co udawali współczucie, obiecywali, ale tylko po to, by w ten sposób coś od więźnia wydobyć. Tyle razy się sparzył. Kiedy miał opuszczać więzienie, przywieziono go na Szucha. W kancelarii tłusty esesman, stukając palcem w stół i patrząc na niego nienawistnym wzrokiem spod naciśniętej na czoło czapki, powiedział: „Zum nachsten Mai... oder wirst du sprechen... oder wirst du sehen... Na, na - du, dummer Kerl - also du bist hier noch einmal zuruckgekommen... na, na... du wirst dann sehen...” I Kostek przeczuł coś - jakby chłodny wiew śmierci, która chwilowo odeszła, ale która postanowiła czekać. Tego stukania palcem nie mógł zapomnieć. Wiedział, że jak znowu wpadnie w niemieckie ręce, czeka go śmierć. Ale nie to było najbardziej przerażające, stokroć gorsza była sama nieograniczoność możliwości tego, co trzeba było znieść. Pamiętał, że ten chłopak - młody dziennikarz, tak bardzo przywiązany do życia, żony i dzieci - który powiesił się w sąsiedniej celi po powrocie z badania na Szucha - zrobił to tylko dlatego, że nie mógł znieść grozy obietnicy tamtych. Jemu także zapukano palcem w stół. Wystarczyło tej krótkiej rozmowy, aby w chłopcu zamarła wola czynu. Wróciwszy do domu (udało im się wrócić do siebie na Dobrą) rzucił się z niechęcią na kanapę. Był bardzo blady, prawie taki sam, jakim go zobaczyła po powrocie z Powiśla. Wyciągniętą nogą wskazał stojące na podłodze walizki: - Po diabła mama to wywlokła? I tak nic z tego nie będzie. Odwrócił się twarzą do poduszek, ale nie leżał spokojnie, tylko wił się gorączkowo, jakby dotknięty ciężką chorobą. Patrzyła na syna pełna niepokoju. Był zawsze dzieckiem nerwowym, skłonnym do histerii, ale w podobnym stanie nie widziała go nigdy. Gniotąc ciasto, przełykała niepokój razem ze śliną. Strasznie się bała o Kostka. Był przecież jej jedynym dzieckiem, jedynym sensem jej życia. Tak dobrze pamiętała swoją żałosną młodość w małym mieszkaniu na ulicy Krochmalnej: zimno, chłód, wyzwiska macochy. Już wówczas uporczywie powtarzała sobie, że swemu dziecku musi uczynić życie inne, lepsze... Lata mijały... Chodziła do szkoły, a potem pracowała w fabryce obrabiarek na tejże Krochmalnej. W ogóle Krochmalna była dla niej do tego czasu niemal całym światem. Wieczorami, jakby i bez tego nie miała zapełnionych wszystkich godzin dnia, chodziła jeszcze na posługi do dużego domu na Grzybowskiej, gdzie na najwyższym piętrze wzdłuż całego korytarza ciągnął się szereg kawalerskich pokojów. W jednym z nich mieszkał pewien student, który nigdy nie posiadał pieniędzy i często bywał głodny, ale za to miał dziwną fantazję, by rozmawiać z przychodzącą sprzątać dziewczyną. Gdyby tak jak inni, po prostu, zwyczajnie... Ale nie. Jakieś jej tam książki dawał do czytania, inne sam jej czytał. Czasem dzielił się z nią kawałkiem kiełbasy i bułką. Czasem ona przynosiła mu w dwóch blaszanych talerzach kilka niezupełnie jeszcze zimnych racuchów lub trochę klusek. Jak mieli pieniądze, szli do kina, a nawet zdarzyło się, że poszli kiedyś do teatru. Dziewczynie zaczęły się oczy otwierać szeroko, nawet chyba za szeroko, niż zasługuje na to ulica Krochmalna... Dość, że kiedy w końcu studenta wyrzucono z mieszkania za notoryczne niepłacenie komornego, Helena została sama z głodem innego świata w sercu i z dzieckiem pod sercem, W jej położeniu i jedno, i drugie było nadmiernym luksusem. Życie wlokło się ciężko i długo (jak się jest samą, to dzień zda się nie ma końca). Ojciec umarł, ale i tak jej zresztą niewiele pomagał, zbyt lubił bar Kurowskich na rogu Siennej i Żelaznej - a resztę forsy wzięła w garść mamusia-macocha. Po jogo śmierci nie było po co trzymać się Krochmalnej. Helena urodziła Kostka w klinice na Starynkiewicza. Tym razem mieszkanie znalazła na Grzybowskiej, potem wróciła do obrabiarek. I tak jakoś zaczęły płynąć lata, wolno - a przecież prędko. Osiągnęła wiele, bo ciężko pracując prowadziła syna przez powszechniaka. Zdobywała się na nieludzkie wysiłki. Wybuchła wojna, przyszło wrześniowe oblężenie. Trzęsła się o syna, bo wyszedł z miasta, gdy kazali młodym iść. Na szczęście wrócił zaraz w pierwszych dniach października. Był ubrany w jakieś stare łachy, a w oczach miał gorycz zawodu. Namawiała go, by się dalej uczył. Zaczął chodzić do zawodowej, ale przy tym czymś na boku handlował. Nigdy nie widziała, co sprzedaje: papierosy, sacharynę, bimber? Miewał pieniądze, nieraz dość dużo. Nie śmiała mu się sprzeciwiać, żyła lękiem, że rzuci i szkołę, i handel, a zacznie nosić gazetki i broń. Tego bała się panicznie. Inni - owszem - to było słuszne, że nosili, ale Kostek przecież nie mógł tego robić. Był jedynym jej synem. A poza tym taki inteligentny, taki inny niż jego koledzy... Kiedy go wzięli, w Helenę jakby trafił grom. U ludzi w hełmach, którzy nocą wdarli się do ich mieszkania, żebrała na kolanach o litość. Któryś ją kopnął w piersi. Gotowa była całować podkute buty, byle tylko puścili Kostka. Jednak zabrali go. Przez ten rok właściwie nie żyła: miotała się nieprzytomnie. Wreszcie wrócił, zaledwie coś na tydzień przed wybuchem powstania. Był zresztą mało przytomny, zalękniony, o byle co dygocący. Nigdy matce nie opowiedział wszystkiego, co przeszedł, ona zaś z jego urywanych słów domyślała się rzeczy okropnych. W czasie powstania byli razem. Uciekli z Dobrej, potem czekali kolejno w rozmaitych piwnicach. Naokoło szalały pożary, spadały bomby, łomotały „krowy”. Krzyczała ze strachu i zaciskała dłonie na szyi Kostka, gdy gdzieś blisko następowała eksplozja i czuć było głębokie kiwnięcie się domu. Kiedyś zawaliło ich. To było już na Złotej. Siedzieli w wąskim korytarzu piwnicznym, wsłuchani w warkot krążących w górze samolotów. Świeca przylepiona do muru paliła się niepewnie: płomień chybotał się i kładł. Stuknęło gdzieś blisko, dom zadrżał i jakby wahnął się na jakiejś nisko podłożonej osi. Świeca zgasła, oddechy stały się prędsze. Dwie kobiety z lewa szeptały przejmująco i głośno: „Na lwa srogiego bez obawy wsiędziesz i na ogromnym smoku jeździć będziesz...” Ktoś westchnął z jękiem: „O mój Jezu - miłosierdzia...” Ktoś krzyknął: „Zapalić światło!” Kostek zachrzęścił zapałkami i zapalił świecę. Posłyszeli gwałtowny tupot biegnących w dół po schodach ludzi. To ci, którzy stali w drzwiach piwnicy, uciekali dopiero wtedy, gdy samolot rozpoczynał pikowanie. Gwizd lecącego w dół aparatu zdawał się gonić biegnących. Rozległ się huk wybuchu. Świeca znowu zgasła, poczuli, że otaczająca ich ciemność napełnia się kłębiącą gęstą masą dymu czy pyłu. Ten pył pchał się w usta, w nos, w oczy, wszystko zdawało się drżeć. Ludzie krzyczeli przeraźliwie w ciemnościach. Chcieli biec, wpadali na siebie. Znowu Kostek sięgnął po zapałki i zapalił świecę. Ale w rudym, otaczającym ich tumanie nie widzieli prawie nic. Drżące głosy wołały: „Jesteśmy zasypani! Jesteśmy zasypani!” Ktoś uspokajał, ktoś płakał chlipiącym, dziecinnym skowytem, ktoś inny znowu modlił się z gwałtownością i uporem. Rzeczywiście byli zawaleni, ale na szczęście ich piwnica łączyła się z piwnicą sąsiedniego domu, którędy można było wyjść. Naturalnie, zaraz przenieśli się gdzie indziej. Uważali za konieczne uchodzić natychmiast z miejsca, gdzie nastąpiła katastrofa, jakby uważając to miejsce za zarażone. Nie przerywając wałkowania ciasta zapytała: - Więc co? Chcesz wyjść z Warszawy do Pruszkowa? Jeżeli tak uważasz... Przestał się wić. Uspokoił się od razu. Siadł na kanapie i podniósł wzrok na matkę. Chwilę milczał. Potem powiedział tonem nieoczekiwanie spokojnym: - Nie! Ja im w łapy nie pójdę. O - wiem, do czego są zdolni. Znam ich dobrze. Nawet mama nie wie, jacy potrafią być. Na chwilę urwał, by dodać po paru sekundach: - Ja chcę żyć... Podeszła do niego i wysuszonymi dłońmi, które pozostawiały białe mączne ślady, pogładziła syna po twarzy. - Będziesz żył, syneczku, będziesz. Już ja cię nie dam zmarnować. Choćby nie wiem co. Nie dam! Siadła koło niego na kanapie i z radością poczuła, jak syn opiera się o nią i ociera lekko ramieniem. - No, więc co? Zostaniemy? Tylko się o nic nie bój. Napiekę chleba i placków, przygotuję tłuszczu. Nie będziesz głodny. Zobaczysz. Sam mówisz, że to tylko kilka tygodni... - No tak - potwierdził już uspokojony. - Pan Bóg będzie się nami opiekował... Ironiczny uśmiech ukazał się na ustach Kostka. Odsunął się od matki. - Pan Bóg? Gdyby Pan Bóg był, toby nie pozwolił, by się to wszystko działo... Ech - machnął lekceważąco ręką. - Co ty mówisz, syneczku! - wybuchnęła przerażona. Wstał z kanapy, zapalił papierosa i począł z wolna spacerować tam i z powrotem po pokoju. Wodziła za nim niespokojnym spojrzeniem. Potem zatrzymał się, stanął przed matką. - Czy mama myśli, że Pan Bóg istnieje? Nie. Mówię mamie: albo może być Pan Bóg, albo oni, a skoro są oni, to Pana Boga nie ma. Na pewno nie ma. Położyła umączone ręce na kolanach i starała się zebrać myśli. Od dawna, od wielu lat nie rozmawiała z synem o Bogu. Sama Boga wzywała, zwłaszcza wtedy, gdy Kostek był na Pawiaku, a także w czasie piekielnych nalotów i bombardowania. Wołała do Niego ze wszystkich sił. Prawda, wołała, ale o Nim prawie nie myślała. W jej głowie panował chaos lub głucha pustka. Usprawiedliwiała się: to były takie nerwowe czasy... Ale właściwie to o Bogu nie myślała od dawna. Pracowała zawsze ciężko, całymi dniami. Owszem, chodziła co roku na rekolekcje, na nabożeństwa majowe, pracowała jakiś czas w Caritasie; w domu, w którym mieszkali na Dobrej, pomagała wystawić figurę Matki Boskiej i przed tą figurą kładła co parę dni świeże kwiaty. W parafii była uważana za dobrą katoliczkę. Proboszcz sądził, że jest wdową. Był to niski, krępy i krzykliwy o zdrowej, czerwonej cerze ksiądz. Zawsze bardzo czynny - ciągle coś robił, organizował, projektował. Lubił powtarzać: „Jak ja coś robię, to zawsze coś z tego wyjdzie! Inni? Już powiedzieli, że nic z tego nie będzie. Tylko ja się wziąłem... I co?” Miał talent wyżyłowywania z ludzi ostatniego potu. Majstrowie, którzy musieli czasami pracować w parafii, klęli go z całego serca. Zawsze im coś urwał z rachunku - miał bowiem ambicję robić tanio i nie dać się okpić. Z góry był zresztą przekonany, że każdy chce go naciągnąć. Czasami ogarniała go fala szczodrobliwości i wtedy najnieoczekiwaniej robił komuś coś dobrego. Częściej jeszcze obiecywał, ale tego na ogół nie miał zwyczaju dotrzymać. Jeśli coś komuś dał lub obiecał, to zaraz tego żałował. Helena rozmawiała z nim wiele razy, ale zawsze to się zdarzało przypadkowo i tak jakoś niezasadniczo. Kiedyś chciała się o coś poradzić proboszcza w związku z synem. Przerwał jej z miejsca. „Innym razem, moja pani, innym razem. Bardzo się spieszę. Dziś nie. Mam robotę. Pani rozumie: budujemy... Jak będzie skończone, pani zobaczy. Ho, ho. Nie było jeszcze takiego w Warszawie. Zobaczy pani. Niech pani do mnie kiedy na parafię przyjdzie. Tak wieczorem albo rano. Teraz mam masę roboty. Po prostu brak na wszystko czasu. A syna niech pani trzyma krótko. Krótko! Ja pani mówię: krótko!”. Drugi raz do niego w tej sprawie nie poszła. Dała sobie jakoś radę. Nie było zresztą czasu na rozważanie spraw wychowawczych. Cóż tu było mówić o tym, że chłopak ma skłonności do dziewcząt i do wódki, gdy każdego dnia trzęsła się o niego i umierała prawie z trwogi, bo wracał w ostatniej minucie przed samym nadejściem godziny policyjnej? Albo że nie chodzi do kościoła... Wobec trwogi o życie syna wszystkie myśli o jego wychowaniu schodziły na dalszy plan. Dźwignęła się ciężko, podeszła do stolnicy. Kostek nieraz ją niepokoił swoimi powiedzeniami, ale ona wierzyła święcie w jego inteligencję. W tę „niezrozumiałą inteligencję”, taką samą, jaką miał jego ojciec. Tamten także mówił dziwnie i śmiał się z rzeczy, z których, jak sądziła, śmiać się nie należy. Lekko poruszyła ramionami. Mówi, że Boga nie ma. Helena nigdy w istnienie Boga nie wątpiła. Gdzieś na horyzoncie jej myśli była zawsze niewidzialna, tajemnicza Istota, do której dobrze było wołać wtedy, gdy wszystko inne zawodziło. Czy jednak to wołanie rzeczywiście pomagało? Czy Bóg był naprawdę siłą zdolną przeciwstawić się złości ludzkiej? O tym, prawdę mówiąc, nie myślała. Wystarczało jej, że do Boga mogła się modlić. Bóg był - tego została nauczona - samą dobrocią, samym miłosierdziem. Strzegł ludzi, bronił ich przed nieszczęściem. Istniał niejako obok zła. Nie przyszło jej nigdy dotychczas do głowy, że zło mogłoby się aż tak nasilić, iż całkowicie przysłoniłoby Boga. Wałkując ciasto, patrzyła spod oka na syna spacerującego tam i z powrotem po pokoju. Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że Kostek przestał być już dzieckiem, ale ma teraz swoje własne życie, dla niej nie bardzo zrozumiałe. Zaskakiwał ją swoimi nieoczekiwanymi postawami - czasem trwożył... Dziś także. Powtarzała w myśli jego słowa: „Skoro są oni, to Pana Boga nie ma...”. Z tym się jakoś trudno było pogodzić. Choć tak mało o Nim myślała, Bóg zajmował zbyt wiele miejsca w jej życiu: gdyby Go zabrakło, powstałaby pustka tak wielka, że aby żyć, trzeba by ją czymś zapełnić. Czymś lub kimś... Położyła dłonie na stolnicy i wodząc wzrokiem za wciąż spacerującym po pokoju Kostkiem, powiedziała: - Ty jesteś taki inteligentny... A ja nie jestem wcale mądra. Nie będę się z tobą spierała. Ale czy Pan Bóg jest, czy Go nie ma, będę robiła wszystko, by ciebie ocalić, i na pewno cię ocalę. Zobaczysz, kochanie... Kostek zatrzymał się w swym spacerze. Wziął z kieszeni nowego papierosa, starannie wygniótł go w palcach, zapalił. Stojąc jakiś czas w miejscu, puszczał w górę kółka dymu. Zakrztusił się przy tym i począł kaszleć ciężko i sucho, aż mu łzy stanęły w oczach. Zaklął półgłosem: - Psiakrew!... Dziewiątego października rano Helena z Kostkiem i Cisłowscy zeszli się w swojej piwnicy. Mała Irenka była przerażona, gdy jej kazano zsunąć się w głąb czarnego dołu. Dygotała całym ciałem, nie płakała jednak, ponieważ rodzice zagrozili jej niesłychanymi karami, jeżeli ośmieli się krzyczeć lub płakać. Dziecko było blade jak matka, wątłe, szczupłe - nie wyglądało na swoje lata. Chodziło zawsze lekko zgarbione, z głową pochyloną, tylko chwilami podnosiło na ludzi swe duże niebieskofioletowe oczy, w których zastygł lęk dwu miesięcy bombardowań i nalotów, a jeszcze przedtem całych lat krwawego terroru. Na każdy nieoczekiwany dźwięk reagowała wstrząsem całego ciała. Oczy zaczynały jej wtedy błyszczeć, usta się otwierały - ale krzyk zamierał na nich od razu i tylko łapała nimi gwałtownie powietrze jak ryba wydobyta z wody. Przydreptała razem z matką, niosąc wyładowany koszyk, a pod pachą czerwonego misia z dużymi oczami z ciemnych guzików. Cisłowski zajęty ściąganiem rzeczy do piwnicy popchnął małą dość brutalnie w czarną głąb. Niepewnie zatrzymała się w piwnicznym korytarzu i powiedziała cicho dygocącym głosem: - Tato... tato... tam był szczur... - No, to co? Nie zje cię! Idź dalej! Wnętrze bunkra Helena jeszcze poprzednio nieco wysprzątała, robiło więc wrażenie zagospodarowanej izby. Mieli dwie karbidówki i dwie bańki z karbidem; lampa paliła się na stole jaskrawym, białym blaskiem. Poukładali pościel na pryczach dzieląc się kątami. Chleb i placki poowijali w papier, aby schły wolniej, i pozamykali do pudełek w obawie przed szczurami. Cisłowska przyniosła ze sobą duży obraz Serca Jezusowego, który powiesiła nad swoim łóżkiem. Do piwnicy nie dochodził żaden dźwięk z zewnątrz. Początkowo, gdy rozmawiali ze sobą, kręcili się, ustawiali rzeczy, słali łóżka - panującą ciszę głuszyły ich słowa. Ale gdy się wreszcie zmęczyli i usiedli, każdy na swojej pościeli, nagle uświadomili sobie, że otacza ich grobowa cisza. Poczuli niepokój. Cisłowski powiedział nienaturalnie podniesionym głosem: - Cholera! Ale tu jak w trumnie. W ciszy głos jego zdawał się huczeć i grzmieć. - Czego się pan drze? - burknął Kostek. - Co mam się drzeć? Mówię przecież. - Takie mówienie to Niemcy na ulicy słyszą. Cisłowski nic nie odpowiedział. Siedzieli w dalszym ciągu na pryczach, z czujnie podniesionymi głowami, wpatrzeni w biały płomień lampy. Najmniejszy szelest nie mącił ciszy. Każde ich poruszenie się na pościeli, każdy głośniejszy oddech - zdawał się rozbrzmiewać stokrotnym echem. Przyniesiony przez Helenę budzik tykał ciężko, rozpaczliwie wolno. Tak minął może kwadrans. W końcu Irenka powiedziała półgłosem: - Mama... mamusiu... a kiedy będziemy jadły? Ojciec rzucił się gniewnie: - Cicho bądź! Nie wolno hałasować! Słyszałaś? Milcząca zwykle Cisłowska wystąpiła w obronie córki. - Toż ona nie krzyczy. Dziecku ust nie zawiążesz. Zaraz, Iruśku, zaraz - zwróciła się do małej - przyniosłam ci różnych dobrych rzeczy. Daj no koszyk. - Już chcesz ją karmić? - sarknął Cisłowski. - Nie możesz chwili siedzieć spokojnie? - Daj pan spokój dziecku - odezwała się Helena. - Przyzwyczai się. Cisłowska dała Irce butelkę z kawą i kawałek białej bułki. Z wolna poczęli się z ciszą godzić, co nie znaczyło jednak, że o niej zapomnieli. Ciążyła na horyzoncie ich świadomości, niezapomniana, wiecznie denerwująca. Cisłowski sięgnął do kieszeni, wydobył dwie talie kart. Przez jakiś czas bawił się nimi, tasując je bezmyślnie. Potem zwrócił się do Kostka: - Chce Kostek, to zagramy, co? - A w co mamy zagrać? - W co Kostek chce. W pokera, w zechcyka, w stukułkę, w szmędefera. Może i mamusia zagra? Skończyło się na stukułce we troje. Grali zresztą niedługo, choć właściwie nic ich nie zmuszało do przerwania gry. Po niecałej godzinie wstali od stołu znudzeni. - Zjesz coś, Kostek? - Ano, niech mama da. Zjedli. Kostek przeciągał się, ziewał, wreszcie począł rozbierać się do spania. Była dopiero siódma. Mimo to pokładli się wszyscy. Cisłowski zakręcił karbidówkę. Helena starannie nakręciła budzik. Leżeli patrząc w niski sufit, ciemniejący w miarę jak przygasał blask lampy. Cisza wchłonęła w siebie oddechy i lekki chrzęst prycz; ogarnęła ich swoim żywiołem, jak woda ogarnia zatopiony okręt. W rzeczywistości potrzebowali ciszy i tęsknili za nią. Tylko że przez lata całe cisza była dla nich jedynie złudzeniem, pauzą i wyczekiwaniem. Nie mogli przyzwyczaić się do świadomości, że ta cisza trwa naprawdę, że nie wypłynie z niej dźwięk mający właściwości stawiania na nogi i zmuszania serca do szybszego biegu. Tyle razy w nocy siadali na łóżku wyrwani ze snu piskiem samochodowych hamulców; zalęknionym wzrokiem śledzili wędrówkę reflektorów po frontonie kamienicy naprzeciw. Kiedy indziej znów wyrastał z nocy skowyt syren, czasem wolniejszy, spokojniejszy, częściej ostry, groźny. Aaau! Aaau! Aaau! To wycie przynosiło początkowo uspokojenie - nalot. Więc gestapo nie jeździ. Prędko jednak rozwiewała się ta pociecha. Bliskie syreny cichły, poczynały natomiast buczeć inne, dalsze. Dźwięk wędrował po czarnym mieście, tłukł się wśród ulic, potem urywał się. Ale i wtedy cisza była pełna grozy czekania. Coś szło. Może rozbrzęczy się głęboki warkot samolotów, może znowu podniosą syreny swój skowyt, może auto wytoczy się z warkotem z mroku. Może... Może... Helena nie mogła zasnąć przez długie godziny. Mężczyźni zasnęli - poznała to po spokojnym oddechu syna i równie spokojnym, lecz nieco sapiącym oddechu Cisłowskiego. Cisłowska chyba także nie spała, ale ani słowem, ani ruchem nie dała tego po sobie poznać. Helena, leżąc bezsennie, po raz pierwszy od bardzo już dawna przetrawiała w pamięci ubiegłe lata. Tak szybko jej zbiegły. Miała ich zaledwie trzydzieści dziewięć. Przed dziewiętnastu laty urodziła Kostka. Kiedy chłopiec miał półtora roku, porzuciła obrabiarki i zaczęła pracować w pracowni sukien na Siennej jako początkująca szwaczka-wykańczarka. Lata płynęły - rok za rokiem - właściwie zupełnie do siebie podobne. Przez jakiś czas myślała, że odnajdzie owego studenta - ojca Kostka. Bardzo jej go brakowało. Nie wystarczało harować aż do siódmego potu, ślepiec nad igłą, zawsze w obawie, że się na czas nie zdąży, a potem gonić do domu z sercem aż pod gardłem z trwogi, że sąsiadka - żona kelnera z „Astorii”, której powierzała Kostka w czasie swej nieobecności w domu - nie dopilnuje dziecka. Wieczorem gotowała jedzenie, prała, szyła, sprzątała, bawiła się z synem, wyciągała go sennego z łóżka i opowiadała mu rozmaite historie, a on zasypiał na jej ramieniu z otwartą buzią. Miała dużo sił, więc choć pracowała ogromnie, jeszcze potrafiła wstać wczesnym rankiem i wychyliwszy się z okna patrzeć na budzącą się do życia ulicę. Szli robotnicy do fabryk, w cyklistówkach głęboko wciśniętych na oczy, z butelką kawy w bocznej kieszeni, szedł policjant ze służby w swej granatowej pelerynie, szedł robotnik kanałowy w butach aż po biodra i w brezentowej kurtce, szedł tramwajarz z termosem pod pachą. Znała dobrze życie swojej ulicy. Wiedziała, że w domu naprzeciw jest duży lokal publiczny, z którego wczesnym rankiem wyłazi zawsze kilku rozleniwionych mężczyzn, przeważnie małych urzędników, w spodniach z ostro zaprasowanymi kantami i starannie zaciągniętym węzłem krawatu. Przy bramie był sklep żydowski. Stary Żyd w chałacie i nigdy nie zdejmowanej czarnej czapeczce wynosił rano kosze, na których układał pęki cebuli. Czasem coś krzyczał gardłowo w czarną głębię sklepu. Poważny emeryt z rękami założonymi do tyłu, w towarzystwie nieodstępnego żółtego jamnika, wychodził z sąsiedniej bramy. Mijając sprzątających przed bramami stróżów wymieniał z każdym po kilka słów. „A wie pan, że ta od was, ta, no wie pan, ta spod piątego...” „Ach, panie, to cholera nie baba. Śmierci na nią nie ma...” Emeryt szedł dalej, śmiejąc się pod wąsem, a rudy jamnik podlewał starannie każde z wątłych drzewek ulicznych. „Pani Adamowo - mówił emeryt do stróżki spod trzynastego - powinna pani sobie męża znaleźć, pomógłby w robocie...” „Gdzie ja ta, panie, do męża? Chłopy głupie, żreć, toby każdy żarł, ale robić, panie, to żaden nie chce”. Emeryt szedł dalej, mijał sklepik z jarzynami. Nagle zatrzymywał się, jakby sobie coś przypominał, robił ruch ręką: wszystko jedno - było nie było. Wracał. Brał w rękę pęk cebuli. „A ile, panie, ta cebula?”, Kupiec już wyskakiwał ze sklepu. „Nu, tyle, co zawsze. Dla pana przecież...” „A rzodkiewkę pan ma?” „Co nie mam mieć? Dla pana, zawsze...” Emeryt otwierał dużą portmonetkę, szukał pieniędzy. Jeszcze pytał: „Kartofle będzie pan miał?” „Wsistko będzie”. „No dobrze - to do widzenia”. „Do widzenia z panem”. Potem Helena już na ulicę nie patrzyła, bo trzeba było się zbierać i iść do sklepu. Kostek przeważnie jeszcze spał i nie było nawet z kim pogadać. Helena była smutna. Na pociechę powiedziała sobie: może go spotkam... Ale gdzie go miała spotkać? W sklepie? Czasami w niedzielę, gdy miała z kim zostawić dziecko, szła do kina. Wracała smutna. Goździkowa, żona kelnera z „Astorii”, powiadała wówczas: „Chłopa byś sobie pani znalazła. Kobieta z pani fest...” Helena uśmiechała się. Kiedyś Goździkowa zawołała ją do siebie: „Chodź, pani, pokażę pani jednego. W sam raz dla pani. Gdowiec, dzieci nie ma”. Był to kolega jej męża z „Astorii”. Starszy już człowiek, siwy, o miłym nawet uśmiechu. Ale Helenie nie wydał się dość „inteligentny”. Mówił wciąż, że lubi po powrocie z „interesu” leżeć w łóżku. „Bo to, jak się człowiek ugania...” Pewno. Ale jej to nie odpowiadało. Znów minęło parę lat. Kostek był już dużym szkrabem, ale kaszlał, trzeba go było na kolonie oddać. Pojechał do Świdra. Została na dwa miesiące sama. Powodziło się jej wtedy dużo lepiej, dorobiła się maszyny i szyła sama. Zapisała się do czytelni i brała sobie książki, chodziła do kina. Miała kilka przyjaciółek, ale do kina szła zawsze sama. Spłakiwała się na wszystkich „Siódmych niebach” dokumentnie. Latem dawano przeważnie po dwa filmy, można więc było po cztery godziny siedzieć i patrzeć. Nieraz ją mężczyźni zaczepiali: „Chodź, panienka, na lody”, albo: „Może byśmy się przeszli, co?” Nie można powiedzieć - miała ochotę. Ale kiedy zaczynała uśmiechającym się do niej chłopcom przypatrywać, ochota ją odchodziła. Żaden z nich nie był taki, jaki by się jej podobał. Kiedyś - to było znowu pewnego lata, gdy Kostek pojechał na kolonie, a ona była sama w kinie - usiadło przy niej dwóch mężczyzn. Było już ciemno, ale Helena i w ciemnościach wyczuła uprasowane, porządne ubranie. Potem usłyszała, jak jeden z nich mówił do drugiego: „Cóżeś taki smętny, jakby cię ta poprawka Jarry martwiła? Podkujesz się i zrobisz. Gorzej by było, jakbyś miał z prawa polskiego”. Nie słyszała, co odpowiedział tamten. Szedł właśnie tygodnik Metro Goldwyn Mayer: „oczy i uszy świata... przynosi najaktualniejsze wydarzenia...” Reklamowy lew zaryczał na ekranie. Ten pierwszy znowu powiedział: „Ech, daj spokój! Ja to lubię latem słońce, plażę, wodę, dobry motor. A najważniejsze, żeby mnie jaka dziewczyna kochała... Voila...” To tak właśnie mówił ojciec Kostka: „Voila. Najważniejsze, żebyś mnie kochała”. Poczuła się znowu w swym świecie szalonych pomysłów. Kiedy gdzieś w połowie seansu położył jej rękę na kolanie, nie zaprotestowała. Czuła, jak się ta ręka porusza - zuchwale, a jednocześnie niepewnie - jakby przełamując wrodzony przymus. Nie ruszała się. Film skończył się wśród gwałtownych akordów muzyki. Zapaliły się światła, spojrzeli na siebie. Chłopak był młody, ładny, miał kolorową studencką czapkę. Pozwolił swemu koledze odejść w tłum wychodzących z kina ludzi. Sam podszedł do Heleny. „No, co - może się przejdziemy?...” Skinęła głową bez słowa. Wydał się spłoszony własną śmiałością. Ten mały obskurny hotelik na Marszałkowskiej wyraźnie go niepokoił. Starannie przekręcił klucz w zamku. Potem - gdzieś w nocy - sięgnął do ubrania, wydobył portmonetkę. Zastanawiał się. Kiedy odsunęła bez słowa jego rękę z pieniędzmi, powiedział zaniepokojony: „No, może ci mało, powiedz... ja chętnie...” Patrząc na szarzejące za oknami niebo, wsłuchując się w rozgwar budzącego się miasta, powiedziała cicho: „Ach, nie... ja w ogóle nie chcę”. Czekał naprzeciwko niej ze srebrną monetą w ręku, niezdecydowany, nie wiedząc, co ma uczynić. Miał czystą rękę, woniejącą dobrym mydłem bieliznę i zdrową skórę, zbrązowiałą od słońca. „Przecież...” - zaczął. Niechętnie odwróciła od niego twarz. „Zostaw to... nie chcę...” Po dłuższej chwili ciszy: „Czy się jeszcze kiedy spotkamy?” Widzieli się jeszcze jeden raz. Zabrał ją na plażę. Wokoło nich był tłum kąpiących się, woda połyskiwała w promieniach słońca. Leżeli obok siebie. Wstydziła się swego kostiumu. Był tani (kupiła go w halach na placu Kazimierza), nie wełniany, z fioletowymi, brzydkimi wstawkami. Przy tym nie była opalona i wiedziała, że ma nieładnie zniekształcone stopy i ślad żylaków na łydkach. Rozstali się na wybrzeżu. Przed nią zręcznym łukiem rozpinał się most Poniatowskiego. Wieże płonęły w słońcu jak pochodnie. Rzeka pełna była żaglówek, kajaków, motorówek. „Słuchaj - rzekł - może wieczorem... pójdziemy?” Nie odpowiedziała nic, tłumiąc płacz, który łaskotał jej gardło. Bez słowa prędko odeszła. Patrzył za nią długo, nie wiedząc, co ma o tym wszystkim myśleć. Wróciła do domu. W parę dni potem poszła z takim, który jej powiedział wprost, zwyczajnie: „Chodź, panienka, pójdziemy na Pingwina...” Wieczorem przyszedł za nią do jej pokoju. Rano ledwo go dobudziła. „Co? - zamruczał - już siódma? Cholera... Słuchaj - jak ci na imię? Zupełnie sobie obszarpałem portki. Trzeba zaszyć...” Zaszyła. Ubrał się, zjadł śniadanie. „E, Helka - już wiedział, jak się nazywa - zrób co fajnego na wieczór”. Przychodził odtąd stale. Był giserem. Nie miał żony, tylko matkę i młodszego brata, któremu pomagał. Pracował dobrze. Mógł zarobić na utrzymanie. Może i byłby już na stałe u niej został, gdyby nie pewna rozmowa. Zobaczył kiedyś fotografię Kostka. „Cóż to za bękart?” - zapytał. Nasrożyła się. „Żaden bękart. To mój syn...” „Ach, to ty masz syna? Oddałaś go na garnuszek”. „Nie. Jest na koloniach. Za tydzień wróci”. „Wróci? Gdzie? Tu? Ale, nie lubię szczeniaków. Idź, niech go gdzie wezmą do opieki”. „Kostek do żadnej opieki nie pójdzie; tu wróci”. „Zwariowałaś? Mówię ci, że nie lubię szczeniaków...” Po tej rozmowie rozstali się. Groził, że wróci, że Kostka wygoni. Ale nie wrócił. Więcej już nigdy żaden mężczyzna nie pojawił się w życiu Heleny. Zdławiła w sobie wszystkie tęsknoty. Żyła tylko dla syna, toteż lęk o jego życie stał się dla niej lękiem o wszystko. O życie syna gotowa była walczyć z każdym i każdą bronią. Teraz wsłuchując się w spokojny oddech Kostka uświadamiała sobie nie bez gniewu, że kiedyś może przyjdzie jakaś dziewczyna i zechce go jej zabrać. Już były takie, co się koło niego kręciły. Z góry myślała o każdej z niechęcią, prawie z nienawiścią. - Właściwie - rozumowała - dla Kostka nikt nie potrafi być równie oddany jak matka. Inna kobieta gotowa go jeszcze zmarnować... Po paru godzinach rozmyślań usnęła. Obudziła się jednak niedługo ze świadomością straszliwego, zamraczającego bólu głowy... Karbidówka jeszcze się tliła. Błękitnawy jej blask napełniał piwnicę rozproszonym światłem, zda się drgającym i nierealnym, niby prószący blask księżyca w porze pełni. Wychyliwszy się ze swej pryczy spojrzała na budzik: była zaledwie pierwsza. Znowu leżała bezsennie, czując, jak krew boleśnie pulsuje jej w skroniach. Położyła rękę na piersi i odczuła skargę serca. Biło to wolniej, to szybciej, a zawsze ciężko niby uderzenie młota w kowadło. Chwilami zdawało się także kobiecie, że brak jej tchu. Poczęła się modlić, modlitwa jednak rozpływała się w myślach, gubiła się i gasła. Nagle posłyszała, jak oddech syna stał się chrapliwy, z ust chłopca wyrwało się kilka okrzyków: „Nie powiem, nie powiem. Ja wam mówię...” Siadła na posłaniu, gotowa spieszyć Kostkowi na pomoc. Teraz coś niby szloch wyrwał się z jego piersi, potem jednak oddech stał się znowu spokojniejszy, w końcu stał się zwykłym, regularnym oddechem śpiącego. Wtedy i Helena wyciągnęła się na pryczy. Tętna biły jej mocno w skroniach, głowa pękała od bólu. Mijał dzień za dniem. Prawie nie podnosili się z pościeli. W piwnicy było zimno - wilgotny chłód wiał od murów. Było tu także niemożliwie duszno, czuli się jakby zaczadzeni. Na piąty coś dzień - jeszcze ciągle żyli normalnym rytmem dni i nocy - Helena wyszedłszy do sąsiedniej piwnicy, służącej im za ustęp, poczuła tak mocną pokusę odetchnięcia za wszelką cenę świeższym powietrzem, że odsunęła cegły, którymi zawalili niski otwór prowadzący ku wyjściu, i przeczołgała się na drugą stronę. Znalazła się znowu w na wpół zawalonej suterenie. Powietrze było tu nieco lepsze, ale za to pachniało stęchlizną, gnijącymi szmatami, okopconym murem. Straszliwy, rozsadzający ból głowy popychał ją dalej i dalej ku świeższemu powietrzu, które, wierzyła, musi ją uzdrowić. Kierowana wewnętrznym przymusem wyszła na korytarz. Daleko przed sobą ujrzała szare światło dnia, które ją początkowo przestraszyło i kazało mocniej bić sercu. Lecz równocześnie ciągnęło ku sobie z mocą nieprzezwyciężoną. Jak urzeczona szła naprzód ostrożnie, aby niebacznym potrąceniem gruzów nie narobić hałasu, który mógłby być posłyszany na ulicy. Tutaj w korytarzu powietrze było już inne: świeże i ostre. Szła ciągle dalej. Nagle zadrżała. Tuż obok na murze widniał słaby - ledwo dostrzegalny - błękitnoszary blask. Poczuła, jak jej serce zaczyna bić gwałtownie. Zatrzymała się, przycisnęła rękę do piersi. Blask zdawał się leżeć niby duża plama na murze, ale gdy na tę plamę położyła dłoń, ujrzała ją wynurzoną z mroku, spracowaną, o grubych wiązaniach stawów i szerokich, kanciasto uciętych palcach. Z boku w korytarzu były drzwi, prowadzące do innej sutereny niż ta, przez którą przechodzili. Poprzednio ich nie zauważyli. To ją zaniepokoiło. Ciężkie drzwi były uchylone, tworząc szeroką szparę, przez którą można się było wcisnąć. Włożyła tam głową i przekonała się, że po przeciwnej stronie jest piwnica z otworem prowadzącym na zewnątrz. Fala światła i powietrza uderzyła ją prosto w twarz - aż się cofnęła. Po chwili znowu wysunęła głowę. Poczuła się jak pijana. Kręciło się jej w głowie, krew uderzyła nagle na policzki. Mimo to przecisnęła się do piwnicy. Była trochę zdziwiona, że tej piwnicy nie odkryli podczas kilkakrotnych wypraw do ich bunkra. Piwnica miała małe okienko w górze, ale gruby mur u stóp okienka był rozkruszony - niewątpliwie celowo - w ten sposób, że można było po jego pochyłości wejść łatwo w górę. Zrobiła to, wciąż łykając pełną piersią powietrze. Po chwili miała otwór tuż przed sobą. Przez okienko zobaczyła opustoszałe podwórze otoczone resztkami spalonych domów. Było tu zupełnie cicho. Ośmielona wysunęła się na zewnątrz. Przede wszystkim poszukała wzrokiem bramy i gdy zobaczyła, że zawaliły ją ruiny spalonego domu, odetchnęła. Wyglądało na to, że podwórze jest odcięte od ulicy. Mimo to obeszła je bardzo ostrożnie. W powietrzu wisiała głucha cisza, rzekłbyś, otaczające ją miasto całkowicie wymarło. Znała dobrze dźwięk miasta, w którym się urodziła i całe życie mieszkała: bliski, pełen głosów i warkotów - i ten drugi, dający się usłyszeć dopiero wtedy, gdy bliskie hałasy ucichną - głuche dudnienie ogromnego skupiska ludzi. Ale teraz nie słyszała nic. Drgnęła, gdy wreszcie w ciszy pojawił się niby brzęk bąka warkot jadącego gdzieś auta. - Może już Ruskie przyszli?... - przebiegło jej przez głowę. I nagle postanowiła się o tym przekonać. Zeszła z powrotem do piwnicy, potem wysunęła się na korytarz. Szła nim w stronę wyjścia, aż wreszcie znalazła się przy zasypanych schodach, przez które wychodziło się na ulicę. Właśnie chciała się na nie wspiąć, gdy nagle zamarła w bezruchu. Straszliwy lęk odebrał jej po prostu władzę w nogach. Posłyszała głos wymawiający słowa w straszliwym języku: - Hast du kein Gold gefunden? Miała uczucie, że krew ucieka jej z głowy do nóg. Nie była zdolna do najmniejszego ruchu. Przerażające myśli przebiegły jej przez głowę. Zbielałe usta powtarzały bezgłośnie: „O Matko Boska... przyszli i mnie musieli zobaczyć... Kostek... Jezus, Maryja... Kostek...” Tamtemu głosowi odpowiadał drugi: - Na, na... natürlich kein Gold. Nur viele Ratten, viele fette Ratten... - Ha, ha, ha - zaśmiał się pierwszy. -: Sie fressen das judische Aas... Na palcach, ostrożnie, cofnęła się, a prześlizgując się koło okienka, wychodzącego na ulicę, z przerażeniem zobaczyła w nim nogi jednego z rozmawiających. Były to nogi ubrane w szare spodnie wojskowe, podpięte parcianym spinaczem. Podkute podeszwy chrzęściły na chodniku pokrytym odłamkami szkła i muru. - Du, Otto - znowu mówił ten drugi - kein Spass... Die fette Ratte ist nicht schlecht. Das ist vielleicht diese berumte Vdrei-Waffe... - Ha, ha - ryczał znowu pierwszy - und Volkssturm V-vier. Nie rozumiała, co mówili. Ale ten język napełniał ją śmiertelną trwogą. Była przekonana, że przyszli tu ich szukać. Ich śmiechy brzmiały jak pogróżki. Pragnęła biec jak najszybciej do bunkra i ostrzec syna, a jednocześnie bała się ruszyć z miejsca, aby hałasem kroków nie zwrócić na siebie uwagi Niemców. Stała w bezruchu, zdrętwiała, wystraszona. Niemcy tymczasem rozmawiali jeszcze jakiś czas, stojąc obok okienka, a potem z wolna ruszyli dalej. Stąpali miarowo, ciągle ze sobą rozmawiając. Wtedy rzuciła się w głąb korytarza, biegiem dopadła przechodniej sutereny, wreszcie wczołgała się do bunkra. Ale kiedy znalazła się znowu w ciężkiej i dusznej atmosferze piwnicy, w kręgu białego karbidowego światła, poczuła niechęć do opowiadania o swojej przygodzie. Wiedziała, że Kostek będzie miał jej za złe, że podchodziła do wyjścia - i niewątpliwie powie coś ostro, jak zwykł był to robić, kiedy postępowała wbrew jego woli. Potem zacznie się bać, a było to tak straszne, że wolałaby kryć się z największym swoim niepokojem, niż znowu zobaczyć w oczach syna strach przed Niemcami. Wreszcie, cóż im to opowiadanie da poza niepokojem? Zmienianie ukrycia w tej chwili byłoby absurdem, zwłaszcza że Niemcy odeszli. Może ich wcale nie szukali? Dziś innego równie wygodnego bunkra nie znajdą. Postanowiła więc nic nie mówić, głęboko ukryła w sobie swój niepokój. Broniła się natomiast zawzięcie przed uporczywą pokusą podejścia drugi raz do wyjścia. W milczeniu znosiła straszliwy ból głowy. Ale kiedy na drugi dzień mała Irenka rozpłakała się głośno, uderzywszy się w głowę, Helena powiedziała ostro: - Uciszcie ją, pani Cisłowska, bo będzie nieszczęście. Niemcy chodzą po ulicach, a jak usłyszą krzyki, to się tu do nas wezmą. - Gdzieby tam, moja pani, usłyszeli - broniła małą matka. - A cóż pani myśli, że nie usłyszą. To wyjdź pani choć na chwilę na korytarz i posłuchaj, jaka cisza. Każdy głos słychać. Jeszcze jak... - Kiedy każdy głos słychać - wtrącił się Cisłowski - to czemu się pani tak wydziera? Teraz poderwał się z łóżka Kostek. - Panie ładny, zamknij się pan. No? Słyszałeś pan? - A cóż to mi - niewola? Ja mówię, żeby nie krzyczeć. - Krzyczy pański bachor. - A Kostka mamusia to nie wrzeszczy? - Pan nie ma nic do gadania o mojej mamusi. - Kostkowi też nic do mego bachora. Też... widziałaś szczeniaka, jak się stawia. - Ludwiś, Ludwiś... - mitygowała męża Cisłowska. - Cicho bądź. Razem mieszkalim tak długo i nigdy kłótni nie było, Ludwiś... Już Irenka będzie cicho. Cisłowski dał się uspokoić, jako że był z natury raczej cichy i nieśmiały, ale nie minęła godzina, gdy usłyszawszy ciężki kaszel Kostka, powiedział głośnym szeptem: - A to Kostek powinien sobie usta zamknąć i hałasu kaszlaniem nie robić. - To jak pan chce, żebym kaszlał? - Ja to wiem? Najlepiej niech Kostek nie kaszle wcale. Nie mam ochoty, żeby przez Kostka kaszlanie Niemcy mnie tu znaleźli. Odtąd kłótnie zaczęły wybuchać stale. Kłócili się zresztą wszyscy. Początkowo zwracali sobie uwagę przy każdym głośniejszym odezwaniu się, potem pojawiły się i inne sporne sprawy. Czas biegł i zbliżał się do terminu trzech tygodni, który sobie wyznaczyli, lecz nic nie świadczyło o tym, aby sytuacja w najbliższym czasie miała ulec zmianie. Na ten temat nie mówili ze sobą. Wydawać by się mogło, że lękali się go poruszyć, by mówieniem nie wydobywać go z niebytu. Jednak myśleli o tym wszyscy, a wyraziło się to w większej niż dawniej trosce o jedzenie. Czujnie patrzyli, czy chleb i placki nie pleśnieją lub nie są zżerane przez szczury. Dotychczas jedli wspólnie, ale gdy dwa razy Cisłowski nie zamknął pudełka z pieczywem, wynikła z tego powodu taka awantura, że Helena zaproponowała, aby podzielili między siebie zapasy. Nagle zrodziło się w nich uczucie nieufności. Gdy Cisłowscy siadali do jedzenia, Helena i Kostek, choć sami nie byli głodni, patrzyli w ich stronę z nie ukrywaną niechęcią. Syn powiedział kiedyś do matki: „Na pewno ukryli część żarcia. Niech mama patrzy, jak się najadają”. Nie odrzekła mu nic, ale i ona nie umiała przezwyciężyć w sobie narastającej odrazy do tamtych. Po paru dniach była tak bardzo zmęczona niepokojem, kłótniami i bólem głowy, że wbrew danym sobie przyrzeczeniom udała się do otworu wychodzącego na podwórze. Ze dwadzieścia minut siedziała przykucnięta przy okienku, wdychając chciwie wilgotne, przesycone wonią spalenizny powietrze. Na dworze siąpił beznadziejny deszcz, październikowy chłód spowijał zmiażdżone miasto. Tym razem usłyszała wśród szmeru deszczu i stukania skapujących z muru kropli daleką strzelaninę armatnią. Nie był to gwałtowny huraganowy ogień, jaki wybuchał kilkakrotnie w czasie powstania, tylko spokojna i „rozważna” wymiana strzałów. Poza tym z miasta dochodził warkot samochodów, które jechały kolumnami prawdopodobnie Chłodną i Wolską. Odtąd przychodziła do otworu codziennie, czasami nawet dwukrotnie. Atmosfera kłótni i niechęci drażniła ją, potrzebowała nie tylko powietrza, ale i ciszy. Zaczęli już trzeci tydzień siedzenia w piwnicy i byli u krańca cierpliwości. Zapasy żywności, które przygotowali na dwa tygodnie, były prawie całkiem wyczerpane - chleb spleśniał lub pożarły go szczury. A tymczasem Niemcy ani myśleli o opuszczeniu Warszawy. Ciągle słyszała warkot jeżdżących samochodów, a także - często - głośne eksplozje w różnych częściach miasta. Kiedy nad tym rozmyślała, chwytał ją ślepy, okrutny lęk. Po tysiąc razy przeklinała swój pomysł niewychodzenia. Przecież to było szaleństwo zostawać w mieście. Na co liczyła? Na ocalenie Kostka? Ależ Kostek zginie okrutnie, wywleczony spod ruin przez Niemców. Taka była z siebie dumna, myśląc o tym, ile okazała przytomności umysłu i odwagi, pozostając w Warszawie. Tymczasem - widziała teraz wyraźnie - to nie była żadna odwaga. Uczyniła to przecież ze strachu, ze śmiertelnego, ogłupiającego strachu. Ale przemogła się i zapragnęła rozpacz zwalczyć. Czuła doskonale, że jeżeli ulegnie słabości, to już ani siebie, ani - co ważniejsze - syna ocalić nie potrafi. A przecież wiedziała, że nie pogodziłaby się nigdy i w żaden sposób ze śmiercią Kostka. Nie dlatego przecież walczyła przez tyle lat, nie dlatego poświęcała dla niego wszystko, cokolwiek sama mogła mieć z życia, żeby teraz pozwolić mu zginąć. Będzie walczyła dalej. Musi go ocalić. Choćby nawet Bóg chciał jego śmierci, to ona syna ocali... Zupełnie nieoczekiwanie zrodziła się w jej głowie ta myśl. To ta straszliwa atmosfera, którą zresztą znała z lat dawnych, lecz która nigdy dotychczas nie wydawała się jej równie dusząca, sprawiła, że zbladła w jej sercu wiara w miłosierdzie, powstawało natomiast przekonanie, że wszystko walczy przeciwko niej i przeciwko jej synowi. Nawet Bóg... Myślała o nim dotychczas jako o tym, który ratuje od nieszczęść, wspomaga w cierpieniach. Teraz, ze środka zamienionego w ruinę miasta, Bóg począł się jej wydawać niedosięgły, daleki, obcy, a przez tę swoją dalekość i obcość - nieomal wrogi... Tego zresztą nie śmiała jeszcze powiedzieć, nawet wobec samej siebie. Raczej uważała, że Bóg jej nic nie może pomóc, że trzeba postępować tak, jakby Go nie było. Ale gdy dzisiaj kapryśnie bujająca myśl podsunęła jej nagle przypuszczenie, że Bóg sam mógłby chcieć śmierci Kostka, zbudził się w niej bunt i gniew, i powiedziała twardo, że choćby Bóg chciał go zgubić, ona na to nie pozwoli. Nie da syna. Szeroko otwartymi ustami wchłaniała wilgotną, październikową mgłę, przekonana, że jest to lekarstwo, które musi jej dać siłę do walki. Siedząc wciąż przykucnięta koło otworu, zmuszała się do trzeźwego myślenia. A więc - rozumowała - przypuśćmy, że Niemcy nie wyjdą jeszcze przez trzy tygodnie... Przez ten czas trzeba będzie siedzieć w bunkrze, ale to mało siedzieć: trzeba mieć wodę, jedzenie i opał. Trzeba żyć... W pewnej chwili powstała w jej głowie szalona myśl, by wydrzeć Cisłowskim zapasy. Ale prędko tę myśl odrzuciła. Przecież gdyby się nawet na to zdecydowali, to i tak te resztki placka i chleba, które tamci mają, nie na wiele by im wystarczyły. Trzy tygodnie... mruczała - duży kawał czasu. Idzie zimno... Nie ma wody... Nie ma ognia... Nie, nie, z tego nic nie będzie. Trzeba inaczej tę sprawę rozwikłać. Myśl, że musi podjąć walkę o życie syna, nie dawała jej spokoju. W dzień, w atmosferze sporów i awantur, nie miała możności skupienia uwagi. Ale gdy przychodziła noc i tamci zasypiali, Helena leżąc bezsennie na swym posłaniu, wpatrzona w rozpraszające się na suficie światło gasnącej karbidówki, wciąż i wciąż myślała, by znaleźć jakieś rozwiązanie. Niestety - nic z tego nie wychodziło. Czuła dobrze, że samo myślenie nie pomoże jej kłopotom. Trzeba było wejść w kontakt ze światem - z tym światem, od którego odcięli się niby uciekinierzy na bezludnej wyspie - a do którego jedyna droga prowadziła przez wyjście na powierzchnię ruin. Lękała się tego wyjścia, ale równocześnie lękała się następstw, jakie dalsze pozostawanie w piwnicy musi za sobą pociągnąć. Dźwignąwszy się z pryczy patrzyła w kąt izby - jakby chcąc się upewnić, czy naprawdę puste już wiadra stoją jedne na drugich. Potem z niechęcią spoglądała na pryczę, gdzie spali Cisłowscy. On sapał, ona oddychała prędko, o wiele prędzej niż oddycha człowiek śpiący. Pewno nie spała, a ciężko wzdychała, chwilami pociągała nosem jakby tłumiąc wzbierającą falę płaczu, czasem mamrotała coś cicho - ale Helenie zdawało się, że dobiegają ją słowa: „O Matko Święta... oj, ratuj... dziecko... dziecko... o Matko Święta...” Irenka oddychała spokojnie jak Kostek. Lampa ledwo się już ćmiła: jej niski płomień zatłumiał płat sterczącego z palnika żużlu. Gdzieś skrobał szczur. Poza tym była cisza, przejmująca, głucha, zatapiająca wszystko jak woda. Helena myślała: po cośmy ich wzięli ze sobą? Te same zapasy starczyłyby na sześć, a nie na trzy tygodnie To dziecko... i nagle z nieoczekiwaną dla siebie niechęcią stwierdziła, że Irenka je tak dużo. Strasznie dużo. Jeszcze grymasi. Kostek... Przycisnęła głowę do poduszki zmuszając się do spania. Ale rosnąca w niej niechęć podniecała ją i odpędzała sen. Znowu zastanawiała się: dlaczegośmy ich wzięli? Towarzysze nieciekawi... Ostatecznie łatwiej jest coś zdobyć do jedzenia dla dwojga (dla jednego, bo ona ostatecznie może nic nie jeść) niż dla pięciorga. Upętaliśmy się - stwierdziła z gniewem. Odpadł płat żużlu, lampa zaświeciła nieco jaśniej, ostatnim rozdzierającym spazmem płomienia. Znów słuchała, leżąc na wznak na posłaniu. Dalekie strzały rozlegały się w piwnicy pomrukiem, warkot aut brzęczał tutaj niby gniewne buczenie bąka. Cisza działała na nią - podniecała i niepokoiła, była jej całkowicie obca. Dla niej całe życie to był łoskot z jednej strony ulicy Żelaznej, z drugiej Towarowej, toczenie się ciężkich wozów po kocich łbach, wściekły warkot ruszających aut, bliskie i dalekie klaksony, dygot domu, gdy przemykały się tramwaje, wieczny ruch na dworcu towarowym, przekleństwa i krzyki. Należała całą swą istotą do miasta, miastu była zaprzedana krwią i ciałem. Teraz ta cisza przynosiła jej myśli, do których nie nawykła. Stawiała ją twarzą w twarz z całym światem. W chaosie miasta była zagubionym tylko punkcikiem, tutaj czuła, jak rośnie, wyrasta ponad własną istotę, sięga czołem nieznanego i nienazwanego. W wirze miasta jej życie i życie bliskich były jak mrugające błędne płomyczki: zapalały się i gasły bez znaczenia, bez sensu. W ciszy życie nabierało barw i treści, stawało się sprawą na miarę rzeczy wielkich - największych. I o to właśnie życie toczyła się walka... Zasypiała i znowu się budziła. Lampa ćmiła się ledwo, ledwo (nigdy jej całkowicie nie gasili), śpiący Kostek wzdychał. Cisłowska wysadzała mamroczącą w półśnie Irenkę: „Zrób, kochanie, zrób...” Zdawało się Helenie, że zasnęła, by obudzić się nagle ze świadomością czyjejś obecności tuż obok. - Kto tu? - zapytała szeptem. Biała postać położyła szybko palec na ustach. - Cicho, proszę pani, cicho, to ja... - Czego pani mnie budzi? Tamta złożyła ręce gestem proszącym: - Chciałam panią prosić. Ja wiem, pani się na nas gniewa... ja wiem... ale... - Zniżyła się, przysiadła, może uklękła. Przysunęła twarz do twarzy Heleny. - Proszę... - szeptała - ja proszę panią... My to nic... my możemy zginąć... ale tak by się chciało ocalić dziecko... Irenkę... to takie dobre dziecko. Helena podparła się na łokciu, również zbliżyła twarz do twarzy Cisłowskiej. Prawie stuknęły się teraz czołami. Mimo zamierającego blasku widziała jasne oczy tamtej, bladą, wynędzniałą twarz, chudą pierś, zapadającą się pod wykrój koszuli. - Co tam pani opowiada? Że kto się gniewa? - No... pani... na nas... Parsknęła wymijająco - mogło to znaczyć: śmieszne podejrzenie, ale mogło także znaczyć, a co pani myślisz, mam chyba powód... Nie powiedziała: oddaj nam pani zapasy i idźże z mężem precz do Niemców, a my się już Irenką zajmiemy. Ale milczała. Cisłowska oddychała prędko i pociągała raz po raz nosem. Jeszcze szepnęła. - Tylko dziecko... Matka Boska pani zapłaci. Nagle przez myśl Heleny przebiegło pragnienie dotknięcia tamtej. Szepnęła: - A jeśli Matka Boska sama by chciała, aby pani Irenka umarła? Cisłowska oniemiała. Cofnęła się i przytknęła dłonie do otwartych ust. Ale nie krzyknęła. Patrzyła tylko na Helenę jakimś rozdzierająco bolesnym spojrzeniem. Potem dźwignęła się na nogi. Chwilę stała pochylona, trzęsąc się lekko. Wyszeptała bardzo cicho, tak cicho, jak szepce się słowa, których chciałoby się, aby sam Bóg nie usłyszał. - Jakby Matka Boska chciała... to przecież... - Zrobiła rękoma ruch wyrażający bezradność. Odwróciła się i szurgając bosymi stopami szła ku swej pryczy. Płomień lampy drgnął, zdawało się, że gaśnie, ale nie - tlił się dalej. Helena zapadła w sen. Kiedy znowu się obudziła, płomień sterczał ledwo ponad palnik - blasku już nie dawał. Wszystko pochłaniała cisza i mrok. Oddechy były splątane. Z ich nierównego szmeru trudno było poszczególny oddech wyróżnić. Natomiast słychać było wyraźnie cichy szept: „Zdrowaś Maryjo”. To Cisłowska się modliła. Następnego dnia niepokój Heleny wzrósł do tego stopnia, że przemógłszy strach, który paraliżował jej wszystkie postanowienia, wyszła znów na podwórze. Tym razem nie obchodziła go niezdecydowanie wokoło, ale z determinacją wśliznęła się między ruiny. Drżąc, aby nie zgubić się w labiryncie rumowisk, przedostała się przez spalony blok. Niedługo trafiła na inne podwórze. Było małe i pełne wilgoci, bardziej jeszcze zaciemnione murami niż podwórze ich domu. Wysunąwszy się z rozbitej sieni, obrzuciła je czujnym spojrzeniem. Naturalnie od razu spostrzegła coś, na widok czego w pierwszej chwili ścisnęło się jej serce nagłą trwogą: w kącie podwórza, w załomie murów, był kopiec świeżo wykopanej ziemi. Obok stało wiadro przywiązane do długiego łańcucha. Przycisnąwszy rękę do piersi, przyglądała się uparcie wykopanej studni, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Wtedy zaskoczył ją głos ludzki. Zabrzmiał tak nagle i tak blisko, że aż zadrżała. - No i co? Odwróciła się w tamtą stronę, pełna drżenia. Wśród ruin stał mężczyzna ubrany w złachmanione ubranie. Czarny zarost pokrywał mu twarz, tak że było tylko widać długi zaczerwieniony nieco nos i przerażająco blade policzki. Duże czarne oczy, sino podkrążone, patrzyły uważnie na Helenę. Człowiek powtórzył swoje pytanie: - No i co? Serce jej biło wysoko, prawie w gardle. Siłą narzuciła sobie odrobinę spokoju. Zdobyła się na uśmiech. - Wy także się ukrywacie? - Co nie mamy się ukrywać? - Ja jestem stamtąd... - wskazała ręką za siebie. Pokiwał filozoficznie głową. Spokojnie otarł nos rękawem swej zniszczonej drelichowej bluzy. Helena poczęła mówić gwałtownie. - Ale my nie mamy już ani wody, ani jedzenia. Myśleliśmy, że to będzie trwało trzy tygodnie. A teraz... Mój syn... pan wie... Urwała. Tamten patrzył na nią wciąż tym samym spokojnym wzrokiem. Coś niby grymas pojawiło się na jego ustach. - Że tylko tsi tygodnie? - cmoknął. - U nas tyś byli tacy, co tak miśleli, że to tsi - miesiące... Ale oni to już teraz - kaput... Pani wi? Wolno, nie spiesząc się, szedł na ukos przez podwórze. Zatrzymał się o parę kroków od Heleny. - A jeść i woda - to co? - wzruszył ramionami. - My wszystkie nie zjedzą tego, co ludzie zostawili. Tylko przynieść, studnię wykopać i czekać. Może przyjdą... Wybiegła spomiędzy gruzów, zbliżyła się do niego. Widziała przed sobą jego bezbarwne usta, wywijające się spomiędzy ciemnego zarostu. - A jeśli nie przyjdą? - powiedziała prędko. Zanurzył rękę we włosy i podrapał się w głowę. Znowu wzruszył ramionami. - Kto mówi, że nie przyjdą? Dlaczego mają nie przyjść? Przyjdą... A papierosa pani nie ma? - zapytał. - Nie, nie mam. - To szkoda... Wolno odszedł i zniknął między murami. Postała chwilę, a potem poszła z powrotem ku dziurze. Idąc rozważała słowa Żyda. Była tak zamyślona, że schodząc do otworu nie zauważyła nawet stojącego w środku piwnicy Cisłowskiego. Dopiero gdy prawie na niego weszła, wydała zdumiony okrzyk. - Jezus, Maryja! - szybko jednak przykryła sobie usta dłonią. - O Boże. To pan. Alem się nastraszyła. Serce mi bije... - chwilę dyszała ciężko, spuściwszy głowę; czuła się jak przychwycona na grzechu. Ale Cisłowski nie robił jej wymówek. On także - zauważyła - wydawał się podniecony. Chwycił ją gorączkowo za ramię. - No i co? No i co? Gadaj pani. Opanowała się. Niechęć do Cisłowskiego była w tej chwili dużo mniejsza niż w nocy. Raczej czuła znowu łączącą ich wspólnotę. - Niech pan słucha - powiedziała - chodziłam po ruinach. Tam są ludzie, ukrywający się jak i my. Żydzi... - I co? - Rozmawiałam z jednym. Mówi, że w mieszkaniach dosyć jedzenia. A studnię trzeba wykopać. Nie wydawał się olśniony. Wyszedł z niego znowu mały, wystraszony człowiek, od którego wymagają wielkiego bohaterstwa. - A ci Żydzi - zapytał - nie daliby nam czego? Teraz to ona zastanowiła się chwilę. - A wiesz pan, może by i dali. Ten, z którym mówiłam, pytał mnie o papierosy. Pewno ich nie mają... - Ja mam - wyrwał się Cisłowski... Wzięła decyzję w swoje ręce... - Przynieś mi je pan. Prędko. Pójdę jeszcze raz do nich. Cisłowski zniknął za drzwiami. Helena została pod oknem piwnicy. Nie czekała długo. Wrócił po chwili z pudełkami papierosów w zielonym worku. - Mam dwie setki „mew”... - Daj pan. Ale on spojrzał na nią jakoś dziwnie. Walczyło w nim tchórzostwo i leniwa bierność z brakiem ufności. Powiedział ociągając się. - Pójdę chyba z panią. - A po cóż mamy łazić we dwójkę? Teraz nieufność przeważyła. Zawzięcie, z wyraźną niechęcią powiedział. - E... pójdę też... chcę zobaczyć także tych Żydów... Nie próbowała się opierać, ale była na niego rozgniewana. Czuła, że jej nie ufa. Bez słowa poszła przodem. Tak prędko szła między ruinami, że aż się zdumiała, kiedy znaleźli się na tamtym podwórzu. Ale nikogo tutaj nie było, ona zaś nie wiedziała, gdzie mieszkańców podziemia szukać. Gniewnie poczęła chodzić tam i z powrotem wzdłuż wypalonego muru. Cisłowski chodził jakiś czas za nią, pociągając nosem i ciężko sapiąc. Spostrzegłszy jednak, że jest to wędrówka tam i z powrotem, zatrzymał się, otarł czoło i powiedział gniewnie. - No i co? Gdzie są ci Żydzi? Odpowiedziała również niechętnie. - Pewnie się pana przestraszyli i uciekli. - Wzruszyła ramionami. - Trzeba na nich czekać. Znowu chodziła niecierpliwie. Cisłowski zaś stał w miejscu i tylko wodził za nią niechętnym wzrokiem. Może tak czekali z godzinę, może nawet więcej. Nagle spomiędzy gruzów wynurzyła się zgarbiona sylwetka ludzka. To był ten sam mężczyzna, z którym niedawno rozmawiała. Trzymał w ręku niemiecki pistolet maszynowy. - No! - powiedział groźnie - idźcie stąd! No! - poznał Helenę. - Czego pani tu znowu chce? - opuścił pistolet lufą w dół. - Papierosy mam... - powiedziała. - Papierosy? - oczy mężczyzny błysnęły zainteresowaniem. Ale broni nie wypuścił z rąk. - No, dobrze... Sprzedać chcecie? - Tak. - Za co? Co chcecie za papierosy? - Chleba. Chleba i tłuszczu. - No, a ile tych papierosów? Wziął pudełka z rąk Cisłowskiego. Patrzył wciąż nieufnie i niespokojnie. Papierosy przeliczył wzrokiem, rzucając bystrymi spojrzeniami na wszystkie strony. - Dobrze - mruknął. Zawrócił i szybko wskoczył między rumowiska. Zniknął tak szybko, jakby był duchem. Poczuła niespokojny wzrok Cisłowskiego wlepiony w siebie. - I co będzie? - głos mężczyzny dygotał. - Zabrał i uciekł. Moje papierosy... Gniewnie powiedziała: - Poszedł po chleb. Nie ukradnie. - Pani go zna? Nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć, nie odpowiedziała więc nic. Gdzieś daleko w mieście nastąpiła silna eksplozja, aż posypał się z góry skruszony i opalony tynk. Żyd znowu pojawił się niespodziewanie jak za pierwszym razem. Pistolet miał zawieszony na ramieniu, w ręku trzymał duży bochen chleba o zwęglonej skórze i kostkę margaryny w niemieckim opakowaniu. Podał chleb i margarynę Helenie. Potem zrobił stanowczy gest ręką. - Nie macie co tu przychodzić. Wykopcie studnię, a jedzenia też jest dużo. Tylko poszukać. Idźcie, idźcie... Tu nie macie co przychodzić... Wrócili. Dopiero koło okna przechodniej sutereny Cisłowski powiedział: - Mało dał chleba... Kiwnęła głową. - Mało... - No... - bąknął - bo to moje papierosy... - To co? - rzuciła opryskliwie. - Bez nas tobyś pan był teraz w Oświęcimiu. Kiedy wrócili do bunkra, powitał ich przerażony wzrok Cisłowskiej i niespokojne spojrzenie Kostka. - Gdzieście siedzieli tyle czasu?! Helena położyła chleb i margarynę na stole i poczęła opowiadać o ich wyprawie. Kobieta i chłopak wyciągnęli ręce do chleba, jakby nie wierząc w jego istnienie. Był świeży, wyraźnie wypieczony na jakimś przygodnym palenisku. Pokiwali głowami. W miarę słuchania rodziła się w nich decyzja, że muszą porzucić dotychczasowe wyczekiwanie i wziąć się do zorganizowania życia pod ziemią. Jeśli tamci mogą, to dlaczegoż by oni nie mogli. Chodzi o piec, o wodę, o produkty. Kostek zapalił się pierwszy. - No, to klasa. Zrobimy to także. Chodźmy na to podwórze. Wykopie się studnię, a potem trzeba iść szabrować. Jednak wykopanie studni nie poszło łatwo. Trzy dni kopali i kopali, a wciąż dokopać się nie mogli do wody. Zwiotczałe w bezruchu mięśnie z trudem zdobywały się na wysiłek wybierania z ziemi kamieni. Początkowo kopali tylko mężczyźni, potem, ponieważ robota szła powoli, kopali kolejno wszyscy. Nie było czym kopać. Mieli łom, którym mogli wybijać kamienie, ale bali się nim stukać. Kamienie wybierali rękoma. Znaleźli jakąś łopatę, ta się zaraz złamała, grzebali więc w ziemi kawałami blachy. Szło to jednak opieszale. Tymczasem zapasy żywności ostatecznie się skończyły, wobec czego powzięta została decyzja wyprawy po nowe. Na pierwszą z nich wyruszyć mieli Kostek z Cisłowskim. Wyszli wieczorem okręciwszy nogi gałganami. Listopadowa szaruga zaciągnęła się nad miastem w ruinie. Kiedy znaleźli się na ulicy, wydawało im się początkowo, że jest okropnie ciemno i nie będą mogli zrobić kroku. Z wolna jednak oczy ich poczęły oswajać się z mrokiem. Na niebie kłębiły się chmury, odkrywając tu i tam kawałek gwiaździstego nieba. Poza tym reflektory i rakiety zapalały się wciąż, rzucając na czarne niebo ostre blaski i oświecając szczyty ruin. W głębokim wąwozie ulic było ciemno, ale na wyższych, nie zwalonych ścianach domów u góry raz po raz zapalał się blask białobłękitnozielonkawy i drżał jakiś czas jak płomień, póki nie zbladł i nie zgasł. Języki światła strzelały nagle ponad czarną masą ruin - niby na dalekiej scenie. Te blaski, załamując się i spadając w miasto gruzu, stwarzały złudzenie ruchu i życia, tym groźniejsze, że mury sypały się ciągle i wciąż słychać było chrzęst spadających cegieł i osypujących się tynków. Wiatr chrzęścił zwisającymi płatami blachy, świszczał w otworach wybitych okien, szeleścił kawałami żużlu i nie dopalonymi papierami. Mężczyźni stali jakiś czas bez ruchu. Było im bardzo zimno, dygotali w równym stopniu z zimna, jak i z emocji. Kostek ściskał OT ręku pistolet. Cisłowski stał przyciskając obie dłonie do ust. Młodszy opanował się pierwszy, rzucił towarzyszowi: - No, idziemy! Szli spiesznie i bez planu. Miasto wydawało się im obcą, niepojętą plątaniną wzniesień i osypisk. Dopiero gdy znaleźli się na Twardej, ulica przybrała w większym stopniu niż poprzednio swój normalny wygląd. Gruzy nie zawalały tu jezdni, ściany domów zachowały swoisty charakter muru i tylko przez wypalone okna widać było pełne połysków niebo. Choć szli bardzo ostrożnie, szkło trzaskało pod ich nogami, cicha ulica zdawała się huczeć. Na placu Grzybowskim otworzyła się przed nimi szeroka przestrzeń. Zniszczony kościół leżał w głębi ciemnym zwałem tuż obok wypalonego całkowicie rumowiska. Zatrzymali się. Słychać było wyraźnie daleki pomruk dział. Niebo spływało na nich nisko. Było jak morze, czarne, otchłanne, rozjaśniające się smugami pian, błyskające utajonym złotem głębin... Ciągle było im zimno. Raz po raz rozlegały się w pobliżu pojedyncze strzały. Czasem dochodził ich uszu warkot ciągnących kolumn motorowych. Znowu szli dalej. Stąpali jednak coraz trwożniej - czuli, że zbliżają się do niebezpieczeństwa. Ulica Bagno biegła krętą linią, była stosunkowo mało zniszczona. Wyprowadzała jednak na straszliwe rumowisko Świętokrzyskiej. Ulica leżała przed nimi stosem zwalonych cegieł, pogiętych latarni, płatów blachy i kawałów połamanych bram. Przecięli Żelazną i wreszcie wysunęli trwożnie głowy na Marszałkowską. Wielka aleja leżała przed nimi ponura i pusta, spiętrzona rzuconymi na siebie szkieletami domów, oczyszczona z grubsza na środku, lecz po bokach podobna skalnemu osypisku. Nie mogli jej poznać, tak nagle zmieniła swój wygląd. Po przeciwnej stronie rozdarty budynek PKO spływał wodospadem żelbetonowych sklepień. Resztki barykady z płyt brukowych uczepione były z obu stron muru domów. Ciemny kształt leżał między gruzem. Cisłowski zadrżał rozpoznawszy trupa. Zabity musiał leżeć tu od dawna - mocno cuchnął. Zatrzymali się niezdecydowani. Dotychczas szli wciąż naprzód, szli i niczego jeszcze nie znaleźli. Kostek powiedział szeptem do towarzysza: - I cóż tak będziemy wciąż leźć na ślepo przed siebie, panie Cisłowski? Co? Wymyśl pan co... Mały pocztowiec niepewnym, trochę drżącym głosem powiedział: - Może... do Złotej pójdziemy... Tam pamiętam mieszkanie... Jak Kostek myśli? Skinął głową. - Ano, chodźmy do Złotej... Szli po gruzie i po błocie, które zastąpiło zerwane chodniki i człapało pod nogami. Obaj nagle zastygli w przerażeniu: zobaczyli światło samochodu przed sobą w głębi ulicy. Wpadli między ruiny. Samochód jechał ku nim, słyszeli jego warkot - raz po raz zmieniane biegi. Stawał - wtedy ponad dyszenie motoru dochodziły ich uszu grube głosy jadących. „Stinkendes Dreck!” - ktoś ryczał. Samochód zatrzymał się przy rogu Chmielnej. Dwóch czy trzech ludzi wysiadło; w pustej ulicy słychać było ich ciężkie kroki. „Gibt acht! - wołano. - Die Banditen...” Rozległa się ostra salwa z pistoletu maszynowego, potem gruby śmiech. „Jetzt konnen sie marschieren”. Kroki idących rozbrzmiewały. Słychać było także klątwy. Kostek i Cisłowski mieli uczucie, że Niemcy idą wprost na nich. W pewnym momencie Cisłowski schwycił towarzysza gwałtownie za ramię. - Niech Kostek wyrzuci pistolet - szeptał - jak znajdą, to nas zabiją. - Głupiś pan - odburknął chłopak - i tak zabiją. Ale tamci skręcili w bok. Ich kroki ucichły. Pozostali w aucie żołnierze podśpiewywali; słychać było ich bliskie głosy. Nie było na co czekać. Kostek i Cisłowski wysunęli się ze swej wnęki i cicho krok za krokiem poczęli się posuwać wzdłuż muru. Skręcili w Złotą. Znowu rumowiska, gruzy, leje wilgotne, błotniste wertepy. Na skrzyżowaniu Zielnej i Złotej olbrzymi dół - nad nim poderwane w górę szyny tramwajowe. Cisłowski zatrzymał się przed jakąś bramą: - Tu mieszkali jedni moi znajomi... Odrzwia bramy były nie spalone, dom w ogóle nie wydawał się tknięty przez płomienie. Weszli na podwórze. Woń gnijących gałganów i ciężki zaduch rozkładu wisiał w powietrzu. W środku podwórza mały płat ziemi spęczniały był wilgocią i sterczącymi krzyżami. Czarną sień zawalały porozrzucane graty. Wchodzili ostrożnie po zaśmieconych schodach. Przed nimi musieli tu już myszkować inni, drzwi mieszkań na parterze były otwarte szeroko. Ale na pierwszym piętrze trafili na drzwi zamknięte. - Tu warto... - powiedział Kostek. Znalezioną siekierą podważył zamek. Cisłowski za nim dreptał trwożliwie w miejscu. - Będzie straszny hałas. Może lepiej niech Kostek tego nie robi... - Zatrzeszczało rzeczywiście okropnie, ale drzwi puściły. „Wśliznęli się jeden za drugim w mroczną głąb. Bali się zapalić światło, więc szli po omacku. W przedpokoju natrafili na wiszącą odzież, potem w pokoju na szafę z książkami. Wpadali co chwila na porozstawiane w nieładzie meble, wściekali się. Wreszcie Kostek, klnąc, zdecydował: - Było nie było, zapalam świecę. - Oj, niech Kostek tego nie robi! Widać przez okno. - Widać, ale z podwórza. A na podwórzu nikogo nie ma. Zresztą, do ciężkiej Anielki, tak nic nie znajdziemy. Zapalił zapałkę, a od niej wydobyty z kieszeni ogarek. Przeciąg usiłował świecę zdmuchnąć. Otoczywszy ręką płomień, rozejrzał się po pokoju. Mieszkanie było małe, gęsto zastawione sprzętami. Na ścianach portrety: wielkie powiększenia fotograficzne wyretuszowane aż do zatraty realności. Szafy otwarte, jakieś walizki rzucone na ziemi. Kostek sięgnął przede wszystkim do kredensu. Od razu natknął się na torby z mąką, kaszą, grochem, cukrem. Pokazał Cisłowskiemu: - Patrz pan, ile tego. Co, warto było? Cholera. Jeszcze i to... - pokazał dużą faskę smalcu. Poczęli ładować zapasy do jednej z waliz. Było tego dużo, ale Kostek grzebał dalej w kredensie. - Chodźmy, chodźmy... - niepokoił się Cisłowski. - Czekaj pan! - chłopiec popadł nagle w zapał i w brawurę - cóż tak panu pilno? Zobaczy pan, że coś znajdziemy, co warto. O! No, nie mówiłem? Za rzędem szklanek i kieliszków, które Kostek beztrosko zwalił na ziemię, stały butelki. Zapieczętowane. Była to najgorsza wódka monopolowa w ogromnych ilościach, chyba z dziewięć litrów. Kostek triumfująco wyciągnął butelki jedną po drugiej. - Widzi pan! Od razu mówiłem... No, naturalnie, że weźmiemy. Bierz pan to do walizy. Dwie butelki wetknął w kieszenie palta. Pozostała ostatnia. - Łykniemy, co? - zaproponował Cisłowskiemu. - Może lepiej w domu... - oponował tamten lękliwie. - Diabła tam! Zimno. Rozgrzejemy się. - Uderzeniem w dno wybił korek. - Co tam czekać. Rżnij pan! - Cisłowski wziął butelkę i napił się z niej, aż mu zabulgotało w gardle. Od razu zrobiło mu się cieplej. Potem napił się Kostek. Znowu Cisłowski i znowu Kostek. - Cholera! Dobra! Tylko nie ma co przegryźć - w Cisłowskim zbudził się entuzjazm. - Z Kostka to klawy gość... No - to napijemy się jeszcze... było nie było... Wie Kostek co, zagryziemy cukrem. - Psiakrew, można... Kiedy się wreszcie zdecydowali iść, kołysali się obaj mocno na nogach. Maszerowali hałaśliwie. Na zmianę jeden niósł walizę, drugi rozpoczętą butelkę, z której pociągali. - Ha, durne szwaby - perorował Kostek - jakby który mi tu wlazł, zaraz bym go zastrzelił. I co? Akurat by mnie znaleźli. No, nie. Powiedz no pan. - Na pewno nie - Cisłowskiemu zaczął się plątać język. - Niech szukają... - Nagle zaczął się śmiać - hi, hi, hi, ale nie myślałem, że z Kostka taki klawy typ... Nieoczekiwanie wleźli na jakąś ciemną postać, idącą pod murem w przeciwnym niż oni kierunku. Tamten odskoczył, Kostek wrzasnął: - Stój, kto idzie? Bo strzelam! Cisłowski nagle oprzytomniał; pomknął niby szczur pod przeciwległą ścianę. - Nie drzyj się... - powiedział nieznajomy. - A ktoś ty? - dopytywał się Kostek... - Gówno ci do tego. I tak mnie nie znasz. Schlałeś się - to dobrze - idź swoją drogą. Szwabów tu nie ma... Ale krzyczeć nie masz czego. - Nie ma szwabów? To klawo - nagle buńczucznie zawadiacki ton zmienił się w pełen rozczulenia. - Napijemy się. Chcesz pan? Może Sowiety nareszcie przyjdą. - Tee, napić się można - zadecydował tamten. Zdrowo łyknął z butelki. - To co, też w piwnicy? - zapytał Kostka. - A w piwnicy. - Jeszcze was nie wymacali? - Kto? - A kto miał macać? Angliki? Dowcipniś, psia jego mać. Szwaby - wiadomo. Te, słuchaj, młody. Szkopy jeżdżą autem i słuchają. Jak gdzie usłyszą gadanie albo zobaczą dym, tam zaraz zakładają minę - kapujesz? No co - nie wiedziałeś? - Co tam! Mam broń. - Głupiś ze swoją pukawką. Strzelać do nich będziesz? Daj tę butelkę... Słuchaj. Musicie zrobić drugą dziurę. Drugie wyjście - rozumiesz? No! jak podjadą pod jedno, wyrywacie drugim. I chodu! Dobrze, żeś mnie spotkał, bo widzę, żeś naiwniak. Wal teraz do chałupy. Szarzeje... Rozstali się, ale Kostek szedł już nie bardzo przytomnie. Począł nawoływać Cisłowskiego, tamtego jednak nie było. Zniknął razem z walizą. Chłopakowi wydało się, że zrujnowane domy poczynają się nad nim kiwać. Na niebie błyskało się, więc pewno szła burza... Potem wlazł na rozwalony mur gimnazjum Lelewela, aż się przewrócił. Podniósł się, ale znowu siadł na stercie cegieł. - To tu chodziłem... - uświadomił sobie nagle. - Tak - to tu. - Wydało mu się, że doskonale zdaje sobie sprawę ze wszystkiego. - Mama mnie posyłała, chciała, żebym był jak ojciec... Bydlę nie ojciec - stwierdził - porzucił mnie... Wiadomo, cholera... - Rozczulił się nad sobą: - Całe życie mi zmarnował!.” Jakby nie on i do powstania byłbym poszedł... Wydawało mu się, że ktoś stoi obok i coś do niego mówi. Odwrócił się do tego niewidzialnego rozmówcy i powiedział z całą stanowczością: - A pewno, żebym poszedł. Ja nie... nie bałem się. Ale po co było iść? Czy to życie mi niemiłe? Co? Miał wrażenie, że ten ktoś robi mu jednak wyrzuty. Mówi akurat tak, jak mówiła ta Helka, co to ją potem zabili, kiedy była łączniczką, i jak ten Franek, którego zagrzebało w Filharmonii, i jak Staśka, która się spaliła od „krowy”, i jak dozorca Kozioł, którego podczas pożaru przygniotła belka. - Właśnie dlatego nie poszedłem - powiedział raz jeszcze. - A wy co macie do gadania? Chybnął się raz i drugi, a potem spadł na ziemię. Helena była strasznie niespokojna, tak niespokojna, że nie mogła sobie nigdzie znaleźć miejsca. Chodziła po bunkrze, to siadała, to się kładła, oczu nie spuszczała z zegarka. Początkowo godziny wlokły się wolno, leniwie, ale gdy już stwierdziła, że jest późno i że nie wiadomo dlaczego nie wracają - wtedy poczęła biec gwałtownymi skokami coraz szybciej naprzód. W swoim kącie Cisłowska siąpała nosem i coś gorączkowo szeptała nad śpiącą Irenką. Helena widziała, jak się tamta przewracała niespokojnie na pryczy, jak wreszcie wstała, uklękła przed obrazem i poczęła się modlić. Jej modlitwa była cicha i niebywale spokojna. Helena także modliła się, ale zupełnie inaczej - co pewien czas z gwałtownym wybuchem poczynała mówić: „O Boże, Ty musisz go strzec. Ty musisz, Boże, Boże...” Potem urywała. Była tym wybuchem śmiertelnie zmęczona. Leżała patrząc bezmyślnie na ciemne sklepienie, na którym drgała jasna plama blasku tuż nad lampą. Chwilami nasłuchiwała - ale wtedy właśnie poczynało jej w piersi walić ciężko serce. Zadawała sobie bez końca pytanie: „Czy to możliwe, żeby oni jeszcze nie mogli wrócić?” Drażniło ją, że Cisłowska wciąż się modli - spokojnie, cicho, bez lamentów. „Przemodli się... - przeleciało jej przez głowę - przemodli. Prześcignie ją w proszeniu”. I wtedy znowu zwracała się twarzą do ściany, by powtarzać uparcie: „Ty musisz, Boże, Boże, Ty musisz...” Obie zerwały się na równe nogi, gdy posłyszały chrzęst w sąsiedniej piwnicy. Wracają! Jeszcze żaden z nich nie wszedł, a już doszedł ich beczący głos Cisłowskiego, który z nieprawdopodobną lekkomyślnością i niespotykanym u niego zawadiactwem podśpiewywał: Żołnierz drogą maszerował, nad serduszkiem się użalił... Najprzód zobaczyły ogromną walizę, którą mężczyzna wdygował przed sobą, za nią dopiero ukazał się mały poczciarz z czerwonymi policzkami i szeroko otwartymi ustami. Płaszcz miał rozpięty, czapkę na tyle głowy. Czoło wilgotne od potu. Zatoczył się. - Eeech! - rzucił ciężko walizę na ziemię - sakramencki ciężar! Cholera, psiakrew. Zmęczyłem się... - Czknął, aż mu oczy wylazły na wierzch. Znowu się zatoczył. - Cholera, mówię ci... Nikt więcej za nim nie wszedł. Helenie zrobiło się nagle słabo z przerażenia. Podbiegła do mężczyzny. - Gdzie Kostek? Panie Cisłowski, gdzie Kostek? Powiedzże pan... Popatrzył na nią półprzytomnie. - Kostek? A idzie... Kumpla spotkał... Idzie, idzie... Chol... - nagle urwał i popatrzył jakoś inaczej na Helenę. Niepokój zapalił się w podpuchłych oczach. Jeszcze raz powtórzył uspokajająco: - Eee... idzie, idzie... no, mówię pani... Helena poczuła, że cała drętwieje. Opanował ją nerwowy skurcz gardła, ledwo zdołała wykrztusić: - Na rany Chrystusa... Panie Cisłowski... Gdzie Kostek? Już i Cisłowska z nieoczekiwaną energią chwyciła męża za ramię. - Ludwiś! Gdzie pan Kostek? Gadaj! Spiłeś się czy co? Gdzie pan Kostek? - Aaa... zatrzymał się - powiedział Cisłowski i zatoczywszy się, usiadł na brzegu pryczy. Podrapał się w głowę. - Zatrzymał się... - A ja wiem dlaczego? Poszedłem naprzód... W Helenie obudził się gniew. Jak przedtem mówiła jęczącym tonem, tak teraz podjęła ostro. - Gdzieś go pan zostawił? No? no? Gwałtowność Heleny oprzytomniła Cisłowskiego. Wstrząsnął się raz i drugi, przełknął ślinę, czknął, ale powiedział zupełnie przytomnie: - Już wiem. Na Złotej. Tak, chyba ciut, ciut za Wielką... Chwyciła swój płaszcz, chustkę na głowę, zapałki, świecę. Powiedziała do Cisłowskiej: - Idę po Kostka. Nie myślała o niebezpieczeństwie, myślała tylko o tym, że musi się bardzo spieszyć. Prędko przeczołgała się do korytarza między zniszczonymi suterenami. Świeciła sobie świeczką. Ale gdy się znalazła przy wyjściu, zobaczyła, że noc już przeciera się i między ruiny wsiąka szary, pełen wilgoci świt. Ani na chwilę nie zawahała się przed wyjściem na ulicę. Owiało ją chłodne, mżące deszczem powietrze. Było cicho, a w otaczającej ją ciszy wyraźnie było słychać - ale to tak, jakby nie należał do jej świata - pomruk artylerii i daleki warkot. Nie myślała o tym. Otuliła się mocniej i poczęła iść szybko przed siebie. Nie zważała na hałas kroków, nie patrzyła prawie pod nogi. Spieszyła się bardzo. Powtarzała w duchu: na Złotej... tak... ciut, ciut za Wielką... Szli od Marszałkowskiej... Spotkał kogoś... co za głupstwo? Kogo można spotkać w wymarłym mieście? Ale ten idiota tak mówił, a ona się wcale o to nie spytała. Bardzo źle, bardzo źle, zupełnie bez sensu. Ale się przecież teraz nie cofnie, by pytać tamtego jeszcze raz. Nie poznawała ulic, kierowała się raczej instynktem. Nie myślała o niczym, cała była nastawiona na pośpiech. Chwilami poczynała biec, ale gdy serce zbyt gwałtownie poczynało się rzucać - zwalniała. Wreszcie była na Złotej. Robiło się coraz jaśniej. W białym, mlecznym blasku widniały ciężkie sylwetki domów. Budynek „Opieki”, w połowie rozerwany, osypywał się bezładnie na dach sąsiedniej fabryki. Spieszyła dalej. Poczęła dygotać z niecierpliwości. Czuła omdlałość żołądka, a serce zdawało się boleśnie wędrować w górę. Nagle fala strachu rzuciła ją do tyłu, prawie zmusiła do ucieczki. Przemogła się jednak. Wróciła. Czarny cień leżący między gruzami musiał być trupem zabitego. Lecz jeśli to Kostek? Prawie sama siebie przywlokła za włosy do ciała. Nie miała siły patrzeć. I na to się jednak zdobyła. Pochyliła się. Tak - to był Kostek. Zdusiła w sobie krzyk. Padła na kolana, dźwignęła głowę syna. Oddychał. Poczuła ostry zapach alkoholu. Czyżby był po prostu upity? Nie śmiała wierzyć we własne szczęście. Niespokojnie obmacywała piersi syna - a nuż znajdzie jakąś ranę. Nic nie znalazła. Kostek coś gadał niezrozumiale z zamkniętymi oczami. Przytuliła jego głowę do swojej piersi, jego zaślinione usta do swoich ust. Była szczęśliwa. Ale to szczęście nie trwało długo. Szybko uświadomiła sobie, że znajduje się na ulicy, a dzień nastaje i lada chwila może zza jednego lub zza drugiego rogu nadjechać niemieckie auto. To ją poderwało do czynu. Zerwała się na nogi. Co robić? To jedno wiedziała: nieprzytomnego Kostka nie doprowadzi do ich bunkra. Błysnęła jej w głowie myśl, że przecież pod wypalonymi domami musiały zostać piwnice. Trzeba się do jakiejś dostać. Przesiedzą tam dzień, a w nocy wrócą. Zwlekać nie można, musi się spieszyć. Poczęła gwałtownie szarpać syna, targała go, prawie biła. Mamrotał coś pod nosem, odpychał ją od siebie. Ale w końcu na tyle oprzytomniał, że zdołał wstać na nogi, i opierając się na niej zawędrował do najbliższej bramy. Posadziła go na jakichś schodach, sama zaś rzuciła się na poszukiwanie piwnicy. Zrobiło się zupełnie jasno. Widziała wszystko wyraźnie dookoła siebie. Jedna z klatek schodowych była rozwalona, gruz przywalił wejście do piwnicy. Ale wydało się jej, że pod cienką warstwą gruzu jest blacha, jakby świadomie na wejściu do piwnicy położona. Szarpnęła nią. Poczęła ustępować, szarpnęła jeszcze raz i drugi. Ale wtedy posłyszała z dołu zdławiony trwogą głos: - Któż tam? Kto idzie? Będę strzelał... Dopadła ustami szpary. - Otwórzcie - mówiła. - Musimy się ukryć. Jest nas dwoje. W nocy wrócimy do siebie. Tamci w dole zdawali się namyślać. Ale po chwili blacha zachrzęściła. Ten sam głos powiedział: - Schodźcie prędko. Pobiegła po Kostka, prawie siłą go przywlokła. Nie chciał schodzić. Musiała zsunąć się sama, a jego po prostu za sobą wciągnąć. Mężczyzna, który ich wpuścił, stał z boku patrząc na nich nieufnie. Był niski i łysy. Kiedyś musiał być otyły, bo płaszcz wisiał na nim luźno, prawie że mógł go dwukrotnie owinąć. W ręku trzymał mały pistolet. - Co, on chory? - zapytał wskazując na Kostka. - Czy może pijany? Byli w korytarzu piwnicznym. Mała świeczka paliła się w załamaniu muru. - Nie wiem - powiedziała - to mój syn. Wyszedł szukać żywności... Potem znalazłam go, jak leżał... - Ululał się - mężczyzna skinął głową. - Wódka od niego jedzie. O, jeszcze, niech pani patrzy, ma obie kieszenie wyładowane butelkami. Dorwał się do monopolki... No, ale trudno go na ulicy zostawić. Niech go pani bierze i chodźcie. Poprowadził ich do piwnicy. Była pełna ludzi. W głębi stały cztery łóżka obok siebie. Na dwóch z nich leżeli jacyś starzy ludzie: mężczyzna i kobieta. Poza tym była tu jeszcze młoda, może dwudziestoletnia dziewczyna o dużych czarnych oczach i dwóch mężczyzn: pierwszy wysoki, chudy, poobwijany szalikami siedział w kącie piwnicy i coś rozgniatał w dużej misce, drugi w czarnym długim palcie stał obok stołu manipulując przy lampie. Łysy, wprowadzając Helenę i Kostka, powiedział: - Więc mamy, proszę panów, tę panią i jej syna. Syn jest trochę zawiany, pani przypuszcza, że znalazł nocą jakąś wódeczność, no i łyknął sobie. Nawet z kieszeni sterczy oczywisty corpus delicti... dwie butelki. Sądzę, że chociaż jedną otrzymamy za gościnę. Proszę, niech pani siądzie. Młody człowiek może się ułożyć na tym łóżku z brzegu, jeżeli nie ma skłonności do - excusez le mot - brudzenia... Nie? No, jak nie... Kostek ułożony na łóżku zasnął i począł chrapać. Łysy zwrócił się do Heleny. - A pani też ma swoją piwnicę? Ha - tego zdaje się w Warszawie nie brak. Mieszkań mamy dość. Co tam, nic nie wiecie, co się dzieje? Potrząsnęła głową. - To niewiele... Poczekamy tak jeszcze z pięć lat. No nic - przyzwyczaimy się. Za to wódeczność jest - patrzył pod światło na flaszkę wyjętą z kieszeni płaszcza Kostka. Pozostali mężczyźni nic nie mówili. Tamten w kącie wciąż gniótł ciasto w misce. Drugi milcząc spacerował tam i z powrotem po piwnicy. Dziewczyna przysiadła na łóżku i patrzyła uważnie na Helenę. Kiedy na chwilę łysy zajął się czymś w kącie, pochyliła się ku Helenie i zapytała cichym, szybkim i lękliwym szeptem: - A tam u pani... w piwnicy... jest miejsce? - Czemu się pani pyta? Zrobiła taki ruch rękoma jak człowiek, który sam się sobie dziwi. Niespokojnie spojrzała na mężczyzn. - Ja tu jestem z rodzicami... - powiedziała. - Oni są chorzy, bardzo chorzy... Ale gdyby nie oni, to ja bym tu nie wysiedziała jednego dnia. Na pewno... - Co to są za jedni? Helena pochyliła głowę ku tamtej. - Ten łysy - szeptała dziewczyna - to dentysta. Okropny! - wstrząsnęła się. - Chciałby ciągle, abym ja za niego... Pani wie... Tamten - wskazała oczyma zagniatającego ciasto mężczyznę - to też jakiś wariat... nienormalny chyba, proszę pani. Tylko ten jeden - kiwnęła głową w stronę spacerującego po pokoju mężczyzny - porządny człowiek. To chyba ksiądz. Nie wiem zresztą. Gdyby nie on, proszę pani, to oni by tu rodziców moich zabili, żywność zabrali, a mnie... to pani wie... - No, ale pani rodziców zabrać nie możemy. - Tak, ja wiem... Z wyrazem beznadziejnej troski na twarzy poszła poprawić pościel leżącym. Helena oparłszy się o stół poczęła drzemać. Siedziała tak parę godzin. Wreszcie rozbudził się Kostek. Początkowo nie mógł zrozumieć, gdzie jest, potem wszystko sobie przypomniał. Nawet to, co mu opowiadał spotkany na ulicy mężczyzna. Zaczęła się ogólna rozmowa, podczas której opowiedział zebranym o usłyszanym ostrzeżeniu. - Możliwe - burknął dentysta - słyszałem tu nawet niedaleko wybuchy. Pewno wysadzali piwnice. Potem zaczęli rozmawiać o powstaniu. Dentysta twierdził, że to wszystko była „zbrodnia i granda”, na pewno ktoś chciał na tym „zrobić forsę”. Owinięty szalikami mężczyzna był innego zdania. - I tak wymordowaliby, i tak - twierdził. - Wszystko jedno. A jak zrobili z Żydami? Wysoki mężczyzna, o którym dziewczyna powiedziała, że pewno jest księdzem, począł twardo dowodzić, że walka miała swój sens, bo wyzwoliła tyle bohaterstwa, że będą miały czym żyć całe pokolenia... Wtedy Kostek parsknął gniewnie. - Śmiej się pan z tego. Odważni - to tamci byli, ale po wódce. - Oj, to, to - krzyknął uradowany dentysta, klepnąwszy Kostka w kolano. - Nieprawda! - zaperzył się „ksiądz” - sam pan się zapił, to panu tylko wódka i wódka. Trzeba było patrzeć na tych chłopców. A pan - nagle zwrócił się do Kostka - nie brał udziału w walce? Chłopak zbladł. Gniewnie zacisnął pięści. - Panu co do tego? - To, że pan ich krytykuje, a sam: co? Nic? Kostek burknął. - Panu nie będę się tłumaczył... - Podniósł głowę, włożył ręce w kieszenie. Rzucił gniewnie. - Durnie byli ci, co szli. Pan wie? - Nie, nie wiem. Wiem, że spełnili swój obowiązek... Dziewczyna, która poprzednio siedziała przy rodzicach w kącie piwnicy, przysunęła się do rozmawiających. Stała akurat naprzeciwko Kostka. Światło padało wprost na jej twarz. Nie była ładna. Miała jednak duże, wyraziste oczy i delikatne, lekko rozchylone wargi. Kostek, który jej poprzednio nie zauważył, teraz zapatrzył się w nią zdumiony. Nie dosłyszał nawet ostatnich słów „księdza”. Zobaczył natomiast, że wszyscy patrzą na niego, czekając, co powie. Nieoczekiwanie dla samego siebie mruknął: - A zresztą... Ja sam nie wiem... Gniewnie począł skręcać papierosa. Dentysta pokrzykiwał: - Co pan nie wie? Wszyscy wiedzą. Obowiązek! Na kazalnicę z takim gadaniem! Kłócili się do wieczora. Ale Kostek prawie nie zabierał głosu. Nieznacznie spod oka śledził dziewczynę. Ona także nic nie mówiła, przysłuchiwała się jednak pilnie rozmowie. Odeszła w swój kąt, gdy jedno z leżących na łóżku staruszków zawołało jęczącym głosem: - Halu! Koło dziewiątej Helena i Kostek wyruszyli z powrotem. Padał gęsty deszcz, zmokli więc do nitki, zanim się do swego zaułka doczłapali. Cisłowscy przywitali ich przerażonymi minami. Byli przekonani, że Helena i Kostek zostali złapani przez Niemców. - Co się z wami działo? Cisłowski okazał skruchę, czuł, że zawinił. Tłumaczył się, jak mógł, wydawało mu się, że Kostek za nim idzie... Zresztą też był zalany... Może by doszło do kłótni, bo Kostek był wściekły, ale pogodziła wszystkich kuchenka, którą Cisłowski w ciągu dnia zbudował i gorące kluski, które Cisłowska zaczęła gotować. Kuchenka nie miała wylotu na korytarz, dym walił wprost na piwnicę, gryzł w oczy, ale było za to ciepło, a Kostek i Helena byli zmoknięci. Zresztą od trzech tygodni nie mieli w ustach nic gorącego. W końcu Ciosłowski powiedział. - No - napijemy się - na zgodę. Odetkali butelkę i pili we trójkę, bo Cisłowska pić nie chciała. Nagle nabrali humoru. Wydało się im, że jednak szwaby nie dadzą im rady. Pierwszy Cisłowski wstał od stołu, zwalił się ciężko na swoją pryczę. Posłyszeli, jak chrapie. Helenie chciało się śmiać, bo Kostek podszedłszy do Cisłowskiej zaczął ją nagle zabawiać jakimiś opowiadaniami. Jak przez mgłę widziała, że chłopak żywo wymachuje rękoma, a kobieta go odpycha. To wszystko było strasznie zabawne. Ze śmiechem rzuciła się na swoją pryczę i zaraz mrucząc zasnęła. Od czasu tych wydarzeń życie w bunkrze uległo zasadniczej zmianie. Co parę dni wychodzili nocą na miasto, odszukiwali opuszczone mieszkania, znosili zapasy żywności - a często i nie żywności... Nagle zrodziło się w nich pragnienie zdobycia jak najwięcej ubrań, butów i niezliczonych przedmiotów, które stanowią o bogactwie codziennego życia. W ciemnej piwnicy rósł stos zegarków, sreber i platerów stołowych, skórzanych waliz, kryształów. Nie pamiętali już o swych pragnieniach: aby tylko przeżyć. Wierzyli, że żyć będą, że ocaleją i że teraz dopiero będą szczęśliwi. Świadomość posiadanego bogactwa pozwoliła im zapomnieć o codziennych kłopotach. Tych zresztą mieli obecnie niewiele. Urządzali się coraz wygodniej. Mieli już studnię i kuchnię, z której dym wypuszczali długim przewodem w sąsiednie mury. Gotowali sobie coraz wymyślniej, coraz tłuściej i smaczniej. Pili dużo. Wobec siebie usprawiedliwiali to tym, że jest zimno - więc trzeba się rozgrzewać. Rzeczywiście było zimno: pierwszy mróz ścisnął mury. Ale wódka znacznie więcej potrzebna im była po to, by zagłuszać w sobie niecierpliwość oczekiwania. Po pijanemu robili plany na przyszłość, mówili do siebie podnieconymi głosami, grali w karty, rzucając swe bogactwo jako stawkę. Kostek, jeśli nie szedł na miasto, w ogóle nie wyłaził z łóżka. Leżał wyciągnięty, z rękami założonymi pod głowę, wpatrzony w sklepienie piwnicy. Niespodziewanie wołał matkę: - Chodź, mama... Gdy podchodziła, szeptał jej w ucho, patrząc nieufnie w stronę Cisłowskich: - Znalazłem morową tacę. Mówię mamie - plater, klasa. Miałem dużo bambetli, to jej nie wziąłem. Ale schowałem. Jak teraz pójdę, to przyniosę... Wyciągnął spod pierzyny nogę, podnosił ją, zginał, przyglądał się jej. Obecność Cisłowskiej nie krępowała go wcale. Ten szalony tryb życia, splecionego z godzin napięcia, podniecającego ryzyka, a potem z dni lenistwa i bezruchu, budził w nim coraz ostrzejszy głód zmysłów. Przebijało się to nawet w jego słowach. Kilka razy zwracał się półżartem do Cisłowskiego: - No co, panie Cisłowski? Poszlibyśmy gdzie na dziewczynki. Co? Raz rzekł gniewnie: - Panu dobrze, panie Cisłowski, masz pan swoją kobitę... Ale ja to co? Cholera, ani się gdzie przystawić... Pewnego ranka Helena poszła do studni przynieść wody. Było szaro, zimno, mgliście - nocny przymrozek roztapiał się w przejmującą dreszczem chlapę. Właśnie była na podwórzu, kiedy silna bliska eksplozja targnęła otaczającymi ją ruinami. Błysnęło. Gruz posypał się ciężko. Przerażona przypadła do jakiegoś zakątka muru; nasłuchiwała niespokojnie. Dobiegały ją znane, okrutne krzyki: „Los! Raus! Marschieren!” Warkot motoru, jeden i drugi strzał karabinowy. Choć drżała, postanowiła dowiedzieć się, co to takiego. Ostrożnie poczęła przedzierać się przez mury w stronę, skąd dochodziły krzyki. Było tak szaro i mgliście, że ogarnął ją lęk, iż nie wiedząc nawet o tym, wejdzie wprost na Niemców. Mimo to szła. W pewnej chwili zobaczyła przed sobą światło. Padła na ziemię, przywarła do ruin i tylko niespokojnie patrzyła. Po przeciwnej stronie ulicy szło trzech Niemców w hełmach, z karabinami. Jeden z nich niósł zapaloną latarkę i sznur. Śmieli się głośno, ich głosy huczały w przestrzeni. Weszli do rozwalonej bramy - nie straciła ich jednak z oczu. Początkowo nie pojmowała, co oni tam robią, ale po chwili zorientowała się: Niemcy spuszczali latarnię na sznurze w głąb ruin. Pochyleni nad otworem trzymali granaty w rękach. Jeden krzyknął: - Alle aus dem Keller raus! Coś się po tym krzyku musiało ruszyć wśród ruin, bo zaraz zaczęli krzyczeć wszyscy. Widziała, jak trzymają broń w pogotowiu. Wyciągali latarnię. Ich ostry krzyk, który miał początkowo ton pogróżki, przemienił się w ogłuszający jazgot, kiedy wreszcie ukazały się w bramie postacie ludzkie. W tym wrzasku była histeria i jakby lęk. - Na! Alle raus! Zur Arbeit. Na! Los! Los! Popychali tamtych, uderzali ich kolbami lub lufami karabinów. Helena z niepokoju przestała po prostu oddychać. Widziała, jak prowadzili tamtych - trzech mężczyzn i cztery kobiety. Cała grupa idących zniknęła za załamaniem muru. Ale i z oddalenia dolatywały ją wciąż krzyki i warkot motoru. Jak szalona rzuciła się do piwnicy. Biegła na ślepo przez ciemny korytarz, potykając się o gruz. Zmoczone włosy spadły jej w strąkach na twarz. Wpadła do środka jak bomba, wywołując zamieszanie. Kostek przerażony usiadł na łóżku. Cała trzęsąc się schwyciła go za ramię. - Wstawaj... - szeptała - prędzej! Niemcy! Wstawaj! Nie trzeba mu było tego dwa razy powtarzać. Od razu skoczył na nogi i począł się gwałtownie ubierać. Dzwoniły mu zęby. Kiedy nie mógł dość prędko zasznurować buta, począł skomleć jak mały piesek. Cisłowska schwyciła tymczasem na ręce Irenkę. Powtarzała głosem dygocącym: - Panienko Najświętsza, o Panienko Najświętsza... Ludwiś, weź koc, bo się dziecko zaziębi... Ale Cisłowski zgłupiał zupełnie. Podbiegł przerażony do Heleny. - Pani Zielińska... - jęknął - gdzie uciekać? Odburknęła mu gniewnie. - A ja wiem? Uciekaj pan, gdzie chcesz. Niańką pańską nie będę. Rozumiesz pan? I tak wszystko przez was... - Co przez nas? - jęknął. - Co przez nas? Pani Zielińska, zmiłuj się pani... Odepchnęła go. Kostek był już ubrany. Oboje wypadli z piwnicy. Słyszeli, że za nimi biegną Cisłowscy, którzy prędko jednak zostali w tyle. Helena prowadziła - sama zresztą nie wiedząc, gdzie prowadzi. Strach kazał jej za wszelką cenę opuścić dotychczasowe schronienie, które uważała już za odkryte. Wypadła na podwórze. Kostek biegł za nią krok w krok. Wskoczyli między ruiny. Helenie przypomnieli się spotkani Żydzi, była jednak tak przerażona, że nie umiała na tamto podwórze trafić. Nawinęło Się im jakieś okno piwniczne. Nie namyślając się ani chwili, wcisnęli się przez nie do środka. Piwnica była wilgotna, ciemna, śmierdząca, zasypana zgniłymi jarzynami. Z niej przedostali się do drugiej. Zatrzymali się, ciężko łapiąc oddech. Lecz w tejże chwili posłyszeli obok głosy ludzkie. Ktoś był w piwnicy. Nie próbowali nawet sprawdzić, czy to głosy Niemców, czy Polaków, ale pobiegli w szaleńczej trwodze naprzód. Piwnice łączyły się jedne z drugimi, tworząc, zda się, nieskończoną amfiladę. To musiały być jakieś podziemne składy. Ciągle nie mogli napotkać wyjścia. W pewnej chwili znaleźli się w piwnicy, z której nie było już żadnego przejścia do następnej. Była to wysoka, mała piwnica z okratowanym oknem u góry. Kostek, znalazłszy się tutaj, wydał głuchy jęk. W prawdziwym szale strachu począł bić głową o mur i płakać. - Zabiję się... Nie chcę, żeby mnie wzięli... Wtedy przyszła Helenie do głowy rozpaczliwa myśl. - Uciekaj... Zostaw mnie... Może wyjdziesz oknem... Odskoczył, popatrzył w górę. Znowu gdzieś z głębi amfilady piwnic doleciały ich głosy ludzkie. Twarz chłopca była całkiem szara. Wyszeptał: - Niech mama stanie blisko ściany. - Zatrzęsła się na nogach, gdy począł się po niej wspinać. Oparta całym ciałem o mur, robiła nadludzkie wysiłki, aby nie upaść. Buty Kostka brutalnie gniotły jej ramię. Potem poczuła je na głowie. Teraz uczepiony kraty usiłował przez nią się prześliznąć. Lecz kiedy przełożył głowę, nie mógł za nią przecisnąć całego ciała. Próbował cofnąć się: nie potrafił jednak teraz wyciągnąć z powrotem głowy. Helena stojąc na środku piwnicy patrzyła na to przerażona. Kolana Kostka poczęły się ześlizgiwać z parapetu. Chłopak zawisnął na rękach i na szyi. Począł charczeć. Dusił się. Przycisnęła zaciśnięte pięści do ust. Jej syn umierał, a ona nie mogła mu nic pomóc. Posłyszała kroki w sąsiedniej piwnicy. Pomyślała, że to nadchodzą Niemcy, ale było jej już właściwie wszystko jedno. Niemcy czy diabli, niech tylko ratują Kostka. Obróciła się twarzą ku wchodzącym i nagle nie bez zdumienia zobaczyła przed sobą małego, zgarbionego człowieka w futrzanej czapce z wielkimi czarnymi oczyma. Tamten zrobił uspokajający ruch ręką: - Nie bójcie się. Nie trzeba się bać. To tylko my. Był to stary, nieco garbaty Żyd. Za nim weszły jeszcze trzy osoby: dwie kobiety i młody chłopak. Wszyscy byli ubrani w palta, na plecach mieli pakunki. - Nie bójcie się, państwo - powtarzał Żyd. - Nic się nie bójcie. My także uciekalim z naszej piwnicy. - Ratujcie... - jęknęła Helena, wskazując gestem zawieszonego u kraty Kostka. Chłopak, który szedł razem z Żydem i kobietami, podszedł do muru i podtrzymał Kostka za nogi. Wtedy udało się Kostkowi wysunąć głowę spomiędzy prętów. Zsunął się na ziemię, sapiąc boleśnie. Ale zaraz podniósł wystraszony wzrok na przybyłych. - Gdzie Niemcy? - zapytał drżącym głosem. - Niemcy? Oni są wszędzie... - jęknął Żyd. - Uciekliśmy od nich. Uj, żeby pan wiedział. Chodzili, szukali, mało nas nie znaleźli. Dwie piwnice rozsadzili, bo ludzie nie chcieli wyjść. A tych, co wyszli, to zabrali... Jedna z kobiet zaniosła się szlochem. Okazało się, że zabrali jej męża. Ona sama zdołała się ukryć w sąsiedniej piwnicy, ale właściwie teraz żałowała... - A tu nie przyjdą? - Kostek przerwał narzekania Żyda. - Wszędzie mogą ‘przyjść... Ale teraz to już pojechali. Chłopak lżej odetchnął. Podniósł ręce kolejno do skroni, policzków i uszu, poobcieranych i pokrwawionych przy wyszarpywaniu głowy spomiędzy krat. - To co? - pytał. - Czemu nie wracacie? Okazało się, że wrócić nie mogli. Ich piwnica została odkryta: Niemcy nawrzucali do środka granatów. Wszystko się wewnątrz spaliło. Nie było do czego wracać. Szukali właśnie jakiegoś nowego schronienia dla siebie. - To chodźcie tymczasem do nas - powiedział Kostek. - Potem sobie coś znajdziecie. - Póki co, pomieścimy się... W bunkrze znaleźli już Cisłowskich, którzy prędzej wrócili. Cisłowska siedząc na tłumoku płakała, Cisłowski zaś chodził po piwnicy tam i z powrotem z ponurą miną. Kostek i Helena nie tłumaczyli się ze swej ucieczki i z pozostawienia Cisłowskich ich własnemu losowi. Przeciwnie - od razu zaczęli wyrzucać tamtym, że to przez ich niedołęstwo nie zostało dotychczas zrobione drugie wyjście z piwnicy. Cisłowski przyjął te wyrzuty w milczeniu. Po jego twarzy widać było jednak, że żywi urazę do Kostka i jego matki. Cisłowska wybuchnęła jeszcze gwałtowniejszym płaczem i mocno przycisnęła do piersi Irenkę. Żadne z nich jednak nie podjęło tamtego tematu. Mężczyźni zaczęli się zaraz zastanawiać, jak i gdzie należy zrobić zapasowe wyjście. Obchodzili ruiny, stukali, wreszcie zdecydowali, że najlepszym rozwiązaniem byłoby przebicie otworu wprost d® kanału. Póki był dzień, bali się wziąć do tej roboty. Dopiero w nocy rozpoczęli kucie. Szło ciężko. Choć pracowali całą noc, na ranek nie byli jeszcze gotowi. Trzeba było przerwać kucie i czekać wieczoru. Na dworze zrobiło się sucho i zimno, począł sypać drobny jak kasza śnieg. Zmęczeni kuciem mężczyźni położyli się spać. Helena jednak z pozostałymi kobietami postanowiła kolejno dyżurować. Koło dziewiątej rano wpadła do bunkra mająca właśnie dyżur Cisłowska, wołając z przerażeniem, że Niemcy kręcą się na ulicy. Helena nie dała jej jednak obudzić mężczyzn. Choć miotał nią straszny lęk, więcej jeszcze bała się tego, że Kostek zacznie znowu szaleć jak poprzedniego dnia. Obie podbiegły do okienka, wychodzącego na ulicę. Rzeczywiście, w pobliżu zatrzymał się samochód z żołnierzami: Niemcy przetrząsali ruiny. Drżące z lęku kobiety widziały prowadzonych ludzi, których Niemcy dzielili: osobno mężczyzn, osobno kobiety, osobno dzieci i ludzi starych. Przy rozdzielaniu podniósł się bolesny krzyk: Niemcy uspokajali tamtych pokrzykiwaniem: - Still! Los! Diese zur Arbeit. Diese nach Hause - na, na... Los! Ludzie zrozumieli, że młodzi mają iść do pracy, dzieci i starzy mogą wrócić do piwnic. Z wolna więc zaczęli się uspokajać. Kolumna przeznaczonych do pracy zaczęła się ładować pod okiem żołnierzy na ciężarówkę. Na ulicy zostali tylko ci, którym powiedziano, że są wolni. Ale część żołnierzy została także. Jeden z nich wskazał stojącym rozgrzebane wejście do piwnicy, akurat naprzeciw okienka, przez które patrzyły Helena i Cisłowska. Krzyknął: - Alle hier! Ludzie - może było ze dwadzieścia osób - poczęli znikać w otworze. Kiedy wszyscy zeszli, jeden z Niemców wyciągnął zza pleców pęk związanych ze sobą granatów. Ze spokojem odbezpieczył jeden z nich, po czym wrzucił wiązkę do piwnicy. Nastąpił głuchy, mocny wybuch, od którego runęła jedna z osmalonych, sterczących samotnie ścian. Zlodowaciałej z przerażenia Helenie zdawało się, że słyszy krzyki dochodzące z piwnicy. Ale Niemcom było jeszcze mało. Jeden z nich przyniósł blaszankę z benzyną i wylał jej zawartość w otwór. Potem rzucił jeszcze jeden granat. Widziała, jak od razu strzelił w górę płomień. Żołnierze zachowywali się obojętnie - można pomyśleć, że byli to spokojni robotnicy fabryczni, wykonujący swoją zwykłą pracę. Popatrzyli na płonące ruiny, kiwnęli głowami i odeszli. Zdenerwowana do najwyższego stopnia Helena zostawiła Cisłowską przy okienku, a sama pobiegła do bunkra. Obudziła mężczyzn, opowiedziała im wszystko, co widziała. Zerwali się śmiertelnie przerażeni. - Zawzięli się - marniał dygocąc Cisłowski. Nie zważając już na to, że hałas może być usłyszany, zaczęli dalej kuć przejście. Mężczyźni pracowali cały dzień. Pod wieczór upadali ze zmęczenia - a mimo to przejście jeszcze nie było gotowe. Odpocząwszy chwilę pracowali dalej. Helena to im pomagała, to gotowała jedzenie, to znowu biegała do okienka. Wreszcie koło północy dobili do kanału. Kiedy otworzył się otwór wionęło na nich lodowatym chłodem i ohydnym, zakisłym odorem kanału. Rozszerzyli przejście na tyle, aby można było przez nie wyjść nawet z ładunkiem na plecach. Kiedy wreszcie wszystko było skończone, zatkali otwór workiem ze szmatami i rzucili się na prycze. Helena, choć nie mniej zmęczona od innych, wczesnym rankiem powlokła się do okienka. Idąc przez korytarz potykała się co chwila. Przed jej oczyma wirowały złote iskry. Oparłszy się ciężko o ramę okna, patrzyła na szarzejącą ulicę. Ciągnęło od niej ostrym, rześkim chłodem. W nocy był chyba przymrozek, bo śnieg stwardniał i oblepił cegły niby pleśń. Na ulicy było cicho i Helena stojąc nieruchomo zaczęła drzemać. Naturalnie, co chwila się budziła. Zaciskała pięści, przygryzała wargi, aby znowu nie zasnąć. Nie wolno mi spać - powtarzała. A mimo to zaraz zapadała na nowo w pełen majaków półsen. Wyobraźnia jej nie próżnowała. Kobiecie wydawało się chwilami, że Niemcy idą ku niej. Porywała się wtedy od razu gwałtownym podrzutem. Serce poczynało jej łomotać mocno, jakby miało rozerwać piersi. Z jakimś zniecierpliwieniem - prawie z gniewem - podnosiła twarz ku skrawkowi nieba, widocznemu nad ruiną po przeciwnej stronie ulicy. Dlaczego Bóg tak strasznie ją męczy? Czy nigdy się to nie skończy? Czy nigdy nie przestanie drżeć o Kostka? Przycisnęła twarz do zmrożonych cegieł. Zdawało się jej, że znowu widzi wszystkie tamte dni i lata ciągnące się nieprzerwanie od owego dnia, gdy ujrzała pierwszy raz nad swymi kolanami dziecko na rękach pielęgniarki. Nigdy nie miała spokoju! Nigdy nie wiedziała, co to swobodne odetchnięcie. Była jak zgonione zwierzę... Znowu poderwała się pełna przerażenia. Była świadoma tego, że zadrzemała. Szary dzień już wstał. Było cicho, ale w uszach brzmiał jej ciągle pierwszy ton wynurzającego się z ciszy samochodu - gruby, niski, szybko rosnący, wibrujący, nabrzmiały zadyszką. Nie mogła zrozumieć, czy to złudzenie, czy też jawa. Nagle uświadomiła sobie, że w tych murach naprzeciw Niemcy zamordowali cały tłum osób. Zatrzęsła się ogarnięta gorączkowym dreszczem. I wtedy właśnie posłyszała głuchy, tępy huk, który szarpnął murami piwnicy. Odzyskała przytomność. Niemcy widocznie rozsadzali gdzieś blisko miny. Wreszcie sen odleciał od kobiety. Patrzyła czujnie w głąb ulicy. Aż do bólu wytrzeszczała oczy. Była tak pilnie wsłuchana i wpatrzona w to, co miało nadejść z zewnątrz, że nie usłyszała nadejścia Cisłowskiej. Głos matki Irenki, który rozległ się tuż nad uchem Heleny, był przerażający, niby wystrzał. Podskoczyła. - Czego pani mnie straszy - syknęła gniewnie. Tamta patrzyła na nią zdenerwowana. - Ja straszę? Ależ pani Zielińska, ja tylko przyszłam panią zmienić. Lęk i podniecenie z wolna tajały. Helena skinęła głową. - To patrz pani, ale nie śpij. I jakby szli do nas, to zaraz wołaj. Zawróciła, by pójść w głąb korytarza. Ale teraz, kiedy zdała ciężar czuwania na Cisłowską - ogarnęła ją chęć pozostania tu jeszcze w strumieniu chłodnego powietrza płynącego z okna. Zatrzymała się, potem ciężko siadła na ziemi. Od gruzów wiało charakterystyczną wonią osmalonych cegieł, wilgocią, zgnilizną i ludzkimi ekskrementami. Przed nią, tyłem, stała Cisłowską otulona w chustkę, której róg ozdobiony frędzlą spadał jej nisko aż do pół łydek. Na cienkich nogach miała ordynarne przędzowe pończochy, skręcone i wałkujące się, oraz grube filcowe bambosze. Lekko przestępowała z nogi na nogę. - Pani Cisłowską - zapytała Helena - i co tam? Nic pani nie widzisz? Kobieta odwróciła twarz tylko na chwilę. - Nic. Cicho. - Po chwili dodała: - Może już nie przyjdą? Pan Bóg strzeże... Może wreszcie sprawiedliwość znajdzie się na tych drani. Te słowa przypomniały Helenie jej wszystkie żale i niepokoje. Niecierpliwie machnęła ręką: - Eee tam, pani Cisłowską, nie ma żadnej sprawiedliwości na tym świecie. Ja pani mówię... Tamta chwilę przytupywała chudymi nogami. Potem powiedziała: - Ja tam nie wiem. Może jej i nie ma. Ale miłosierdzie to jest... Musi być... Niemcy rzeczywiście nie przyszli ani tego, ani żadnego z następnych dni. Kręcili się wprawdzie wśród ruin, rozsadzali piwnice, wyciągali ludzi - ale wszystko to robili dość daleko od nich. Mieszkańcy bunkra zaczęli się z wolna uspokajać. Czwórka nowo przybyłych opuściła pewnej nocy ich piwnicę, przenosząc się do innej w sąsiedztwie. Obie jednak grupy utrzymywały ze sobą stały kontakt. Zrobiło się tymczasem bardzo zimno. Mróz, który ścisnął gdzieś koło połowy grudnia, wciąż trzymał. Codziennie padał suchy, ostry śnieg. W piwnicy, mimo ciągłego palenia, było zimno. Od dymu mieli wszyscy czerwone, zaropiałe oczy, twarze okopcone i czarne dłonie. Nieustannie prawie pili wódkę. Choć zapasów im nie brakło, często co drugą czy co trzecią noc Kostek z Antkiem Kryską - tym młodym chłopcem, który uciekł wówczas razem ze starym Żydem i dwoma kobietami z odkrytej przez Niemców piwnicy - robili wyprawy na miasto. Popychało ich pragnienie szukania, pragnienie nieustannej pogoni za jakąś nowością. Wędrowali nocami przez zamarłe miasto, przetrząsali regularnie dom za domem. Na ruinach leżał śnieg i pod nalotem bieli wszystko zmieniło swój wygląd. Teraz to nie było świeże rumowisko gruzu i klęski, ale niby pustynia lotnego piasku, spod którego tu i tam wyzierają jeszcze resztki zasypanego miasta. Którejś nocy wyszedł zza chmur księżyc - blady i fascynujący. W jego szklistym blasku miasto przybrało wygląd jak z bajki. Śnieg połyskiwał tysiącami iskier - zdawał się płonąć. Ostro zarysowane cienie kładły się tu i tam czarnymi płatami. Daleko - pewno za Wisłą - strzelały działa przeciwlotnicze. Kostek, zatrzymawszy się, powiedział do towarzysza: - Cholera, patrz jak ładnie... Byli na placu Napoleona. Fronton poczty stał niby jakaś niezgrabna brama, oderwana od zmiażdżonego budynku. Po przeciwnej stronie wznosił się w swej zuchwałej nieustępliwości olbrzymi gmach „Prudentialu”. To były niby szczyty górskie. Od nich spływały fale gruzu podobne wielkim piarżyskom. Rumowisko nakryte rozbłyszczonym śniegiem otaczało zewsząd czarny wrąb - staw nie staw - betonowy zbiornik na wodę w środku placu. Wody tam zresztą wewnątrz nie było. Księżyc ślizgając się po niebie przemykał się właśnie poza małym obłoczkiem, rzuconym niby skrawek woalu na czyste niebo. Miesięczny blask zdawał się drgać. Antek stał obok Kostka, z rękami w kieszeniach i postawionym kołnierzem. Nie odpowiedział. Był to chłopak blady, chudy, o dużych, błyszczących oczach. Odznaczał się dużą odwagą. Pozostał w ruinach Warszawy nie dlatego, że bał się wyjść, ale właśnie dlatego, że nie bał się zostać. Kiedyś powiedział Kostkowi: „Niech tylko przyjdą tamci...” „To co wtedy? - pytał Kostek - będziesz przed nimi wyrywał?” Antek umilkł. Nie powiedział już nic więcej. Był zresztą w ogóle milczący, mrukowaty, wiecznie zamyślony. Teraz także stał bez słowa, z twarzą pod blask księżyca. Ale jego wzrok biegł wzdłuż zaciemnionych ścian od rogu Świętokrzyskiej, narożnikami Moniuszki, Sienkiewicza, Boduena. Nagle wyjął rękę z kieszeni, powoli, jakby namyślając się wyciągnął ją przed siebie. Wskazał kierunek. - To tam - powiedział niegłośno - tam robili zrzuty... - Żarcie? - zapytał Kostek. Antek nie odpowiedział, tylko gniewnie wzruszył ramionami. Znowu podniesioną ręką wskazał na frontony spalonych domów. - A tam - wskazał palcem - trzymaliśmy barykadę... - Biłeś się? Znowu wzruszył ramionami. Lecz jego wzrok oderwał się od ośnieżonych ruin. Chłopak spojrzał wymownie na Kostka. - A ty? - zapytał. Było cicho, tylko za Wisłą trzaskały wciąż zenitówki. Woal obłoczka zsunął się z księżyca i srebrzysty krąg począł dalej samotnie żeglować po pustym niebie. Zrobiło się jaśniej. Za to powiał zimny, przejmujący do szpiku kości wiatr. Kostek wolno wsadził ręce do kieszeni, wyprostował się lekceważąco. Ale to trwało tylko moment. Wzrok obu chłopców spotkał się wtedy. Kostek zgarbił się, zmalał. Burknął niezbyt głośno: - No, cóżeś myślał?... Ruszyli wolno w stronę Jasnej. Tam były mieszkania, w których jeszcze nie szperali. Szli czujnie i uważnie, rozglądając się na wszystkie strony. Gdzieś od skrzyżowania Marszałkowskiej i Alei trzasnęła krótka seria z peemu. Nie zwrócili na to uwagi. Wiedzieli już, że Niemcy nie zapuszczają się nocą w rumowiska zburzonego miasta. Gdy wracali z wyprawy Złotą, Kostek w pewnej chwili zatrzymał towarzysza. Uważnie przyglądał się ruinom naprzeciwko rozwalonego muru gimnazjum Lelewela. - To tu.. - mruknął - Co tu? - Ach, nic. Wiesz - tu mieszkają jedni nasi znajomi... Znad szkolnego podwórza księżyc świecił ostrym blaskiem niby ogromna lampa. - Więc co? Chcesz do nich pójść z „wizytą”? - Właśnie, chodźmy. Tam jest jedna... wiesz... morowa dziewczyna... Antek zaśmiał się półgłosem. - Od razu tak gadaj. No cóż - można. - Spojrzał na zegarek. - Czasu dużo... Otwór piwnicy był jak i wówczas przysypany cegłami i założony blachą. Chłopcy tak zręcznie podjęli blachę razem z nałożonym na nią gruzem, że wejścia ich nie usłyszał nikt z piwnicy. Zsunęli się do zimnego korytarza i podeszli do otworu prowadzącego do piwnicy. Był on zawieszony jakimś kocem, spoza którego dochodziły głosy i przebijały się smugi światła. Kostek miał już wejść do środka, gdy nagle usłyszał ostry krzyk kobiecy. Zatrzymał się w miejscu. - Ja wam mówię, że nie! Nie - mówiła kobieta. - Nie chcę! Nie macie prawa! Nie możecie... Ton głosu brzmiał rozpaczliwie: słychać w nim było łzy. Teraz doszedł ich głos męski, w którym Kostek poznał od razu głos łysego dentysty. - Ale co też opowiadasz, mała, o jakichś prawach? Tutaj nie ma żadnego prawa. Oszalałaś. Zresztą nikt cię nie zmusza. Ja ci mówię tylko, że tak zrobić powinnaś. Ocaliliśmy ciebie. Moglibyśmy cię przecież wyrzucić na ulicę.. Rozległo się szlochanie kobiety. - No i czego ty płaczesz? - znowu mówił mężczyzna. - Nie martw się, nie ma czego. Zobaczysz, że ci się to nawet będzie podobało... Kobieta krzyknęła. - Niech pan nie podchodzi do mnie! - No, no, nie drażnij mnie. Jestem dobry, ale jak mnie będziesz drażniła... Doszedł ich drugi głos męski - to mówił ten okutany w szaliki: - Głupia jesteś. Co ci szkodzi. I tak nie wiadomo, czy przeżyjemy... Nagłe wejście Kostka i Antka było prawdziwym efektem teatralnym. Obaj mężczyźni, stojący nad siedzącą na łóżku dziewczyną, odskoczyli od niej. Pan z szalikiem, wydając pisk przerażonego szczura, rzucił się w kąt między kuchnię i garnki. Dentysta podbiegł do stołu, chcąc chwycić leżący tam mały rewolwer. Lecz Antek jeszcze szybciej położył na rewolwerze rękę. W oczach łysego zapłonął gniew i wściekłość. W szale byłby się rzucił z gołymi rękoma na przybyłych, ale Kostek wziął go za ramię. - Panie tego, uspokój się pan. Nie poznałeś mnie pan czy co? Ja tu do pana z wizytą, a pan... Tamten zatrzymał się, wciąż jednak tocząc błędnymi oczyma. - Jakżeście tu weszli? - krzyknął ostro. - Zwyczajnie. Co jest? Czego się pan rzuca? Spokój... Łysy ciężko dyszał, ale z wolna począł się uspokajać. Położył rękę na piersi. - Ach, to pan. Prawda... Ale skąd ja miałem wiedzieć, że to pan? Myślałem, że to Niemcy albo jakie łobuzy... Bo jak weszliście, że nic nie było słychać? - wrócił do swego. - Mówię panu, że zwyczajnie. Gadaliście, krzyczeliście... - Kostek rozejrzał się po piwnicy. Przede wszystkim zauważył, że zmieniła wygląd: wydała mu się teraz o wiele większa niż dawniej. Dopiero po chwili uświadomił sobie, iż zniknęły dwa łóżka, na których leżała w kącie piwnicy para starych ludzi. Ani łóżek, ani ludzi nie było. Pod ścianą stało tylko jedno łóżko, na którym siedziała nieruchomo jak posąg dziewczyna. Dentysta spojrzał podejrzliwie na Kostka, ale nie pytał go już jednak więcej. Wskazał na stół, na którym leżało jedzenie i stały butelki. - Akurat kolacja. Siadajcie, panowie. Wrąbiecie co nieco, golniemy po jednym... Chłopcy spojrzeli po sobie. Skinęli głowami. - Czemu nie? Można wrąbać... Siedli do stołu. Dziewczyna została na łóżku. Dentysta zawołał do niej. - No, chodź jeść! Czego się obrażasz? Nie odpowiedziała nic, nie ruszyła się z miejsca. Łysy wzruszył ramionami. Powiedział zwracając się do gości: - Miny stroi. Nie ma co na nią zwracać uwagi. Nalewał hojnie wódki. Jedli i pili prędko. W piwnicy była ciepło - kuchenka na czterech nóżkach rozgrzana była do czerwoności. - A pańska mamusia? - łysy zwrócił się do Kostka - co robi? Zdrowa? - Zdrowa... - burknął Kostek. Ale ciepło, jedzenie i wódka szybko poczęły wywierać swój wpływ. Dentysta dolewał i dolewał. Rozmowa, która początkowo nie nawiązywała się, stała się wreszcie hałaśliwa i ogólna. Mówiono o wszystkim: o wczesnej i ostrej zimie, o Niemcach, którzy łażą wśród ruin i wyszukują ukrytych ludzi, o mieszkaniach, o Rosjanach, którzy siedzą na drugim brzegu rzeki... - Ja wam mówię: oni w ogóle tu nie przyjdą... - dowodził ten w szaliku na szyi. - Z bykaś pan spadł czy co? - spierał się Antek. - To według pana będą stojeli i stojeli na tamtym brzegu, aż do skończenia świata? Co? A bić się nie będą? - A może. A może już dalej iść nie mogą. - Jakby tamci nie mogli, toby Niemcy od razu w przód polecieli. Co pan myślisz, że one tak sobie tylko chodzą tam i nazad z przyjemności? - Ja tam wiem... Pan też nic nie wisz. Te, co robiły powstanie, nie wiedziały, a pan chcesz wiedzieć. Zresztą, co tam gadać. Może i przyjdą. Ale pan myślisz, że my tu tak wyżyjemy do tego czasu? W tej piwnicy? Z tego szabrowanego żarcia? Bez świeżej trawki? Bez masła? Bez mleka? Eee - panie... Nóżki wyciągniemy jak te, co tu były... - zrobił gest w stronę, gdzie stały poprzednio łóżka. - A cóż ci starzy - spytał Kostek dentystę - pomarli? - Ano pewno. Jeszcze ile to krzyków, panie, było, a kłopotów, a stękania. Cholera, żebyś pan był widział. Zamiast być wdzięczni, żeśmy się nimi zaopiekowali, to tylko psioczyli i psioczyli. - A ona sama teraz została? - Sama... I widzi pan... - łysy pochylił się przez stół ku Kostkowi i ściszył konfidencjonalnie głos. - Rozumie pan, sama dziewczyna być nie może... Wiadomo... Tośmy jej powiedzieli - przez dobroć tylko - że powinna któregoś z nas sobie wziąć... No nie... Prawda? Co to niby chować i dla kogo? Znajdzie ją jaki szwab albo Ukrainiec, to weźmie i pytać nie będzie. A potem nożem po gardle - i co? Nie mam racji? Zatrzymał się, jakby oczekując na potwierdzenie ze strony Kostka. Ale ten, trzymając w ustach resztę dopalającego się papierosa i mrużąc powieki od dymu, który mu się ślizgał po policzkach i szedł w oczy - mruknął tylko: - No i co? - No co... No, powiedziałem jej, że nie ma czego swego „cymesu” tak chować. I jej lepiej będzie, i nam... Zresztą była w powstaniu. A te dziewczyny z powstania to wszystkie już i tak - no nie? Nagłym ruchem Kostek odchylił się od stołu w tył. Powiedział gniewnie, porywczo i twardo: - Coś pan!... Dziewczyny w powstaniu? Łżesz pan, jak pragnę zdrowia... - No, może nie wszystkie... - łagodził dentysta - pewno były i porządne... Napijmy się... - nalał znowu wódki. Łyknęli, zagryźli mięsem z konserwy i plackiem. - Toś pan chciał - zaczął Kostek - żeby dziewczyna z panem, co? Dentysta skromnie spuścił wzrok. - Cóż... Opiekowałem się nimi. Została teraz sama... - A ten? - Kostek wskazał głową indywiduum, namiętnie tłumaczące coś Antkowi. - On też... - Aha, jeden i drugi. Dobra. - Kostek zaśmiał się złośliwie. Nagle ogarnęło go nie znane mu zupełnie uczucie. Łysy dentysta budził w nim coraz większy wstręt. Natomiast ta dziewczyna, którą widział drugi raz w życiu, wcale nie urodziwa, z którą nawet nie zamienił kilku słów, i nawet nie wiedział, jak się nazywa - zaczynała go coraz więcej interesować. - Ależ... - mruknął jeszcze raz, bawiąc się coraz lepiej niepewną miną dentysty. Odwrócił się i popatrzył w stronę dziewczyny. Siedziała wciąż na łóżku, suchy szloch od czasu do czasu szarpał jej piersi. Nie patrzyła w ich stronę, ale dałby głowę, że pilnie nasłuchiwała rozmowy. Musiała słyszeć wszystko, co mówili. - A wie pan co? - zwrócił się do dentysty - podoba mi się też ta dziewczyna... Twarz tamtego skrzywił komiczny gniew. Nie chciał go Kostkowi ukazać, ale nie mógł ukryć wyrazu pomieszania. Ręka drżała mu lekko, gdy wyciągnąwszy dłoń po butelkę nalewał znowu w kieliszki. - Iii, taka sobie... - warknął. - Żeby nie ja i pan Zając, toby już była u Niemców... I tymi jej rodzicami opiekowaliśmy się. Grzebaliśmy. Co pan myśli? Po żarcie też trzeba było nocami chodzić... - Takiś pan na tę wdzięczność łasy? Dentysta zaśmiał się nieszczerze i wymijająco. - Napijmy się - zaproponował. Ale Kostek nie wziął kieliszka. Znowu zwrócił głowę w bok i popatrzył na dziewczynę. - Wiesz pan co - powtórzył - ona mi się podoba... Łysy ciężko przełknął ślinę. Ciągle jeszcze próbował się uśmiechać, ale wyglądało to nieprzekonywająco. - Napijmy się... - nalegał. Kostek nieustępliwie patrzył w bok. - Szkoda jej dla was... - powiedział. Dentysta poderwał się gniewnie ze stołka. W jego małych oczach zapalił się zły płomień, ale jeszcze raz nałożył na twarz maskę uśmiechu. Zaśmiał się głosem zdenerwowanym: - He, he, he - kawalarz z pana. Ale jak pan jesteś naszym przyjacielem, to już my panu zrobimy frajdę. Kiedy pan tu do nas drugi raz przyjdzie, pozwolimy panu z nią... Co tam: było nie było... Raz się żyje. No nie? Jeszcze sami na korytarz wyjdziemy... Widzi pan, jakich ma pan tutaj przyjaciół. No, napijmy się i sztama. Co? Popatrzył w oczy Kostkowi, ale zmieszał się, zobaczywszy w nich chłód i gniewną nieustępliwość. Wyciągnięta do uścisku ręka zawisła w powietrzu, potem opadła. Chłopak milczał tak długo, że aż w końcu zniecierpliwiony łysy powiedział: - Coś pan taki? Sztama, mówię... - Gówno - burknął chłopak. - Na dziewczynkę chcesz pan ją wykierować, a sam zyski zbierać - co? Niedoczekanie. Będzie wasza, jak będzie chciała, ale jak nie zechce, to wam jej tknąć nie dam! Rozumiecie? Gniewnie uderzył dłonią w stół. Zrobiła się nagle cisza, bo i tamci na drugim końcu stołu umilkli i zwrócili ku Kostkowi głowy. - Czego pan krzyczysz? - denerwował się dentysta. - Ja panu mówię po przyjacielsku. My od niej na siłę nic nie chcemy. Opiekujemy się nią. - Jak te alfonsy, psia wasza mać! Gniewnie poderwali się na nogi. Wszyscy czterej mówili teraz jednocześnie. Dziewczyna patrzyła na nich szeroko otwartymi oczyma. Gdy Kostek podszedł do niej, powstała z łóżka. - Proszę panienki - powiedział chłopak - ja tu widzę, że ci dwaj bajerowali panienkę i chcieli ją przymusić do złego. Co? Myślę sobie: lipa. Jak panienka chce, to sobie może z nimi. Bo ja cóż - nie upilnuję. Ale jeśli panienka nie chce, to oni, psia ich mać, smakiem się obejdą... Widział, jak oczy dziewczyny zaszły łzami i zaczęły drżeć usta. Nagle schwyciła Kostka za rękę. Wyszeptała prędko: - Niech pan mnie ratuje... Gniewnie włożył ręce do kieszeni. Odwrócił się twarzą do dentysty i jego towarzysza. - Ciee! - syknął przez zęby. - Widzicie ich. Sama chciała? Tak? Za jego plecami dziewczyna mówiła szybko: - Niech pan mnie ratuje... Oni rodzicom tak dokuczali. I mnie dokuczali. A potem jak rodzice umarli, to oni ciągle mnie napastowali. Póki był ksiądz... Przerwał jej: - A gdzież ten ksiądz? Głosem przerywanym przez szloch opowiadała mu, że ten jakoby ksiądz od pewnego czasu wychodził prawie co noc. Chodził po rozmaitych piwnicach, rozmawiał z ludźmi, coś tam uradzał. Czasami wracał dopiero na drugą noc. Ale teraz nie wrócił już trzy noce, więc chyba coś mu się złego przydarzyło. - On - ciągnęła - to mnie bronił. Póki był, nie byli tacy... Ale teraz, kiedy jego nie ma, to pan widzi... Już miał powiedzieć: „No, to ja zabieram panienkę do naszej piwnicy...”, lecz nagle ugryzł się w język. Coś go powstrzymało przed wypowiedzeniem tego zaproszenia. Milczał dość bezradnie. Tamci mężczyźni patrzyli na niego z nie tajoną nienawiścią. Pomyślał sobie, że musi ich trzymać w szachu, bo jeśli przestaną się go bać, niewątpliwie zabiją. Nagle cała ta podjęta przez niego obrona wydała mu się beznadziejnie trudna. Przebiegło mu przez głowę, że może nie warto dla tej jakiejś - w gruncie rzeczy zupełnie obojętnej dziewczyny narażać się na niebezpieczeństwo. Rozważając to wszystko, stał kołysząc się nerwowo. Przelotnie rzucił wzrokiem na zegarek. Było późno. Ostatnia już chwila, aby wracać. - Słuchaj, Antek... - zaczął, ale ciągle się jeszcze namyślał, jak ma postąpić. Chrząknął. Podjął znowu: - Wracaj do chałupy... Już zaraz będzie świtać. Ja tutaj zostanę..: - Tutaj? Chcesz zostać z tą branżą? Frajer. Bierz pannę i nawiewamy. Wydało się to takie proste. Kostek raz jeszcze uświadomił sobie, że byłoby to rozwiązanie najłatwiejsze. Ale jednocześnie poczuł niepokój, który był o wiele większy niż lęk przed pozostaniem samemu z dwoma rozwścieczonymi mężczyznami - niepokój wynikający ze świadomości, że jeśli zabierze dziewczynę i przejdą razem z tej piwnicy do ich bunkra, coś się zmieni, coś się skończy - coś załamie... Nagle wydało mu się, że jest w kraju bajki. Lecz jeden krok - a bajka się skończy. W ich bunkrze bajki już nie będzie. Za to będą spory z Cisłowskimi, worki naszabrowanych bogactw, wódka, wymyślania, klątwy... Podniósł wzrok i trochę teatralnym gestem wyciągnął do towarzysza dłoń. - Nie. Bywaj zdrów. Zostanę... Kiedy pociąg wiozący Eugeniusza zatrzymał się przy murze, gdzieś przed Dworcem Zachodnim, i mężczyzna zdecydował się wreszcie, nie czekając na przejechanie ostatnich kilkudziesięciu metrów, wysiąść razem z tłumem ludzi, nie poznał w pierwszej chwili rodzinnego miasta. Łąkę wiodącą ku Kopińskiej zarastał wysoki, dziki i bujny chwast. Ciężko wlokąc zmęczone długą drogą nogi, szedł ścieżką, która wiła się środkiem łąki. Miasto podpływało do niego pojedynczymi domami - spalonymi kadłubami bez okien i dachów. Sznur ludzi, idących od pociągu, wsiąkał szybko między domy. Marcowe słońce pieściło świeżą zieleń i osmolone ściany. Tak dobrze znana ulica wydała się dziś zupełnie obcym zakątkiem. Grójecka była wyludniona, kręciło się tutaj tylko kilka osób. Na znajomej kamienicy wyczytał wypisane kredą nazwisko serdecznego przyjaciela, a obok dopisek: „Szuka go żona”. Tylko fronton kościoła św. Jakuba wydawał się taki sam, jak wtedy, gdy go żegnał siedząc na trawniku, w chwilę po oddaniu broni. Szedł wzdłuż Filtrowej samotny, zagubiony wśród ruin. Bujna zieleń rozsadzała zieleńce, małe klombiki, rabatki skweru. W jednym miejscu ludzie nabierali wodę z hydrantu. Wyciągnął swój kubek. Potem błędnie szedł dalej. Zwały pyłu, gruzu, odłamki szkła leżały pod nogami. Kręciło mu się w głowie. Kiedy wreszcie dobił się do Alei Niepodległości, osunął się zmęczony na chodnik. Ciężko oddychał. Na chwilę odeszła go odwaga, by iść dalej na poszukiwanie życia w tym mieście śmierci. „Nikogo tu już pewnie nie ma” - powtarzał. I wtedy właśnie ujrzał przed sobą znajomą twarz. Oczy dziewczynki patrzyły na niego pełne zdumienia, gdy wymówił jej imię. Nie poznała go. Jemu zaś gardło zaschło - nie śmiał, nie umiał pytać... Wreszcie poznała go: „To pan?” Skinął głową... W parę dni potem był znowu w swym urzędzie. Życie wracało, budziło się z jakąś gwałtowną, przełamującą niepodobieństwo siłą. Budynek na Złotej leżał w gruzach. Był teraz nowy urząd na Bagateli. Wysoki wielopiętrowy dom, przeładowany ludźmi, oblężony przez interesantów. Kiedy znowu znalazł się w pokoju na wysokim piętrze, trudno mu było początkowo zająć się pracą. Przez szerokie okna falą płynęło słońce. Daleko widać było odymione ściany, sterczące kominy - ruinę miasta. Ale tutaj życie pulsowało. Tylko on sam czuł się beznadziejnie słaby. Siedząc przy stoliku myślał - i nie mógł przestać myśleć - o tych, których w nowym życiu zabrakło... Interesanci przychodzili. Ciągnął sznur ludzi obdartych i wynędzniałych, powracających z tułaczki, z niewoli, z obczyzny. Nie mógł zdobyć się na większe zainteresowanie ich kłopotami. Trochę automatycznie i po urzędniczemu załatwiał sprawy, kierował ludzi, wypisywał papierki. Ciągle myślał: Dlaczego ja żyję? Dlaczego nie żyją Staszek, Tadeusz, Olgierd, Jerzy, Basia... Nie poznał Heleny, gdy stanęła przy jego stoliku. Zresztą i ona go nie poznała - dłuższą chwilę patrzyli tak na siebie. Pachniało od niej zaduchem piwnicznym, wilgocią, która wżarła się w odzież zgnilizną. Potem uśmiechnęła się tym rozdzierająco smutnym uśmiechem. Wtedy ją poznał. - Niech pani siądzie. Proszę. Podsunął jej krzesło. Siadła ciężko jak zmęczony człowiek. Powiedziała tonem jakby niedowierzania. - Pan opiekun wrócił? Zdrów i cały?... - Jak pani widzi. A pani? Wywieźli panią? To wtedy opowiedziała mu wszystko. Aż do owego późnogrudniowego ranka - akurat w przeddzień Wigilii - po nocy, w czasie której Kostek poszedł i nie wrócił. Czekała na niego strasznie niespokojna. Jak jeszcze nigdy. Zdawało się jej, że czuje wiszące w powietrzu niebezpieczeństwo. Nie mogła zasnąć. Rano poszła do okienka i patrzyła na szarzejącą ulicę. I tu nie mogła wytrzymać. Ogarnięta niepokojem wyszła z piwnicy i siadła wśród ruin. Robiło się coraz widniej - Kostka nie było. Natomiast zajechały nagle z warkotem dwa samochody niemieckie. Zatrzymały się akurat przed wejściem do ich bunkra. Żołnierze z pistoletami maszynowymi w rękach zeskakiwali z auta jeden za drugim. Przerażona nie wiedziała, jak ma postąpić. Mogła jeszcze wpaść od tyłu do piwnicy, obudzić Cisłowskich i uciekać razem z nimi kanałem. Ale ogarnęło ją przerażenie, że może tymczasem nadejść Kostek i wpaść prosto w łapy Niemców. Ta myśl była w niej tak silna, że wśliznęła się po resztce rozwalonych schodów na ocalały balkon i tu, położywszy się na zaśnieżonej blasze, obserwowała z góry Niemców. Widziała, jak chodzili między ruinami, zaglądali do otworów piwnicznych, krzyczeli, żądając, aby ludzie wychodzili. W końcu poczęli rzucać granaty. Z jednej z piwnic w sąsiedztwie wyciągnęli starego Żyda, który swego czasu schronił się w ich bunkrze, oraz dwie kobiety. Na Żyda poszczuli psy - wielkie czarne wilki, które ze sobą przywieźli. Widziała, jak psy obaliły człowieka, gryzły go, szarpały, ciągały tu i tam po śniegu. Jeden z nich trzymał Żyda zębami za twarz. Krew czerwieniła śnieg. Szamotanie trwało długo. Potem wystrzałem dobito leżącego. Kobietom Niemcy kazali stać spokojnie. Szukali dalej. Z rozmaitych dziur powyciągali jeszcze z dziesięć osób. Wszystkim kazali zejść właśnie do ich piwnicy. Ludzie wiedzieli już, co ich czeka. Gdy schodzili, jeden z Niemców zakładał ładunki miny. Mimo to nikt żołnierzy o litość nie prosił. Byłoby to przecież zupełnie bezcelowe. Oczy tamtych były oczyma bezdusznych automatów. Helena nie śmiała się ruszyć na swym balkonie. Skostniała, zaczęła drętwieć. Z przerażeniem zrozumiała, że odmrozi sobie ręce i nogi. Na szczęście przypomniało się jej, że posiada przy sobie wódkę - butelkę dobrej palonki, którą przygotowała dla Kostka. To mogło ją uratować. Poczęła więc pociągać raz po raz dużymi łykami. Niemcy na dole kręcili się, krzyczeli, ciągle czegoś szukali. Wreszcie nastąpił wybuch. Pocieszała się, że jeśli ludzie zeszli aż do bunkra, to mogli uciec do kanału. Mróz zdawał się rosnąć, pociągała więc z butelki coraz częściej. Niemcy nie odjeżdżali. Ciągle zdawali się czegoś szukać. Godziny mijały za godzinami, południe dawno minęło. Helena na balkonie poczęła tracić przytomność. Miała halucynacje. Ciągle wydawało się jej, że leży tu nie sama, ale z Cisłowską. Prawie widziała białe, chude dłonie kobiety, bladą - lekko zżółkła twarz, cienkie nogi w obwisłych pończochach. „Czego pani tu chce” - szeptała nieprzytomnie Helena. Cisłowską nie odpowiadała nic. Uśmiechała się tylko cicho i boleśnie. Zdawało się Helenie, że tamta trzyma coś owiniętego w chustkę. „Irenkę pani przyniosła?” - pytała. Cisłowską odpowiedziała jej oczami. „Dlaczego to dziecko pani przyniosła? Czego tutaj? Ja nie chcę” - denerwowała się Helena. W szalonym zwidzie przypomniało się jej, jak Cisłowską mówiła: „Może nie ma sprawiedliwości. Ale jest miłosierdzie. Ja wiem...” „Co pani tam wie?...” - gniewnie mruknęła. „Ale jest miłosierdzie...” - słowa uporczywie pchały się w gardło. Kiedy oprzytomniała, Niemców już nie było. Poczęło szarzeć. Nie czuła rąk i nóg. Wszystko miała skostniałe. Ledwo zdołała powstać. Prawie jednym haustem dopiła resztę wódki. Zeszła na dół. Trup starego Żyda leżał zesztywniały w poprzek ulicy - miał odgryziony nos i policzki. Zataczając się doszła do otworu prowadzącego do ich piwnicy. Uderzyła ją w twarz fala żaru. Wewnątrz musiał płonąć ogień. Mury były rozgrzane, śnieg skapywał i rozmazywał się czarnymi kałużami wody na bruku. Nie myśląc o niebezpieczeństwie siadła na odwalonym stosie cegieł. Tępo patrzyła na małe, półprzysypane gruzem okienko, przez które tyle razy wyglądała. Nie obchodził jej zupełnie los Cisłowskich. Z przerażeniem myślała, że Kostek nie wrócił. Noc zapadła jasna, księżycowa, lśniąca tysiącem iskier. Kobieta siedziała jak nieprzytomna, zanurzywszy palce we włosy, które rozsypały się jej po ramionach. W końcu wstała. Wracająca przytomność nie pozwoliła jej kapitulować. A może Kostek żyje? Ruszyła w zielonkawy nocny świat zburzonego miasta. Wlokła się na ślepo przed siebie. Dopiero na Marszałkowskiej uświadomiła sobie, gdzie zabrnęła. Siłą prawie zmusiła się do powzięcia jakiejś decyzji. Jednak zamiast jasnego planu stawały jej wciąż przed oczyma wizje przeszłości: ten student, który został ojcem Kostka, tamten drugi - ostatnie pożegnanie ze złudzeniami miłości... Idąc potykała się. Mówiła do siebie tępo, uparcie: „Nie ma sprawiedliwości. Naturalnie, że nie ma”. Na rogu ulicy przypomniała sobie wychodzące z miasta kolumny powstańców. Jeszcze raz, stojąc na brzegu leja naprzeciw Złotej i Zielnej, powtórzyła: „Nie ma sprawiedliwości”. Potem przyszło jej do głowy, że musi gdzieś pójść odpocząć. Przyszła jej na myśl piwnica na Złotej. Usiłowała przypomnieć sobie, gdzie to było. Wtedy także stanął jej przed oczyma Kostek, śpiący na ruinach parkanu gimnazjum Lelewela. Może znowu się upił? Pomyślała sobie, że jest szalona, włócząc się bez celu po mieście, gdy Kostek może śpi tam na Złotej. Poczęła biec. Włosy jej spadły na twarz. Zgrzała się. Oddychała ciężko, serce bilo aż pod gardłem. Ale gdy dobiegła do muru, nie znalazła syna. Wtedy wyszukała znajomą bramę. Dowlokła się do sieni, do otworu piwnicznego zawalonego gruzem. Dźwignęła blachę, ale jej podnieść nie mogła. Zaczęła gwałtownie w nią stukać. Dentysta wpuścił ją klnąc: „Cóż tu, hotel? Psiakrew - znaleźli sobie...” Schwyciła go za ramię. „Panie... Kostek, mój syn...” Odepchnął ją. „Schlała się cholera, łajnem śmierdzi czy jakimś trupem...” „Mój syn...” - jęknęła. „Przystanek sobie urządziliście. Poszedł, gagatek...” Zrozumiała, że tutaj był, tutaj nocował. Wiadomość przekraczała jej siły - osłabła. Ledwo dowlokła się do krzesła i padła na nie bez sił. Nie wiedziała, jak dziewczyna podchodzi do niej, nie widziała jej przerażonego spojrzenia, jakim patrzyła na brudny, usmarowany błotem i wymiocinami płaszcz, potargane włosy, czarną od brudu twarz, na której łzy porobiły smugi. Nie słyszała ironicznych słów dentysty: „Zachciało się inteligentnej panience chłopczyka - a tu mamusia jest jak ta czarownica...” Dziewczyna pochyliła się nad Heleną. Dotknęła jej ramienia lekko i nieśmiało. „Proszę pani...” - szepnęła. Helena patrzyła na nią nie rozumiejąc, czego tamta chce od niej. Powtórzyła: „Proszę pani... pan Kostek poszedł właśnie do pani”. Straszliwa myśl przebiegła Helenie przez głowę. Poderwała się: „Kiedy? Wczoraj?” „Nie, dzisiaj. W nocy wrócił pan Marian. Wie pani. Ten - chyba ksiądz. I poszli razem”. Twarz Heleny nagle się rozjaśniła. Wzięła dziewczynę miękko za ramię. „Ach, dziękuję pani, ach, to dobrze... dziękuję...” Popatrzyły sobie w oczy. „Dziękuję... - jeszcze raz szepnęła - a przedtem tu był? Tu...” Chciała odetchnąć lżej, lecz nie mogła. Nowy ciężar zwalił się na jej serce. Niespokojnie podniosła wzrok ku twarzy dziewczyny. Uważnie raz jeszcze popatrzyła w jej oczy. Przebiegł ją dreszcz... „Był tu... - Powtórzyła sobie cicho. - Tu... Przy niej...” Patrzyła dalej niecierpliwie i uważnie. Prawie z przerażeniem zobaczyła na twarzy tamtej uśmiech. Więc to tak. Więc on przyszedł tu - odszedłszy od niej... Niepokój o syna, który przed chwilą jeszcze tak ją dręczył, przerodził się w niepokój może bardziej jeszcze dokuczliwy - niepokój o jego przynależność. Nie miałaby nic przeciwko temu, by wziął sobie tę dziewczynę. Ale nie do zniesienia była myśl, że dla tamtej mógł odejść od matki... Na chwilę urwała swe opowiadanie. Jej piersią targnął suchy szloch. Uśmiechając się boleśnie - jakby przepraszając - przyłożyła chusteczkę do oczu. Eugeniusz automatycznym ruchem zapisał coś na bloczku, zrobionym z niemieckich meldunków lotniczych. Nagle poczuł się zaciekawiony zakończeniem tej historii. - A pani syn? Dała mu głową znak, że za chwilę będzie opowiadała dalej. Chwilę łapała ciężko oddech, potem podjęła: - On, proszę pana opiekuna, był wtedy z tym, co to oni mówili, że był księdzem. Poszli do mnie. Kiedy ja go szukałam na Złotej, oni właśnie szli, żeby mnie uspokoić... To była ta mroźna, cudna noc pełni, wysrebrzona światłem księżyca. Eugeniusz widział jej dzieje, jak widział wszystko, co opowiadała Helena. Dwaj mężczyźni zbliżali się do rogu Twardej i Żelaznej. Idąc rozmawiali. - To był ładny gest z pana strony - mówił starszy mężczyzna. - Nie spodziewałem się tego po panu. - Pan myślał - zapytał Kostek - że ja jestem takim ostatnim łobuzem - prawda? Tamten uśmiechnął się: - Nie zrobił pan zbyt dobrego wrażenia za pierwszą bytnością. Znajdowali się właśnie na początku Żelaznej, kiedy Kostek zatrzymał się nagle. Stojąc nieruchomo, z twarzą zwróconą na srebrzącą się blaskiem księżyca ścianę domu, twardo powiedział: - Bo, proszę pana, pan miał rację... Ja jestem łobuz... taki ostatni... W jego słowach była determinacja. Ale jednocześnie brzmiał w nich naiwny chłopięcy żal. Swym zwykłym gestem włożył obie ręce do kieszeni. - Ostatni - powtórzył. Potem powiedział prędko i gniewnie: - tchórz... Księżyc sunął powoli po gładkim, miękkim niebie. Wąski i głęboki korytarz Żelaznej stał przed nimi czarny, groźny i tylko wzdłuż Siennej od placu Kazimierza płynęła fala zielonego, drgającego blasku. Eugeniusz widział to wszystko. Nieporadne, nieskładne słowa Heleny miały dla niego moc wywoływania tamtego obrazu. To była ta sama noc wigilijna, którą on obchodził w groźnym - zagrzebanym wśród lasów i mokradeł - obozie bergeńskim. Mieli wtedy w sercach dużo tęsknoty, bólu, niepokoju - lecz mieli także spokój i świadomość, że zrobili, co mogli. Jedyna pociecha. Rozumiał więc Kostka, gdy ten łamiącym się głosem powiedział: „Oddałbym rok życia - pół życia, proszę pana - żebym mógł jeszcze raz - to samo, ale inaczej...” - A potem? - podniósł wzrok na Helenę. W jej dużych czarnych oczach stały łzy. - Potem, panie opiekunie... Znaleźli nasz bunkier rozbity. Pełno było popalonych trupów. Cisłowski... inni... Kostek pocieszał się, że mnie udało się uciec kanałem... Weszli w kanał i szli nim dość długo... W pewnym miejscu kanał był zasypany. Tam to znaleźli Cisłowską z dzieckiem. Kobieta leżała nieprzytomna. Irenka siedziała na niej. Matka umarła jeszcze tej nocy, nie odzyskawszy przytomności. Dopiero wczesnym rankiem mogli odejść od ciała Cisłowskiej. Liczyli, że uda im się przebiec do piwnicy na Złotej. Dziecko gorączkowało, trzeba było się nim prędko zająć. Niosąc Irenkę na zmianę, szli spiesznie. Było już późno. Śnieg sypał, coraz grubszym nalotem zasypywał czarne, sterczące ruiny. Ten padający śnieg sprawił, że nie zauważyli kilku ludzi w hełmach stojących w rozbitej bramie. Straszliwe „halt” spadło na nich jak grom z szarego, nisko nad miastem zwisającego chmurami nieba. Na chwilę oniemieli. Duże płaty śniegu utrudniały widzenie. Ale Kostek zorientował się szybciej. Krzyknął: - Są bez psów. W nogi. Uciekaj pan z małą. - Nie! Niech pan weźmie dziecko i ucieka! - Ale! Uciekajcie. Ja ich zatrzymam. Wyście się już bili... Podniósł pistolet i wystrzelił. Niemcy cofnęli się między ruiny. Ten, którego mieli za księdza, rzucił się w bok między gruzy. Przyciskał do siebie małą. Nie miał czasu obejrzeć się za siebie, zresztą zaraz ruiny zasłoniły mu widok. Słyszał tylko szybką wymianę strzałów, która zresztą prędko ucichła. Helena urwała. Zapadła cisza. Przez otwarte okno wpłynęło do pokoju słońce i warkot samochodów objeżdżających plac Unii Lubelskiej. - To musi być bardzo ciężkie... - Eugeniusz powiedział, aby coś powiedzieć. Uśmiechnęła się swym zwykłym bolesnym uśmiechem. - Tak... - przyznała - tak... - zrobiła gest, którym okazała swą nieumiejętność wypowiedzenia wszystkiego, co na nią spłynęło. Wytarła głośno nos. Powiedziała: - Przyszłam tu do pana opiekuna prosić o jakąś zapomogę i może o jakie ubranie dla mojej małej. - Irenko - zawołała. Drzwi się otworzyły. Eugeniusz zobaczył bladą dziewczynkę, ubraną bardzo biednie. Mała trzymała w rękach dobrze mu znaną sznurkową torbę. Podniosła na swą opiekunkę oczy duże, smutne, lecz pełne zaufania. Podeszła do niej, Helena zaś pieszczotliwie pogłaskała małą po twarzy. Właśnie dla niej, panie opiekunie... - powiedziała. - Bo ona nic nie ma. Buty z niej spadają... A bielizna, panie opiekunie... same strzępy... Ubranie dziecka pachniało odorem piwnicy i wilgoci. Oparta lekko o bok Heleny Irenka patrzyła ciekawie na Eugeniusza. Wyciągnął ku niej rękę i dotknął palcami zatłuszczonych włosów. Rok 1947 Jeep Doktorowi Romanowi Kaczorowskiemu na pamiątkę wspólnej włóczęgi I Po dwóch dobach jazdy w odrutowanych wagonach nasz pociąg zatrzymał się wreszcie na małej stacyjce, zagrzebanej w kupie śniegu. Wysiadaliśmy powoli, rozprostowując zdrętwiałe w ciasnocie ręce i nogi. Obóz mieliśmy tuż przed sobą, na wzgórzu: otoczoną drutem i strażniczymi wieżami gęstwę niskich drewnianych baraków. Wachmani wrzeszczeli, abyśmy się ustawili w piątki. Nie przejmowaliśmy się jednak zbytnio ich krzykiem. Ciekawie wodziliśmy wzrokiem po falistej linii ośnieżonych wzgórz. Blask zachodzącego słońca rozwłóczył po śniegu różowość i płonął w oknie jednego z baraków, jakby tam mieściła się kuźnia. Po drugiej stronie toru małymi grupkami szło w kierunku zachodnim wojsko: nie byli to Niemcy, ale Węgrzy w swych brązowych mundurach i charakterystycznych furażerkach. Każda grupka piechurów ciągnęła małe sanie, na których ułożono tornistry. Uśmiechaliśmy się do nich, ale Węgrzy nie odpowiadali nam uśmiechem. Może nie wiedzieli, co za ludzi mają przed sobą - ubranych po cywilnemu, obładowanych walizeczkami, plecakami i chlebakami, z biało-czerwoną - mocno wytartą - opaską na ramieniu. Wydawali się zresztą spłoszeni: raz po raz spoglądali za siebie na pogodne niebo. Myśmy także podnosili głowy. Bardziej niż łagodnie sfałdowane pola - jakżeż inne i bliższe niż beznadziejna, zamglona, podmokła „heida”, którą mieliśmy przez parę miesięcy przed oczyma podczas pobytu w Bergen-Belsen - interesował nas rozlegający się za horyzontem łomot, podobny do odgłosu trzepanych przez ułanów koców. - Wiesz - powiedział Romek - zastanawiam się, po co nas tutaj przywieźli. Tuż pod linię frontu... W końcu trzeba jednak było ulec wrzaskliwej perswazji wachmanów. Ustawieni piątkami pomaszerowaliśmy w górę, drogą pokrytą śniegiem. Naprzeciw nas wyjechał komendant obozu, gruby niemiecki generał. Kazał zatrzymać sanie i stanąwszy w nich, patrzył na nas okiem Clausewitza na emeryturze. W pewnej chwili podniósł urękawiczoną dłoń do daszka czapki. Po szeregach przebiegł szmer drwiącego uśmiechu. Nasze powstańcze wojsko było skłonne do kpin. Po co nas tutaj przywieziono, nikt oczywiście nie mógł zrozumieć. Ktoś słyszał, jak niemiecki generał wrzeszcząc „sztorcował” porucznika, kierownika naszego pociągu: „Co ja będę z nimi robił?! Was? Obóz przygotowany jest do ewakuacji!” Pesymiści spośród nas węszyli jakąś potworną niemiecką perfidię: „Wyrżną nas i zwalą to na bolszewików!” Optymiści i kpinkarze twierdzili, że to tylko wynik niemieckiego automatyzmu: „Kazali im przywieźć, to przywieźli”. Tymczasem nikt nas nie wyrzynał, a nawet zachowanie wachmanów odznaczało się swoistą tolerancją. Miejscowi wachmani, nawykli do surowych rygorów kilka już lat egzystującego oflagu, patrzyli przerażonym, pełnym bezsilności wzrokiem na towarzystwo, które zachowywało się w barakach bez najmniejszej troski o przepisy i „Ordnung”, nie słało prycz, nie zamiatało izb, nie gasiło światła po apelu, potrafiło wyśpiewywać po nocy i załatwiało się po prostu za najbliższym rogiem baraku, pokrywając śnieg żółtymi plamami. Na naszej sali zrobiło się zimno, a ponieważ ułożony pod piecykiem zapas koksu (jak się okazało następnego dnia, przeznaczony na tydzień!) został do północy spalony, jego śladem poszła wolna prycza. Wachman, który nas odwiedził rano, mało nie zemdlał ujrzawszy brak wpisanego do stu inwentarzy mebla. Bezwładnie osunął się na stołek; nie wrzeszczał, tylko jęczał cicho, trzymając się za skronie. Aż go chłopcy musieli pocieszać: - Panie wachman, nie przejmuj się pan (umiał bestia po polsku). Wojna się skończy. Po co panu ta prycza? - Staatseigentum... - pochlipywał wachman. - Wy spalili łóżko. Wy spalili cały węgiel. Nie? I będzie zimno, nie? - Nie, nie będzie - Kazik Gajewski trząsł spokojnie głową. - Dziś spalimy tę belkę... - wskazał palcem na jedną z wspierających dach grubych belek. Zaczęliśmy ją już wypiłowywać scyzorykami. Zaproszony poprzednio w roli rzeczoznawcy inżynier, kapitan Białbus, zapewnił, że jej likwidacja nie przyczyni się do natychmiastowego zawalenia się baraku. Ale wachman zbladł i wyleciał na dwór. Po paru godzinach przyniósł nam wiadomość, że możemy dostać „extra” tygodniową porcję koksu. Lecz po koks trzeba było iść na koniec obozu, zaś belka była tuż, nad głową... Spaliliśmy belkę. „Extra” porcję przyniósł wachman osobiście następnego ranka. Horyzont wciąż grzmiał daleką strzelaniną, drogą u podnóża wzgórz, na których leżał obóz, ciągnęły sznurem wozy i wózki uciekinierów. Co wieczór rozchodziła się wiadomość, że w nocy zostaniemy ewakuowani. Osobiście nie wierzyłem w ewakuację koleją: od naszego przyjazdu nie pojawił się w dole na stacyjce ani jeden pociąg. A po to, żeby móc wyewakuować cały obóz, potrzeba było co najmniej pięć pociągów. Oprócz bowiem naszej warszawskiej „grandy” znajdowało się w obozie kilka tysięcy tak zwanych „pawianów” lub „wrześniowców”, to znaczy oficerów, którzy tu siedzieli w niewoli od trzydziestego dziewiątego roku. Nie mieliśmy z nimi kontaktu; dowództwo obozu lękało się widać naszego demoralizującego wpływu. Widzieliśmy tylko z daleka (obóz „wrześniowców” leżał niżej) niezliczony tłum ludzi w mundurach khaki, chodzący godzinami wokół baraków. Kucharze - jedyni łącznicy - powiadali nam, że „wrześniowcy” trenują się w ten sposób w chodzeniu, licząc się z ewakuacją pieszą. Myśmy byli na taki trening za leniwi. Woleliśmy leżeć na pryczach. Zresztą nie brakło nam zajęć: piłowaliśmy (scyzorykami!) stół, przeznaczony z kolei na spalenie. Dzień płynął za dniem, ewakuacji wciąż nie było. Kazano nam natomiast zastąpić ubrania cywilne - wojskowymi. Mundurów polskich i alianckich, które przysłali nam ze swego obozu „wrześniowcy”, nie starczyło dla wszystkich. Reszcie Niemcy polecili się ubrać w ciemnozielonego koloru - i mocno zniszczone - mundury po „własowcach” oraz w jakieś - fantastycznego kształtu - uniformy niemieckich sojuszników. Nasze ubrania - jak twierdzili wszystkowiedzący kucharze - rozchwytali wachmani. Wreszcie przyszła zapowiadana ewakuacja. Wyznaczono ją na czwartą rano. Wieczorem zlikwidowaliśmy resztę umeblowania i porobiliśmy sobie z prycz sanki na bagaż. Obudził nas jeden z wachmanów histerycznym wrzaskiem: „Auf!” Było ciemno. Horyzont na wschodzie tu i tam czerwienił się pożarami. Dudnienie nie ustawało. Ciągnąc za sobą sanki, schodziliśmy w dół. Byłem przekonany, że ewakuacja jest spóźniona i że w ciągu dnia będziemy uwolnieni. Opuszczałem więc obóz w doskonałym humorze. Ale nadzieja okazała się płonna. Choć przyszło nam wyczekiwać coś trzy godziny na drodze, póki się przed nas nie wywalił wąż „wrześniowców”, choć marsz odbywał się w tempie żółwim - nie zostaliśmy dogonieni przez armię sowiecką. Dzień zrobił się mroźny i słoneczny, droga, prowadząca przeważnie przez las, była prześliczna. Niemniej wysiłek był duży. Zwłaszcza „wrześniowcy”, mimo intensywnego treningu, musieli znosić drogę bardzo źle. Odczuwaliśmy to po coraz wolniejszym tempie marszu. Ich delikatne saneczki rozlatywały się. Wzdłuż drogi natykaliśmy się na przedmioty, których nieść nie mieli już sił. Przeważnie był to ładunek najcięższy: książki, zeszyty z notatkami. Przez pewien czas zbieraliśmy je. Potem przestaliśmy się schylać. Marsz trwał bez przerwy od czwartej rano do dziesiątej wieczór. Na drodze pozostało kilka trupów „wrześniowców”. Zresztą nawet niespożyta energia powstańcza była na wyczerpaniu. Poza tym byliśmy głodni. Noc wypadła w Tempelburgu, w szopie obok tartaku. Spędziliśmy ją na siedząco, przytuleni jedni do drugich. Przez ażurowe ściany sypał drobny, suchy śnieg. Cała energia, jaką mieliśmy wychodząc z obozu, opadła. Czuliśmy się jak połamani. Nazajutrz zaczęła się znowu wędrówka bez końca i trwała do nocy. Prowadzono nas bocznymi drogami, więc na dobitkę grzęźliśmy w śniegu. Co było jednak gorsze niż zmęczenie, to zupełne ścichnięcie kanonady artyleryjskiej. Wychodząc z obozu sądziliśmy, że zostaniemy w drodze zagarnięci przez szybko prącą naprzód Armię Czerwoną. Obecnie sytuacja zaczęła wyglądać zgoła nieprzyjemnie: mogliśmy znowu wrócić na luneburską „heidę”. Trącaliśmy się z Romkiem łokciami: co robić? Nocleg wypadł tym razem w ogromnej stodole, należącej do jakiegoś bogatego, junkierskiego dworu. Leżąc obok siebie zagrzebani w słomie, powzięliśmy postanowienie, aby następnego dnia stodoły nie opuszczać. Tak się stało. Zostaliśmy. Ale po odejściu jeńców zjawiło się w stodole czterech wachmanów, którzy wygrzebali nas ze słomy. Początkowo było dużo niemieckiego charkotu, towarzyszącego ustawianiu nas pod ścianą i trzaskaniu karabinami. Odpowiadaliśmy stoicko, że dalej nie pójdziemy, ponieważ nie mamy sił. Wachmani byli skonsternowani. Odprowadzili nas do jakiejś chałupy. Wciąż krzyczeli. Ale gdy wydobyliśmy kawę w proszku - ton się zmienił. Puszka „All coffee” czy „Barrington” powędrowała do łap Niemców. Za to - już całkiem grzecznie - wachmani sprowadzili wóz i odwieźli nas do sąsiedniego majątku. Tam, jak się okazało, było więcej podobnych do nas dezerterów oraz kupa pozbawionych naprawdę sił „wrześniowców”. Jeden wachman pozostał z nami, reszta pogoniła za odchodzącym obozem. W tym to majątku - nazywał się Friedesfelde - poznałem Lickiego. Wieść, że Romek jest doktorem, dotarła szybko do „wrześniowców”, którzy wobec nas trzymali się nieco na uboczu. Ale pozycja Romka sprawiła, że prysły wszelkie uprzedzenia. Potem miałem się przekonać, że wiedza medyczna doszła w światku „wrześniowców” do niebywałego znaczenia: mniej tu chodziło zresztą o sam fakt wyleczenia, ale po prostu o zajęcie się chorym. Po sześciu latach więźniowie byli szczęśliwi, gdy mogli komuś opowiadać o swych dolegliwościach i zaobserwowanych w ciągu niezliczonych dni niedokładnościach organizmu. Dyskutowali z lekarzem na temat diagnozy i terapii. Świat zewnętrzny - w osobie lekarza - zdradzał zainteresowanie dla ich niepotrzebnych przeżyć. Wkroczyliśmy więc z Romkiem do pokoju „wrześniowców” (gospodarz, Dietman, „Parteigenosse”, a niegdyś podporucznik rezerwy 2 pułku szwoleżerów, ofiarował nam do użytku trzy czy cztery pokoje w bocznym skrzydle dworu). Pokój był wysłany słomą. Stały tu dwa łóżka, na których leżeli gorzej się czujący oficerowie. Bagaż „wrześniowców” był rozłożony: na słomie walały się płaty płótna w niebieską kratkę - które nie wiem czyim będąc darem stanowiły nieodłączny składnik tobołka każdego „wrześniowca” - oraz drewniane „saboty” - te z niepojętego dla mnie powodu „wrześniowcy” dźwigali zawieszone na szyi, jakby to był ich skarb najcenniejszy. Romek z powagą zajął się chorymi, brał ich za puls, przykładał ucho do piersi, wypytywał. Ja chodziłem razem z nim w roli niezdarnego pomocnika. Najbardziej chory wydawał się jakiś kapitan, którego serce musiało być w bardzo złym stanie, bo mimo potężnej dawki czarnej kawy mocno zasnął. Na drugim łóżku leżał podporucznik siwiejący na skroniach. Osłuchawszy go Romek strzepnął w moją stronę palcami, co znaczyło w naszym języku, że nie uważa go za ciężko chorego. „Wrześniowiec” miał twarz zapadłą, chudą, smutną - gniewnie smutną; w jego oczach zapalały się niecierpliwe błyski. Gdy Romek powiedział, co by jego zdaniem warto było zaaplikować, gdyby istniało jakiekolwiek lekarstwo, podporucznik sięgnął pod obleczony w niebieską kratę Jasiek i wydobył blaszane pudełko pełne rozmaitych lekarstw. Na pytanie Romka: „Po co panu porucznikowi lekarstwa i na serce, i na wątrobę, i na nerki?” - odburknął niezbyt grzecznie: „Mogą mi być potrzebne”. Zdaniem Romana lekarstwa z pudełka mogły po zażyciu wyleczyć pluton ludzi z tuzina chorób, po czym wpędzić go w dwa tuziny innych. Dolegliwości pozostałych „wrześniowców” przedstawiały się mniej groźnie. Było kilka odmrożeń, a jeden z oficerów - długonosy podporucznik ułanów - twierdził, że pozostał tylko dlatego, iż obawiał się o swoją nogę, którą stłukł spadłszy z konia parę lat przed wojną w czasie zawodów hippicznych, co wyjaśnił dopiero po chwili. Wprawdzie od tego czasu noga go nie boli, uważa ją jednak za „słabą”. Skończywszy porady, wycofaliśmy się z pokoju „wrześniowców”. Romek tytułem honorarium otrzymał amerykańską koszulę khaki, ja - furażerkę. Jeszcze tegoż dnia Romek był do „wrześniowców” wzywany kilkakrotnie. Ja już z nim nie chodziłem: miałem dość stłuczonej przed piętnastu laty nogi. Włóczyłem się natomiast po majątku. Właściwie mogliśmy stąd w każdej chwili uciec; wachman spał i wcale się o nas nie troszczył. Nikt nas nie pilnował. Czworaki pełne były przymusowych robotników rolnych, Polaków i Rosjan, którzy byli dla nas bardzo serdeczni i na pewno by ucieczkę ułatwili. Ale właśnie oni sami byli zdania, że uciekać nie warto, bo po co: „Ruskie przyjdą lada dzień, a po polach włóczy się Volkssturm”. Dietman też nie nalegał; kazał dla nas gotować jedzenie i choć z nami nie rozmawiał, miało się wrażenie, że nasza obecność w dworze jest dla niego wygodna jako alibi przyzwoitości w chwili nadejścia wojsk rosyjskich. Wobec tego należało raczej siedzieć we Friedesfelde i czekać uwolnienia, przyszła odwilż - wszystko płynęło. Romek udzielał pomocy już nie tylko towarzyszom-oficerom, ale i robotnikom dworskim; koroną tej działalności było przyjęcie przez nas noworodka płci męskiej, syna jakiejś polskiej robotnicy. „Wrześniowcy” zachowywali wobec naszego grona w dalszym ciągu „splendid isolation”, łącznikiem między nimi a nami był Romek. Pomimo mej funkcji wicedoktora zachodziłem do nich rzadko: denerwowała mnie panująca w ich pokoju atmosfera ciągłego macania pulsu i zastanawiania się nad kolorem stolca. Ludzie ci, wydawało mi się, myśleli tylko o własnym zdrowiu, jakby nic naokół nie działo się interesującego. Miałem uczucie, że myślą bez wstrętu o powrocie za druty. Gdybym był mniej rozgorączkowany i podniecony, może bym zrozumiał, że w tej rezygnacji była samoobrona przed nowym zawodem; tyle przecież złudnych nadziei przeżyli! Daleki jednak byłem od ich zrozumienia. Rwałem się do powrotu, do działania. Bierność tamtych budziła we mnie pogardę. Któregoś dnia wyszło słońce i zrobiło się ładnie. Spacerując po folwarku natknąłem się przypadkowo na dwóch „wrześniowców”. Był to ów podporucznik, którego widziałem po przybyciu do Friedesfelde leżącego bezsilnie na łóżku, i jeszcze jakiś drugi. Rozmawiali żywo. Doszło do moich uszu: - Nie mogę ich znieść! - perorował ten drugi. - Niech pan porucznik popatrzy tylko na ich zachowanie. Żadnej kultury! Żadnego szacunku dla starszych! Ponaczepiało to sobie gwiazdek i krzyżów... Tam, panie poruczniku, musi być atmosfera! - I nasze żony z takimi! - wybuchnął niedoszły nieboszczyk. Ucichli, zobaczywszy mnie. Słońce wprawiło mnie w dobry humor. Podniosłem palce do furażerki. - Dzień dobry panom - powiedziałem. - Zrobił się ładny dzień. Jakżeż zdrowie? Odsalutowali mi bez pośpiechu. Tą opieszałością - jakże inną niż czołobitna tytułomania, jaka panowała w gronie ich samych - chcieli okazać pogardę dla moich trzech powstańczych gwiazdek. Dla zawodowców „pawianów” mój stopień był kamieniem obrazy. Rezerwiści znosili łatwiej podobny despekt. Podaliśmy sobie ręce. Jeden z „wrześniowców” wyciągnął z kieszeni paczkę raleighów. Błękitny wonny dym, którego nam zazdrościli zazdrościli Niemcy, rozsnuł się nad nami niby pajęczyna. - Czy słychać dziś front? Potrząsnęli głowami. Rzeczywiście, daleki horyzont milczał. Tylko od pobliskiej szosy słychać było warkot aut, z drugiej zaś strony, od łąki za dworem, dochodziła od czasu do czasu głucha eksplozja: to pluton brzuchatych volkssturmistow ćwiczył się w użyciu panzerfausta. - No, pęknie czy nie pęknie? - wyciągałem z nich. Zrobili miny wyrażające pobłażliwe wątpienie. Ich psychika nie godziła się z istnieniem szybkich rozwiązań. Pacjent Romka machnął dłonią. - To jeszcze potrwa... - Ale ewakuacja jest w pełnym biegu! Poza tym nastroje: opowiadała mi dziś jedna z robotnic, że jej znajoma Niemka wykrzykiwała wczoraj głośno w ogonku po chleb, iż nie boi się bolszewików, bo była jakiś czas „zamknięta za politykę”... Z wyrazu twarzy obu „wrześniowców” zrozumiałem, że nie są skłonni wierzyć w jakąkolwiek relację „pewnej polskiej robotnicy”. Paliliśmy w milczeniu. W pewnej chwili ten drugi porucznik wyprostował się i przyłożywszy palce do furażerki powiedział do swego towarzysza: - Pan porucznik wybaczy, muszę pójść, zażyć lekarstwo... - Mnie zasalutował ze znacznie mniejszą kurtuazją. Odszedł utykając lekko na nogę. Staliśmy oparci o zniszczony ganek. Przed nami połyskiwały kałuże, w których przeglądało się słońce, i czerwieniła się - wśród bezlistnych krzewów - ceglana wieżyczka elektrycznych przełączników. Papierosy się skończyły, rozmowa nie mogła się jakoś zawiązać. „Wrześniowiec” sięgnął do kieszeni swego amerykańskiego munduru, wydobył papierośnicę. Była gładka, srebrna, z wyrżniętym na wierzchu napisem: „Tomaszowi”. Wieczko odskoczyło. Pod żółtą gumką tkwiły papierosy. Podsunął mi je. Odmówiłem: „Och, dziękuję. Nie umiem tak jeden po drugim...” Ale zanim odsunął papierośnicę, zobaczyłem, że za rzędem papierosów jest do środka włożona fotografia paroletniego chłopczyka, trzymającego w objęciach duży samochód. Przytrzymałem papierośnicę. - Syn pana porucznika? Licki niechętnie odpowiedział: - Tak. Syn. - Jest w kraju? - Aha... - wyglądało na to, że rozmowa o chłopcu drażni go. Nie pytałem więcej. Licki jednak nie zamknął papierośnicy, ale patrzył na fotografię ze skupionym wyrazem twarzy. Potem rzucił gorzko: - Był w Warszawie aż do chwili, gdyście zrobili to... to... powstanie. Później znalazł się w Częstochowie... A teraz... - rozłożył ręce na znak niewiedzy. Ubodło mnie jego odezwanie. - Jak pan porucznik rozumie to: „Zrobiliście powstanie”? Podniósł na mnie surowy wzrok. - Ja tam nie byłem, to nie wiem... - mruknął. - To tylko wiadomo, że ludzi naginęło i tyle... - Zamknął z trzaskiem papierośnicę. - Robiliście przez całą wojnę konspirację, a na końcu powstanie... Nadawaliście sobie gwiazdek. Dobrze wam było... Kobiet dużo... Ogarnął mnie gniew. Tupnąłem nogą. - Panie poruczniku, niech się pan nie zapomina! Co pan, u licha, opowiada o kobietach!? Nie myślał ustąpić. Uśmiechał się z wyrazem ponurej ironii. - Przecież kobiet musiało być dużo. Tylu mężczyzn w obozach... - Co to ma wspólnego z konspiracją i z powstaniem? Wyprostował się. Impertynencko patrzył mi w oczy. - Kobiety - wycedził - kochają bohaterów... Kto konspiruje, jest bohaterem i ma prawo do ich miłości... A kto siedzi w obozie, jest niepotrzebny... Mimo irytacji poczułem dla niego współczucie. - Panie poruczniku - powiedziałem - niech pan nie przesadza. Jednemu było dane walczyć kilka dni, drugiemu kilka lat. - Chciałem go pocieszyć. - Czy pan myśli, że byliśmy bardzo dumni z naszej konspiracyjnej walki? Ach... Każdy z nas zazdrościł tamtym, co mogli bić się jawnie, w mundurze, z bronią w ręku... A kobiety... - Jak na szybko przesuniętej taśmie przemknął przed moimi oczyma tłum główek moich łączniczek i towarzyszek: Zosi, Wandy, Teresy, Haliny, Hanki - i tej drugiej Hanki, zabitej na Podwalu - Kobiety były bardzo dzielne... I te, panie poruczniku, które walczyły, i te, które wśród tylu wysiłków spełniały swoje obowiązki matki. A że były i inne... Przerwał mi wybuchem kostycznego śmiechu. - Tych innych to było najwięcej... - Wcale nie! - zaprzeczyłem. - Tych innych było bardzo mało. Trząsł głową. - Niech pan rotmistrz (to „rotmistrz” brzmiało lekceważąco, jak „kawaler”, którym się częstuje chłopca aspirującego do miana „pan”) nie myśli, że my nic nie wiemy. Nas niełatwo oszukać. Umieliśmy czytać listy. I to, co było napisane, i to, czego się nie pisało. Kobiety w kraju wszystkie były takie same. Poszły za wami, za bohaterami... - wydobył papierośnicę i trochę drżącymi palcami wyciągnął spod gumki papierosa. W ferworze nie poczęstował mnie. - Tak, proszę pana, my wiemy... - Więc pan sądzi, że wszystkie żony oflagowców zdradzały ich? Nie odpowiedział. Ale z wyrazu twarzy można było wyczytać, że tak właśnie myśli. - Myli się pan - powiedziałem. Uśmiechnął się tylko lekceważąco. Nerwowo palił papierosa. Usłyszałem, że Romek mnie woła. Odkrzyknąłem: - Już idę! - Jeszcze raz zwróciłem się do Lickiego: - Teraz muszę iść. Ale pan się na pewno myli. - Bez słowa, ironicznie kiwał głową. Sceptycyzm „wrześniowców” okazał się uzasadniony: front na Pomorzu zastygł w bezruchu. Niemcy kazali wstrzymać ewakuację ludności. Nasza obecność we Friedesfelde, która mogła być dla. Dietmana korzystna w wypadku wkroczenia wojsk sowieckich, obecnie stawała się kłopotliwa. Nasz wachman poczuł także przypływ gorliwości. Aniśmy się spostrzegli, gdy pewnego ranka stanęły przed dworem dwa wozy, na które kazano nam wsiąść. Nie pomogły tłumaczenia Romka, że są wśród nas ciężko chorzy, których nie wolno ruszać. Grzecznie (sam Dietman wyszedł do nas i łamaną polszczyzną tłumaczył, że otrzymał taki „Befehl”), ale stanowczo wyprawiono nas. Zresztą Dietman kazał odstawić nas tylko parę kilometrów za Falkenburg; na pierwszym skrzyżowaniu powiedziano, abyśmy wysiedli, po czym wozy, mimo wrzasków naszego wachmana, szybko zwiały. Pozostaliśmy sami. Padał deszcz. „Wrześniowcy” jęczeli, myśmy spierali się, co dalej robić, wachman trząsł się bezradnie, a krople wody płynęły po jego tępej twarzy meklemburskiego chłopa. Ni stąd, ni zowąd otoczyła nas kupa podtatusiałych panów w zielonych tyrolskich kapelusikach z bergmanami w rękach. Volkssturm! Panowie krzyczeli bardzo głośno, a najgłośniej ich przywódca, suchy, siwy gentleman z monoklem w oku. W zamieszaniu jednemu z jego podwładnych „wystrzeliło się” z peemu, na szczęście nieszkodliwie dla nas. Wywołało to niebywałą konsternację. W końcu zostaliśmy zamknięci - razem z naszym wachmanem - w jakimś pustym baraku; dano nam jednak zapewnienie, iż jako „ciężko chorzy” otrzymamy pomoc. Jakoż po godzinie zjawił się ciągnik oraz wielka, nakryta brezentem platforma, na której zostaliśmy umieszczeni. Volkssturmisci otoczyli nas, po czym - niby wędrowny cyrk - pojechaliśmy do Dramburga. Był już wieczór, kiedy ciągnik stanął przed urzędem z napisem nad drzwiami: Polizei. Zażądano, abyśmy wysiedli. Zaprotestowaliśmy: jesteśmy jeńcami wojennymi, nie pozwolimy się oddać w ręce policji. Szef volkssturmu wrzeszczał, że tego wymaga „Ordnung”, Romek upierał się w swej pseudoniemczyźnie, że takie jest „Kriegsrecht”. Tymczasem wokół auta zgromadziły się tłumy, a jeden z „wrześniowców” dostał ataku serca. To ostatnie bardzo poprawiło naszą sytuację. Romek kopnąwszy mnie znacząco w kostkę oświadczył rozdzierającym głosem, że to jest „mord” i że on, jako lekarz, protestuje. Jacyś ludzie wynieśli z auta jęczącego „wrześniowca”, potem - ponieważ trzymałem się za kostkę - wynieśli także i mnie. Nic nie stało na przeszkodzie, abym chodził - ale po co? Sprawiło mi to pewną satysfakcję, że byłem niesiony przez czterech Niemców na jakichś prowizorycznych noszach, wśród pełnych nieszczerego współczucia postękiwań tłumu. „Nach Krankenhaus! nach Krankenhaus!” - słyszałem nawoływania. Potem w tłumie zjawiła się siostra Czerwonego Krzyża w czarnym palcie i poczęła krzyczeć: „Nein! Nein! Kein Platz!” Zamęt rósł. W mroku słyszałem głos miotającego się Romka i jęki „wrześniowca”. Obok mnie szła jakaś „Niemra” i niosła moje chlebaki. Wszystko to było strasznie zabawne. Ale ubawiłem się najlepiej, gdy w pewnej chwili pochylił się nade mną troskliwie jakiś chłopak i powiedział: „How do you do?” Przyszło mi wtedy do głowy, czy przypadkiem cała ta troskliwość nie płynie stąd, że nas biorą w mroku za - Anglików... W końcu zostaliśmy zaprowadzeni (a niektórzy zaniesieni) do fabryki szczotek Kamratha. W pośpiechu uprzątnięto dla nas dużą salę fabryczną na piętrze. Sam Kamrath, stary, brzuchaty pan” przyszedł przywitać się z nami, obejrzeć, czy kaloryfery grzeją, i polecił rozesłać na podłodze słomę. Siostra Czerwonego Krzyża wygłosiła do Romka przemówienie, z którego wynikało, że władze traktować nas będą jako filię wojskowego szpitala w Dramburgu, zaś jej kierownictwo powierzają Romkowi. Jako znak swej władzy Romek otrzymał opaskę z czerwonym krzyżem, po czym zafasował „naszą część” szpitalnej apteki: pięć papierowych bandaży, dwadzieścia pastylek rivanolu i dwie tubki szarej maści na odmrożenie... Zaczęły się dni życia w Dramburgu. Stary Kamrath dbał o nas. Z niezwykłą u Niemców odwagą (kanonadę artyleryjską słychać było od rana do wieczora) oświadczył, że ta wojna to kara na Niemcy. Biadał: „Wszystko przez Hitlera. Że też jeden człowiek mógł tyle zła narobić i cały świat pchnąć przeciwko małym Niemcom!” Jak się okazało, Kamrath stracił na wojnie wszystkich synów. Choć odkrył, że jesteśmy Polakami, nie zmienił wobec nas postępowania. Któregoś dnia powiedział do mnie, kiwając głową: „Ja wiem, że po tej wojnie to tu będzie Polska. I wy zrobicie tu nareszcie porządek...” Robotnikami w fabryce Kamratha byli Francuzi. Mieli oni aparat radiowy, więc nam nie brakło codziennie informacji BBC. Kamrath pozwalał jednemu z naszych „wrześniowców” słuchać u siebie komunikatów OKW. Szpital wojskowy w Dramburgu nie troszczył się wiele o swoją filię. Na czwarty dzień przysłano nam znowu pięć papierowych bandaży i 10 pastylek rivanolu. Co jednak ważniejsze: przydzielono nam kartki żywnościowe. Po zakupy chodziłem z Jurkiem. Ubieraliśmy się w porządne płaszcze „wrześniowców” i udawaliśmy Anglików. Pozwalało to nam na otrzymywanie chleba z pominięciem ogonka. Oprócz chleba na kartki dostawaliśmy chleb „na lewo” za kawę i amerykańskie pączkowe mydełka. Te transakcje doprowadziły nas do poznania złotowłosej Irki Schade, piekarzówny z Burgstrasse 33, która zwierzyła się Jurkowi, że ujrzałaby go chętnie jako polskiego starostę w Dramburgu... Wycieczki po zakupy - w czasie których z zasady gubiliśmy towarzyszącego nam wachmana - pozwoliły nam zwiedzić Drawsko. Miasteczko było ładne i czyste. Na murach wszędzie spotykało się napisy: „Wer plündert, wird erschossen”. Ustaliliśmy: tu będzie starostwo, tu ratusz, tu inspektorat szkolny... „Przekazywaliśmy” ładny, w stylu gotyckim - i dawniej niewątpliwie katolicki - kościół nieobecnemu jeszcze proboszczowi... Wiadomości z frontu były niejasne. Rosjanie szli ku nam od południa. OKW mówił o walkach w rejonie Piritz i Arnswalde. Niemcy byli zrezygnowani - twierdzili, że lada dzień uderzenie rosyjskie’ w rejonie Szczecina doprowadzi do okrążenia Dramburga. Myśmy także na to liczyli, więc siedzieliśmy cicho stwarzając nastrój „ciężkich chorób”. Trzeba było jednak uspokajać wachmana, który stawał się coraz bardziej niecierpliwy; w jego zakutym łbie zaświtała wreszcie myśl, iż umyślnie opóźniamy się w drodze. „Wrześniowcy” niecierpliwili się także. Po prostu było im u Kamratha niewygodnie. Tęsknili za zagospodarowanym obozem, za możnością „pipczenia” sobie jadła, rozłożenia swoich „bambetli”, za własną pryczą, za amerykańską paczką... Naturalnie w bliskie uwolnienie nie wierzyli. „To jeszcze potrwa” - uśmiechali się złośliwie do nas. A skoro ma trwać, należy się znaleźć w sytuacji właściwej dla jeńca, to znaczy w obozie. Jeniec poza obozem, poza przepisami życia obozowego - to było coś, co drażniło i niepokoiło naszych kolegów starszych doświadczeniem. „Skoro jestem jeńcem, obowiązani są trzymać mnie w obozie - powiedział do Romka jeden z »wrześniowców«, porucznik marynarki, gdyśmy przewijali mu odmrożone palce. - Bo cóż to za życie tutaj? Ani wygody, ani jedzenia, ani możności pracy, ani nic... Pan, panie doktorze, powinien żądać, aby nas jak najprędzej odtransportowali do jakiegoś porządnego obozu...” Poza wycieczkami po zakupy pobyt w Dramburgu był nudny i monotonny. Siedzieliśmy razem: „wrześniowcy” w jednym kącie, my w drugim. Godzinami całymi nie podnosiłem się ze słomy. Znowu wróciłem do trybu życia w Bergen: spałem dużo w dzień, za to w nocy leżałem godzinami bezsennie. Dzięki temu widziałem pewnej nocy wspaniałe błyski i słyszałem drżenie murów fabryki: to lotnictwo angielskie tłukło po Szczecinie. Bezsenne noce nie sprawiały mi przykrości. Przeciwnie - to były miłe chwile powrotu myśli do drogich miejsc i ludzi. Przesuwały mi się przed oczyma przeżyte dni - wolno i rozkosznie - niby fotografie z albumu, które zawsze można zacząć oglądać od początku. Gorączkowe dni wojny i konspiracji - potem powstanie - przeżywałem po raz drugi. Wrażenia z tamtych lat i tygodni były niby klocki wrzucone nieporządnie do pudełka. Trzeba je było z pudełka wytrząsnąć i na nowo ułożyć, tym razem według wielkości, deseni i koloru. Na tym polegała moja praca myślowa podczas nocy, które spędzałem na pokrytej słomą podłodze, na pół wsunięty pod warsztat szczotkarski. Powracały do mnie - w najdrobniejszych szczegółach - pierwsze, oszałamiające godziny powstania; zmieniające się w oczach miasto, pustoszejące nagle ulice, barykady budowane nocą pod ulewą, której pluskot zlewał się w jedno z dźwiękiem rzucanych na kupę kamieni. Powracali do mnie ludzie: ci, o których wiedziałem, że już ich nie ma, i ci, których żyjących szukałem myślą w dali. Przypominałem sobie towarzyszy walki, jak pojawiali się obok mnie i znikali. Przypominałem sobie wszystkie mocne uczucia przeżywane w latach wojny. W dzień nasza sala tonęła w gwarze. Wieczorem robiło się cicho, ludzie rozmawiali ze sobą grupkami. „Wrześniowcy” leżąc obok siebie rozprawiali. Podejrzewałem, że opowiadają sobie - nie zawsze prawdziwe - historie o spotkaniach, przyjęciach i rozmowach z rozmaitymi dostojnymi osobistościami. Zresztą skłonność do blagi na temat życia przedobozowego zaobserwować można było także wśród nas. Kiedyś powiedział jeden z moich chłopców: „Jak się tak słucha, to można by sądzić, że siedzę z samymi hrabiami i ministrami. A ja, psiakość, żadnego z nich przedtem nie znałem!” U nas „rżnięto” w brydża. Podporucznik kawalerii ze zbitym przed wojną kolanem - jedyny, który zdradził „wrześniowców” i trzymał się z najmłodszymi „akowcami”, stojąc pod oknem opowiadał coś tamtym podnieconym szeptem. Poszedł dziś zamiast mnie na miasto po chleb. No i podobno spotkał jakąś dziewczynę... Czekałem niecierpliwie, kiedy wreszcie towarzystwo zdecyduje się zgasić światło i spać, bym mógł powrócić do swoich rozmyślań, gdy nagle stanął przede mną podporucznik Licki. Ostatnio nie widywałem go: siedział gdzieś w kącie i milczał. Zauważyłem, że wygląda źle. Twarz mu zapadła, włosy na skroniach srebrzyły się coraz mocniej. Przykucnął przy mnie. Powiedział głosem cichym i bezbarwnym. - Pan rotmistrz pozwoli? Chciałbym zapytać... Wskazałem mu miejsce obok siebie na słomie. Usiadł ciężko. Niesporo widać mu było zawiązywać rozmowę, bo wpierw sięgnął po papierośnicę. Dopiero po chwili, gdy już zapaliliśmy, podjął: - Pan rotmistrz powiedział, że się mylę... Musiałem sobie przypomnieć, o czym rozmawialiśmy, bo już zdążyłem zapomnieć o naszej dyskusji. - Tak - powiedziałem - pan się myli. Wojna nie zdeprawowała wszystkich kobiet w kraju. Więcej nawet: to tylko nieliczne jednostki uległy... Milczał czas jakiś, obracając papierosa w pożółkłych palcach. Głosem zduszonym począł mi opowiadać historię jednego ze swoich towarzyszy, kapitana artylerii, któremu matka opisała skandaliczne zachowanie jego żony, potem znowu inną historię pewnego rezerwisty, inżyniera, którego żona początkowo zasypywała paczkami, później zaś w ogóle przestała do niego pisać. - Puściła się, wiadomo... - rzucił gorzko. Wzruszyłem ramionami: - To są dwa przykłady. I oba zresztą niepewne. - Postawiłem sprawę jasno: - Pan ma żonę w kraju? - Skinął głową. - I pan obawia się?... Przerwał mi. Tak, obawiał się. A właściwie to już się nawet nie obawiał: był nieomal pewny, że kobieta go opuściła. Nie myśli o nim, nie kocha go - musiała go zdradzić. - Inni, proszę pana, to otrzymywali po dwie, trzy, nawet cztery paczki miesięcznie. Ja najwyżej jedną... - To niczego nie dowodzi, panie poruczniku! Pańska żona mogła nie mieć za co przysyłać panu paczek. Zamrugał oczyma, jakbym powiedział coś nieprawdopodobnego. - Przekazywałem jej swoją gażę jeńca - rzucił. - Miała moje ubrania, książki, wiem, że sprzedawała... - Gażę? - zaśmiałem się. - Pan nie zdaje sobie sprawy, jak było drogie życie w kraju! A poza tym, panie poruczniku, to przecież trwało lata. Sześć lat! Nie, nie wyglądało, aby miał tę świadomość. Wbrew przeraźliwej dłużyźnie dni oflagowych, całość niewoli wydawała mu się raczej okresem krótkim. Czas Lickiego zatrzymał się. Wypadki obok niego mogły biec szybko - on sam pozostał taki, jaki wyruszył pewnego sierpniowego poranka, powołany niebieską kartą do służby czynnej. Jeżeli zmiany są dowodem biegnącego czasu, to on, nie widząc tych zmian, nie widział nawet, jak czas upływa. Nauczył się w obozie trzech języków, przerobił kilka kursów, przestudiował wiele książek, pogłębiał swoją wiedzę zawodową. Ale proces dojrzewania zatrzymał się w nim. - Gdyby o mnie pamiętała... - upierał się. - Gdybym był dla niej... Zaryzykowałem dość brutalną kurację: - Panie poruczniku, pan się grubo myli. To właśnie te kobiety, które zasypywały swoich mężów w obozie paczkami, są podejrzane. Przecież musiały mieć pieniądze, aby to móc robić... Rozumie pan? Ale taka kobieta, która nie mogła wysyłać kochanemu przez siebie mężowi paczek, dała na pewno dowód swej wierności... Wydał się zaskoczony takim rozumowaniem. Jeszcze bąknął: - Sprzedała moje ubrania, moje książki... - ale czułem, że mój argument zaczyna w nim fermentować. Mimo to powrócił zaraz do swego żalu z innej strony. Znowu wydął wargi w ironiczny uśmieszek człowieka, który wie o wszystkim lepiej niż inni. - Panie rotmistrzu, przecież kobieta musi kogoś kochać. Nieobecni nie liczą się. Wyście byli bohaterami... Moja Irena taka jest sentymentalna, tak się lubi entuzjazmować... Cóż za zestawienie: my, nieprzydatni, którzy siedzimy, i wy, którzyście działali! - Znowu pan nie ma racji - powiedziałem. - Konspiracja nie stwarzała okazji do sentymentów. Kobiety, które w niej brały udział, były tylko żołnierzami... Ostatnie moje słowa powróciły do mnie w nocy. Ten biedak” opanowany obsesją o niewierności swojej żony, budził we mnie coraz więcej współczucia. Naprawdę chciałem mu pomóc. Chciałem go uwolnić od tych potwornych rojeń, których nie mógł się pozbyć i które go zżerały. Bądź co bądź moje słowa musiały nań wywierać jakiś wpływ. Odczuwając to, mówiłem doń pewnikami: konspiracja nie stwarzała okazji... kobiety były tylko żołnierzami... Mówiąc to, wierzyłem święcie w prawdziwość moich słów. Ale w cieniach nocy poczynały się budzić wątpliwości. Czy naprawdę tak było? Niewątpliwie - na gorączkowej powierzchni życia w konspiracji nie widać było innych spraw poza „Sprawą”. Ale głębiej? Pod powierzchnią? Rozmyślając tyle nocy nad swoim życiem - które nie zatrzymało się na okres sześciu lat wojny, ale szło wciąż od doświadczenia do doświadczenia, nieraz zadawałem sobie pytanie: jak można było, ofiarowując życie, i to wiele razy na dobę, rzeczy wielkiej, służyć jednocześnie tylu rzeczom małym? Służba nie zrobiła nas świętymi. Nie uwolniła nas od nas samych. Nie było nam wcale lżej - w naszych własnych sprawach - dlatego, żeśmy walczyli. Raczej było ciężej. Narastały komplikacje i wątpliwości. Życie w walce było moralnie niebezpieczniejsze niż życie w czasie pokoju... Czy miałem więc prawo powiedzieć, że kobiety były tylko żołnierzami? Znowu wyciągnęła się przede mną taśma kobiecych główek moich łączniczek. Zosia - szczupła blondyneczka, prawie dziecko, Wanda - zachwycająca w swym poświęceniu, Teresa... Teresy nie mogłem przeskoczyć jednym przyjaznym określeniem, choć może z łączniczek znałem ją najmniej. Kto mi ją polecił? Chyba Zygmunt? Powiedział - półleżąc, jak zwykle, na kanapie, z notesem otwartym w ręku: „Słuchaj, Stefan, mam kandydatkę na łączniczkę. Solidna. Tylko ma mało czasu, bo pracuje; rodzina, czy coś takiego... Ale ty nie masz przecież tak wielu spraw”. „To ta ładna?” - zapytał Olgierd. Czy była naprawdę ładna? Tego nie umiałbym powiedzieć. Była dobrą łączniczką, pilną, solidną i energiczną. Spełniała swe zadania odważnie. A okres był wyjątkowo paskudny: wpadka następowała za wpadką. Śmierć Janka... Byłem w kilku miejscach spalony; pewnego dnia zabrakło mi mieszkania. Trzeba było codziennie nocować u kogo innego. Wyprowadziło mnie to z równowagi. Popadłem w depresję. Powiedziałem sobie: niech się dzieje, co chce. Miałem już dość łażenia po mieście z teczką wypchaną mydłem, ręcznikiem, szczoteczką do zębów, pidżamą. Świadomość, że się nigdzie nie mieszka, wzmaga poczucie braku bezpieczeństwa. Bałem się wówczas tak, że miałem chwile idiotycznego dygotania. Próżno złościłem się na siebie: im więcej miałem do siebie pretensji, tym bardziej uprzykrzony był strach. Zdecydowałem się, że aby się opanować, muszę gdzieś zamieszkać. Ale to nie było takie proste. W końcu trafiło się jednak mieszkanie; zimny, opuszczony pokój obok małej fabryczki, w której wyrabiano coś zabronionego - chyba mydło. Właściwie można tu było wpaść najgłupiej w świecie. Ale o tym nie myślałem. Człowiek w czasie konspiracji pamiętał wyłącznie o swoim kręgu niebezpieczeństwa. Byłem zadowolony, że mieszkam. W pokoju tchnęło brudem i wilgocią. Była tam jakaś stercząca sprężynami w górę kanapa - o dobre pół metra dla mnie za krótka - krzywy stolik, dwa krzesełka - każde inne - wieszak. Spod wytartej tapety wyglądała druga, spod niej - brudny mur. Zlew był w ciemnej sieni. Nocami w sąsiedztwie chodził jakiś motor. Gospodarze dali mi prześcieradło, poduszkę, dwa obszarpane koce. Nakrywałem się jeszcze skórzaną kurtką, którą zabrałem bratu. Nocą księżyc spacerował po dachu oficyny, a jego kant podchodził akurat pod moje okno; podobno ktoś po tym dachu uciekał, lecz został w ucieczce zastrzelony. Dom był już po kilku wpadkach, uważano go więc - niby lej po pocisku - za względnie bezpieczne miejsce. Mimo to sypiałem ze spracowaną parabelką pod poduszką, martwiąc się tylko, czy stary grat nie odmówi posłuszeństwa, kiedy go trzeba będzie użyć. Ten pokój zdobyła mi właśnie Teresa; ona też tylko jedna wiedziała, że tu jestem. Wieczorami podrzucała mi prasę, a nierzadko i coś do jedzenia. Domyślałem się, że mieszka w pobliżu. Oburzałem się nieraz: „Niech mnie pani nie karmi! Wszystko sobie kupuję sam!” „Ale pan o niczym nie pamięta” - odpowiadała. Może i miała trochę racji: nie zawsze wystarcza mieć za co zjeść. Przyniosła mi także kilka książek. „Wieczorami - tłumaczyła - kiedy się pan już nagada i napisze, dobrze jest coś przeczytać”. Teresa... Myślałem o niej nieraz w Bergen więcej niż o którejkolwiek innej łączniczce. Może dlatego, żeśmy się tak szybko rozstali. Z mojej winy. Tylko z mojej. Okazałem się idiotą. Ale byłem wtedy tak bardzo zdenerwowany. Pamiętam - dzień obfitował w dramatyczne momenty. Na dodatek łapanka na ulicach, a ja miałem spotkania w trzech różnych punktach miasta. Wróciłem pod wieczór do mego pokoju zmęczony, psychicznie zdezelowany. Siedziałem dobry kwadrans, nie zdejmując z siebie wilgotnej od deszczu „skóry”. Oprzytomniło mnie dopiero pukanie Teresy. Obrzuciła uważnym spojrzeniem moją zszarzałą twarz, kurtę, z której skapywała na posadzką woda. Położyła paczką pism na stole. Powiedziała: „Pan powinien napić się herbaty...” „Ech, po co?” „Po co! Po co! Męskie gadanie! Wszyscy mężczyźni tacy!... - rozglądała się po pokoju. - Pan nie ma jakiejś grzałki?” „Nie!” „Ależ gospodarstwo!?” - parsknęła. Otworzyła drzwi i wyszła. Słyszałem, jak prędko zbiegała po schodach. Po dwudziestu minutach była z powrotem z grzałką, z chlebem, smalcem, kartkową kiełbasą. Protestowałem... Może naprawdę protestowałem. Ona jednak nie zwracała na to uwagi. Zaparzyła herbatę, podała jedzenie. Czułem się jak skrzyczany chłopiec. Siedziałem na kanapie: z samego dna upadku urastało we mnie nowe pragnienie życia. „Bardzo pani dziękuję...” Wzruszyła ramionami. Przysiadła także na kanapie. „Nie ma za co”. Szary zmierzch wciskał się do pokoju przez zakurzone szyby, zamazywał nieco plamy przetartej tapety. Nagle poczułem pragnienie ogarnięcia ramieniem kobiety. To nie był poryw, któremu bym się nie mógł oprzeć. Zdawałem sobie nawet sprawę z niewłaściwości tego gestu. A przecież objąłem ją, przycisnąłem do siebie. Poczułem jej włosy na policzku i teraz - teraz dopiero - wszystko zaczęło mi wirować w oczach; teraz wiedziałem, że nie jestem już panem następnego gestu. Teresa zdawała się w pewnej chwili poddawać mojej woli. Ale zaraz poczułem jej opór. Nie ten zimny, odtrącający, który mówi wszystko. Opór był miękki, ale stanowczy. Zdawała się wahać. Czując to przycisnąłem kobietą silniej. Lecz w jej postawie nie było już wahania: wyśliznęła mi się z rąk. Począłem tłumaczyć, że przecież istnieje prawo do szczęścia. Wstała. W mroku majaczyła mi jej postać, obrócona do mnie bokiem. Niskim szeptem odpowiedziała: „Nie... nie... mam dziecko... - po chwili dopiero, jakby z wahaniem - mam męża...” Słyszałem jej oddech nieco przyśpieszony. Milczenie wisiało między nami. Jeszcze nie ustąpiłem. Powiedziałem: „To samotność... taki jestem sam, Tereso...” Nie odpowiedziała. Stała nieruchoma. Miała podniesione łokcie: może przygładzała dłońmi włosy? Zegarek leżący na stole tykał przejmująco. Wstałem, począłem się przechadzać po pokoju. Jeszcze nie pojawił się we mnie gniew o to, co się stało. Nagle powiedziała: „Muszę iść”. Sięgnąłem po zegarek. Za trzy minuty godzina policyjna! To był znowu argument w moich ustach. „Już nie zdążysz, Tereso... - Wyciągnąłem ku niej ręce. - Zostań... Zostań, proszę cię...” „Nie! Nie!” - zawołała. Szybko kładła płaszcz. „Zostań...” „Nie! Nie”. „Mogą cię zatrzymać, aresztować...” „Nie!” „Więc odprowadzę cię...” „Nie!” Odepchnęła mnie. Biegła w dół, a drewniane schody huczały pod jej stopami. Potem wszystko ucichło. Stałem nieruchomy, wsłuchany w ciszę. Zegarek tykał. Na dole motor stęknął i ruszył; był to znak, że brama jest już zamknięta. Czy zdoła dojść? - myślałem. Strach o nią począł wypierać wszystkie inne uczucia. A jeżeli ją złapią? Przeze mnie, przeze mnie... Podszedłem do okna, oparłem czoło o brudną szybę. Spoza odcinających się ostrą linią dachów wytoczył się księżyc, podwórze pode mną było jak studnia: czarne i głębokie. Gdzieś daleko w labiryncie ulic huknął strzał. Przebiegł mnie dreszcz. To przeze mnie... Jeżeli zginęła - to przeze mnie. Będę winien jej śmierci. Nigdy już nie zdołam się usprawiedliwić. Usta mi drżały. A jeżeli - z tajnej kryjówki serca wyśliznęło się niby wąż pytanie: - a jeżeli złapią ją i zapytają, skąd idzie, a ona powie, że ode mnie? Wstrząsnąłem się. Poczułem się tak, jakbym się pochylił nad dołem kloacznym. Zalewało mnie obrzydzenie. Z gniewem uderzyłem pięścią w ramę okna. Potem dłoń ślizgając się po parapecie okna natrafiła na parabelkę. Kabłąk spustu owinął się wokół palca. Podniosłem broń; przycisnąłem ją do policzka. Była chłodna i przyjemna jak woda w dzień upalny. Myślałem: tak się brzydzę sobą, tak się brzydzę... Nigdy już nie potrafię przestać się brzydzić... Pistolet zdawał się mówić to samo cichym podzwanianiem kółka pod kolbą. A jednak odłożyłem pistolet. Było coś nie we mnie, ale poza mną, co powiedziało: dość komedii! Nie wiem dlaczego, ale to „coś” wydało mi się małe jak dziecko. Och, to nie było żadne widzenie! Po prostu odczułem to. Owinąłem się kocem i nie rozbierając się, położyłem na kanapie. Zasypiałem, budziłem się, znowu zasypiałem. Ranek wydał mi się nieskończenie długi. Wiedziałem, że o dziesiątej Teresa bywa na punkcie Zygmunta. Pobiegłem tam, chociaż mogłem się spóźnić na odprawę, wyznaczoną o tej samej godzinie. Czarnowłosa, śniada Janka, łączniczka Zygmunta, była zdziwiona moim zjawieniem się. „Pan szuka Teresy? Już była, dziesięć może minut, jak wyszła...” Więc była - odetchnąłem. Janka była gadatliwa. Trzepała: „Teresa złożyła prośbę o zmianę przydziału. Pan pewno w tej sprawie chciał się z nią zobaczyć...” Burknąłem zły: „Nie!” Wiadomość o złożonej prośbie wstrząsnęła mną całym. A smarkata! - bulgotało we mnie. - Obraziła się! Hrabina! Niedotykalska. Obraziła się! Uważa, że już nie może ze mną pracować! I nawet nie spytała, czy ja się zgadzam na to przeniesienie... Nie ostygłem do wieczora. Gdy Teresa przyszła wieczorem, przywitałem się z nią sucho: „Podobno pani prosiła o zmianę przydziału?” Bez słowa skinęła głową. Wybuchnąłem: „Ale mnie nie uważała pani za potrzebne o tym zawiadomić!?” Na krótką chwilę podniosła na mnie swe szare oczy. „Zdecydowałam się na to - powiedziała - dziś w nocy...” „Dziś w nocy! Nieprawdopodobne! Cóż za błyskawiczne decyzje? I pomyśleć, że ja całą noc niepokoiłem się o panią...” „Czułam to...” „Czuła to pani? I dlatego jeszcze przed dziesiątą pobiegła pani na punkt, aby złożyć prośbę?” „Tak... Ale niech mi pan nie dokucza... Proszę mi nie dokuczać...” „Dokuczać! Cóż to za słowo nie z języka łączniczek! Proszę się przyznać: pani się mnie boi. Pani się boi moich uczuć”. „Boję się, ale nie pana uczuć... Zresztą... Proszą mnie naprawdę zostawić...” Nagle zobaczyłem, że jej oczy są pełne łez. Gniew opadł ze mnie od razu. „Pani płacze?” „Proszę mnie zostawić” *-myślała pewnie, że znowu ją atakuję. „Och, przepraszam... Nie myślałem, że panią dotknę...” Podniosła wzrok i uśmiechnęła się do mnie przez łzy. „To nic...” „To nie nic. Czuję się winny, naprawdę. Jestem cham... Przyznaję”. Potrząsnęła głową. „Niech pan tak nie mówi... Nie, nie. Rzeczywiście, powinnam była panu powiedzieć najprzód, że tak trzeba...” Wziąłem ją za ręce: „Ale tak już nie trzeba... Prawda?” Lecz wyczytałem w jej oczach lęk, że będę ją prosił, aby zmieniła postanowienie, a ona będzie musiała mi odmówić... „Więc jednak...” - zacząłem. Zamknęła oczy i mocno skinęła kilka razy głową. „Tak. Niech mi pan wierzy, że tak trzeba...” Puściłem jej ręce, cofnąłem się o krok. „Człowiek w głupi sposób...” - chciałem dokończyć: zohydza siebie w oczach drugich. Przerwała mi: „Proszę nie mówić nic, czemu musiałabym zaprzeczać. To nie to. Naprawdę: jak kocham mego Jacka, nie czuję do pana żalu ani urazy, ani lęku... Naprawdę...” Mocno, wierzchem dłoni wytarła oczy. Zaczęła zbierać pozostawione po wczorajszej kolacji talerze, noże, filiżanki. Podszedłem do okna i patrzyłem na szare podwórze, pełne kałuż po wczorajszym deszczu, na burego kota, który szedł pomiaukując skrajem dachu. Znowu przyszła fala wstydu. Gdy się obejrzałem, Teresa stała już gotowa do wyjścia. Podszedłem do niej, ona zaś wyciągnęła do mnie rękę. „Jutro już przyjdzie Hanka do pana...” - powiedziała cicho. „Więc rozstajemy się - dotknąłem ustami jej dłoni. Wydała mi się chłodna i jakby drżąca. - Dziękuję pani za wszystko i przepraszam...” Wolno, bez opryskliwości, odpowiedziała: „Nie ma za co dziękować, nie ma pan za co przepraszać...” Potem ujrzałem Teresę jeszcze na moment w czasie powstania. Były to pierwsze dni września. Powróciłem właśnie ze Starówki-Błoto kanału zasychało na mojej „tygrysiej” bluzie. Róg Jasnej i Złotej trząsł się od eksplozji. Nagle zobaczyłem kobietę, która szła szybkim krokiem w towarzystwie może dziesięcioletniego chłopczyka. Zastąpiłem jej drogę. Musiała mnie w pierwszej chwili nie poznać, bo na jej twarzy odmalowało się zdumienie, ale zaraz ustąpiło ono miejsca wielkiej radości. Chwyciła mnie mocne za przegub ręki: „Więc pan żyje! Chwała Bogu!” Cofnęła się, jakby chciała mnie całego objąć wzrokiem. „My żyjemy... - mówiła z ożywieniem. Wskazała na chłopca. - Muszę tylko wszędzie chodzić z Jackiem: zaraz by mi się sam wymknął z piwnicy. Koniecznie chce być kurierem... Patrz, Jacku, pan był na Starówce...” Chłopiec popatrzył na mnie wzrokiem, w którym równie dobrze mogło być uznanie, jak i lekceważenie. Potem wolno przyłożył dwa palce do furażerki z biało-czerwonym proporczykiem. Czy kochałem Teresę? - o tym także zdarzało mi się nieraz myśleć w Bergen. Kiedyś nawet przyszło mi do głowy, że nie zapytałem jej wówczas, w czasie powstania, co się stało z jej mężem. Ale zaraz odpędziłem gniewnie te „idiotyczne” myśli. Kto wie zresztą, czy Teresa przeżyła powstanie? Z perspektywy Bergen myśleliśmy o wszystkim, jako o tym, czego już nie ma. Raczej dziwiła nas wiadomość, że ktoś żyje, niż że ktoś nie żyje. I jeżeli co tkwiło uporczywie w mojej głowie, to wyrzut, że tak nieuczciwie wobec kobiety postąpiłem. Za sobą chciało się widzieć sam heroizm, piękne gesty. Miałem przecież świadomość, że czasy były niezwykłe, że można w nich było żyć na miarę niezwykłą. Niechętnie widziało się na tamtych dniach ciemną plamę. Było mi żal Lickiego. Obserwując go z dala widziałem, jak się gryzie i zżera swymi myślami. Następnego dnia przy jakiejś okazji podszedłem do niego. Po paru zdawkowych słowach, kiedy sięgnął do papierośnicy, powiedziałem: - Niech no mi pan porucznik pokaże swego syna... - patrzyłem chwilę na fotografię. - Jedynak? - pytałem. Skinął głową. Zatrzasnął papierośnicę. Począł mówić na inny temat. Ale kiedy zniechęcony chciałem już odejść, zaczął mówić jakby wbrew sobie: - Kiedy mnie powołali, miał trzeci rok... - To już jest teraz całkiem duży. - Tak... - potwierdził. Znowu niechęć do mówienia walczyła w nim z potrzebą wypowiedzenia swych tęsknot. Uśmiechnął się niezgrabnie: - Miły szkrab... - Z wolna, zahaczając i kołując, począł mi opowiadać o synu. Musiał go kochać bardzo. - Wie pan, najwięcej lubi się bawić samochodami... Żadna inna zabawka, tylko „afto”... Kupowałem mu... - urwał. Innym nieco tonem wtrącił. - Żona miała pretensje o te zabawki... - Znowu wrócił do swego opowiadania: - Całymi dniami prowadzał swoje auta po podłodze i udawał, że trąbi. Ale te samochodziki dziecinne, to wie pan rotmistrz, robione są zupełnie bez myśli o dziecku: drzwi się nie odmykają, kierownica nie działa... Mrugnął na mnie tajemniczo. Wstał ze słomy dając mi rękę znak, abym poczekał. Przyniósł swoją „walizkę” - amerykańską paczkę żywnościową z dorobioną rączką. Otworzył ją, rozejrzawszy się przedtem podejrzliwie wokół. Ze środka wyjął nieduży samochodzik owinięty w koszulę. Zabawkę musiał zrobić sam z dykty i blachy. Była doskonale precyzyjna: drzwiczki otwierały się, kierownica działała, w okna były wprawione szybki. Począł mówić z zapałem: - Ma wszystko, zupełnie jak prawdziwy. Nawet, widzi pan, jak się tu włoży bateryjkę, będą się paliły lampki w latarniach. Najtrudniej było ze zdobyciem kółek, ale dostarczył mi ich pewien wachman za dwie tabliczki czekolady... Wzruszył mnie. Po przyjacielsku dotknąłem dłonią jego ręki. Powiedziałem: - No, teraz to już szybko powinien pan zawieźć swemu synkowi ten samochód. Będzie miał piękny dowód miłości ojca... Ale moje słowa wywołały nieoczekiwany skutek. Licki szybko i gniewnie zawinął samochód w koszulę i wepchnął do pudełka. Na jego twarzy pojawił się znowu ironiczny grymas. Ostro, przez zaciśnięte zęby rzucił: - Na pewno prędko nie zawiozę! - Zawiązywał, dysząc, sznurki pudełka. - Pan przekona się, że to jeszcze potrwa. A zresztą - wydął wargi - czy ja wiem, jak go tam moja żona wychowała? - Pan znowu swoje... - zacząłem. - A tak! - wybuchnął. - Czy ja wiem, jak się tam teraz u was żyje? Kobiety są samodzielne, zarobkują, obywają się bez mężów-niedołęgów! - To ostatnie słowo odpowiadało widać jego uczuciom. Powtórzył kilkakrotnie: - Niedołęgów kobiety nie lubią! Niedołęgi nie są nikomu potrzebni! - Pojąłem ból, który przebijał się przez jego słowa. - Panie poruczniku - powiedziałem - przecież to nie ma sensu... Parę lat przymusowego rozstania nie zatrze obrazu mężczyzny w oczach kobiety. Rozgniótł na kancie stołu nie wypalonego papierosa. - Póki mężczyzna pracuje na kobietę - rzekł głucho, a w jego słowach była zduszona pasja - poty liczy się... - Sięgnął po swoje pudełko. Twardym krokiem odszedł do swego kąta. Stuk dział zbliżył się. Zdawał się otaczać Dramburg kręgiem łoskotu. Poczęliśmy z Romanem uśmiechać się do siebie. Nie wyglądało na to, aby nas miano z miasta ewakuować. Tymczasem stało się inaczej. Nagle wczesnym rankiem zajechał na podwórze fabryki wóz, do nas na górę wpadła kupa wrzeszczących policjantów i volkssturmistow. Kazano się nam natychmiast pakować. „Schnell! Schnell!” Próżne były protesty Romana, próżne były jęki „wrześniowców”, z których jeden żądał od Romka, by tłumaczył Niemcom, iż taka nagła ewakuacja jest niemożliwa, ponieważ on ma właśnie na godzinę ósmą „uregulowany żołądek”. Kamrath bez słowa dawał nam wzrokiem znaki współczucia. Słońce ześlizgiwało się ze stromych dachów w czyste uliczki miasteczka. Szliśmy obok wozu, na którym jechały nasze pakunki. Otaczało nas kilku volkssturmistow z czarno-czerwoną opaską na ramieniu i karabinami w rękach. Ruch na ulicach był duży. Przy ostatnich domach bez przekonania i zapału budowano zaporę przeciwczołgową. Pracujący tutaj chłopcy z fioletowym P na żółtym rombie powiewali ku nam dłońmi. Zapora wyglądała niegroźnie. Któryś z nas zażartował, że poskutkuje chyba tylko w wypadku, gdy zawieszą na niej napis: „Panzerfahrt verboten”. Potem pochłonęła nas biała, wijąca się droga. Na prawo mieliśmy pasmo niewysokich wzgórz, na lewo ciemne, podszyte brzozą i dębiną zagajniki. Czasami las ogarniał drogę: wtedy widzieliśmy między sosnami ustawione sagi drzewa, maskujące działka pepanc i panzerfausty. Żołnierze spoglądali na nas zdziwionym wzrokiem. Poza tym nie spotykaliśmy nikogo. Horyzont huczał niby wyrojony kłąb pszczół. Mieliśmy chwilami wyrażenie, że walka toczy się na wschodzie, na południu i na zachodzie. „Chyba jesteśmy otoczeni” - mrugałem wesoło do Romka. Volkssturmiści wydawali się zaniepokojeni. Wobec nas stawali się coraz grzeczniejsi; dwóch z nich przypomniało sobie nagle, że umieją mówić łamaną polszczyzną. Ale z wolna poczęło się wszystko zmieniać. Połyskujące słońce zatonęło w szaroburej chmurze, która wywaliła się zza horyzontu. Zaczął dąć wiatr, rzucając coraz gęstszymi kroplami deszczu. Potem zimny, przejmujący deszcz przemienił się w śnieg - wielkie, mokre płaty wirowały w powietrzu, padały na twarz, na oczy. Wśród poświstów wiatru ucichła strzelanina. Już nie rozlegała się wzdłuż półokręgu horyzontu, a tylko postukiwała z rzadka na południu. Nasze płaszcze nasiąkły niby gąbki i poczęły ciążyć. Dłonie marzły. Woda spływała z furażerek na twarze, czasami wylewała się zimną strużką za kołnierz. Od trzymania sztywno głowy drętwiał kark. Straciliśmy humor i zapał. Wreszcie jakaś wieś wyrosła przed nami. Nie było jeszcze późno, ale nasi opiekunowie zdecydowali, że tu będziemy nocować. Jak się zdaje, chcieli jak najprędzej wracać do domu; ulotnili się też zaraz. Nasz wachman pozostał z nami pełen niezdecydowania. Było to zabawne homo: mały, szczupły, siwa wy, w źle dopasowanym mundurze i w owijaczach, dzięki którym brano go czasami za jednego z jeńców. Miał długi, żałosny nos, spadający aż na brodę, wyraz nierozgarnięcia w oczach i stale nie domknięte usta, wygięte w podkowę. Żartowałem, że jego twarz wygląda jak „tragiczna maska” z greckiego teatru. Wbrew tępemu spojrzeniu wachman zdawał sobie sprawę z tego, że opieka nad jeńcami jest bezpieczniejszą formą służenia Führerowi niż obecność na linii. Toteż - grzeczny między nami - potrafił zachowywać się brutalnie i hałaśliwie, gdy czuł zwrócony na siebie wzrok innych Niemców. Wrzeszczał wtedy jak inni, wydymając wątłe gardło. Potem skarżył się Romanowi na bóle w wątrobie. Kiedyś Romek wziął go za puls i po chwili milczenia wyraził opinię, że stan jest bardzo zły. „Szkoda - powiedział - pan był dobrym człowiekiem...” To „był” podcięło do reszty dobre samopoczucie wachmana. Od tego czasu jego nos wydawał się każdego dnia dłuższy. Weszliśmy do pierwszej z brzegu chałupy. „Wrześniowcy” jęczeli, twierdzili, że umierają. Wachman plątał się między nami jak oni nieszczęśliwy, trzymając w zgrabiałych łapach swój karabin niby berło. Wystąpiliśmy do niego z pretensjami: żądamy ognia i jedzenia. Rozkładał beznadziejnie ręce. Wielka kropla wody wisiała na końcu jego nosa. Romek i ja kazaliśmy mu pójść do miejscowego urzędu gminnego. Obiecano tam spełnić nasze żądania i przysłać nam trochę kartofli. Lecz kiedy byliśmy w gminie na końcu wsi, z szosy spłynęła w ulice wioski duża kolumna ludzi. Byli to przeważnie polscy i rosyjscy robotnicy rolni, a także chłopi polscy z żonami i dziećmi, przymusowo ewakuowani z Pomorza. Kolumny pilnowało kilku żandarmów z bergmanami w rękach oraz cztery czarne policyjne wilczury o potężnych pyskach. Za kolumną przywlókł się wóz, z którego dobywał się przeraźliwy odór. Właśnie na to nadeszliśmy. Na wozie leżał człowiek przykryty piaskowym płaszczem sowieckiego żołnierza; przy każdym podrzucie wozu jęczał: „Pomiłujtie... pomiłujtie...” Romek rozkazującym gestem zatrzymał wóz. Cuchnęło tak okropnie, że aż nam oczy zaszły łzami. Nie miałem odwagi patrzeć, odwracałem oczy. Ten człowiek miał odmrożone dłonie i stopy, spod papierowych, rozlatujących się bandaży wyglądała ciemnofioletowa spęczniała skóra. Musiał cierpieć okropnie. Nie mogłem się przemóc, aby podejść do wozu. Roman sam zajął się Rosjaninem. Wszedł na wóz, poprawił położenie jego głowy. - Wam czto? - pytał leżącego. - Wody? - Kuszat pan - szepnął żołnierz. Trzeba było podziwiać niespożytość organizmu. Tymczasem nadeszli żandarmi i poczęli coś wrzeszczeć. Z przerażeniem zrozumiałem, że chcą, aby chory zeszedł z wozu. Naturalnie, żaden mu nie pomógł. Ryczeli także na Romana, gdy próbował protestować. Gdy Rosjanin nie ruszał się, jeden z Niemców brutalnym szarpnięciem ściągnął go na ziemię. Obaj z Romanem ciskaliśmy się jak wściekli. Rosjanin stał na zgangrenowanych stopach, w kalesonach tylko i w koszuli, krzycząc nieludzko. Wrzucono go znowu na wóz. Patrząc na nas, podoficer żandarmów powiedział dobitnie do woźnicy, że ma odwieźć chorego do szpitala. Wóz odjechał. Sądzę, że Rosjanina po prostu zastrzelono, bo widziałem bardzo niedługo potem, jak pusty wóz wracał do wsi. Żandarmi kazali konwojowanym przez siebie ludziom zejść do dwóch wielkich piwnic znajdujących się pod stodołą, obok chałupy, w której kwaterowaliśmy. Zeszliśmy na dół z Romkiem. Podłoga w piwnicy wysłana była wilgotną słomą. Przybyli układali się na niej pokotem. Chciałem wracać na górę, ale zatrzymał mnie Roman. Okazało się, że wśród przybyłych byli ranni i pokaleczeni. W blasku zapylonej, słabej żarówki Romek rozpoczął serię opatrunków. Kiedy opuściliśmy piwnicę, była już noc. Deszcz przestał padać, ale wilgoć była w powietrzu. Staliśmy z Romanem w ciemnościach, oddychając głęboko. Musieliśmy nabrać powietrza po spędzeniu kilku godzin w parnej atmosferze piwnicy, pełnej woni stłoczonych ciał i gnijącej słomy. Czułem się nieludzko zmęczony i zniechęcony do wszystkiego. Nogi uginały się pode mną. W ciemnościach rozległy się ciężkie stąpania. Na tle plamy blasku, prószącego z otwartych drzwi chałup, zamajaczyła tuż przed nami kwadratowa postać Bolka. - To wy? - dotknął nas swymi olbrzymimi dłońmi boksera. - Doskonale. Właśnie szedłem po was. Musimy pogadać... Pociągnął nas za sobą do chaty, ale nie wprowadził do izby. Zatrzymaliśmy się w sieni. Czekał tu już Jurek. Zbliżając do naszych twarzy swą twarz o charakterystycznie przełamanym nosie, Bolek podjął: - Słuchajcie, chłopcy. Musimy wyrywać.. - Teraz? Zaraz? Dlaczego? - Ciszej! - burknął. Sam także zniżył głos. Ciągnął: - Póki byliśmy sami z naszym wachmanem i z volkssturmem, można było bimbać. Ale teraz trafiliśmy do „kotła”. Żandarmi, psy - wcale mi się to nie podoba. Trzeba wyrywać. Dziś w nocy. Ciemno, śnieg - wymkniemy się bez kłopotu... Nie czuliśmy się porwani. Byliśmy głodni, zniechęceni, zziębnięci. Któryś z nas bąknął: - Akurat dziś?... I tak nas nie wyewakuują za Odrę... Rosjanie wcześniej przerwą front... - A jeżeli zdążą nas wyewakuować? - Eee, to niemożliwe... Był w nas budzący mdłości wstręt do obozu, drutów, niewoli. Ale też przerażała nas myśl o brnięciu po nocy, w ciemnościach i w wilgoci. - Nie wiadomo, jak daleko jest front... - zacząłem. Bolek podprowadził nas do drzwi. Noc była ciemna, ale niezupełnie czarna. Przed nami widać było pręgę szosy. Za nią, w kierunku południowym - pamiętaliśmy, zaczynał się las. Gdyśmy wjeżdżali do wsi, zza tego lasu słychać było kanonadę. Teraz także dochodził z tamtej strony daleki pomruk, ale na jego tle wybijało się od czasu do czasu zawodzenie kaemów. - Pięć kilometrów najdalej - powiedział. Milczeliśmy, częściowo przekonani, nie mogąc się zdobyć jednocześnie na wysiłek decyzji. Jerzy wysunął inną wątpliwość: - A reszta? A „wrześniowcy”? - Wszyscy razem uciekać nie możemy! To było jasne. Niemniej zaczęliśmy dyskusję. Jedni bowiem uważali, że na tamtych nie należy się w ogóle oglądać, drudzy twierdzili, że powinniśmy resztę przynajmniej zawiadomić o decyzji. Mogą się przecież na nich Niemcy mścić za naszą ucieczkę. W końcu stanęło na tym, że pójdę do naszych towarzyszów i powiem im o wszystkim. Wszedłem do izby, Bolek, Roman i Jerzy pozostali w ciemnej sieni. Inni członkowie naszej grupy układali się na podłodze. W izbie było ciepło: ogień palił się na kominie, rozwieszone płaszcze parowały. Czułem potężną pokusę, aby wyciągnąć się na podłodze i nie myśląc o żadnej ucieczce zasnąć. Powzięta decyzja napełniała mnie niepokojem. Wysiłkiem woli przezwyciężałem słabość, która ciągle jednak ogarniała mnie na nowo. - Panie poruczniku - skinąłem na Lickiego, który zabierał się właśnie do zdjęcia butów - na moment... Stanęliśmy w kącie, oddzieleni od reszty wiszącymi na sznurze płaszczami. Szparą między jednym a drugim płaszczem padał na zieloną, pomalowaną w kwiaty ścianę błysk światła, gaszony raz po raz przez przechodzącego człowieka. - Panie poruczniku - zacząłem - sądzę, że pan zdaje sobie sprawę z tego, że odbiliśmy się od obozu, ponieważ chcemy uciec... Spojrzał na mnie wzrokiem zdziwionym. - Uciec? - powtórzył jakby nie dowierzając temu, co usłyszał. - Pana to dziwi? Poruszył wzgardliwie ramionami. Zrozumiałem ten gest: akowcy nie wymyślili ucieczki; starzy oflagowcy pamiętali o niej także. Ale obecnie już wiedzą, że końca wojny trzeba doczekać w obozie. Taka jest zasada. Odruchowo podjąłem dyskusję: - Nie chciałby pan być wcześniej w kraju? - Stanowczo i prawie gwałtownie potrząsnął głową. - Nie tęskno panu do żony, dziecka? - naciskałem. Zrobił pełen godności ruch ręką. - To nie jest znowu tak długo... - spojrzałem na niego przerażonym wzrokiem. On ciągnął dalej: - Trzeba umieć być cierpliwym, rozsądnym, konsekwentnym... - Wymawiał te słowa powoli, jak się wylicza zapamiętane daty czy fakty. - Tak, proszę pana: konsekwentnym. Właściwy człowiek stanie się zawsze w końcu potrzebny... - Niewątpliwie... - Na wszystko musi przyjść właściwa pora. W pierwszym i drugim roku nasi także uciekali. Robili podkopy. Potem ich Niemcy łapali, a wobec całego obozu stosowali represje. Poczułem do niego niechęć. - Boi się pan, że wobec was także zastosują represje? Nie odpowiedział. Musiał się poczuć obrażony. Chłodno zapytał: - Po co mi pan rotmistrz mówi o tej ucieczce? - Ponieważ zdecydowałem się uciec dzisiejszej nocy z kilku kolegami. Z lekkim szyderstwem w głosie powiedział: - Powodzenia... - Odczekał chwilę: - I to wszystko? - Tak. Chcę, abyście o tej ucieczce wiedzieli. Właśnie ze względu na te ewentualne represje... - Dobrze... - czułem, że coś chce jeszcze powiedzieć, ale on nagle urwał. Milczeliśmy. To ciepło tutaj, to parowanie mokrego sukna, ta podłoga, która się wydawała miękka jak łóżko - kusiły. Tam za ścianą czekał mokry chłód, topniejący śnieg, woda wgryzająca się w buty, czarna groźna noc postukująca wystrzałami. Nasiąkły płaszcz wydawał mi się ciężki jak pancerz. Taśmy chlebaków wrzynały się w ramiona. Wolno i ciężko zawróciłem ku drzwiom. Postąpiłem dwa kroki. Obejrzałem się. Licki patrzył za mną. Przemogłem w sobie urazę, zawróciłem, wyciągnąłem do niego rękę. - No, to do widzenia, panie poruczniku. - W poczuciu swej słabości powiedziałem: - Nie wiem, czy nam się uda... Ale to tak ciężko wytrzymać... - Uścisnął mi rękę bez słowa. - Czy - zapytałem - gdyby mi się udało, nie chce pan, abym się skomunikował z pana rodziną, powiedział jej coś... Sucho rzucił: - Wątpię, aby się panu udało! - Cóż miałem mu na to odpowiedzieć? Wzruszyłem ramionami. To on podjął po małej chwili, innym nieco tonem. - Nie... nie mam im jeszcze nic do powiedzenia... Drzwi skrzypnęły, Bolek wsadził przez szparę głowę. - No, chodź już! - Idę. - Jeszcze raz podaliśmy sobie z Lickim dłonie. Z determinacją wróciłem do ciemnej sieni. Na dworze zerwał się wiatr, szumiał gałęźmi, rzucał rzadkimi, lecz dużymi kroplami deszczu. Niebo zasnuło się znowu. Tylko na południu, w kierunku, w którym mieliśmy iść, na podbiciu chmur błąkały się czerwone połyski. Niby dalekie wycie rozlegał się z rzadka terkot maszynek. Sięgnęliśmy po nasze bagaże. Pierwszy Romek zorientował się: - Z bambetlami nie możemy iść... Zatrzymaliśmy się niezdecydowani. Bolek zaprotestował: - Nie rzucę tego przecież! Zawartość naszych bagaży mogła budzić śmiech: dwie czy trzy „zafasowane” w powstaniu koszule, przybory toaletowe, jaka& polska książka wzięta na drogę, jakaś pamiątka. A przecież nie porzucilibyśmy tego dobytku za żadne skarby. Staliśmy na progu czarnej nocy, rozdarci między wolę a osłabłe serce. Nadchodzący falą deszcz mocniej począł dzwonić po dachu. II Do Warszawy wróciłem dopiero z końcem maja. Nie będę tu opowiadał licznych przygód, które się nam przydarzyły po owej niefortunnej wyprawie w deszczową noc: o tym, jak byliśmy zamknięci w obozie w Daber, jak próbowaliśmy jeszcze raz uciec w Stargardzie, a potem trafiliśmy do anglo-amerykańskiego stalagu, i jak wreszcie - pełnych wściekłości - odwieziono nas na tę samą lüneburską „heidę” do słynnego, głodowego Sandbostel. Za wiele byłoby do opowiadania. I tak zresztą wróciłem prędko. Byłem jednym z pierwszych, którzy pod Wismarem przeszli ze strefy angielskiej do rosyjskiej, a w każdym razie pierwszym oflagowcem. Trochę wozem, trochę piechotą miesiło się meklemburski piasek, dziwiąc się wielce, skąd tam - tak daleko - w „echt” niemieckim kraju takie nazwy wsi jak: Bolków, Krakow, Tarnów, Buków, Zurow... Pogodnym wieczorem przechodziło się Odrę pod Szczecinem, a potem na lorze rosyjskiego transportowego pociągu tłukło wiele godzin do Bydgoszczy. Warszawa tamtej wiosny była dziwnym miastem: małe wysepki życia w morzu ruin. Centrum ruchu był plac Unii Lubelskiej. Przed budynek starej rogatki zajeżdżały - z rzadka - ciężarówki z żółtą literą. To była komunikacja z właściwym miastem, którym była wtedy - Praga. Ciężarówka ruszała ciskając pasażerami. Jechało się różnie - waliły się domy, więc trzeba było ciągle zmieniać trasę. W końcu jednak fantazyjnym zakrętem, wśród pełnych przerażenia pisków i szeptów kobiet - zlatywało się na łeb na szyję w Tamkę. Po drewnianym moście - niby po klawiaturze fortepianu - ciężarówka przewoziła pasażerów na drugi brzeg. Nagle nabrały znaczenia jakieś nie znane nawet rodowitym warszawiakom ulice jak Brukowa czy Szeroka. Kto nie jechał ciężarówką, musiał człapać przez „pontoniaka” lub przepływać Wisłę krypą. Była to wcale emocjonująca przeprawa, jako że krypiarze ładowali do swych łodzi na raz po setkę i więcej ludzi, aż bura wiślana woda podchodziła pod wierzch burty. Ludzi na ulicach spotykało się ubranych bardzo nędznie: jeszcze się nie rozbiła szkuta UNRRY z balowymi sukienkami i wąskimi spodniami bez miejsca na - przepraszam za wyrażenie - biodra. Czasy były trudne i heroiczne. Ale czuliśmy się jak trawa, co się chwyciła ruin. Zacisnęliśmy zęby. Dziś wprawiało się ramę w wypalone okno, jutro przynosiło z dumą kawał szkła, na trzeci dzień z tupetem zamiatało podwórko, którego trzy ściany stanowił ażur - wypalonych murów, zaś w czwartym - akurat na drugim piętrze - nie na pierwszym i nie na trzecim - wisiało odbudowane mieszkanko. Tyle było wygody, że ubikację miał człowiek w każdej ruinie, co przy przemierzanych przestrzeniach nie było rzeczą obojętną. Na Targowej odnajdywali się wszyscy. Nie było wybuchów radości: dwaj spotykający się pamiętali o tym trzecim czy czwartym, którego nie było. Ściskano sobie ręce i bez słów śpieszono dalej. Miasto było zafascynowane własnym wysiłkiem. Na rogu Ząbkowskiej stały kosze z książkami. Czego tam nie można było znaleźć?! Wystawałem przed nimi, łykając tylko ślinkę - bo choć książki były tanie, i na takie nie mogłem sobie pozwolić. Odwracając się pewnego dnia od kosza, stanąłem oko w oko z Teresą. - Pani Tereso! - zawołałem. Spojrzała na mnie jakby trochę nieprzytomnie. Zmieniła się. Ubrana była biednie w powycierany kostiumik. Twarz jej zeszczuplała i pobladła. Ale co najcharakterystyczniejsze: w jej oczach był wyraz wyczerpania i bezradności. Dopiero po chwili uśmiechnęła się blado. - Ach, to pan. W tym mundurze wygląda pan tak młodo... Szliśmy obok siebie... Przelewający się falą tłum potrącał nas. - Co u pani słychać? - widząc wyraz jej twarzy, bałem się zapytać wprost o syna. - Jak u wszystkich... - powiedziała. - Mamusia umarła zimą. Jesteśmy sami z Jackiem. I mieszkamy za Warszawą. To bardzo niewygodnie. Chciałabym tu wrócić. Właściwie my, warszawiacy, nie umiemy zupełnie mieszkać gdzie indziej. Zaśmiałem się. Było coś niebywałego w przyciągającej sile, jaką wywierało zburzone miasto. - Powrót teraz niełatwy. Pracę szybko by pani znalazła. Tylko mieszkanie... Ale Teresa zaprzeczyła. Było właśnie odwrotnie. Mogła mieć pokój. Pewna jej przyjaciółka, która sama wyjeżdżała na Ziemie Odzyskane, gotowa jej była swój odstąpić. - No, z tym przecież nie jest dzisiaj trudno! - Może... - uśmiechnęła się. - Ale w gruncie rzeczy jestem taka niezaradna. To mamusia musiała mną kierować. W czasie wojny, jak raz dostałam się do biura, siedziałam w nim od początku do końca. Tam, gdzie jestem, też jakoś się wszystko samo zrobiło... Ale tutaj... - A pani mąż? - spytałem. Cień przemknął po twarzy Teresy. - Nie wrócił - odpowiedziała krótko. - Dostał się do obozu? Podniosła na mnie zdziwione spojrzenie. - Przecież on siedział w oflagu całą wojnę... - Nic mi pani o tym nie mówiła. - Naprawdę? Sądziłam, że pan wie. - Nic nie wiedziałem. Ale miała już pani od niego jakąś wiadomość? Przytaknęła ruchem głowy. Chwilę szła bez słowa. Potem podjęła: - Był u mnie jego kolega. Powiedział, że mój mąż po uwolnieniu powędrował do Francji. Mnie kazał powiedzieć, że jeszcze nie pora na jego powrót... - gorycz zadźwięczała w jej słowach. - Więc wybrał emigrację... - powiedziałem sam do siebie. Nie zdziwiło mnie to. W obozie, przed samym uwolnieniem i potem po uwolnieniu, gdy przychodziło do dyskusji: wracać czy iść na zachód - byłem zwykle wśród mniejszości. - Pani myśli, że zadecydowało o tym nastawienie polityczne? - Teresa wtrąciła się do moich myśli. - Ach, nie... A raczej: chyba nie... Mógł się zmienić. Choć nie myślę. Tomasz nigdy nie był politykiem. Był człowiekiem domu, rodziny... Bardzo kochał Jacka... - No i chyba panią? - Sam nie wiem, dlaczego o to zapytałem. To było jakby echo, jakby głucha odpowiedź na słowa Teresy sprzed dwóch lat. Wbrew woli, wbrew rozumowaniom jej słowa wówczas: „Mam dziecko, mam męża...” zapadły i tkwiły we mnie. Mogłem sobie tłumaczyć po tysiąc razy, że chciałem złego i dobrze, że jest tak, jak się stało. Mimo to pamięć jej odmowy pozostała we mnie odzywającą się urazą. Czy kochałem ją jeszcze? Patrząc na delikatny profil kobiety miałem świadomość, że niewiele potrzeba, aby ta miłość obudziła się we mnie na nowo. Nawarstwiło się wprawdzie nad nią tyle nocnych rozmyślań i tyle walk wewnętrznych. Potępiłem ją tyle razy jako słabość w bohaterskim okresie mego życia. Zadałem jej cios najmocniejszy, przywołując przeciwko niej modlitwę. A przecież trzeba było bardzo mało - czułem to - by dawne uczucia odżyły na nowo... - Czy mnie kochał? - W tonie jej głosu była wątpliwość, której z pewnością nie zbudziło moje pytanie, która musiała w niej żyć już od dawna. - Nie umiałabym na to odpowiedzieć tak na pewno... Teraz po wojnie inaczej patrzymy na rzeczy dawniejsze... - Widać było, że nie umie wypowiedzieć myśli, które nurtują jej umysł. - Może zresztą - dorzuciła - nie byłam dla Tomasza tą, której szukał... Trzeba dużo czasu, zanim się ludzie poznają... Ja także... - Byłem zaskoczony, że mówi tak dużo, tak dużo odkrywa ze swych spraw. Nie miała widocznie żadnej powierniczki i ta paląca potrzeba wywnętrzenia się była u niej tuż pod skórą. A może powodem tego była Warszawa? - zacząłem się stawać przesądny na temat ukrytych właściwości tego miasta. - Ja także - powtórzyła - nie rozumiałam Tomasza... Nie spoglądała w moją stronę, patrzyła nad głowami ludzi w stronę zerwanego wiaduktu za rogiem Kijowskiej. Miałem wrażenie, że mówi nie do mnie. - Tomasz - ciągnęła - był bardzo przywiązany do domu. Kochał Jacka naprawdę. Nie wiem, jak jest z innymi mężczyznami, ale on bawił się z małym, jakby był jego rówieśnikiem. Lepiej się orientował w zabawach Jacka niż ja... Leżeli obaj godzinami na dywanie i puszczali pociąg albo samochód. Myślę, że choć miał swoje trzydzieści lat, był bardzo dziecinny. - Uśmiechnęła się melancholijnie. - Mężczyźni zostają widać długo dziećmi... Może dlatego właśnie chciał tak bardzo samodzielnie kierować naszym życiem... Doszliśmy do rozjazdu na rogu Zamojskiego i Zielenieckiej. Na Pradze chodziły już od pewnego czasu tramwaje. Okrążały ruinę wiaduktu i przepychały się, pocieszająco postukując, między tłumem i niezliczonymi zastawiającymi chodnik straganami. Teresa zatrzymała się: - Ach, nie zastanawiam się zupełnie, jak idę! Ale nie - dobrze... Dostałam pewien adres na Saskiej Kępie. Wątpię zresztą, czy co z tego będzie... Próbować jednak trzeba... - Pozwoli pani, że jeszcze przejdę z panią wzdłuż parku? - Bardzo chętnie. Ten zgiełk warszawski sprawia, że jestem jak oczadziała. Chodzę po ulicach nieprzytomnie, nie poznaję miasta. Ten zamęt jest zabójczy. A jednocześnie - taki przyjemny... Zieleniecką porastała trawa. Wskutek zniszczenia mostu Poniatowskiego nie było tutaj żadnego prawie ruchu. Z lewej strony, za obrosłym szuwarami jeziorkiem, zaczynał się park Paderewskiego, gęsty i dziki. Na prawo, aż do Wisły, ciągnęły się zielone pola, przerżnięte kanałem. Dalej widać było miasto rozciągnięte różowoszarą koronką ruin. Nad szkieletami domów sterczał „drapacz chmur” na placu Napoleona, wyciągający w górę strzaskaną wieżyczkę. Teresa zatrzymała się. Popatrzyła w tamtą stronę. - Po prostu trudno uwierzyć, że to jest Warszawa... - powiedziała. Od powstania była w mieście po raz drugi. Pierwszy raz przyszła tu w parę zaledwie dni po wkroczeniu do stolicy wojsk polskich i rosyjskich. - Wtedy - opowiadała mi - wszystko było pokryte śniegiem. Z trudem poznawało się najbardziej znane zakątki miasta. Poubierany w łachmany tłum wlókł tobołki lub ciągnął naładowane sanki. Pozdrawiano okrzykiem żołnierzy. Teresa doszła do swego mieszkania. Było spalone. Ale spod ruin udało jej się wykopać kilka drobiazgów. Ucałowała się ze stróżką, którą zastała na ruinie, grzebiącą kijem w stosie spalenizny. - A potem podeszłam do tej fabryki, w której pan mieszkał. Pan pamięta? Naturalnie, że pamiętałem. Kiedy minęło pierwsze zmęczenie wywołane powrotną drogą, rozpocząłem parę dni trwającą wędrówkę po mieście. Odszukiwałem w zmalałych nagle fragmentach miasta historię tamtych lat. Dotarłem także do owej pustej, bocznej ulicy, na której stała fabryczka. Zastałem - naturalnie - ruinę i pustkę. Poskręcane żelastwo sterczało spomiędzy cegieł. Ale okno mego pokoju znajdowało się wciąż obok daszku oficyny i nawet pozostały w nim ramy. Może pokój na górze ocalał, niby gniazdo na spalonym drzewie? Zaproponowałem: - Jeśli się pani bardzo nie śpieszy, może byśmy zaszli na chwilę do parku? Zgodziła się. Bujna trawa i rozrosłe krzaki tworzyły po obu stronach ścieżki zbity kłęb zieloności. Ławek było mało, ale w końcu znaleźliśmy jakąś. Pogodne, błękitne niebo wisiało niby płaski sufit nad ciężkimi słupami topól. Przez szczelinę między krzewami widać było skrzącą się powierzchnię jeziorka i nisko schodzące ku niemu - po drugiej stronie - szare mury fabryki Wedla. Milczeliśmy czas jakiś. Spoza drzew huczało miasto ostrym chrapaniem samochodów ciężarowych. Tu jednak było cicho: brzęczały tylko dwa napuszone bąki. - Pani Tereso - zacząłem - nie wiem, czyby mi się nie udało dostać dla pani posady w Warszawie... Podniosła na mnie ożywiony wzrok. Począłem jej mówić o pewnym znajomym, którego niedawno spotkałem na tejże Targowej, a który był obecnie wicedyrektorem poważnego biura. Praca u niego mogła być nawet ciekawa. Urząd dopiero się organizował, potrzebował ludzi. Mówił mi tamten: „Już teraz wzięlibyśmy kilku pracowników...” - Jeżeliby pani chciała... - Ależ bardzo chcę! - wykrzyknęła. Potem zaśmiała się ze swego zapału. - Bardzo proszę. - Wobec tego zrobione. On mi nie może odmówić. Zresztą nawet i mnie proponował tam robotę. - Zapalałem się coraz więcej do tego projektu. - Że mi też to od razu nie przyszło do głowy! Ponieważ Teresa miała - korzystając z nadarzającej się okazji samochodowej - tego samego jeszcze dnia wrócić do siebie, obiecałem jej o wyniku moich starań napisać. - Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie pani mieszka - pytałem otwierając notes. - Częstochowa, ulica Piłsudskiego... - dyktowała. Zamknąłem notes. Ale zaraz otworzyłem go znowu, wybuchając śmiechem. - Ale przecież nie wiem najważniejszego: nie wiem, jak się pani nazywa! Znam panią tylko jako Teresę. A przecież nie jestem wcale pewny, czy to jest pani prawdziwe imię. Śmiała się również, szczerze i serdecznie. Ten śmiech starł z jej twarzy wyraz smutku, przepracowania i bezradności. Wyglądała tak, jak w najlepszym okresie swej pracy konspiracyjnej. - Naturalnie, że nieprawdziwe. Śmieszne, wojenne nieporozumienia. Nazywam się Licka. Irena Licka. Niech pan zapisze, żeby pan nie zapomniał - powiedziała rozbawionym tonem widząc, że chowam notes do kieszeni. - Nie trzeba. Będę pamiętał - odpowiedziałem wbrew woli sucho i szorstko. Siedziałem na tej samej ławce w dwa dni później. Dzień był również słoneczny, ale przed pół godziną przeszła krótka ulewa, toteż na gałęziach i na liściach lśniły krople wody, zaś w powietrzu była szklistość, jakby się patrzyło przez dobrze wytartą szybę. W palcach miałem papier i kopertę, kupione w zamiarze napisania listu do Teresy. Jej sprawa była załatwiona. Mój znajomy zgodził się natychmiast na przyjęcie Teresy, obiecując jej dobre stanowisko i błagając tylko, by przyjeżdżała jak najprędzej. A przecież, siedząc tutaj, zastanawiałem się, czy powinienem ją ściągać do Warszawy. Teresa chciała tego powrotu. Miała tu nawet mieszkanie. Lecz z drugiej strony zawdzięczała posadę mnie. Zawiązywała się w ten sposób między nami więź niedostrzegalnej na pozór, lecz wcale niemałej zależności. Ta zależność określała w pewnym stopniu z góry nasz stosunek, stosunek, który - czułem to - znalazł się nieoczekiwanie na torze niepożądanym. Wówczas przed dwoma laty - uświadamiałem to sobie - naprawdę nie oczekiwałem niczego innego, jak właśnie tego, co się stało. To była słabość, słabość tylko moja, słabość, jeżelibym to tak mógł nazwać - bezpieczna, bo miała oparcie w postawie Teresy. Mogłem być lekkomyślny - wiedziałem, że ona czuwa. To, naturalnie, nie zmniejszało ani trochę mojej winy. Wobec niej i wobec Lickiego byłem winny nawet za to, co się stać nie mogło. Czy jednak obecnie rzecz cała nie uległa zmianie? Na pozór nie było powodu do wątpienia. Ale wbrew pozorowi intuicja ostrzegała mnie przed lekkomyślnością gry bez gwarancji bezpieczeństwa. Rozmyślałem nad tym przez dobrą godzinę. Ostatecznie przemówił argument, że Teresa i tak wcześniej czy później dostanie posadę w Warszawie. Napisałem więc do niej, ale krótko, wystrzegając się zbytecznych słów. Kiedy nadałem list w urzędzie na Zamojskiego, pozostał we mnie osad niezadowolenia - niby pamięć grożącego niemiłymi skutkami wypadku. Znowu się zachmurzyło. Tego lata padało ciągle, po kilka razy na dzień. Schroniłem się przed deszczem w otwarte drzwi kościoła na Kamionku. Puste nawy, kilka ołtarzy stłoczonych w prezbiterium, poczucie chłodu i przestrzeni. Siadłem w ławce. W pustym kościele myśli się lepiej niż w jakimkolwiek innym miejscu. Miałem znowu wątpliwości, czy zrobiłem słusznie, załatwiając pomyślnie tę sprawę i wysyłając list. W kościele człowiek odruchowo zachowuje się pokorniej. Widziałem więc, że niebezpieczeństwo nie było złudzeniem. Za dużo teraz myślałem o Teresie, za bardzo stała się ona potrzebna moim myślom. Poza tym odczuwałem zadowolenie, uświadamiając sobie, że będę ją widział. Broniłem się przed tym, robiłem postanowienia. Narzucałem sobie niechęć do kobiety: po cóż ma tu przyjeżdżać? Nie muszą być wszyscy w Warszawie! Niechby sobie siedziała w Częstochowie aż do powrotu męża... Ale zaraz przychodziła wątpliwość, czy Licki w ogóle powróci. Nie widziałem się z nim od owej nocy we wsi pod Węgorzewem, kiedyśmy próbowali przekroczyć front. Potem w Daber i w Starogardzie spotykaliśmy już tylko ślad” przejścia naszych kolegów w towarzystwie wachmana. Ale nikt z nich nie dotarł do Sandbostel. Dzieliliśmy się z Romkiem obawami, że całą tę grupę mogli „rozwalić” jacyś rozdrażnieni esesmani. Tymczasem, jak się okazało, Licki dopłynął szczęśliwie do Paryża. Byłem całkowicie pewny, że to nie względy polityczne zatrzymały go z dala od kraju. Licki - o ile go poznałem - wydawał się człowiekiem własnych, wewnętrznych problemów. To, że był z dala od konspiracji, nie wyzwoliło w nim ani ideowego konfliktu, który wplątuje się w najintymniejsze dziedziny życia, ani rozumiejącego drugich humanizmu, którym chcąc nie chcąc nasiąkliśmy - świadkowie niemieckich, nieludzkich czasów. Jak on tam żył we Francji? Czyżby uległ - jak ulegało wielu młodych „wrześniowców” zaraz po wyzwoleniu - gwałtownej chęci „wyżycia się” za tamte „zmarnowane” lata? A może leżał w jakimś domu zdrowia, przekonany o swej chorobie? Może wreszcie zakochał się w pierwszej z brzegu kobiecie, która wydała mu się „godniejsza” niż żona? Jakkolwiek było, nie wracał do Teresy i do dziecka. Deszcz bił z szumem w brzydkie, żółtoniebieskie szyby kościoła. W miarę jak nadlatywały gęstsze płaty chmur, robiło się ciemniej; potem znowu się rozjaśniało. Poczułem się zmęczony. Ostatecznie, o czym mam jeszcze myśleć? - powiedziałem do siebie zniechęcony. - List już poszedł. Teresa przyjedzie. Jakoś wszystko ułoży się. Ale to „jakoś” nie uspokoiło mnie. Te kilka miesięcy od chwili powrotu do Warszawy spędziłem w znacznym odprężeniu. Jeśli bywałem podniecony, to raczej zapałem do pracy, planami, które podejmowałem. Nie czułem niepokoju, jaki zdarzało mi się mieć nieraz w czasie wojny: niepokoju odkładania tego lub tamtego na później. Lecz sprawa Teresy to było właśnie odkładanie. Pozostawanie z wątpliwością. Życie z wątpliwością. Z prezbiterium wyszedł zakrystian, rozejrzał się po ławkach podzwaniając kluczami. Widocznie chciał kościół zamknąć. Podniosłem się z ławki. Wyszedłem. Deszcz padał ciągle. Zapiąłem mój battle-dress pod szyję. Wolno szedłem ku bramie w ogrodzeniu kościoła. Wyszedłem po Teresę na dworzec. Pociąg nadjechał. Otoczył mnie tłum ludzi obładowanych tłumokami, krzyczący, rozpychający się. Dopiero po spłynięciu pierwszej fali spostrzegłem Teresę. Kręciła się nad kilkoma pakunkami i coś mówiła żywo do dwunastoletniego może chłopca, wysokiego i szczupłego, w zielonej bluzie i bardzo krótkich majteczkach. Musiała być zdenerwowana. „Proszę cię, siedź, nie odchodź! Proszę cię...” Chłopiec robił miny i odwracał się bokiem do matki. Długie, opalone ręce wyrostka wymykały się z rękawów bluzy. Jakby chcąc okazać lekceważenie jej słowom obracał się na pięcie lub stawał na kantach podeszew. „Jacku! Musisz tu zostać! Słuchaj...” - w głosie kobiety był bezradny gniew. Miałem wrażenie, że niezdarnie da mu w kark. W tej chwili zobaczyła mnie. Opadły jej ręce. Powiedziała, jakby usprawiedliwiając się: „Nie mogę sobie dać z nim rady... Jakby coś w niego wstąpiło... - Ale już się uspokajała. - Dziękuję panu, że pan przyszedł. Jacku, przywitaj się. Nieznośny chłopak! Zachowuje się okropnie całą drogę. I teraz także. Żebym go nie trzymała jak małe dziecko za rękę, byłby się zagubił w tłumie...” Jacek podniósł na matkę wzrok i bez słowa wzruszył ramionami, uśmiechając się lekceważąco. W tym uśmiechu był cały ojciec. Ta sama pogarda dla zdania drugich. W ogóle przypominał Lickiego; tylko oczy miał matki: duże i przejrzyste. Podał mi rękę. Potem zaraz zaczął zadawać pytania, krótkie i porywcze: - A to jest jaka ulica, proszę pana? Ten pociąg to już dalej nie pojedzie, prawda? A czy jest dużo samochodów w Warszawie? Wynieśliśmy rzeczy. Pomogłem je odwieźć Teresie do ich mieszkania. Znajdowało się ono na kolonii Staszica. Było to jedno z tych warszawskich przeludnionych mieszkań: względnie duży przedpokój pełen palt, pudeł, pudełek, walizek. Z prawej strony, zza oszklonych drzwi, dochodził zgiełk kilku prowadzących głośną rozmowę głosów. Równie głośno było za drugimi drzwiami. Weszliśmy do pokoju, który miała zajmować Teresa. Był to mały pokoik o jednym oknie, na dobitkę zapchany po brzegi meblami owej ofiarnej koleżanki. Wielki stół zawalał połowę wnętrza, ledwie zostawiając miejsce na tapczan i małą kanapkę. W kącie była szafa, na której stało ponure, brązowe popiersie otyłego mężczyzny; do szafy przyciśnięta była serwantka z wytłuczonymi szybami, pełna zakurzonych gratów. Kilka krzeseł - każde z innego kompletu - otaczało stół, kilka innych, często połamanych, leżało na stosie w kącie. Teresa poczęła rozpakowywać jeden z tobołów, po czym wyciągnąwszy jakieś przedmioty, poszła z nimi do kuchni. Siadłem na tapczanie. Mieszkanie było akustyczne: dźwięki dochodziły spoza każdej ściany. Jakaś młoda osoba wyśpiewywała: „A kiedy bzy już będą, to bzu mi podaj kiść...” Potem przerwało jej wołanie: „Hanka, Hanka, no, idziesz czy nie?!” Z drugiej strony poważny, nosowy głos perorował: „...ale skoro jest Mikołajczyk, to, panie, zupełnie inna sprawa. Ja tam, panie, nie wiem, kto on taki, bo to, panie, przed wojną nie liczył się jeszcze. Ale skoro go, panie, przysłali, to musi być, panie...” Z głębi, z długiego tunelu korytarza, dobiegł krzyk: „Pani Kozłowska! Panine mleko kipi!” Trzasnęły drzwi, rozległ się drobny tupot nóg postukujących pantoflami bez napiętków i wołanie: „Idę! idę! niech pani Aniela zestawi, moja złota...” Charakterystyczny szum spuszczanej wody powtarzał się niezrozumiale często. Jacek stał przy oknie postawiwszy jedną stopę na drugiej i wyglądał przyciskając nos do szyby. Z okna widać było wstęgę Alei Niepodległości, przecinającą zieleń Pola Mokotowskiego. Podniosłem się z kanapy i stanąłem obok chłopca. Nie patrząc na mnie powiedział: - Jedzie dekawka... - Znasz się na samochodach? -’ spytałem. - Aha... - Tarł wargą po zakurzonej szybie. - A to ruski ford. Widzi pan? Ja wszystkie poznam - rzucił chełpliwie. - Nauczył mnie jeden szofer w Częstochowie. I prowadzić mnie by nauczył, ale mama nie chciała... - Pogardliwie podrzucił ramionami. - Ale ja się nauczę... - Nauczysz się? - Tak. To żadna sztuka. Trzeba tylko nastawiać biegi i naciskać sprzęgło... Ale ja dostanę nogą. O, o - znowu pokazywał palcem - a to wilis. Najlepiej lubię wilisy... Tymczasem z kuchni przyszła Teresa z jakimś jedzeniem na tacy. - Proszę mi wybaczyć - mówiła - ale chcę coś dać zjeść Jackowi. Nie jedliśmy od rana. - Rozstawiała naczynia na stole. - Boję się, że kuchnia będzie czarną stroną mieszkania. Tyle osób do czterech fajerek! Ale nie, nie trzeba się skarżyć. Za to jestem w Warszawie! - Mamo! - Jacek wskakiwał gwałtownie swoim oświadczeniem w rozmowę. - Prawda, że będę się uczył prowadzenia auta? - Zobaczymy... - Nie, obiecaj! - kanciastym i nagłym ruchem sięgnął po chleb. Wyrżnął, a raczej wyrwał z bochenka niekształtną pajdę. - Czy nie ma kiełbasy? - Jednym przeskokiem wrócił znowu do tamtej sprawy. - Ale obiecujesz? - Wydął wargi: - Ja nie lubię takiej białej kawy... Widziałem, że Teresa jest zmęczona, a czeka ją jeszcze trud rozpakowywania rzeczy. Pożegnałem się więc prędko. Odprowadziła mnie do przedpokoju. Dźwięki mieszkania zlewały się tutaj w jeden bulgot, jakby prowadzące do poszczególnych pokojów drzwi były tubami megafonów. - Trochę jestem przerażona - wyznała, ruchem ręki dając znak, że myśli o hałaśliwości mieszkania. - Ale skoro się wszyscy do tego przyzwyczajają i ja się pewno przyzwyczaję. - Podniosła wzrok na mnie. - Bardzo panu dziękuję... Za wszystko... bardzo... - Kiedyś - powiedziałem, patrząc jej w oczy - mówiła pani: „Niech mi pan za nic nie dziękuje...” Otworzyła szeroko oczy: - Zapamiętał pan? Jedne z drzwi otworzyły się, wybiegła jakaś damulka w szlafroku w kwiatki. Potrząsnęła chyrą strączkowatych włosów i przyglądając mi się uważnie znikła w drzwiach naprzeciw. Z drugich drzwi wyjrzał młody człowiek w amerykańskiej, przefarbowanej kurtce. Zawołał niecierpliwie w stronę kuchni: „Ciociu, proszę prędzej obiad, muszę już iść!”. - Pamiętam... Uśmiechnęła się radośnie. Uśmiech Teresy gasił wyraz zmęczenia na jej twarzy. Podnosząc jej dłoń do ust czułem na palcach uścisk jej palców. Tygodnie upływały. Teresa pracowała w biurze, w którym udało mi się ją umieścić, a jednocześnie męczyła się w przeładowanym lokatorami mieszkaniu. Burzliwe lato przeszło w lejącą, mokrą jesień. Sam pracowałem energicznie - biuro techniczne, które założyliśmy z Tadeuszem, wymagało wielu starań. Nie brakło nam ani pomysłów, ani roboty. Olbrzymie przestrzenie, jakie stanowiła pozbawiona komunikacji Warszawa, nie pozwalały mi zbyt często odwiedzać Teresy. Za to myślałem o niej dużo. Któregoś dnia pocztą przyszła do mnie kartka od Teresy: „Czy mógłby pan do mnie wpaść któregoś popołudnia? - pisała. - Chciałabym się pana poradzić w pewnej sprawie”. Poszedłem. Do drzwi mieszkania Teresy stukało się albo bardzo długo - bo nikt w zamęcie nie słyszał pukania - albo też na pierwsze puknięcie wypadała z pośpiechem któraś z lokatorek i otworzywszy drzwi długo mierzyła gościa zawiedzionym wzrokiem. Tym razem otworzyła mi sama Teresa. „Dzień dobry - witała mnie. - Dostał pan moją kartkę? Tak. No, to bardzo jestem panu wdzięczna, że chciał pan przyjść, ale naprawdę dzisiaj się pana spodziewałam...” Wprowadziła mnie do pokoju. Jacka nie było. Gdy spytałem o niego, Teresa westchnęła i zrobiła trochę smętny gest dłonią. „Właśnie o nim chciałam. Ale to za chwilę...” Pokój był już urządzony; nadmiar mebli upchnięto po kątach; na stole leżała serwetka i stały kwiatki w dzbanku. Przez wymyte szyby widać było wielkie niebo nad otwartą przestrzenią Pola Mokotowskiego. „Napije się pan kawy? - pytała Teresa. - Wie pan, dostałam paczkę amerykańską, taką jaką wyście dostawali w obozie”. Pokazała mi znany szarożółty sześcian z kartonu, wypchany puszkami rozmaitych kształtów. „Wcale was źle nie karmili - zażartowała. - Jedno mięso, drugie mięso, łosoś...” - wydobywała oklejone kolorowymi etykietami puszki. „O, to był kwiatek przy kożuchu w naszym życiu. Gdyby nam przysłali na tydzień kilo chleba, wielu by wolało to niż łososia czy zajęczy pasztet...” - przypomniały mi się nie kończące się obozowe wymysły na „delikatność smaku” Anglosasów. Teresa poszła do kuchni przygotować kawę. Po chwili wróciła z filiżankami na tacy. Kiedy krzątała się po pokoju, podsuwała cukier i biskwity na spodeczku, obserwowałem ją uważnie. Wyglądała na podnieconą, a ten zapał czynił ją kimś zupełnie innym niż ta zabiedzona istota, którą spotkałem na Targowej. Nawet jej suknia - chyba unrrowska - wyglądała ładnie. Ale prędko spostrzegłem, że dobry wygląd Teresy to był tylko pozór; stała się po prostu znowu warszawianką: umiała wiele pokryć wdziękiem i uśmiechem. Kiedy jednak w pewnej chwili zaczęła mówić o Jacku, zobaczyłem, jak na jej twarz wraca wyraz przygnębienia i bezradności. - Coraz mi z nim trudniej - tłumaczyła. - Niewdzięczny wiek czy może skutki tego, że musiałam go dużo zostawiać samego, tam, w Częstochowie. Przesiadywał całymi godzinami w warsztacie samochodowym. Wyniósł stamtąd kilka mocno niesalonowych wyrażeń... Ale - cóż było robić? - Wiedziałam przynajmniej, że tamci byli porządnymi ludźmi. A on zawsze, od dziecka tylko o autach i o autach... Widzi pan - wskazała mi mały stolik pod oknem - pewno domenę zabaw Jacka - zarzucony starymi, blaszanymi samochodami i powyjmowanymi mechanizmami. - Znosi jakieś śmiecie, chce to niby reperować. Sama nie wiem, co mam z nim robić. Czy wszyscy chłopcy są tacy? Chyba Tomasz... - zacięła się, zaczerwieniła. - Chyba mój mąż zaraził go tym. W każdym razie oni rozumieli się... - Na chwilę zamilkła patrząc w okno. Nie mówiłem nic czując, że jeszcze nie skończyła. Istotnie, po chwili podjęła znowu: - Ale najgorsze teraz... Tutaj na dole garażuje kilka aut i mieszka kilku szoferów. Jeden z nich, nieprzyjemna jakaś postać... Nie podoba mi się. Język obrzydliwy, sama go widziałam dwa razy nietrzeźwego, a do jednej z naszych panienek zaczął się kiedyś na podwórzu tak zalecać, że uciekła z krzykiem. No i niech pan sobie wyobrazi: Jacek ciągle do niego. Rozmawiają ze sobą godzinami jak koledzy. Prosiłam go: nie chodź. Zakazywałem. Nic z tego. Tamten przewiózł go kilka razy samochodem i od tego czasu chłopak tylko z nim. Niech mi pan powie: co ja mam robić? Pomysłów już mi nie starcza... Umilkła, patrząc na mnie. To były te same szare oczy, które widziałem zaszklone łzami, gdyśmy się rozstawali tam, w pokoju nad fabryką. Kłopotliwie obracałem w palcach papierosa. Cóż właściwie mogłem doradzić? Aby była surowsza? Była to rada wbrew przekonaniu. Kontakt z moimi chłopcami nauczył mnie, że tylko cierpliwością i dużym, pogodnym wysiłkiem można coś zrobić. Surowość wywoływała w nich natychmiast reakcję, doprowadzała do najdzikszych wybryków. To było przecież pokolenie, które nauczyło się od dziecka odpowiadać na gwałt gwałtem. - Należałoby może czymś odwrócić uwagę Jacka... - bąkałem. - Może znaleźć mu kolegów... Przecież on jest taki mały... - Bardzo mały - potwierdziła Teresa. - No, właśnie... - uczepiłem się tego wykrętu. - To najlepsze: koledzy. W szkole? Nie żyje z nimi bliżej? - Raczej nie... - Teresa frasobliwie kręciła głową. - Wie pan, przyjaźnie w szkołach powstają na pauzach i po lekcjach... Prawda? A u Jacka w szkole taka ciasnota, że kiedy się tylko lekcje skończą, dzieci uciekają do domu jak stado wróbli... Aby prędzej... Także duże różnice wieku... Nie, szkoła nic mi na to nie pomoże... - A może chciałaby pani, abym z nim porozmawiał? - rzuciłem, nie zastanawiając się nawet nad propozycją. Odpowiedziała gorąco: - Właśnie! Gdyby pan zechciał to zrobić! Pan mógłby dużo. On bardzo pana szanuje. Dla niego, wie pan, to że pan był w powstaniu, na Starówce, ma wielkie znaczenie. Gdyby pan jemu powiedział... - Dobrze. - Z determinacją położyłem dłonie na stole. - Dobrze. Porozmawiam z nim dzisiaj... - Nie, niekoniecznie dzisiaj - pośpieszyła. - Mógłby sądzić, że to ja pana skłoniłam. Byłoby lepiej, gdyby myślał, że to wyszło od pana... Temat Jacka był wyczerpany. Rozmawialiśmy teraz o czym innym. Teresa opowiadała mi o swoim biurze. - Wie pan - wtrąciła - miałam wiadomość od męża. - List? - Nie, nie list. Wiadomość. Był u mnie znowu jakiś jego kolega, któremu on powiedział, aby się ze mną zobaczył. Tomasz jest nadal w Paryżu, nawet dostałam jego adres. O - pokazała kartkę. - Podobno jest zdrów... - ścisnęła usta. - Nie wiem, co robi, ale podobno, jak tamten mówił, żyje bardzo biednie. - Lekka ironia zadźwięczała w jej słowach: - Czy tam żyje się biednie? Chyba im niczego nie braknie... Wracać nie ma zamiaru. Kazał mi powiedzieć, jak poprzednio, że przyjdzie czas... - Nagle przez jej słowa przebiła się irytacja: - On będzie miał zawsze czas! - Sięgnęła po dzbanek z kawą i wtedy wydało mi się, że jej ręka drży. - Nie rozumiem go! - Podjęła głosem, który coraz bardziej tracił spokój i opanowanie: - Przez sześć lat trzeba było czekać... Były chwile bardzo trudne. Dziś nie rozumiem tego czekania. Nie wiem, dlaczego on tam siedzi i nie wraca. Przecież to nie ma żadnego sensu... - Mnie się też tak wydaje - mruknąłem. Zamilkła. Ukradkiem patrzyłem na jej twarz. Zszarzała i pełna była cieniów smutku. Coraz mocniej występowało na niej piętno zniechęcenia do wszystkiego, bierności i niezaradności. Nie mogłem po prostu pojąć, że to jest ta sama kobieta, której energię podziwiałem w dniach walki. Splotła palce i zacisnęła je mocno. - To dla mnie za mądre - poczęła mówić po chwili - nie rozumiem... Bo jeśli nie wraca do mnie, to... to... może i jasne... Przestał mnie kochać. Cóż, zdarza się... Ale... - Pani naprawdę przypuszcza, że panią przestał kochać? - przerwałem. Rozłożyła ręce gestem wyrażającym niewiedzę. - Tak mi się zdaje... On chyba mnie zresztą nigdy nie kochał... Był dziwny. Brałam to za uczucie... Chciał wszystkim kierować w naszym życiu. Nie rozstawał się prawie z nami. Wyjeżdżaliśmy tylko razem. Nie dał mi pracować poza domem. Nie dał mi nic załatwiać... Wszystko on... Myślałam, że mnie tak kocha. Ale on chyba nigdy... Po raz drugi w tak krótkim odstępie czasu posłyszałem słowo „nigdy”. To słowo rozległo się w moich uszach jak zgrzyt. - Czy się pani nie myli? - szepnąłem. - Przecież poznałem pani męża. Rozmawiałem z nim. Mówił często o pani, musiał wiec o pani myśleć. Lękał się o panią... - Nie,- nie - powiedziała prędko. - Na pewno nie myśli o mnie, na pewno nie myślał przez te lata. Zresztą może miał rację... Nie rozumieliśmy się... Ja też go chyba nigdy nie kochałam... Wstałem. Kawa musiała być za mocna, bo mi serce tłukło się gwałtownie w piersi. Począłem spacerować wzdłuż pokoju od drzwi do okna, od okna do drzwi. Wiatr nad polem rozganiał chmury i rzucał kropelkami deszczu, który wyglądał jak pot. Poprzez zamknięte okna czułem jego przygniatający do ziemi podmuch. Nie patrzyłem na Teresę. Z twarzą przyłożoną niemal do okna, śledząc nieuważnym wzrokiem sznur ludzi, którzy kopali w połowie pola, powiedziałem: - Pani się myli... Pani go na pewno kochała... I pani nie powinna... Za mną była cisza. Nie oglądałem się. Ludzie kopali, niebaczni na mżący deszcz. Mieszkanie musiało być pełne gwaru, ale w tej chwili ten gwar był dla mnie równie nieobecny, jakby był ciszą. Kiedy się wreszcie zdecydowałem obrócić, Teresa siedziała z nisko opuszczoną głową. Wyglądała jak ktoś, kto śpi w pociągu. Ale wiedziałem, że nie śpi. Znowu począłem spacerować: od okna do drzwi, od drzwi do okna. Założyłem ręce za siebie. Nie umiałbym powiedzieć, czy czas płynął prędko czy wolno. W pewnej chwili doszedł mnie głos kobiety, cichy, zdławiony, dobywający się niby poprzez tłumik zaciśniętej na ustach ręki. - Więc nigdy nic dla siebie? Nasze pokolenie ma znać same tylko wyrzeczenia? Ale to przecież prawda, że miłość... że miłość ma też swoje prawa... że w końcu... Sięgnąłem do dzbanka. Nalałem sobie kawy. Nie słodziłem jej. Była zaledwie ciepła, właśnie taka, jaką pijałem na nie heblowanym stole w Bergen, Falligbostel, Grossborn, Sandbostel... Stawiała człowieka od razu na baczność wobec życia. Wszystko było to samo: battledress kupiony za dwie paczki „old goldów” od kanadyjskiego żołnierza, denerwująco czcze biskwity, kawa. Tylko Teresa była wówczas snem. Dziś mogła nie być snem. Lecz czymże byłoby życie, które jest wiecznym żałowaniem: w obozie - dni walki, w dniach pokoju - dni obozowych? Głos mnie zawiódł. Pierwsze słowa brzmiały dramatycznym szeptem: - Żadne „w końcu”. Nic nie rodzi się z czekania... Sama mi to pani kiedyś powiedziała... - A jeśli tego żałuję! - zawołała, nagle się podnosząc. Zabrakło mi oddechu. Ta kawa była stanowczo za mocna. Oparłem się o ścianę. Tak było, jak wtedy w kanale z Mokotowa, gdy zapragnąłem usiąść. Miejsce wydawało się rozkoszne, stworzone do wypoczynku. Ludzie obok mnie siadali z westchnieniem ulgi. Wiedziałem, że już nie wstaną, ale ta świadomość majaczyła we mnie tylko gdzieś na krańcu poznania. Uderzyłem w ramię poprzedzającego mnie człowieka: „Chodźmy prędzej”. Prędzej! Czułem to jedno, że trzeba prędzej. Nagle, ze schyloną głową, bodąc przestrzeń, rzuciłem się do drzwi. To było może śmieszne - i przeraźliwie niegrzeczne. Zwykle o tym pamięta się najdłużej. Ale ja już nie pamiętałem o niczym. Porwałem płaszcz z wieszadła, otworzyłem drzwi na schody. Teresa nie wyszła za mną do przedpokoju. Nie zatrzymała mnie. Pozostała przy swym ogromnym stole, nad filiżanką jenieckiej kawy. Dwa dni i dwie noce spędziłem w stanie przypominającym gorączkę: nie mogłem spać, robiłem sobie tysiące wyrzutów, po sto razy przeżywałem tamtą sytuację, za każdym razem wyobrażając ją sobie inaczej i za każdym razem nie znajdując z niej innego wyjścia. Trzeciego dnia rano byłem w naszym biurze i coś właśnie obliczałem, kiedy do pokoju wszedł Józef, nasz goniec i woźny w jednej osobie, z usposobienia mocno gapiowaty. Chwilę stał bez słowa przed moim stołem, kuląc ramiona, jakby go coś gryzło i krzywiąc się niemiłosiernie, ponieważ dym z trzymanego w palcach „sztacha” szedł mu prosto w nos. Rzuciłem, nie podnosząc głowy: „A co tam?” „Bo to - zaczął - jakaś pani do pana radcy (Tadeusz miał u Józefa tytuł inżyniera albo dyrektora; zwracając się do mnie Józef używał nie wiadomo z jakiej ck tradycji zaczerpniętego radcę)”. „Pani? Niech ją Józef poprosi”. Trochę zdziwiony odłożyłem ołówek. Józef rozmawiał z kimś w korytarzu służącym za poczekalnię. Drzwi otworzyły się: weszła Teresa. Zerwałem się z krzesła. Ale w tej samej chwili ogarnęło mnie uczucie wstydu i onieśmielenia. Zatrzymałem się. Sądzę, że się zaczerwieniłem, ponieważ policzki zaczęły mnie palić. Spuściłem wzrok i stałem tak w postawie skrzyczanego ucznia. Ale Teresa, jakby tego nie widząc - lub jakby chcąc mi właśnie dać możność ochłonięcia - szybko podjęła cichym głosem: - Jest mi bardzo przykro, że zwracam się do pana z tą sprawą... Ale naprawdę, jeżeli pan... - głos ją nagle zawiódł. Ze zdumieniem podniosłem wzrok. Teresa była blada, miała twarz ściągniętą, oczy pełne łez. Uśmiechnęła się smutnie, jakby chciała tym uśmiechem prosić o wyrozumiałość dla swego płaczu. - Nie, nie powinnam płakać... - łykała ciężko ślinę. - Ale widzi pan... to moja... to moja... wina... - zaniosła się szlochem. Podsunąłem jej krzesło. - Niech pani siądzie - powiedziałem. - Co się stało? Proszę powiedzieć... Przyciskała do ust chusteczkę. Ale jej wargi wyginały się raz po raz w bolesną podkowę. - Jacek... - wyszeptała. - Co się stało? Co z Jackiem? Wydobyłem to z niej dopiero po chwili. Jacek poprzedniego ranka - to była niedziela - pojechał z tamtym szoferem na przejażdżkę za miasto. Miał wrócić na obiad. Ale nie wrócił do dzisiejszego dnia. Teresa była w garażu i w owej instytucji, w której pracował szofer. Dowiedziała się, że tam są także zaskoczeni nieobecnością samochodu, tym bardziej, iż rano szofer powinien był pojechać po jednego z dyrektorów, a tymczasem wcale nie pojechał, dyrektor dopiero wiele godzin później dobił się do biura koleją. - Jeden woźny to mi tam powiedział w biurze... - łkała Teresa - że on już nie pierwszy raz... kiedyś rozbił auto i chcieli go wyrzucić. Ale potem darowali mu... - I to już wszystko, co pani wie? - pytałem. - Tak... Zrozumiałem, że muszę skupić całą swą energię, której mi ostatnio często brakowało. Ale już stygł mi nos - co było oznaką budzącej się determinacji. Przede wszystkim wezwałem Józefa i ostrym głosem kazałem mu przynieść dla Teresy szklankę wody. Potem napisałem kilka słów wytłumaczenia dla Tadeusza i położyłem kartkę na środku stołu. Zapinając płaszcz, pytałem: - Czy nie ma pani żadnych sugestyj, bodaj w którą stronę mogli pojechać? Skinęła głową, ale dłuższy czas pasowała się ze sobą, zanim potrafiła odpowiedzieć: - Coś mówili o Błoniu... Podobno ten szofer... - znowu zaczęła się zanosić łkaniem - ma tam... jakąś... - Rozumiem - podniosłem kołnierz, czas był wietrzny i zimny. - Niech mi pani poda jeszcze następujące wskazówki: nazwisko tego szofera, numer i markę auta... - zapisywałem szczegóły w notesie. - To już chyba wszystko... A teraz idę. Proszę mi wierzyć, że zrobię wszystko, co będę mógł... Nie podałem jej ręki - skłoniłem się sucho, po wojskowemu. Idąc Zgodą ku Brackiej miałem uczucie, że jestem znowu w powstaniu, że muszę się cały nastawić na jedną tylko sprawę. W głowie, w błyskawicznych rzutach, powstawał plan działania. Przede wszystkim - milicja. W komendzie, w pustym pokoju zastawionym tylko pokrytym gazetą stołem i kilku stołkami, pod rozwieszonymi wprost na ścianie, bez ram, litografiami dostojników państwa, przyjął mnie jakiś porucznik o twardej, kanciastej twarzy i wolnych - jakby ulegającym nagłym zahamowaniom ruchach. - Słucham pana... Pokazało się, że już sprawę zna. Miał w ręku notatkę z telefonicznego raportu owego biura o zniknięciu szofera z autem. Może zresztą wiedział coś więcej, zachowywał się jednak tak, jakby nie pragnął dzielić się posiadanymi w tej sprawie wiadomościami. Kiedy wspomniałem o Błoniu, popatrzył na mnie uważnie. Zarzucił mnie pytaniami: - Mówi pan, że do Błonia? A dlaczego właśnie do Błonia? Skąd pan to wie? Pan zna Walczaka? - Kiedy mu wyjaśniłem, wolno skinął głową. - Zgadza się. - Nie przyjął podanego papierosa, zapalił swojego. - Tak - sięgnął znowu do papierów - samochód - powiedział - przejechał przez punkt kontrolny na Woli w niedzielę o wpół do jedenastej. - I nie wrócił? - Nie, nie wrócił. - A gdyby się zdarzył wypadek na szosie, toby pan o tym wiedział? - Oczywiście. - Więc?... Milcząc bębnił palcami po stole. Drażniła mnie lakoniczność jego odpowiedzi. Ostatecznie byłem od niego starszy. Należę do zabawnego pokolenia, które „wyskoczyło” nieco ze swej kolejki: przed wojną uważano nas za zbyt młodych, dziś nagle znaleźliśmy się wśród najstarszej, zachowującej aktywność grupy. Porucznik wstał, zawołał przez drzwi: - Mielczarek! - Wszedł milicjant w czapce z opuszczoną podpinką. - Zawołajcie mi plutonowego Banasia. - Po chwili zjawił się plutonowy. Był to mały człowieczek ginący zupełnie pod wielką czapą ze sztywnym daszkiem, płaszczem i przewieszoną przez pierś pepeszą. Twarz miał suchą, pociągłą, o sterczących nieco kościach policzkowych. - Słuchajcie, Banaś - zaczął porucznik - zabierzecie od siebie dwóch i pojedziecie na szosę łódzką przepytać o tego Walczaka, wiecie? Obywatela weźcie ze sobą, on szuka chłopca, co był razem z Walczakiem. Meldować telefonicznie z Błonia. Zrozumiano? W kwadrans później pędziliśmy szarożółtym willysem przez plac Teatralny, Chłodną, Wolską. Miasto wyglądało tutaj wciąż jak przed dwoma laty, gdyśmy stąd odchodzili - jedna wielka, ziejąca spalenizną ruina. Chodniki były pokryte rumowiskiem. Przeniknęliśmy obok tragicznego kościoła na Woli, potem zakrętem obok wałów cmentarza. Trawa porastała szyny tramwajowe. Przewinęło mi się w pamięci wspomnienie, jak szedłem tędy w kolumnie jeńców do Ożarowa. Zatrzymaliśmy się na punkcie kontrolnym. Wyszedł do nas kapral. Odwołał Banasia na bok. Stojąc o parę kroków pod drzewem, kapral coś mówił do plutonowego. Ten aż gwizdnął z podziwu: - Fiuu! A to ci chryja! - Nie słyszałem już dalszych jego słów. Dopiero po pewnym czasie doleciało do moich uszu pytanie: - Meldowałeś?... Kiedy pojechaliśmy dalej, milicjanci poczęli nagabywać Banasia: „Co ci mówił? No? powiedz”. Ale Banaś siedział ważny na przednim siedzeniu z pepeszą między kolanami i tylko pogwizdywał. Gdy go bardzo nudzili, rzucił: „Zobaczycie”. Tak dojechaliśmy do Ożarowa. Plutonowy kazał zatrzymać auto przed restauracją. „Niech pan tu na nas poczeka...” - rzucił. Wysiadłem zły. Banaś traktował mnie lekceważąco, nawet nie uważał za właściwe powiedzieć, jak długo mam tu czekać i na co. Restauracja była typowa: ciemna, brudna. Blask dnia wpadał tylko przez oszklone drzwi. Z prawej strony bufet, na nim oszklona od strony gości szafka z kilku bułkami i kawałkiem kiełbasy, z tyłu półki - zresztą prawie puste - ozdobione kolekcją wypróżnionych butelek po czystej. Nad półkami upstrzony przez muchy święty obrazek. Zza bufetu podniósł się właściciel, starszy mężczyzna o bujnej, siwej czuprynie i nastroszonych wąsach. Był ubrany w rozpiętą kamizelkę. Kazałem podać sobie piwa i usiadłem przy stole. Natrętne jesienne muchy bujały ciężko w dusznym powietrzu. Czekając na piwo, bez zainteresowania przerzucałem leżącą na stole gazetę sprzed dwóch dni. Stary wyszedł zza bufetu z butelką w ręku. Zręcznie ją otworzył. Języczek od koszuli śmiesznie sterczał na jego brzuchu. Stojąc pełen ugrzecznienia obok mego krzesła, zapytał ściszonym nieco głosem: - Pan z tymi... milicjantami... do zabójstwa? Niewiele zastanawiając się odpowiedziałem: - Tak. - Logika nakazywała, aby z kolei zapytać: - Co wy tu wiecie o tej sprawie? Restaurator tylko czekał, aby zacząć opowiadanie. W nocy został zamordowany kierownik spółdzielni, a jego sklep okradziono. Zabójcy podjechali pod okno, załadowali najcenniejszy towar i odjechali, przy tym zrobili to tak zręcznie, że dopiero przed paroma godzinami rzecz została wykryta. Zadałem staremu pytanie: - Co pan myśli? Tutejsi to zrobili? Żywo zaprzeczył. Tutejsi? Kto by się tu do takiej wielkiej kradzieży nadał? Coś tam ściągnąć to miejscowi potrafią. Ale cały sklep zabrać i zabić człowieka - nie, to musieli być „fachowe” z Warszawy albo z Łodzi. - Bo to jeżdżą takie, proszę pana... - mówił stary. Ożywił się. Jego duże, wypukłe oczy zabłysły. W głosie pojawił się ton uznania: - Nawet z Krakowa przyjeżdżają i z Poznania... - Siadł przy stole, opierając na poplamionej serwecie żylaste ręce, wystające z podwiniętych rękawów koszuli. Raz po raz pocierał palcem policzek i skubał wąsy, które może od tego skubania były takie nastroszone. - Tak... to fachowe ludzie zrobiły. Ale wie pan co? - pochylił się konfidencjonalnie. - Ten Matyjasik, no ten zabity, to wczoraj jeździł z jakimyś do Łodzi albo do Sochaczewa. Na zabawę pewno... Ubranie miał ładne, proszę pana, nie te undrowskie... i wesoły był... Nagle poczułem zainteresowanie. Cała ta historia, której wysłuchiwałem dotychczas tylko z nudów, poczęła budzić we mnie niespodziewane podejrzenia. Podsunąłem staremu papierośnicę. - Co to, panie, byli za jacyś, z którymi on pojechał na tę zabawę? - A jakieś przyjechały z Warszawy. Autem. Dwóch i chłopiec... Ogarnęło mnie podniecenie. - I potem ten pojechał z nimi? - Właśnie z nimi. Tam gdzieś na Błonie... - A wieczorem wrócił? - A wrócił. Ja tam już nie widziałem kiedy, bo było późno. Ale samochód słyszałem. Zjechał z szosy pod spółdzielnię. - I zaraz potem odjechał? Stary zamrugał oczyma i popatrzył na mnie z uznaniem. Zaczął się śmiać. - He, he, he! Ja od razu skombinowałem, że pan też z tej milicji. Na tajniaka. Bo pan mądrze pyta. Ale tak myślę i nie wiem, czy oni zaraz odjechali, czy też nie. Bo nie słyszałem. Może, może... Widzi pan: droga miętka, dobry motor idzie cicho... A człowiek ma te swoje sześćdziesiąt siedem lat... - Dobrze - przerwałem mu - ale, panie, jeśli to byli oni, a wracali do Warszawy, to jak musieli jechać, by nie przejeżdżać przez Wolę? - Po co mieli wracać inną drogą? - jego umysł nie chwytał wszystkiego. Skubał wąsy i patrzył na mnie dużymi oczyma, wychylającymi się ze sflaczałych powiek. - Po co? Nie miałem mu zamiaru wszystkiego tłumaczyć. Byłem podekscytowany swoim pomysłem. - Ale gdyby nie chcieli wracać przez Wolę, to jak mogli jechać? Kiwał głową i drapał się w ciemię. Powtarzał uparcie: - Po co mieli jechać inaczej? Droga jak strzelił... - Nagle spojrzał na mnie, podniósł palec w górę. - O - powiedział - co głowa, to głowa! Mądrze pan to kombinuje. Mogli boczną na Pruszków. Przejedzie. A potem na Raszyn i do Warszawy... Wstałem. Czułem, że mnie rozpiera duma. Nagle odmłodniałem o kilka lat. Kazałem sobie pokazać drogę do posterunku. Stał tu willys, którym przyjechałem. Wkroczyłem do środka urzędu. Zastałem tam Banasia w rozmowie z innym plutonowym. Na mój widok Banaś powiedział opryskliwie: - Niech obywatel czeka, gdzie powiedziałem... Zlekceważyłem to powiedzenie. Zażądałem, aby mnie połączono z porucznikiem, z którym rozmawiałem w Warszawie w komendzie. Obaj plutonowi patrzyli na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. Moja pewność siebie zdecydowała. Miejscowy plutonowy połączył mnie szybko z Warszawą. - Panie poruczniku - powiedziałem - sprawa, jak sądzę, jest jasna. Walczak z autem musiał brać udział w napadzie na spółdzielnię w Ożarowie, po czym mógł wrócić szosą na Ochotę... W słuchawce trwała dłuższa cisza, potem usłyszałem. - Nie, nie wrócił. - Więc może od Piaseczna... - W ogóle nie wrócił do miasta. Poczułem się zbity z tropu. - No, to... rzeczywiście... Teraz nie wiem, co mam o tej sprawie sądzić... Pan nie posiada żadnych nowych wiadomości? - Nie. Gestem pełnym zniechęcenia odłożyłem słuchawkę. Plutonowi patrzyli na mnie na pół drwiąco, a na pół nieufnie. Nie umieli sobie jeszcze określić mojej roli. Zwróciłem się do Banasia: - Pan plutonowy zostaje? - Zaraz jadę. - Do Błonia? - Tak. - Wobec tego: do widzenia. Ja tu zostanę, wrócę sobie sam. Dziękuję. - Podałem mu rękę. Prowadził za mną wzrokiem aż do drzwi. Wolnym krokiem szedłem znowu w stronę restauracji przy szosie. Rozmaite myśli chodziły mi po głowie. Niewątpliwie Jackowy szofer był zamieszany w to zabójstwo. To już można było uważać za pewnik. Jego sprawa obchodziła mnie zresztą mało. Chodziło o chłopca. Po co go tamci wzięli ze sobą? Zęby był uczestnikiem mordu i kradzieży? Ale czy nie lękają się, że ich wyda? I czy nie zechcą wtedy go sprzątnąć, aby nie mieć kompromitującego świadka? Sprawa przedstawiała się niejasno. Bez świadomości tego, co robię, pchnąłem drzwi restauracji. Była jak poprzednio pusta, tylko bardziej ciemna, bo już południe minęło, a wczesnolistopadowy zmierzch zalepiał i bez tego brudne szyby w drzwiach. Właściciela nie było także, musiał pójść w głąb domu, do mieszkania. Ledwo wszedłem do środka, posłyszałem z dworu szum ulewnego deszczu. Zamyślony usiadłem przy stole. Gospodarz wrócił w towarzystwie białego kota w bure i rude łaty, maszerującego triumfalnie z ogonem podniesionym sztywno do góry. Na mój widok stary uśmiechnął się. Sięgnął po ścierkę. Strzepując z uszanowaniem stół przede mną, spytał: - Pan kumisarz jeszcze został? A może pan kumisarz coś zje? Okazało się, że można było dostać gorącą kiełbasę. Zgodziłem się na nią. Stary poczłapał na chwilę w głąb mieszkania, kot mruczał, kręcił się koło mnie i wycierał grzbiet o moje nogi. - Wódeczkę pan kumisarz pozwoli? Od powrotu do kraju nie piłem. Postanowiłem nie pić. To była jedna z tych „małych spraw”, których się dawniej nie przestrzegało zbyt dokładnie, stojąc wobec „największej”. Ale wojna była skończona. Jeżeli się nie chciało mieć życia zbyt skomplikowanego, trzeba było wrócić do panowania nad „małymi sprawami”. Tym razem jednak pozwoliłem sobie na odstępstwo. - Jedną małą... I z panem... Zaśmiał się: - He, he, he! - Z zadowoleniem potarł wąsy. Przyniósł wielką litrową butelkę i nie takie znów bardzo małe kieliszki. - Co tam jeden! Trzy to akurat w miarę... Puściłem mimo uszu ten aforyzm. Po tradycyjnym stuknięciu się - do którego to obrządku restaurator wstał - i po wypiciu duszkiem ohydnej mikstury, pochyliłem się ku memu kompanowi: - Panie, słuchaj pan... A jeśli ci nie pojechali do Warszawy szosą, ale tak jak pan mówi, boczną drogą do Pruszkowa... I zatrzymali się... - W Pruszkowie? - Przypuśćmy. Albo gdzie po drodze... Żywo podniósł na mnie wzrok. Były to oczy po starczemu wyblakłe, w obwódce ciężkich powiek. Ale kiedy tak na mnie spojrzał - a widziałem dobrze, bo siedział naprzeciwko drzwi - ujrzałem w tych oczach błysk, wcale nie starczy. Nagłe porozumienie upaja ludzi bardziej niż alkohol. - Pan kumisarz myśli, że oni daleko nie pojechali?... - zaczął wolno. - Może pan kumisarz ma rację. Do Pruszkowa dziewięć kilometrów, domów, zabudowań dużo. Mogli gdzie stanąć i czekają nocy... - patrzył na mnie wyczekująco. - Należałoby się tamtędy przespacerować... Gwałtownie położył mi dłoń na ręku. - O to, to, właśnie! - postawił palec i znacząco podniósł brwi w górę. - Ale tak bez milicjantów - na to przyjdzie czas - cicho, żeby nie robić zgiełku. My dwaj? Co? Co? - O mało nie zacząłem się śmiać, gdyż jego twarz nabrała nagle wyrazu twarzy chłopca, który się wybiera na awanturniczą wyprawę. Mlasnął ustami. - No co, panie kumisarzu? Pójdziemy? Albo, wie pan, pojedziemy? Pożyczę konia i wózek. - Robiło się coraz ciemniej, nie widziałem już prawie w mroku jego twarzy, przygniecionej porowatym nosem, ale podniecony ton głosu mówił wyraźnie o nagle odkrytej pasji. - Idź pan, pożycz konia - powiedziałem. - Ale żeby się nikt nie dowiedział, po co panu ten koń... Zaśmiał się: - Też by! Wiadomo; trzeba cicho... - Głos mu drżał. Szurgnął nogami. - A może tak, panie kumisarzu, jeszcze jednego? - Nie! - Odpowiedziałem surowo. Cicho westchnął. Ale już bez słowa odniósł butelkę za ladę. Pozbierał brudne talerze i kieliszki. Wyszedł z tym wszystkim. Powstawszy, począłem spacerować po izbie. Potem zatrzymałem się przy oszklonych drzwiach. Deszcz przechodził w chlapaninę. Drogą wlokły się fury, ponakrywane niemieckim, łaciatym brezentem. Potem z łoskotem przetoczyła się wypchana ludźmi ciężarówka - pewno z Łodzi. Pomyślałem sobie o tamtym, jesiennym wieczorze, kiedy to dochodziłem ostatecznie wyczerpany tu, do Ożarowa. Potem przypomniała mi się niefortunna ucieczka spod Węgorzyna. Kiedy wyjechaliśmy, było zupełnie szaro. Restaurator zaprowadził mnie na tylne podwórko, gdzie już stał zaprzężony do wozu mały konik, nakryty przed deszczem pasiatą derką. Stary zaproponował mi nakrycie się rosyjską wojskową peleryną z kapturem: - Dobra... - zapewniał. - Sprzedał mi ją jeden żołnierz... - Okryłem się chętnie. Mój towarzysz miał na sobie powycieraną burkę i granatową maciejówkę. Nikt nas nie żegnał, tylko na progu pod daszkiem zobaczyłem łaciatego kota, który siedział z najeżoną sierścią. - Wista! - powiedział restaurator i dotknął kostropatym biczem zapadniętego zadu konia. Ten ruszył apatycznie. Domy skończyły się, znaleźliśmy się w nieokreślonej przestrzeni pełnej majaczących drzew, krzewów, płotów, lasów i rozkopanych kartoflisk. Jechaliśmy noga za nogą, ale pewnie koń i woźnica znali drogę. Błoto mlaskało opadając ze szprych, czasami pod kołami zaskrzypiał piasek. Chciałem palić, lecz papieros zmókł i był wstrętny; wyplułem go. Póki jeszcze byliśmy między domami, mijały nas czarne sylwetki ludzi. Teraz nie było nikogo - otaczały nas cisza i pustka. Obudziły się wątpliwości. Po co jadę? Co za szalony, dziecinny pomysł? Mam szukać bandytów na drodze, w nocy? I z czym? Z pustymi rękoma? Bez głupiego bodaj pistoletu? Lecz mimo to jechałem. Nie zrobiłem najmniejszego gestu, by nakazać staremu powrót. Wlekliśmy się dalej i dalej. Czasami koła podskakiwały na korzeniach, czasami z chlupotem zanurzały się w kałuże. Ile czasu tak jechaliśmy? Podejrzewałem, że ze dwie godziny. Ale może to był dopiero kwadrans. Czasu nie można mierzyć ilością przemyślanych spraw. Nagle woźnica powiedział cicho: - prr! - i koń stanął. Stary pochylił się do mnie, poczułem na twarzy jego ciepły oddech. Szepnął: - Niech pan poczeka, dowiem się w tych domach... - wskazał ręką w otaczającą nas ciemność. Nie widziałem żadnych domów. Restaurator zsiadł z wozu i poczłapał w ciemność. Potem usłyszałem zdławione szczekanie psa. Pozostałem na czarnej drodze z chudym koniem i ze swoimi myślami. Bawił długo. Wróciwszy wgramolił się na wóz, popędził konia: - Wio, maluśki... - Ale za jakimś zakrętem znowu się zatrzymał. Jak poprzednio zniknął w ciemnościach. Powtórzyło się to jeszcze dwa razy. Kiedy jednak teraz wychynął z nabrzmiałego wilgocią mroku, nie wlazł na wóz, ale o niego wsparty, począł cicho mówić: - Tu ich nie ma. Ale byli... Miał pan kumisarz rację. Opowiadał mi jeden, że wczoraj w nocy, późno, już nad ranem, zepsuło się jednym auto, tam, na mostku. Reperowali do dnia. Dopiero jak było jasno, pojechali. Ale wolno... Motor jem stukał... Ten mój znajomy powiada, że na pewno gdzieś musiały się zatrzymać na reperację... Przerwał, ale czułem, że coś jeszcze chowa na deser. Głos starego był podniecony jak głos chłopca, który odkrył ślad tropionego zwierzęcia. Jakoż po chwili wziął mnie za ramię i zmusił, abym się schylił nisko ku niemu. Powiedział, zachłystując się radośnie: - Panie kumisarzu, już wiem wszystko... - No? No? - One musiały mieć dużą szkodę w samochodzie. Jechać nie mogły, a na drodze bały się stojać. Zjechały na bok. Tu zaraz las i gajówka. Ten gajowy to taki majster, wszystkie o tym wiedzą... One na pewno wiedziały... - Daleko to stąd? - Tu zaraz... - Jedźmy tam! Stary podskoczył - nigdy bym go o tyle żywości nie podejrzewał - i przysiadłszy bokiem na skraju wózka, popędził konia. Ale nie dał mu biec - zrozumiałem, że nie chce turkotem wozu wywoływać hałasu na pustej drodze. Jechaliśmy tylko czujnym stępem. W pewnej chwili kopyta, potem koła zadudniły głucho - musieliśmy minąć ten mostek. Na lewo mieliśmy czarną ścianę lasu. Za niewielkim występem skręciliśmy w bok. Teraz las mieliśmy z obu stron. Droga była miękka, koła tarły się o wilgotny piasek. Nisko wiszące gałęzie sosen uderzały nas niespodziewanie po głowie. W pewnej chwili stary zatrzymał konia; nasłuchiwał. Znowu podjechał kilka kroków i znowu ściągnął lejce. Uwiązał je u luśni. Zsunął się na ziemię. Poszedłem jego śladem. Na czarnym tle nocy i lasu leżała przede mną jaśniejsza smuga. Zrobiwszy kilka kroków w przód zrozumiałem, że jest to parkan ze świeżych desek. Zbliżyłem się ku niemu. Restaurator chwycił mnie za rękę: - Niech pan kumisarz nie podchodzi! - Ale odepchnąłem go niecierpliwie. Poprzez deski połyskiwało światło. Przyłożyłem oko do szpary. Nie zobaczyłem nic, ale za to posłyszałem głos, który pytał: „Chwyta?” Inny odpowiedział mu: „Ścierwo... nie!” Ten pierwszy głos rozkazywał: „Puść sprzęgło. Jeszcze raz. Od razu więcej gazu”. Coś zachrzęściło, potem nagle zagrał motor: chrypliwie i z zadyszką. Równy „gang” przeszedł zaraz w pykanie. Ucichło, tylko sosny szumiały wysoko w górze. „Cholera! Psiakrew!” - ktoś klął. „Jeszcze raz próbuj...”. Noga mi ścierpła, zrobiłem niebacznie krok w prawo. Nadepnięta gałąź trzasnęła pod moją stopą. Usłyszałem tuż obok siebie głos - który wydał mi się w pierwszej chwili kobiecym: „Kto tutaj?” Chciałem się cofnąć. Głos zapytał znowu. W jego tonie był niepokój, a zarazem gorączkowa pewność siebie: „Kto tutaj? Kto tutaj chodzi? Odezwać się!” Szeptem powiedziałem: „Jacku! To ty, Jacku?” Zamiast odpowiedzi ujrzałem błysk i posłyszałem huk wystrzału. Coś uderzyło mnie w ramię, które od razu zesztywniało. Mimo to skoczyłem ku ciemnej sylwetce pod płotem, schwyciłem małego za przegub ręki. W ciemnościach rozległy się krzyki. Ktoś biegł, ktoś wołał: „Wiać! wiać! gliny”. W tej chwili „pojechała” jedna i druga ostra seria z pepeszy. Wybuchnęły głosy: komendy, wrzaski, nawoływania, jazgot psów. Stałem wciąż przy płocie, trzymając Jacka za rękę. Z mroku bluznął ku mnie snop oślepiającego światła. Ktoś szedł ku nam, świecąc latarką prosto w oczy. Zatrzymał się. Nic nie widziałem. Potem tamten latarkę opuścił w dół. Nie widziałem nic w dalszym ciągu, przed oczami latały mi białe płatki. Ale posłyszałem głos: „W porządku. Znalazł pan tego chłopca”. Głos poznałem natychmiast. To był ten porucznik z komendy. Sanitariusz milicji opatrzył mi ramię. Rana wyglądała na powierzchowną. Jeden z bandytów został ujęty, drugiego zastrzelono w ucieczce. Siedziałem w izbie gajowego przy blasku naftowej lampy. Porucznik właśnie skończył badać schwytanego. Jacka, którego miałem przy sobie, o nic nie pytał. Teraz pisał raport. Słyszałem szybki chrzęst biegającego po papierze ołówka, energiczny stuk, gdy porucznik stawiał kropkę. Skończył, przeczytał uważnie to, co napisał, podniósł głowę. - Jak się pan czuje? - zapytał. - Dziękuję, poruczniku. - Jedną ręką, nie bez trudu, zapaliłem papierosa. Wstałem, podszedłem do stołu. Zapytałem cicho, aby moich słów nie słyszał Jacek. - A co z nim? - ruchem głowy wskazałem chłopca. - Czy wobec niego nie będzie pan przeprowadzał żadnych badań? Spojrzał na mnie uważnie. - Nie - powiedział. - Zerżnijcie smarkaczowi skórę i koniec. Należy mu się. - Wstał, przeciągnął się. - Muszę jeszcze pewne sprawy załatwić. Za jakąś godzinę pojedziemy do Warszawy. Mogę pana zabrać... - Wyszedł, zostawiając mnie samego z Jackiem. Chłopiec siedział zasępiony, oparty ciężko o ścianę. Nogi w obłoconych butach i pończochach wisiały w powietrzu, nie dotykając ziemi. Musiał być bardzo zmęczony: głowa raz po raz opadała mu na ramię; poczynał drzemać. Oczy miał podkrążone, twarz jakby nabrzmiałą. Jego duże dłonie zwisały martwo z kolan. Były brudne i pokaleczone. Z jednej wyrwałem brutalnie pistolet i rzuciłem w krzaki. Kiedy chłopca popychałem przed sobą, szedł opornie, gniewnym wstrząśnięciem ramion strącając z ramienia moją rękę. Niepotrzebnie w rozdrażnieniu podsunąłem mu pod nos okrwawiony rękaw. Odwrócił głowę. W pewnej chwili wykrzyknąłem gniewnie: „Skąd się tu wziąłeś?” Burknął pod nosem: „Nic nie powiem!” Siedząc tu, na twardym krześle w gajówce, czułem, że mnie poczyna rozbierać gorączka. Blask lampy raził moje oczy, ręce stawały się chwilami lekkie, jakby były skrzydłami. Aby się jakoś opanować, paliłem papierosa za papierosem. Nagle zobaczyłem, że Jacek ma oczy otwarte i patrzy na mnie. - Czy wezmą mnie do więzienia? - zapytał nagle. - Nie - odpowiedziałem. - Jesteś za mały. Za dzieci odpowiedzialni są starsi... Twoja matka... - To mamę wezmą do więzienia?! - w jego głosie wyczułem nagle niepokój. - Mama nie wie, gdzie jestem! - Wbrew pozorom musiał Teresę kochać. Zerwał się z krzesła, stanął przede mną: - Za to, że pana postrzeliłem, mają wziąć mamę? - Uspokój się - kazałem mu usiąść. - To, że mnie postrzeliłeś, jest nieważne. Gorsza sprawa: byłeś wspólnikiem bandytów, zabójców... Myślę jednak, że twojej matki nikt nie zaaresztuje... Spuścił głowę, począł obcierać but o but. - To dlatego - bąknął - że pan tu przyszedł... po mnie? Wzruszyłem lekko ramionami. - Pewno gdybym tu nie przyszedł, potraktowano by ciebie jak jednego z nich... Oddaliby cię do domu poprawczego. Nie rozumiem, dlaczego to zrobiłeś... Ze zwyczajnymi bandytami! Nie podnosząc głowy, wolnym krokiem wrócił na swoje krzesko i ciężko usiadł. Milczał. Zacząłem przypuszczać, że usnął. Drzwi skrzypnęły, w krąg żółtego, naftowego światła wszedł mój restaurator z Ożarowa. Miał minę rozradowaną, wąsy sterczały mu buńczucznie. Przypominał w tej chwili tamtego łaciatego kota, idącego z ogonem sztywno podniesionym w górę. Wtedy, gdy stałem pod płotem, trzymając Jacka za rękę i czując, jak mi płynie po dłoni gorąca struga, porucznik zawołał: „Sanitariusz do mnie!” - zanim sanitariusz nadbiegł z mroku, wypadł stary z ogromną butelką w ręku. Choć nie chciałem, przytknął mi ją do ust. Potem słyszałem, jak zwoływał milicjantów: „Chodźcie, chłopcy, mam tu dla was taką mamkę...” Musiał jej sam dużo wyssać, bo mu się oczy świeciły, zaś krok przypominał wypady w czasie fechtunku. Przyłożył palec do daszka czapki. „Pan kumisarz pojedzie z milicjantamy? - pytał. - No, to moje uszanowanie dla pana kumisarza. Bo ja wracam do siebie. - Wyciągnął do mnie rękę. Podałem mu lewą. Patrząc na obandażowane ramię, mrugał wesoło oczyma: - Niech się pan kumisarz nie przejmuje, do wesela się zagoi... Taki mały pistolecik jak zabawka... Ale pan kumisarz znowu kiedy do nas...” Błękit przeżytej przygody szklił mu się jeszcze w oczach. Uścisnąłem mu rękę. Wyszedł. Na dworze warkotały samochody. Plutonowy Banaś wsadził głowę do izby i zawołał tonem o wiele mniej urzędowym niż rano: „Obywatelu, jadziem!” Wstałem, podszedłem do Jacka, aby go obudzić. Ale on miał oczy otwarte. Powiedziałem: - „Chodź, jedziemy...” - Zsunął się z krzesła. Lecz nagle chwycił mnie za rękę. Zapytał szybko: „Ale naprawdę mamy nie aresztują? Bo ja, proszę pana, ja nie wiedziałem, że oni... tacy zwyczajni... Oni mówili... że trzeba... że...” Położyłem chłopcu dłoń na ramieniu. Tylu łudzi starych i doświadczonych popełniało omyłki. Czy można było mieć pretensję do chłopca? „Rozumiem cię - powiedziałem. - Od razu tak myślałem...” - Skierowałem się ku drzwiom. Ale zanim wyszliśmy, Jacek zatrzymał mnie jeszcze raz pytaniem: „Proszę pana... czy mój ojciec... gdyby tu był... to przyjechałby po mnie? Uwierzyłby, że ja...” Popatrzyłem w twarz malca. Nie wiem, czy w tej opuchniętej z bezsenności twarzy więcej teraz było z Teresy czy z Lickiego. Zrobiło mi się go strasznie żal. Wolałbym, żeby mi był przestrzelił drugie ramię, niż żeby musiał pozostać z tak bolesną wątpliwością. „Twój ojciec - powiedziałem poważnie - uwierzyłby na pewno. Miałby do ciebie zaufanie...” Znowu spuścił głowę: „Bo gdyby ojciec przyjechał...” - mruknął. Pojąłem jego myśl. Miał rację. Gdyby Licki był w domu, byłaby zabawa na dywanie, a nie wyprawa do Ożarowa. Wyszliśmy z izby na dwór. Wiatr spijał wilgoć z szumiących sosen. Przed gajówką stały auta: duża ciężarówka i mały willys. Porucznik wskazał mi na zieloną terenówkę. Jacek, przechodząc obok maski motoru, zatrzymał się na chwilę i patrzył na nią uważnie. Był znowu chłopcem pasjonującym się autami. III Kiedyśmy wystartowali, biała przestrzeń - w której zatarły się linie dróg i w której zdawały się beznadziejnie tonąć dachy domów - płonęła ostrym, oślepiającym blaskiem. Wędrowaliśmy po szarostalowym niebie, płosząc zawieszone nierealnie w przestrzeni białe kłaki chmur. Słońce ślizgało się po skrzydłach i skrzyło w małych okienkach naszej dakoty. Choć otrzymaliśmy po dwa koce, było nam zimno. Długie żelazne ławki i żelazna podłoga samolotu zdawały się być radiatorami mrozu. Śmigła cięły przestrzeń. Warkot motorów to nabierał wyrazu, to znowu opadał w monotonne buczenie. Wiatr świszczał jękliwie, staczając się z dachu kabiny. Kwadranse spajały się w godziny. Pod nami przemknęły dwa pasma zlodowaciałej wody - groźne niby oksydowane lufy: to przeskoczyliśmy Odrę. Za rzeką, w tumanie sunącej niby dym chmury kryła się ziemia niemiecka. Białe mleko ogarniało nas; czasami tylko rozwiewały się szarobiałe kłęby, by pokazać zasypane śniegiem dachy Frankfurtu i niezliczone, rozrzucone na krańcach olbrzymich torowisk budynki kolejowe. Kiedy w pół godziny potem zrobiła się znowu dziura w chmurze, dopadliśmy okien. Pod nami leżała rozległa plama Berlina. W dole mignął stadion niby biała miska. Niektóre dzielnice ukazywały nawet z góry swą ruinę, inne jednak żyły - wyraźnie żyły - swym sztywnym, klockowatym drylem. Chmura otuliła ponownie miasto, ukryła je przed nami. Znowu wisieliśmy w powietrzu bez świadomości tego, czy lecimy, czy też stoimy w miejscu. Gdzieś z końcem czwartej godziny lotu powiedziała stewardessa: „Duisburg... Ren...” Niestety - ledwo, ledwo, poprzez przetarte w tym miejscu chmury, można było zobaczyć pas rzeki. Lecieliśmy dalej. Poczęło się rozjaśniać. Chmura rwała się i pozostawała za nami coraz delikatniejszymi strzępkami. Pola leżały pokryte śniegiem, ale ten śnieg zdawał się być cienki: czuło się pod nim czerwoną, tłustą ziemię. Między wzgórzami, pokrytymi bezlistnymi w tej chwili lasami, wiły się rzeki i wiły się im podobne białe drogi. Wsie i miasteczka miały dachy kryte jednolicie dachówką. Coraz mniej było śniegu - w końcu znikł zupełnie. Wzgórza i lasy ustąpiły miejsca skupionej masie domów. W pewnej chwili posłyszałem: „Paryż, dolatujemy...” Przed nami wyrosło coś szarego, olbrzymiego, omroczonego lepką mgłą. Ale obraz całości mieliśmy przed oczyma tylko przez chwilę, bo już samolot poszedł w dół, już zatoczył krąg nad tysiącem domków z czerwonymi dachami, nad małymi fabrykami, małymi cmentarzami, małymi ogrodami. W końcu stuknął ogonem o ziemię i siedliśmy lekko na torowisku. Jeszcze samolot toczył się, toczył bez końca - mijając po drodze inne aparaty ze znakami całego świata -. wreszcie zatrzymał się przed wielkim oszklonym dworcem Le Bourget. Podeszliśmy do drzwi. Wiał ostry i przejmujący wiatr. U stóp schodków stały dwie stewardessy w mundurkach, lecz bez pończoch. Na ich twarzach były obojętnie grzeczne uśmiechy. Schodząc powiedziałem do ładniejszej z nich - która miała znaczek eks-więźniarki Ravensbrück w klapie munduru: - C’est enfin Paris! Et les Parisiennes... Je suis enchante”... Odpowiedziała mi: - Guten Morgen, mein Herr. Ihre Gepaecke, bitte... Spojrzałem na nią z miną mocno głupią. Nie dopowiedziany komplement utknął mi w gardle. - Mais je ne suis pas Allemand, mademoiselle! - Oh, mais vous etes pourtant de Varsovie... Zajrzałem dziewczynie w oczy. Zwariowała - czy co? W zielonkawych oczach stewardessy była beznadziejna próżnia. Aż do dna. Gdy się jadło śniadanie w Warszawie, tego samego dnia obiad w Paryżu je się z uczuciem niezwykłym. Wczesny zmierzch uczepił się domów, jednolitych w stylu trochę przestarzałym - po prostu: domów paryskich. Wyrzucili nas na Place des Invalides. Platany nad Sekwaną miały żółte pnie i bezlistne, żałośnie sterczące gałęzie. Most - zielonozłote straszydło - nie obudził mojego zachwytu. Natomiast spokojna kopuła Inwalidów wydała mi się pełna powagi i majestatu. Wśród drzewek znajdowało się zejście w dół do metro. Higieniczny, wyłożony kafelkami korytarz, ruchome schody, spokojna stacja. Pisk ruszającego pociągu. Pomknęliśmy czarnym tunelem, po którego ścianach leciał wraz z nami blask oświetlonych okien. Wśród tysięcy afiszów, plakatów, napisów migały wielkie litery mijanych stacji: Varenne, Duroc, Scvres-Babylone, Odeon. Tutaj poczułem się jak w domu. Lubię szeroką aleję bulwaru St. Germain, niski pomnik Dantona, zmieszany zda się z tłumem ludzi, zielonkawe mury kościoła, wyloty małych uliczek - St. Benoit, Jacob, Bonaparte - gdzie jest wiele starych i ciekawych księgarni. Skręciłem w Boulevard St. Michel - i powędrowałem, nie czując ciężaru walizki, w górę tej najmilszej ulicy Paryża. Zapaliły się latarnie. Widziałem, jak ich rzędy zbiegały się na moście. Tam, postanowiłem, pójdę jeszcze dziś, późnym wieczorem, patrzeć na opustoszałe stoiska bukinistów, na zachwycające - zwłaszcza przy księżycu - zakątki: „Huchette”, „de la Harpe”, „Chat qui peche” - odwiedzę knajpki, w których nic nie można dostać poza kieliszkiem aperitifu - a które przecież otwarte są całą noc - będę obserwował policjanta, jak w swej granatowej pelerynie spaceruje wolnym krokiem - i poprzez czarny rów Sekwany będę patrzył na popodpierane wsporami - niby żebrami, które wyszły na wierzch - cielsko Notre-Dame. Katedra w mroku wydaje się nie kościołem, ale jakimś zabitym przez świętego rycerza smokiem. Widziana od frontu nie wyrasta ponad nasze wyobrażenie o niej. Niespodziankę przynosi dopiero jej tył - absyda - zapadająca się w zielony skwer. Tymczasem jednak trzeba było znaleźć hotel. Do ostatniej chwili wątpiłem w realność podróży. Uśmiechałem się niedowierzająco do Tadeusza, gdy mi powiedział, że godził się na ten wyjazd. „Więc naprawdę chcesz, abym jechał?” Śmiał się. „Naprawdę. Ja odjechać nie mogę. Firmę wzięłoby licho! Jedź ty. Ale załatw sprawę...” Chodziło o pewien zakup. „Dobrze” - powiedziałem. Ciągle jeszcze nie wierzyłem, że coś z tego wyjdzie. Tymczasem wyszło. Dostałem paszport, wizę, dewizy. Warszawa skrzypiała od dwudziestoparostopniowego mrozu. Postanowiłem lecieć. Nie było natłoku. W Locie ostrzegali lojalnie: samoloty nie ogrzewane. Lewa strona St. Michel - idąc od Sekwany - to same prawie cukiernie, bary, bistra. Przed drzwiami kina ogonek hałasujących studentów. Kiedy przełożyłem walizkę z lewej do prawej ręki, poczułem lekki ból. Przestrzelone ramię, które mi się goiło przez dwa miesiące, przypomniało o drugiej sprawie, którą tu miałem załatwić. Gdy oddawałem Jacka w ręce Teresy, nie myślałem, że będzie się to tak ślimaczyło. Wybiegła wtedy do przedpokoju z dłońmi przy twarzy. Była blada, oczy miała pełne łez. Chwyciła syna, przycisnęła go do siebie. „Jesteś! O Boże, jesteś! Zdrów i cały! Ja się tak bałam...” Potem spojrzała na mnie. Po chwili oboje spuściliśmy wzrok. „Niech się pani niczego nie boi - powiedziałem chrypliwie. - Wszystko skończyło się dobrze”. „Wszystko skończyło się dobrze...” - powtórzyła mechanicznie. Czy chciała coś jeszcze dopowiedzieć? Miałem wrażenie, że tak. Ale tylko zamieniliśmy ze sobą słowa pożegnania. Zdejmując w domu marynarkę stwierdziłem, że ręka ciąży mi i boli. Przyszła w parę dni później. Powiedziano jej przy drzwiach, że leżę. Weszła do pokoju z twarzą zmienioną przerażeniem. Pierwsze jej słowa były: „To straszne! Czy pan zdoła kiedyś wybaczyć memu synowi?” Starałem się ją uspokoić i pocieszyć. Zaproponowała, że będzie czuwała przy mnie. Naturalnie odmówiłem. Nie było zresztą potrzeby czuwania. Wtedy powiedziała, że będzie przychodziła codziennie. „Pan jest sam, trzeba panu pomóc, przesłać łóżko, ugotować jedzenie, uprać...” „Nie, nic mi nie potrzeba” - zapewniałem. To wszystko robiła moja sąsiadka pani Rachoniowa, żona murarza. Ale po twarzy Teresy przemknął skurcz. „Pan nie chce...” - szepnęła. Minąłem ciemny zaułek Sorbony. Szary pomnik tonął w nocy, podobny do nieruchomego ciała, zanurzonego w czarnej wodzie. Znowu mijałem wielkie cukiernie o lustrzanych szybach, za którymi widać było długie bufety i wysokie, barowe stołki. Na prawo ukazały się sztachety Ogrodu Luksemburskiego. Brama była zamknięta Blask ulicy spływał po żelaznych prętach, nie przenikając w głąb między bezlistne drzewa i rój pomników, przypominających zgromadzenie wystraszonych duchów. Naprzeciw szeroka ulica Soufflot otwierała widok na Panteon, którego pretensjonalna kopuła wydymała się na zwisłe, zmęczone i fosforyzujące zielenią niebo. „Nie” - odpowiedziałem wtedy. Dotknąłem lekko jej dłoni. Starałem się mówić, mówić wszystko. „To nie miałoby sensu. To byłoby znowu pokusą, pani Tereso...” Spuściła głowę. Fakt, że leżałem chory, ułatwiał mi mówienie. „W gruncie rzeczy nie żałuje pani tamtej swojej postawy... - Widziałem, jak zaciska dłonie. - W gruncie rzeczy nie przestała pani kochać męża...” Poderwała się, ale nie dałem jej sobie przerwać. „Nie, nie. Pani się tylko zdaje, że pani go nie kocha. Uraza, jaką pani czuje, niczego nie zmienia. Pani go kocha...” Zaprzeczyła mocno, gwałtownie. „Nie, nie kocham go! Pan myśli, że to dlatego, że on nie wrócił? Nie! On chciał mnie skrępować, chciał mnie pozbawić indywidualności, chciał...” Zaniosła się łkaniem. Pozwoliłem jej się wypłakać. To, co mówiłem, nie przychodziło mi lekko i łatwo. Po dłuższej chwili zacząłem na nowo: „Pani Tereso, niech pani nie tworzy mitu... Niech pani sobie nie wmawia...” Podniosła głowę. „Mitu? To nie jest żaden mit! Nic sobie nie wmawiam...” Pojmowałem oburzenie Teresy. Ale czy wiemy, co jest naprawdę w naszym życiu mitem? To pewne, że dzięki autosugestii może ono zachować swój sens i może go stracić. My sami nadajemy mu kierunek. Ale tak nie lubimy myśleć, że podporządkowaliśmy je zasadzie, idei, mitowi! Zamieszkałem w Hotel d’Egypte na Gay-Lussaca. Hotel był mały, po parysku ciemnawy, obskurny jak wszystkie hotele tej dzielnicy. Mój pokój był mały, miał szerokie łóżko, szafkę, umywalkę, w której i kot by się nie umył. Okno wychodziło na ulicę. W środku pokoju królował kominek, w którym zresztą, mimo zimna, nigdy się nie paliło. Siedząc przy nim ubrany w płaszcz, a nierzadko okręcony jeszcze kocem, myślałem o ostatniej mojej rozmowie z Teresą. Kiedy już byłem pewien, że pojadę, zaszedłem do niej. Prasowała. Prosiłem, aby nie przerywała sobie roboty. Jacka nie było. Okna zamalował szron i gdy świeciło słońce, jego blask łamał się i rozżarzał w lodowych naroślach. „Gdzież to Jacek?” - spytałem. „Poleciał na ślizgawkę. Jemu nigdy nie jest za zimno. Zresztą - żelazko stukało głucho w pokryty kocem stół - to przynajmniej jest dziecinna zabawa...” Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę o niczym. Potem spytałem wręcz: „Nie przekonała się pani, że miałem rację?” Starannie rozprostowywała jakieś falbanki, na które potem najeżdżała czubem żelazka. „Proszę pana - powiedziała nie podnosząc głowy od roboty - czy lepiej jest wiedzieć, że czegoś nie ma, niż żyć, jakby niczego nie brakło? - Odstawiła żelazko na blaszany talerz leżący dnem do góry, wyprostowała przygięte plecy. - Staram się nie myśleć o tym... - Po chwili dorzuciła gorzko: - A jeśli nie zdołam zrobić z Jacka człowieka, to już naprawdę nie moja wina... - Wzięła ze stosu bielizny koszulę chłopięcą i rzuciła na stół. - Nie moja wina...” - powtórzyła. Odczekałem parę minut. „Ma pani, zdaje się, adres Tomasza?” „Mam”. „Czy może mi go pani dać?” Otworzyła szafę, wyjęła żółty, wypchany portfel. Wiedziałem, że jest to portfel Lickiego. Teresa przechowywała w nim jakieś papiery, stare listy, ocalałe fotografie. Kiedyś zażartowała: „Wszystko, co mam cennego, znajduje się tutaj...” Odnalazła adres, podała mi go. „Widzi pan, on to sam napisał. Jego pismo...” Przepisałem adres do notesu: Neuilly, rue Perronet.. „Chce pan napisać do niego?” - spytała. Odpowiedziałem wymijająco: „Może będziemy mieli okazję...” Projektowałem początkowo, aby pojechać samemu do Neuilly. Ale po namyśle wysłałem kartkę do Lickiego z zawiadomieniem, że jestem i że chciałbym się z nim zobaczyć. Minęło pięć dni, zacząłem już sądzić, że albo adres był zły, albo Licki nie ma chęci na spotkanie ze mną. Był ranek. Ubierałem się właśnie chuchając w zmarznięte palce, kiedy nagle zapukano. Nie poznałem go w pierwszej chwili. Ubrany w jakieś cywilne palto wydawał się wyższy i młodszy. Ale gdy siadł w fotelu pod kominkiem i zapalił papierosa, stwierdziłem, że nic się nie zmienił: miał tę samą ponurość w spojrzeniu, grymas lekkiej ironii w ustach i ciężkie ruchy przekonanego o swej chorobie człowieka. - Od kogo dowiedział się pan mego adresu? - spytał przede wszystkim. Aby mu nie odpowiadać, zapytałem jednocześnie: - Gdzie was wtedy zabrali? Bo pan wie, że nam nie udało się zwiać? Zdołali nas dotaszczyć do Sandbostel. Po jego twarzy przemknął błysk gniewnego triumfu. - Od razu myślałem! - rzucił. - Bo też ta wasza ucieczka... - machnął ręką, zaśmiał się. Ale zaraz ściągnął brwi. Pojąłem, że wciąż jeszcze żywi do nas żal i tylko powstrzymuje się przed jego okazaniem. - Narobiliście kłopotu. Wachman się wściekł. Początkowo nie chciał wierzyć, że was nie ma. Krzyczał cały siny: „Wo ist Herr Doktor?” O doktora chodziło mu najwięcej. Potem zaczął płakać. Wpadł w szał. Kazał nam natychmiast wyjść ze wsi. Zachowywał się bardzo brutalnie. Potrącał, popychał, wymyślał. Protestowaliśmy, ale to nic nie pomagało. Kazał nam iść bardzo prędko. Kiedy już nie mogliśmy, powiedział, abyśmy rzucili nasze rzeczy... Groził, że będzie strzelał... Uśmiechnąłem się, wyobrażając sobie naszego wachmana doprowadzonego strachem do takiej ostateczności. Ale w oczach Lickiego zobaczyłem dezaprobatę mego uśmiechu. Syczącym lekko głosem powiedział: - Nie ma się z czego śmiać. Musieliśmy dużo rzeczy rzucić po prostu w błoto. Wy, powstańcy, nie rozumiecie tego... - Pochylił się, oparł łokcie na kolanach, z uwagą począł otrząsać papierosa nad paleniskiem kominka. - Pan pamięta, pokazywałem panu taki samochód zrobiony przez siebie? Kosztował mnie wiele tygodni pracy. I ten samochód - skończył dramatycznie - także musiałem rzucić... Nie uśmiechałem się już. Pojąłem cały dramat Lickiego. On, który nie mógł wracać z próżnymi rękoma, nie miał już nawet tego samochodu. Czas Tomasza stał nadal. - Rzeczywiście, to przykre... - kręciłem się na krześle. - Bardzo przykre... Ale przecież tamto minęło. Powinien pan wrócić do domu... Popatrzył na mnie podejrzliwie. Uśmiechał się ironicznie. Wzruszył ramionami. - Wrócić? - nie powiedział nic więcej. Za tym kryło się tysiące ostrzeżeń, jakie mu włożono w uszy. - Naturalnie - podjąłem. - Powinien pan wrócić. W kraju jest tyle roboty. Żeby pan wiedział, jak odbudowuje się Warszawa... Właściwie to był żaden argument: Licki nie widział Warszawy zburzonej. Ale on rzekł tym swoim irytującym tonem człowieka, który zawsze wie lepiej: - Jak się odbudowuje Warszawa? My stąd wiemy dobrze, jak to wygląda. Wy tam nic nie wiecie... - Pojąłem, że to jest znowu ten sam kompleks: my tu, wy tam. Wyprowadziło mnie to z równowagi. - Ach, niech pan nie mówi rzeczy śmiesznych - wybuchnąłem. - Niech pan przyjdzie i zobaczy, a wtedy będzie pan mówił! Ale zresztą nie o to chodzi. Pan ma w kraju żonę i syna. Pan ma wobec nich obowiązki. Panu nie wolno. Zapadł w fotelu. Musiał być urażony. Gestem pełnym namaszczenia gładził kant swych wytartych spodni, które były amerykańskimi wojskowymi spodniami ufarbowanymi na brązowo. Stonowałem swoje oburzenie. - Widzi pan - starałem się mówić spokojnie - tak się zdarzyło, że poznałem pańską żonę i pańskiego syna. - Widziałem, jak nagle drgnął. Sięgnąłem do kieszeni po fotografię Jacka, którą ściągnąłem Teresie. - Czy pan widzi, jakiego ma pan dużego chłopca? - Wziął fotografię z moich rąk. Wyraźnie drżały mu palce. Z twarzy znikł wyraz gniewu i ironii. Patrzył na fotografię długo, bez słowa. Lecz po chwili podał mi ją z powrotem. Chrząknął. Rzekł. - Pan chce mnie wzruszyć? - Nie. Pokazałem tylko panu, kto na pana czeka. - Ja wiem, kto na mnie czeka! - przerwał. - Pamiętam o tym. Ale ja tutaj robię... - zaczął mi mówić o jakimś projekcie tłumaczenia książki, o pomyśle dalszego studiowania. Zrozumiałem, że nic nie robi. Musiał żyć nędznie. Może dostawał skromny zasiłek z jakiegoś emigranckiego komitetu, czymże mógł bowiem zarabiać w Paryżu? Ale w miarę, jak mówił, otrząsał z siebie wzruszenie wywołane widokiem fotografii. Mówił znowu ironicznie i gorzko: - Skoro wy tam tak wiele odbudowujecie, po cóż ja wam jeszcze jestem potrzebny? - Pańska żona - ważyłem każde słowo - potrzebuje pana... - Moja żona dawała sobie świetnie radę beze mnie w czasie wojny. - Lecz dziś... - Co dziś? - Czy pan, do licha, sądzi - znowu mnie poniosło - że można bez końca zarzynać się, zarywać, pracować za matkę, za ojca! To niech pan jej napisze, że pan nigdy nie wróci, że pan jej nie kocha, że pan znalazł sobie jakieś francuskie potorocze, że pan gwiżdże na Jacka, na wszystko! Ona tam męczy się. Pan chce ją wypróbować? Prawda? Skoro była taką bohaterką, to niech pokaże, że może być jeszcze większą! Z potoku moich słów wyłowił jedno: - Dlaczego mam pisać, że jej nie kocham. To ona... - Nie! - cisnąłem bez pamięci - nie! nie! nie! Pańska żona dotychczas pana kocha. Ale to ostatnia próba jej cierpliwości. Jeżeli teraz pan nie wróci... - Szantaż? - zaśmiał się zjadliwie. Miałem ochotę zerwać się i bit go stołkiem po głowie, krzyczeć: głupcze! Co ten człowiek mnie kosztował! Nie mogłem wysiedzieć na krześle. Wstałem i chodziłem jakiś czas prędko po pokoju. Wreszcie zatrzymałem się przed nim. - Szantaż, nie szantaż - zacząłem. - Rób pan zresztą, co pan chce robić. To tylko panu mówię: pańska żona i syn czekają na pana. Pan jest jednak potrzebny. - Nie mogłem się powstrzymać, aby nie dodać: - Nie wiem, co tam oni w panu widzą, ale jest im pan potrzebny. Niech pan nie czeka na większą jeszcze potrzebę. Niech pan wraca... Dyszałem jeszcze, kiedy wyszedł. Stałem długo przy oknie i patrzyłem na ogród za murem, po przeciwnej stronie ulicy. Słońce przedarło się przez szare, niskie niebo i spłynęło na Paryż, który nie wiem dlaczego wydał mi się cały barwy żółtej. Nie mogłem usiedzieć w domu. Powlokłem się na Boulevard St. Michel. Starałem się uspokoić, patrząc na karykatury Dubout w oknie jakiejś księgarni i na stoisko książek przed inną znowu księgarnią. Nic nie pomogło. „Wygarnąłem mu...” - mówiłem do siebie. Ale to nie była żadna pociecha. Przed rogiem St. Germain pod murem malarz rozłożył swoje obrazy. Było tam wszystko: od sentymentalno-realistycznych kiczów do supernowoczesnych dziwactw. Obok malarza stał jeden z paru tysięcy paryskich szaletów; wąska taśma blachy zakrywająca tylko tułów korzystającego z urządzenia człowieka, podczas gdy głowa i nogi pozostawały odkryte. Ponieważ wokół malarza zebrał się tłum, więc też nie brakło amatorów miejskiej instytucji; ci, co nie mogli się pomieścić w środku, oczekiwali w kolejce, rozmawiając tymczasem ze swymi towarzyszami. Szedłem dalej w dół, mijając szacowne rumowisko Cluny. Przede mną szła para: on w podkasanych spodniach i w berecie, ona bez pończoch, za to w czerwono-krzyczących skarpetkach. Co chwila odwracali się ku sobie i całowali się bez troski o biały dzień i otaczający ich tłum ludzi. Wszystko to razem działało mi na nerwy. Moja rozmowa z Lickim nie była skończona. Licki wyszedł, umawiając się ze mną na dzień następny. Gdyby była pogoda, mieliśmy się spotkać w Ogrodzie Luksemburskim. Czułem, że wstrząsnąłem tym głąbem, że był prawie bliski powzięcia decyzji powrotu. Ale do jutra na pewno zmieni postanowienie! Wędrowałem bulwarami, potem przez Pont-Neuf, nad spiczastą iglicą wyspy, przed masywnym frontonem - Luwru, ku rue de Rivoli. Fala aut płynęła tutaj wspaniałą strugą u stóp żałośnie złotej Joanny d’Arc. Paryż - uświadamiałem sobie - ma tysiące ohydnych szczegółów i - frapującą całość. Jakaś dziewczyna, którą mijałem, przypomniała mi wyglądem Teresę. Ale o Teresie nie chciałem myśleć. Następnego dnia była pogoda. Słońce zajrzało nawet do mego pokoju, a także leżało na frontonie kościoła Św. Jakuba, wykrywając na ciemnoszarym tynku niezupełnie zatarte przez czas czarne litery. „Liberte, Egalite, Fraternite”. Zjadłem śniadanie, jak zwykle, w małym bistro vis-a-vis kościoła i powędrowałem ku St. Michel. Do spotkania miałem dużo czasu, ale zrobiło się tak ładnie, że ciągnęło mnie do parku. Było tu pusto. Posągi prześwitywały spoza bezlistnych drzew. Kilku chłopców bawiło się nad stawem, puszczając małe, kolorowe okręciki. Siadłem na ławce. Wczorajsze podniecenie wyparowało już ze mnie. Znowu sprawa Jacka wysunęła się na plan pierwszy. Chodziło o niego, przede wszystkim o niego. Zbyt łatwo każdy z nas przechodził nad tym, zbyt łatwo - świadomie czy nieświadomie - zajmował się sprawą tylko swego życia. Teresę trudno było winić; zrobiła, co mogła; w końcu zaczęło jej braknąć sił, ale przecież miała prawo być zmęczona. Licki też odmówił jej poparcia w imię swego chorobliwego kompleksu. Czy jednak i on nie był wytłumaczony latami potwornej bezczynności? Nie usprawiedliwiony byłem tylko ja. Lekkomyślnie popełniłem błąd. Zlekceważyłem uczciwość w momencie świętej walki. Za to trzeba płacić i za to powinienem był zapłacić. Jak mówi Ewangelia: do ostatniego szeląga. Dwaj chłopcy w kusych majteczkach i w beretach wsuniętych głęboko na czarne włosy podeszli bliżej. Ich żywej rozmowy pełnej nosowych wykrzykników: Ach! Ach! - nie rozumiałem. Ale pojąłem, że szukają kawałka równej i nie żwirowanej ścieżki, by puścić samochodzik, który jeden z nich trzymał w ręku. Akurat taki pas równej drogi był koło mojej ławki. Przykucnęli obok mnie. - Eh, Pierre, tiens! - wołał jeden. - depeche-toi! Z zapałem kręcili kluczem. Potem samochodzik z cichym warkotem rozkręcającej się sprężyny pomknął aleją. Biegli za nim, wydając okrzyki radości! Pochyliłem się nad przejeżdżającą obok moich nóg zabawką. Był to doskonale naśladowany we wszystkich szczegółach model amerykańskiego willysa. Zabawka przypomniała mi Jacka i jego pasję. Kiedy chłopcy wzięli samochodzik w ręce, by go nakręcić po raz drugi, zapytałem: - Est-ce a toi cette auto? Mniejszy z nich, ale wyraźnie kierujący zabawą malec podniósł na mnie swe duże, czarne oczy. - Oui, c’est ma jeep... - Montre-la-moi. Ufnie podał mi zabawkę. Modelik był rzeczywiście odrobiony z precyzją. - Oh, c’est tres bien... A gdzieś go kupił? - pytałem. Naturalnie u Lafayette’a. Wprawdzie nie kupił go tam sam, tylko dostał od „oncle Maurice”, ale wie, że właśnie u Lafayette’a można dostać takie auta. Rozgadaliśmy się. Okazało się, że wuj małego Rene przyszedł z wojskiem de Gaulle’a do Paryża, a nawet przyjechał na takim właśnie jeepie. „Oncle Maurice” jest „sergent”, chodzi w mundurze i ma przyjaciół - żołnierzy amerykańskich, którzy dają chłopcom czekoladę i gumę do żucia, a starszym - amerykańskie papierosy. A kiedy przyjdą do nich, to mówią: „Hallo boys!” - i są bardzo „rigolo”. A najważniejsze, że mają dużo dolarów... Ani się spostrzegłem, rozmawiając z Pierre i z Rene, jak nadszedł Licki. Był zasępiony. Pokazałem mu jeepa. - Niech pan spojrzy, panu się to powinno spodobać. Czy nie świetnie odrobiony? Uważnie przyglądał się przez chwilę zabawce. - Rzeczywiście... - oddał samochodzik chłopcom. Zauważyłem jednak, że choć udaje obojętność, patrzy za nimi z zainteresowaniem. - Wy tam pewno w Warszawie zbudowaliście już lepsze auta - zaśmiał się po swojemu. Udałem, że nie spostrzegam ironii. - Niech pan sobie wyobrazi, że nie - powiedziałem. - Takich zabawek nie mamy. A wie pan, pański Jacek mówił mi, że najwięcej lubi takie właśnie jeepy. Bo on się bardzo interesuje samochodami... Podobno to zainteresowanie pan w nim obudził. - Tak? - mruknął pod nosem. Obserwował bawiących się o parę kroków chłopców. Gwałtownie zmienił temat: - Zacznie się teraz ciepło - rzekł. - Dzieci będą jeździły na wrotkach... - Chwilę milczał. - Niech mi pan jeszcze pokaże tę fotografię... - Proszę. Zresztą ona przecież należy do pana. Nie powiedział: dziękuję. Przyglądał się uważnie Jackowi. Potem wyjął portfel, starannie schował fotografię. - Dobrze... - nie wiem, do czego to powiedział. - Pan wraca do kraju? - zapytał takim tonem, jakby sądził, że się wyrzeknę nierozsądnej decyzji. - No, to jeżeli pan zobaczy moją żonę, proszę jej powiedzieć... - Że jeszcze czas nie nadszedł? - przerwałem mu. Zrobił ruch dłonią, jakby mu czegoś zabrakło. Spojrzał na mnie podejrzliwie i gniewnie. - Tak... Ale wrócę. Mam jeszcze tylko do zrobienia pewne rzeczy. - Krótko: ma na pana czekać? - No tak... Ale czy ja mogą to jej kazać? Tam jest tylu bohaterów, którzy walczyli, a teraz budują... To był znowu ten sam refren. Postanowiłem nie ustąpić. - Niech pan da spokój - powiedziałem. - To jest nieuczciwe... - Czułem, że mocne słowa robią na nim wrażenie. Oni w rozmowach obozowych nawykli do dużej dyskrecji. Widziałem, jak się z oburzeniem wparł plecami w ławkę. - Nieuczciwe - powtórzyłem. - Bohaterem może być każdy. I bohaterem można być wszędzie. Ale pańska żona bohaterów nie szuka. Ona czeka na pana. Znowu wysypywałem przed nim tysiące argumentów. Mówiłem jak nakręcony patefon. Chaotycznie opowiadałem o Jacku, o kłopotach wychowawczych Teresy. - Pan jest ojcem - rzuciłem. - Synów muszą wychowywać ojcowie. - Słuchał mnie, nic nie mówiąc. Ale widziałem, jak lekceważąco odął usta. - Eee - powiedział wreszcie. Kołysał się na ławce, jakby to była huśtawka. - To są słowa... Niech pan nie wmawia we mnie, że jestem tam potrzebny. Potrzebny? Komu? Irenie? Na pewno mnie już nie kocha. A Jacek mnie nie pamięta. Zresztą Irena... - Zawahał się. Patrząc na koniec buta, dopowiedział: - To już i tak za późno... Moja żona uważała mnie za despotę... Jakimiż dziećmi jesteśmy my, dorośli - przebiegło mi przez głowę. Od ulicy płynął monotonny pomruk jadących aut, czasem przybierający na sile, gdy w fali samochodów pasażerskich przemykał się zielony autobus. Patrzyłem w czarne szkielety drzew pełen smutku. Czułem przegraną. Z czymżeż wrócę? - myślałem - z niczym? Wiecznie już czuć będę na sobie plamę? Wiecznie będę wyrzucać sobie, że skrzywdziłem dziecko tak dziwnie wybujałe? Zacisnąłem dłoń na oparciu ławki; tak samo zaciskałem ją dzisiaj na słomianym klęczniku w prawej kaplicy kościoła. Po chwili podniosłem głowę. Licki nic już nie mówił. Rozglądał się tylko na wszystkie strony, śmiesznie wyciągając szyją. - Gdzieś poszli ci chłopcy, którzy się tutaj bawili... - powiedział. - A poszli... - odpowiedziałem obojętnie. Skrzywił się. - Chciałem ich zapytać, gdzie kupili tego jeepa... Błyskawica zapaliła się w moich myślach. - Ja wiem gdzie - rzekłem prędko. - U Lafayette’a. Wstał z ławki, wyprostował się. Zaczęło mi bić serce. Wyciągnął z kieszeni plan metro. Słyszałem, jak burczy pod nosem: St. Placide, correspondance Reamur, d’Antin... Schował plan, wyciągnął do mnie rękę. - Jeszcze się zobaczymy... - powiedział. Nie wiedziałem, co mam o tym sądzić. Patrzyłem mu uważnie w oczy. Wyraz zwykłej ironii i zgryźliwości zgasł, natomiast we wzroku był zapał, taki sam, jaki widziałem przed godziną w czarnych oczach Rene. Zapytał jeszcze: - Więc Jacek najwięcej lubi jeepy? Maj - lipiec 1948 Judyta i klocki Miasteczko, wciśnięte między wzgórza i otoczone łukiem wijącej się meandrami rzeki, pełne było ludzi. Tłumy przewalały się przez główną ulicę przecinającą rynek. Ludzie szli niosąc tobołki, worki, plecaki; niektórzy popychali taczki lub małe wózki. Gdzieniegdzie jechały wielkie meklemburskie wozy, czasami zaprzężone w konie, a czasami w krowy lub woły. Nad tym wszystkim unosił się kurz, przetkany promieniami majowego słońca. Wchodząc do miasta mijali wielki i ciężki budynek, na którego frontonie wciąż jeszcze królował rozcapierzony orzeł z hakenkreuzem w szponach. Inne orły, umieszczone niżej na bramie i przed wejściem, zostały strącone i walały się razem z podartymi portretami wodzów Rzeszy w stosie gruzu i śmieci. Nad wejściem wisiała na zwykłym kiju biało-czerwona flaga o postrzępionych brzegach; pod nią widniał jakiś napis skreślony ręcznie na kawałku tektury. Za tym budynkiem, który - poza szeregiem drobnych szczerb - uchował się cało, zaczynała się ruina. Domy leżały w gruzach. Główna ulica została przetarta, ale w bocznych uliczkach leżały zwały rumowisk. Wszędzie tam, gdzie zachowała się bodaj część domu, okna pozabijano kawałkiem tektury lub dykty. Ale ludzi przy domach nie było widać - siedzieli gdzieś w środku, niby przytajone zwierzęta. Okopcone mury otaczały rynek. Jedyna trzymająca się jeszcze ściana rozwalonego kościoła zdawała się dygotać i w każdej chwili grozić zawaleniem. Podarte obrazy wisiały nad bocznym ołtarzem prawie całkowicie zachowanym. Nietknięta pozostała także pełna spokoju figura świętego Floriana przed kościołem. Rzeka ludzka gęstniała w ciasnych uliczkach i coraz wolniej spływała ku rynkowi. Część idących ubrana była w mundury khaki: to uwolnieni z oflagów oficerowie lub żołnierze ze stalagów, często jeszcze z wielkimi białymi literami KG, wymalowanymi na plecach. Obok mundurów widać było kolorowe, nieraz dziwaczne stroje cywilne. Migały obozowe pasiaki obnoszone z wyzywającą kokieterią. Sunące w ciżbie chłopskie wozy ozdobione były biało-czerwonymi chorągiewkami. Na rynku tłum rozlewał się leniwie, niby woda, która dostała się w martwą odnogę. Zmęczeni wędrowcy siadali na ruinach; sięgali do toreb i węzełków, wydobywając jedzenie; oglądali poobcierane nogi. U stóp figury świętego Floriana znajdowała się fontanna, umieszczona pośrodku wielkiej kamiennej misy. Fontanna była nieczynna, ale misa pełna była wody. Spragnieni ludzie przepychali się do niej. Jedni pili, inni, czerpiąc wodę garnuszkami, leli ją sobie na ręce, obmywali zakurzone twarze. Niemłody, wąsaty chłop, który wjechał na rynek wysokim wozem, przykrytym plandeką, wyjął koniom wędzidła z pysków i pozwolił im zbliżyć się do kamiennej misy. Konie wyciągnąwszy szyje zaczęły chciwie pić. Ale w tłumie rozległy się okrzyki sprzeciwu. Konie stuliły uszy i cofnęły się gwałtownie. Odepchnięty zadami wóz uderzył z łoskotem w inny, roztrącił ludzi. Wybuchnął zgiełk, odezwały się klątwy. Wśród zamieszania wąsaty chłop wykrzykiwał: „Tacyście ludzie, co? Zwierzęciu pić nie dacie? Zęby was znowu szwaby wzięły w swoje łapy!” Z potrąconego wozu zeskoczyło dwóch młodych chłopaków i piersiasta dziewczyna. Jej jazgot zagłuszył na chwilę wszystkie inne głosy. W tłumie ktoś z kimś począł się szarpać; siedzący na postumencie pomnika chłopiec, chichocząc złośliwie, uderzył kijem w wodę i chlusnął nią na tarmoszących się mężczyzn. Ale do większej bitki nie doszło, bo nagle pojawiły się w tłumie dwie małe radystki. Miały krótkie spódnice, gołe nogi wyglądały z szerokich cholew. Krzykiem i energicznymi popchnięciami zaczęły robić przejście w zbitej masie ludzkiej. Rozległ się łoskot bijących o bruk gąsienic i ogłuszający ryk motorów. Na rynek wtaczał się sznur czołgów. Siedzieli na nich żołnierze w drelichowych bluzach, w zuchowato przekrzywionych na bakier furażerkach. Niektórzy z tłumu witali jadących okrzykami i machaniem rąk, inni patrzyli obojętnie; byli i tacy, którzy uśmiechali się złośliwie. Jeden z żołnierzy pochylił się: chciał chwycić za ramię idącą równolegle do czołgu dziewczynę. Trudno powiedzieć, czy była to zaczepka, czy ostrzeżenie: dziewczyna wlokła się na chwiejących nogach, niewiele brakło, aby dostała się pod gąsienice. Ale poczuwszy rękę na ramieniu gwałtownie rzuciła się w tłum. Wpadła na mężczyznę opierającego się na kiju, o mało go nie przewróciła. Rozległy się śmiechy. Czołg oddalił się, za nim przejechały inne. Mężczyzna, którego dziewczyna potrąciła, zrobił gest, jakby chciał ją objąć. Dotknięta cofnęła się z taką samą gwałtownością, z jaką przed chwilą rzuciła się w tłum. Znowu o mało nie wpadła pod któryś z jadących czołgów. Ale mężczyzna przytrzymał ją za ramię, choć szarpała się rozpaczliwie. - Teresa! To ty? Od razu przestała się wyrywać. Utkwiła w niego szare, czerwono podkrążone oczy, w których był lęk. Patrzyła długo, jakby nie mogła uwierzyć, że zna tę wychudłą twarz o zapadłych policzkach i skórze suchej, pociętej głębokimi zmarszczkami. Mężczyzna nie miał nic na głowie. Na wygolonej czaszce odrastały kępami siwe włosy. Jego jasny płaszcz był zapięty wysoko, pod szyję. Odruchowo jej wzrok przesunął się wzdłuż całej jego postaci: spod płaszcza wystawała zrudziała sutanna. - Ojciec Józef?... - powiedziała niedowierzająco. - Tak, to ja. Poznałaś mnie nareszcie? - Zaczynam poznawać... - Przesunęła dłonią po twarzy, przeczesała palcami krótkie, zwichrzone włosy. - Teraz poznaję. Co oni z ojca zrobili?! - Byłem w obozie, chyba wiesz? No, nie było lekko. A teraz już wszystko dobrze. Chodź ze mną, opowiemy sobie wzajemnie o sobie. Skąd się tu wzięłaś? - Objął ją ramieniem i zaczął się przepychać w stronę wypalonych kamienic. Nie odpowiedziała. Czuł, że ledwo idzie. Potykała się, zwisała mu ciężko na ręku. Nie powtórzył swego pytania. Jemu także nie było łatwo uwierzyć, że pobladła, wynędzniała twarz, którą miał przed sobą, jest tą samą twarzą, którą widywał tyle razy radośnie uśmiechniętą. Właściwie miał uczucie, że zna ją jedynie uśmiechniętą. Dziewczyna ciążyła mu coraz bardziej. Musiał się zdobyć na ogromny wysiłek, aby wyprowadzić ją z tłumu. Nareszcie znaleźli się przy ruinach. Pachniało spalenizną. Spod gruzów dobywała się także słodkawa woń rozkładających się ciał. Wciąż podtrzymując dziewczynę jedną ręką, a drugą wspierając na kiju, skręcił w boczną uliczkę, której istnienie zdradzały jedynie słupy latarń sterczące spomiędzy zwalisk niby odarte z gałęzi pnie drzew. Musieli wspiąć się na zwał cegieł. Dziewczyna obsunęła się na kolana, ksiądz próbował ją podnieść, ale nie mógł tego uczynić. - Zbierz siły, Teresko - dyszał. - Tu zaraz, za rogiem jest dom, w którym mieszkam. Będziesz mogła odpocząć. Od razu, zobaczysz, wrócą ci siły. Pomyśl - próbował żartować - że to Pańszczyca, że znowu idziemy na Krzyżne... Ale ostatnie słowa zamiast dodać siły dziewczynie, sprawiły, że zaniechała wszelkich wysiłków. Przysiadła na rumowisku. Nagle wybuchnęła płaczem. Stał nad nią zadyszany, zaskoczony. Nie wiedział, co mówić, jak uspokajać. Gładził tylko głowę dziewczyny i czekał. Łkała coraz ciszej. W końcu ucichła. Otarła oczy wierzchem dłoni. Powiedziała, jakby się tłumacząc: - Jestem strasznie zmęczona. Nie jadłam i nie spałam od trzech dni. Ale dojdę... Dźwignęła się na nogi. Ostrożnie, krok za krokiem, wspierając się jedno na drugim zeszli z rumowiska. Za najbliższym rogiem zaczynała się dzielnica ocalała od zniszczenia. Zabudowa tu była rzadka, domy stały w ogrodach. Parkany tylko leżały wyłamane, krzewy, klomby i trawniki rozgniecione i rozryte przez czołgi. Zieloność znikła przysypana gruzem i śmieciami. Wszędzie pobłyskiwały tafelki rozbitego szkła, niby małe kałuże. Tu i tam na dawnych trawnikach widać było groby podobne do wielkich kretowisk. Ale kora ściętych pociskami drzew już pękała, rozsadzana bąblami odżywającej zieleni. Dom, do którego ją prowadził, robił wrażenie pałacyku. Musiał stanowić dawniej piękną rezydencję. Teraz okna były bez szyb, pseudogotycka wieża zwisała zwalona, tynk na ścianach spękany był w czerwone gwiazdy. Nimfa nad brzegiem małego baseniku, na środku klombu przed domem, stała z odbitą głową i piersią. Wielki taras miał strzaskaną balustradę; na szczątkach zwalonej kraty więdło kapryf olium. Przód domu, mimo zniszczeń, zachował się w całości, ale długie, ciągnące się w głąb ogrodu skrzydło leżało w gruzach. Powoli prowadził dziewczynę na schody tarasu. Z otwartych drzwi wyjrzała kobieta. Miała na głowie brudną chusteczkę, spod której wymykały się kosmyki jasnych włosów. Wielkie dłonie opierała na sterczących szeroko, chudych biodrach. - A kogo to wasza wielebność przyprowadził? - zapytała patrząc na dziewczynę. - To, pani Makuchowa, moja znajoma. Jeszcze z Warszawy. Spotkałem ją w takim stanie. Trzeba się nią koniecznie zaopiekować. - Wasza wielebność wie, że tu w domu miejsca nie ma. Jeszcze teraz... - Dobrze, dobrze. Jakoś się pomieścimy. Przecież to tylko na jakiś czas. Niech no pani kochana zagotuje wody. - Zaraz woda będzie. - Ton głosu kobiety stał się nieco miększy. Pomogła księdzu wprowadzić dziewczynę do pokoju i posadzić na wielkim skórzanym fotelu. - Biedactwo - powiedziała tym razem ze szczerym współczuciem. - Ledwo stoi na nogach... Wnętrze pokoju nosiło także wyraźne ślady zniszczenia. Ze ścian zwisały strzępy tapety, niby nasiąknięte ropą bandaże. Lustro było rozbite, stół bez nogi wspierał się na podstawionym krześle i na leżących pod nim tomach jakiejś encyklopedii. Pianino o zerwanej pokrywie szczerzyło klawisze jak zaciśnięte zęby. W kącie pod stosem opadłego tynku, szmat i śmieci złociły się grzbiety rozrzuconych książek. Ale pokój był już zamieszkały: łóżko przykrywał bury koc, na małym stoliku obok leżały książki, brewiarz, stała butelka mszalnego wina. - Uff! - sapnęła dziewczyna, zapadając w fotel. Jej skurczona, pełna bólu twarz rozjaśniła się. Makuchowa podsunęła krzesło, aby mogła na nim położyć nogi. - Ooo! - westchnęła z ulgą. - Dziękuję pani, bardzo dziękuję. Pochyliła się i rozplatała sznurowadła grubych żołnierskich butów, o wiele na nią za dużych. Pozwoliła, aby ze stukotem spadły z krzesła. Stopy miała poobcierane, całe w bąblach. - Ojej! - Makuchowa klasnęła w swe wielkie dłonie. - Ależ panienka pokaleczyła sobie nóżki. Muszą panią boleć. Niech już panienka nie kładzie tych buciorów. - Z nagłym zapałem pobiegła do sąsiedniego pokoju i przyniosła stamtąd damskie półbuciki. - Już widzę, że będą w sam raz na panienkę. - Dziękuję pani, pani Makuchowa - rzekł ksiądz. - Może jeszcze od tej Niemki uda się odkupić jakąś sukienkę. Zrzucisz wtedy te niemieckie wojskowe spodnie... Wyraz ulgi, jaki wystąpił na twarzy dziewczyny, zniknął. Usta zacisnęły się znowu boleśnie. - Tak - powiedziała. - Lepiej, abyś w nich nie chodziła. - Kręcąc się po pokoju nie zauważył zmiany na jej twarzy. - Teraz jednak musisz się napić, zjeść coś niecoś i przespać się. Potem będziesz się mogła wymyć, przebrać. Pani Makuchowa, niech no pani zajmie się tą wodą. - Już idę, proszę wielebnego księdza. Kobieta wyszła z pokoju, ksiądz wyjął z szafy pudło z angielskimi napisami. - Wyobraź sobie, dostałem od wracających z obozu naszych oficerów jeniecką paczkę. Jako ofiarę na mszę - nie mieli nic innego do dania. Wspaniałe rzeczy. Masz, tu jakaś ryba w konserwie, margaryna, słone ciasteczka. A tu kawa w proszku, jeszcześ chyba takiej nie widziała? Postawi cię od razu na nogi. Zaraz będzie woda. Pewno się dziwisz, skąd się tu wziąłem? - Tak... bardzo się dziwię... - mówiła wolno. Przesunęła dłonią po czole. - Mam w głowie chaos... - Nie martw się, to przejdzie. Ale może cię męczy, że mówię? - Nie, nie! - zaprzeczyła. - Niech ksiądz mówi. Proszę koniecznie mówić. - Chcesz słyszeć mój głos? Dobrze. Więc wyobraź sobie, udało mi się wyżyć w obozie i wyjść z niego cało. Strażnicy mieli rozkaz nas wystrzelać, ale żołnierze radzieccy tak szybko podeszli, że tamtym zabrakło czasu. Odpocząłem i już wybierałem się do Warszawy... Posłyszał cichy szloch. Przerwał, spojrzał na dziewczynę. Siedziała z twarzą zakrytą dłońmi. Nie podnosząc głowy zrobiła ręką znak, aby mówił dalej. Podjął: - Tymczasem spotkałem jednego księdza, który miał upoważnienie do obsadzania parafii na tutejszych ziemiach. Pomyślałem, że nie muszę być całe życie tam, gdzie byłem dotychczas. Tu mogę być potrzebniejszy. Zgodziłem się objąć tutejszą parafię... Znowu podniósł na nią wzrok. Siedziała jak poprzednio. Z drugiego pokoju przyszła Makuchowa i przyniosła na tacy dzbanek z wrzątkiem. Ksiądz wsypał kawę i podał kubek dziewczynie. - Napij się, to ci dobrze zrobi. I zjedz coś. Połknęła chciwie kilka łyków, potem piła wolno, przegryzając biskwitami. Ksiądz mówił: - Przyszedłem tutaj przed paroma dniami razem z kolumną wojsk sowieckich. Niemcy bronili się w mieście, a potem ich oddziały rozproszyły się po okolicy. W lasach toczyły się walki. Jeszcze przedwczoraj bolszewicy rozbili niedaleko stąd silną grupę esesowców. I wyobraź sobie, części tamtych udało się wyrwać z otoczenia i dotrzeć do miasta... Poderwała się, podniosła na niego szeroko otwarte oczy. - I co się z nimi stało? - Przestraszyłaś się? Nie bój się. Są tutaj, ale zrobić już nic nikomu nie mogą. Sami są zgubieni. Widzisz, udało im się zająć tuż pod miastem stary klasztor na wyspie... - I ojciec mówi, że są zgubieni? - Oczywiście. Bolszewicy otoczyli wyspę i już ich nie wypuszczą. Zażądali od Niemców, aby się poddali. Ale z nimi jest jakiś generał SS, który nie chce się zgodzić na kapitulację... - Generał? Czy ojciec nie słyszał, jak się nazywa? - Mówiono mi, ale zapomniałem. Podobno znany jest z okrucieństwa i bolszewicy pragną go koniecznie dostać w swoje ręce. Atakować jednak nie chcą, aby nie narażać swoich teraz, kiedy wojna już się skończyła. Tak mi powiedział ich pułkownik. Postanowili, że jeśli tamci nie złożą broni, zbombardują ten klasztor tak, aby nikt z Niemców żywy nie wyszedł. Rozumiem ich, ale... Dla mnie to prawdziwa klęska! - Dlaczego? - Jestem tutejszym proboszczem. Kościół na rynku został zrujnowany. A tam przy klasztorze jest duża kaplica. Można by z niej zrobić kościół parafialny. Władze polskie dały na to zgodę. Miałem właśnie ten klasztor objąć. A poza tym, widzisz, to jest bardzo stary, historyczny budynek. Tam się na pewno znajdują bezcenne pamiątki. Poszedłem do tego pułkownika i usiłowałem mu to wytłumaczyć. Ale on przyjął mnie dość chłodno. Powiedział: „Ważniejsi dla mnie ludzie niż kamienie...” W końcu zgodził się na jedno, że da Niemcom czas do namysłu do dzisiejszego wieczora. Jeśli do szóstej nie skapitulują, Rosjanie rozpoczną bombardowanie. Chwilę panowała cisza. Potem dziewczyna dopiła resztę kawy i powiedziała: - Tamci nie poddadzą się. - Tak sądzisz? - Esesowcy nie poddają się. - Hm, tak samo twierdził wczoraj jeden Francuz. Jeniec francuski, który był w rękach tamtych, ale udało mu się wymknąć... Zmarszczyła brwi, przechyliła głowę. - Francuz? Jeniec? Co się z nim stało? - Jest tu w mieście. Ludzie zaopiekowali się nim. Był lekko ranny. Odstawiła kubek. Przez chwilę zdawała się nad czymś namyślać. Ale zaraz opadła na oparcie fotela. Wyciągnęła nogi, przymknęła oczy. Powiedział: - Widzę, że cię sen morzy. Spij. Ale połóż się lepiej na łóżku. - Nie, nie, wolę tutaj... - Spij, gdzie ci wygodniej. Ja wychodzę i pewno przyjdę, zanim się obudzisz. Zresztą za drzwiami jest pani Makuchowa. Gdybyś coś chciała... Spostrzegł, że dziewczyna już śpi. Zapadła w sen, jakby dała nurka w wodę. Przyglądał się jej przez chwilę. Głowa dziewczyny opadła na bok. Twarz nie rozkurczyła się. Pozostał na niej wyraz udręczenia. Takie twarze widywał u śpiących w obozie. Na palcach wyszedł z pokoju. Ocknęła się pełna przerażenia. Nie wiedziała, gdzie jest. Wystraszonym spojrzeniem wodziła po brudnych, obdartych ścianach. Ale po chwili zaczęła się uspokajać. Nad łóżkiem stojącym pod ścianą wisiał mały krzyżyk, na stole stała paczka z angielskimi napisami. Przypomniała sobie wszystko i odetchnęła. Przeciągnęła się. Nie spała długo, ale ten krótki sen pokrzepił ją niesłychanie. Siły wracały, brzemię przeżyć stało się lżejsze. Jego lekkość budziła nawet niepokój. Czyżbym miała zapomnieć? - przemknęło jej przez myśl. Podźwignęła się. Obok jej ramienia znajdował się stoliczek, na którym leżało kilka książek. Odruchowo sięgnęła po pierwszą z brzegu. Otworzyła ją i natychmiast zamknęła. Musiała przez chwilę walczyć z sobą, aby nie wybuchnąć płaczem. To był tom tak dobrze znany: Stary i Nowy Testament. Małe strony nabite gęstym drukiem. Ich wygląd, woń cienkich kartek budziły tyle wspomnień. Uspokoiwszy się, otworzyła książkę na nowo. Trafiła na Księgę Judyty, na modlitwę bohaterki. Przeczytała parę wierszy. Wydawały się czymś nowym, nigdy nie czytanym. Po chwili jednak odłożyła tom z powrotem na stolik. Uświadomiła sobie, że spoza drzwi obok dochodzą jakieś głosy. Poczęła nasłuchiwać. Rozmawiały trzy osoby: chłopiec i dwie kobiety. Chłopiec mówił po niemiecku. Bawił się widocznie i coś opowiadał sam sobie. W jego monologu pojawiały się wojenne okrzyki i dźwięki imitujące strzelanie. Zawziętym ta-ta-ta-ta naśladował odgłos karabinu maszynowego. Z gwarzeniem dziecka splatały się słowa jednej z kobiet. To był także monolog: mówiła prędko, dużo i jazgotliwie, stawiała pytania i sama na nie odpowiadała, używając nieznośnej mieszaniny polskich i niemieckich słów. Czasami - ale tylko czasami - głos jej urywał się na chwilę. Wtedy do uszu dziewczyny dochodziła krótka odpowiedź ze strony drugiej kobiety: „o, ja”, albo: „o, nein”. Wstała z fotela, wsunęła stopy w pantofle przyniesione przez Makuchową i podeszła do drzwi. Chłopiec udawał znowu karabin maszynowy, a potem zakończył grubym „bum!” Kobieta mówiła: - Jak pan Frick dowiedział się w Arbeitsamcie, gdzie on pracuje, to ja sofort napisałam do niego, że jestem tutaj. Jeszcze wtedy poczta chodziła dobrze, to myślę, że on list dostał. No nie? A jak dostał, to będzie wiedział, gdzie mnie szukać, nie? Ja myślę, że na pewno przyjedzie. Co wyjdę na miasto, to patrzę na tych, co idą, czy jego nie ma. Nicht wahr, pani Berto, że jego teraz nikt nie zatrzyma? Was denken Sie? Przyjdzie? - O, ja... - Ja też tak mówię. I modlę się. Ludzie obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej przywieźli i póki kościoła nie ma, ksiądz mszę przed tym obrazem odprawia. Tam, gdzie Malinowscy mieszkają. Szkoda, że pani nie jest katoliczką, pani Berto. Pani Niemka, ale porządna, to jakby się pani modliła do naszej Matuchny Najświętszej, zaraz by pani było lżej. Wy się nigdy do Niej nie modlicie? - O, nein... - Ja tobym tak nie mogła. Pana Jezusa to jeszcze potrafię uprosić, ale do Pana Boga Ojca to całkiem nie wiem, jak mówić. A do Niej to można zwyczajnie, no nie? Żeby te przeklęte esesi ustąpiły, byłoby gdzie się modlić! Odruchowo nacisnęła klamkę i drzwi otworzyły się. Za nimi była kuchnia. Na ziemi w kręgu zabawek bawił się czteroletni może chłopczyk. Na stołku, z szeroko rozstawionymi nogami, z dłońmi opartymi na kolanach siedziała Makuchowa. Naprzeciwko niej pod ścianą stała czarno ubrana kobieta, w okularach, o twarzy podobnej do balonika, z którego Uszło powietrze. Na skrzyp otwieranych drzwi wszystkie trzy głowy zwróciły się w stronę dziewczyny. Na twarzy dziecka pojawił się lęk. Chłopiec zerwał się z ziemi i przycisnął do kolan Makuchowej. Także czarno ubrana kobieta wsunęła się w kąt pokoju niby kryjący się przed światłem cień. Ale Makuchowa powiedziała życzliwie: - To panienka już nie śpi? Niedługo panienka spala. - Obudziłam się i nie wiedziałam, gdzie jestem... Czy ojca Józefa nie ma? - Pyta panienka o księdza proboszcza? Poszedł na miasto, ale zaraz wróci. Idź, Marcinku, idź, baw się - zwróciła się do chłopca. - Nie bój się. Baw się - zachęcała go - baw. Wszystkich się boi, taki lękliwy, widzi panienka. Ksiądz proboszcz chodzi po mieście, rozmawia z ludźmi. Przychodzili do niego panowie oficerowie, co to z niewoli wracają, to poszedł z nimi porozmawiać. Albo do Ruskich. Ale tylko go patrzeć. A ja klusek dla panienki nagotowałam. Zje panienka? Uśmiechnęła się lekko na tę propozycję. - Klusek to zjadłabym... Jeżeli można... Nie pamiętam już, kiedy jadłam gotowane... - O mój Boże! Zaraz daję. Niech no panienka tu siądzie - podsunęła stołek do przykrytego kolorową ceratą stołu, a potem podeszła do dymiącego na kuchni garnka. Dziewczyna usiadłszy spostrzegła, że czarno ubrana kobieta zniknęła - niepostrzeżenie wymknęła się z kuchni. Chłopiec wrócił do zabawek, ale się nie bawił; spoglądał nieufnie na dziewczynę. Kiedy przybliżyła się ku niemu, odsunął się gwałtownie i znowu chwycił Makuchową za spódnicę. Wyrzucając kluski na talerz i polewając je tłuszczem Makuchowa powiedziała do małego: - Baw się, Marcinku. Nie bój się tej panienki. - Ona nie jest bolszewikiem? - zapytał. Kobieta zaśmiała się. - Nie, nie... - zapewniła. Choć Teresa starała się panować nad głodem, nie mogła się powstrzymać od łapczywości. Jedząc ledwo słyszała to, co mówiła kobieta: - Nastraszyli go, że bolszewicy obdzierają dzieci ze skóry, więc się przed nimi trzęsie. I nawet nie wie, że to właśnie oni znaleźli go błąkającego się po lesie i przywieźli... Talerz był już prawie pusty. Ostatnie kęski jadła niezmiernie powoli, żałując, że kluski już się kończą. - Bo to wie panienka, zgubili go te, co uciekały - Makuchowa nie milkła ani na chwilę. - A może gdzie zginęli? Błąkał się sam po lesie, jak zwierzątko. Znaleźli go Ruskie, a jeden z nich bardzo porządny chłop - Kola się nazywa - zabrał go do koszar. Ale ten jeich pułkownik kazał dzieciaka oddać ludziom. To ten Kola przyprowadził go do mnie. No i co, miałam nie wziąć? Wzięłam. Zje panienka jeszcze? - Wstyd mi, ale zjadłabym... - Niech się panienka nie wstydzi, jeść nie grzech. Wszyscyśmy zaznali głodu. Oj, Panienko Najświętsza, ile ja go zaznałam! I głodu, i utrapienia, i poniewierki... Na rozjaśnioną przed chwilą twarz Makuchowej padł cień. Zaczęła pociągać nosem. Wytarła go w róg fartucha. - Pani była u nich pewno na robotach? - zapytała dziewczyna biorąc się na nowo do jedzenia. - Czy byłam? Ojej... - sapnęła płaczliwie. - Wpadli do nas do wsi jak szatany. Wrzeszczeli, bili, strzelali, wypędzali z chat. Podobno gdzieś tam partyzanty wysadziły most. To szwaby domy podpalili, ludzi postrzelali, a kilka dziewczyn to panienka wie... A potem kazali się wszystkim zebrać: osobno chłopom, osobno kobietom, osobno dzieciom i osobno starym... Matki nie chciały rozstać się z dziećmi, dzieci nie chciały, wiadomo, od matek... To było straszne, panienko! Te Niemce bili, odrywali dzieci. Jak. te od Heroda, mówię panience. Mojego zabrali także... - nagle zaszlochała. Ale zaraz podjęła na nowo: - Starych to zabrali za wieś i tam zaraz postrzelali. A dzieci zaczęli brać na ciężarówki. Taki straszny był krzyk. Dzieci wyciągały rączki... Głos jej załamał się, po twarzy płynęły łzy. - Niech pani przestanie - rzekła dziewczyna. - Po co pani to wspomina? Makuchowa potrząsnęła głową. Mocno wytarła nos w fartuch. Zaczęła na nowo: - I tak zabrali mego Antosia. Nie większy był niż ten... - spojrzeniem wskazała na chłopca, który powrócił do zabawy na podłodze, ale zachowywał się teraz cicho, jakby przysłuchiwał się opowiadaniu kobiety. - Potem zabrali mojego, a na koniec i mnie... Każdego oddzielnie. Mnie przywieźli tutaj. W Arbeitsamcie także bili człowieka, głodzili, katowali. Potem oddali do pracy do fabryki szczotek pana Fricka. Tutaj było inaczej. Pan Frick był porządny. Nie bił, nie cisnął, jeszcze współczuł ludziom. Szkoda, że go Ruskie zastrzelili podczas zdobywania miasta. Szkoda. Inne gorsze ocalały, a on zginął. I jego córka. Także była porządna. Tylko siostra jego została, ta Berta, co tu była, panienka ją widziała? Ale z niej to także już nic. W głowie ma całkiem pomieszane: od ludzi ucieka, z nikim nie chce gadać. Jednej mnie słucha, ale nawet nie wiem, czy rozumie. A ona także była dla nas dobra. Mleka czasami przyniosła albo coś z odzieży. Inne nie były takie jak ona, o, nie! I bić potrafiły, i na ulicy wygrażać, i do policji donosić. Już strzały było słychać, a one jeszcze na ulicy krzyczały: „Wszystko, co Ruskie robią, to przez was, wy polskie bydło!” To tak było, widzi panienka. A teraz, jak która z tych kobiet zobaczy mnie na ulicy, to ucieka i chowa się. Myśli pewno, że ją przed Sowietami oskarżę. Jedna to nawet prezenty przyniosła, chciała do rąk pchać. Takie są te Niemce, panienko. Smakowało panience? - Tak, bardzo. Dziękuję. Ojca wciąż nie ma... - Zaraz przyjdzie, zaraz - szybko podjęła znowu. - Jak Ruskie przyszli, to ja zajęłam to mieszkanie w domu pana Fricka. Należało mi się, no nie? Zresztą sama Berta prosiła, abym została. Bała się. I ksiądz tu zamieszkał, to mu prowadzę gospodarstwo. Ale czekam na mojego. Bo mój to wiedział, gdzie jestem, pisałam do niego. To na pewno będzie chciał tu przyjść, no nie? Jak panienka myśli? - Tak, na pewno - zapewniła nieuważnie. - Ja właśnie tak myślę. Ale na mego Antosia - pociągnęła nosem - nie czekam. Bo on to nie wróci, nie. Jak by mógł wrócić? - Głos kobiety wzbierał na nowo łzami. - Taki malutki. Nawet pewno nie umiał powiedzieć, jak się nazywa... Może umarł z zimna albo z głodu. A może... - zaniosła się szlochem, w którym rozpłynęły się dalsze słowa. Dziewczyna siedziała milcząc, z opuszczoną głową. Drażniło ją to ciągłe powracanie kobiety do opowiadania o tamtym. Makuchowa wytarła nos. Była znowu gotowa mówić. Ale otworzyły się drzwi, wszedł ksiądz. - Wstałaś? - zdziwił się. - Myślałem, że śpisz jak suseł. - Nie śpię. I zjadłam doskonałe kluski, które mi dała pani Makuchowa. - Pani Makuchowa dobrze gotuje, a co najważniejsze, umie się postarać o rozmaite produkty. Bez niej byłbym zginął... - Co też wielebny ksiądz opowiada! - kobieta zawstydziła się tą pochwałą. Trzymała fartuch przy ustach, w których widać było tylko kilka pojedynczych zębów. - Jak człowiek musi zająć się sobą i dzieckiem, to zawsze ktoś się przy tym przyżywi. - Widzisz, Teresko, pani Makuchowa zaopiekowała się tym małym. Jego rodzice zginęli, a może po prostu zgubili go... - No bo jakże, proszę wielebnego księdza, miałby zginąć? - Pewno, że nie. Ale ładnie pani postąpiła. Wziął dziewczynę za ramię. - Chodź - powiedział - do mego pokoju. Gdy wróciła na fotel, zapytał: - Zmęczyła cię pewno Makuchowa? Dobra kobieta, ale niemożliwie gadatliwa. Chcesz jeszcze kawy? - Dziękuję. Ale gdyby ojciec miał papierosa... - Palisz? - Tak. Nauczyłam się. Sięgnął do szafy. - Mam tu jakieś, nawet podobno dobre. Amerykańskie. Też dostałem od naszych oficerów z oflagu. - Patrzył, jak zapalała i jak się mocno zaciągnęła. - Palisz - zauważył - jak stary palacz. Nie paliłaś, kiedy się ostatnio widzieliśmy. - Nie. Nauczyłam się w powstaniu. - Byłaś w powstaniu? - Byłam. - To musiało być porywające i straszne. - Było najpierw porywające, potem straszne, a potem przestało być nawet straszne. Niestety - nie zginęłam! - Chciałaś zginąć? - Dużo bym dała, aby zginąć. Zazdroszczę tamtym, co zginęli. - Dorzuciła po małej chwili: - Witek zginął... Położył doń na jej dłoni. - Biedactwo... Podziękowała mu lekkim uśmiechem i znowu zaciągnęła się mocno. - Jemu także zazdroszczę - mówiła. - Widziałam, jak umierał. Z drugiej strony ulicy... Padł trafiony, kiedy się cofaliśmy. Nie można było do niego wrócić. Strzelali jak wściekli. Jeszcze się ruszał, jeszcze kilka razy podniósł głowę. Gdyby mnie nie trzymali, byłabym do niego pobiegła... - Więc byliście razem w powstaniu? - Razem. Cały czas. On dowodził plutonem, ja byłam łączniczką. Byliśmy na Woli, potem w getcie, na Starówce... Na końcu na Czerniakowie. Zawsze razem... Może to dlatego? - Co dlatego? - Może dlatego zginął, że byliśmy razem... - Kochaliście się... - Kochaliśmy się, mieliśmy się pobrać. Dużo małżeństw zostało zawartych w powstaniu. Myśmy odkładali... Nigdy nie było czasu. Czuliśmy się szczęśliwi, że jesteśmy razem. Mimo tego, co się działo wokoło nas... Dopiero kiedy zostałam sama... - urwała. - Kogo jeszcze straciłaś? - zapytał po chwili. - Wszystkich. Rodziców zasypało. Tadzik zginął. Na samym początku, podczas uderzenia na Szucha... - Boleśnie zostałaś dotknięta. Nie potrafię nawet powiedzieć, jak ci bardzo współczuję, Teresko. Spośród naszych dziewcząt i chłopców, którzy zbierali się na Jezuickiej, obdarzałem cię zawsze wyjątkową sympatią. Byłaś taka promienna, taka pełna wiary, ufności, zapału... Pamiętasz, jak mi opowiadaliście z Witkiem o waszych planach? I o tej waszej pracy wśród dzieci ulicy. Wykonywaliście piękną robotę. To straszne, co cię spotkało. Ale gdy Bóg zsyła na kogoś taką bolesną próbę, to znaczy, że wie... - Bóg - przerwała mu - powinien był pozwolić mi zginąć. O to Go prosiłam, abym zginęła; jak Hanka, jak Jola, jak Magdalena... - One zginęły? - Tak. Jak żołnierze... Zazdroszczę im! - Bóg chciał, abyś żyła. Pozwolił, abyś się dostała do niewoli. - Nie dostałam się do niewoli... - Ale ocalałaś... - Ojciec to nazywa ocaleniem? Wpadłam w ich ręce. Otoczyli naszą placówkę. Chłopców rozwalili. Mnie zabrali. Jakbym nie była żołnierzem... Ojciec rozumie? Przymknął oczy i skinął głową. - Chciałam się zabić! - Teresko! - otworzył oczy, wziął w swoje dłonie jej rękę leżącą na poręczy fotela. - Ty tak mówisz? - Tak mówię, bo tak myślę. Chciałam się zabić i gdybym mogła, zabiłabym się dzisiaj! Ale tego zrobić nie potrafię. Po prostu nie potrafię! Za mocno więzi mnie tamto: te rozmowy u ojca, nasze plany, nasze pragnienia... To wszystko przeszło, rozleciało się” a mimo to - nie potrafię! Wciąż trzymał jej rękę, choć próbowała ją wysunąć z jego dłoni, - Nie powinnaś tak mówić. Nie powinnaś tak myśleć. Powiadasz: przeszło, rozleciało się. Wcale nie. Nie ma Witka - to prawda. Ale wasze plany pozostały. I będą potrzebne. Jest tyle do zrobienia po tym, cośmy przeżyli. Spotkały cię rzeczy okrutne. Rozumiem twoją gorycz: nie wahałaś się rzucić życia na szalę wielkiej sprawy, nic z tego nie wyszło, a ty zostałaś poniżona... Ale” kochana, skoro Bóg i do tego dopuścił... - Wiem, pamiętam... Ojciec kiedyś mówił, że na krzyżu była i śmierć, i hańba. Można pomyśleć, że ojciec przeczuwał, że coś takiego którąś z nas spotka... Dlaczego jednak mnie? Ja wolałabym śmierć! Tamto zostało we mnie jako strach. Muszą się dalej lękać. Przez dwa dni i dwie noce po ucieczce z niewoli ukrywałam się - nie śpiąc i nie jedząc... Ledwo ośmieliłam się wejść do miasta... - Rozumiem. Ale teraz możesz już być spokojna. Zacisnęła powieki. Wargi jej drgały konwulsyjnie. Wyszeptała: - Chcę umrzeć! - Tereso... - Chcę umrzeć. Zapadło milczenie. Spoza drzwi prowadzących do kuchni słychać było znowu gwarzenie dziecka i terkotliwy głos Makuchowej. Przez pozbawione szyb okna wlewał się gwar miasta, podobny do szumu wzburzonego morza. Dziewczyna otworzyła oczy. Wyjęła dłoń z jego dłoni. Sięgnęła po papierosy. Przez chwilę paliła bez słowa. Potem wskazała drzwi. - Po co ona wzięła to dziecko? - zapytała. - Straciła swoje... - Dziwaczna wymiana... - wzruszyła ramionami. Parę razy zaciągnęła się dymem. - Ojciec nie dowiedział się przypadkiem, co to za generał SS jest tam w klasztorze? - Nie. Po co ci ta wiadomość? - Zastanawiam się, czy to nie ten, który mnie wyrwał z tamtego piekła... - Generał niemiecki? - Niech ojciec sobie wyobrazi, że tak. - W każdym człowieku jest bodaj odrobina dobroci i tą dobrocią Bóg się może posłużyć. - Nie wiem, czy to można nazwać dobrocią. Przyszedł kiedyś na inspekcję, a ja rzuciłam mu w twarz, co myślę o Niemcach. Miałam nadzieję, że mnie zabije. Ale on wysłuchał mnie do końca. Jeszcze tego dnia zostałam zabrana z „zakładu”, do którego mnie wtłoczono. Przydzielono mnie do kuchni, do najcięższych prac. Musiałam dźwigać worki, nosić wodę, rąbać drzewo. Bito mnie i kopano. Głodzono. Jeżeli nie było tak jak przedtem - to tylko dlatego, że bali się tego generała. Ale za to mi odpłacali, jak mogli. Westchnął. - W obozie byliśmy także bici, kopani, poniewierani. Wiem, co to znaczy. Myślę jednak, że mimo wszystko cieszyłaś się, iż cię wyrwano stamtąd... Czas jakiś milczała. - Chyba już mi to było obojętne - rzuciła gorzko. - Po tym, co przeszłam, nie miałam poczucia, że jestem człowiekiem. Z tamtym nie potrafię żyć. Chciałabym umrzeć! - Teresko! Tak nie wolno. Pojmuję twoją zranioną godność, ale musisz pamiętać, że godność jest czymś naszym, a życie nie należy do nas. - Nie chcę żyć! - Nie powtarzaj tego. Nie myśl o tym. Myśl o waszych planach. Pamiętam, jak mówiliście, że nie może być dziecka zaniedbanego, porzuconego, zmarnowanego... A pamiętasz, w jakiej byłaś gorączce, gdy rozeszła się wieść, że Niemcy wywożą dzieci zamojskie? Zachwycał mnie wtedy twój zapał. - To wszystko - rzuciła twardo - mówił ktoś, kogo już nie ma! - Mówisz nieprawdę. Ten ktoś istnieje. Spójrz mi, proszę, w oczy, Tereso. Ona jednak odwróciła spojrzenie. Zdawała się z niezwykłą pilnością przyglądać poszarpanej tapecie. Milczała. Gdy minęło południe, przewalające się ulicami miasta tłumy poczęły rzednąć. Z domów lękliwie wysuwali głowy mieszkańcy. Kilka kobiet, z których każda niosła jakąś sztukę odzieży męskiej, zbliżało się do grupki polskich oficerów - uwolnionych jeńców. Tamci rozmawiali z wielkim zaaferowaniem. Niski podporucznik w miękkiej rogatywce na głowie i z wielką torbą z kraciastego płótna na ramieniu perorował: - Porucznik Marciniak mówił, że są zmęczeni i gdzieś zanocują po drodze. Ale twierdzili, że będą nas tutaj szukali. - Nie ma ich już trzeci dzień - rzekł inny ubrany w amerykańską bluzę wojsk pancernych. - Nic z tego nie rozumiem - zauważył trzeci. - Przecież rotmistrz Rogowski powierzył mi swój chlebak. - Musimy jeszcze poczekać... Kobiety podeszły bliżej. Nieśmiało, z daleka pokazywały oficerom przyniesioną odzież. Jedna z kobiet zachęcająco wysunęła z ceratowej torby szyjkę butelki Liebfraumilchu. Oficerowie przerwali rozmowę, poczęli oglądać pokazywane przedmioty. Dziewczyna szła prosto na tę grupkę, ale potem skręciła w inną stronę. Wydało jej się, że twarz tego w amerykańskiej bluzie jest jej znajoma. Tym szybciej oddaliła się. Minęła dwie zakonnice, prowadzące między sobą małą dziewczynkę. Kilku żołnierzy sowieckich o twarzach chłopców szło obok nich, przyglądając się zakonnicom z zainteresowaniem. Teraz przechodziła koło ruin kościoła. Pod jedyną ocalałą, odartą z tynku ścianą zachował się ołtarz. Wspiąwszy się na palce można było pod stertą gruzu zobaczyć połyskujące lichtarze i flakony z zeschłymi kwiatami, a także zwisający w strzępach obraz. Na ołtarzu pozostały nienaruszone dwie figury; jedna trzymająca w ręku małą świątyńkę, druga ukazująca wstydliwym gestem niesione w fartuchu róże. Teresa przypomniała sobie, co jej mówił ojciec Józef: „Chodzę koło tych ruin i chodzę. Tak bym chciał ocalić te figury. Ludzie są do nich bardzo przywiązani. To patronki tutejszych okolic. Przez kult tych świętych można byłoby związać stałych mieszkańców z tymi, co napływają i będą napływali... Ale cóż? Wszyscy mówią, że wystarczy stanąć na gruzach, aby ściana runęła...” Zatrzymała się i patrzyła na te szczątki. Potem ruszyła dalej, skręcając w ciasny zaułek. To musiało być tu: dom z pruskiego muru zgadzał się z opisem, jaki jej dała Makuchowa. Pchnęła furtkę. Wzdłuż domu ciągnęło się wąskie podwórze. Od razu spostrzegła tego, którego szukała: na ławce, pod ścianą, siedział na słońcu mężczyzna w mundurze khaki z brązowymi, podobnymi do kasztanów guzikami. Nie widział jej - zamknięte oczy miał przykryte listkami. Chociaż w tym mundurze, który był dla niego za mały, wyglądał inaczej niż wtedy, gdy go widziała ostatni raz - poznała go natychmiast. Podeszła, stanęła blisko niego. Powiedziała: - Monsieur Gaston... Wstrząsnął się i gwałtownie zerwał z ławki, W jego oczach błysnęło przerażenie. - To ty?!... - zaczął po niemiecku. - Przepraszam! To pani? - przeszedł na francuski. - Ach, jak to dobrze, że i pani udało się zbiec! - usiłował zapanować nad zmieszaniem. - Bardzo, bardzo się cieszę! Nareszcie jesteśmy wolni. Pani uciekła, jak mi się zdaje, jeszcze podczas bitwy? - Tak, to wtedy... - Ja trochę później - mówił ciągle szybko, aż się dławił słowami. - Proszę, proszę, niech pani usiądzie - zapraszającym gestem wskazał jej ławkę. - Teraz, kiedy pani jest ubrana po kobiecemu, wygląda pani całkiem inaczej. Och, my wiemy, że Polki posiadają szyk prawdziwie paryski... Pani spotkała mnie przypadkowo? Czy może ktoś pani powiedział?... - Powiedziano mi, że w mieście jest jakiś uwolniony jeniec francuski. Przyszło mi do głowy, że może to pan. Powiedział z naciskiem: - Byłem naprawdę jeńcem. Pani widziała sama, w jakiej znajdowałem się sytuacji. - Chciałam pana zobaczyć... - Pani jest naprawdę bardzo miła. Zresztą zauważyłem to już przedtem. Nawet nie zdaje sobie pani z tego sprawy, jak bardzo pani współczułem. Pragnąłem pani pomóc... Słowo daję. Niejeden raz. - Czy pan wie, że część oddziału Steinera zamknęła się pod miastem w klasztorze? - Wiem. Oczywiście, że wiem. Co pani chce, to szaleńcy! Wiele razy mówiłem Steinerowi, że powinni się po prostu poddać. Na wojnie należy walczyć poty, póki można. No, ale on ma za wiele na sumieniu. Rosjanie nie przepuszczają esesowcom. Wcale się im nie dziwię. Rzecz jasna, należałoby im wytłumaczyć, że nie każdy, kto nosił szarozielony mundur, był naprawdę esesmanem. Pani to rozumie, nieprawdaż? - Nie usiłuję rozumieć. - Powinna pani. Polaków i Francuzów łączy tyle wieków braterstwa. Okazano mi tu w mieście wiele życzliwości. - Nie wie pan przypadkiem, czy sam Steiner jest z tymi w klasztorze? - Oczywiście, że jest. I on, i Heidrig... - I Heidrig... - w głosie dziewczyny brzmiał zawód. - Jest pan tego pewny? - Najpewniejszy. Widzi pani - usiadł, przysunął się do niej konfidencjonalnie - nie mówię o tym wszystkim, ale udało mi się uciec od nich dopiero z tego klasztoru. Chciałem prysnąć tak jak pani podczas bitwy, ale to było niemożliwe. Czułem, że Heidrig nie spuszcza mnie z oka. Pojmowałem, że w każdej chwili może mi wpakować kulę w kark. To bydlę! Widziałem, jak zastrzelił dwóch ludzi, którzy usiłowali cofnąć się do lasu. Kiedy czołgi rosyjskie przełamały obronę, Steiner zebrał ludzi, jakich miał przy sobie, załadował na dwie ciężarówki i wymknął się z zamykającego się kotła... Gnaliśmy jak szaleni. Ktoś musiał doskonale znać okolice. O zmierzchu zostawiliśmy auta w dzikim parowie i pieszo zbliżyliśmy się do tego klasztoru. Tam byli jacyś ludzie... - Ludzie? Co za ludzie? - Czy ja wiem? Tacy, jakich pełno na szosach: dawni jeńcy, ludzie powracający z robót. A może po prostu złodzieje, którzy chcieli okraść klasztor? Żołnierze kilku zastrzelili, resztą zajął się Heidrig. Jeśli się nie mylę, kazał ich zamknąć... Zaraz potem udało mi się uciec... W zaułek wjechała z łoskotem wojskowa ciężarówka. Gwałtownie zahamowała, a po chwili zaczęła z jeszcze większym hałasem zawracać. Nad parkanem mignęły głowy w furażerkach. Dziewczyna czas jakiś siedziała bez słowa, trąc dłonią czoło. Potem wstała z ławki. - Już pójdę. Do widzenia. - Pani ucieka? Ale zobaczymy się jeszcze? - szedł obok niej w stronę furtki. - Wierzę, że pani nie będzie na mój temat nic niepotrzebnego mówiła. Trudno by mi było tutejszym tłumaczyć... Bez słowa potrząsnęła głową. - Polacy są wspaniałymi ludźmi - zapewnił z zapałem. Była już przy furtce. Jeszcze zatrzymała się, zapytała: - Ilu mogło być tych złapanych? - Dwudziestu, może więcej. - Co oni mają zamiar z nimi robić? - Coś słyszałem, jak Heidrig mówił, że to będzie zastaw... - Wzruszył ramionami. - Ale czy Rosjanie będą się z takim zastawem liczyli? Nie odpowiedziała. Popchnęła furtkę i wyszła na ulicę. Wnętrze pokoju nosiło na sobie ślady wojny, ale podłoga była starannie wysprzątana. Pozbawione szyb okno zasłaniała kapa. Na ścianach wisiały rozczulające obrazki: pieski, kotki, dzieci. Także jakieś makatki. Nad kredensem obraz przedstawiający ciemne, wzburzone morze. W kącie pokoju stał kuchenny stołek, a na nim miednica z wodą. Na oparciu krzesła powieszony był ręcznik z wyhaftowanym napisem „grüss Gott”. Pułkownik Kożyrew siedział przy stole i z urwanego z gazety skrawka papieru skręcał papierosa. Był jasnowłosy, niezbyt tęgi. Na jego piersiach dzwoniły liczne odznaczenia. Podniósł głowę na siedzącego po drugiej stronie stołu księdza, przymrużył oczy. - Nic nie poradzę - rzekł. - A jednak bardzo pana pułkownika proszę, aby pan pułkownik zechciał uwzględnić moją prośbę - ksiądz mówił dalej gorąco. - To stary, historyczny klasztor... - Pośpiesznie wyciągnął z kieszeni plany, rysunki, jakąś książeczkę. - Niech pan pułkownik sam zechce zobaczyć. Oficer rozłożył przed sobą rysunki, wygładził je dużą, kanciastą dłonią, znaczoną gęsto bliznami. - No, widzę, że stary - puścił kłąb gęstego, gryzącego dymu. Zastukał palcami o blat stołu. - Ale to tylko kamień. A tu ludzie. Zasłużeni, dobrzy żołnierze. Bili się znakomicie. Zwyciężyli. Teraz będą potrzebni ojczyźnie. Będą budowali... - Ale ta kaplica... Pułkownik znowu zaciągnął się papierosem. Przerzucił leżące przed nim papiery. Zapytał: - Z jakiej ona epoki? - Część murów sięga trzynastego wieku. Zbudowali ją tutejsi książęta, książęta polscy. Tam nawet, jak to wynika z niemieckiego przewodnika, mogą być po nich jakieś pamiątki. A na pewno są także rzeczy, których istnieniem Niemcy nie chcieli się chwalić!... - A styl? Ksiądz utkwił w twarzy pułkownika zaskoczone spojrzenie. - Wszystkiego po trochu: na wierzchu barok, pod nim gotyk, na samym dnie romański. Nie myślałem, że pana pułkownika to zainteresuje... - Myśleliście, że tylko burzyłem w życiu? - No nie, oczywiście... - Jestem architektem. Kościołów nie budowałem; tego u nas budować nie trzeba. Ale o stylach uczyłem się. A wam tylko ze względu na te pamiątki tak zależy na zachowaniu tej kaplicy? - Jestem tutejszym proboszczem. Kościół w mieście zniszczony. Gdyby także ta kaplica uległa zniszczeniu, nie byłoby się gdzie modlić. Tu będą teraz mieszkali katolicy... - Może już nie będą chcieli być katolikami? - Jeżeli jednak będą chcieli... Zapadła cisza. Papieros rozlazł się w palcach, pułkownik zaklął: - Bibułki nie ma, ot bieda! - powiedział. Urwał róg gazety i począł na nowo skręcać papierosa. - Jak będą chcieli - podjął - zbudujecie sobie nowy. U nas także są jeszcze tacy, co wierzą w niebo, w piekło, w Pana Boga. To ich sprawa. Mnie ten klasztor interesuje tylko jako obiekt historyczny. Nie lubię burzyć - wsunął palce za kołnierz munduru i przesunął nimi wokoło szyi. - Może i ja chciałbym go zachować? Ale teraz, kiedy wojna się skończyła, nie będę narażać ludzi. - Ostatnie zdanie powiedział ze spokojną stanowczością: - Powiedziałem: o szóstej otworzymy ogień - no i tak będzie. Zamilkł. Ksiądz zrozumiał, że dalsze nalegania do niczego nie doprowadzą. Zrobił gest, jakby chciał powstać, kiedy pułkownik zapytał: - Wyście siedzieli w faszystowskim obozie? - Siedziałem. Zmarszczył czoło, jakby sobie coś usiłował przypomnieć. - To może to o was mówił kapitan Zacharenko? Jego Niemcy złapali, kiedy został zrzucony z samolotu dla porozumienia się z naszymi partyzantami. Ale on siedział w obozie pod innym nazwiskiem. - Wiem. Nazywał się Piotrowski. Byliśmy w tym samym baraku. - Więc to o was?... Hm. Wczoraj gadaliśmy z nim. Pomogliście mu? - Ludzie pomagali sobie nieraz w obozie. - Pomagali albo i nie... Kożyrew wstał i przeszedł się kilka razy po pokoju. Zatrzymał się przy krześle, postawił na nim nogę. Zdawał się namyślać. Ale coś przeszkodziło mu w rozmyślaniu. Skrzywił nos. Pochylił się, powąchał zniszczoną cholewę. Przyglądał jej się uważnie. Zawołał: - Kola! Drzwi otworzyły się, wpadł żołnierz. Był niemłody, miał rudawe wąsy i duży, zadarty nos. Zasalutował służbiście. Oficer patrzył na niego, przechyliwszy głowę na bok. - Smarowałeś buty? - zapytał. - Smarowałem, towarzyszu pułkowniku. - Czym smarowałeś? - Niemiecką pastą, towarzyszu pułkowniku. - Pastą do butów? - Do butów, towarzyszu pułkowniku. - Powąchaj. Żołnierz pochylił się, pociągnął nosem; skrzywił się także. - Rzeczywiście - przyznał - niezbyt pachną... Ale to była pasta do butów, jej Bohu! - uderzył się pięścią w pierś, aż zabrzęczały medale. - Pokaż. Albo - niech cię! - machnął ręką. - Nie pokazuj! Na powietrzu zapach wyjdzie. - Spojrzał na buty, uderzył nogą w krzesło. - Wysłużyły się. Od samego Smoleńska. Ale już potrzebne nie będą... - w tym zapewnieniu nie było wesołości, raczej jakby melancholia. Zwrócił się do żołnierza: - Możesz iść. Aha - przypomniał sobie - chłopca umieściłeś? - Jak kazaliście. - Znalazła się Niemka? - Nie Niemka, Polka. - Dlaczego nie Niemka? Kazałem ci szukać Niemki. - Szukałem, towarzyszu pułkowniku. Żadna nie chciała. Płakały, jak im mówiłem, ale dziecka wziąć nie chciały. Jedna mówiła, że ma swoje, druga, że nie ma co dać jeść, inna, że jest chora i nie ma sił... A ta Polka wzięła. Ona mieszka tam, gdzie ten obywatel - palcem wskazał księdza. - To niemieckie dziecko, musi wrócić do Niemców - powiedział pułkownik. Pogroził palcem żołnierzowi. - Ty, Kola, zawsze po swojemu. Teraz uciekaj! Żołnierz wyszedł. Pułkownik podrapał się w głowę. Znowu począł spacerować po pokoju. W końcu zatrzymał się przed księdzem. - Z tym klasztorem - powiedział - to chciałbym wam zrobić... Zacharenko powiada, że gdyby nie wy, nie przeżyłby. I skoro to taka pamiątka historyczna... Ale ludzi nie będę narażać. To są młodzi chłopcy. Oni nie powinni byli iść na wojnę, a musieli. - Zacisnął dłoń i potrząsnął nią w powietrzu. - Za dużo dzieci zginęło... - zagryzł usta. - Trudno, nie da się ocalić tego waszego klasztoru. Zrozumieliście? - Zrozumiałem, panie pułkowniku, ale... - Nie da rady. - Spojrzał na zegarek. - Trzecia. Za trzy godziny zaczniemy. Jeszcze zanim wszedł do pokoju, usłyszał zawodzenie. Prędko otworzył drzwi. Makuchowa siedziała na krześle i przyciskała fartuch do oczu. Zanosiła się szlochem, niemal wyciem. Wśród łkań bełkotała jakieś słowa, których jednak zrozumieć nie było można. Nad nią stała Teresa, bezradnie rozłożywszy ręce. Mały siedział na ziemi, przerażony i osłupiały, broda trzęsła mu się już do płaczu. - Co się tu stało? - zapytał ksiądz. Jakby w odpowiedzi na to pytanie Makuchowa wybuchnęła jeszcze głośniejszym zawodzeniem. Zwrócił pytające spojrzenie na dziewczynę. - Co się stało, Tereso? - powtórzył. Ściszonym głosem powiedziała: - Pani Makuchowa dowiedziała się, że jej mąż był w klasztorze, kiedy esesi tam wpadli... - Skąd ta wiadomość? - Szedł tutaj, aby się spotkać z żoną. Był z kolegą. Czuli się zmęczeni, zapadł wieczór, więc poszli przenocować do klasztoru... Temu koledze udało się uciec, przyszedł tutaj, aby powiedzieć... - A mąż jej? Zrobiła gest niewiedzy. - Ten kolega mówił, że chyba go nie zabili... Gdy mówili, Makuchowa przycichła, ale potem zaczęła szlochać z nową siłą, uderzając czołem o stół. Ksiądz chwycił ją za ramiona. - Co pani robi? - Na mnie... wszystko... na mnie... - łkała kobieta. - Bóg nie ma litości... żadnej... co chciałam... wszystko... - Niech pani nie płacze. - Dlaczego? Tak prosiłam... dlaczego? Dlaczego żadnej litości? - Proszę przestać. Nie wolno pani tak mówić. Słyszała pani przecież, że mąż pani nie zginął. - Jak go zaraz nie zabili... to zabiją... O Jezu... ja ich znam... O Matko Częstochowska... dla nich zabić to... to... - Wczepiła dłoń we włosy, targnęła rozpaczliwie. - Ja... ja tak chciałam... a Bóg... nie... nie chce... Chłopiec rozszlochał się teraz żałośnie. Dziewczyna pochyliła się nad nim, ale wyrwał się jej z rąk, przypadł do spódnicy Makuchowej. Także coś wykrzykiwał wśród łkań. Ksiądz poczuł niepokój, że kobieta w rozpaczy gotowa odepchnąć od siebie małego. Położył dłoń na jej ręce, łagodnie perswadował: - Niech pani przestanie, niech pani przestanie. Wszystko w ręku Boga. Straszy pani Marcina... - Bóg nie chce... - zawodziła. - Nie chce... dla mnie... - Bóg zawsze chce dobrego. Nagle ucichła. Podniosła głowę, zapytała spoza mokrego od łez fartucha. - Ocali go? - Chwyciła księdza za rękę. - Mówi ksiądz, że go ocali? Ciężko przełknął ślinę. - Niech pani się o to pomodli. A to, co On uczyni - trzeba przyjąć. To będzie najlepsze. Chwilę zastanawiała się, a potem zaniosła się nowym szlochaniem. Posłyszał skrzypnięcie drzwi. Teresa wyszła z pokoju. Poczuł jakby żal. Starał się z nim walczyć. Mówił sobie: to, co jest moją sprawą, muszę wykonać sam... Wolno wyszedł na taras. Dopiero gdy już zamknął za sobą drzwi, ciężko westchnął. Chociaż tyle razy zdarzało mu się walczyć z ludzką rozpaczą, nie nauczył się zaklinających ją słów. Za każdym razem szukał w sobie czegoś nowego. Jeszcze raz westchnął: to szukanie zmęczyło go. Na kamiennych schodach siedziała Teresa. Głowę oparła na rękach, łokcie na wysoko podkurczonych kolanach. - Uspokoiła się? - zapytała podnosząc na niego wzrok. - Tak, tymczasem... Ona także nie przestaje pytać „dlaczego”. - Spojrzał na zegarek. - Czwarta... Jeszcze raz muszę iść do tego pułkownika. Trzeba mu powiedzieć o tych ludziach... Ciężko powłócząc nogami zszedł ze schodów. Dziewczyna szła obok niego z głową opuszczoną, zamyślona. Pod stopami trzeszczało rozbite szkło. Mijali zwalony parkan, kiedy zapylała: - Kto to była ta Judyta, proszę ojca? - Jaka Judyta? - spojrzał na nią roztargniony. - No ta, z Pisma Świętego. Mało o niej słyszałam. Wiem tylko, że obcięła głowę Holofernesowi. Ale jak to było? - Skąd ci ona przyszła do głowy? - Tak jakoś... - Mieszkała w Betulii, którą obiegli nieprzyjaciele. Miastu groziła zagłada. Była wdową, młodą, piękną. Poszła do obozu nieprzyjacielskiego... - Została kochanką Holofernesa? - Nie, Judyta, jak zapewnia Pismo Święte, była kobietą pobożną. Decyzja udania się do obozu nieprzyjaciół powstała w niej pod wpływem natchnienia Bożego. Widzisz, Księga Judyty bywa rzadko czytana i dlatego nie rozumiemy jej dobrze. Owej symbolicznej Betulii, bo, jak się zdaje, takiego miasta wcale nie było, groziło coś gorszego niż oblegający ją wrogowie. Wśród jej mieszkańców nastąpił upadek wiary i ufności w pomoc Jahwe. Wielkość czynu Judyty polega nie na tym, że odrąbała głowę Holofernesowi, ale na tym, że ona - słaba, samotna kobieta - poszła do obozu wrogów, gotowa spełnić to, co Bóg każe jej uczynić. - I wróciła z niego nietknięta? - Tak. - Lecz oszukała tego człowieka. - Nie można od ludzi tamtych czasów domagać się moralności, której nauczył dopiero Chrystus. Księga Judyty to opowieść o ufności. Ale to ciekawe, że problem Judyty tak cię nieoczekiwanie zainteresował. Wiesz, ja także myślałem o nim nieraz w czasie wojny... - A co by było - przerwała - gdyby owo natchnienie, o którym ojciec mówił, okazało się złudzeniem? Rozłożył bezradnie ręce. - Są znaki, po których mistycy poznają natchnienia Boże. Ale u zwykłych ludzi nie można wykluczyć złudzenia. - I co wtedy? - Pozostaje ryzyko. - Które może zawieść? Przechodzili obok ruin kościoła. Zwolnili kroku. Słońce świeciło teraz prosto w ocalałą ścianę. Wyglądała groźnie. Zdawała się chwiać, gdy rynkiem przejeżdżała ciężarówka. Nagle dziewczyna poderwała się i rzuciła między gruzy. Krzyknął: - Tereso! Nie!... Zamarł z jedną ręką wyciągniętą, drugą przyciśniętą do ust. Miał uczucie, że jego krzyk może spowodować zwalenie się ściany. Widział, jak dziewczyna wbiegła na usypisko. Jej stopy grzęzły wśród usuwających się cegieł. Zbiegła na drugą stronę zwaliska. Była pod samą ścianą. Dostrzegał tylko jej głowę i ramiona. Chwyciła jedną z figur i pociągnęła ją ku sobie. Postać świętej zakołysała się. Jakieś kawałki gruzu posypały się z góry. Księdzu wydało się, że ściana wali się. Odruchowo zamknął oczy. Panowała cisza, w której rozlegał się tylko niespokojny tykot jego serca. Potem usłyszał znowu chrzęst rozstępujących się pod nogami cegieł, niby osypującego się piargu, i ciężki, świszczący oddech. Otworzył oczy. Dziewczyna z twarzą czerwoną od wysiłku wspinała się na usypisko. Na ramieniu niosła figurę. Potykała się. Na szczycie straciła równowagę. Osunęła się na kolana, ale figury nie upuściła. Dźwignęła się natychmiast. Pobiegł jej naprzeciw, pomógł zejść. Gdy stali już na chodniku, odebrał jej figurę. - Co za głupstwa wyprawiasz?! - wybuchnął. Podniosła na niego wzrok. Była czerwona i zadyszana, ale w jej oczach połyskiwał dziwny blask. Nie umiał powiedzieć, czy to była radość czy jakieś inne uczucie. - Ojciec... - powiedziała odzyskując wreszcie oddech - chciał ją mieć... - Chciałem, chciałem - jeszcze nie mógł się uspokoić. - Ale ostatecznie dałbym sobie radę bez tej figury. A ty mogłaś zginąć. Widziałem, jak się sypało z tej ściany. - W Warszawie chodziliśmy ciągle pod takimi murami. Nosiliśmy rannych... A Niemcy ciągle strzelali. - Ale to była walka, byli ranni! Nie, nie przypuszczałem, że jesteś taka wariatka... - Dygotały mu ręce, głos nie przestawał drżeć. Aby ukryć wzruszenie, obrócił się ku stojącej na chodniku figurze. Była prawie wielkości normalnego człowieka, wydawała się przechodniem, który zatrzymał się obok nich. Przyglądał się jej długo. W końcu na jego twarzy pojawił się uśmiech. - Oj, wariatka z ciebie, wariatka - westchnął. - Ale muszę ci podziękować. Tutejsi bardzo kochają tę świętą Elżbietę. - Tam jest jeszcze święta Jadwiga. - Ani mi się waż o niej myśleć! Zmęczyłaś się... - Zasapałam się. W powstaniu byłam silniejsza. - Jesteś wariatka. Co ci przyszło do głowy, aby to zrobić? - Ojciec mówił właśnie o ryzykowaniu... Popatrzył na nią podejrzliwie, spod oka. Kiedy przed chwilą stała przed nim czerwona, zadyszana, miał wrażenie, że widzi znowu dawną Teresę, taką, jaką widywał w swym mieszkaniu na zebraniach młodzieży lub podczas wędrówek w górach. Ale teraz twarz jej pobladła, nawet wargi utraciły barwę. W oczach była znowu bolesna dojrzałość; wydawała się niby dom z chorym, zabity na głucho deskami. - Chodź - powiedział - muszę iść do pułkownika. Figurę możemy zostawić. Nikt jej nie ruszy. Kiedy przeszli na ukos przez rynek, powiedziała, jakby kończąc jakieś wypowiedziane w duchu zdanie: - Mogłabym pójść do nich... - Do kogo znowu chcesz iść? - Do tamtych na wyspie. Ojciec nie rozumie? No, do tych Niemców. Zatrzymał się, wybuchnął: - Tereso! Co z tobą? Tyś chyba naprawdę zwariowała? Chcesz iść do nich? Do tych Niemców? Do esesów? Tereso! Nie patrzyła na niego, przyglądała się brukowi. - Mogłabym pójść jako parlamentariusz... Powiedzieć, że jeżeli wypuszczą tych... Tylko co można by im w zamian zaproponować? Potarł dłonią czoło. - Mówisz poważnie? - Ależ tak... - Dlaczego jednak ty? Byłaś w ich rękach... - Byłam i znam ich... Ruszył dalej. Dotykał dłońmi to czoła, to brody, to policzków, jakby musiał się nieustannie upewniać o ich istnieniu. - Ja byłem także w ich ręku. I także ich znam. Ale... ale... to prędzej ja pójdę! - Jaki ojciec jest kochany - powiedziała ciepło. - Tak, pójdę! - mówił gorączkowo. - Pójdę. Masz rację. To ja powinienem był to zaproponować. Widzisz, taki ze mnie duszpasterz... Dotknęła jego ramienia. Kiedy zwrócił ku niej głowę, zobaczył, że się uśmiecha. - Ojciec jest bardzo kochany - powtórzyła. - Ale ja mam powód, dla którego, wydaje mi się, powinnam pójść. Ja znam tych Niemców. - Tych Niemców? - Tak. To z ich rąk uciekłam. I to jest ten generał, o którym opowiadałam... - Tym bardziej gotowi cię zabić! - Czy jednak nie trzeba zaryzykować? - Obracasz przeciwko mnie moje słowa. - To nie są słowa ojca... Umilkł. Dopiero przed samą bramą szkoły, przed którą stał wartownik, powiedział: - Tereso, zastanów się... - Chodźmy, już się zastanowiłam. - Ale może jeszcze przemyśl to... Nie idź ze mną... - Nie, nie! - odpowiedziała porywczo. - Wejdźmy razem. Prędzej! Pułkownik Kożyrew chodził po pokoju, tam i z powrotem. W końcu zatrzymał się przed dziewczyną. - Byliście w powstaniu, w Warszawie, tak? - zapytał. - Byłam. Odszedł do ściany, a potem wrócił. - I byliście u tych Niemców? - Byłam. Ml - Co to za Niemcy? - To była szkoła dla specjalnie wybranych ludzi z SS. Najbardziej elitarna. Jej dowódcą był Standartenführer Günther Steiner... Ponad ramieniem dziewczyny pułkownik spojrzał pytająco na siedzącego po drugiej stronie stołu majora. Tamten był szczupły, bardzo młody. Nogę założył na nogę, oparł o nią białe dłonie. Musiał znać lepiej język polski, gdyż w jego oczach nie widać było skupienia, jakie malowało się na twarzy pułkownika, gdy przysłuchiwał się słowom dziewczyny. Major potakująco kiwnął głową. - Wychowankowie szkoły zostali odesłani na front - ciągnęła. - W ośrodku szkolnym pozostało tylko kilku - być może chciano ich ocalić. Także dowódca szkoły, kilku wykładowców... Tydzień temu przyszedł rozkaz ewakuacji. Dla osłony dodano kompanię żołnierzy SS. - Zgadza się, Siergiej - powiedział major. - To ci, których rozbiliśmy. - A wy coście robili przy tej szkole? - zapytał pułkownik. - Kazano mi służyć. Pracować w kuchni. Rozumie pan? Być służącą... Stał przed nią z przechyloną na bok głową, jakby czekał na jakieś dalsze wyjaśnienia. - Rozumiem - powiedział wreszcie. - A dobrze wam było u nich? Oczy dziewczyny błysnęły. - Chyba pan wie, jak było w niewoli niemieckiej! Obaj oficerowie zaśmiali się. - To dlaczego chcecie iść? - pytał dalej pułkownik. Poruszyła ramionami ze zniecierpliwieniem. - Tam są ludzie, którym grozi śmierć. - Czy macie wśród nich kogoś bliskiego? - Nie. - A jeżeli oni was zatrzymają, co będzie? My o szóstej otworzymy ogień... - A gdyby oni zgodzili się skapitulować? - Myśmy im proponowali. - Odrzucili? - No tak, odrzucili. Ten ich generał... Wiecie, kto to taki? - Wiem. Właśnie ten, o którym mówiłam: Standartenführer Steiner. - A wiecie, co on zrobił? - Nie... - Dziwne, żeście nie słyszeli. On, zanim został dowódcą tej szkoły, walczył z nami na froncie leningradzkim. Pokazał, co potrafi. Wiele wsi puścił z dymem, ludzi jednych kazał wymordować, innych wywieźć. My go znamy! W głosie pułkownika dźwięczała zawziętość. Włożył ręce do kieszeni i znowu rozpoczął swój spacer po pokoju. Niespodziewanie zatrzymał się przed dziewczyną. Tym razem jego głos zabrzmiał twardo: - Chcecie uratować tamtych ludzi czy tamtych Niemców? Odpowiedziała porywczo: - Byłam żołnierzem i walczyłam z nimi! - Walczyliście... - przyznał. Zapadło milczenie. Kożyrew odsunął rękaw bluzy i patrzył na zegarek. W ciszy rozlegało się tykanie wskazówki sekundnika. Powiedział: - Dochodzi piąta. Jeśli się was podwiezie, za dziesięć minut możecie być przy moście. Idźcie. Powiedzcie im, że jeśli wydadzą tamtych ludzi i złożą broń, odstawię wszystkich do dowództwa armii jako jeńców. Esesi nie zostawiali żywymi naszych i my nie darowujemy życia esesom. Ale - porozumiał się wzrokiem z majorem - dla ocalenia tamtych zrobimy wyjątek. Zrozumieliście? Aby się mogli zastanowić, przedłużymy zawieszenie broni do ósmej. To wszystko, co możemy im ofiarować. Mają trzy godziny. Jeśli nie będzie odpowiedzi o ósmej, otworzymy ogień... - Chwilę milczał. Potem zapytał: - Chcecie z tym iść? Odpowiedziała cicho: - Pójdę... - I pamiętajcie - podniósł ostrzegawczo palce - otworzymy ogień, choćby was nie było z powrotem. Skinęła głową bez słowa. - Kola! - zawołał pułkownik. Gdy do pokoju wpadł żołnierz, Kożyrew kazał mu przygotować motocykl z koszem. Aż do chwili, gdy powrócił, aby zameldować, że motocykl czeka, w pokoju panowała cisza. Pułkownik spacerował, inni siedzieli nieporuszeni na swych miejscach. Teraz wstali. Ksiądz podszedł do dziewczyny. Objął ją ramieniem i przycisnął do siebie. - Tereso, kochanie... - mówił głosem, który rwał się i łamał. - Niech cię Bóg... niech cię Bóg... - Nie był w stanie powiedzieć więcej. Dziewczyna w milczeniu przycisnęła jego dłoń do swego policzka. Spracowany motocykl, którym wyjechali z miasta, zatrzymał się na drodze biegnącej wzdłuż rzeki, u stóp niewielkiego wzgórza. Pułkownik, Teresa i Kola, który prowadził motor, zsiedli i pieszo podeszli na wzgórze. Z boku drogi, w rowie, za nasypem ze świeżej ziemi czuwało trzech żołnierzy z karabinem maszynowym. Szosa zsuwała się ze wzgórza w dół. Po lewej stronie falista łąka ciągnęła się aż po niedaleką ścianę lasu; jaskrawa zieleń brzóz i grabów tworzyła jasne plamy na czarnym tle sosen. Z prawej strony za rzadką linią drzew widać było rzekę, a na niej wyspę, gęsto porośniętą krzakami i lasem, ponad którym wznosiły się ciężkie, szare mury i przysadzista wieża z zegarem i kogutkiem. Słońce świeciło prosto w twarz wstępującym na wzgórze. Gdy zatrzymali się obok leżących przy karabinie żołnierzy, jeden z nich zawołał: - Schylcie się, towarzyszu pułkowniku. Tam z wieży strzela jakiś Fryc... Ledwo zdążyli przyklęknąć za krzakiem, gdy pocisk karabinowy miauknął nad ich głowami. - A diabeł! - zaklął Kola. Wszedł między drzewa, wyłamał długą gałąź i ostrugał ją. Przywiązał do niej kawał białej płachty. - Weźcie - powiedział do dziewczyny. - I trzymajcie wysoko w górze. - Dziękuję. - Zwróciła się do pułkownika. - Czy mogę iść? Oficer utkwił w niej wzrok. W jego oczach wyczuła jakby troskę. Wydało jej się, że czegoś od niej oczekuje, czegoś się spodziewa. - Czy mogę? - powtórzyła. - Idźcie - rzekł. - Ale - zaraz dorzucił - gdybyście nie chcieli, nie idźcie... Zdobyła się na lekki uśmiech. Podniosła w górę swój sztandar i wyszła spoza drzew. Ten uśmiech wydał się jej już po chwili męczącym grymasem. Nogi stawały się z każdym krokiem cięższe. Szła wolno, coraz wolniej. W pustej czaszce tłukły się ostatnie usłyszane słowa: „Gdybyście nie chcieli - nie idźcie”. Przemieniały się w pytania: po co idę? po co idę? Kiedy była jeszcze w rękach Niemców, tyle razy chciała uciec; tyle razy była gotowa wybrać raczej śmierć niż dalszą niewolę. A teraz szła do nich znowu. Sama, z własnej woli... Nawet nikogo nie znam spośród ludzi, których oni schwytali - stanęło przed nią. Potem znowu odezwały się pytania, jakby w mózgu dzwonił dzwonek: po co idę? Po co idę? Dlaczego nie spadła na mnie tamta ściana? Dlaczego nikt nie strzela? Słońce kłuło ją w oczy, starała się więc iść ze spuszczonym wzrokiem. Na matowym, wygrzanym przez słońce asfalcie widziała swoje stopy w ofiarowanych jej przez Makuchową pantoflach. Dostrzegała również przedmioty porzucone na szosie: rozdarte walizki, za którymi wlokły się brudne szmaty niby wyprute jelita; szczątki porozbijanych wozów, potrzaskanych rowerów, zgniecionych wózków dziecinnych; części oporządzenia wojskowego - przełamane karabiny, ciśnięte pasy z klamrami opatrzonymi napisem „Gott mit uns”. Potknęła się na żółtej czapce partyjnej z wygiętym denkiem. Mijała także trupy: ludzkie, końskie, psie, osypane pyłem niby błazeńskim pudrem. Nie zatrzymywała się, ale coraz ciężej było jej odrywać nogi od ziemi. Nie potrafiła o niczym myśleć. Pod czaszką była próżnia. Droga zataczała mały łuk, kierowała się ku mostowi, który spinał brzeg z wyspą. W rowie leżała ciężarówka obrócona kołami do góry. W tej pozycji auto nie było już znaną maszyną, zdawało się istotą obdarzoną tajemniczym, przytajonym życiem. Przeszła obok ciężarówki na palcach, jak się przechodzi obok śpiącego. Za sobą miała łąkę i las, przed nią wyspa szumiała, dotykana lekkim powiewem zrywającego się wiatru. Nie widziała nikogo, a jednak czuła, że towarzyszą jej krokom dziesiątki oczu. Mimo omdlałej ręki podniosła wyżej niesiony sztandar. Z krzaków po drugiej stronie mostu rozległ się okrzyk: - Halt! Zatrzymała się. Niewidoczny na drugim brzegu człowiek zapytał: - Parlamentariusz? - Tak. - Trzymaj sztandar w górze i idź przez most. Weszła na most i postępowała z wolna, tak właśnie, jak tamten tego żądał. II Wzdłuż ścian refektarza ciągnęły się dwa niezmiernie długie stoły. Trzeci, krótszy, stał przed nimi w poprzek. Ta sala musiała liczyć stulecia. Małe okna umieszczone były wysoko, pod samym sklepieniem wiązanym w gotyckie łuki. Okna tkwiły głęboko w grubym murze. Ściekało przez nie do refektarza niezbyt wiele światła. W ścianach znajdowały się płytkie wnęki. Każdą z nich wypełniało jakieś malowidło, ściemniałe, pokryte wilgocią. Drzwi refektarza osadzone były w kutych w kamieniu framugach. Wyrzeźbione na nich herby, znaki i orły, choć wygładzone przez czas, pozostały jeszcze widoczne. Jedne z tych drzwi, w głębi mrocznej sali, niby na końcu długiego korytarza, były otwarte na wyzłocony popołudniowym słońcem ogród. To było niby wylot w inny świat. Dwaj ludzie siedzieli przy małym stole. Wysoki i jasnowłosy Standartenführer SS Günther Steiner założył nogę na nogę i odpychając się stopą od brzegu stołu, kołysał się w wielkim średniowiecznym karle. Miał na sobie mundur, starannie obciągnięty i zapięty na wszystkie guziki. Na kołnierzu widniała runa w kształcie strzały, będąca odznaką Stab und Lehrkorper der Reichsführerschule. W długich palcach, jakby nieco sztywnych, trzymał papierosa. Na stole stały butelki koniaku i szklanki; tuż obok leżał pistolet i dwa granaty. Naprzeciwko Steinera siedział mały, krępy, łysawy Obersturmführer SS Alfred Heidrig. Mundur miał rozpięty, podobnie jak koszulę. Wodniste oczy obciążone workami powiek, osłonięte okularami w kosztownej oprawie, wlepione były w twarz Steinera. Także Steiner patrzył na Heidriga. Od dłuższego czasu panowało milczenie. - Mówiłem ci, że zdradzi - powiedział wreszcie Heidrig. - Mówiłem, ostrzegałem. Ale ty nigdy nie lubisz słuchać, kiedy ja mówię! - Głos Heidriga nabierał łatwo wysokich tonów, stawał się piskliwy. - Zawsze dla tych twoich miałeś tyle sympatii... - Nalej. Masz pustą szklanką - powiedział Steiner. Ruchem głowy wskazał Heidrigowi nową butelkę martella. - No, nalej! Heidrig błysnął gniewnie oczami, których tęczówki były jak sprana, niegdyś błękitna chustka, ale posłusznie wziął butelkę. Pilnikiem od paznokci podważył kapsel. Nalał najpierw Steinerowi, potem sobie. - Prosit! - podniósł szklankę. - Prosit. Wypili. Heidrig otarł usta rękawem. Patrzył znowu wyzywająco na Steinera. Powrócił do swego: - A jednak mówiłem, że zdradzi... - Przestań nudzić! - rzucił Steiner. Skrzywił się, jakby mu papieros przestał smakować. - Gadasz i gadasz. Uczepiłeś się jego... - Bo nienawidzę ich! - wybuchnął Heidrig. To namiętność czyniła jego głos piskliwym. - Nienawidzę! Kiedyśmy przyszli, kładli się plackiem, gotowi byli lizać nogi, bylebyśmy ich tylko nie traktowali jak Polaków. Ale naprawdę, to oni nami pogardzają. Steiner zaśmiał się krótko i drwiąco. - Wyłazi z ciebie Prusak. - Owszem, jestem Prusakiem. Wcale się tego nie wstydzę. - Oczywiście. Są rzeczy, których należy się więcej wstydzić. Heidrig chciał coś powiedzieć, ale tylko sapnął. Grube policzki dygotały mu. Ledwo ukrywał irytację. Panowało milczenie. Za oknami bez szyb szumiały gałęzie, trącane powiewem wiatru. Gdzieś daleko warczał jadący czołg. - Pilnują - powiedział Steiner. Spojrzał na zegarek. - Zaraz piąta. A więc za godzinę... Heidrig zacisnął grubą dłoń na szklance. - Żałuję, że go nie ma - powiedział. - Dopilnowałbym, aby był właśnie tam, gdzie padnie pierwszy pocisk. Stein er zachichotał. - To ty pozwoliłeś mu uciec... Nie moim jest zadaniem pilnować ludzi. Heidrig siedział ponury. Oparł pięści na tłustych udach. - Gdybyś się z nim tak nie cackał - zaczął chrypliwie - dopilnowałbym go. Zawsze ci mówiłem, że mu nie wierzę. Ale ty tylko po swojemu kpiłeś. Kpiłeś i... - Zagulgotał jak indyk. Patrzył z nienawiścią na Steinera. - Innych wysłałeś na front, ale tego trzymałeś przy sobie. Właśnie tego Francuza! Nie myśl, że nie wiem, dlaczego, że niczego nie widziałem. Kazano mi zresztą patrzeć, a ja umiem patrzeć... - Tylko do tego się nadajesz. - Nie, nie tylko do tego! Także do wykonywania twoich najbrudniejszych rozkazów... Steiner patrzył wciąż drwiąco na Heidriga. Zrobił taki ruch palcami, jakby z nich strzepywał jakiś brud. - Robiłeś to z takim zapałem, z takim zadowoleniem. Po prostu przykro by mi było pozbawiać cię tej roboty. - Ty zaś wolałeś nie brudzić sobie rąk! Ale bolszewicy wiedzą, kto wydawał rozkazy, i gdyby cię dostali w swoje łapy... - Teraz to on wybuchnął chichotem, jakby miał gwałtowną czkawkę, lub jakby był starą babą, która opowiada obleśną plotkę o sąsiadach. - Skończyłeś? - zapytał Steiner. Kiedy czkania Heidriga wreszcie ucichły, gestem wskazał mu butelkę. - Nalej - polecił. Z ironicznym spokojem patrzył, jak tamten spełniał polecenie. Powoli i niezgrabnie wydłubywał papierosa z pudełka. - Daj ognia! - rzucił. Czekał, aż tamten wstanie i podejdzie z zapaloną zapałką. Zaciągnął się, puścił kłąb niebieskiego dymu. - A teraz posłuchaj, co ja ci powiem. Złości cię, że Gaston uciekł? Więc dowiedz się, że to ja powiedziałem mu, aby uciekał... Heidrig uniósł się nad krzesłem, wytrzeszczył swoje sprane oczy. Z jego grubych warg dobył się histeryczny skowyt: - Ty... powiedziałeś... żeby uciekał?... - Tak. Ale nie przerywaj. Teraz ja mówię. Wiem, że lubiłeś podglądać. Po lipcu opowiadali, że kładłeś się pod łóżka generalskie, aby leżąc wśród nocników wysłuchiwać tajemnic... Ale to, coś wypatrzył, nie jest ważne. Nie dlatego kazałem mu uciekać. - Więc dlaczego? - Jestem twoim dowódcą i mógłbym ci się nie tłumaczyć. Twój zakuty pruski łeb niewiele rozumie. Nadajesz się tylko do wykonywania brudnej roboty... Ale powiem ci, abyś przed śmiercią czegoś się dowiedział: ten Francuz będzie nam jeszcze potrzebny, rozumiesz? - Ten Francuz? Nam? To kpiny! Zgniły naród! - Wykarmiony jesteś, jak widzę, na najbardziej prymitywnej propagandzie. Są przegnili, to prawda. Byłem tam, widziałem. To ja przecież organizowałem pierwszy batalion LVF *.[*- Legion des Volintaires Francais - liczący ok. 11000 ludzi legion ochotników francuskich, służący w armii niemieckiej na froncie wschodnim.] Ale tam, wyobraź sobie, wyrasta nowe pokolenie. Jedyne pokolenie w Europie, które się nie bije. Petain wziął na siebie hańbę, aby ich ocalić. Poniża siebie, a faszeruje ich rozmaitymi poczciwymi naukami. Ale oni także patrzą i uczą się od nas. I, widzisz, nasza nauka będzie trwalsza. - I co z tego? - Nic nie rozumiesz! Jesteś jak koń z klapami na oczach. Otworzyliśmy puszkę Pandory i nie rozprawimy się sami z tym słowiańskim tałatajstwem. Trzeba zbudować Europę inną, zdolną do walki ze wschodem, jakkolwiek ten wschód będzie się nazywać: komunizm czy inaczej! - To wszystko bzdura! - gniewne gulgotanie Heidriga przeszło w szczurzy pisk. - Wypuściłeś tego zgniłka tylko dlatego, że ci była przyjemna jego... - Choć opanowany wściekłością, zatrzymał się zobaczywszy, jak na czole Steinera nabrzmiała gruba, biegnąca na skos żyła. Sięgnął po butelkę. Zaproponował nagle ugrzecznionym tonem: - Napijesz się? - Nalej. Jesteś głupi i brudny. Myślisz, że ja nie znam twoich sprawek? - Nie usiłowałem być nigdy „humanistą” - Heidrig zaskrzeczał śmiechem. - Postępowałem zawsze, jak mówi nasza piosenka: „Esesman ma serce dla dziewczyny, nienawiść dla wroga, życie dla Führera, a duszę dla diabła”. - Diabeł nie miałby ochoty na twoją plugawą duszę. - Tak sądzisz? Za to twoją weźmie chętnie. Za godzinę będzie ją miał. Ale ty lubisz takie położenie: między bolszewickimi diabłami a chrześcijańskim diabłem? Co? - Lubię. Heidrig napił się. Rozwalił się na krześle. Odgarnął poły rozpiętego munduru, założył palce za szelki. - Dobrze, nie będę już mówił o tym Francuzie. Jego także diabli wezmą. - Zegar na wieży, wprawiony w ruch przez któregoś z nudzących się żołnierzy, zazgrzytał i chrypliwie wybił piątą. - Teraz pozwolisz, że zajmę się tymi na dole? - Chcesz ich wykończyć? - Czyżbyś zmienił swój rozkaz? Steiner wzruszył ramionami. Heidrig podjął: - Pamiętam dobrze twoje zarządzenie: gdyby nas otoczono, zlikwidować wszystkich jeńców i zakładników... Tak było napisane i podpisane twoją ręką. Tłumaczyłeś, że żołnierz musi wiedzieć, iż spalił mosty za sobą i jeżeli złoży broń, czeka go taki sam los, jaki zgotował wrogom... - Heidrig zachichotał i zatarł tłuste dłonie. - To twoja sprawa, aby nikt nie złożył broni - powiedział twardo Steiner. - Moja sprawa dopilnować, a twoja wydać rozkaz. Ja jestem od brudnej roboty, a ty od brudnych poleceń. Dopełniamy się, nieprawdaż, Günther? Potrzebujesz takiego Prusaka jak ja. - Niemcy potrzebowały zawsze takich Prusaków jak ty. - Co mam zrobić z tym Piontkiem? - Masz coś konkretnego przeciwko niemu? - Jeszcze nie... - No to uważaj na niego i pozwól mu zginąć bohatersko za Wielką Rzeszę. Tym razem zaśmieli się obaj. Heidrig dopił koniak, dźwignął z krzesła swój gruby zad. Powstawszy zakołysał się na nogach. Zapiął mundur i pas z pistoletem. Niezdarnie wyprostował się. Powiedział, choć mu się jeżyk plątał: - Odmeldowuję się... Idę czuwać nad honorem naszych chłopców. W tej samej chwili z trzaskiem otworzyły się drzwi obok nich. Stanął w nich żołnierz z pistoletem maszynowym na piersiach. Hałaśliwie stanął w rozkroku. Wykrzyczał. - Herr Standartenführer, melduję posłusznie, że przyszedł parlamentariusz od bolszewików! Steiner bez pośpiechu obrócił się na krześle w stronę żołnierza. Jego jasne brwi, odbijające swą złocistością od ogorzałej twarzy, uniosły się wysoko. - Bolszewicy przysłali parlamentariusza? - zapytał z niedowierzaniem w głosie. - Tak jest, Herr Standartenführer! Dziewczynę. Tę samą, która pracowała u nas w kuchni... Wzrok Steinera pobiegł szybko w bok i spoczął na chwilę na twarzy Heidriga. Wyprane z wszelkiej barwy oczy Obersturmführera były szeroko otwarte: malowało się w nich zdumienie i jakby złośliwa radość. Żyła wystąpiła znowu na czole komendanta szkoły. Patrząc na zaśmiecony stół, pełen kałuż rozlanego koniaku, zerwanych kapsli od butelek, niedopałków papierosów, zdawał się myśleć. Rzucił żołnierzowi: - Daj ją tutaj! Żołnierz otworzył drzwi i krzyknął. Drugi, z tupotem okutych butów, wprowadził dziewczynę. Trzymała dalej w rękach swój sztandar. Zapanowało milczenie. Obaj oficerowie patrzyli na nią. - Przychodzisz jako parlamentariuszka od bolszewików? - zapytał Steiner. - Tak - odpowiedziała. - Z czym? - Dowódca tutejszych oddziałów przysyła przeze mnie wiadomość, że jeśli wydacie ludzi, których tutaj w klasztorze zatrzymaliście, i sami przy tym złożycie broń, potraktowani zostaniecie jako jeńcy wojenni... - To wszystko? - Nie wszystko. Abyście się mieli czas namyślić, dowódca oddziałów radzieckich przedłuża zawieszenie broni do ósmej. Zapadła cisza i tylko Heidrig gestem, bez słowa, kazał wyjść z pokoju obu żołnierzom. Steiner sięgnął po papierosa. - Bolszewicy kazali ci tu przyjść z tą propozycją? - zapytał. - Nie. Sama zgodziłam się iść. - O!? - wyraził zdziwienie. Wskazał jej krzesło. - Odstaw ten patyk i siądź. Napijesz się? Usiadła, ale stanowczo odsunęła od siebie podaną szklankę. Steiner patrzył na nią drwiąco: - Pewnie chcesz, abym ci mówił teraz „pani” albo może „towarzyszko”, skoro jesteś przedstawicielką tamtych? Wzruszyła ramionami. - Jest mi obojętne, jak pan mówi do mnie. Nie uszanowaliście we mnie żołnierza wtedy, gdy nim byłam. Teraz tylko powtarzam zaproponowane warunki. - Dlaczegóż to bolszewicy okazują się tacy łaskawi? - Trzymacie w rękach ludzi... - Czyżby na którymś z nich naprawdę zależało tobie? - Zależy mi na wszystkich. Także tylko ze względu na tych ludzi dowódca wojsk radzieckich kazał panu powiedzieć, że gotów jest traktować was jako jeńców. Oni wiedzą o tym, co pan kazał robić z cywilną ludnością w Rosji... Heidrig parsknął śmiechem. Ale Steiner palił nieporuszony papierosa. - Wiedzą?... - uśmiechnął się ironicznie. - A mimo to gotowi są potraktować nas jak jeńców? - patrzył na nią przez rozwleczony dym niby poprzez zasłonę. - Wierzysz im? - zapytał. - Przynoszę warunki. - A ja się pytam, czy im wierzysz. Milczała. Z twarzy Steinera nie ustępował wyraz drwiny. Jasne oczy Heidrig a patrzyły drapieżnie. Zapytała: - Co mam powiedzieć? - Możemy się pobawić - dorzucił Heidrig. Spojrzała na niego z niepokojem. Powiedziała przez zaciśnięte usta, zwracając się do Steinera: - Nie przyszłam tu na rozmowy... - Wolno się nam jednak namyślić, co? - Zawołał: - Wartownik! Z tupotem wpadł żołnierz. Steiner wskazał mu dziewczynę. - Zabierz ją do kaplicy i niech tam czeka. - Pilnuj jej, ale nie rozmawiaj z nią! - dopełnił rozkaz Heidrig. Gdy zamknęły się drzwi za wychodzącymi, powiedział: - Trzeba zmienić wartownika. To Piontek. Steiner machnął lekceważąco ręką. - Nie wypuści jej. - Ale będzie rozmawiał. - Twoja sprawa. Zresztą w istocie - to rzecz obojętna. Czegokolwiek by się dowiedział, i tak będzie musiał zginąć. Chyba - zatrzymał się i patrzył z drwiną na swego zastępcę - chyba że twoim zdaniem należałoby przyjąć warunki? - Nie wierzę bolszewikom! Teraz obiecują, ale jakby dostali nas w swoje łapy, rozwaliliby nas natychmiast. - To by nie było jeszcze najgorsze. Mogliby zrobić pokazowy proces. - Przypomnieliby ci Briuchatowo i inne wsie... - A tobie Żydów. Heidrig otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął bez słowa. W jego oczach zapalił się błysk zadowolenia. Powiedział tonem słodkim: - Dziewczyny nie odeślesz, oczywiście?... - Myślę, że chyba nie... - Twój rozkaz mówił także o parlamentariuszach. - Pamiętam swoje rozkazy. - W takim razie - daj mi ją. Steiner kołysał się w karle. - Tobie? Była już kiedyś w twoich rękach. - Była, ale ją zabrałeś... - Kazałem zatrudnić ją - inaczej... Była jeńcem. - Nigdy nie interesowało cię, co robimy z jeńcami. - Być może. Ale teraz otrzymałeś rozkaz. - Spełniłem go. Mamy jednak przed sobą tylko trzy godziny... - Nie odwołuję moich rozkazów nawet na trzy godziny przed śmiercią. Głos Heidriga zmienił się. Zniknął z niego przymilny ton. Wybuchnął gardłowymi krzykami: - Po co ci ona? Po co? Przecież ty... - Milcz! - syknął groźnie Steiner. Heidrig urwał. Twarz jego stała się purpurowa, z drżących ust wydobywał się bełkot: - Dosyć mam tego! Słyszysz? Dosyć! Nie masz prawa... - Odmawiasz posłuszeństwa? - zapytał Stiener wolno, rozdzielając słowa. Heidrig nie odpowiedział. Stał z zaciśniętymi pięściami, czerwony, ale milczący. - Nalej - powiedział Steiner, wskazując butelkę. Patrzył na Heidriga wzrokiem pogromcy, który zmusza do posłuszeństwa rozdrażnionego drapieżnika. Prezbiterium tworzyło rozległą niszę, nieproporcjonalnie dużą w stosunku do rozmiarów kościoła, od którego oddzielały je podwójne schody. Między nimi znajdował się biały marmurowy grobowiec z wykutą na pokrywającej go płycie postacią rycerza. Po obu bokach prezbiterium ciągnęły się rzeźbione stalle o stopniach w kształcie jakichś potworów przyduszonych do ziemi. Nad stallami sterczały postacie świętych, a jeszcze wyżej wisiały długie, pociemniałe obrazy, na których brodaci zakonnicy klęczeli pokornie przed tronami kolorowo ubranych władców. Na ozdobach stalli, na obrazach, na rozpostartym szeroko świeczniku - wszędzie widać było pył i pajęczyny. Wielki pająk spuszczał się powoli z pastorału jakiegoś świętego. Na wygładzonych przez stulecia ławkach i pulpitach leżał biały osad kurzu. Nad barokowym ołtarzem w głębi, można by sądzić, przeszedł huragan Wielkiego Czwartku: otwarte tabernaculum było puste, płytę ołtarzową nakrywała zmięta, podarta kapa, na której walały się poprzewracane i pogięte lichtarze. Na schodkach stało pudło ze środkami opatrunkowymi, obok zwalono stos skrzynek z amunicją lub konserwami, w jednej z nich wśród trocin leżały butelki wysokogatunkowego koniaku. Pęk kabli ciągnął się wzdłuż ławek. Żołnierz wyprowadził Teresę poza balaski i gestem dał znak, aby usiadła w stallach. Zajęła miejsce na skraju ławki. Po chwili podniecenia ogarnęło ją wielkie, przybijające zmęczenie. Oparła głowę o twarde drzewo, zamknęła oczy. Naokoło panowała cisza, potem jednak zaczęły się z niej wyłaniać różne dźwięki. Nie bez zdumienia dziewczyna usłyszała cichy świergot - otworzywszy na chwilę oczy, zobaczyła ptaszka siedzącego na framudze wybitego okna. Doszedł ją także szum poruszanych wiatrem krzewów, szmer płynącej w dole rzeki. Czasami rozlegały się twarde głosy żołnierzy. W dali huczały auta. Tam było miasto - już wyzwolone; był ojciec Józef - ostatnie ogniwo wiążące ją z przeszłością; była Makuchowa; ludzie, którzy czekali, z czym wróci. Jeżeli wrócę... - pomyślała. Żołnierz, który ją przyprowadził, stał w rozkroku przy balaskach, z dłońmi opartymi na bergmanie. Zdawał się trzymać wartę nad grobowcem. Jego twarz nie była jej obca. Pamiętała dobrze tego chłopca z jasnymi włosami, długim nosem i chudą twarzą podobną do lisiego pyska. Koledzy nazywali go Willim. Często odkrywała jego wzrok skierowany na siebie. Nigdy do niej nie mówił, ale kiedyś przyniósł kawałek chleba i nieznacznie, bez słowa, położył obok niej. Innym razem, gdy zdarzyło się jej w pustej kuchni zanucić kolędę, drzwi uchyliły się nagle i zobaczyła utkwione w siebie jego szeroko - jakby w najwyższym zdumieniu - otwarte oczy. Ale nie myślała o nim. Pochyliła głowę, oparła czoło o pulpit. Znowu powróciło pytanie: po co przyszłam? Po co przyszłam? Judyta? Uśmiechnęła się gorzko do tego imienia. Dziwaczny pomysł, który nie wiadomo skąd się pojawił. Uległa mu, nie zastanawiając się, dokąd ją zaprowadzi. Nagle podniosła głowę, usłyszawszy obok siebie ciche stąpania. To wartownik szedł ku niej na palcach, oglądając się raz po raz za siebie. Zatrzymawszy się w pół drogi między dawnym swym stanowiskiem a stallami, zapytał ostrym szeptem, twardą polszczyzną: - Po coś tu przyszła, co? - Słyszał pan. Przyniosłam warunki, na jakich możecie się poddać. Żołnierz rzucił szybkim spojrzeniem za siebie. Zapytał znowu: - Ty Polka, nie? - Polka. - Mówisz po polsku? - Tak jak i pan. - Ja mówię po tutejszemu. - Język tutejszy jest językiem polskim. Zrobił gest, jakby chciał temu zaprzeczyć. Kilkoma szybkimi krokami zbliżył się do grobowca. Nasłuchiwał. Potem równie prędko podszedł do niej. - A ci bolszewicy? - zapytał. - Zabijają? Wywożą? Mów prawdę! - Nie, nie zabijają i nie wywożą... Obejrzał się. Pytał dalej gorączkowo: - Teraz ma być tutaj Polska, nie? - Tak. - Jaka Polska? Bolszewicka? - Będzie taka, jakimi będą Polacy... Na chwilę zamilkł. Nasłuchiwał. Znowu pytał: - Oni ci powiedzieli, ci bolszewicy, że będziemy jeńcami? - Tak powiedzieli. - Ale oni wywiozą nas daleko, nie? - Nie wiem. Ale Niemcy także wywozili ludzi. Jesteście żołnierzami SS. Obejrzał się. Ściszył jeszcze bardziej głos. - Ja musiałem być esesem, rozumiesz? Musiałem! - Dlaczego? - Ojciec nie chciał być w partii, rozumiesz? Wzięli nas, całą rodzinę do obozu. I braci, i siostry. Najmłodszy brat umarł. Wszyscy by umarli, nie? To jeden taki kamrat ojca powiedział, że jak ja będę w SS, to oni nie zginą, rozumiesz? To ja musiałem iść, nie? - Może rzeczywiście pan musiał. Ale kim pan jest: Polakiem czy Niemcem? - Ja jestem stąd, tu niedaleko. Sześć kilometrów od miasta. - Kim się czuje pański ojciec? Po jakiemu mówi? - Mój ojciec z Hanau, mówi po niemiecku, nie? - A matka? - Matka stąd. Mówi po tutejszemu. - Musi pan zdecydować, kim pan chce być. - Muszę. To nie tak łatwo... Tamci wywiozą. A Heidrig mnie śledzi. I wymyśla mi: „Polnische Schweine”... - Nieraz tak na mnie krzyczeli. - Słyszałem. Ty byłaś z partyzantami, którzy się bili z Niemcami? - Byłam. Gdzieś w dali huknął pojedynczy wystrzał. Żołnierz jednym kocim skokiem wrócił na swe miejsce przy balaskach. Cisza zapanowała znowu. Już nie zbliżając się do niej, zapytał z dala: - Czy Steiner się zgodzi, jak myślisz? Gestem rozłożonych rąk wyraziła swoją niewiedzę. Opuściła głowę, jakby nie mogąc znieść gniotącego ją ciężaru myśli. Żołnierz zatupał hałaśliwie. Szybko podniosła głowę. Zobaczyła wysoką sylwetkę Steinera. Szedł ku niej wolno, sztywno wyprostowany, z jedną ręką w kieszeni. Znała jego charakterystyczny sposób trzymania głowy odrzuconej do tyłu. Zatrzymał się przy wartowniku, coś do niego powiedział. Tamten sprężył się, stuknął obcasami o kamienną posadzkę i mocnym krokiem wyszedł z kaplicy. Steiner wchodząc po schodach zatrzymał się na chwilę przy grobowcu. Przyglądając się uważnie płycie, obszedł ją wokoło, brzegiem podeszwy dotknął kamiennego fryzu. Wydawał się zaskoczony czymś, co, można by sądzić, zobaczył po raz pierwszy. Potem zbliżył się do stalli. Dziewczyna chciała wstać, ale dał jej ręką znak, aby siedziała. Wszedł do stalli z drugiej strony, usiadł na tej samej ławce, ale z dala od niej. Wyjął z kieszeni pudełko papierosów, zapałki i położył je przed sobą na pulpicie. Sapnął. Powiało od niego alkoholem. Dłuższy czas milczał. Potem zapytał: - Przyglądałaś się temu grobowcowi? - Nie. Czekam na odpowiedź. - Otrzymasz ją, nie śpiesz się. Powinnaś się była przyjrzeć tym orłom na płycie. To wasze, polskie orły. - Nasze. - Ci tutejsi ojczulkowie byli kapitalnymi rzeczywiście głupcami. Powinni byli od dawna odpiłować tym orłom korony albo w ogóle je wyskrobać. A jeszcze lepiej wyrzucić cały grób. Ale im nigdy do tępych głów nie przyszło, że tutaj możecie przyjść. - Jednak przyszliśmy. - Przyszliście z bolszewikami. - Cóż z tego? - To, że kiedy świat się podzieli, będziecie z Azją, nie z Europą. - Azja i Europa połączyły się przeciwko wam. Wyjął papierosa i wystukał go o brzeg ławki. Potem nagle, jakby sobie coś przypomniał, przysunął jej pudełko. - Zapal. Potrząsnęła głową. - Nie palę w kościele. Zaśmiał się krótko i cicho. - Jesteś wierząca? Ale tu Boga już nie ma. Uciekł. Mówisz, że Azja i Europa połączyły się przeciwko nam. Masz rację. Popełniliśmy szereg błędów... Ale te błędy w ostatecznym rachunku przyniosą korzyść. Zapalił papierosa. - Uważasz się za skrzywdzoną przez nas? - zapytał. Podniosła na niego błyszczące oczy. Odpowiedziała po małej pauzie, głosem, który lekko drżał: - Pan sądzi, że mogłabym się nie czuć skrzywdzona? Zabiliście mi wszystkich: rodziców, narzeczonego, brata, przyjaciół. Spaliliście moje miasto. Zniszczyliście mój kraj. A kiedy dostałam się żywa w wasze ręce, nie uznaliście we mnie żołnierza! - Nienawidzisz nas? - Tylko pogardzam... - Nie, nie! - uczynił ruch obu dłońmi, jakby chciał odepchnąć jej słowa. - Lepiej, abyś nienawidziła. Masz prawo do nienawiści. Słuchaj, powiedz mi szczerze: dla kogo tu przyszłaś? - Powiedziałam: dla ludzi, którzy są w waszym ręku. - Ci ludzie to zbieranina. Hałastra uwolniona z obozów, rabująca po drodze. Ale wśród nich musi być ten jeden, na którym ci zależy. Powiedz: który? - Zależy mi na wszystkich. - Nie chcesz mi powiedzieć? A jednak to ja wyrwałem ciebie stamtąd... - Tak, to pan. I chociaż także i potem nie przestaliście mnie poniżać, czuję dla pana za to, co pan zrobił, wdzięczność. Zrobił ten sam odtrącający gest. - Nie mów o wdzięczności! Brzydzę się takimi uczuciami. Kiedy byłem chłopcem, kazano mi całować ohydne szpony rozmaitych starych ciotek za to, że przynosiły cukierki. To się także nazywało wdzięcznością! Już wtedy wiedziałem, że nie mam być za co wdzięczny ani tym babom, ani nikomu. Nikomu! Nikt nie powinien być nikomu za nic wdzięczny! Zdusił nie dopalonego papierosa na pulpicie stalli. - Chcę ci zrobić propozycję. Powiedz mi, na którym z tych ludzi ci zależy. Jego jednego wypuszczę. - Warunek mówi, że macie wypuścić wszystkich. - Nie przyjmujemy bolszewickich warunków. - Odrzucacie propozycję? - Sądziłaś, że ją przyjmiemy? Żołnierz SS nie bierze jeńców i sam się nie poddaje. Nie wierzę zresztą bolszewikom. - Zginiecie. - Zginiemy razem z tym klasztorem. Z tego także będzie korzyść. - Jaka? - Taka - zaśmiał się - że nie oddamy tego klasztoru wam. Korzystając z głupoty tępych braciszków, pokazywalibyście potem te grobowce jako dowody polskości tych ziem. Ale ich nie pokażecie. Nawet gdyby bolszewickie pociski nie rozbiły tych murów do podstaw - ja je wpierw unicestwię. Ta kaplica jest przygotowana do wysadzenia. - Nie wysadzicie całej polskości tej ziemi. - Zrobią to nowe pociski, podobne do tych, jakie wysyłaliśmy na Anglię. Tylko udoskonalone. Po nich nie zostanie nic. - Jesteście zwyciężeni. Będziecie starci z powierzchni ziemi. Żadnych już pocisków wysyłać nie będziecie. To jest ostatnia rzecz, której możecie dokonać. Znowu zaśmiał się cicho. W tonie jego głosu było łagodne szyderstwo. - Ostatnia? Mylisz się. Nie będziemy starci z powierzchni ziemi. Już jutro ci, którzy dziś walczą z nami, będą walczyli wzajemnie ze sobą. Jedni albo drudzy będą nas potrzebowali. - Jedni albo drudzy? - Oczywiście. Nieważne, kto nam pomoże wstać. Sądzę, że zrobią to tamci. Ci więcej stracili. Poza tym są podejrzliwi. Wstaniemy bardzo szybko. - Byłaby to niesprawiedliwość! - cisnęła z gniewem. - Potworna, szatańska niesprawiedliwość! Tym razem wybuchnął śmiechem na dobre. Śmiejąc się obsunął się nisko na ławce, jakby się w nią zapadł. Chichotał patrząc w górę na pulchne aniołki poprzyklejane do gotyckich wiązań. - Jest tylko jedna sprawiedliwość, pamiętaj o tym - powiedział w końcu - sprawiedliwość siły. A poza tym - wciąż leżał na ławce i patrzył w górę - nasz świat jest szalony. Wszyscy powariowali. Może w ogóle nie ma już ludzi normalnych? Po tej wojnie należałoby zamknąć w szpitalach dla umysłowo chorych trzy czwarte ludzkości. Ale zamiast tego wariaci zamkną zdrowych. W szpitalach albo w obozach. Każdy będzie żył jak bąk obracający się wokół własnego szaleństwa. Namnoży się dyktatorów o mózgach gwiazd filmowych, kupujących sobie popularność umiejętnością kręcenia tyłkiem. Nikt nikomu nie będzie wierzył, nikt nikogo nie będzie słuchał. Zapanuje jedna wielka pogoń za przyjemnościami. I wtedy ten, co przyjdzie z siłą - zdobędzie świat. - Wy, Niemcy? Znowu: Deutschland fiber alles in der Welt? - Niemcy wychowane przez SS. Także w Niemczech jest niemało burżujstwa, głupoty, ckliwych uczuć. O, z tego to wzięli - wyciągnął w stronę ołtarza rękę z papierosem niby z dymiącym się lontem. - To On uczył, że trzeba kajać się, żałować, poświęcać dla drugich... Idiotyzm! Wsadzać trzeba w piec mierzwę, aby tym, co reprezentują rasę, nie było zimno. - Za tę chęć wywyższania się nad wszystkich jesteście znienawidzeni. - Nienawiść to jest cenne uczucie, mówiłem ci już. Ten, którego inni nienawidzą, osiąga najwyższą miarę człowieka. Nie potrzebujemy miłości. Natomiast ten, który jest nienawidzony, budzi lęk. - Jesteście szaleńcami! - Wśród szalonych, moja droga, tylko furiat może zostać królem! Zmilczała, chociaż gniewne słowa pchały się jej na usta. Była zła na siebie za to, że pomyślała o tym, aby tu przyjść. Żadną siłą nie da się im wyrwać z rąk tych ludzi! To są wściekłe psy, które trzeba wystrzelać. Usłyszała jego głos, z którego opadło wyzywające szyderstwo: - Jeszcze raz cię pytam: dla którego z tych ludzi zdecydowałaś się przyjść? - Już odpowiedziałam - odrzuciła - dla wszystkich. Taki był warunek rosyjskiego dowódcy. - Z tamtymi nie będę rozmawiał. Ale dla ciebie - zatrzymał się - dla ciebie może zgodziłbym się coś zrobić... - Dla mnie? - patrzyła na niego zaskoczona. - Tak. Przysunął się do niej. Poczuwszy go blisko siebie, gwałtownie wyskoczyła z ławki. Stała na stopniach ołtarza, gotowa do dalszej ucieczki. Ale on nie ruszył się ze stalli. - Niepotrzebnie uciekasz - powiedział. - Przecież to ja wyrwałem cię tamtym. Odpowiedz: co myślałaś, dlaczego to zrobiłem? - Myślałam, że chce mnie pan dla siebie. - A jednak przekonałaś się?... - Przekonałam się. Zresztą mówili o panu... - Mówili ci? - Nie było obrzydliwości, której by mi nie powiedzieli ci pańscy nadludzie z SS! Skoro nie mogli inaczej, to przynajmniej chcieli mnie zohydzić słowami, wymysłami, kopnięciami... - A ty mimo to przyszłaś” - Popełniłam, widać, błąd. Lecz teraz chcę iść. - Chcesz odejść? - Skoro pan odrzuca proponowane warunki... - Przekonałaś się już, że żołnierze SS nie uznają jeńców. Nie zapominaj jednak, że nie uznajemy parlamentariuszy. Pobladła. Przycisnęła dłonie do piersi. - To znaczy, że?... - Nic jeszcze nie znaczy - przerwał jej. - Mamy czas. Jest dopiero za piętnaście szósta. - Czego pan chce ode mnie? - Chcę, abyś wróciła do ławki, siadła i abyśmy mogli dalej rozmawiać. - O czym? Nie odpowiedział. Chwilę stała niezdecydowana, wreszcie powoli wróciła na swoje miejsce. Scharführer Trost przypominał niedźwiedzia: był wielki i ciężki, pochylony do przodu. Oczy pod gęstymi, nastrzępionymi brwiami połyskiwały chytrze. Stał przed Heidrigiem w postawie wyrażającej szacunek. Heidrig rozpierał się w tym samym karle, w którym poprzednio siedział Steiner. Nogi wyciągnął przed siebie, mundur miał znowu rozpięty, w grubych wargach obracał cygaro. - O czym gadają? - pytał podoficera. - Naturalnie o tym, z czym przyszła ta dziewczyna. Kiedy wszedłem, jeden opowiadał, że przez nią bolszewicy proponują, abyśmy się poddali, i obiecują, że potraktują nas jak jeńców... - Który to? Piontek? - Nie, Mosler, - A ty co? - Krzyknąłem, aby zamknął pysk, bo to kłamstwo. Powiedziałem, że dziewczyna przyniosła bolszewickie pogróżki, ale panowie oficerowie mają radio i dostali rozkaz od samego pana Reichsführera, abyśmy się bronili, aż przyjdzie pomoc... Myślę, że dobrze powiedziałem? - Dobrze. - A jak, Herr Obersturmführer, jest naprawdę?... Mnie pan może przecież powiedzieć... Pan mnie zna... - No, Trost, nie jest tak bardzo dobrze... Ale poddać się nie możemy. Urządziliby nas na szaro. Oni nie będą rozróżniali między tymi, co rozkazywali, a tymi, co wykonywali rozkazy... Obserwowałeś Piontka? - Tak, Herr Obersturmführer. Gadał z tą dziewczyną. Podchodził do niej, oglądał się... - Polska świnia! Co gadał? - Nie słyszałem. Mówił cicho. To jedno dosłyszałem, że gadał po polsku. - Po polsku! Bydlę! On pochodzi z tutejszych stron? - Niedaleko stąd. Ma tu rodzinę. - Ta rodzina już się na pewno ogłosiła Polakami. Myślałem, że będzie chciał uciec w czasie bitwy. Miałem go na oku. - Ja także, Herr Obersturmführer. Gdyby spróbował, byłbym go ustrzelił. Aż szkoda, że tego nie zrobiłem. - Zabierzemy się teraz do niego. Stoi na warcie przy drzwiach kaplicy. Idź, weź dwóch ludzi i zmieńcie go. A potem przyjdziecie z nim tutaj. - Tak jest, Herr Obersturmführer. - Naszym wydaj koniak. Cały, ile go tam jeszcze zostało. Mogą sobie pić. - Tak jest. Kiedy podoficer wyszedł z refektarza, Heidrig wyjął pistolet, sprawdził, czy ma nabój w lufie, zabezpieczył i włożył do kieszeni. Nalał sobie koniaku i popijał go małymi łykami, oblizując się za każdym razem. Usiłował znaleźć smak w tym wonnym płynie. W ostatnich latach pijał tylko najdroższe alkohole, a jednak, choć się do tego nie chciał przyznawać nawet przed samym sobą, tęsknił za piwem i żytniówką, jakie zwykł pijać, gdy był jeszcze buchalterem w domu handlowym „Kuntze, Weismann und Sohn”. Nie lubił myśleć o tamtych czasach sprzed piętnastu lat, nie lubił zwłaszcza wspominać starego Weismanna z jego patriarchalną brodą, którą kupiec zwykle gładził z zadowoleniem, gdy spacerował między rzędami połyskujących bidetów i klozetów, wyzierających z opakowań. Weismann miał córkę Ritę, niebrzydką, czarnooką dziewczynę, utykającą nieco na lewą nogę. Okazywał sympatię Heidrigowi, zapraszał go do swego domu... Za drzwiami rozległ się łomot butów o kamienną podłogę, gardłowe komendy. Dwaj żołnierze, a za nimi podoficer, wkroczyli z tupotem do refektarza. Trost wywrzeszczał raport. - Jawohl - powiedział Heidrig. Wolno wstał z karła, z rękami w kieszeniach podszedł do Piontka. Swymi wyblakłymi oczami patrzył w twarz żołnierza, na którą wystąpił niepokój. Ten widok zdawał się podniecać Heidriga. Językiem przesuwał cygaro z jednego kąta ust w drugi. Nagle wypluł niedopałek, wyciągnął z kieszeni lewą rękę. Krzyknął piskliwym głosem: - Pokaż broń! - Wyrwał peem z rąk żołnierza i rzucił go na stół za siebie. Począł wrzeszczeć: - Ty łotrze! Ty świnio! Ty bydlaku! Uzbrojoną w pistolet pięścią uderzył Piontka w twarz. W tej samej chwili przyskoczył Trost i trzasnął żołnierza z tyłu w głowę. Cios był tak silny, że żołnierz, mimo hełmu, zachwiał się, a potem osunął na kolana. Podoficer skoczył mu na plecy, zdarł hełm, powtórnie uderzył w głowę. Piontek upadł na ziemię i zwinął się jak przydeptana liszka. Teraz obaj, Heidrig i Trost, poczęli go kopać w brzuch, w twarz, w głowę i deptać okutymi butami po dłoniach. - Dosyć! - rzekł wreszcie Obersturmführer. Rozparł się znowu w karle, popił koniaku. - Na nogi go! - rzucił komendę. Trost razem z żołnierzami dźwignęli Piontka. Miał twarz we krwi, ze spazmatycznym jękiem chwytał powietrze. Heidrig zapalił nowe cygaro. Poprzez smugi gęstego dymu przyglądał się pobitemu. Zapytał: - Gadaj! O czym rozmawiałeś z tamtą k...? - O... niczym... - O niczym? - Znowu wstał, podszedł do chwiejącego się na nogach żołnierza. - O niczym? - powtórzył swoje pytanie. Rozdmuchał cygaro, wyjął je z ust i przytknął rozżarzonym końcem do rozkrwawionego policzka żołnierza. Piontek zaskowyczał; szarpał się w rękach trzymających go ludzi. Ale tamci nie puszczali. Heidrig jeszcze raz zapytał: - O czym gadałeś? - Cygaro wciśnięte w poszarpane ciało zgasło. - Nie chcesz odpowiadać? - wykrzykiwał piskliwie Heidrig. - Dobrze. Jeszcze ze sobą porozmawiamy. Ty polska świnio! Jesteś Polakiem czy nie jesteś? Żołnierz milczał. Trzymany przez tamtych zwisał ciężko do przodu. Oddychał chrypliwie. - Nie odpowiadasz? Ale my wiemy, jak jest. Chciałbyś uciec, prawda? Naradzałeś się, jak to zrobić? Nie uciekniesz! Wykończymy cię! I ją wykończymy! Do tamtych z nim! - rozkazał. Siedziała z nisko opuszczoną głową. Na próżno usiłowała narzucić sobie spokój. Jak łatwo jest, myślała, powiedzieć: gotowa jestem dać życie! Ale to są tylko słowa. Choćby nawet na nic się już nie czekało, gdy pojawia się świadomość końca, budzi się lęk i sprzeciw. Sprzeciw wobec daremnej ofiary. Splotła dłonie, usiłowała się modlić. Steiner siedział na drugim końcu ławki. Wolnymi ruchami podnosił do ust papierosa; zamyślony, obserwował rozwiewające się W mgłę nitki dymu. - Modlisz się? - zapytał. Jego głos nie brzmiał jak poprzednio. Znikło zeń drażniące szyderstwo. Był zmatowiały i płaski, jakby dochodził z megafonu. - Tak... - odpowiedziała. - Po co? Po co się modlić? - wzruszył ramionami. - On - znowu wskazał zanurzający się w cień ołtarz - nie ma zwyczaju słuchać. - Co pan może o tym wiedzieć?! - żachnęła się. - Myślisz, że nic nie wiem? A jednak... I ja Go kiedyś prosiłem. Widzisz - pochylił się ku niej, ale nie patrzył jej w oczy - chciałem być jak inni... - Jak inni... - powtórzyła mechanicznie, nie rozumiejąc, o czym mówi. - Byłem chłopcem - ciągnął, nie zwracając uwagi na jej słowa - chciałem kochać, chciałem także mieć dziewczynę. Ale On milczał... Wobec ciebie także milczał? - Nie! - zaprzeczyła. Zaśmiał się drwiąco. - Nie próbuj kłamać. Mówiłaś, że zabiliśmy ci wszystkich, spaliliśmy twoje miasto, zniszczyliśmy twój kraj. Przecież chyba modliłaś się o to, aby ci ludzie żyli, aby twój kraj zwyciężył. Nie odpowiedziała. Zacisnęła wargi, niżej opuściła głowę. Ławka skrzypnęła: Steiner wstał, wyszedł ze stalli. Słyszała jego stąpania na kamiennej posadzce. Czuła, że stoi teraz przed nią, niby adwokat przed ławą przysięgłych. Nie podnosiła oczu. Podjął znowu: - Modliłaś się, jestem tego pewien. Ale On ci nie odpowiedział. Tak samo jak mnie. A wiesz dlaczego? On nie lubi ludzi, którzy czegoś bardzo chcą. Choćbyś chciała najlepszego, jeżeli chcesz tego po swojemu, On twoje chcenie odrzuci. Taki jest! Lubi tylko pokornych, posłusznych. Może układałaś wielkie plany, może marzyłaś?... Nie odpowiedziała, ale odruchowo skinęła głową. - Więc widzisz! - w głosie mężczyzny zabrzmiał triumf. - Zgadłem! Przypatrywałem się tobie. To, co mi wtedy powiedziałaś, dowodziło, że masz odwagę. Mogłem cię kazać zastrzelić. Nie jesteś jak nasze dziewczęta, które tylko dążą do tego, by mieć męża, własny dom, spokój. Położył dłonie na brzegu pulpitu. Dziewczynie wydało się, że ławka lekko drży pod tym dotknięciem. Próbował zajrzeć jej w twarz. Nie podniosła głowy, ale na czole czuła jego szybki oddech. Potem Steiner cofnął się. Stał teraz na stopniach ołtarza, opierając nogę o skrzynkę z amunicją. - Powiedz - powrócił do swego pytania - po co naprawdę przyszłaś? - Aby uratować tamtych... - Nie! Nie! - zaprzeczył gwałtownie. - Nie! - dorzucił po chwili niby brakujący odważnik na szalę wahającej się wagi. - Tamci to hałastra. Powiedz prawdę. - Powiedziałam. - Nie! Słuchaj! - znowu podszedł do stalli, oparł dłonie na pulpicie, pochylił się nad nią. - Przyszłaś dla mnie, prawda? Podniosła na niego wzrok i zaraz opuściła na nowo głowę. Nie potwierdziła, nie zaprzeczyła. Milczała. - Przyszłaś dla mnie - powtórzył z przekonaniem. Głos jego nabrał namiętnych tonów. - Odgadłem to! No mów, przyznaj! Milczała dalej. - Nie chcesz? A jednak... Wtedy powinienem cię był zabić, a nie zabiłem. - Przemówiło w panu sumienie... - powiedziała cicho. Wybuchnął śmiechem. - Sumienie? Nie wiem, co to takiego. Wiem, do czego dążę, wiem, czego chcę - to jest moje sumienie! Daję, kiedy mi się tak podoba, i nie żądam rewanżu. - Ale pan go oczekuje ode mnie... - Nieprawda! - w głosie Steinera zadźwięczało oburzenie. - Niczego nie oczekuję! Proponuję ci tylko układ... Rozumiesz? Układ. Słuchaj: a jeżeli zwolnię wszystkich tamtych - czy zostaniesz ze mną? No? Co ty na to? Przez chwilę patrzyła na niego wzrokiem, w którym było zdumienie. Na jej policzki wystąpiła bladość. Wargi poczęły drżeć. Przygryzła je. Zapytała: - Zwolniłby pan tamtych? - Może... A ty zostałabyś? Mierzyli się przez chwilę wzrokiem. Wybuchnęła: - Czego pan chce ode mnie? - Nie bój się - powiedział uspokajająco. - Tamto to nie dla mnie. Chcę tylko twojej bliskości. - Po co ona panu? - Chcę móc rozmawiać - do końca. Chcę czuć, że jest ktoś... Rozumiesz? Nudzę się. Heidrig jest durniem. Jeszcze prawie dwie godziny. Dwie godziny, które trzeba przeżyć. Kiedy się odezwą bolszewickie armaty, podpalę lont i wylecimy w powietrze... Dreszcz przebiegł ją całą. Milczała długo, potem wolno powtórzyła swoje pytanie: - Pan ich wypuści? Wszystkich? - Jeżeli zgodzisz się zostać... Zamknęła oczy. Usiłowała się modlić, ale gorączkowe myśli pochłaniały słowa modlitwy. Dlaczego mnie to spotyka? - przelatywało jej przez głowę. - Chciałam tylko walczyć. Tylu walczyło. Jedni zginęli, inni zdołali ocaleć. Chciałam tak samo tylko walczyć... - Odpowiedz! - nalegał niecierpliwie. - O czym będziemy rozmawiali? - zapytała. - Znajdzie się temat - powiedział. Wrócił na poprzednie swe miejsce w ławce. Przez pewien czas siedział zgarbiony, z długimi rękami zwisającymi z kolan. Na jego czoło wystąpiła pulsująca krwią żyła. - Są rzeczy - podjął - o których nie rozmawiałem z nikim, od dawna... - Lecz dlaczego chce pan o tym rozmawiać ze mną? - Dlatego, że przyszłaś dla mnie. - Nie przyszłam dla pana... - Mylisz się. Teraz jestem pewien, że dla mnie. Wtedy, kiedy rzuciłaś mi w twarz swoją skargę, miałaś oczy człowieka, który nie chce żyć! - Nie chciałam żyć, to prawda... - Więc widzisz! A dziś? Czy życie nabrało dla ciebie nagle jakiejś wartości? Nie odpowiedziała. On jednak nie wrócił do swego pytania. Rozłożył ręce szeroko i założył z tyłu na oparciu ławki. Patrzył w ołtarz spowijany z każdą chwilą coraz ciemniejszym woalem zmroku. - Mówiłem ci - zaczął - że nie chciałem tamtego... Dom moich rodziców był porządnym, uczciwym domem niemieckim. Ojciec wydawał książki, produkował obrazki i artystyczne bibeloty. Znał się na sztuce, skupował stare rzeźby, wykopaliska. Matka poświęciła się cała dzieciom i domowi. Żadne z nich nie rozumiało, co się stało z ich synem. Tkwili w towarzyskich konwenansach. Nie potrafili mi pomóc wyjść poza siebie - poza to kalectwo. Dopiero pomogło mi SS... Gdzieś w głębi mrocznej już nawy stuknęły drzwi. Dwóch żołnierzy szło chrobocząc gwoździami butów. Trzasnąwszy mocno obcasami, stanęli na baczność przed Steinerem. - Czy pozwoli pan, Herr Standartenführer, zabrać tę skrzynkę? Pan Obersturmführer pozwolił wydać koniak. - Dobrze, zabierajcie. Który to jest? Bielert? - Tak jest, Herr Standartenführer. - Masz zapałki, Bielert? Zapal świecę. Chyba tam jest jakaś na ołtarzu? Żołnierz potarł zapałkę. W jednym z wysokich ołtarzowych lichtarzy tkwiła rzeczywiście świeca. Uczepiony zbyt krótkiego knota płomyczek tlił się niby mała gwiazdka, niczego nie oświetlając. - Zostaw ją. Rozpali się - powiedział Steiner. Żołnierze trzasnęli znowu obcasami. Dźwignęli skrzynię. Gdy ją nieśli, podzwaniała cicho. - Ten koniak - powiedział, gdy wyszli - pozwoli moim chłopcom przenieść się bez zmartwienia do Walhalli. Żałuję, że nie potrafię tak jak oni... Ale widać za dużo wypiłem w życiu alkoholu, bo już nie działa na mnie. Na ciebie nie podziałałby także. Ale może chcesz? - Nie, nie chcę. - Masz rację. Naszego niepokoju nie zapijemy. To dziwne, ale wydaje mi się, że odnalazłem w tobie pokrewną duszę. Myślałem o tym już wtedy. Mówiłaś zuchwale. Nie bałaś się... - Było mi wszystko jedno. - Powinno ci być wszystko jedno także teraz. Śmierć? Chciałaś jej. Nie żądam od ciebie nic poza rozmową. Możesz mi mówić rzeczy najgorsze. Możesz mi powiedzieć, że nienawidzisz mnie, nas wszystkich, całych Niemiec. Proszę cię - powiedz to wszystko. Nic ci nie zrobię. Nawet, jak ci zaproponowałem, mogą wypuścić tamtych. Chcesz tego? Odpowiedziała po chwili, jakby z bardzo daleka: - Po to przyszłam... - Będą mogli sobie pójść wolno do swych żon, dzieci, matek, kochanek. Unikną śmierci, której się boją. My jednak nie mielibyśmy do kogo wrócić, prawda? Mówiłaś, że wszystkich straciłaś, że nie ma już twego miasta. Dom moich rodziców rozwaliły także angielskie bomby. Wszystko poszło z dymem - zbiory ojca, robótki matki... To zresztą mało ważne. Oni mnie nie rozumieli, ja - ich. Gdy zobaczyli mnie w mundurze, przestraszyli się. Ale im wytłumaczyłem, że Führer ma rację. Nie było to zadanie zbyt trudne. Chcieli mi wierzyć. Gdyby wyżyli, ktoś inny potrafiłby ich teraz także bez trudu przekonać o innej racji. Zależało im tylko na świętym spokoju... Żony ani kochanki nie mam. Gaston uciekł... - Wiem. Widziałam go. - Ach, widziałaś go? Więc jest cały? Pewno go nawet otoczono opieką i staraniami? Francuzi są tutaj strasznie szanowani. Co mówię: czczeni! Nikt by nie uwierzył na pewno, choćby się mówiło, że on był z nami i nosił mundur żołnierza SS. Sam kazałem mu uciekać. Wśród ludzi, których tu w klasztorze znaleźliśmy, był eksjeniec z francuskiego stalagu. Heidrig go zlikwidował, więc było w co Gastona ubrać. Wyprowadziłem go na brzeg rzeki, pokazałem drogę... Nie pragnąłem, aby z nami ginął. Nie był mi już potrzebny. Poza tym jednym nie łączyło nas nic... - Nas też nic nie łączy! - A ja ci mówię, że się mylisz. Jesteśmy sobie bliscy. I mnie, i tobie On nie odpowiedział. Nie raczył nas dostrzec. On jest taki: chciałby, abyśmy pokornie czekali na Jego łaskę. - Steiner mówił coraz prędzej i coraz namiętniej. Pochylił się do przodu, zmarszczył czoło, tak że widać było pulsowanie krwi w przecinającej je żyle. Potrząsnął zaciśniętą pięścią. - Powiedziałem sobie, że zmuszę Go, aby mnie dostrzegł! On tylko: miłość i miłość. Nie znoszę tego słowa. Miłość taka to dawanie i czekanie pokorne, co On da w zamian. Zwykły żydowski targ! Mogę dawać, ale tak, jak się rzuca psu! Nie jestem z tych, którzy każą zabijać tylko dlatego, że ktoś jest mieszańcem czy bękartem. I bękarci mogą żyć, jeśli będą służyli wyższym od siebie... - A jednak - przerwała mu - kazał pan zabijać ludzi w Rosji. I w Warszawie widziałam, jak pańscy żołnierze walczyli nie tylko z uzbrojonymi... - To było co innego! - mówił dalej porywczo, prawie gorączkowo. - Ludzi trzeba wychowywać. Trzeba ich uczyć, aby nie kierowali się sentymentami, ale słusznością. Trzeba palić okręty, aby nikt nimi nie odpłynął na łatwiejszy brzeg... - Opanował się nieco, wyprostował w ławce, wzruszył ramionami. - Zresztą co znaczy kilkuset zabitych, jeśli za tę cenę można ukształtować bodaj jednego człowieka ponad miarę? Splotła dłonie i zacisnęła je tak mocno, że na skórze wystąpiły białe plamy. Zapytała: - Więc ludzie, których macie w rękach, mieli zginąć... - Prawdopodobnie. To już zakres działania Heidriga. - ...aby ich śmierć mogła ukształtować jednego nadczłowieka? To jest potworne! Zaśmiał się. Rozłożył ręce patetycznym gestem. - Tak tylko wyrasta wielkość... Zegar na wieży zazgrzytał, a potem uderzył raz jeden. Jakby wywołany tym chrapliwym kaszlnięciem, nagle dał się słyszeć wibrujący dźwięk. Najpierw było to podobne do buczenia bąka, ale to buczenie rosło w siłę, zbliżało się; rozlegały się w nim warkot, szczęk i łomot. Ściany kaplicy zdawały się trząść. Podzwaniał szklany wisiorek przy żyrandolu, kiwała się figurka świętego z pastorałem. - Co to takiego? - zapytała. Zamiast odpowiedzieć wstał, podszedł do ołtarza. Wziął w rękę lichtarz z zapaloną świecą. Stojąc przed ołtarzem, ogromny, z tym lichtarzem niby z pochodnią w ręku, wydawał się kapłanem tajemniczego kultu, który rytualnym gestem pragnie zakląć swoich wiernych. Zapytał: - Więc zrobisz to, czego zażądałem? Pominęła to pytanie. Dygoczącym głosem powtórzyła swoje: - Co to jest? - Czołgi bolszewickie zajmują stanowiska. - Jak to? Już? - Już. Jeśli koniecznie chcesz, abym uwolnił tamtych, musisz się zdecydować... Zapadła cisza, a poprzez nią przetaczał się miażdżący warkot. Odpowiadały mu w mroku jakieś stuknięcia, jakieś dzwonienia. Chwiał się płomień świecy. Długi cień Steinera kiwał się między skrzynkami amunicji i pękami kabli. Powiedziała cicho: - Niech pan ich wypuści... - Więc zostaniesz? - zapytał tak, jakby nie mógł uwierzyć w jej odpowiedź. - Zostanę... - Głos jej urwał się jak krzyk człowieka, który tonie i któremu woda zalewa usta. Ale prawie natychmiast odezwała się znowu mocno, gorączkowo: - Niech pan ich idzie uwolnić! Prędko! Niech pan idzie! Wybiegła ze stalli, chwyciła go za rękaw. Kiedy jednak nie ruszając się z miejsca położył dłoń na jej dłoni - cofnęła się. - Niech pan idzie! - prosiła gorączkowo. - Zostajesz? - zapytał raz jeszcze. - Niech się pan śpieszy! - zawołała. III Dwaj oficerowie siedzieli przy stole naprzeciwko siebie. - No i nie wraca - powiedział major. - Rzeczywiście - Kożyrew spojrzał na zegarek. - Po piątej. Już wydałem rozkazy, aby działa odjechały zająć stanowiska. Rozwalimy wszystko do fundamentów. Major zaśmiał się szeroko. - Mówisz, jakbyś chciał tego. Ale ja znam ciebie, Siergiej. Nie lubisz burzyć. - Uczyłem się budować, nie burzyć. - I masz rację. Zwłaszcza tutaj. Tu mają mieszkać nowi ludzie. Przyjdą, zobaczą ruiny - i do kogo będą mieli żal? Do nas. - Oni zawsze mają pretensje do nas. - Nie lubisz ich? Czemu? - Pamiętam różne dawne rzeczy... - Ot, kłopot z wami, coście się urodzili przed rewolucją. My nie mamy takich wspomnień. Napijesz się? - Nalej. - Twoje zdrowie. - Twoje, Fiedia. - Powiedz, czemu ich nie lubisz? - Mało to powodów? Dumni. Drą nosa w górę. Przypatrz się, jak cię traktują. Biłeś się, przyjechałeś na karkach faszystów. Krew wylałeś dla nich, a oni jakby nic... - Przesadzasz, Siergiej. Krew? Oni dużo jej stracili. Ale i naszą zobaczą. A pomyślałeś ty, dlaczego oni tak na nas patrzą? Może pamiętają, że w niewoli carskiej byli, nie myślisz? - My nie carscy! Wolność im przynieśli. - Mnie tego nie potrzebujesz mówić, Siergiej. Ale to wiem także, że człowiek nie lubi dostawać nawet wolności od drugiego. Od Boga by nie lubił dostać, gdyby Bóg był. Sam chce ją sobie zdobyć! - No to ich żołnierze biją się obok nas. - Biją się. Dobrze się biją. Mówimy ciągle: przyjaźń. Ale to jest słowo jak ubranie na wyrost, które kupili rodzice dla chłopca. Chodziłeś pewno w takim ubraniu, to wiesz. Złości. Nieładne. Wisi jak worek. Ale któregoś dnia zaczyna pasować. Po tylu wojnach, sporach, pretensjach przyjaźń nie urodzi się w rok czy dwa... - Albo się nie urodzi nigdy. Ten ksiądz na przykład... Drażni mnie! - Ale to on przecież ratował Zacharenkę w kacecie? - On. - Widzisz: tacy oni są. Inni - masz rację. Ale czy to każdy musi być taki sam? Czy to przeszkadza? - Mnie przeszkadza. Pamiętam, jaki był mój ojciec... - Twarz Kożyrewa stała się ponura. Patrzył w stół. - Na ludzi donosił. Pił. Bił matkę, nas kopał... Gdyby nie matka, nie wychowalibyśmy się. Ale w niedzielę do cerkwi szedł. Bił pokłony, modlił się... - Porywczym gestem nalał wódki do szklanek. - Masz, wypijmy! - Twoje zdrowie, Siergiej. - Młody major zaśmiał się. - Bez wódki nie da rady. - Wyciągnął rękę, przyjacielsko klepnął Kożyrewa po ramieniu. Powiedział ciepło: - Rozumiem cię. Ja ich także nie zawsze pojmuję. Ale trzeba powoli, cierpliwie. Jak drzazgę z palca. I u nich, i u nas... To przecież nie koniec. Będziemy sobie potrzebni... - Wygraliśmy. Czego chcesz jeszcze? - Tak, teraz wygraliśmy. - Urwał, wstał, obciągnął mundur, przesunął do tyłu mapnik. - Jeżeli pozwolisz, pójdę teraz przygotować gazetkę ścienną. Potem muszę jeszcze zrobić pogadankę. - Idź. Major wyszedł. Kożyrew nalał sobie jeszcze wódki i łyknął. Zawołał: - Kola! Ale żołnierz nie pojawił się. Pułkownik wstał, otworzył drzwi. W przedpokoju nie było nikogo. Założywszy za siebie ręce, Kożyrew przeszedł korytarzem. Wyjrzał na podwórze zastawione ciasno czołgami i ciężarówkami. Część czołgów szykowała się do wymarszu. Mechanicy zapuszczali motory. Niektóre huczały już równo i groźnie. Jeden nie chciał zapalić: wybuchał wściekłym rykiem, od którego sypały się z okien resztki wybitych szyb - ale po chwili ryk przechodził w czkawkę, coraz cichszą, wreszcie całkiem zamierał. Rozlegały się klątwy. Na czołgu siedziała cała gromada żołnierzy; przez otwartą klapę rzucali w głąb swoje rady. Ci, którzy mieli wyruszyć z czołgami, wyglądali bojowo: wytłuszczone kombinezony, wciśnięte na oczy sukienne hełmy z naszytymi na nich wałkami. Wszyscy byli bardzo młodzi. Otaczał ich tłum kolegów pozostających w koszarach. Bez uzbrojenia, w furażerkach na jasnych głowach, cienkie nogi w bryczesach, tkwiące w butach o niskiej, do pół łydki cholewie. Wydawali się jeszcze młodsi od tamtych - po prostu chłopcy. Kożyrew zatrzymał się w progu i przyglądał się żołnierzom. W jego spojrzeniu pojawiła się czułość. Przeszedł z tymi chłopcami długi szlak, stoczył wiele bitew. Ponosili straty, stan oddziału musiał być kilka razy odnawiany. Wielu brakło spośród tych, którzy wyruszyli razem z nim po ostatnich uzupełnieniach. Sprzęt był także zużyty, spracowany. A przecież to była ciągłe ta sama bojowa jednostka, która w czasie wojny zamieniła się dla niego w rodzinę. W jedną rodzinę. Powoli zszedł ze schodków. Przeciskając się między czołgami, zbliżył się do długiego budynku po przeciwnej stronie podwórza. Kiedyś musiała tu być szkoła, obecnie budynek był zajęty przez żołnierzy. Kożyrew wszedł do środka. Na ścianach szerokiego korytarza zachowała się pewna liczba obrazów - najczęściej treści historycznej - reprodukcji najlepszych dzieł malarstwa niemieckiego. Czasami wisiała pusta rama, z której coś wydarto; gdzie indziej widać było na murze jasny ślad po obrazku. W małym hałlu, obok schodów prowadzących na piętro, wisiała duża mapa. Zatrzymał się przed nią. W pierwszej chwili wydało mu się, że kontur Europy jest cały gęsto upstrzany przez muchy. Przyjrzawszy się jednak lepiej, przekonał się, że nie są to ślady much, ale niezliczone dziurki. Mapę widocznie nakłuwano chorągiewkami, które w ciągu lat wyznaczały szlaki zwycięstw, a potem odwrotów. Jeszcze cały pęk chorągiewek tkwił - niby banderille w karku byka - w wielościanie Berlina. Ktoś czerwonym ołówkiem narysował granicę wzdłuż Odry. Ktoś inny odmiennego koloru ołówkiem napisał poprzez całą szerokość kontynentu: „My pobiedili”. Jeszcze inny wypalił w mapie - pewno papierosem - dużą dziurę. Powoli, krok za krokiem, wstępował na piętro. Szedł zamyślony szkolnym korytarzem. Stawał w drzwiach mijanych sal. Na ziemi rozścielona była słoma, ponakrywana zielonymi kocami i piaskowego koloru płaszczami. Słońce zapadało za wzgórza otaczające miasto i kładło się rdzawym blaskiem na posłaniach, zielonych, związanych sznurkiem workach i wiszących na ścianach hełmach. Nikogo nie spotkał: wszyscy żołnierze znajdowali się na podwórzu. Tylko na jednym posłaniu spał czarno-biały kotek. Usłyszawszy stąpania oficera, podniósł głowę, miauknął pytająco i znowu zwinął się w kłębek. Dopiero w ostatniej salce Kożyrew zobaczył siedzącego na posianiu żołnierza. Odwrócony plecami do drzwi, upakowywał coś starannie w worku. Nie słyszał kroków pułkownika, gdyż właśnie rozryczały się na nowo motory czołgów. Kożyrew zajrzał mu przez ramię i zapytał: - Znowu zabawki, Kola? Żołnierz zerwał się gwałtownie. Był bosy. Worek wysunął mu się z ręki; upadł na ziemię ze stukotem. Kola patrzył na pułkownika i uśmiechał się wstydliwie. - Znowu zabawki? - Zabawki, towarzyszu pułkowniku - przyznał pocierając wąsy wierzchem dłoni. - Klocki. - Skąd wziąłeś? - Z tych ruin, towarzyszu pułkowniku, gdzie był sklep z zabawkami. - Łazisz w ruiny, aż się w końcu zwalą na ciebie. Całkiem zgłupiałeś z tym dzieciakiem. Niemiecki dzieciak. - Dzieciak to dzieciak, towarzyszu pułkowniku. - Ale niemiecki. Kazałem ci go oddać Niemcom. - Kiedy żadna Niemka nie chciała. Chodziłem nie do jednej, gadałem. Każda tylko popłacze, powie „mein Gott”, „armes Kind”, „armer Schlucker”, a na końcu: „nein” i „nein”. - A co to za kobieta, której go oddałeś? - Dobra kobieta. Jej samej Fryce dzieciaka porwali. - I za to będzie się małym Frycem opiekowała? - Będzie... - Głupiś! Zawracałeś wszystkim głowę tym dzieciakiem. Trzeba go było nie brać. - Miał się błąkać samiutki po lesie, towarzyszu pułkowniku? Pamiętacie? Samiście dali swój płaszcz, aby go zawinąć. Przecież nawet powiedzieliście... - Dobrze, dobrze! - przerwał mu. - Kładź buty! Pójdziesz ze mną, zaprowadzisz do tej kobiety. Chcę sam zobaczyć, jak mu tam u niej. Kola spojrzał na pułkownika zaskoczony. Ale potem po jego twarzy przemknął lekki, jakby filuterny uśmiech. Nic nie powiedział. Okręcił duże, poobcierane stopy onucami i wbił je w buty. Gdy podskakiwał pochylony, na jego piersi pobrzękiwały medale. Miał ich kilka. Tylko stopnia podoficerskiego się nie dosłużył. Kożyrewowi przypomniało się, że gdy go kiedyś zawstydził: „Ech, Kola, leń jesteś. Gdybyś się postarał, mógłbyś już dawno zostać starszyną”, żołnierz odpowiedział: „Pozwólcie, towarzyszu pułkowniku, że ja myślę inaczej: niedobrze jest przewodzić drugim...” Opuszczając koszary, pułkownik zatrzymał się przy dowódcy wyjeżdżających do akcji czołgów, kapitanie Aleksiejenko. - Słuchaj, Wasyl, rozpoczniecie ogień punktualnie o ósmej. Ani minuty wcześniej, ani minuty później. - Rozkaz. - Ale jakby nabrali chęci do skapitulowania - wstrzymajcie się. - Zrobię tak. Wiem - tam są ludzie. A nie lepiej by było, Siergiej, natrzeć? - I wytracić ludzi? Wiesz, jak oni potrafią się bronić. - No wiem. - Zanim byśmy się do nich dobrali, i tak by wykończyli tamtych. - To wszystko prawda, Siergiej. Ale gdybyście tak pozwolili... - Skóra cię świerzbi? Czym ty jesteś w cywilu, Wasyl? - Malarzem... - Obrazy malujesz? - Obrazy, afisze... Ale mam z nimi porachunki. - Wszyscy je mamy. A te twoje obrazy chciałbym kiedyś zobaczyć. Słońce zapadło za wzgórza i na ulicach kłębił się pierwszy zmierzch. Tłumy zniknęły, ludzie powynajdywali sobie noclegi. Miejscowi siedzieli w domach niby myszy pod miotłą; tylko gdzieniegdzie między ruinami połyskiwał blask płonącej świecy. Po ulicach grupkami spacerowali żołnierze. Kola niósł na ramieniu worek z klockami, które postukiwały w pudełku. Szedł o krok za pułkownikiem. Jego wzrok spoczął na butach Kożyrewa. Prześpieszył kroku. Powiedział: - Jak nie będziecie się gniewali, towarzyszu pułkowniku, to powiem, że wasze buty całkiem się już rozlazły... - Wiem. Ta twoja cuchnąca pasta im pomogła. - Jej Bohu, towarzyszu pułkowniku, dobra pasta! - Niech sobie będzie. Buty - mniejsza! Wojna się skończyła. - Ano, dobrze, że się skończyła. Pozwolicie zapytać? - Pytaj! - Wrócicie, towarzyszu pułkowniku, do pracy na budowie? - Nie wiem jeszcze. Może... A ty? - Chciałbym wrócić. Lubię pracę przy dźwigu. Zawsze myślałem: taki wielki dźwig, a jeden człowiek nim porusza. Przyjemnie. No i nauczyłem się. Ale powiedzieli mi: „Ty, Struczkow, chcesz na maszynie jeździć - tobie wódki nie wolno do gęby wziąć. Napijesz się, zagapisz, ciężar spadnie. Może jeszcze kogo zabić. Na dźwigu jeździsz - pić nie wolno!” - I nie piłeś? - Nie piłem. Dźwig, sami wiecie, ważna maszyna... - A teraz jak będzie? - Odzwyczaiłem się raz, odzwyczaję znowu. Ech, już bym chciał dźwigniami ruszać. A pamiętacie, towarzyszu pułkowniku, jak budowaliśmy razem tę szkołę na Wasilewskim Ostrowiu? Koło pałacu Kirowa? - Na Średnim Prospekcie? - O, właśnie. Pamiętam, jak chodziliście po budowie z planami w ręku, taki jeszcze młodziutki. Raz przyszliście z synkiem. Z Griszeńką. Mówiliście, że to będzie jego szkoła... Twarz Kożyrewa skurczyła się boleśnie. - To nie będzie jego szkoła... - powiedział cicho. - Wiem... Szli czas jakiś w milczeniu. Kożyrew zapytał ze zniecierpliwieniem w głosie: - Daleko to jeszcze? - Tu zaraz, za rogiem. A pozwólcie zapytać: wasza żona wciąż w szpitalu? - W szpitalu... Kola nie pytał więcej. Znowu został nieco w tyle. Za chwilę przeszli przez wyłamany parkan, wspięli się na taras. Otworzyły się drzwi, stanął w nich ksiądz. - O, pan pułkownik! - zawołał. - Co? Może wróciła? - zapytał. Kożyrew potrząsnął głową. - Nie. - Niech pan pułkownik pozwoli - wpuścił go do pokoju. - Czemu ona nie wraca? Niepokoję się. Nie powinna była iść... - Sama chciała. - Tak; jak się dowiedziała, że jest tam mąż naszej Makuchowej... - Tej, co wzięła chłopca? - Kożyrew obrócił się pytająco w stronę Koli. - Tej. Pułkownik zdjął czapkę i usiadł w fotelu, na którym poprzednio spała Teresa. Spoza drzwi - teraz dopiero usłyszeli - dochodziło łkanie. - To ona płacze? - zapytał. - Ona - potwierdził ksiądz. - A dzieciak? - Jest z nią. Przywiązał się do niej. Kiedy zobaczył, że ona rozpacza, i on się rozpłakał. Chciałem go zabrać do siebie - nie dał się od niej wziąć. Zapanowało milczenie. Przerwał je Kola: - Pozwolicie, towarzyszu pułkowniku, do malczyka? Klocki mu zaniosę, pocieszę... Dał zezwolenie gestem. Żołnierz wyszedł z pokoju. Kożyrew sięgnął do kieszeni po pudełko z tytoniem. - Bibułki nie macie? - zapytał. - Nie, niestety. Ale chętnie poczęstuję pana amerykańskim papierosem. Dostałem, sam nie palę. Proszę. - Dziękuję. Dobre papierosy. Nasz tytoń lepszy, ale bibułki nie ma. Powiedzcie, jak myślicie, dlaczego ona wzięła to dziecko? - Jej własne porwali Niemcy... - Wiem. Ale właśnie dlatego nie wiem, czy będzie dla niego dobra. - Na pewno, panie pułkowniku. Kiedy ją pytałem, powiedziała: w Niemczech też są dobrzy ludzie. Jak ja będę dobra dla tego chłopca, to może jakiś dobry człowiek zaopiekuje się moim... - I teraz tak powie? Ksiądz zastanawiał się przez chwilę. - Myślę, że powie. To dobry człowiek. Będzie płakała, będzie rozpaczała, ale potem zrozumie... - Co zrozumie? - pułkownik przechylił głowę na ramię i patrzył na księdza. - Że trzeba płaci* dobrem za zło... - Trzeba... - powtórzył pułkownik. Nie było to zapytanie, nie było to twierdzenie. Zamyślony obracał papierosa w palcach. Przez okna bez szyb dochodził warkot czołgów, ale cichszy - musiały już wyjechać poza miasto. Spoza drzwi prowadzących do kuchni dały się słyszeć głosy małego i Koli. Spierali się chyba o coś. Zadzwonił głosik chłopca: - Nie wiem, co gadasz, Kola! Mówię ci: budujemy fortecę! Łkania kobiety ucichły. - Tak trzeba - powtórzył Kożyrew, tym razem twierdząco. - Trzeba starać się być człowiekiem. Choćby nie wiem co... Pochylił się, oparł ręce na kolanach. - Ja także straciłem syna... - dorzucił ciszej. - Zabili go? - zapytał ksiądz. - Umarł wyczerpany chorobami i głodem w czasie oblężenia Leningradu. Żona straciła rozum... Ale - wyprostował się w fotelu - to zrobili dorośli. - Współczuję panu, panie pułkowniku... Uczynił ruch ręką, jakby dawał znak, że nie chce o tym więcej mówić. - Wy, wierzący - powiedział - umiecie sobie znaleźć pociechę. Nie szukacie... - Kto panu o tym powiedział? Wiarę trzeba odnajdywać codziennie. Zmarszczył brwi. Patrzył chmurnie w okno. - Widziałem takich, co wierzyli, a nie szukali. Żyli po prostu jak zwierzęta. - Są tacy, którzy nie wierzą i nie szukają. - Ech - machnął ręką. - Wydaje się wam, że wszystko wiecie. Chcielibyście, aby was podziwiali, aby was uważali za nie wiadomo kogo... Nie czekał na odpowiedź. Wstał, podszedł do drzwi, spoza których wciąż dochodziły głosy dziecka i mężczyzny. Cicho nacisnął klamkę, wszedł do kuchni. Tuż przy drzwiach, pod ścianą, siedziała Makuchowa i szklanym wzrokiem patrzyła przed siebie. Pośrodku kuchni chłopiec i żołnierz klęczeli na ziemi. Wspólnie ustawiali z klocków wielką budowlę. Właściwie budował Martin, Kola podawał mu tylko klocki. Nie przestawał przy tym mówić łamaną niemczyzną: - Powiadam ci: niech to będzie dom towarowy. Taki duży dom, gdzie się wszystko kupuje. I zabawki, i ubranie, i chleb. W Moskwie jest taki wielki dom. Nazywa się GUM. Ogromny, mówię ci. Ma szklany dach. A pod nim korytarze, piętra, mostki. Rozumiesz? Niech to będzie taki dom. Rozumiesz? Taki sklep. - To nie jest sklep - powiedział mały krótko i stanowczo. Wysunąwszy z ust koniec języka, starannie układał klocki coraz wyżej. - To forteca. - Forteca - nicht gut. Wojna się skończyła. Zbudujemy dom towarowy. Ludzie będą kupować... - Tak? - Nie. Tu muszą mieszkać żołnierze. I armaty. - Armaty - kaput! Rozumiesz? Niepotrzebne... - Potrzebne. Będą strzelały... Nagle chłopiec obrócił głowę. Zobaczył Kożyrewa. Gwałtownie zerwał się i podbiegł do Makuchowej. Przytulił się do jej kolan, złapał kurczowo fartuch. Dopiero po chwili podniósł głowę. Był blady. Dygoczące wargi miał wygięte w podkówkę. Drżał cały. - Czego ty się boisz, Martin? - powiedział Kola. - Nie bój się. Ot, jak trzęsie się. Nie bój się. Nie pamiętasz? Pułkownik okrył cię wtedy w lesie swoim płaszczem... Chłopiec nie ruszył się. - Nie bój się - przekonywał Kola. - Czego się boisz? A wiesz - on budować umie? Prawdziwe domy potrafi stawiać... Na pobladłej twarzy dziecka pojawił się wyraz zainteresowania. - Prawdziwe domy? - zapytał. - A on nie bolszewik? - Co ty gadasz? Ot, głupi chłopak! Kto ci naopowiadał na bolszewików?... - zaczął żołnierz. Pułkownik położył mu dłoń na ramieniu, rzekł cicho po rosyjsku: - Zostaw... - Zwrócił się po niemiecku do chłopca: - Chodź, nie bój się. Pokażę ci, jaką szkołę budowałem. Mój synek miał do niej chodzić. - A on tam chodzi? - zapytał mały. Puścił fartuch Makuchowej i zbliżał się powoli, wciąż jeszcze nieufnie. - Nie, nie chodzi. Ale inne dzieci będą chodziły. Już chodzą... - I wiesz, jak tę szkołę budować? - Wiem. Ty nazywasz się Martin? - Martin. - Mój synek nazywał się Grisza. No chodź, będziemy budowali. Najprzód postawimy salę gimnastyczną... - Kiedy klocków już nie ma. - A nie ma. No to z czego zbudujemy? Chłopiec zastanawiał się. - Zwalę fortecę - zadecydował nagle. - A nie będzie ci żal? - Nie. Pokażesz, jak się buduje szkołę? - Pokażę. Może ty także będziesz kiedyś budować prawdziwe szkoły? - Będę budować. Wielki budynek postawiony przez Martina i Kolę runął ze strasznym łoskotem. Oficer usiadł na ziemi. To on stawiał ściany. Martin podawał mu klocki. Palące się niedawno w szybie słońce powędrowało na sufit, a potem spopielało. Pokój zaczął się napełniać pierwszym zmierzchem. Czołgi huczały w dali. Pochyleni nad wznoszącym się budynkiem nie zauważyli, jak przy drugich drzwiach, niby cień w kącie pokoju, pojawiła się cicho postać kobiety. Zwrócili ku niej głowy, gdy odezwała się nagle: - Chciałabym coś panu, mein Herr, powiedzieć... Kożyrew patrzył sponad ściany z klocków na czarno ubraną kobietę. - Kto wy jesteście? - zapytał. - Nazywam się Berta Frick - odpowiedziała. - Ten dom był domem mego brata, mein Herr. Jego zabili... Ale ja chcę panu o czymś powiedzieć... - O czym? - Czy zechce pan, mein Herr, zejść ze mną do piwnicy? Jedno ze skrzydeł domu leżało w ruinie. Ciężkie pociski artyleryjskie rozryły grube mury aż do trzewi. Pod zwaloną ścianą prawdziwym cudem zachowało się wejście do płytkiej piwnicy. Schodziło się do niej po kamiennych schodkach, wijących się ślimakiem. Kobieta szła przodem z zapaloną świecą w ręku, za nią postępowali Kożyrew, Kola i ksiądz. Zatrzymali się na dole. Podłoga piwnicy wysypana była grubo piaskiem i tylko środkiem biegła niby ścieżka. Na piasku przykrytym słomą dojrzewały niewątpliwie o właściwych porach jabłka, gruszki, pomidory. W kącie na krzyżakach leżała brzuchata beczka. Obok wystawały z piasku szyjki butelek z domowym winem czy może sokiem. Niektóre z nich były rozbite: lśniący, podobny do krwi płyn tworzył zastygłe strumyki. Jedna ze ścian piwnicy, mimo swej grubości, została wyrwana, ale zamiast spiętrzyć się stosem gruzu - znikła. Pogruchotane cegły zsunęły się do sporej dziury, tworząc usypisko podobne do stromego żlebu czy też skamieniałego wodospadu. Kożyrew zbliżył się ostrożnie. Wysuwające się spod nóg odłamki staczały się w głąb. Z otworu płynął mocny, pachnący wilgocią powiew. Pułkownik wziął z ręki kobiety świecę i otulając płomień dłonią, usiłował zobaczyć, co jest w dole. Ale powiew był zbyt mocny, targał płomieniem i przygaszał go. Kożyryrew obrócił się do kobiety. Zapytał: - Co tam jest? Blask świecy odbijał się w okularach kobiety i oświetlał jej wymizerowaną twarz. Wyglądała żałośnie. - Tam jest loch... - Co za loch? - Stary, bardzo stary... - mówiła powoli, jakby z trudnością. - Nikt z nas o nim nie wiedział. Kiedy wasze armaty bombardowały miasto, ukryliśmy się tutaj: Georg, Sabina i ja... To było straszne, kiedy ta ściana się zawaliła. Georg - mój brat - powiedział, że to był cud, żeśmy nie zginęli... - Dobrze - przerwał jej - ale co to za loch? - Nie wiem - odpowiedziała. - Opowiadali sobie ludzie, że pod miastem są stare lochy. Bardzo stare. Podobno kiedy nieprzyjaciel napadał na miasto, ludność tymi lochami uciekała do zamku... Ale wszyscy myśleli, że to bajki... - I ja o tym słyszałem - wtrącił ksiądz. - Zamek był na wyspie... - Na wyspie? - Kożyrew zmarszczył brwi. Przycisnął pięść do ust i zastanawiał się czas jakiś. Obrócił się nagle do Koli: - Biegnij do majora. Ale na jednej nodze! Niech tu zaraz przyjdzie. A lejtienantowi Kirkowowi powiedz, aby zaraz dał mi dwunastu ludzi na ochotnika. W pełnym uzbrojeniu. Galopem niech tu będą, rozumiesz? - Biegnę, towarzyszu pułkowniku. - Świece i latarki niech wezmą! - zawołał jeszcze za odchodzącym żołnierzem. Zwrócił się znowu do Niemki: - I nic nie wiedzieliście o tym lochu? - zapytał. - Nic. - Ale ten dom był wasz? - Był nasz, przedtem naszych rodziców. Ale oni kupili go... Mój brat nieraz mówił: to stare, polskie mury. Brat nieraz powiadał: tu była Polska i tu będzie musiała być znowu Polska. Brata nie lubili dlatego, że tak mówił... - Waszego brata zastrzelili? - Tak... - mówiła wciąż powoli, jakby przytłaczał ją jakiś ciężar. Na jej zwiotczałych policzkach lśniły smugi łez, ale nie odezwało się ani jedno łkanie. - Gdy już skończyło się strzelanie, wyszliśmy z piwnicy. Brat powiedział: „Teraz dokona się sprawiedliwość...” On zawsze mówił, że to jest sprawiedliwość, nawet gdy jego Karl zginął w Starej Russie, a Edwin na Krymie, a Gerhard w Stalingradzie... Do brata do fabryki przysłali ludzi z Arbeitsamtu. Brat ich nie krzywdził... Ale niektórzy z tych ludzi, gdy zobaczyli waszych żołnierzy, zaczęli wołać: „u tego Niemca musieliśmy pracować!” To żołnierze wzięli brata pod mur... A Sabinchen nie chciała od niego odejść... Zakopali ich tam, pod pergolą... Kożyrew stał z zaciśniętymi ustami, ze zmarszczonym czołem. - A wy wiecie - zapytał - kto jest tam, na wyspie? - Wiem... - I wiecie - pytał dalej - co będzie, jeżeli ten loch naprawdę tam prowadzi? - Brat mówił - powiedziała - że musi być sprawiedliwość... Mocno skinął głową. - I dobrze mówił. Ot, widzicie: wojna jest ślepa, zabija nieraz takich, co nie powinni zginąć. - Dorzucił po małej chwili: - Ale to źle, że zginęli ludzie jak wasz brat. Podoficer Kaparin i dwaj żołnierze zeszli po drabinie w dziurę. Stojąc na usypisku, Kożyrew pytał: - Jak tam? - Zgadza się, towarzyszu pułkowniku - głos podoficera dudnił głucho - loch jest. - Trzyma się? Nie grozi zawaleniem? - Nie. Wygląda, że mocny. Zwrócił się do reszty czekających żołnierzy: - Schodźcie. Ale powiedzcie Kaparinowi, aby nie szedł daleko, póki ja nie zejdę. Żołnierze jeden za drugim znikali w ciemnym otworze. Blask coraz liczniejszych świateł buchał z dołu niby z uchylonych drzwiczek pieca. Kożyrew dopalał papierosa szybkimi sztachnięciami. - Nie idź, Siergiej - powiedział major - wystarczy, że ja pójdę. Pułkownik potrząsnął głową. - Pójdę. Zawsze chodziłem z moimi. A dziś podwójnie jestem za nich odpowiedzialny. - Dorzucił: - Myślę o tym Niemcu, który czekał na sprawiedliwość... - Będzie sprawiedliwość, jak dostaniemy żywcem tego Steinera! Lekceważąco wzruszył ramionami. - Naplewat mi na niego! - Chciał coś jeszcze powiedzieć, kiedy zobaczył Kolę spuszczającego się w otwór. - A ty dokąd? - zawołał. - Zawracaj! Kola stał na drabinie, do połowy ciała w otworze. - Ja z wami - powiedział. - Nie! Zawracaj! - Ja zawsze byłem z wami. - Zakazuję ci! - No, tak muszę nie posłuchać... - Pod sąd pójdziesz! - Jak trzeba, to pójdę, ale was samego nie puszczę. Zawsze byłem przy was... Dwa razy ocaliliście mi życie. Nie zakazujcie... - Głupi jesteś, Kola! - No, ja wiem, towarzyszu pułkowniku. - Bałwan jesteś! - Tak jest, towarzyszu pułkowniku. - To idź, do ciężkiej cholery! Żołnierz zniknął w otworze. Major powiedział: - Nie wiedziałem, że on taki przywiązany do ciebie... - Dureń, nie przywiązany! No, idź, Fiedia. Jeśli chcesz, naturalnie... Tu wszyscy na ochotnika. - Idę na ochotnika. Major był już u dołu drabiny. Kożyrew stawiał nogę na pierwszym stopniu, kiedy zbliżył się do niego ksiądz. - Niech pan mnie także pozwoli, panie pułkowniku... - Wam? Po co? To wojskowa rzecz. Może trzeba się będzie bić. - Bić się nie będę, ale może się do czegoś przydam. Niech pan pozwoli... Niespokojny jestem o tę dziewczynę... A poza tym zażartował - skoro pan idzie do mego kościoła, wypada, abym w nim pana przywitał... Kożyrew zaklął dosadnie. Nie odpowiadając ani tak, ani nie, ruszył w dół. Ksiądz bez słowa poszedł za nim. Loch był wąski, budowany ze starych, płaskich cegieł. Zakręcał lekkim łukiem. Żołnierze zapalali ogarki świec i co kilkanaście kroków zostawiali je w szczelinach muru. Pod nogami mieli śliskie kamienne płyty, pokryte miękkim błotem. Po zarośniętych kępami twardego mchu cegłach ściekały czarne smugi wilgoci. Kożyrew szedł na czele z latarką w ręku. Co chwila zatrzymywał się, oświecał niskie sklepienie; czasami próbował ręką jego trwałości. - Trzyma się? - pytał major. - Chyba tak... Korytarz schodził coraz bardziej w dół. Pod nogami zabrakło płyt, trzeba było iść po kostki w grząskiej mazi. Żołnierze poczęli kląć. W końcu poziom wyrównał się, ale błoto stało się jeszcze głębsze. Z trudnością wyciągało się z niego nogi. Loch był także bardzo niski. Wyżsi musieli iść ze schylonymi głowami. Pułkownik zatrzymał się, sięgnął po mapę. Z kieszeni wyciągnął kompas. Obaj z majorem rozpatrzyli się w sytuacji. - Wygląda na to, że jesteśmy pod rzeką - mruknął Kożyrew. - Na pewno. Patrz, Siergiej, jeśli loch prowadzić będzie dalej prosto, wyjdziemy wprost na wyspę... - Jeśli wyjdziemy... Ale naprzód! W lochu panował ciągły przewiew, kołyszący płomieniami świec. Ksiądz, który szedł na końcu i oglądał się co chwila, miał wrażenie, jakby w korytarzu za nim poruszały się bezgłośnie jakieś postacie. Chociaż droga lochem nie trwała długo, czuł się mocno zmęczony. Przecenił swoje siły. Zimne błoto sięgało do połowy łydki. Podwinięta sutanna raz po raz wysuwała się spod paska i wlokła po wodzie; nasiąknąwszy nią - ciążyła. Mokre buty stały się jak szmata. Czuł, że albo je zgubi, albo mu się rozpadną. Niskie sklepienie kazało mu iść schylonym. Dyszał ciężko, ustawał; potem z największym wysiłkiem doganiał oddalających się żołnierzy. Gdyby Kożyrew nie zatrzymywał często idących, nigdy by za nimi nie zdążył. Żołnierze nie zwracali na niego uwagi. Jeden Kola pytał: - Jak wam tam? Idziecie? - Idę... - Może lepiej zawróćcie. Sił nie macie. - Nie, nie... Sam nie wiedział, dlaczego tak bardzo zależało mu na towarzyszeniu oddziałowi. Miał uczucie, jakby pospieszając za oddalającymi się, gonił za czymś, czemu nieopatrznie pozwolił odejść. Szli dobre pół godziny, kiedy loch począł się znowu podnosić. Wspinanie się po śliskim gruncie dla obładowanych amunicją i granatami żołnierzy stało się bardzo trudne. Posuwali się krok za krokiem, czepiając się ścian. Jeden i drugi przewrócił się. Klęli, ale Kożyrew uciszył ich groźnym syknięciem. Grzebali się więc w błocie w milczeniu, posapując wściekle. Nareszcie trafili na grunt nieco suchszy; pod stopami pojawiły się kawałki płyt kamiennych. Równocześnie powiew przyniósł im bliski zapach traw i liści. - Zgaście światła - zakomenderował Kożyrew szeptem. - Kola, do mnie. Pójdziesz ze mną - powiedział, gdy żołnierz wysunął się na czoło. - Reszta niech czeka. Nie idźcie, póki was nie przywołam lub nie dam znaku latarką. Sam ruszył naprzód. Kola szedł za nim. Loch wyginał się znowu łukiem. Zapach zieleni był coraz bliższy. Do idących poczęły także docierać dźwięki z zewnątrz: warkot czołgów, dalekie głosy ludzkie. Nagle pułkownik zatrzymał się. Loch kończył się, zawalony masą ziemi. Ale w sklepieniu był niewielki otwór z widocznym przezeń kawałkiem zachodzącego szarością nieba. To tym otworem płynęło powietrze. W tym miejscu sklepienie znajdowało się wyżej niż tam, pod rzeką: aby sięgnąć do otworu, trzeba się było do niego wspiąć. Kożyrew obejrzał ścianę: popękane cegły kruszyły się w palcach. Wyrwawszy kilka z nich, zrobił stopień, na którym wsparł nogę. Dźwignął się w górę. Otwór był mały, nie mógł wsunąć w niego nawet głowy. Usiłował go poszerzyć. Ale ziemia nad lochem porośnięta była gęsto krzakami, ich korzenie oplatały otwór. - Kola! - syknął. - Chodź, pomóż! Żołnierz wspiął się także. Bagnetem począł rozgrzebywać ziemię, wyrywać popróchniałe cegły, uwięzłe wśród kamieni. Po pewnym czasie poszerzył otwór na tyle, że można było wysunąć głowę na zewnątrz. Kożyrew wyjrzał pierwszy, ale długo nasłuchiwał, zanim zdecydował się wyczołgać z otworu. Wokoło panowała cisza. Krzaki skrywały widok. Przyciskając się do ziemi, jak najciszej posunął się w stronę, w której gąszcz wydawał się mniejszy. Nie było to łatwe. Gałęzie czepiały się ubrania. Ale po kilku metrach spoza liści zobaczył otwartą przestrzeń. Leżał na zboczu wzgórza. Przed nim była wąska dolinka, spływająca łagodnie ku rzece. Za nią wyrastało znowu wzgórze. Wśród drzew wiła się jasna wstęga ścieżki. Wyżej wznosił się szary mur klasztoru. Zaszeleściły gałęzie. Kola przyczołgał się i położył obok pułkownika. - I jesteśmy na wyspie... - szepnął, błyskając z zadowoleniem oczami. Kożyrew położył palec na ustach. Rozglądał się na wszystkie strony, chcąc dokładnie rozpoznać teren. Ale nikogo nie spostrzegł. Zmierzch opadał niby leciutka zasłona z czarnego woalu: za nią drzewa i krzewy straciły swoją wyrazistość. Wciąż niczego nie widział. A jednak jakiś instynkt ostrzegał go. I rzeczywiście - nagle o kilkanaście kroków od nich odezwał się głos ludzki. Ktoś powiedział po niemiecku: „Nie śpij, Gerd!” Skupiwszy uwagę na miejscu, z którego głos się odezwał, Kożyrew dostrzegł pod drzewami zamaskowany okop. Wyglądały z niego dwa hełmy. Trącił w ramię żołnierza i wskazał mu palcem kierunek. - Fryce - szepnął Kola. - Pilnują rzeki. - Tak. Idź po majora. Reszta niech wychodzi z dziury. Ale cicho! Kola wczołgał się z powrotem w gęstwinę. Kożyrew leżał dalej nieruchomo i obserwował. Tamci w okopie musieli się nudzić Jeden zdawał się drzemać z głową opartą o karabin maszynowy, drugi pomrukiwał jakąś melodię. Od tyłu nie czuli się zagrożeni. Krzewy zaszeleściły. Do Kożyrewa przyczołgał się major. Pułkownik wskazał mu bez słowa najpierw Niemców, a potem ścieżkę idącą w górę, ku murom. Tamten kiwnął głową. Szepnął: - Czy możemy iść, jeżeli ci zostaną za nami? - Likwidować ich nie możemy, bo zrobi się hałas. Trzeba się cicho przemknąć. Ale ty musisz zostać z dwoma ludźmi, żeby nas ubezpieczać. Nie atakujcie ich bez potrzeby. - Ty idziesz? - Idę. Już siódma, czasu mało. Masz rakietnicę. Czerwona rakieta - nasi rozpoczynają ogień, zielona - wstrzymują obstrzał. Wszystko jasne? - Wszystko. Ale, Siergiej... Nie mógłbyś Kaparina?... - Nie. Trzymaj się. Żołnierze jeden za drugim wysuwali się z krzaków. Kiedy przeczołgiwali się obok leżącego Kożyrewa, kładł każdemu rękę na ramieniu, wskazywał Niemców i objaśniał, jak należy przeskoczyć dolinkę. Podrywali się cicho jak koty. Schyleni przebiegali przez otwartą przestrzeń. Za chwilę pochłaniała ich czarna ściana lasu. Kiedy już pięciu przeskoczyło na tamtą stronę, zerwał się do biegu Kożyrew. Pędził ile sił. Był prawie przy drzewach, kiedy nagle zaczepił nogą o kępę trawy. Upadł. Natychmiast przywarł do ziemi. Ale hałas upadku zwrócił uwagę Niemców. Rozległ się szczęk peemu i niespokojny okrzyk: - Halt! Kto tam? Stać, bo strzelam! Kożyrew nie ruszał się. Zapanowała cisza, tylko wiatr czochrał się o gałęzie drzew i szeleścił w krzewach. Niemiec zawołał znowu głosem stłumionym, dygoczącym: - Kto tam? Odezwij się, bo strzelam! Nie podnosząc się, Kożyrew rzekł po niemiecku: - Nie krzycz, Gerd. To ja. - To ty, Heide? - w głosie pytającego była ulga. - Ja... - Co tam robisz? - Brzuch mnie boli... Obaj Niemcy w okopie wybuchnęli grzmiącym śmiechem. - Pośpiesz się! Bolszewicy mogą zaraz zacząć. I portki dobrze zapnij, żeby ci nie strzelili w goły tyłek. Przeczołgał się cicho do drzew i dopiero stamtąd odpowiedział: - Nie bójcie się... Uspokojeni, nie przestawali rechotać. Trzasnął płomyk zapałki i Kożyrew na moment zobaczył twarz człowieka w hełmie. Ten nagły blask jakby rozgarnął mrok, ale ledwo zgasł, ciemności wróciły znowu, jeszcze gęstsze niż poprzednio. W ciemnościach paliły się tylko dwa ogniki papierosów. Kożyrew namacał ręką klęczących żołnierzy. Kaparinowi, który stał z brzegu, szepnął: - Czekaj na tamtych. A potem zaraz, tą ścieżką... Gestem wezwał pozostałych, aby szli za nim w górę. Ścieżkę widzieli wyraźnie, tworzyła w mroku jasną smugę. Zygzakiem, między drzewami prowadziła pod mur. Póki szli pod nisko zwisającymi gałęźmi, otaczały ich ciemności, ale kiedy stanęli pod ścianą klasztoru, powrócili w półmrok gasnącego dnia. Stąd widzieli całą wyspę: leżała u ich nóg czarna od zbitej masy krzewów, podobna do porosłego gęstą sierścią zwierzęcia. Obejmowały ją ramiona rzeki, nad którymi leżała białym pasmem mgła. Za rzeką, na łąkach można było tu i tam dostrzec ciemne nieruchome bryły, niby kopy pozostawionego na polu siana. To były ich czołgi. Dalej, za zakrętem rzeki połyskiwało światełkami miasto. Dochodził stamtąd przytłumiony odległością warkot; czasami rozbłyskiwały smugi reflektorów samochodowych. Zegar na wieży klasztornej uderzył jeden raz. Ścieżka doprowadziła ich do niskiej furtki. Kożyrew ostrożnie nacisnął wielką, kutą klamkę. Ustąpiła. Popchnął furtkę. Przed sobą miał duże podwórze. W tej chwili nie było na nim nikogo. Wsuwali się przez furtkę szybko jak cienie spłoszone nagłym poruszeniem świecy. Ledwo jednak znaleźli się na podwórzu, usłyszeli tupot podkutych butów. Szło kilku ludzi. Nie było czasu do namysłu: Kożyrew wskoczył ze swoimi w pierwsze napotkane drzwi. Zatrzymali się w ciemnej sieni. Ale kroki zbliżały się w ich stronę. Posunęli się więc w głąb budynku. Minęli drugie, kłapiące drzwi. Znaleźli się na klatce schodowej. Jedne schody szły w górę, drugie, węższe, ciemne schodziły w dół, tak jakby do piwnic. Stanęli na nich, zamarli w bezruchu. W dłoniach ściskali gotowe do strzału pepesze. Ledwo zdołali przywrzeć do ściany, kiedy Niemcy weszli także na klatkę schodową. Ich buty chrzęściły gwoździami na kamiennych flizach. Słychać było gardłowe pomrukiwania. Na chwilę stłoczyli się na ciemnym podeście. Może namyślali się: iść w górę czy w dół? Oddechy Kożyrewa i jego towarzyszy stały się szybsze. Ale za chwilę rozległy się stąpania nad ich głowami: tamci poszli w górę. Kożyrew odczekał, aż kroki Niemców ucichły w głębi budynku. Pozostawiwszy żołnierzy na schodach, wysunął się na podwórze. Podszedł do furtki. Znowu ostrożnie ją otworzył, wyjrzał. W tej samej chwili schwyciły go jakieś ręce, czyjaś dłoń zacisnęła mu się na ustach. Ale to byli swoi. Rozległ się szept Koli: - Puszczajcie! To pułkownik! Trzymające go ręce natychmiast opadły. Tamci zaczęli się tłumaczyć, ale przerwał im kładąc palec na ustach. Dał im znak, by szli za nim. Zaprowadził ich także na tamte schody. - Kaparin! - rozkazywał szeptem. - Zostaniesz tu z ludźmi... Sam skierował się wolno w stronę schodów prowadzących w górę. Ktoś szedł za nim. Obejrzał się. Syknął groźnie: - Zawracaj, Kola! - Nu, ja z wami... Muszę... Zatrzymał się, ale potem ruszył naprzód. Nie próbował dyskutować z Kolą; wiedział, że to do niczego nie doprowadzi. Cicho, skuleni skradali się schodami w górę. Wyprowadziły ich one na szeroki korytarz klasztorny. Po jednej jego stronie ciągnęły się liczne drzwi, na których były wypisane gotykiem imiona męskie. Drugą stronę korytarza stanowiły okna. Za nimi można było zobaczyć mały kwadratowy ogródek, otoczony ze wszystkich stron murami, z białą figurą pośrodku. Kożyrew zastanawiał się, czy iść w lewo, czy w prawo, kiedy nagle rozległy się zbliżające się w ich stronę kroki. Szybko cofnęli się znowu na schody. Ukazał się żołnierz w hełmie, z pistoletem maszynowym na piersi. Minął klatkę schodową, poszedł dalej korytarzem. Na palcach ruszyli za nim. Widzieli przed sobą jego sylwetkę z podniesionymi wysoko ramionami; dłonie miał wsparte na peemie. Doszedł do końca korytarza, zatrzymał się przy ostatnich drzwiach. Sięgnął do kieszeni po klucz. Rozległ się twardy szczęk zamka. Żołnierz kopnięciem otworzył drzwi, a potem zaczął wrzeszczeć: - Hinaus! Los! Los! Z drzwi wysunął się człowiek, ubrany tylko w koszulę i spodnie. Żołnierz trzymał się z dala od niego, ale lufę peemu wycelował w jego stronę. Ruchem głowy wskazał kierunek. - Marsch! Los! Człowiek podniósł głowę, coś powiedział. Ale tamten zagłuszył jego słowa swoim wrzaskliwym „Los”. Wtedy ruszył w stronę, z której żołnierz przyszedł. Szedł chwiejnie i wolno. Konwojent, który postępował za nim, kopnął go w łydkę. - Schnell! - wrzasnął. Jego gardłowy krzyk w wielkim, pełnym ech budynku rozbrzmiewał ogłuszająco. Kożyrew i Kola zatrzymali się, wciśnięci w małą wnękę w murze. Tamci mieli przechodzić obok nich. Pułkownik dotknął znacząco ramienia Koli. Ten odpowiedział skinieniem głowy. Więzień i prowadzący go Niemiec byli tuż obok nich. Długie ramiona Koli niby macki ośmiornicy oplotły szyję żołnierza. Zdołał tylko zacharczeć. Uwolniony jeniec stał bez słowa, zaskoczony tym, co się stało. Potem zapytał szeptem po polsku: - Kto wy jesteście? Co wy tu robicie? - Przyszliśmy was uwolnić - powiedział Kożyrew. - Nas? - My wszystkich uwalniamy... Człowiek milczał. Na jego koszuli widać było ciemne, sztywne plamy. Twarz, o ile mogli dostrzec, miał opuchłą i poranioną. - Gdzie są inni więźniowie? - zapytał pułkownik. - Prędko! - Pewno ich Heidrig kazał zabić... Ale może jeszcze nie! - zaprzeczył sobie porywczo. - Przyszli po mnie, aby mnie rozwalić z tamtymi... - A gdzie oni? - Chodźcie! Przed chwilą chwiejący się na nogach, teraz odzyskał siły. Prowadził ich prosto korytarzem. Przeszedłszy kilka kroków, gwałtownie się zatrzymał. Rzekł: - Chwileczkę!... Zawrócił. Dopadł miejsca, gdzie leżał zduszony żołnierz. Przyklęknął, zdarł mu z szyi peem. Trzymając broń w ręku, powiedział: - Pozwólcie... Ja także muszę zapłacić... - Dobrze - powiedział Kożyrew. - Płać, skoro masz swoje porachunki... - Mam ich więcej niż ktokolwiek! - rzucił z zawziętością chłopak. Minęli schody, postępowali dalej, prowadzeni przez człowieka w koszuli. Tamten początkowo szedł bardzo szybko, prawie biegł. Ale kiedy doszli do zakrętu korytarza, zwolnił kroku. Teraz skradał się cicho i ostrożnie. Zatrzymywał się przy mijanych drzwiach, nasłuchiwał. Korytarz załamał się jeszcze raz. Chłopak zatrzymał się. Ostrożnie wyjrzał spoza muru i zaraz się cofnął. - Są... - powiedział szeptem. Kożyrew odsunął go, wyjrzał także. Na podłodze stalą zapalona świeca. W jej blasku widać było żołnierzy siedzących pod ścianą na ziemi. Niektórzy oparci byli o mur, jakby drzemali. Inni palili. Jeden popijał coś z manierki. Koło nich stał karabin maszynowy ze zwisającą taśmą. - A więźniowie? - zapytał pułkownik chłopaka. - Za drzwiami z prawej. Cni przyszli ich zabić... - Na co czekają? - Może na tego, co poszedł po mnie. A może... Kożyrew przysunął się do okna. Spojrzał na zegarek. Potem wyciągnął z kieszeni dwa granaty. Kola zrobił to samo. W tej samej chwili za sobą w korytarzu usłyszeli kroki. Ktoś szedł ciężko, chwiejnie. Chłopak w koszuli poderwał się. - To on! - szepnął. Chwycił Kożyrewa za rękaw. - Weźcie tamtych. Zostawcie mi tego! - Zgięty wpół, z przyciśniętym do brzucha bergmanem pobiegł ku nadchodzącemu. Siedzieli znowu naprzeciwko siebie. Przyniesiony przez Steinera wysoki lichtarz stał na stole. Drgający od przewiewów płomień napełniał refektarz całym stadem trwożliwych cieni. Stół był pokryty kałużami rozlanego alkoholu. Pachniało koniakiem i krwią. - Słyszysz, co ci powiedziałem, ty zapita świnio? - pytał Steiner. Heidrig zamrugał spoza okularów swymi małymi oczkami. Zamiast odpowiedzieć, zaczął chichotać. Koszulę miał rozpiętą do samego pępka, pooblewaną koniakiem. Ciężkim zwałem tłuszczu zwisały piersi podobne do kobiecego biustu. Wysunął język i oblizał wargi. Trzęsącą się ręką sięgnął po szklankę z koniakiem. Niósł ją powoli do ust, wylewając część płynu na kolana. - Przestań chlać, kiedy do ciebie mówię! - krzyknął Steiner. Uderzył w grubą dłoń Heidriga. Wytrącona z palców szklanka rozprysła się w kawałki. Ale Heidrig śmiał się tylko piskliwie, aż mu podskakiwał gruby brzuch. Twarz Steinera ściągnęła się groźnie. Żyła na czole zdawała się pękać. Rzucił głosem zduszonym: - Nie rżyj! Dałem ci rozkaz. Masz go wykonać! I tym razem Heidrig nie dał się zastraszyć. - Nie ma już żadnych rozkazów... - zrobił przecinający gest dłonią i czknął. - Koniec! Fertig! Steiner rąbnął pięścią w brzeg zalanego alkoholem stołu. - Masz ich uwolnić! Słyszysz? Heidrig na nowo parsknął chichotem. - Nie słyszę... Nic nie słyszę” nikogo nie uwolnię... - Zatrzymał się, podniósł palec w górę, zmarszczył skórę na czole, jakby usiłując dźwignąć opadające powieki. - Kazałeś zabijać czy nie kazałeś?... - Każę ci ich uwolnić! - Był twój rozkaz czy go nie było? - Ja ci mówię... - Ty? A kto ty jesteś? - wykrzywił się jak przedrzeźniająca ludzi małpa. Klapnął dłonią po tłustej piersi. - Dla mnie ważne są tylko rozkazy samego Standartenführera Giinthera Steinera, kierownika szkoły dla elity SS... - Oszalałeś, głupcze?! - Oszalałem? Nie... Sam Reichsführer kazał mi słuchać Standartenführera Steinera. Powiedział: słuchaj go! Ale powiedział także: pilnuj... No więc słucham go. I pilnuję! - potrząsnął palcem. - I pilnuję... Zaniósł się pijackim rechotem, przerywanym przez czkawkę. Znowu wyciągnął rękę po butelkę. Ale Steiner wyrwał mu ją. Pochylił się nad rozwalonym w krześle Heidrigiem. Cisnął wściekle: - Zabiję cię!... Twarz Steinera wyglądała strasznie. Była fioletowa. Zdawał się dusić. Żyła na czole pękała. Heidrig jednak nie przestawał zanosić się chichotem. - Jakiś ty... zabawny... Nie zabijesz... nie... - czkał - nie... Ty... ty tylko... potrafisz... kazać... - Zabiję... - Steiner mówił przez zaciśnięte zęby. - Nie, nie zabijesz... Co, ta mała tak cię zmieniła?... Ha, ha, ha! Chcesz się wyrwać? Ty? Uniesiona ręka Steinera, w której trzymał butelkę, opadła powoli. Sina jego twarz stała się biała jak papier. Żyła na czole pulsowała. Szczęki zacisnęły się i zarysowały mocno pod napiętą skórą policzków. - Odmawiasz wykonania rozkazu? - powiedział przez zęby. - Dobrze... Potrafię cię zmusić... Hałaśliwa wesołość Heidriga nagle przycichła. Już się nie śmiał. Podźwignął się ze swej bezwstydnej pozy. Ale nie potrafił usiedzieć prosto. Oparł się ciężko łokciami na stole. Przysunął do twarzy Steinera swoją zapoconą twarz. - Nie potrafisz, nie... - Z ust płynęła mu ślina, bełkotał niewyraźnie, trudno go było zrozumieć. - Ale możemy się ułożyć... Wypuszczę ich... Urwał. Steiner rzucił ostro i sucho: - No, dalej! - Tylko się nie niecierpliw. Wypełnię twój rozkaz... - mamrotał. Zaśmiał się, ale krótko, inaczej niż poprzednio. - Za to ty oddasz mi na godzinę tę... - Kogo? Heidrig przymrużył oko. - Jakiś ty niedomyślny. No, tę dziewczynę... - Czego chcesz od niej? Znowu parsknął krótkim, okrutnym śmiechem. - Czegoś innego niż ty... - Ona jest parlamentariuszem... Heidrig kpiąco przyłożył dłoń do ucha. - Co takiego? Parlamentariusz, jeniec, zakładnik... Nie znam takich słów. Nie znam takich ludzi żywych. Jak Żydów... Zapadło milczenie. Mierzyli się wzrokiem, jak dwa drapieżniki gotowe rzucić się na siebie. Steiner powiedział zimno: - Nie dostaniesz jej! - Nie? - Heidrig przechylił głowę. Zrobił znowu małpi grymas. - Zabraniasz? Bronisz się? Za to ja tamtych nie wypuszczę. Zabiję ich! A wiesz, Günther, dlaczego? Wiesz? Aby ciebie ratować! - zaśmiał się, jakby zgrzytnął piłą. - Aby przypadkiem bolszewicy nie darowali tobie życia! - Oni nie darują także tobie. - Tak myślisz? - Znowu rozparł się na krześle, wyciągnął przed siebie nogi, rozpiął spodnie, które uciskały mu wzdęty brzuch. Prychał i chichotał, jakby to nie był śmiech, ale bełkot szaleńca. - A ja myślę, widzisz, inaczej. Jeśli się im wytłumaczy, że to ty byłeś tym, który kazał zabijać. Że wszyscy musieli słuchać... - Nie będą z tobą gadali. Rozwalą nas ogniem dział. - Można się ukryć... - Chcesz się ukryć? Nie odpowiedział wprost, tylko prychnął pijackim śmiechem. - Jego udało ci się ocalić. Ale jej nie ocalisz, chociaż ciebie zmieniła... Steiner zmarszczył brwi. Wyraz straszliwej walki, jaki malował się na jego twarzy, z wolna ustępował. Żyła zapadła pod skórę, na wąskich ustach pojawił się znowu drwiący półuśmiech. Sięgnął po butelkę, nalał sobie trochę koniaku do szklanki. Jego dłoń zdawała się szukać czegoś w kieszeni. - Nie miałem zamiaru jej ocalić - powiedział wolno. - Nie miałeś zamiaru? - Heidrig chciał się zaśmiać, ale śmiech zamarł mu na ustach. Odruchowo znowu usiłował się wyprostować. - A jednak dla niej chciałeś tamtych?... Dałeś się... Pod pogardliwym spojrzeniem Steinera słowa poczęły mu się plątać. - Jesteś głupi - rzekł Standartenführer. - Potrafisz tylko zabijać... Zabijałeś wszystkich, zaczynając od tego Żyda, u którego pracowałeś i który gotów był ci dać swoją córkę... - Ty i tego nie potrafisz... - Nie lubię być rzeźnikiem. To zresztą nie jest trudne... - A co jest trudne? - Tego nie zrozumiesz. Jesteś tylko bydlakiem. Chociaż właściwie... - Teraz to Steiner zaśmiał się drwiąco, po swojemu. Pod wpływem tego śmiechu reszta pewności siebie Heidriga prysła. Był jak karzeł, który urósł do rozmiarów olbrzyma, a potem nagle wrócił do swej dawnej postaci. Zmalał, skurczył się. Tarł zaślinione wargi wierzchem dłoni. Zapytał prawie pokornie: - Dlaczego nie chcesz mi jej dać? - Bo nie. Zepsułbyś wszystko. - A tamci? Obojętnie wzruszył ramionami. - Teraz jest mi wszystko jedno. Możesz ich wykończyć. - Chciałeś ich uwolnić... - Już nie chcę. Rozumiesz? Możesz zrobić z nimi, co ci się żywnie podoba. Wyjął z kieszeni białą pigułkę. Włożył w usta, popił koniakiem. Wstał. Heidrig wstał także, chociaż ledwo trzymał się na nogach. Czas jakiś mierzyli się wzrokiem. Pod spojrzeniem Steinera Heidrig począł się trząść, jakby miał gorączkę. - Jesteś diabłem... - wykrztusił. Zabrał świecę i dziewczyna siedziała w mroku gęstniejącym z każdą chwilą. Gdzieś z dala i z bliska dochodziły różne dźwięki: głosy ludzkie, warkot czołgów. Ale rozpływały się w ciszy. Ginęły. Osunęła się na kolana. Położyła czoło na twardym pulpicie. Nie modliła się od wielu tygodni. Była jak koryto wysychającej rzeki. Ktoś - może ona sama? - powstrzymał kiedyś toczący się nurt. Zbyt wiele wiedziała, aby móc tylko skarżyć się jak dziecko: już nie mogę, już nie mogę! Modlić się - myślała - to mówić „tak”. Ale jej wydawało się, że już nigdy tego słowa nie powie, że gdyby je powiedziała - byłaby to zdrada. Wysuszone dno rzeki spękało. Każde pęknięcie było raną, przenikającą bólem całą głębię jej istoty. Nie mogła znieść tego bólu i nie potrafiła żyć bez modlitwy. Zapragnęła umrzeć. Ale teraz, kiedy uświadamiała sobie, że śmierć nastąpi lada chwila, ogarnął ją lęk. Bardziej niż śmierci bała się tego, że nie powiedziała „tak” wtedy, gdy mogła powiedzieć... Złożyła dłonie, splotła palce. I może ten gest sprawił, że po skamieniałym dnie rzeki popłynęły strużki wody. Jakby. To nie była modlitwa, to nie mogła być modlitwa. Żadne słowa nie pojawiły się na ustach. A jednak z tą strużką wody pojawiło się poczucie ulgi. To było jak dotknięcie ręki pielęgniarki przed bolesnym zabiegiem, jak milcząca obecność kogoś bliskiego w godzinie czekania na moment próby. Klęczała - i wiedziała, że nie jest sama. Że nie jest i nie była sama nigdy. Otwarte tabernaculum mówiło o czymś, co tu było i co - mimo wszystko - nie przestało istnieć: szum morza w pustej muszli... Drzwi stuknęły, ktoś wszedł do kościoła. Nie podnosząc głowy poznała po krokach, że to Steiner. Między splecionymi palcami zobaczyła blask na pulpicie. - Modlisz się? - posłyszała. - Znowu?! - pytał cicho, a jednak w jego słowach zdawał się brzmieć krzyk. Wolno podniosła głowę. Nie odpowiedziała - wciąż nie umiała powiedzieć, czy to była modlitwa. - Zwolnił ich pan? - zapytała. - Nie... - przeciągał to słowo, jakby z trudnością odklejało mu się od warg. - Już było za późno. Oni nie żyją... - Zabiliście ich!? - krzyknęła zrywając się z klęczek i przyciskając dłonie do ust. - Heidrig wydał rozkaz... Przykro mi... bardzo przykro... Chciałaś ich ocalić. I ja ci to obiecałem. - Chciałam - powiedziała głosem zgaszonym - aby moja śmierć... Głos Steinera brzmiał prawie łagodnie: - Naprawdę żałuję... Ale widzisz sama że mówiłem prawdę: należymy do tych, którzy nie są nigdy wysłuchiwani... Nigdy! Nigdy! Postawił świecę na podłodze, zbliżył się do oparcia stalli. Mówił cicho, prawie serdecznie: - Przykro mi... Chciałem ci... Ale przyznaj: nie przyszłaś przecież tutaj naprawdę, aby ich ocalić. Cóż oni cię mogą obchodzić? Jacyś uciekinierzy bez znaczenia. Wiem jednak, że po coś przyszłaś. Nie chciałaś zginąć? Może nie chciałaś już żyć? Tam, wśród rzekomych zwycięzców, nie wypadało ci się truć, prawda? Przyszłaś tutaj, bo spodziewałaś się, że ciebie zabijemy. Jak wtedy, gdy zwróciłaś się do mnie. Czy nie tak było? Potrząsnął lekko stallami jak zręczny adwokat, który dopełnia gestem słowa, jakimi chce wzruszyć przysięgłych. Dziewczyna milczała. Wciąż trzymała dłonie przy ustach. Steiner podjął: - Cóż cię może ciągnąć do życia? Straciłaś wszystkich. Doznałaś upokorzenia. Twoje miasto już nigdy nie podniesie się z ruin. Twój kraj zaleli bolszewicy. Takiego zwycięstwa nie chciałaś. Zginęli nawet ci, dla których pragnęłaś się poświęcić... Mówiłem ci, że jesteśmy do siebie podobni. Ja także nie potrafiłem żyć zwyczajnie i osiągnąć tego, co chciałem. Berlin został podeptany przez barbarzyńców. Nie wiadomo, co się stało z Führerem... Ideały, dla których żyłem, przegrały... Och, wygrają jeszcze! Ale tymczasem nie ma sprawy, dla której warto by żyć... Urwał, jakby czekał, że coś powie. Ona dalej milczała. Ciągnął: - Nie mamy już czasu. Za parę minut tamci zaczną. Ale możemy im zrobić kawał. Widzisz ten lont? O, ten... Wystarczy go podpalić. Wylecimy w powietrze. To ładna śmierć. Nie oddamy im nic... Wam nic by z tego nie przyszło, przekonałabyś się. - Miękko położył dłoń na jej dłoniach, ciągle splecionych, opartych na pulpicie. - To jedyna rzecz, jaką możemy odpowiedzieć Jemu na Jego milczenie. Jedyna rzecz, którą możemy zrobić - Jemu na złość... - Jemu? - powtórzyła cicho. - Komu? - podniosła wzrok na Steinera. - Prosiliśmy Go przecież i ty, i ja. Nie chciał nas słuchać... Potrząsnęła głową. - Nie, to ja nie chciałam... Nie chciałam Mu powiedzieć... - Co miałaś Mu powiedzieć? - Miałam Mu powiedzieć „tak”. Wybuchnął od razu złym, gniewnym śmiechem. Zmienił ton. Mówił teraz prędko, gorączkowo: - Głupia jesteś! Tylko ktoś głupi mówi „tak” na uczynioną krzywdę. Na niesprawiedliwość. Jeśli nie można zła zwyciężyć, trzeba zaprotestować! Trzeba walczyć! - A jeśli to zło nie jest wcale złem? Jeśli to... - To, co boli, jest zawsze złem! - On nie zsyła zła. - Ależ oczywiście, że zsyła! Jest zły w swym milczeniu. Nie odpowiada. - A może to ja miałam panu... - Nie! - krzyknął głosem przerażającym. Podniosła na niego wzrok. Spostrzegła, że jest blady, że ma na skroniach krople potu. Począł ciężko dyszeć. Wsparł się całym ciałem na pulpicie stalli. - Nie! - powtórzył. Jeszcze poderwał się. - Masz zapałki, zapal! - zawołał. - Prędko! - Włożył rękę do kieszeni, ale nie mógł jej wyciągnąć. Jego wielkie ciało ogarniała sztywność. W końcu wyszarpnął pudełko zapałek. - Zapal! - dyszał. Rzucił pudełko na pulpit. - Prędzej! Prędko! Wzięła zapałki, ale zamknęła je w dłoni. - Nie zapalę - powiedziała. - Zapal! - zdawał się błagać. Z ust poczęła mu spływać spieniona ślina. - Zapal! Prędzej! Zaraz zaczną... - Nie zapalę - powtórzyła. - Niech się pan modli. - Ja?! - zakrzyczał znowu przeraźliwie. Jego stopy obsunęły się na kamiennej podłodze. Zwisnął na stalli, potem upadł. Wił się w konwulsjach. Ciskał się po ziemi jak wydobyta z wody ryba. Przyklękła przy nim. Usiłowała podtrzymać głowę, którą uderzał o stopień ławki. Oczy miał otwarte szeroko, a w nich wyraz szaleństwa. Usta pełne były piany. Coś usiłował powiedzieć. Ale charczał tylko i bił nogami o ziemię. Gdzieś niedaleko, między murami, zaniósł się skowytem peem. Potem rozległa się potężna detonacja, od której zadrżały mury kościoła i posypały z okien resztki szyb. Jazgot szybkich wystrzałów, łomot pękających granatów, wreszcie dudnienie dział zlały się w jeden ogłuszający chaos. Kiedy do kościoła wbiegli ludzie, podniosła się z klęczek. Buchnęło światło; tamci nieśli świece i pochodnie. Zobaczyła pułkownika radzieckiego w okrwawionym mundurze, prowadzonego przez swoich. Biegli także żołnierze rosyjscy, Piontek w koszuli z peemem w ręku, jacyś ludzie w mundurach polskich, także z bronią. Zamajaczyła przed nią wysoka postać ojca Józefa w sutannie pokrytej błotem. Ksiądz chwycił ją w ramiona, mocno przycisnął do siebie. - Tereso! Kochana! Żyjesz? Chwała Bogu... - Żyję - powiedziała. - Ale jeńców Niemcy zabili... - Nie, nie zdążyli! - krzyczał podniecony ksiądz. - Żyją! O, patrz, to oni! Położyła mu głowę na ramieniu. Była jak człowiek śmiertelnie zmęczony, który pragnie tylko jednego - odpoczynku. Po jej twarzy spływały łzy. Lecz ktoś targnął ją za ramię. Zobaczyła rozgorączkowaną, poranioną twarz Piontka. - Gdzie jest Steiner? - krzyknął. - Ty wiesz, nie? Kiwnęła głową, wysunęła się z ramion księdza. Szła po schodach prezbiterium, a oni za nią. Wskazała ciało zastygłe w ostatniej konwulsji, z głową wciśniętą pod stopień stalli, wyrzeźbiony w kształcie łba jakiegoś potwora. - Nie żyje? - w okrzyku Piontka był zawód. - Och, tak chciałem go zatłuc, jak tamtego!... Podniósł nogę, aby kopnąć trupa. Ale Kożyrew go powstrzymał. - Zostaw - powiedział. - On już nie może gryźć. A my zwyciężyli... - Pan jest ranny - powiedział ksiądz. - Trzeba opatrzyć. - Ja opatrzę! - zaofiarowała się. - Byłam sanitariuszką w powstaniu. - Nu, opatrzcie - wyciągnął do niej przestrzelone ramię. - Ot, udało mi się, że wy sanitariuszka - mówił patrząc na pochyloną nad nim dziewczynę. - I tobie się udało, Kola - poszukał wzrokiem żołnierza. - A mąż tej kobiety cały? - Cały, towarzyszu pułkowniku. Czołgi z rykiem wjeżdżały przez most na wyspę. Wrzesień - grudzień 1962 Największa miłość ...Majorem hac dilectionem nemo hdbet... (Joan 15,13) Przyszli do niego w chwili, gdy zbierał się do wyjścia. Znał ich obu, wiedział nawet, co ich związało taką przyjaźnią, że zamieszkali tu na wybrzeżu razem, wspólnie „wykombinowali” łódkę (do której Warczak dopasował motorek) i korzystając z rad i pomocy gospodarza domu, nie wysiedlonego Niemca, Goetza, zajmowali się połowami. Początek ich przyjaźni wywodził się jeszcze z czasów wspólnych walk partyzanckich w okresie wojny. Na pozór stanowili zupełne przeciwieństwo: mały, gadatliwy Warczak i wielki, niedźwiedziowaty, małomówny Puchała; andrus warszawski i chłop spod Wilna. Na Warczaka ksiądz Józef patrzył nieufnie: nie miał zaufania do tych spryciarzy, co to zdawali się tylko niuchać nosem, by zrobić prędki i duży interes, a potem czmychnąć na stare ziemie. Za to Puchała wyglądał poczciwie. Od razu zrósł się z morzem, jakby tu od urodzenia mieszkał. Przyjął ich w przedpokoju, na stojąco, zapinając płaszcz. - Bardzo się teraz spieszę - tłumaczył - muszę zdążyć na lekcje do Zieleńca. Przyjdźcie wieczorem... Albo jutro. - My tylko krótko, proszę księdza proboszcza. Tak dwa słowa - na jednej nodze... - Tylko na jedna chwilka - bąknął Puchała. - O cóż więc chodzi? Puchała trącił łokciem przyjaciela. Warczak wysunął się do przodu. Mówiąc trząsł jasną czupryną i marszczył obrzucony piegami nos. - Bo to, widzi ksiądz proboszcz, on chce się faktycznie żenić... - O - zdziwił się ksiądz - a z kim? - Z tą Elizabetą... Ksiądz proboszcz wie? Od Kielasów... - Z tą Niemką? - Ona nie Niemka, proszę księdza proboszcza. Antochtonka. I porządna dziewczyna. Ja mu tam dobrze radzę, proszę księdza proboszcza. Niech się żeni. Chłopu chce się mieć dom, to dostanie dziewczynę kunturalną, co się myje nie tylko od wielkiego święta, niegłupią, niebrzydką. A że po polsku jeszcze nie umie - to frajer! Przerobi ją na swoje. On to powoli, proszę księdza, a co chce, to zrobi... - Pewno, pewno... - mruknął niecierpliwie. Czas biegł, w dalekim Zieleńcu czekała na niego czterdziestka dzieci. Ostatecznie nie miał nic przeciwko dziewczynie. Odnalazł w pamięci jej krzepką sylwetkę, złotomiedziane włosy, związane zwykle wypłowiałą chustką w groszki, muskularne ramiona. Dwaj bracia Elżbiety zginęli na wojnie, dziewczyna pozostała sama ze starymi rodzicami. Od początku twierdzili, że są Polakami, garnęli się do przybyszów. Nagle przypomniał sobie: - Ale ona luteranka! - Spojrzał pytająco na Puchałę. - Ja już z nią mówił - zaciągnął chłop. - Odmieni się... - To ją odmieniajcie. Ale dzieci... - Musowo w kościele! - Puchała stanowczo potrząsnął swą dużą głową. - Zrobi się - dodał zaraz Warczak. - Te antochtony, proszę księdza proboszcza, to się nawet o tę swoją kirchę nie troszczą. Ot, nawykły, po prostu... - Dobrze - przerwał mu. Cofnął się z przedpokoju do mieszkania, wziął z bocznego stolika zeszyt, w którym zapisywał zapowiedzi. Obaj rybacy weszli za nim. Pokój był duży, ale niemożliwie zagracony. Wzdłuż ścian stały obrazy, które ksiądz Józef wycofał ze świątyni, odkąd została kościołem, uważając, że nie odpowiadają charakterem domowi bożemu. Ogromny Chrystus na krzyżu, na tle czarnego nieba, tragiczny, naturalistycznie bolesny, o twarzy zapadłej, pochylał się nad łóżkiem proboszcza. Po kątach stały rzeźby kościelne uszkodzone w czasie wojny, które ksiądz Józef poznosił tutaj z myślą o ich reperacji. Tymczasem jednak stały i kurzyły się. Nie miał czasu na zajęcie się nimi, podobnie jak nie miał czasu na zajęcie się czasopismami i książkami, które przychodziły pocztą, i nie rozcięte układały się w stos na stole, dosięgając niepostrzeżenie wysokości dwóch srebrnych lichtarzy, otaczających stary jak one krucyfiks. Wolny był tylko koniec stołu, na którym ksiądz Józef zwykł był jadać. Nierzadko zdarzało się jednak, że zakurzony stos obalał się na talerze i salaterki. Wtedy część papierów ksiądz przenosił na okno. Nieraz myślał, że należałoby te książki odkurzyć, posegregować, znaleźć na nie miejsce w starej, niemieckiej bibliotece, którą odziedziczył po tutejszym pastorze. Ale i na to trzeba było mieć czas. Poza tym pokój, w którym stała biblioteka, jak również dwa następne, były nadal w stanie takiego zniszczenia, w jakim je zastał ksiądz Józef: bez szyb, z porysowanymi sufitami, na które kapała woda przez dziurawy dach. Wśród tylu spraw trzeba było załatwiać najważniejsze. Zamiast więc myśleć o mieszkaniu, zajął się remontem świetlicy, mającej służyć chłopcom z kółka ministrantów, uczniom kursu repolonizacyjnego, członkom Caritasu, trzeciego zakonu, bractwa trzeźwości. Dziś, po dwóch latach forsownego używania, należałoby już pomyśleć o powtórnym remoncie. Położona wówczas podłoga wygięła się w kilku miejscach, bladoróżowe ściany przybrały barwę szarą, tynk był poobijany, z ośmiu ławek, jakie zostały sprawione do świetlicy, trzymały się tylko cztery. Pośpiesznie zapisywał dane do zeszytu. Gdy skończył, powiedział: - Już dobrze... Mężczyźni spojrzeli na siebie znacząco. Warczak chrząknął, przesunął wierzchem dłoni po ustach. - Jeszcze chcielibyśmy zapytać, proszę księdza proboszcza, co mamy zapłacić. Żeby i ten ślub był taki, proszę księdza, uczciwy i żeby nikt nie był skrzywdzony. Prawda? Żeby było jak trzeba... I świece i dywanik... Tak po katolicku... Szedł ku drzwiom, oni postępowali obok niego. Puchała mruknął swym niskim głosem, potrząsając koszem, który trzymał w ręku. - Ja tutaj dwa małe węgorzyki przyniósł. Takie świeżeńkie... Otwierając drzwi, położył mu rękę na ramieniu. - Dziękuję wam, Puchało. Ale węgorze sprzedajcie lepiej do miasta, dostaniecie za nie trochę grosza. A za ślub dacie, co możecie. Warczak trochę spiesznym ruchem zanurzył rękę w przepaścistej kieszeni spodni. - Pięćsetka - patrzył podejrzliwie - nie będzie z krzywdą?... - Nie będzie. - To my zaraz... - Nie, moi drodzy, nie teraz. Spieszę się na lekcje. Przyjdźcie drugi raz... - Podał im rękę i poszedł spiesznie naprzód. Rower księdza stał pod murem. Dotknięciem sprawdził opony i stwierdził, że tylna nieco opadła. Prędko zdjął pompkę i począł koło dopompowywać. Tamci dwaj tymczasem zatrzymali się koło furtki. Schylony nad robotą słyszał strzępki ich rozmowy. - Klawy facet - śmiał się Warczak. - Poczciwy... - Ze świecą drugiego takiego nie znajdziesz. Mówię ci. U innych musiałbyś wybulić grubą forsę. A ten pięćsetkę weźmie... - To ja jemu jeszcze te węgorze zostawię. - Zostaw. Udał się. Najgorsze to te, co na forsę lecą, a gadać to lubią jak z katechizmu. A on nie chciwy. I człowieka rozumie. Morowiec. Sam wie, że jak chłopa przypili... Ksiądz Józef dźwignął się od swej roboty cały czerwony. Podrażnił go ten chichot, jaki posłyszał po ostatnich słowach Warczaka. W śmiechu młodych rybaków nie było zresztą drwiny ani pogardy. Przeciwnie - rodzaj uznania. Ale właśnie ono było księdzu Józefowi nienawistne. Odczuwał je jako pochwałę za przestępstwo, którego przecież nie popełnił. Podwinął sutannę i prędko dosiadł roweru. Ruszył. Warczak i Puchała stali wciąż jeszcze przy furtce. Gdy ich mijał, zdjęli czapki, granatowe, marynarskie, z kotwicą, jakie przystało nosić ludziom zamieszkującym tutejsze ziemie. Odpowiedział im niechętnym skinieniem głowy: ich śmiech nastroił go nieprzyjaźnie. Zaraz za osadą droga szła skrajem brzozowo-dębowego lasu, wiła się malowniczymi skrętami, to schodziła pod drzewa sypiące zeschłymi, szeleszczącymi liśćmi, to znowu wybiegała na podmokłą łąkę, z której widać było, poza gęstym płotem z trzcin, rozległą powierzchnię jeziora. Za jeziorem majaczyły dachy domów i wieża kościelna. Nad wszystkim wisiały ciężkie, szare, deszczowe chmury. Wiatr dął od jeziora, ostry i wilgotny. Czuło się w jego podmuchu słony dech morza, które huczało w pobliżu, za wąskim pasmem wydm. Przez pierwsze miesiące pobytu tutaj morze fascynowało księdza. Jeżeli w końcu oswoił się z bliskością wspaniałego żywiołu, to przecież nie zatracił poczucia jego piękna. Zwłaszcza w dzień chmurny, wietrzny, jesienny, jak dzisiejszy. Myśl jego jednak nie mogła zatrzymać się beztrosko na otoczeniu. Był pełen pośpiechu, gorączki i wewnętrznego niezadowolenia. Było już późno, a czekały go trzy godziny lekcji w szkole w Zieleńcu. To nie było jednak wszystko. Potem musiał jechać do Kębłowa, gdzie tego dnia odprawiał nabożeństwo, zaś po nabożeństwie obiecał spowiadać. Jeżeli mu się uda wrócić wcześnie, będzie mógł wieczorem zająć się nie doglądanymi od paru dni sprawami parafii, a także zajrzeć do świetlicy, o którą się lękał, nie wiedział bowiem od dawna, jak wyglądają odbywające się tam zebrania. Wreszcie pozostawała ogromna część dzisiejszego brewiarza, który, wiedział, odmawiać będzie walcząc ze snem - ciężkim snem zgonionego zwierzęcia, jaki się nań zwalał wieczorem. A dzień jutrzejszy miał być taki sam i wszystkie dni następne takie same. Szara chmura, gnana porywistym wiatrem, nadciągała; na jeziorze widać było białe pręgi idących fal. Księdzu Józefowi zrobiło się nagle smutno, jakby cień chmury padł mu na serce. Kołowrót spraw, którym służył, zdawał się obracać z coraz większą szybkością. Dawniej miał trochę czasu na książkę, na gazetę, na spokojne zamyślenie się nad swoim życiem. Obecnie jedno zajęcie popędzało drugie, tworzył się łańcuch, między ogniwami którego nie było najmniejszej luki. Ale nie to było najcięższe do zniesienia. Choć pracował od rana do wieczora, miał poczucie, że nurt życia, przeciwko któremu działał, płynie szybciej, a przez tę szybkość ma moc obracania wniwecz jego wysiłków. „Choćbym urobił ręce i nogi...” - przebiegało mu ostatnio często przez głowę. I ta świadomość wprowadzała go w stan coraz ostrzejszego podrażnienia. Niecierpliwili go ludzie. Choćby tacy, jak Warczak i Puchała... Droga skręciła od jeziora. Wiatr uderzył go w plecy i popchnął rower do szybszej jazdy. Próbował otrząsnąć się z tego smutku. Odwoływał się do swych przyrzeczeń i do tamtej modlitwy. Ale bunt nie przestawał w nim rosnąć., Przynajmniej raz na tydzień przyjeżdżał do Kębłowa. Był to najdalszy kraniec jego parafii. W niektóre niedziele odprawiał tu msze, w inne przyjeżdżał po południu na nabożeństwo, naukę i spowiedź. Osada była mała, zamieszkała prawie wyłącznie przez chłopów spod Wilna. Czerwone, ceglane domki tonęły wiosną i latem w zieleni jarzębin, jesienią i zimą - w gęstej, zbitej masie suchych badyli. Lecz wiele się tu zmieniło w ciągu dwóch lat. Początkowo chłopi patrzyli nieufnie na duże, kilkupokojowe domostwa, na obszerne budynki gospodarcze. Zamiast trzymać świnie w chlewach z wysuwanymi korytami, wpuszczali „parsiuki” do pokojów, sami zaś siedzieli w kuchni na kupie nie rozpakowanych gratów i lamentowali. Ale przyszedł wreszcie czas, kiedy to się zmieniło. Przybyszów z głębi kontynentu pociągnęła tutejsza wilgotna ziemia, wybujałe łąki, brzozowe laski, powiew znad morza. Zaczęło się od kupowania w Słupsku i Lęborku granatowych czapek marynarskich i naszywania złotych guzików z kotwicami na stare kabaty. Zwłaszcza w młodych narodziła się ambicja: być ludźmi morza. Mijał właśnie zakręt przy wjeździe do wsi, koło ceglanego pomniczka ku czci poległych w pierwszej wielkiej wojnie, kiedy rower zaciął się, a potem trzasnął niepokojąco. Zeskoczywszy na ziemię, stwierdził nie bez zmartwienia, że pękł łańcuch. Uszkodzenie było poważne i sam nie mógł mu zaradzić. Zanim więc poszedł do kościoła, zaprowadził rower do kowala Malissy. - Niech będzie pochwalony - powiedział, stanąwszy w progu kuźni. - Jest tam kto? - Na wieki wieków. - Zamiast Malissy wynurzył się z głębi jego syn i pomocnik, szesnastoletni Wiktor. Z szacunkiem pocałował księdza w rękę. Jeszcze w zeszłym roku ksiądz Józef uczył go w szkole. - Popatrz no, kochany, co mi się stało... Chłopak wziął łańcuch z rąk księdza, przymierzył do zębatego koła, potem się cofnął i podparłszy się pod boki, milcząco patrzył na rower. - Taty nie ma - powiedział - pojechał do Ustki na robotę... Wróci wieczorem albo jutro... - A ty mi tego nie potrafisz zreperować? Myśl, że mógłby zostać bez roweru, napełniała go nagłym niepokojem. Wiktor frasobliwie przesunął poczernioną dłonią po lnianych włosach. - Trudno będzie... - Chłopak nie miał już wileńskiego akcentu. Mówił raczej twardo, jak mówi się w Poznańskiem. - Mam pilną robotę. A tu jedno takie ogniwko, widzi ksiądz proboszcz, rozlutowało się i odpadło... Nie zrobi się tego dziś... - A może macie inny łańcuch? - Nie, nie ma. - Słuchaj, Wiktorku - to małe niepowodzenie urastało w nim do rozmiaru wielkiej klęski - jakbyś się tak jednak wziął z sercem do roboty, na pewno byś coś wymyślił. Wiesz przecież, jak mi rower potrzebny i jak się spieszę. No? Nie zrobisz tego? Ejże? Taki był zawsze z ciebie sprytny chłopak. - Kiedy naprawdę... - bąkał Wiktor miękko, bo mu słowa księdza połechtały ambicję. - Masz półtorej, no, nawet dwie godziny czasu. Nie dasz sobie rady z takim głupstwem? Chłopak nie odpowiedział. Uśmiechał się i tarł palcem po kierownicy roweru. Ksiądz cofnął się, przesunął przyjaźnie dłonią po ramieniu Wiktora. - Na pewno zrobisz... Weź się tylko, mój drogi... Bardzo cię proszę... - Odwrócił się na pięcie i pospiesznie odszedł. Nie chciał słyszeć wątpliwości Wiktora, nie chciał pozostać z niepokojem, że rower mógłby być nie zreperowany. Był to gest samoobrony, który stosował często, gdy zbliżał się do ołtarza. Przed kościołem stali już ludzie. Starsze kobiety w czarnych chustkach na głowie, z różańcami w dłoni, rajcowały poważnie przy samej furtce. Dziewczęta, ująwszy się w kilka pod ręce, przechadzały się chichocząc i oczkując w stronę mężczyzn, palących papierosy u stóp dwóch smukłych, wysokich topoli. Księdza Bowitał szmer głosów. Zaraz też ruszono za nim do wnętrza kościoła. Po zakrystii plątała się cała czereda chłopców w białych komżach. Jeden z nich, stojąc w otwartych drzwiach, kręcił z zapałem miseczką na węgle, wyjętą z trybularza. Do księdza Józefa podszedł pan Korolko z mszalikiem pod pachą. Ceremonialnie schylił gładko wypomadowaną głowę. Był to stary dziwak, inżynier z zawodu, w którym nagle, w pięćdziesiątym którymś roku życia, obudziło się powołanie do stanu duchownego. Niestety, pan Korolko miał żonę i cztery córki, które absolutnie nie miały zamiaru dać się zamknąć w klasztorze. Wobec tego jego marzenia były tylko beznadziejnymi rojeniami. Otrzymawszy jednak posadę w państwowym majątku rolnym w Kębłowie, pan Korolko znalazł się we wsi, która miała kościół, ale nie miała proboszcza, a raczej dzieliła go wraz z pięcioma innymi kościołami, rozrzuconymi na obszarze coś czterdziestu kilometrów kwadratowych. Nie mogąc inaczej wydołać ze swoją robotą, ksiądz Józef pozwolił Korolce, aby wraz z ludźmi odmawiał głośno w kościele liturgiczne modlitwy. Pomysł spodobał się inżynierowi. Odtąd codziennie odbywała się taka „msza” przy udziale licznych wiernych, a nieraz i ciekawych z innej wsi, przybyłych w celu zobaczenia „księdza”, który nie jest księdzem. Korolko, stojąc w pierwszej ławce, wyczytywał łacińskie modlitwy z mszału, klękał, wstawał, składał i rozkładał ręce, objaśniał poszczególne części mszy, wygłaszał (na co ksiądz Józef patrzył przez palce, nie dając jednak swego pozwolenia) okolicznościowe kazania. Któregoś dnia przybiegł zdyszany do księdza Józefa. Szurgając nogami i sumitując się, że pewno przeszkadza, wyłożył swoją sprawę: podobno - tak wyczytał w jakimś katolickim piśmie - Ojciec Święty może dać pozwolenie na odprawianie mszy świętej osobie nie wyświęconej, a nawet żonatej i dzieciatej. Więc może i on mógłby skorzystać z tego przywileju. Zostawił księdzu Józefowi odpowiednie podanie, napisane ozdobnym, okrągłym pismem. Ksiądz Józef przesłał je do kurii w Gorzowie. Ale ani Gorzów, ani Rzym nie spieszyły z odpowiedzią. - Wszystko gotowe - powiedział służbiście. Przeszedł na ton konfidencjonalny: - Będzie miał ksiądz proboszcz dziś wielu ludzi do spowiedzi. Wypytywali się już od wczoraj, czy ksiądz będzie spowiadał. A myśmy tu mówili sobie wczoraj o niepowściągliwości języka... - pochwalił się. - Trzeba o tym mówić, bo starsze niewiasty za dużo mówią, i tak, powiedziałbym, nieładnie... - Może były w tych słowach jakieś reminiscencje domowego życia pana Korolki. Zapowiedź okazała się słuszna: gdy ksiądz Józef podszedł po nabożeństwie do konfesjonału, czekał na niego długi sznur osób. Konfesjonał - obok obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej - to był pierwszy sprzęt, jaki przybył do kościoła od chwili, gdy ten przestał być zborem. Ściśle biorąc, nie był to konfesjonał, a jedynie klęcznik z kratką, zrobiony ze świeżego drzewa. Odbijał swą białością od ciemnych boazerii chórku obiegającego półkręgiem nawę. Ksiądz Józef nastawił ucho na pierwsze zwierzenia. Jednocześnie uświadomił sobie, że w kościele zrobiło się zimno. Nie wszystkie szyby były wstawione, wiatr hulał po wnętrzu, wstrząsając festonami dawno uschłych liści, pozostałych po ostatniej sprzed paru tygodni czy miesięcy uroczystości. Ciemne, dostatnie boazerie, kilka dębowych ławek, jak również dębowy ołtarz mówiły o dawnej zamożności świątyni. Kłóciły się z tym zwykłe litografie z wizerunkami Matki Boskiej, św. Teresy, Miłosierdzia Jezusowego, które pan Korolko porozwieszał po ścianach, oraz boczne ołtarzyki, zbite z nie heblowanych desek. Pochylił się do kratki, by naznaczyć pokutę i dać rozgrzeszenie. Baba chlipała żałośnie, czuł na twarzy jej starczy oddech. Zsumował w pamięci to, co usłyszał: „Mówiłam źle o innych, mój Ty Bożeczku... O Migułkowej powiedziałam wszystkim, że jest złodziejką, a to nie ona ściągnęła to prześcieradło, tylko Kukulina... Moja wina... Zawsze kradnie, to myślałam, że i teraz... A synowej to ciągle mówię, że żre chleb po próżnicy, ale to naprawdę, proszę wielebnego ojca, wredna dziewucha... Cięgiem za chłopakami... Jak teraz znowu nosi dzieciaka, to tylko mówię synowi: ty patrzaj, Franuś, bo to ani chybi nie twój... Taka jest, proszę księdza dobrodzieja... Straśnie ten świat popsuł się teraz po wojnie... A jeszcze post święty złamałam dwa razy... Zostały po święcie takie małe, tyluśkie tylko, kawałki kiełbasy, to je zjadłam... Ale bo to myśli wielebny ojciec, że można żyć tą chabaniną, co synowa nagotuje? Ale! Skąpa kobita i dokuczliwa... Oj, ciężka jest dola starej jak ja... Nigdy ani kapki mleka... Raz, nie, chyba więcej, może cztery, wypiłam dzieciakowi, jak z nim zostałam... Widzi ojciec wielebny, jak to męczą starą matkę... Tak się na nich rozzłościłam, że ruble, co miałam, schowałam w komin. Jak Franuś przychodzi i mówi: daj, matka, tych rublów, żeby jaką łódkę kupić - to mu odpowiadam: Franuś, synku, jakie tam ruble? Wszystkie pokradły, jak to było te przesiedlenie, czy jak mu tam... I płakać mi się chce, bo to ona, proszę wielebnego ojca, podmawia go, żeby mnie o te ruble pytał. Ho, ho, gdyby je dostał! Do opieki musiałabym wtedy iść, boby mnie z domu wygoniły... Ciężko jest, proszę wielebnego ojca, żyć starej, ciężko...” Powiedział parę słów nauki, zadał pokutę i począł odmawiać słowa absolucji. Nie mógł się powstrzymać od lekkiego westchnienia. Spowiedzi płynęły jedna za drugą jak struga: czarna, błotnista, rozpaczliwie monotonna. Już dawniej uświadomił sobie, że grzech jest tylko na pozór czymś ciekawszym od cnoty. W rzeczywistości był to ciasny, zamknięty krąg. Próżno spowiadający silili się, by powiedzieć coś ciekawego. Znał te wybiegi - i znał ich bezskuteczność. Po paru kwadransach słuchania nachodziła go zawsze nieprzeparta senność. Zaciskał pięści, poruszał się, gryzł wargi, przecierał oczy, odrywał plecy od oparcia. Nic, ciągle to samo: „Ja na nią powiedziałam: ty bękarcie. Ale ona, naprawdę, ścierwo nie dziewucha... Jak ona tak, to ja jej powiedziałam słowami, że chyba nie trzeba, abym powtarzała... Ale kiedy zobaczyłam, że kradnie, to myślę: poczekaj; i wzięłam jej pierzynę, co wisiała na płocie...” Rodzaj grzechów zmieniał się jedynie z wiekiem penitentki: „On, proszę księdza, ciągle mówił, że się ożeni... A potem to nie chciał nawet gadać ze mną... Taki drań! Taki łobuz! A dzieciaka już czułam... Matka ciągle mówiła: będziesz miała wstyd, oczami będę za ciebie świeciła, żaden potem nie ożeni się z tobą... No, to poszłam do takiej, ksiądz wie... Jeszcze tysiąc złotych wzięła złodziejka...” Spowiadał może szóstą czy siódmą osobę, gdy na kościół spłynął nagły mrok. Niespokojnie podniósł oczy ku oknom. Chmura wisiała nisko, a po chwili rozległo się bębnienie kropel deszczu po łupkowym dachu i gulgot spienionej wody w rynnach. Tego tylko brakowało! - pomyślał. Właściwie deszcz wisiał w powietrzu od rana, ale jemu wydawało się, nie wiadomo dlaczego, że padać nie będzie. Uderzenia kropel to wzmagały się, to słabły, chwilami fala deszczu wpadała przez powybijane okna i rozchlapywała się na podłodze chórku. Ktoś otworzył drzwi od kościoła i prąd wilgotnego, chłodnego powietrza przewiał księdza od stóp do głowy. Skulił się na swym krzesełku. Deszcz i zimno przypomniały mu zaraz o rowerze. „Wiktor spryciarz, na pewno zreperował” - usiłował siebie uspokoić. Ale trudno było przerwać tok niemiłych przewidywań. Okiem wyobraźni widział już siebie wędrującego piechotą w chłodzie i w deszczu, powracającego przemokniętym do domu. Trzeba będzie budzić półgłuchą Wiktorię, która z pierwszym zmrokiem zasypiała mocno jak kamień, i prosić, by zechciała podpalić w piecyku oraz zagrzać herbatę. Nieraz, gdy wracał wieczorami, nie chcąc słuchać złych pochrząkiwań gospodyni, robił to wszystko sam. Ale perspektywa, że i to jeszcze będzie musiał zrobić, napełniała go niechęcią. Myśl o zakurzonym, zagraconym i zimnym mieszkaniu budziła w nim wstręt. Odruchowo słuchał teraz spowiedzi mniej uważnie, za to coraz bardziej niecierpliwie. Cała ta raz po raz powtarzająca się litania kłamstw, zawiści, gniewów i nieczystości wydawała mu się nudna i obrzydliwa. Zawsze słyszał to samo, zawsze doznawał drażniącego poczucia głupoty ludzi, którzy zatrzymali się w drodze. Szli - i stanęli. Nie cofnęli się, nie zeszli z drogi, nie wybrali innej. Stali w miejscu - i wciąż robili to samo. Wychylił się z konfesjonału, aby zobaczyć, ilu jeszcze ludzi czeka na spowiedź. Czuł się zmęczony. Miał ochotę powiedzieć: „Moi drodzy, muszę już jechać... Późno... kogo nie wyspowiadałem dziś, tego wyspowiadam za tydzień...” Ale te słowa były tylko w nim. Nie zdołałby wypowiedzieć ich głośno. Mrok, który niepostrzeżenie osadzał się we wszystkich kątach kościoła, nie pozwolił mu ustalić liczby czekających. W każdym razie było tam jeszcze kilka osób. Odprawił pukaniem poprzednią penitentkę. Począł wysłuchiwać następną. Mówiła prędko i cicho; głos dźwięczał młodością. Ale znowu było to samo: pocałunki, zbliżenia, dotknięcia, wreszcie, ciszej jeszcze, lękliwie - wypowiedziany grzech. Słuchał tego wyznania z wyrazem politowania na ustach, jak czegoś, co musiało nieuchronnie przyjść. Zatarł ręce, przesunął dłońmi po zziębniętych ramionach. Mrok gęstniał, robiło się coraz ciemniej, musiało być późno. Dyskretnie rzucił wzrokiem na zegarek, nie mógł jednak dojrzeć, która jest godzina. Deszcz bił ciągle o dach kościoła. Gdzieś w głębi, przy bocznym ołtarzu, padała raz po raz na podłogę ciężka kropla. Będę jechał nocą - uświadomił sobie. Będę jechał - dodał z goryczą - jeśli Wiktor naprawił rower. Przebiegł go dreszcz niecierpliwości: już chciałby wiedzieć, że rower jest naprawiony i czeka na niego. Lecz biała kratka więziła go. Dawniej - tak, dawniej nie czuł się do niej tak bezwzględnie przykuty. To, czym jest konfesjonał, zrozumiał dopiero wtedy, gdy go nie było. W ciemnej izbie leżeli pokotem ludzie w dławiącym zaduchu moczu, sapiąc jękliwie, jakby nawet sen był dla nich męką. Bronił się, gdy ktoś drugi wczołgiwał się na jego siennik. Odpychał tamtego. Szeptał na pół żałośnie, na pół gniewnie: „Daj mi spokój, muszę spać...” Ale tamten prosił nieustępliwie, jak prosi konający z głodu o kawałek chleba. I w końcu pojmował, że opór na nic się nie zda, że cokolwiek miałoby się potem stać, musi tamtemu ustąpić - musi zostać wierny swej roli. Ta świadomość wrastała weń coraz mocniej. Już nie chodziło o spowiedź - chodziło o wszystko... O to wszystko, co poprzednio nie miało w nim głębi, co było tylko gestem. Był przecież zwyczajnym księdzem, którego młodzieńcze zapały przeżywane w seminarium ostygły na parafii i przemieniać się zaczęły w chłodną rutynę urzędnika. Ale w Oświęcimiu zrozumiał, czego się od niego wymaga i co musi dać, choćby ostatkiem sił; czy ma na sobie sutannę, czy błazeńskie „zebrazeug”, czy jest pierwszą osobą w parafii, czy ostatnim „haftlingiem” w Arbeitskommando... To było tak, jakby po raz drugi otrzymał święcenia. Fakt ten - wzmocnił go na duchu. Na beznadziejnej pochyłej obozowego życia odnalazł siły, dzięki którym mógł się upadkowi przeciwstawić. Nagle uwierzył, że ocaleje, że po to te rzeczy zrozumiał, aby być ocalonym. Bez wahania skorzystał z pierwszej nadarzającej się okazji do ucieczki. Mimo że jej nie przemyślał, udała mu się ona. Radośnie biło mu serce, gdy leżąc pod wielkimi krzewami paproci słyszał huk powracających z pogoni motocykli. Blask słońca, które spływało po złotorudych pniach sosen, wydawał mu się znakiem ocalenia. Padł na kolana i począł się gorąco modlić. „O Panie - mówił - to Ty ocaliłeś mnie. Ocaliłeś mnie po to, abym był takim księdzem, jakiego Ty chcesz mieć... Będę nim. Będę nim. Dowiodę Ci całym mym życiem...” Potem wstał i śmiało, nie myśląc nawet o tym, że ma ciągle na sobie swój pasiak, ruszył ścieżką w głąb lasu. Doprowadziła go ona do małego domku. Różowe kwiaty rosły w ogródku i różowe kwiaty w doniczkach stały na oknach. I one także wydały mu się znakiem. Bez wahania podszedł do drzwi i zapukał... Otrząsnął się z tych wspomnień, ponieważ przestał już uważać zupełnie na słowa spowiadających się. Mocno potarł ręką czoło. Szum deszczu brzmiał jak płacz. Zrobił wszystko, by być wiernym swoim obietnicom. Gruntownie przebudował życie. To dlatego był tutaj, a nie na starych ziemiach, gdzie czyhało na niego niebezpieczeństwo ponownego skostnienia. Sam dobrowolnie zgłosił się do diecezji gorzowskiej. Pierwsze miesiące przynosiły mu dużo chwil upojenia. Był tym, który organizował z niczego parafie, przejmował świątynie. Ale potem wszystko zaczęło się stabilizować: parafie były już parafiami, kościoły - kościołami. Praca, która upajała i której nie czuł, poczęła ciążyć. Przedtem na wszystko był czas. Teraz na wszystko czasu brakło. Gdybyż zresztą tylko o to chodziło! Wcale nie pragnął oszczędzać swego czasu. Ale była jakaś rozbieżność między coraz większym wysiłkiem a coraz mniejszymi rezultatami. Choćby ta spowiedź... Zaraz na początku, z dna wstrząsu, wyjrzały ku niemu twarze ludzi przerażonych życiem. Grzechy mogły być te same, ale ton, jakim się o nich mówiło, był zupełnie inny. Grzech był sobą - obcym ciałem w organizmie. Dziś wrócił spokojnie do swego koryta. Wiadomo było, że jest i że będzie. Wyznający nie dziwili mu się wcale. Tyle tylko, że skłonni go byli lekko podkolorować, aby nie był tak rozpaczliwie podobny do grzechu sprzed pół roku, sprzed roku, sprzed dwóch lat... Deszcz padał, ludzie u kratki zmieniali się. Słyszał, jak spiesznie podchodzą do konfesjonału, potem rozlega się skrzyp klęcznika, szept. Próżno usiłował się skupić. Słuchał ich słów niecierpliwie, będąc myślą przy swym rowerze czy na czarnej, zalanej deszczem drodze. Teraz usłyszał głos cichy, podobny do głosu dziecka, który mówił: - Nie mogę nauczyć się jej kochać... Nawet kiedy się uśmiecha, wydaje mi się, że mnie nienawidzi... Nie wsłuchiwał się zbytnio w te słowa: był pewien, że prawdziwe wyznanie leży głębiej. - Jej syn zachodzi do nas często - szemrał głos. - Chce zawsze rozmawiać ze mną. Tak, żeby nikt nie widział. Wtedy mówi, że się mu podobam, że mnie kocha, że powinnam z nim pójść... Wczoraj przyszedł, gdy rodziców nie było w domu... - Domyślnie skinął głową. A więc już się stało! - Nie otworzyłam mu drzwi... (Jeszcze nie? Więc stanie się to dziś lub jutro. Wstrząsnął nim dreszcz). - Powiedział - mówiła dziewczyna - że jeśli nie otworzę, zabije mnie i siebie... Ale nie otworzyłam... - To dobrze - rzekł, kiedy umilkła. - Grzech jest wielkim złem. Jeśli ten człowiek ciągnie cię do grzechu, powinnaś się od niego odwrócić. Musisz strzec siebie, to najważniejsze... - Wydało mu się, że mówi coś, co powiedzieć trzeba, ale co nie ma tutaj żadnego, absolutnie żadnego znaczenia: - Choćby cię miał naprawdę zabić, pamiętaj, że grzech jest rzeczą gorszą... Nie wolno ci ulec... Czy jeszcze coś pamiętasz? - Nie... - To żałuj... Grzech nieczysty... - W ciemnym, szumiącym deszczem kościele nie miał dość jasnego poczucia, gdzie skończyły się grzechy innych, a gdzie zaczęły tej ostatniej penitentki o cichym głosie; wydawało mu się, że wszystko jest zanurzone w oparach nieczystości - grzech nieczysty popełnić łatwo. Ale jakie są potem jego skutki! Zaciąży na wszystkim. Przez jeden lekkomyślny krok całe życie zatrute... O, widzisz. Więc jeżeli się ustrzegłaś, to dobrze... Czy to już wszystko? - A czy można - posłyszał nagle - ofiarować grzech nie spełniony? Zmarszczył brwi, zniecierpliwiony przeciągającą się spowiedzią. - Nie rozumiem cię... - Czy można, proszę księdza, dać Panu Bogu to” że się nie zgrzeszyło? - Jeśli powstrzymuje cię przed grzechem miłość Boga - to dobrze... - I wtedy mogę to dać? - Ech! - poruszył się gniewnie na swym krzesełku. - Co ty chcesz dawać? Komu? Nic nie rozumiem. Posłuchaj lepiej: Bóg zakazuje grzeszyć. Prawda? Jeżeli nie grzeszysz dlatego, że masz z tego jakąś korzyść, unikasz złego, ale nie zyskujesz sobie żadnej zasługi. Jeżeli natomiast grzech ciebie ciągnie, ale ty dla Boga opierasz się pokusie - masz nadto zasługę... Zrozumiałaś? Odpowiedziała mu tonem, w którym zdawała się brzmieć żałość: - Lecz jeśli... grzech nie ciągnie? - Moje dziecko! Wymyślasz jakieś historie! Któż popełnia grzechy, których nie chce popełnić? Nie mam, moja droga, czasu na takie rozmowy. Nic więcej nie pamiętasz? Milczała i tylko przez kratkę słyszał jej spieszny oddech. Mimo zniecierpliwienia przyszło mu do głowy, że może dziewczynę spłoszył swymi porywczymi słowami. Opanował się. Przecież przyrzekł sobie wtedy nie być nigdy opryskliwy wobec penitenta. Przemógł swój niepokój i gorączkę, która kazała mu siedzieć w konfesjonale niby na rozżarzonych węglach. Nadał głosowi ton miękki i łagodny. - No co, nic sobie nie przypominasz? A może ja ciebie nie zrozumiałem... Głos w mroku zabrzmiał znowu. Był zamglony łzami, ale wyraźny: - Ja... ja nudzę księdza... Ale jakbym teraz umarła... to może... nie wiem... - Co tam opowiadasz o umieraniu? Nie umiera się ot tak, ni stąd, ni zowąd. Zwłaszcza młode dziewczęta jak ty... Wytłumacz mi jeszcze raz, o co ci chodzi. - Z trudnością zaczął odszukiwać w pamięci początku spowiedzi dziewczyny. - Mówiłaś o jakimś chłopcu, który cię nachodzi i namawia do grzechu... - Tak... - No, ale mówisz, że ciebie grzech nieczysty nie pociąga? - Chyba nie... - Jak to: chyba? Tak czy nie? - Nie... nie wiem. Bo ja, proszę księdza, nie znam tego, jak się czuje grzech. Ale czasami to chciałabym wiedzieć... Jakby to było, gdyby... jakby... - Ciekawa jesteś grzechu? - Chyba tak... Ciekawa jestem, jakby to było, gdybym... gdybym zrobiła to, czego on chce... Bo on mówi, że gdybym zrobiła, toby on nie był taki, jaki jest... - A jakiż on jest? - Biedny... bardzo biedny... Kradnie, pije, może nawet zabija... - Ach! - uderzył otwartą dłonią w brzeg stojaka z kratką. - Skoro tak robi, nie jest biedny, ale zły. Zły! A mówi tak tylko, aby ciebie przymusić. Może wie, że masz dobre serce. To jakiś wstrętny człowiek! Nie słuchaj go! Zamykaj przed nim drzwi, a jakby cię napastował, poskarż się rodzicom. Ustępując nic mu nie pomożesz. Upewniam cię. Dodasz tylko grzech do grzechu... - Więc nic mu nie mogę pomóc? - Jemu? Masz się też o kogo troszczyć?! Każdy posiada sumienie i tamten wie na pewno, co jest dobre, a co złe. A grzech nieczysty, pamiętaj to, moje dziecko, jest grzechem podstępnym. Umie skryć się pod pozorami litości, współczucia, miłości... Nawet i ciekawości... Tak, to może być on. Uciekaj więc od tego człowieka, uciekaj jak najdalej... - I nic mu pomóc nie mogę? - Czymżeż chcesz mu pomagać! Naturalnie - za każdego można się modlić... - Powiedział to bez przekonania. Wiedział, jak ludzie mało się modlą, jak on sam mało się modli. Tyle że odmawia rano modlitwy mszalne, a potem brewiarz. Z tych modlitw nie było nic do dania, żadnej nadwyżki nad obowiązkową miarę. - A gdybym ofiarowała za niego... to, że nie zgrzeszę?... - Gdybyś ofiarowała... - sam zastanowił się przez chwilę. - Nie - uśmiechnął się w ciemną przestrzeń. - To tak, jakbyś chciała dać Bogu coś, czego nie lubisz... Bogu trzeba dawać rzecz drogą, bardzo drogą... Wtedy... - Gdzieś z głębi kościoła polała się z pluskotem na podłogę struga wody. Musi być bardzo późno - przebiegło księdzu Józefowi przez głowę. - Tak... Teraz to już chyba wszystko rozumiesz? Nieprawdaż? - nie usłyszał protestu. - Za pokutę zmów przez trzy dni raz dziennie litanię do Matki Najświętszej. A teraz bij się w piersi... Odmówiwszy słowa absolucji zapukał w kratkę. Spowiadająca się wstała i pochyliła się do jego ręki; wtedy uświadomił sobie, że ma przed sobą dziewczynkę. Ale nie zdążyłby nawet nic powiedzieć, tak szybko jasna sylwetka zagubiła się w mroku. Potem zapadła cisza: nikt nie podchodził do konfesjonału. Z uczuciem ulgi wstał. Rzeczywiście nie było już nikogo. Przeszedł do zakrystii. W ogromnym, czerwonym fotelu z chwastami siedział pan Korolko, trzymając w ręku wielki klucz od kościoła. Widocznie drzemał, bo głowa zwisała mu nisko na piersi, zaś z półotwartych ust hałaśliwie wydobywały się dźwięki. Ale gdy tylko ksiądz wszedł do pokoju, zerwał się na nogi. - O, już ksiądz proboszcz - kręcił się w lansadach wokół przybyłego. - Ale prawda, że ksiądz proboszcz miał dziś wielu do spowiedzi? - Rzeczywiście. - Ksiądz proboszcz zaraz chce odjeżdżać? - Tak. Już późno. A czy może jest coś jeszcze do mnie? - Nie, nie. Dajemy sobie radę. Myślałem tylko, że może ksiądz proboszcz zechce do nas na chwileczkę. Herbatki się napić. Porozmawialibyśmy. - Dziękuję bardzo, ale dziś się spieszę. Kiedy indziej - chętnie... - Szkoda, wielka szkoda. Ale proszę koniecznie na drugi raz, choć na chwilę. Będziemy bardzo zaszczyceni. - Szedł obok księdza Józefa do drzwi zakrystii. - A odpowiedzi na moje podanie ciągle nie ma? - zapytał, gdy już ksiądz otwierał drzwi. - Nie ma. - Długo coś... - powiedział z lekkim wyrzutem w głosie, nie wiadomo w czyją stronę zwróconym. - Ale trzeba być cierpliwym. Pan Bóg każe czekać, ale potem wszystko prędko urządzi... Za drzwiami był mrok, szum deszczu i chlupot wody, wylewającej się z rynny na kamienną podmurówkę. W blasku, który bił z otwartych drzwi zakrystii, krople deszczu zapalały się, jakby były świetlnymi pociskami artylerii przeciwlotniczej. - Ojej! Jaka brzydka pogoda! - zawołał Korolko. - I ksiądz proboszcz chce koniecznie jechać. Można się zaziębić... - Muszę jechać! - rzucił. Rozdrażniła go naiwność Korolki. Prędko podał mu rękę, a gdy tamten poczciwie objął ją obu dłońmi i dalej przekonywał, że powinien zostać, wyrwał mu ją niecierpliwie. Postawił kołnierz i dał krok w rozchlapaną ciemność. Ogarnęły go mrok, deszcz i zimno. Wiatr dmuchał ostro, rzucając krople wody prosto w twarz. Ślizgając się na sterczących z błota płytach, doszedł do ogrodzenia kościoła. Smuga światła, którą czuł na ramionach - zgasła, widać pan Korolko zamknął drzwi. Ksiądz Józef nie obejrzał się. Uniósłszy sutannę, mocno stawiał nogi i parł naprzód. Chciał jak najszybciej dobrnąć do warsztatu Malissy. Wreszcie znalazł się przed drzwiami kuźni. Były zamknięte, ale ksiądz Józef wiedział, że majster mieszka opodal. Omackiem odnalazł płot, furtkę, potem ścianę, w którą bił deszcz. Mokrą dłonią chwycił za klamkę. Drzwi ustąpiły pod dotknięciem. Ksiądz Józef zastał całą rodzinę Malissy zgromadzoną przy stole, nad którym nisko zwisała upstrzona przez muchy żarówka. Popchnięty przez wiatr wpadł do mieszkania, aż tamci zerwali się z krzeseł. W izbie znajdował się Malissa - chudy rzemieślnik o zapadniętych policzkach i sterczących niby wiechy wąsach jego matka staruszka, jego żona, troje dzieci. Na widok księdza jasnowłosy Wiktor podciągnął spodnie i spojrzał niespokojnie na ojca. Ten już spieszył witać przybyłego. - O, jaki gość... Niechże ksiądz dobrodziej pozwolą. Proszę, proszę - podsunął krzesło. - Wiktor, rusz się! Pomóż zdjąć palto księdzu dobrodziejowi. Taki deszcz. - Dziękuję - ksiądz Józef odsunął gestem Wiktora - dziękuję panu. Ale ja naprawdę nie mam czasu. Bardzo już późno. Więc tylko po rower. Zostawiłem go Wiktorowi do naprawy. No i jak tam, mój kochany, złączyłeś ten łańcuch? Ale jeden rzut oka wystarczył, by się przekonać, że robota nie została zrobiona: Wiktor znowu zwrócił zakłopotaną twarz do ojca. Choć już jasny zarost obsypywał mu policzki, chłopiec zachował gesty ucznia, który nie nauczył się lekcji. Na ten widok w księdzu Józefie obudził się gniew. Oczywiście - nie ruszył nawet roboty! Miał chęć chwycić chłopca za ramię, szarpnąć nim gniewnie raz i drugi. A jednocześnie chciało mu się płakać ze złości. Nie myślał o tym, że nawet mając rower zreperowany nie mógłby na nim prawdopodobnie jechać w tę okropną niepogodę. - Więc co - zapytał głosem zdławionym - naturalnie nie zrobiłeś? A tak cię prosiłem! Stary Malissa pośpieszył z pomocą synowi: - Niech no ksiądz dobrodziej przysiada na chwilę, zaraz wszystko wytłumaczę. Daj no, matka, arbaty dobrodziejowi. Wietrzysko od tego morza, że nie daj Bóg... - Prawie siłą posadził księdza Józefa na krześle. - Ja już na niego nakrzyczał - wskazał ręką na syna. - Ale on nie winien, słowo daję. Nie nauczył się jeszcze wszystkiego. A także ja jemu nakazał, żeby robotę skończył. To się mnie bał... Taka historia, ot... Jak ja teraz przyjechał i widzę, co rower dobrodzieja nie naprawiony, gniewać się zaczął... I matka na niego krzyczała... A potem mówię: ot, bieda, Wiktorek, my się bierzmy prędko do roboty, bo dobrodziejowi trzeba na rowerze wracać... Ale światła nie ma w warsztacie, taka historia. I późno. A ja dopiero przyjechał... I roboty tam dużo przy tym rowerze... - Co pan opowiada! - wybuchnął ksiądz Józef. - Łańcuch się zerwał, nic więcej. Nit dać, młotkiem parę razy stuknąć, i wszystko! - Ot, zdaje się tak tylko dobrodziejowi.. - Nie zdaje się, bo wiem! - gniewnie odepchnął od siebie herbatę. - Nie będę pił, dziękuję. I tyle w kościele siedziałem. Dziesięć takich robót można było zrobić! A teraz muszę lecieć na piechotę po nocy i po deszczu. Ale co to was obchodzi - prawda? - Aj, bieda, ksiądz dobrodziej zagniewany. Kiedy naprawdę, jak Boga kocham, nie wyszło. Historia taka, ot... I arbaty ksiądz dobrodziej nie chce się napić. Niech dobrodziej nie gniewa się... - Cóż z tego, że się nie będę gniewał? Zmieni się co? Ale czy to ja nie wiem, panie Malissa, dlaczego nie zrobiliście tej roboty? Myślicie sobie zawsze: ksiądz to chce za darmo, za „Bóg zapłać”, to po co się spieszyć z darmową robotą. No, nie mam racji? Niech pan przyzna. Majster niechętnie rozczesywał palcami wąsy. Wyglądał na dotkniętego. - Ksiądz dobrodziej zagniewany, to nas o najgorsze posądza... - Bo i tacy jesteście! Ale co się będziemy sprzeczali? Co będzie z rowerem? - Na jutro my pięknie księdzu dobrodziejowi zreperujemy... Ale bo ksiądz dobrodziej tak się zagniewał. A to taka historia... Znituje się łańcuszek jak się patrzy. I szprychy Wiktor podciągnie. Na obiad będzie wszystko gotowe. Wiktor sam przywiezie rower dobrodziejowi... Wstał, suchym gestem podał rękę Malissie. - Nie zróbcież mi znowu zawodu... - Ale skądże by, księże, dobrodzieju. I teraz to tylko taka historia wyszła. Gdybym ja tu był, miałby ksiądz dobrodziej maszynkę jak się patrzy. Ot, bieda tylko, że ksiądz dobrodziej idzie w taki deszcz. A może peleryny pożyczyć? Wiktor kupił w Szczecinie taką jakąś angielską. Wiktor, skocz no, przynieś ją dobrodziejowi! - Dziękuję, nie wezmę. - Niech dobrodziej nie gniewa się i weźmie. I arbaty nie chciał się dobrodziej napić. My naprawdę niewinni... Lecz ksiądz Józef nie słuchał dalszych tłumaczeń Malissy. Prędko otworzył drzwi i wyszedł na dwór. Wiatr ciężki, jakby był nie masą powietrza, ale kłębem mokrego płótna, uderzył go prosta w twarz. W ciemnościach odnalazł ceglane schodki i zbiegł w dół. Mały ogródek miał niegdyś, za „niemieckich czasów”, mikroskopijne rabatki, poobsadzane rządkami bukszpanu. Teraz mokry, twardy bukszpan plątał się pod nogami, dopóki ksiądz nie natrafił w mroku na furtkę. Wiatr dął i niósł kroplami deszczu. Już po paru krokach ksiądz Józef począł żałować swojej porywczości, nie wypitej szklanki gorącej herbaty, angielskiej peleryny. Ale ambicja nie pozwoliła mu wrócić. Szerokim, desperackim krokiem” bez uwagi na kałuże, maszerował naprzód. Wzrok przyzwyczajał się z wolna do mroku, widział więc po obu stronach drogi ciemne zarysy domostw. Tylko z rzadka migały w oknach światełka; ludność żyła oszczędnie, większość nie postarała się o przyłączenie domów do sieci elektrycznej. Wiele budynków stało pustką. Deszcz bębnił po dachówkach, trzaskał w suche, pokurczone liście drzew. Okna w nie zajętych domach patrzyły nieprzyjemnie martwymi otworami pozbawionymi futryn. Z dala dochodził nieustanny pomruk morza. Domki osady skończyły się wreszcie Jeszcze tylko na prawo zamajaczył wysoki krzyż, postawiony tutaj zaraz po objęciu tej ziemi, szumiący wieńcami zeschłego zielska powiewającymi w mroku niby długie ręce. Z gniewem na swą porywczość schodziła się w nim także złość na siebie za rzucone Malissie słowa o pieniądzach. Właściwie nie miał prawa tak powiedzieć. Malissa był człowiekiem szczerym i niechciwym, on zaś sam zawsze za wszystko płacił. Dawniej żyło w nim przekonanie, że parafianie nie powinni nic brać od swego proboszcza za drobne usługi. Ale to było jeszcze wówczas, przed wojną. Potem, gdy przyrzekał w lesie pod Oświęcimiem, powiedział sobie także, że nie będzie nigdy niczego żądał. Niczego - oczekiwał. Wydawało mu się to takie jasne: ma dawać Prawdę, ale nic za to nie brać. Darmo dostał - więcej: nie darmo - w wyniku wyjątkowej łaski - darmo będzie dawał. I rzeczywiście, wbrew tysiącznym pokusom (czy mógł ich nie mieć syn bławatnego kupca z małego miasteczka?), wbrew nawet protestom ludzi - za wszystko płacił. Ale i to go dziś poczęło napełniać zniechęceniem. Dziś już nikt nie protestował. Wszyscy przyzwyczaili się patrzeć jak na rzecz zrozumiałą, że niczego nie chce za darmo. Gest, którego nie przyjął - zniknął. Ludzie traktowali go jak kontrahenta. Wiatr niósł ciągle fale zimnego deszczu. Cienki paltocik księdza nasiąknął wodą, potem chłód przenikał go całego. Zmrużywszy oczy i zmarszczywszy czoło szedł przed siebie w ciemność, tylko stopami wyczuwając twardą, kamienistą drogę. Pogodna jesień od razu zmieniła się w dokuczliwy czas wichrów, sztormów i deszczów. Były chwile, że musiał się pochylać, by mniej czuć zapierające oddech w piersiach uderzenie wiatru. Nawet mając rower nie czułby się lepiej. Ale tego nie chciał uznać. Świadomość spiętrzonych trudności zrodziła weń dzisiejszej nocy bunt, który czuł już przedtem, dotychczas jednak umiał go przemagać. Dziś nie mógł tego zrobić; czy może nie chciał. Potknął się na jakiejś wyrwie, stąpnął nogą w głęboką kałużę. Miał teraz wodę w bucie i dół sutanny ciężki od wilgoci. Ogarnęła go chęć poskarżenia się komuś płaczliwie, jak dziecko, które nie umie dać sobie rady z życiem. Powiedział głośno: „O Boże, Boże... dlaczego ze mną jest tak zawsze...” Nie śmiał narzekać na deszcz, na brak roweru, na swe zmęczenie, na zwątpienie w ludzi. Ale nie mógł nie narzekać na swą słabość. Była w nim obrzydliwa i rozjęczana. Nie pojmował jej istnienia. Skąd się brała? Dlaczego wysiłek, jakiego dokonywał, dlaczego ofiara, którą spełniał, nie doprowadzała go do wewnętrznego stwardnienia? Niecierpliwie czekał, aż się w nim narodzi siła, siła, jaką mieli - jaką musieli mieć - święci. Lecz tej siły nie było. Zamiast niej odnajdywał w sobie coraz głębsze złoża zmęczenia, rozdrażnienia i goryczy. A na końcu bunt - cichy, drżący, bunt wobec wszystkiego. Wobec wszystkich. Teraz namiękała sutanna. Woda przesączała się przez rękawy, spływała w kieszenie, lepiła się obrzydliwie do ud. Namoknięta czapka osuwała się coraz niżej na czoło. Czy powinien się tak włóczyć kilometrami po deszczu? - rozmyślał. Czy nie powinien mieć wozu na swe wyjazdy? Nieraz mówił o tym z ambony i na zebraniach rozmaitych bractw. Tłumaczył: „Moi drodzy, mam do Zieleńca siedem kilometrów, do Strzepcza pięć, do Grzybowa cztery, do Połczyna trzy. Naprawdę nie jestem w stanie chodzić wszędzie piechotą. Nie dam rady. Ustalcie kolejkę i dawajcie mi konia. Zapłacę...” Obiecywali. Po każdej takiej przemowie zaczynały przychodzić furmanki. Ale trwało to tylko cztery - pięć dni. Potem okazywało się, że nikt przyjechać nie mógł, że ludzie są zajęci, że konie są zajęte, że wozy uszkodzone. Ludzie przyzwyczajali się, że ksiądz chodzi piechotą lub jeździ rowerem. Czyż tak być powinno? Czyż nie przybył tu świadomie tylko dla nich? Gdy udało mu się zbiec z Oświęcimia, nie mógł wrócić do własnej diecezji. Naturalnie znalazł się w Warszawie. Przeżył powstanie, brał w nim udział, dostał krzyż. Po kapitulacji wywieziono go do Niemiec. Gdy tylko mógł wrócić - wrócił jakby na skrzydłach. Zamiast iść do siebie, zgłosił się tutaj. Pierwsza wiosna miała upajający smak: z rąk wojska przejmował obiekty kościelne, organizował, dwoił się, troił. Ale w końcu oszałamiający okres ustąpił miejsca normalnej pracy parafialnej. Normalnej! Nie, to nie była praca normalna, ta szarpanina między pięcioma kościołami, bez wikarego, wśród tysiąca braków, gdy się ma wokół ludność zmieszaną, przeżywającą kryzys przesiedlania. Póki wszystko było płynne, nie czuł ciężaru pracy. Poczuł go natychmiast, gdy tylko zamknęły się wokół niego ramy jego działalności. Wiatr szarpał przestrzenią niby niewidzialną płachtą. Zdawał się jeszcze wzmagać. Za to deszcz przycichł - tryskał tylko chwilami, jakby ktoś machnął mocno zmoczonym kropidłem. Ksiądz Józef wyszedł spośród drzew i krzewów, które obrastały gęsto drogę. Z tego miejsca mógł iść dalej prosto lub zejść na skrót ścieżką przez łąki. Zwykle nie używał tego skrótu, dziwnie ponurego i nieprzyjemnego nawet w dzień pogodny. Ale dziś chciał znaleźć się jak najszybciej w domu. Ścieżka prowadziła przez wysoki las trzcin i szuwarów, rozszumiałych w podmuchach wiatru. Puste bezdroże zdawało się być pełne życia. Ciemne, niezrozumiałe kształty ukazywały się raz po raz z boku drogi. Gdyby nie wiedział, że je spotka, odskoczyłby przerażony na ich widok. Nawet przygotowany, mijając je, czuł na ramionach nieprzyjemny dreszcz. To w dziwacznych pozycjach, poprzewracane, porozbijane leżały szkielety niemieckich aut. Tędy uciekał w czterdziestym piątym niezwyciężony przez pięć lat Wehrmacht. Wiatr gwizdał w pokręconych szoferkach, poruszał jakimiś blachami, trzepał po zardzewiałych ścianach rózgami trzcin. Pod nogami miał elastyczną ścieżkę, tu i tam rozmazaną w czarne bagno. Morze ciągnęło się na lewo w odległości nie większej niż trzysta metrów, tuż za wałem obsadzonym lasem. Mruczało zda się groźniej z każdą nową falą. W czarnej dali połyskiwało światełko strażnicy WOP-u. Nigdy - myślał - nie doczeka się, by go odsyłano wozem. Nigdy nie doczeka się tego, aby jego trudom ktoś wyszedł naprzeciw. To dlatego dziś nie zreperowano mu roweru. Cóż z tego, że zdziera siły? Komu są one potrzebne? Ludzi, dla których tu przybył, nie obchodzi ani on, ani jego praca. Może kiedyś Kościół był ciągnięty przez ludzi i musiał się śpieszyć, aby iść za nimi i nie zostawać w tyle. Dziś inaczej: to Kościół idzie przodem, wlokąc za sobą wiernych niby oporne stado. Niegdyś ksiądz niosący Słowo Boże byłby witany na drodze jak zbawca. Dziś, gdy donosi swój ładunek „loco siedziba odbiorcy” - zaledwie jest tolerowany... Przesunął dłonią po mokrej twarzy: ależ tak! Chyba nigdy jego rozważania nie zawędrowały na tak roztajały grunt. Może to jednak dlatego, że w nieustannej pogoni za czasem nie miał od dawna sposobności rozmyślać? Te parę lat przeminęło jak z bicza trzasnął. Przeminęło w jednym porywie. Porywie czego? Przekonania, że jest kimś potrzebnym najświętszej sprawie. Że po to został wydobyty cudownie z obozu. Że wobec tego... Aż się zatrzymał; silnie uderzyła go w tej chwili ta myśl. Silniej niż wiatr, który nie ustawał. W tamten wiosenny poranek nieugięcie wierzył w to, że został wówczas wyratowany. Nie, że on się wyratował - ale że został wyratowany. Gdy tak się sprawę pojmowało, wszystko było jasne jak słońce, różowe jak kwiaty w oknie u Anny. Lecz jeśli tak jest, co znaczy ta świadomość, która obudziła się w nim teraz? Świadomość, że jest kimś śmiesznym! No tak - śmiesznym. Człowiekiem, który ofiarowuje swoją służbę, lecz ona nikomu nie jest potrzebna. Święci... Zabawne, że wciąż myśli o nich, ale święci z całą swoją pokorą, skromnością, dziwactwami, ba, ze śmiesznością, okazywali się jednak w końcu potrzebni. Triumfowali. Inaczej on. Oni zmieniali nurt życia. On stoi wobec tego nurtu bezradny. Znowu ruszył, ciężko wlokąc za sobą nogi. Wtedy myślał: moje życie stanie się wzorem. Będę ideałem kapłana. Będę taki, jakimi winni być księża w dniach próby. Tylu rzeczy się wyrzekł. Zdawało mu się chwilami, że zrobił wszystko, aby ideał osiągnąć. Zdławił w sobie tysiące pragnień, podeptał tysiące małych słabości, w które obfitowało do niedawna jego życie - życie zwyczajnego księdza. I cóż? Co znalazł na końcu tej drogi? Zmęczenie, smutek i tę okropną słabość. Ochotnym sercem ofiarowywał wtedy wszystko. Dziś nie miał nic do ofiarowania. Nawet to, co musiał dawać, dawał z jękiem. A jeśli to była omyłka? Po raz pierwszy w życiu ośmielił się postawić takie pytanie. Olśniło go jak błyskawica, gdy zaś zgasła, zdawało mu się, że leci w dół, niby do otwartej piwnicy. Szedł nadal, zataczając się jak pijany. Trzciny przestały szumieć, morze za lasem ucichło. Wiatr ustał, zapadł w głąb serca. A jeżeli to była omyłka? Lękliwie powrócił do pytania, jak lękliwie powraca dziecko do miejsca, w którym wydało mu się, że „straszy”. Życie - sformułował to tak - zbudowałem na przekonaniu, że Bóg mnie wyratował. A jeżeli tak nie było? Jeżeli się uratował wbrew Bogu, wbrew woli Bożej? Dobrze - lecz czyż Bóg pozwoliłby mu wtedy ocalić się? Skoro tak się stało... Cóż stąd! Istnieje przerażająca tajemnica, że Bóg pozwala krzyżować swoją wolę. Nie każdy rozkaz Boży jest narzucany człowiekowi. Częściej, bez porównania częściej, brzmi on jak łagodna propozycja... Jeżeli jednak tak było - jakiż stąd wniosek? Pamiętał tę oszałamiającą pewność siebie, gdy naciskał klamkę domu z różowymi kwiatami. Nie dopuszczał nawet myśli o możliwości niespodzianki. Uśmiechnięty, kłapiący drewniakami, stał u progu i wodził spojrzeniem po wnętrzu, które wydawało mu się wcieleniem pogody i harmonii. Z fotografii na stole patrzyła na niego twarz mężczyzny o szeroko zarysowanych końcach szczęki, o rozsądnych, chłopięcych oczach. Ktoś poruszył się w drugim pokoju. Usłyszał głos kobiecy, który pytał: „Kto tam? Czy to pani Karwacka?” Przyjął tę pomoc jak łaskę, której sensu nie wypatrujemy. Przekonanie, z którym przyszedł, było mocniejsze niż późniejsze wątpliwości. Zresztą one wezbrały dopiero od niedawna. Właściwie - nie wątpliwości. Naprawdę nie wątpił aż do dziś, aż do tej nocy rozhulanej wiatrem, na bocznej drodze znaczonej szkieletami niemieckich samochodów. Poprzednio nie było w nim zwątpienia. Tylko jakby niepewność i rozdrażnienie - rozdrażnienie, że nie jest rozumiany. Przecież to, co się stało, należało mu się. Zostało mu w każdym razie dane. Ta sytuacja niewskazana, niepolecona, przeciwko której nagromadziło się w teologii moralnej tyle zarzutów - sytuacja wywołująca uśmieszki na twarzach parafian - miała widać w jego życiu swą rację bytu. Dziś dopiero zapytał siebie: a jeżeli to była pokusa? Zwątpienia spadły na niego gwałtownie jak górska burza. Idąc, drżał nie z zimna, ale z rozpaczy. Pod nogami poczuł twardą, szorstką nawierzchnię szosy. Skrót skończył się. Tutaj ksiądz Józef był już jak w domu. Burzliwe myśli sprawiły, że droga minęła mu szybciej, niż tego oczekiwał. Teraz wystarczyło tylko skręcić w prawo ku domkom błyskającym kilku słabo oświetlonymi oknami, minąć je, by stanąć przed kościołem i plebanią. Zatrzymał się. Przemoknięta sutanna zacisnęła się na ciele i ziębiła. Nasiąkła wodą czapka ugniatała czoło niby okład. Czuł ból w kościach, dreszcze i beznadziejną samotność. Wątpliwości, które się w nim zrodziły, rozrastały się niby pijąca wodę gąbka. Pojął, że nawet sen nie uwolni go dzisiaj od tych myśli. Skręcił w lewo. Dom wyłonił się spośród krzewów targanych wiatrem. Prędko, jakby uciekając przed zastanowieniem, pchnął furtkę. Znowu miał przed sobą ogródek poprzegradzany twardymi rabatkami bukszpanu. Z okna, poprzez siatkę firanki, przesiewał się blask światła na ciemne kikuty powiędłych kwiatów. Wziął za klamkę. Drzwi jakby czekając na jego wizytę nie były zamknięte - uchyliły się na ciemną sień. Poczuł, że mu bije serce. Z korytarza zwrócił się w lewo. Światło przedzierało się szparami. Z nieusprawiedliwioną gwałtownością pchnął drzwi. Pierwszym przedmiotem, jaki zobaczył przed sobą, był stary, masywny, przedpotopowy Bechstein, a na nim różowe kwiatki w doniczce. Kobieta nagłym ruchem odłożyła robotę i podniosła na wchodzącego wzrok. Początkowo miała w oczach niepokój, ale ten ustępował radosnemu zdumieniu. Ksiądz Józef zatrzymał się w progu. Ona wstała z kanapy, na której siedziała, i nie spuszczając oczu z jego twarzy, wolnym krokiem szła ku niemu. - To... ksiądz? - zapytała, jakby jeszcze nie ufała swoim oczom. - Czemu zawdzięczam? Wolno zamknął za sobą drzwi. Ale stał nadal w miejscu. Z mokrego płaszcza i sutanny ściekała woda, tworząc czarne plamy na jasnej podłodze. W tym ciepłym pokoju, pełnym ładu i przytulności, opanowało go gorączkowe pragnienie odpoczynku - a jednocześnie ta sama, co zwykle - niepewność. Dopiero gdy powiedziała: „Ksiądz strasznie zmókł. Proszę zdjąć palto...”, automatycznym ruchem sięgnął do guzików. Bez słowa podał jej nasiąknięty wodą płaszcz, ciężką od deszczu czapkę. - I sutanna mokra - rzekła z wyrzutem - i pewno buty... Można się ciężko rozchorować po takich głupstwach... Spuścił wzrok na wyglądające spod kręgu sutanny zmatowiałe od wilgoci buciki. - To nic... - bąknął. Odsunęła go lekko i wyszła z pokoju trzymając w rękach płaszcz i czapkę. Wtedy działo się zupełnie tak samo: przerzuciwszy przez ramię jego pasiak, odeszła gdzieś w głąb domu, on zaś pozostał sam, gładząc niezdecydowanym gestem za duże nieco na niego ubranie nie znanego mężczyzny. Od pieca biło ciepło. Przeszedł przez pokój człapiąc rozmoczonym obuwiem i wsparł się plecami o nagrzane kafle. Uczucie, jakiego doznał, było uczuciem rozkoszy. Przymknąwszy oczy, tylko wąskimi szparkami patrzył na pokój - na porządnie ustawione sprzęty, na jakieś poniemieckie obrazki, które nagle wydały mu się zupełnie sympatyczne, na kwiaty na fortepianie. Tam - pomyślał - są tylko zwały kurzu, wilgoci i zimno; nieapetyczne jedzenie, które musiałby sam sobie pitrasić. Tutaj, wiedział, podadzą mu za chwilę coś ciepłego, na czystym talerzu. Ale co ważniejsze: usłyszy zwrócone do siebie troskliwe słowo. Kobieta stanęła w drzwiach. Była uśmiechnięta. W ręku trzymała pantofle. - Niech ksiądz zmieni chociaż buty. Postawię je w kuchni i zaraz wyschną. Tak nie można... - Położyła przed nim pantofle i patrzyła mu w oczy. Chciał odpowiedzieć odmownie, ale zabrakło mu siły. Posłusznie skłonił głowę. - Dobrze... - Niech ksiądz to zaraz zrobi. Kolację już daję. Mam faszerowaną kapustę, pomidory, dorsza. No i zaraz zrobię herbaty. Takiej czarnej, jak to ksiądz lubi. Zrzucił mokre półbuciki. Skarpetki były mokrzuteńkie, ale tak podarte, że prędko wsunął stopy w pantofle. Schyliła się po przemoczone obuwie. - Naturalnie! - pokiwała głową. Przykazała surowo: - Proszę nie odchodzić od pieca, aż przyniosę kolację. Zbliżyła się do drzwi. Rzucił za nią cicho: - Dziękuję, bardzo dziękuję... Zatrzymała się nie odwracając głowy. Chwilę tak trwała nieruchoma, potem potrząsnęła falą luźno zwisających włosów i wyszła bez słowa. Stał znowu pod piecem, rozkoszując się gorącem, które mu biło w plecy i zdawało się spływać ciepłymi strumieniami po całym ciele. Sutanna parowała. Myślał, że mógłby tak stać bez końca, zatopiony w radości, że Anna za chwilę wróci, że siądą pod nisko zwisającą lampą, przy nakrytym dobrze znaną ceratą stole, że będzie mógł mówić - o wszystkim. Każda dokuczliwa myśl traciła swe ostrze, gdy ją tutaj wypowiadał. Przyszłe kazania i nauki poczynały się także tutaj w radosnym porywie uczuć. Niczego innego nie chciał, nie pragnął, nie oczekiwał. Naprawdę! Naprawdę - upewniał siebie. Wróciła, niosąc przed sobą tacę. Stawiała na stole tak dobrze znane drewniane podstawki, a na nich dymiące salaterki. Woń jedzenia rozeszła się po pokoju. Przymrużył oczy; słyszał tylko szczęk naczyń. Potem szurgnęło odsuwane krzesło. Doszedł go głos: - A teraz prosimy... Zbliżył się do stołu. Ciepło zdawało się iść za n}m; nie opuszczało go. Biały krążek talerza pociągał oczy. Anna nie zapomniała o różowym kwiatku: stał między salaterką a talerzem na chleb. Przysunęła jego talerz do salaterki i zaczęła nań nakładać. Widział jej dłonie poruszające się zręcznie nad stołem, ładne... Czy naprawdę ładne? Może... Pomyślał, że są chyba bardzo ładne w tym ruchu pełnym troskliwości. Począł jeść. Było mu obojętne, co jadł. Tutaj wszystko było najlepsze... - Proszę mi wybaczyć - powiedział w końcu - że przyszedłem... - Wybaczyć? - uśmiechnęła się. - Przecież jest chyba bardzo późno. Nawet nie spojrzałem na zegarek. O Boże! Rzeczywiście... - Niech ksiądz nie patrzy na zegarek. Proszę jeść i odpoczywać. Posłusznie schylił się nad talerzem. Kobieta ciągnęła dalej: - To jest przecież wizyta. Na wizycie nie wypada okazywać zniecierpliwienia. Ksiądz idzie z Kębłowa? - Tak. - Prosto z drogi? - Tak. - Domyśliłam się tego. Ależ proszę wziąć jeszcze! Ja sama zresztą nałożę księdzu. I co - pewno w Kębłowie była masa ludzi do spowiedzi i pan Korolko nudził księdza swymi sprawami? Może nawet zaprosił księdza do domu, do swej strasznej żony i malujących się jak obrazy, na złość ojcu, córek? Zaśmiał się radośnie. - Wiesz o mnie wszystko, Anno. Lekko zmarszczyła brwi. - Ksiądz miał mi nie mówić po imieniu. Spuścił wzrok i gniótł przez chwilę w palcach kawałek chleba. Potem powiedział porywczo: - To nie ma sensu... - Co nie ma sensu? - Dlaczego nie mam ci mówić po imieniu? - Sam tak ksiądz zadecydował. Tak podobno trzeba było... - w ostatnich słowach zabrzmiała leciutka ironia. Wstała od stołu. - Zaraz przyniosę herbatę... - Czekając na jej powrót, zagłębił się w fotelu. Sutanna wciąż parowała, wydając charakterystyczną, niemiłą woń mokrego i rozgrzanego sukna. To nachodziły go fale ciepła, to czuł dreszcze. Zdawało mu się, że chwyta go gorączka, a z nią wali się na niego słabość, niby brzemię czyniące go bezwładnym, potrzebującym pomocy. Och, wiedział, że od tego ładunku trudności, od całego tego bagażu goryczy i zniechęcenia łatwo się uwolnić, powierzając się w wierne ręce. W takich chwilach jak ta przyjaźń wydawała się wszystkim. Lecz czy można powierzyć się jej całkowicie? Zwykle był pełen ufności, mimo pewnej dozy niepokoju. Obecnie niepokój znikł. Było więc strasznie i rozkosznie jak podczas chłopięcej wyprawy w nocy do lasu. Zamknął oczy. Zdecydował: pozwolić sobie na chwilę słabości to znaczy odzyskać siły... Kiedy znowu otworzył oczy, kobieta stała nad nim z czajnikiem w jednej ręce, z imbrykiem w drugiej. - Herbata mocna - rzekła - taka księżowska... - Anno... Odwróciła wzrok. Zdawała się patrzeć na mały sztych wiszący na ścianie, po przeciwnej stronie pokoju. Zduszonym głosem powiedziała: - Po co tak mówisz? - mocno przełknęła ślinę. - Będziesz potem tego żałować, ale ja zostanę za to ukarana. Tak... - położyła dłoń na ustach. - Lepiej dajmy temu spokój. Nic dobrego z tego nie wyjdzie. Wolę, żebyś tak nie mówił - i nie uciekał... - Wiesz dobrze - powiedział patrząc na nią - dlaczego wtedy uciekłem. - Wiem? - zaśmiała się. - Cóż można wiedzieć o was? Jesteście przecież zagadką... Nie wiem, dlaczego uciekłeś. Ale wiem, że kiedy zobaczyłam ciebie po raz pierwszy w tym pasiatym łachmanie, miałam dla ciebie tylko współczucie. Kiedy jednak zachorowałeś, kiedy słyszałam, jak mówisz w gorączce, jak drżysz, jak przeżywasz raz jeszcze wszystko tamto - stałeś mi się bliski. Skoro zaś wyzdrowiałeś i mówiłeś mi o tym, co chcesz robić, co będziesz robił - o swoich planach i zamysłach - pokochałam ciebie! Nie można, spowiedniku, czynić bezkarnie drugiego człowieka towarzyszem swego życia! Powiedziałam ci otwarcie, co czuję. Nie lubię kłamstwa. A ty uciekłeś... Czego się przestraszyłeś? Powolnym ruchem podniosła dłonie i przesunęła nimi po włosach. Na jej ustach błądził lekki, niezrozumiały uśmiech. Nie przestając wpatrywać się w nią powiedział: - Przestraszyłem się twojej miłości; - Mojej? - uśmiech Anny nabrał znowu akcentu ironii. Teraz spuścił wzrok, zagryzł usta. - Nie byłem pewny - przyznał - czy potrafię utrzymać nasz stosunek w ramach przyjaźni. Czystej, dozwolonej przyjaźni... - Lecz w takim razie - wybuchnęła - gdy spotkałeś mnie po raz drugi, dlaczego nie odwróciłeś się ode mnie? - Anno! - wykrzyknął głosem wzburzonym. Po chwili podjął: - Znalazłem się sam wśród tysiąca trudności. Nie miałem tutaj jednego człowieka, z którym mógłbym podzielić się swymi myślami. Ty mnie znałaś... Zresztą w przyjaźni nie ma nic złego. Ludzie mogą sobie wiele pomóc... Spytałem ciebie, czy nie masz jakiegoś celu w życiu. Skoro nie masz... - Tak - przyznała - nie mam innego celu w życiu! - Zgodziłaś się... - Zgodziłam! - Więc dlaczego dziś ten fałsz między nami? - Fałsz... - powtórzyła. - Lepszy fałsz niż nic! O, ja wiem, że, wierz mi, beze mnie nie potrafisz zrobić kroku. Znam ciebie. Byłbyś już jutro nieszczęśliwy. Stanąłeś na takich szczudłach, że, wierz mi, beze mnie nie potrafisz zrobić kroku. Znam ciebie. Jutro już szukałbyś innego przyjaciela. Więc zostałam. Ale nie chcę niespodzianek! - To nie są niespodzianki! - odpowiedział równie gwałtownie. Dłoń księdza Józefa przesunęła się wzdłuż czarnego kołnierza i jednym szarpnięciem rozerwała hafty pod brodą. - Nie. Ja wiem... - mówił teraz przez zaciśnięte zęby, jakby słowa przychodziło mu wypowiadać z trudem. - To straszne... ale ja wiem, że cię kocham... tak jednak jest... Och, teraz rozumiem... Dziś zrozumiałem... Nic nie wyjdzie z mojej pracy! Bóg nie chciał, abym uciekał z obozu. Powinienem był tam umrzeć... Ale mnie się wydało... - Przesunął ręką po rozpalonej twarzy. - Lecz teraz wszystko stracone. Inny być nie potrafię... Wstała z krzesła. Splotła dłonie i wcisnęła je pod brodę. Wolnym krokiem odchodziła w głąb pokoju, aż poza granicę blasku, który rozsiewała lampa. Dopiero w mroku stanęła. Nie widział dobrze, co robi. Może patrzyła w okno, za którym wiatr szarpał badylami uschłych kwiatów? - Nie potrafię... - powtórzył jękliwie. Spoza granicy blasku dobiegł go jej głos, cichy, matowy: - A ja? Kto się mnie pyta, czy ja potrafię. Kto się mnie pytał, jak będę żyła, gdy zabrali Heńka? Jego listy - głupie banialuki wypisywane po niemiecku: „alles gut!” A potem skrzynka z miękkim, tłustym popiołem! I to „heil” na końcu zawiadomienia jak wykrzyknik... Mogło się dla mnie wtedy wszystko skończyć. Byłoby lepiej... Ja nie chciałam już niczego, niczego... I wtedy przyszedłeś ty... Żywy człowiek. Żywy człowiek wydarty śmierci, garnący się do życia. Kto jest temu winien, że ciebie pokochałam? Ja? Ty? Kto jest temu winien, że z tobą wróciło we mnie życie? Lecz jesteś księdzem... I więcej jeszcze: jesteś chory na swoją wiarę. Mógłbyś zgrzeszyć. Ale wiem, że nie potrafiłbyś żyć z grzechem. Po nocy, w której byś mnie miał, wszystko by się skończyło. Nie chcę tego, rozumiesz? Nie jestem zabawką! Dla was życie kobiety może się wcale nie liczyć! Dla was jest grzech lub świętość, wasz grzech lub wasza świętość! Urwała tak nagle, że w talerzach czy też w kloszu lampy pozostał po jej słowach cichy dźwięk. Siedział dalej przy stole wpatrzony tępo w leżący przed nim chleb. Automatycznym ruchem sięgnął po łyżeczkę, zaczął nią mieszać herbatę. Była zimna, jej powierzchnia lekko opalizowała. Czuł dreszcze na ramionach. - Masz rację - przyznał miękko. - Och! - zawołała nagle przestraszona. - Nie mów tak! - Dlaczego? W długiej chwili milczenia, jakie zawisło po tym pytaniu, słychać było uderzenie wiatru w okno, nagłe, jakby ktoś stukał w nie pięścią. Nie odpowiedziała. Podeszła do stołu szybkim krokiem spieszącej do swych obowiązków gospodyni. Zapytała rzeczowo: - Herbata wystygła? Proszę nie pić. Przyniosę gorącej. Słyszał, jak idzie prędko, stukając obcasami, do kuchni, jak przesuwa coś w kominie. Znowu stanęła przed nim z czajnikiem i z imbrykiem. - Jeszcze jest tutaj woda... - Nie, nie trzeba... Ale naprawdę było mu coraz zimniej i pragnął zanurzyć usta w gorącym, aromatycznym płynie, a potem czuć, jak ciepło ogarnia przełyk i żołądek. Nawet palce oplotły chciwie szklankę. Cofnęła się do miejsca, gdzie stała poprzednio: poza krąg blasku. Stojąc tam, rzuciła nagle: - Dlaczego nic nie mówisz? - Co mam mówić? - odpowiedział pytaniem, trzymając dymiącą szklankę przy ustach. - Broń się, zaprzecz! - Nie mogę zaprzeczyć. Masz rację. Chcę być świętym, a potem spadam w grzech. - Więc bądź świętym! - Nie potrafię... Powiedziałem ci... Za wysoko mierzyłem... A teraz, gdy się już stało tyle zgorszenia... Och, oni sami pchają mnie do grzechu swymi domyślnymi uśmieszkami! Nie widzę wyjścia... - Zastanów się. - Nie mam się co zastanawiać. Pozostałaś mi tylko ty. Poza tobą nie widzę już niczego... Widział, jak wychodzi z cienia, wolno, krokiem lunatyczki. Nie było na jej twarzy uśmiechu, tylko bolesne napięcie. Miała oczy przymrużone, głowa opadała jej w tył, dłonie były lekko wzniesione. Coś szepnęła. Nie dosłyszał. Okno znowu stuknęło. Ale teraz poznali od razu, że uderzyła w nie czyjaś dłoń. Mężczyzna stał w progu domu i nocy. Miał czapkę wciśniętą głęboko na twarz i gumowe buty, które chrzęściły. Nie zdążyła go zapytać, czego chce, kiedy rozległ się jego głos; niski, nieco gardłowy, jakby zdyszany: - Jest tu ksiądz? Poczuła w pierwszej chwili niepokój. Była bliska odpowiedzenia kłamstwem. Ale mężczyzna szedł, jakby wiedział, że ksiądz Józef tu jest, i jakby to pytanie było tylko formalnością. - Tak... - przyznała - ale... - Niech idzie prędko - mówił tamten - zaraz... tam umiera... - Do chorego? - Już umiera... - naglił. Z każdym słowem posuwał się o krok naprzód. Anna cofnęła się odruchowo. Ale gdy minął próg i już miał wtargnąć do pokoju, z nagłą stanowczością oparła się rękami o odrzwia zatrzymując go w miejscu. - Ksiądz przyszedł z drogi, z daleka - powiedziała tonem kategorycznym. - Jest bardzo zmęczony, zmoknięty. Nie może nigdzie iść... - Tamta umiera! - krzyknął przybyły. - Do rana na pewno nie umrze. Wy tak zawsze: prędko, prędko... - Ksiądz musi zaraz! - napierał tamten. - Mówię panu, że nie może iść. Posłyszała za sobą kroki, otworzyły się drzwi, w fali blasku stanął ksiądz Józef.’ Był już w butach i płaszczu, którego przód wysechł, ale plecy stanowiły jedną ciemną plamę. - Już idę - powiedział jej przez ramię., Zaprotestowała gwałtownie: - Dlaczego ksiądz idzie? To na pewno jakiś wymysł. Oni tu tak zawsze: łapu-capu, jakby się paliło. Tam ktoś chory, ale ksiądz to niby zdrowy? Ledwo się ksiądz trzyma na nogach... Rzeczywiście, ledwo stał na nogach. Czuł dreszcze, okropne zmęczenie, zupełny upadek sił. Miał wrażenie, że nic nie wyciągnęłoby go w tej chwili na dyszące wiatrem pole, prócz - głosu obowiązku. To było w nim mocniejsze niż on sam. Człowiek umierał, on musiał iść. Gdy usłyszał z sieni głos przybyłego, poczuł początkowo palący wstyd, że go tutaj znaleźli. Zdawało mu się, że widzi obok siebie uśmiechnięte twarze, pełne zjadliwej ironii i oburzającej aprobaty. Ale kiedy tamten powiedział o umierającym, wszystko stało się obojętne, wszystko - poza koniecznością natychmiastowego odejścia. Nie było na to rady. Herbata pozostała na stole. Mokre stopy wcisnął w nie wyschnięte buciki. - Nic, głupstwo. Idziemy. Gdzie chory? Szedł obok człowieka przez ogródek do furtki. - W Kębłowie... Miał wrażenie, że w poświście wiatru słyszy szyderczy śmiech. W Kębłowie! Szaleństwo! Jeszcze raz powstał w nim sprzeciw, wyraził się jednak tylko wewnętrzną skargą. „O Boże! Czy ja zawsze...” Przecież gdyby mu powiedziano, że ma iść całą noc na drugi koniec parafii - poszedłby. - Konia nie macie? - zapytał bez wiary w możliwość takiego faktu. - Jest... Rzeczywiście, na skraju drogi stał koń zaprzężony do wózka. Ledwo ksiądz wsiadł, koń ruszył; mężczyzna wskoczył bokiem i przysiadł na drabce, zbierając lejce. - Najpierw do kościoła - zakomenderował ksiądz Józef. - Tylko trza prędko... Szukałem długo księdza... - mówił tamten, zezwalając koniowi na przejście w kłusa. Zajechali przed kościół. Ksiądz Józef pobiegł do mieszkania po klucz. Weszli przez drzwi od zakrystii. W ciemności ksiądz Józef odnalazł na stole świecę i zapałki. Wziął oleje święte i włożył do bursy. ‘Potem wkroczył do prezbiterium. Mężczyzna, który go przywiózł, zatrzymał się w progu. Ksiądz, nie patrząc w jego stronę, zawołał: - Niech pan idzie za mną. Będzie mi pan świecił. Gumowe buty wydawały charakterystyczny chrzęst, długie cienie idących skakały po otaczających ołtarz stallach. Kościół był pełen tajemniczego mroku. Wiatr szarpał się w górze ponad chórem, nie zstępując na dół. Ksiądz Józef oddał towarzyszowi świecę. Sam stanowczym krokiem poszedł po schodkach ku ołtarzowi. Ale stanowczość była tylko w geście. Dawno już nie czuł takiego onieśmielenia wobec drzwiczek tabernaculum. Gdyby mógł, nie dotykałby teraz Przenajświętszego Ciała, nie dotykałby tak długo, aż zdołałby ustalić w sobie rozmiar swej winy. Zbyt nagle przebył drogę między domem Anny a kościołem. Szukając kluczyka - bo jednak mimo tych myśli ruchy jego były nadal pośpieszne - bronił się: nic złego nie zrobiłem. Nic jeszcze złego nie zrobiłem... Na to drugie sformułowanie odpowiedzieć było trudniej. Ale już kluczyk obracał się w zamku. Przyklęknął, wysiłkiem woli odpędził wszystkie złe myśli. Jestem jednak księdzem - powiedział do siebie. Cokolwiek zrobiłem - w tej chwili to nieważne. Muszę służyć... Wysunął puszkę, otworzył, znowu uklęknął. Chleb Życia, który jest sensem świata i jedyną racją jego bytu, leżał podobny do wielu płatków białych róż. Sięgnął po jeden, z pieczołowitością owinął go w wykrochmalony korporał, wsunął pakiet do bursy i zawiesił ją na szyi. Chrystus był teraz przy nim, leżał na jego piersiach zupełnie bezbronny. Zamknął puszkę w cyborium. Jedną dłoń trzymał na bursie. To był jego zwykły gest, gdy przychodziło mu przenosić Przenajświętszy Sakrament, gest lękliwej troski. Odwrócił się od ołtarza. Miał zstępować ze schodów, kiedy nagle wzrok jego padł na postać człowieka, stojącego ze świecą w ręku, w miejscu, gdzie zaczyna się msza słowami: „Introibo ad altare Dei...” Nagły wstrząs sprawił, że ksiądz Józef zamarł w bezruchu i tylko jego wzrok przebiegł po postaci, od dołu ku górze, od gumowych obłoconych bucików do twarzy. Mężczyzna stał rozkraczywszy szeroko nogi, garbiąc się i całym ciałem padając do przodu. Świecę trzymał krzywo, tak że kropelki stearyny leciały przez wierzch jego dłoni na podłogę. Spracowana ciemna kurta o złotych guzikach była rozpięta; pod nią widać było tylko koszulę i górę spodni - jedno i drugie schlastane krwią, świeżą, czerwoną, tu i tam jeszcze połyskującą wilgocią. Może to tylko rzeźnik, zaszlachtował świnię... - przebiegło przez myśli księdza, a jego wzrok jednym pociągnięciem zestawił tę historię z wyrazem twarzy człowieka. To był zaledwie chłopak, nie miał chyba nawet dwudziestu lat. Stargane włosy pokrywały cofnięte czoło, ciężka, brutalna szczęka i głęboko wbite oczy nadawały twarzy wyraz dziki, gniewny, odpychający. Jeśli to był rzeźnik, to swój zawód musiał traktować con amore. Na jednym policzku malowały się trzy czerwone krechy, jakby ktoś pociągnął po nim zakrwawionymi palcami. Blask świecy zaglądał w głąb oczodołów i budził na ich dnie nieprzyjemne błyski. Jezus, Maryja! - powiedział w duchu ksiądz Józef i poczuł, jak dreszcz spływa mu po plecach. Ręka mocniej przycisnęła do piersi bursę. Przemógł jednak lęk, zeszedł ze schodów. W zakrystii kazał towarzyszowi zgasić świecę. Obaj wyszli. Ksiądz przekręcił klucz w zamku. Noc wciąż była czarna, wyjąca wiatrem. Drzewa szumiały wysoko nad głową. W pustym ogródku otaczającym kościół nie było żywego ducha, tylko o parę kroków od nich majaczył biały kształt psa, który nieufnie krążył wokół ludzi. Ksiądz Józef chciał powiedzieć komuś, że odjeżdża z tym nie znanym i tak niepokojąco wyglądającym człowiekiem. Nie było jednak nikogo. Wszystko spało. Kogóż zresztą obchodziło jego życie - poza jedną Anną? Może ten chory to pułapka? Może chcą mnie zamordować? - coraz fantastyczniejsze przypuszczenia przebiegały mu przez głowę. Lecz czyim wysłannikiem miałby być okrwawiony chłopak? Niemieckich „wilkołaków”? Od dawna zostali zlikwidowani. Sekciarzy? Nigdy nie słyszał, aby targnęli się na życie księdza. Osobistych wrogów? Nie pamiętał, aby ich miał. Zresztą i to także wiedział: choćby tam była pułapka - iść musi. Anna ma rację, może zgrzeszyć, ale nie potrafi żyć z grzechem. Gdyby nie spełnił swego obowiązku, byłoby to życie z grzechem. Wsunął klucz do kieszeni (szkoda czasu na wracanie do pustego mieszkania) i ruszył ku furtce. Mężczyzna szedł obok, trzaskając cholewami butów. Był nadal milczący, na pytania odpowiadał niskim, niewyraźnym, bełkoczącym głosem. Gdy ksiądz Józef zapytał: - Co to za człowiek jest chory? Odburknął: - Nie człowiek... dziewczyna... - Po chwili dorzucił: - Trzeba prędko... Ona umiera... Ksiądz Józef usiadł na wozie. Koń, który się kręcił niecierpliwie, widać stęskniony za stajnią, zaraz ruszył. Chłopak znowu wskoczył bokiem na drabkę i zaraz krzyknął na konia. Trzasnął lejcami po jego karku. Koń poderwał się i rzucił w galop. Pędzili jakiś czas wśród dzikiego rumoru, jaki sprawiała taka jazda po nierównej szosie. Ksiądz ledwo mógł utrzymać równowagę. Począł się już bać, że wózek może się przewrócić, a on znajdzie się na ziemi razem z Najświętszym Sakramentem, kiedy wreszcie woźnica skierował konia na skrót i wóz z kostropatej powierzchni zjechał na miękką ziemię. Jechali teraz bez większych podrzutów, zresztą koń zmęczył się i biegł kłusem. Otaczały ich te same ściany suchych trzcin, targanych wiatrem, pełnych poszumów i szelestów. Spomiędzy trzcin występowały czarne kształty niemieckich aut. Podniósłszy głowę, ksiądz Józef stwierdził, że jednolita pokrywa nocy pękła i po niebie przewalają się prędko kłaki chmur. Wreszcie i kłus zmęczył konia. Z ciężkim sapnięciem przeszedł do stępa. Mężczyzna siedział bokiem na wozie, z głową nisko zwieszoną, jakby zasnął. Ksiądz Józef zapytał: - Cóż się tej dziewczynie stało? Wypadek? Człowiek dłuższy czas nie odpowiadał i rzeczywiście można było sądzić, że śpi. Ale w końcu wychrząkał: - Nie... nie wypadek... Zarżnięta... - Zamordowali ją? - Niby... Wio! - krzyknął nagle i z niecierpliwością strzelił lejcami po zadzie końskim. Koń wyciął szczupaka i znów wrócił do kłusa. Pęd ostro jadącego wózka i ciągłe uderzenie wiatru nie dawały się skupić księdzu Józefowi. Próżno, cisnąc dłoń do bursy, a bursę do piersi, rozpoczynał modlitwy. Zastygały one na ustach słowami, gasły natychmiast w myśli. Bliskość Boga widzialnego i dotykalnego niewiele mu pomagała. A jednak świadomość, że w głębi bursy, w postaci białego płatka spoczywa Jezus, była dostatecznie mocna, by uchronić go od powrotu zwątpień, które przed paru zaledwie godzinami nawiedziły go na tej samej drodze. Kryzys, który go załamał, nagle minął, jakby był liściem porwanym przez wiatr. W strzępkach przelatujących myśli, z ręką na bursie, nie widział już tragedii w fakcie pomyłki tam, w lesie pod Oświęcimiem. Dobro - powracało to do niego jakby echo jego własnych słów - musi być na dnie każdej rzeczywistości dopuszczonej przez Boga - dobro może bolesne, ciężkie, krwawe, nie dobro „wprost”, ale to, przez które dochodzi się, niby okólną drogą, do właściwego dobra. Skoro Bóg jest (palcami powiódł po kantach bursy pod ciągle jeszcze nie doschniętym płaszczem), to dręcząca śmiertelnie niepewność musi być tylko pokusą. Boże drogi nie są nigdy zbyt zawikłane. Poczuł ulgę. Jego grzech był tylko grzechem. Znowu minęli dwa upiory niemieckiej autokolumny. Koń jeszcze raz zwolnił, ale mężczyzna poderwał go natychmiast do biegu okrzykiem: - Wio! Wista! Skrót skończył się. Szosa zaturkotała pod kołami. Mężczyzna zeskoczył z wozu i jakby mu taki ruch był potrzebny, biegł obok, potrząsając końcem lejcy. Nawoływał wciąż: - Wista! Wio! Wio! - nagle zwrócił głowę ku księdzu. Ksiądz Józef nie mógł zobaczyć jego twarzy, ale wydało mu się, że tamten chce coś powiedzieć. Rzeczywiście doszły go słowa, zniekształcone przez szybki oddech: - Żebyśma zdążyli... żebyśma zdążyli... nic nie chcem, tylko żebyśma zdążyli... Drzwi do domu były otwarte, blask bił przez nie na ogród i na drogę. Ciemne sylwetki ludzi kręciły się w smudze światła. Woźnica zeskoczył z wozu, przywiązał konia do drzewa i poprowadził księdza ku domowi. Ludzie zgromadzeni przed drzwiami pośpieszyli naprzeciw. Potoczył się szum głosów. Ktoś zawołał: „Ksiądz”, a za nim powtórzyli inni: „Ksiądz... ksiądz przyjechał... z Panem Bogiem...” Wydało się, że wiatr, który wciąż dął, przygiął ich do ziemi. Przyklękali, żegnali się, mocno uderzali pięścią w piersi. Schylając głowę pod nisko opadającymi gałęźmi jabłoni, rosnącej tuż przed progiem, ksiądz Józef wszedł do domu. Obok niego szedł ciągle chłopak, który go przywiózł. W drzwiach przepuścił księdza przodem, i tak jeden za drugim weszli do oświetlonej izby, w której znajdowało się kilka osób. Ale zaledwie weszli, ksiądz Józef usłyszał obok siebie krzyk: - Stój! Ręce do góry! Zatupotały ciężkie buty, rozległ się przeraźliwy krzyk kobiecy: - Antek! Uciekaj! Zabiorom cie! Cisnąc dłonią torbę z Najświętszym Sakramentem, ksiądz Józef odwrócił się. Dwóch milicjantów z pepeszami w rękach szarpało się z chłopakiem. Jeden z nich podsunął mu wycinaną w koła chłodnicę pistoletu pod nos. Twarz tamtego ogarnięta wściekłością wydawała się jeszcze straszniejsza niż w kościele. Kobieta krzyczała: - Zabiorom cie, Antek! Uciekaj! Zabijom! - Cicho! - zawołał jeden z milicjantów. Zwrócił się do chłopaka: - Lepiej poddaj się po dobremu... - To puśćcie! - zachrypiał. - A nie będziesz wyrywał? - niedowierzająco pytał drugi. - Jak będę, to strzelajcie. Spojrzeli na siebie, a potem równocześnie puścili go. W tej chwili kobieta w chustce dopadła chłopaka i wczepiła się w niego dłońmi. - Ojej! Antek! Po coś wracał! Zabijom cie! Już cie teraz zabijom! - łkała, trzymając się kurczowo jego kurty. Chustka spadła jej na ramiona, odkrywając siwiejące włosy i ciemną, zrytą wielu zmarszczkami twarz. Zwróciła się do milicjantów: - Panowie władza, puśćcie go. Niech ucieka... O ja nieszczęśliwa! Nie bierzcie go. On nie wiedział... On był pijany... Panowie, kochani panowie, zostawcie go... nie bierzcie... nie zabijajcie... takie nieszczęście... - Odsuń się pani - powiedział jeden z milicjantów, ale niezbyt groźnie. - Panowie władza - jęczała - zlitujcie się nad matką. Tylko jego mam... Mnie weźcie... - Niech matka nie krzyczy - powiedział nagle chłopak. - Nie uciekałem i nie ucieknę. Księdzam tylko przywiózł... dla niej... Oczy wszystkich zwróciły się na księdza Józefa, którego w zamieszaniu nie spostrzeżono. Ci i tamci poklękali. Ukląkł także jeden z milicjantów, a obaj zdjęli czapki. Zrobiła się cisza, słychać w niej było tylko zawodzenie kobiety. Ale już spośród zebranych w izbie osób wyprysnął pan Korolko. Robił jak zwykle szerokie gesty. Długie palce o kościstych stawach latały po izbie niby nietoperze, zaś wypomadowana głowa zdawała się rozsiewać światło. - Proszę państwa, pst, proszę - przytknął palec do ust - mamy Pana Jezusa w pokoju... Pani Dowiakowa, niech pani nie płacze, cichutko, proszę... proszę... panowie milicjanci... rozstąpcie się państwo... Skoro jest ksiądz proboszcz, to już wszystko w porządeczku... Tędy, proszę księdza proboszcza, tędy... Otworzył drzwi i wprowadził księdza do następnego pokoju. Słaba żarówka paliła się pod sufitem, a na stole stały dwie zapalone świece. Na łóżku leżał ktoś przykryty pod szyję prześcieradłem i chustką, która zakrywała twarz. Dwie czuwające kobiety na widok księdza najprzód przyklękły, a potem wycofały się z pokoju. Pan Korolko spiesznie nakrywał stół jakimś obrusikiem, stawiał kubek z wodą. - Pobiegnę zaraz po krzyż do kościoła... - mówił szeptem. - I po święconą wodę... Ciężki oddech dobywający się spod chustki ostrzegł księdza, że musi być naprawdę bardzo późno i że należy się śpieszyć. Powstrzymał zapał pana Korolki: - Nie trzeba... - Nie myśleliśmy, że ksiądz proboszcz przyjedzie... - Skoro posłaliście po mnie... - Nikt nie posyłał... - chciał jeszcze coś mówić, ale ksiądz uciszył go gestem ręki. Leżąca jęknęła cicho i poruszyła się na łóżku. - Dobrze, dobrze. Później... Przytomna? - Przytomna. - Proszę mnie zostawić. Kiedy został sam, zgasił przede wszystkim żarówkę - drażnił go jej blask unoszący się bezużytecznie ponad aureolą świec. Potem pochylił się nad łóżkiem. Zobaczył, że leżąca porusza głową, jakby chciała w ten sposób uwolnić ją spod zapadającej na oczy chustki. Delikatnie odkrył twarz. Na łóżku leżała dziewczynka może czternastoletnia. Była straszliwie blada, a fiołkowe cienie okrążały już jej oczy. Powieki miała przymknięte, na czole perlił się pot. Ciemnoblond włosy, związane czerwonymi tasiemkami w dwa zabawne warkoczyki, wydawały się mokre, jakby wydobyte z wody. Usta leżącej poruszały się. Dopiero po chwili zrozumiał, że umierająca coś mówi, ale tak cicho, że aby ją usłyszeć, musiał uklęknąć przy łóżku i prawie przyłożyć ucho do warg. - ...ksiądz... - zrozumiał. - Tak, to ja. Przyszedłem cię wyspowiadać... Przyniosłem ci Pana Jezusa. - ...dziś... - Co takiego? - ...byłam... - Byłaś dziś u spowiedzi? - domyślił się. - ...tak... - I nie masz już nic do wyznania? - ...zapytać... - Chcesz zapytać? - ...pytałam... dać... - Dać? Co dać? Ach - nagle jak błyskawica zapaliło się to odkrycie w głowie księdza. - Słuchaj, dziecko, to ty pytałaś, czy można ofiarować za drugiego człowieka? Zamiast odpowiedzi białe wargi skrzywił leciutki uśmieszek. - Więc to ty... - powtórzył. Przypomniał sobie, że to dziecko coś mówiło o śmierci. - I chciałaś dać... Nie spełniony grzech? Nie, grzech, którego się nie chce? Urwał, bo znowu zobaczył ruch warg umierającej. Pochylił się mocniej. - ...śmierć... - dosłyszał. - Tak, dziecko. Bóg ci może ofiarowuje śmierć. - ...dać... - Dać? Nie rozumiem. - ...śmierć... Zdawało mu się, że teraz pojął. - Pytasz, czy możesz ofiarować Bogu swą śmierć? Znowu zobaczył uśmiech na bezkrwistych wargach. Zastanowił się przez moment. - Tak - powiedział poważnie - śmierci boimy się i przed śmiercią uciekamy. Więc jeśli przyjmujesz ją bez protestu, możesz ją dać Bogu na ofiarę za drugiego człowieka. Chcesz ją dać za tamtego złego mężczyznę? Usta poruszyły się. - ...biednego... Pojął. - Tak - rzekł - za tego nieszczęśliwego chłopca, który ciebie napastował... - Wargi ciągle drżały. - Co chcesz jeszcze? - ...Księdza... - I jeszcze za księdza? Za którego? Za mnie? Poczuł, jak mu bije serce. „Tibi, Domine, commendamus animam famulae tuae Mariae ut defuncta saeculo tibi vivat: et quae per fragilitatem humanae conversations peccata commisit, tu venia misericordissimae pietatis absterge. Per Christum Dominum nostrum...” - Amen - powiedział pan Korolko, a za nim powtórzyło kilka głosów. Potem wybuchły chlipania, jęki i szlochy, zrazu ciche, potem coraz gwałtowniejsze, kiedy klęczące kobiety zobaczyły, że głowa, na której przed chwilą jeszcze widać było bolesne pasowanie się ze śmiercią, opadła sztywno w tył. Dziewczynka nie żyła. Ksiądz Józef wstał z klęczek i popatrzywszy przez chwilę na zmarłą wycofał się za rząd zanoszących się płaczem kobiet. Zabrał naczynie do olejów do pustej bursy i wyszedł z pokoju. Pan Korolko szedł za nim w pełnej dostojeństwa roli współcelebransa. Pokój był pusty. Dzień nadchodził, pukając w okna bladym blaskiem jesiennego słońca. Drzwi prowadzące na dwór były otwarte, z ogrodu dochodziły głosy rozmawiających: dziaukanie kobiet i ciężki pomruk męskich basów. Ksiądz Józef usiadł na krześle. Czuł się nieludzko zmęczony zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Seria przeżyć, których doświadczył, nie mieściła się w ciasnej ramie jednej nocy. Siedząc, raz po raz przesuwał dłonią po czole. Bez uwagi słuchał słów pana Korolki. - Tak to Pan Bóg wybiera... Przyjemne było dziecko. Bawiła się czasami z moją Jadzią. Ale ‘jakaś taka zawsze poważna, zamyślona. Pobożna. Jak urządziłem odmawianie różańca, pierwsza przychodziła... Dobre dziecko. I tak zginąć - jak męczennica... - Męczennica... - powtórzył automatycznie ksiądz Józef. - A tak, tak, proszę księdza proboszcza - paplał Korolko - jakby jaka święta... Były takie, prawda? Zapomniałem... Ale zaraz sobie przypomnę... Znam wiele żywotów świętych! Aha! Jak święta Agnieszka, co to ją do nierządu... Ksiądz Józef poczuł zniecierpliwienie. - Co też pan opowiada! Do nierządu? To dziecko? - No, przecież broniła się przed nim, proszę księdza proboszcza. Dlatego ją zabił... Nagły wstrząs poderwał księdza Józefa z miejsca. - Jak to było? Niech mi pan opowie wszystko od początku. - A no, właśnie... - długie palce Korolki zrobiły majestatyczny gest, a mała głowa o przylizanych, szpakowatych włosach podniosła się niby dziecinny balonik, któremu brak tylko tekturowego cylinderka. - Właśnie, proszę księdza proboszcza. To bardzo budujące... Bo tu w chałupie mieszkają dwie rodziny: wdowa Dowiakowa z synem i Chrząszczewscy. To właśnie Dowiakowa krzyczała, jak przyszedł ksiądz proboszcz... - Dobrze, dobrze. Niech pan opowiada! - Mówię, proszę księdza proboszcza. Ten syn Dowiakowej - osobistość bardzo nieprzyjemna. Awanturnik, pijak. Grzesznik i gorszyciel! - Twarz pana Korolki skurczyła się przy tych słowach niby zeschłe jabłko, dla dobitniejszego widać wyrażenia ohydy postępowania młodego Dowiaka. Podniósł palec w górę, ściszył głos: - Cudzołożnik! - W oczach Korolki malowała się w tej chwili głęboka troska, którą pragnął przekazać księdzu, ale ksiądz Józef tak był podniecony chęcią dowiedzenia się wszystkiego, że nie zrozumiał tego spojrzenia i machnął niecierpliwie ręką. - No i nachodził tę dziewczynę. Chciał ją zmusić do grzechu. A kiedy opierała się, to jej groził. Mówił, że zabije. I w końcu... Ksiądz Józef już nie słuchał. Wolnym, zamyślonym krokiem podszedł do drzwi. Dzień wstał i kładł się długimi smugami słońca na porozrzucanych przez wiatr rdzawych liściach oraz na banalnie zielonych rządkach bukszpanu, obiegających małe rabatki. Na ławce pod oknem siedzieli obaj milicjanci i rozmawiali ze stojącymi przed nimi babami. Między milicjantami siedział młody Dowiak. Miał twarz urodzonego zbrodniarza. Kiedy się jednak odwrócił w stronę księdza Józefa, ten zdumiał się, że tyle głęboko ludzkiego uczucia tli się w oczach chłopaka. Ujrzawszy księdza, nagle powstał z ławki, co spowodowało równie raptowne poderwanie się obu milicjantów. Chwycili swego więźnia za rękawy kurty. On jednak zdawał się nie zwracać na nich uwagi. Zapytał spiesznie: - Żyje jeszcze? Bez słowa ksiądz Józef potrząsnął głową. Napięcie w oczach mordercy nie zgasło, zdawał się jeszcze na coś czekać. I ksiądz Józef miał uczucie, że rozumie to czekanie. Trudno mu było coś powiedzieć, ale skinął głową i uśmiechnął się lekko. Tamten odpowiedział mu bladym uśmiechem i jakby westchnieniem ulgi. Wolno osunął się na ławkę między dwóch milicjantów. Był jak ktoś, kto stracił wszystko, co miał, lecz równocześnie znalazł niepojęty, tajemniczy skarb. Ksiądz Józef minął piaszczysty wał nadbrzeżny, obrośnięty gęstą szczecią sosenek i wierzb oraz kępami suchych traw; zszedł na plażę. Obiegała ona wąskim pasmem lekko wcięty na kilkukilometrowej przestrzeni brzeg morski. Z prawej strony na końcu tej naturalnej zatoki widać było latarnię i dźwigi portowe. Drugi koniec porastał lasem i wydawał się bezludny. Rozkołysane morze biegło ku brzegowi pręgami pian, warczało gniewnie, przelewając się przez nie istniejącą zaporę, raz po raz wpadało długim, oślinionym jęzorem na piasek plaży. Brunatne kłaki wodorostów, wyrzuconych przez morze, rysowały na piasku linię sięgającego zalewu. Szturm fal miał w sobie coś jednocześnie drażniącego i kojącego. Mewy, popiskując, unosiły się nad grzebieniami piany lub śmiesznie, niby kury na piasku, siadały na płatach nieruchomej wody. U stóp wału była ławeczka i ksiądz Józef usiadł na niej, oczekując ojca Marcina. Wciąż śledząc toczące się fale, nie przestawał obracać na palcu koronki „baskijskiej” - zębatego kółka z krzyżykiem używanego wśród młodzieży jokistowskiej zamiast różańca - przywiezionej mu przez kogoś z Francji. Spowiedź, którą odbył, wymagała uzupełnienia i ojciec Marcin zgodził się z nim porozmawiać. Czekając na niego, ksiądz Józef usiłował modlić się, rozmowa ta bowiem miała mu pomóc w realizacji powziętych postanowień. Mała figurka zakonnika ukazała się wreszcie na szczycie wału, a potem zsunęła w dół po białym osypisku. Ojciec Marcin był człowiekiem starym, schorowanym. Nie robił wrażenia kogoś bystrego. Oczy pod nasuniętym na czoło kapeluszem nie miały już blasku, zwiędłe usta niewyraźnie wymawiały słowa. Szedł po chłodnej plaży, trzymając pod pachą jakąś torbę. Rozglądał się to po niebie, to po zielonoburym morzu. Usiadł wreszcie obok księdza Józefa. - O, już mnie mewy zobaczyły - z uśmiechem wskazał kościstym palcem na unoszące się nad głową ptaki. - Codziennie przychodzę tutaj rzucić im trochę skórek. Miłe stworzonka... - Zaczerpnął ze swej torby i cisnął na wodę garść skórek chleba. Mewy spadały na fale, chwytały chleb zakrzywionymi dziobami. Ojciec Marcin wyrzucił im całą zawartość torby, a gdy była już pusta, wygładził ją pedantycznie na kolanie i schował do kieszeni. Hałaśliwie wytarł nos w niezbyt świeżą chustkę. Jego zagasłe oczy wędrowały po ołowianym horyzoncie nieba. - Ładne jest morze - powiedział - ładne... Nigdy dość na nie patrzeć... - Tak - przytaknął ksiądz Józef dość obojętnie. Piękność morza nie przemawiała do niego w tej chwili tak mocno, by mogła zgasić przeżywane myśli i niepokoje. - Prosiłem ojca... - zaczął. - Fala łamie się dzisiaj daleko od brzegu, o, widzi ksiądz? - Ojciec Marcin znowu wyciągnął w przestrzeń swój palec niby uschnięty patyk. - Aha - przyznał ksiądz Józef. - Więc chciałem ojcu... - I słońce wyszło... Dobry, miły dzień. My starzy, którzy już nie wiemy, czy drugą wiosnę przyjdzie nam zobaczyć, lubimy takie dni... Ale to tylko dziś. Jutro będzie sztorm... Na pewno. - Znowu sięgnął po swą zmiętą, żółtawą chustkę i znowu z hałasem wytarł nos. - Ale tą dziewczynką to mnie ksiądz zainteresował. Trzeba dobrze zbadać jej życie, wywiedzieć się wszystkiego. Kto wie, może to będzie jakaś nowa święta? Ten jej zabójca, co księdza szukał, zamiast uciekać... Ciekawe, ciekawe. Ksiądz jej przedtem nie znał? A no, bywa... Macie teraz za dużo roboty... Wiem... Ale to bardzo źle. Parafia powinna być rodziną, proboszcz musi znać wszystkich. Nie żeby śpiewać nieszpory jesteście, ale żeby pilnować dusz... Śpiewać to może nawet ten biedaczek Korolko. Ale Łaskę to wy macie. Pełne garście... Tylko trzeba ją dawać, dawać, a wtedy i wy będziecie mieli więcej... Wierzchem dłoni starł łzę, która mu napłynęła do oka od bijącego z morza blasku. Znowu mówił swym rozmazanym głosem, raz po raz zagłuszanym przez łomot fal. - Przydałaby się taka święta. Dziecko prawie, a to właśnie ważne. Dzieci... Zapominamy, że Chrystus powiedział, abyśmy byli jak one... Bo one wiedzą, jak postępować... A my tylko starzejemy się... Jakby nie było większej miłości... Coś jeszcze mówił, ale coraz ciszej i niewyraźnie, tak że już nic nie można było zrozumieć z mamlania bezzębnych ust. Ksiądz Józef odczekał chwilę, potem podjął: - Prosiłem ojca o rozmowę po spowiedzi. Bo jednak mój grzech nie daje mi spokoju... Wysuszona dłoń mumii dotknęła jego ramienia. - Żałowałeś? - Żałowałem... - To go już zostaw. Rzuć do morza. Niech sobie płynie do Szwecji - zaśmiał się, błyskając kilku pojedynczymi żółtymi zębami. - Lecz, proszę ojca, właśnie cała sprawa... - A nie mówię, że nam jest potrzebne święte dziecko? Lubicie wszystko komplikować, przemądrzać. Nawet grzech. No, no, niech ksiądz się nie naburmusza, że tak mówię. Ale nad czym tu tyle radzić? Grzech był - i grzechu ma nie być. Ksiądz wie dobrze, kim my jesteśmy: ludźmi, ale i aniołami, bo anioł to taki urzędnik Pana Boga. Jak człowiek zgrzeszy, to mu Pan Bóg wiele razy wybacza. Ale kiedy anioł zgrzeszy, oj, wtedy cały świat się trzęsie. O, właśnie... Nas to drażni, że ludzie nie widzą swoich grzechów, ale nam nie chcą darować najmniejszego. Mają rację, mają... Bo naszym grzechem diabeł karmi świat, jakby jakąś bluźnierczą komunią... Ksiądz Józef spuścił oczy i tylko ruchem głowy przytwierdzał słowom ojca Marcina. Miał w oczach uśmiechy swoich parafian i te różne, nie zawsze od razu zrozumiałe aluzje. Jego grzech rodził grzechy. Może także tamten... To zabójstwo... Westchnął. Jakżeby było wygodnie rzucić grzech - właściwie już nie grzech, bo ten został wybaczony - ale jego skutki na fale morza, jak powiedział zakonnik. - Tak, to prawda - przyznał. - Jesteśmy dawcami Łaski. Ale jesteśmy także ludźmi. Zwyczajnymi, słabymi ludźmi. Słabymi rękoma dajemy Łaskę. Może dlatego tak mało z tego wynika. Bo wydaje mi się, że aby móc dawać Łaskę naprawdę, trzeba być świętym... - Zacisnął mocno dłonie, aż palce trzasnęły w stawach. Powtórzył: - Świętym... - A tak, a tak... - stary zakonnik znowu mówił wyraźniej. - Świętym... Dobrze, że wy młodzi myślicie teraz coraz częściej o świętości. Na świecie jest tylko Łaska i grzech, święty i grzesznik. Ot, widzisz, to jest cała mądrość życia. Ale powinniście pamiętać, żeby nie gonić za ideałem świętego z pustyni. To bardzo trudny rodzaj świętości. Na pustynię Bóg wysyłał nie tych, co się na nią wyrywali, ale tych, którzy właśnie trzymali się życia jak oset psiej sierści. Na pustynię idzie się z woli Bożej i tylko z woli Bożej... Mewy krążyły nad ławką, na której siedzieli obaj księża, i wyraźnie piskiem dopominały się jedzenia. Ojciec Marcin pogroził im żartobliwym gestem. - A sio! Ach wy, darmozjady! Niech no ksiądz popatrzy, jakie mądre bestie - śmiał się. - Tak, tak - wrócił do swego monologu. - Prawda, że wam przyszło żyć w świecie zobojętniałym, w świecie chrześcijan, którzy postępują tak, jakby nie było was, waszej nauki, sakramentów, Kościoła. Ale tym silniej musicie w nim tkwić. Nie próbujcie obrażać się na niego. Nie mówcie: świat grzeszny idzie do przepaści, my jedni tylko wiemy, jak się trzeba ratować. Siebie ratować? Ech! Cóżeś uratował, skoro siebie tylko uratowałeś? Lepiej idź i ty ze światem w przepaść... Tak, mój kochany, wielkim jest grzechem nieczystość, większym jeszcze zgorszenie, ale odwrócić się od człowieka, który ciebie potrzebuje, jest największym grzechem. Pan Jezus kazał Piotrowi zbudować swój Kościół w najhałaśliwszym mieście na kuli ziemskiej. Jak na ateńskiej agorze stali tam już wszyscy bogowie, jakich znała starożytność, i trzeba było mieć nie lada tupet, żeby dopomnieć się o miejsce dla jeszcze Jednego. Mówię Ci, im mniej fochów, tym lepiej. Morze huczało niby monotonnie, a przecież inaczej. Jakiś wrak okrętowy tkwił w piasku przy brzegu, zaś grzywiaste fale przelewały się przez niego, kipiąc i miotając się na wszystkie strony. Cierpliwa woda znosiła ciągle brązowe wodorosty: splątane łodygi, a między nimi małe poduszeczki wypełnione wodą. - Tak, proszę ojca - powiedział ksiądz Józef - i tu jest źródło naszej samotności... Chciał mówić dalej, ale zakonnik przerwał mu szerokim ruchem ramion i skrzekliwym śmiechem. - Co? Niedobrze jest człowiekowi samemu? Mój kochany, nie myślcie tyle o tej samotności, a nie będziecie się czuli samotni. Myślcie więcej o drugich. Człowiek nie jest samotny, gdy chce dawać. Robić więcej - ot co! - Na brak pracy nie możemy narzekać - obruszył się ksiądz Józef. - Dla rąk i dla głowy, może - perorował dalej ojciec Marcin. - Ale dla serca na pewno za mało. Kto z was modli się za nauczyciela z sąsiedniej wioski? Za żołnierza, co tu chodzi między tą a tamtą strażnicą? Za tego człowieka, o tam, w łódce? Za Chińczyka, który w tej chwili umiera na polu walki, a jednego tylko widział chrześcijanina: tego, który jego przeciwnikowi sprzedał karabin? Za budowniczego, który reperuje dźwig w porcie? Strasznie teraz macie krótki wzrok i dlatego - niech no się ksiądz nie gniewa - widzicie tylko koniec własnego nosa. Samotność? - parsknął na pół gniewnie, na pół drwiąco. - A kogóż to miał Chrystus w Ogrójcu? Pospało się bractwo i nawet nie przyszedł jeden z drugim zapytać: czemu to płaczesz, Panie Jezu? Jedna Matka została mu wierna, ale i Jej nie miał przy sobie. Nie, nie miał Pan Jezus pocieszycieli, ale miał za to koło siebie całe to tałatajstwo: hałastrę z kijami, Judasza, faryzeuszów, Piłata, katów... Ładnie ci Go pocieszali, nie ma co mówić! Ale On za nich umarł. Za nich, mój kochany, akurat tak samo jak za zaspanego Piotra, za Chińczyka, Hiszpana i Egipcjanina. Powiedziałem ci, że świat to święci i grzesznicy. Powiem ci jeszcze inaczej: świat to sami grzesznicy, duzi i mali. A święci to ci, którym się udało. Rozumiesz? Ksiądz Józef krawędzią buta rysował przed sobą linie na piasku. - A jednak przyjaźń nie jest czymś złym. I nawet jest bardzo w życiu duchowym potrzebna... - Tak - przyznał nieoczekiwanie zakonnik. - Potrzebny nam jest ktoś, kto by nam ciągle mówił, że robimy głupstwa i że właściwie bardzo z nas kiepscy majstrowie. A co - może ksiądz myśli, że inaczej? Że przyjaciel to ten, co pociesza, płacze nad nami i powiada: nie poznali się na tobie, ale ty i tak masz zawsze rację? Akurat! Ksiądz Józef chciał zaprotestować z całą stanowczością. Przyjaźń, miłość - czyż ten stary, zagrzebany w życiu klasztornym zakonnik rozumie, co to jest? Lecz oburzenie, które się w nim obudziło, równie szybko zgasło. Nagle pojął, że w surowych i odpychających słowach starego zakonnika zawiera się jednak sporo racji. Nawet moja przyjaźń - pomyślał - była odszukiwaniem w drugim człowieku uznania dla siebie. Takim macaniem pulsu: czy już nie jestem święty? Nie ma świętych wśród tych, którzy szukają świętości. Świętość znajduje się przypadkowo jak bursztyn w setnej, może w tysiącznej kupce morskiego zielska. Dostaje się ją - na dodatek... Podniósł wzrok na zakonnika - i uśmiechnął się. Jakżeż nieoczekiwanie odkrywa się prawdę! I to nawet nie na zewnątrz. W sobie samym. Przez kilka lat żył przekonaniem, że został powołany. To go napełniało entuzjazmem, a jednocześnie słabością. Potem doszedł do wniosku, że omylił się: wtedy wpadł w rozpacz i stanął wobec grzechu. Tymczasem przecież wie: nie ma chwili, w której nie bylibyśmy powoływani... Jak mówi poeta: „Uczyniwszy na wieki wybór, każdej chwili wybierać muszę...” - No i co? - zapytał ojciec Marcin, widząc utkwiony w siebie wzrok księdza. - Myśli ksiądz: ot, stary i głupi! Świata nie zna, a mówi... - Nie, proszę ojca - zaprzeczył - nie. Myślę. Myślę, jak powrócić na swoją drogę, lecz i drugiego człowieka nie zranić... Oczekiwał szorstkich słów. Tymczasem - wręcz przeciwnie - w głosie zakonnika zabrzmiała serdeczność. - No to niech się ksiądz o to modli. Tylko modlić się, modlić, nie ustawać. Prosić Tej, która nigdy nie opuszcza. A i tę swoją Marysię niech ksiądz poprosi. Dała życie za księdza. Gdyby każdy z nas miał taką orędowniczkę! Zazdrościć jej księdzu. Bo żeby tak za każdego z nas modliło się tam choć jedno zwykłe dziecko! Bylibyśmy wtedy na pewno inni... Kwiecień - sierpień 1949 Dłonie na murze I Wiosenne słońce wdarło się do pokoju przez nie dość dokładnie zasunięte zasłony i obudziło prokuratora Kiesla. Kilka razy przeciągnął się leniwie na posłaniu. Nie czuł się wyspany. Położył się późno. Obiecał Hauserom, że ich zawiezie do pewnej restauracji przy autostradzie, która stała się ostatnio bardzo modna. Przy kolacji rozgadali się. Hauserowie wypytywali go o wszystko, co się stało w kraju, sami natomiast opowiadali mu o Stanach. Przyjechali zza oceanu po kilkuletnim tam pobycie pełni entuzjazmu. Gdy powrócił wieczorem do domu, Ingi jeszcze nie było. Na klamce jej pokoju znalazł zatkniętą kartkę: „Wrócę późno”. To „późno” musiało oznaczać „bardzo późno”, gdyż zegar na kredensie wskazywał kwadrans po drugiej. Kiesel westchnął - był przyzwyczajony do takich informacji. Zażył pastylkę doridenu i położył się do łóżka. Spał mocno, lecz za krótko. Choć czuł się zmęczony, jaskrawy blask przedzierający się przez szpary w zasłonach nie pozwolił mu zasnąć na nowo. Zresztą wiedział, że spać mu długo nie wolno. Czekała go praca. Idąc do łazienki stwierdził, że Inga przyszła jednak do domu: w stołowym lampa była nie zgaszona. Indze rzadko tylko zdarzało się nie zapomnieć o zgaszeniu światła. Na meblach leżały porozrzucane części garderoby. Kładąc się, zwykła była ciskać wokół siebie pończochami, stanikiem, paskiem elastycznym. „Po kim ona to wzięła?” - myślał nieraz. Gusta miała wiele wad, ale nie można jej było zarzucić skłonności do nieporządku. Gospodyni przychodziła później, więc Kiesel sam zrobił sobie kawę. Popijając ją myślał o czekającej go pracy. W sobotę otrzymał telefon. Jeden głos przekazywał go drugiemu, zanim wreszcie odezwał się sam minister. Odruchowo wyprostowany, słuchał skrzeczenia w słuchawce. „Tę sprawę poleciłem przekazać panu mówił dostojnik. - Chcę prosić, aby pan się nią zajął energicznie i w trybie jak najśpieszniejszym. Nie potrzebuję chyba tłumaczyć panu, dlaczego pragniemy, aby rzecz była niezwłocznie wyjaśniona i załatwiona. Polecono mi pana jako człowieka, który posiada niezbędną energię, a także rozeznanie w sytuacji. Liczę więc na pana. Bardzo liczę...” Każde usłyszane zdanie potwierdzał służbowym: „Jawohl”. Po ostatnim dorzucił: „Gross Dank”. To „liczę na pana” brzmiało zachęcająco. Sprawa była ważna. Rządowi musiało na jej załatwieniu bardzo zależeć. Także i o niej rozmawiali wczoraj. Hauser był zdania, że rząd zaplątał się w pierwszych próbach tłumaczenia i pragnie, aby prokuratorzy podsunęli mu właściwe argumenty. To była szansa - szansa wybicia się, zwrócenia na siebie uwagi, pójścia w górę. Kiesel długo czekał na podobną okazję. Ubiegali go inni. Jemu zaś samemu niełatwo było się pchać. Także jako uciekinier ze wschodu nie miał równego startu. „Oni nie uważają nas całkowicie za swoich... - tłumaczył przez lata Guście. - Ale jestem pewny, że przyjdzie chwila, kiedy staniemy się znowu potrzebni”. Gusta bała się jednak „przeczekania”. Trzeba się było brać do roboty. Kiesel dopił kawę. Raz jeszcze spojrzał na porozrzucaną odzież. Podszedł do drzwi pokoju córki i uchylił je cicho. Spod naciągniętej na głowę kołdry sterczały jasne, krótko ucięte włosy. Z drugiej strony wyglądały nagie stopy. Inga spała na brzuchu niby zwierzątko, które wczołgało się do swej jamki. To odwrócenie się plecami do świata wydawało się gestem obronnym. Wyglądało, jakby nie chciała się dzielić z nikim sprawami swego życia, W każdym razie nigdy nie opowiadała o nich ojcu. Kiesel miał świadomość, że zupełnie nie zna swej córki. Równie cicho zamknął drzwi. Na wyrwanej z bloku kartce napisał: „Zobaczymy się wieczorem, prawda?” Kartkę powiesił na klamce pokoju córki. Ale wcale nie był pewny, czy Inga ją zobaczy. Była taka roztargniona! Z zadowoleniem spostrzegł już z daleka, że na parkingu znajduje się wolne miejsce. Szybko ustawił na nim swego opla. Chociaż co roku parking był rozszerzany i wyparty przezeń skwer skurczył się do wąskiego pasa zieleni, przecież aut wciąż przybywało i stale był kłopot ze znalezieniem na nim miejsca. Z cygarem w ustach, z grubo wypchaną teczką w ręku Kiesel wszedł do budynku prokuratury. Kiwnięciem głowy odpowiadał na grzeczne ukłony woźnych i urzędników. Minęły już, na szczęście, czasy, kiedy czuł się tutaj obco. Ledwo zbliżył się do drzwi sekretariatu, one same otworzyły się przed nim. Jasnowłosa sekretarka, jakby wiedziona tajemniczym przeczuciem, odgadła jego zbliżanie się. - Dzień dobry, panie prokuratorze - rzekła uśmiechając się. Dygnęła jak dziewczynka. - Dzień dobry - odpowiedział przez zęby, w których trzymał cygaro. Leni wzięła mu z ręki teczkę i otworzyła przed nim drzwi do gabinetu. Przepuściwszy go, weszła za nim. Teczkę położyła na bocznym stoliku, wzięła od Kiesla kapelusz i starannie rozwiesiła na wieszaku jego płaszcz. - Jak się udała wycieczka, panie prokuratorze? - zapytała. - Wycieczka? A, doskonale! - W miarę jak czuł roztaczane wokół niego starania, nabierał humoru. - Słońce zaczyna już wcale nieźle przygrzewać. A pani, panno Malzahn, nie wyruszyła wczoraj gdzieś w świat? Potrząsnęła głową, aż zadzwoniły długie kolczyki. Miała ciało białe i pełne. Wargi jej były starannie umalowane, włosy ułożone kunsztownie w rozwichrzoną chłopięcą czuprynę, spódniczka i sweter obciągnięte, bez jednej zbytecznej fałdy. Kiedy tak stała obok niego, bił od niej zapach czystości i mocnych perfum. - W niedzielę siedzimy z ciocią - powiedziała z ledwo dostrzegalną nutą melancholii. - Zawsze jest coś do wyprania, coś do wyprasowania. Przyglądałyśmy się trochę telewizji. A poza tym chciałam przygotować panu prokuratorowi te akta... - Och, na to szkoda było niedzieli. - Wydawało mi się, że pan minister pragnie, aby rzecz była opracowana szybko... - Tak, to prawda. Usiadł za biurkiem. Opadł wygodnie w miękki fotel. Nie czuł się tutaj źle. Na szklanym blacie przed nim nie było cienia kurzu. Po prawej stronie z zachęcająco wywiniętymi na wierzch tytułami leżały świeże gazety. Sięgnął po nie. - Jest co ciekawego? Leni ściągnęła usta w mały dzióbek i nadała twarzy wyraz powagi. - Pan kanclerz ma jechać do Waszyngtonu. - Słyszałem o tym przez radio. Ale czy w tych naszych sprawach nie ma nic? - zrobił gest, który sekretarka musiała doskonale zrozumieć, gdyż pośpieszyła z zapewnieniem: - Ani słowa. Sprawdziłam dokładnie. Już się te historie skończyły... Wiedział, że może zaufać jej zapewnieniu. We wszystkim, co robiła, była wcieleniem staranności i precyzji. - A to co? - wskazał na leżące po lewej stronie biurka teczki. - Właśnie akta tych chłopców. - Zebrała pani trochę materiału? - Wszystko, co tylko mogłam znaleźć. - Bardzo dziękuję. - Czy pan prokurator niczego już więcej nie potrzebuje? - zapytała szykując się do opuszczenia gabinetu. Rzucił spojrzeniem wkoło siebie. Cygara i papierosy stały na półeczce przy biurku. Przy nich leżała zapalniczka, a także - na wszelki wypadek - pudełko zapałek. Na dostawionym stoliku obok oszklonej biblioteczki zdawały się czekać dwie chropowate butelki coca-coli. Leni była niezawodna. - Chwilowo nie, dziękuję. Za godzinę poproszę o kawę i parę sandwiczów. - Może jajka? Albo hotdogs? - To niezły pomysł, panno Malzahn. Czuję, że będę głodny. - Pan prokurator znowu bez śniadania?! - w głosie sekretarki był wyrzut. - Napiłem się kawy. Pani wie, że mężczyźni pitrasić nie lubią. - Oczywiście, naturalnie. Ale powinni mieć kogoś... - Teraz liczę na panią - uśmiechnął się zachęcająco. Skinęła głową, jakby chciała zapewnić, że nie zawiedzie się na niej. - Więc za godzinę? - jeszcze zatrzymała się w progu. - A może wóz trzeba posłać do umycia? - O, właśnie! Byłbym zapomniał. - Wszystko będzie załatwione. Poproszę o kluczyki. - Niech pani weźmie, są w kieszeni, w płaszczu. Zauważył, że razem z kluczykami zabiera jego rękawiczki. Może spostrzegła, że są rozprute, lub zobaczyła na nich jakąś plamkę? Niezastąpiona Leni! Szła ku drzwiom postukując wysokimi obcasami. Odruchowo jego wzrok spoczął na jej pełnych, napiętych łydkach, ale gdy odwróciła się zamykając drzwi, szybko spuścił oczy, udając, że z zainteresowaniem czyta gazetę. Kiedy jednak został sam, odrzucił dziennik. Nie było w nim nic ciekawego. Czuł w sobie poniedziałkowe lenistwo. Nie chciało mu się brać do pracy. Zamiast zajrzeć do przygotowanych teczek, podszedł do okna. Po wilgotnym asfalcie mknęły niezliczone auta. Policjant w białej czapce i białych mankietach zręcznie kierował ich przepływem. Na ścianie domu naprzeciwko robotnicy zawiesili ogromny afisz filmowy, przedstawiający czwórkę rozhukanych koni. Spoza rozwianych grzyw widać było głowę bohatera i jego rękę potrząsającą w górze batem. Zmarszczył brwi. Miał poczucie, że ten obraz już kiedyś, przed wielu laty, musiał widzieć. Ale zaraz rozjaśnił się. To była przecież nowa wersja „Ben Hura”. Na pewno będzie lepsza niż tamta dawna. Kto to wtedy grał? Ramon Novarro? Kiedy oglądał tamten film, był chłopcem. Pozostało mu tylko wspomnienie uderzających na siebie galer i wyścigu kwadryg. Wychodził z kina pełen rozpierających go sił i podświadomej chęci naśladowania tężyzny bohatera. Dopiero później dowiedział się, że odmłodzona przez film książka Wallace’a była apoteozą żydostwa. Teraz jednak film w nowej wersji powrócił, a on nie zastanawiał się nad jego wymową polityczną. Natomiast odżyły w nim tamte nastroje bohaterskiej młodości. Wyprężył swoją niezbyt wysoką figurę pod elegancko skrojonym garniturem. Wtedy był ubogim chłopcem i miał lat siedemnaście. Dziś ma swoją pięćdziesiątkę - ale jest poważanym i nieźle się mającym prokuratorem. Sam minister powierzył mu ważne zadanie... Sprężystym krokiem, jakby szedł po stadionie ku swojej kwadrydze pod okiem tysięcy widzów, zbliżył się do biurka. Siadł wyprostowany, zapalił cygaro i przysunął do siebie teczki. Było ich pięć. Zanim zajrzał do ich wnętrza, rozłożył je przed sobą niby książki na ladzie księgarskiej. Panna Malzahn wypisała na każdej z nich okrągłym kaligraficznym pismem nazwiska młodych przestępców: Kurt Redel, Hans Zumpen, Ewald Thiele, Karl Hasse, Martin Kahlmann... II Dwa tygodnie temu ich miasto zostało poruszone nocną awanturą. Dobrze już po północy żona miejscowego rabina, Estera Grunbaum, cierpiąca od lat na bezsenność, obudziwszy się w nocy i nie mogąc zasnąć chciała zażyć proszek. Pudełko z proszkami leżące przy łóżku na stoliku nocnym okazało się puste. Pani Grunbaum wstała cicho, aby nie obudzić męża, i udała się do łazienki, gdzie w szafeczce miała duży zapas środków nasennych. Przechodząc obok okna wychodzącego na ulicę odruchowo wyjrzała przez nie. Auta rzadko przejeżdżały nocą przez mały placyk, na którym wznosiła się odbudowana niedawno z pieniędzy przekazanych od współwyznawców z Ameryki niewielka bóżnica. Nawet jeden z ministrów przybył na jej otwarcie. Placyk był dobrze oświetlony długimi, tworzącymi krąg jarzeniówkami i w ich błękitnym blasku kobieta ujrzała nagle przed frontonem synagogi gromadkę ludzi czymś zajętych. Zachowywali się cicho i dlatego pani Grunbaum przyszło do głowy, że muszą to być złodzieje. Ostrożnie otworzyła okno i wychyliła się chcąc lepiej zobaczyć, co tamci robią. Wtedy spostrzegła, że nieznajomi wymalowali na świeżym ciemnym murze bóżnicy dwie wielkie swastyki, a pod nimi malują w tej chwili jakiś napis. Na ten widok kobieta wydała przerażający krzyk. Wyskoczywszy z łóżka rabin Grunbaum znalazł żonę dotkniętą szokiem nerwowym. Krzyczała, tłukąc głową o podłogę. Potem zemdlała. Nie wiedział, czy ma wpierw dzwonić po lekarza, czy też po policję. Ale krzyk kobiety zaalarmował znajdującego się dość blisko policjanta, toteż zanim chłopcy zdołali się rozbiec, nadjechało auto policyjne. Dwóch sprawców złapano prawie na miejscu przestępstwa. Byli to Thiele i Zumpen. Ten ostatni stawiał opór i niełatwo przyszło policji obezwładnić go. Nie chciał także nic zeznać w komisariacie. Ale jego towarzysz, mały Thiele, wystraszony i zapłakany, gotów był powiedzieć wszystko, czego od niego żądano. Sypał tak nazwiskami, że nawet komisarz musiał go powstrzymywać, uznawszy, iż byłoby rzeczą zbyteczną wplątywać w tę sprawę aż tak wielką liczbę uczestników. Ograniczono się do zanotowania nazwisk pięciu chłopców, którzy - według zeznań Thielego - osobiście zajmowali się malowaniem swastyk. Gdyby rzecz wydarzyła się miesiąc wcześniej, komisarz machnąłby ręką na całą sprawę. Takie rzeczy bywały. Ostatecznie nic poważnego się nie stało. Ale to było powtórzeniem wypadków, jakie miały miejsce w tym samym czasie w wielu miastach Republiki Federalnej. Prasa była wyczulona i już następnego ranka ukazały się wzmianki o nocnej awanturze, które natychmiast podchwyciły pisma zagraniczne. Rabin Grünbaum udzielił - zupełnie niepotrzebnie - wywiadu, zaś wścibscy dziennikarze wtargnęli do szpitala, gdzie leżała pani Grünbaumowa, której stan uznali lekarze za bardzo ciężki. Zresztą jej krzyk sprawił, iż zbyt wielu łudzi było świadkami nocnego zajścia. Rzecz nie mogła pozostać nie dostrzeżona. Policja sprowadziła winnych, przesłuchała ich, zaś raporty odesłała władzom sądowym. Jedynie Zumpen przesiedział się w areszcie dwadzieścia cztery godziny, a to ze względu na stawiany władzy opór. Trzy dni temu sprawę przekazano Kieslowi. Właśnie miał się nią zająć, gdy otrzymał tamten telefon z Bonn... Błękitny dym z cygara układał się w smugi, które wisiały nieruchomo w powietrzu jak wstęga spalin lecącego na dużej wysokości samolotu. Odnowiwszy sobie w pamięci całe wydarzenie, Kiesel sięgnął do pierwszej z brzegu teczki. Była to teczka Thielego. Chłopak był uczniem. Zapytana o niego szkoła wydała dość przychylne świadectwo: „Żywy, impulsywny, uczy się średnio, zamiłowania techniczne; nie był nigdy karany za wykroczenia popełnione poza szkołą...” Załączona fotografia ukazywała jasnowłosego chłopca z zadartym lekko nosem, o miłej, uśmiechniętej twarzy. Prokurator wziął teczkę następną. Redel był kolegą szkolnym Thielego. W stosunku do niego szkoła była nieco surowsza: „Uczy się źle, nieposłuszny, często opuszcza szkołę bez usprawiedliwienia”. Trzej pozostali: Hasse, Zumpen i Kahlmann byli starsi; mieli od dwudziestu do dwudziestu trzech lat. Wszyscy trzej uczęszczali do wyższej szkoły technicznej. Kiesel zapadł w fotel. Przymknął oczy i zaciągając się mocno dymem starał się skupić nad sprawą. Usiłował odkryć jakąś wspólną nić, która mogła połączyć tych chłopców. Dwaj młodsi byli na pewno tylko naśladowcami. Nie można sobie wyobrazić, aby chłopcy szkolni kierowali postępowaniem studentów. Dlatego też, myślał, trzeba tych dwóch uczniów albo całkiem wyłączyć z oskarżenia, albo z góry uznać ich udział za ograniczony. Głównymi winnymi byli na pewno trzej starsi. Ale i wśród nich powinno się znaleźć najwonniejszego. Przywódcę. Z kolei - może przez niego - trafi się na ślad prawdziwego inspiratora tych wydarzeń. Ktoś przecież, do licha, musi stać za tym wszystkim! Nie można sobie wyobrazić, aby ni stąd, ni zowąd w kilkunastu miejscach jednocześnie dokonały się takie same prawie awantury. Podobne historie zdarzały się wprawdzie dawniej, ale nikt nie brał tego poważnie. Uważało się, że są to wybryki rozmaitych „Teddy boys”. Sprawę załatwiała policja mandatem karnym, a prasa była na tyle rozsądna, że nie roztrąbiała tych spraw. Tym razem jednak stracono umiar. Wdali się dziennikarze zagraniczni i oczywiście komuniści. Wypadki wywołały szerokie echo. Hauser mówił wczoraj: „Musicie się, Sepp, mocno wziąć do tych bałwanów. Te wydarzenia bardzo nam zaszkodziły w Stanach. Wszystko, co wtykamy Gurionowi, nie wyrówna skarg tych rabinów. Czy nie można było do nich przemówić rozsądnie? Przecież to chyba ludzie, którzy powinni rozumieć, że znajdujemy się - czy chcemy tego, czy nie chcemy - na tej samej łódce? Naszym wzajemnym interesem jest niedopuszczenie do rozprzestrzeniania się takich awantur...” „Oczywiście, oczywiście - przytakiwał. - No, ale pojmujesz, Helmuth, ci ludzie są trochę przeczuleni...” „Przeczuleni! To nikogo nie usprawiedliwia. Słuchaj, Sepp, kto twoim zdaniem stoi za tym wszystkim? Komuniści?” Potrząsnął głową. „Rząd postąpił niezbyt rozsądnie, wypowiadając taką opinię...” „Zgadzam się z tobą. Oczywiście tamtym to jest na rękę. Ale gdy pozwolimy ludziom wierzyć, że potrafią robić u nas równie koronkową robotę, ludzie dojdą do przekonania, iż są bardzo silni. W Stanach niewielu jest takich, którzy wierzą, że to wywołali komuniści, i źle by było, gdyby w to wierzono. Lecz w takim razie kto?” - „Może Nasser?” Choć dowcip nie był nowy, wybuchnęli wesołym śmiechem. Te pięć teczek to był nie tylko proces, w którym miał wystąpić, ale i klucz do niezrozumiałego zjawiska. Minister musiał to samo mieć na myśli, gdy mówił mu, że oczekuje od niego „energicznego działania”. Kiesel strzelił palcami. Rzecz musiała być załatwiona tip-top! Na nowo sięgnął do pierwszej teczki. Po kolei przerzucał spięte w niej papiery. Uśmiechnął się z zadowoleniem, natrafiwszy na kartkę wypełnioną drobnym, lecz kaligraficznym pismem Leni. Ta dziewczyna jest niezrównana! Wprawdzie powiedział jej, aby zebrała wszystko, co się tylko da zebrać, nie sądził jednak, że tak dobrze wywiąże się z tego zadania. Leni wynotowała dane o rodzicach. Miał przed sobą notatkę: „Ojciec: Fritz Thiele, urodzony w 1912 r. Kupiec. Przed wojną w Szczecinie. Członek partii. Zmobilizowany w 1938 r., ranny i zdemobilizowany w 1942 na skutek niezdolności do dalszej służby liniowej. Przeniósł się w 1945 na zachód. Czynny członek Związku Przesiedleńców”. - So! - mruknął. Sprawa była jasna. Dawniej członek NSDAP i niewątpliwie człowiek zamożny. Dziś inwalida wojenny, przesiedleniec... Chłopiec musiał nieraz słyszeć w domu o „starych, dobrych czasach”. Czy można mieć do niego pretensję o to, co zrobił? A właściwie i do rodziców chyba także nie... Gdyby nie to, że ze względu na wiek i tak postanowił wyłączyć Thielego ze sprawy, dzieje jego ojca byłyby go doprowadziły do tego samego wniosku. Sięgnął do teczki Redlą. Tutaj znajdowała się także notatka Leni: „Ojciec: Konrad Redel, urodzony w 1919 r. Wyższy urzędnik rządu krajowego. Czy był członkiem partii - nie zostało stwierdzone...” Kiesel drwiąco pyknął cygarem. Ci urzędnicy - to spryciarze. Umieją zacierać za sobą ślady. Nie lubił mieć z nimi do czynienia. Odrzucił teczkę. Chłopca już przedtem postanowił wyłączyć z oskarżenia. Wziął następną teczkę. Czytał: „Ojciec: Joachim von Hasse. Urodzony w 1906 r. Zawodowy wojskowy. W 1938 porucznik; w 1940 r. Żelazny Krzyż za udział w walkach we Francji. Nominacja na kapitana. W 1941 roku ranny pod Smoleńskiem. W 1942 r. Krzyż Żelazny po raz drugi i odznaka bojowa za Starą Russę. Nominacja na majora. W 1943 r. ranny w bitwie o Rostów. Nominacja na podpułkownika. W 1944 r. nominacja na pułkownika. Odznaka bojowa za udział w walkach z powstańcami w Warszawie. Odkomenderowany do sztabu głównego. Skierowany do centrum badań nad nowym uzbrojeniem. W niewoli brytyjskiej. Zwolniony w grudniu 1945 r. Od 1946 do 1952 w Argentynie. Obecnie w sztabie wojsk NATO...” Gwizdnął z uznaniem. „Piękna karta - pomyślał z pewną zazdrością. - Więc to jest ojciec tego chłopca?” Z zakłopotaniem drapał się przez chwilę po brodzie. Nie podejmując żadnej decyzji sięgnął po następne akta. W teczce Zumpena znalazł tylko krótką informację: „Ojciec: Martin Zumpen, urodzony w 1894 r. Kolejarz. Nie był w partii”. Również przy Kahlmannie wiadomości były lakoniczne: „Matka: Elżbieta Kahlmann z domu Bocker, urodzona w 1915 r., wdowa, właścicielka sklepu...” Znowu zapadł w fotel. Puścił w górę parę pięknych kółek dymu. Teczki Thielego i Redlą położył z jednej strony, teczki Zumpena i Kahlmanna z drugiej. Teczkę Hassego trzymał w ręce, którą kiwał niezdecydowanie to w jedną, to w drugą stronę. Wreszcie położył ją razem z teczkami młodszych. Stanowczo, myślał, nie byłoby rzeczą rozsądną włączać do oskarżenia chłopca, którego ojciec jest tak bardzo zasłużonym człowiekiem. Rozbłysło światełko na tablicy wewnętrznego telefonu i rozległ się dyskretny brzęczyk. Kiesel włączył kontakt. Rozległ się głos Leni. - Czy mogę podać śniadanie panu prokuratorowi? - Bardzo proszę. Drzwi obite tłumiącym dźwięki plastykiem uchyliły się bez szmeru. Ukazała się sekretarka. Na niepokalanie gładkiej spódniczce miała maleńki fartuszek, kształtem przypominający duży liść figowy. Toczyła przed sobą stoliczek na kółkach, nakryty i zastawiony wielką ilością naczyń. Już z daleka płynęła miła woń przygotowanych potraw. Niebieskie jak farbka oczy Leni utkwione były w Kieslu. Zdawały się oczekiwać pochwały. Zapach przekąsek i ich widok sprawiły, że Kiesel zapomniał o sprawie. Wszystko było zrobione i podane właśnie tak, jak on to najbardziej lubił. Leni musiała dobrze zapamiętać jego gusty. - Proszę jeść, póki wszystko gorące - powiedziała. - Kawę podam, kiedy już pan prokurator zje przekąski. Żeby nie stygła. - Dziękuję. - Przegryzając kanapkę rzekł: - Muszę panią pochwalić, panno Malzahn. Znakomicie przygotowała pani sprawy tych chłopców. Policzki Leni zaróżowiły się. - Bardzo się cieszę. Starałam się, jak umiałam... - Zrobiła to pani świetnie. Pani jest bardzo inteligentną osobą, panno Malzahn. Dostarczyła mi pani ważnych szczegółów. - Zbierałam wszystko, co mogłoby się przydać panu prokuratorowi. Skoro tą sprawą interesuje się sam pan minister, sądziłam, że jest ona ważna... - Ma pani słuszność. Bardzo ważna. - Nie przestawał jeść. W Leni, był o tym całkiem przekonany, znalazł prawdziwą perłę. Rozsądna, usłużna, niegłupia, dobrze prezentująca się. I pod innymi względami właściwie wcale, wcale... Kto wie, czy nie byłaby taką samą perłą jako żona? Tylko że wtedy nie mogłaby już być sekretarką... Kogo bym miał wówczas na jej miejsce? - Pan prokurator rozpatrzył już akta? - zapytała. Wskazała na rozłożone na biurku teczki, aż zadzwoniły bransoletki na jej pełnej ręce. - Z grubsza. Chłopcy narobili głupstw. Obiektywnie biorąc nic ważnego. Ale w naszej specjalnej sytuacji, pani rozumie? Ja ich pojmuję, panno Malzahn. To wojenne pokolenie. Ich dzieciństwo upływało wśród ciężkich przeżyć i bolesnych doświadczeń. Na pewno nie zdawali sobie z tego sprawy, że ich „psie figle” narażają kraj na rozmaite nieprzyjemności... - Oczywiście, naturalnie... - przytakiwała, skłaniając za każdym razem jasną głowę. - Niektórzy spośród rodziców, jak pani sama to na pewno zauważyła - ciągnął - to poważni i zasłużeni ludzie. Niestety, młodzież dzisiejsza jest czasami nieobliczalna... Nawet z moją Ingą mam trochę kłopotu. - Ach - zaprzeczyła - to taka milutka panienka! Jestem pewna, że musi bardzo kochać pana prokuratora. - Co do uczuć - nie wątpię. No, ale jestem sam... - Byłoby rzeczywiście lepiej, gdyby panna Inga miała w domu matkę. Lub choćby starszą siostrę... Świetnie nam się rozmawia za każdym razem, gdy przychodzi tu do pana prokuratora... - Naprawdę? Bardzo mnie to cieszy. No cóż, wracając do sprawy, wydaje mi się, że nie mogę wnosić oskarżenia przeciwko tym dwom smarkaczom. Na pewno musieli ulec namowie starszych. Mielibyśmy więc trzech winnych. Jeden z nich, Hasse... - Właśnie chciałam powiedzieć panu prokuratorowi, że pół godziny temu dzwonił do pana prokuratora pan pułkownik von Hasse. - O? Czego chciał? - Rozmawiać z panem prokuratorem. Pozwoliłam sobie powiedzieć mu, że pana prokuratora nie ma. Zostawił numer i prosił, abym go połączyła z panem prokuratorem, gdy tylko wróci. - Domyślam się, o czym chce rozmawiać. Po śniadaniu, proszę, niech mnie pani z nim połączy. Tak, myślę, że tego Hassego trzeba będzie także wycofać z oskarżenia... Zostałoby więc dwóch: Kahlmann i Zumpen... - Tak się złożyło, panie prokuratorze, że znam matkę tego Zumpena... - Tak? - zainteresował się. - Co mi pani może o niej powiedzieć? Zaróżowiła się jeszcze bardziej. Chciała mówić, ale spostrzegła, że zjadł już śniadanie, więc rzekła: - Zaraz powiem. Ale wpierw pozwoli pan prokurator, że przyniosę mu kawę. Wytoczyła z gabinetu stolik i za chwilę powróciła z filiżanką dymiącej mokki. Pozbyła się przy okazji swego fartuszka. Podając cukierniczkę pytała: - Ile łyżeczek mogę nasypać? Tak jak zawsze - trzy? Podczas kiedy on wolno mieszał kawę, rozkładała swoje wiadomości. Choć starała się mówić wolno, słowa wyrywały się jej spiesznie. Była lekko podniecona. Zawieszone na szyi złote serduszko podskakiwało na falujących piersiach. Jej biust rysował się miękko pod sweterkiem. Okazało się, że Zumpenowa przychodzi sprzątać dwa razy na tydzień do ciotki Leni, z którą sekretarka razem mieszka. - Więc to są ludzie prości? - Tak jest, panie prokuratorze. I niemłodzi. On jest konduktorem na kolei. Przyzwoici ludzie, poważni, uczciwi. Ten chłopak to ich jedynak. Jest dla nich oczkiem w głowie. Ale to niedobry chłopak... - Naprawdę? - Matka martwi się nim. Mówi, że nie chce się uczyć. Natomiast urządza ciągle jakieś awantury... - Wciąż maluje swastyki? - Nie. Pijaństwa, bijatyki, kłótnie... To taki prawdziwy „beatnik”, panie prokuratorze... Odstawił pustą filiżankę i sięgnął po cygaro. Ale ono podczas śniadania zgasło. Leni pośpieszyła z zapalniczką. Nie od razu wziął ogień. W zamyśleniu obracał cygaro w palcach. Dopiero po chwili pochylił się ku płomieniowi. - To ciekawe, co pani mówi... No tak, w jednym i w drugim wypadku... Rodzice nie umieją sobie dać z nimi rady... - Tak sądzę, panie prokuratorze. - Doskonale - myśl układała się jasno w jego głowie. - Panno Malzahn. Niech no pani zadzwoni do komisarza Gotza. Chciałbym, aby mi sprowadzili obu tych chłopców na przesłuchanie. - Tutaj? - Nie, lepiej tam do nich. Na jutro. Powiedzmy, na jedenastą. Dobrze? - Zaraz to załatwię. - I proszę o połączenie mnie z pułkownikiem von Hasse. - Tak jest, pamiętam o tym. Z przechyloną na bok głową patrzył na nią, jak szła ku drzwiom prężąc łydki. Jeśli jej kobiece wdzięki nie odpowiadały w pełni stworzonemu przez kino ideałowi, miały przecież wystarczający powab dla Kiesla. „W moim wieku nie szuka się ideałów - myślał. - Leni ma wszystkie zalety, aby być dobrą żoną. Niebrzydka, przytulna, czysta, usłużna, na pewno gospodarna. Zajęłaby się Ingą...” Od paru lat upewniał się coraz mocniej w przekonaniu, że powinien się ożenić. Światło błysnęło, dzwonek na płytce wewnętrznego telefonu zaterkotał. Rozległ się głos Leni: - Już rozmawiałam z komisarzem, panie prokuratorze. Sprowadzą Zumpena i Kahlmanna na jedenastą. - Dziękuję. - A teraz łączę się z pułkownikiem. - Proszę... Tym razem odezwał się telefon miejski. Kiesel podniósł słuchawkę. Najpierw powiedziała Leni: „Pan pułkownik przy aparacie”. Potem panowała cisza przerywana jakimiś stuknięciami. Nareszcie zabrzmiał mocny, energiczny głos: - Halo! Czy to pan prokurator Kiesel? Tu pułkownik - von Hasse. Chciałbym zająć panu chwilkę czasu... - Będzie mi bardzo przyjemnie, panie pułkowniku. - „Wie pan co? Przyjadę zaraz do pana. - Bardzo proszę. - Fine. Już jadę. Nie miał najmniejszej wątpliwości, po co pułkownik chce przyjechać. Właściwie mógł mu powiedzieć telefonicznie, że jego syna sam postanowił wyłączyć z oskarżenia. Ale pomyślał, że będzie lepiej, jeżeli von Hasse poprosi go o to. Poznanie tego rodzaju człowieka i przysłużenie mu się może mieć korzystne skutki. Odruchowo wziął teczkę Hassego juniora ze stosu po lewej stronie biurka i włożył pod stos po prawej stronie. Włączył aparat międzypokojowy. - Czy jest u nas koniak albo whisky, panno Malzahn? - I jedno, i drugie. Ale ośmielam się powiedzieć, że pułkownik na pewno będzie wolał bourbona;.. - A mamy bourbona? - Będę miała butelkę, zanim pan pułkownik przyjedzie. - Doskonale. W takim razie poda ją pani w jakieś pięć minut po jego wejściu do gabinetu. „Jak zawsze na wszystko gotowa” - pomyślał wyłączając telefon. Wzrok Kiesla pobiegł do małej, ale miękkiej kanapki pod ścianą. Czy i na to byłaby gotowa? Wewnętrzny głos odpowiedział mu potakująco. Ale po chwili rozkoszowania się tym odkryciem odpędził od siebie pokusę. Byłoby to bardzo miłe. Czy jednak na tym mogłoby się skończyć? Nie. Trzeba by rzecz kontynuować. Sytuacja, gdy sekretarka jest kochanką, staje się na dłuższą metę nieznośna. „Albo trzeba mi się z nią ożenić - myślał - albo ona musi pozostać jedynie sekretarką. Oddaną, wierną, ciągle czekającą - ale tylko sekretarką. Tak - zastanowił się - lecz jeśli ona znudzi się czekaniem?” Leni, wyczuwał to przez skórę, jest kobietą, która wie, do czego zdąża. Sprawa musi się rozwijać, nie może stać w miejscu. Podrapał się w głowę i sięgnął znowu do leżących przed nim teczek. III Von Hasse miał ruchy tak samo energiczne jak głos. Wszedł do gabinetu szybkim, elastycznym krokiem. Na progu lekko stuknął obcasami. Potrząsnął głową na podsunięte mu cygaro. Wolał amerykańskiego papierosa. - Well - zaczął. - Mamy obaj na pewno mało czasu, przy stąpmy więc od razu do rzeczy. Mój Karl zaplątany jest w tę historię z malowaniem swastyk, nieprawdaż? - Rzeczywiście... - Chyba pan nie ma wątpliwości, że to była dziecinada? - O tak, na pewno. Lecz, niestety, pan pułkownik wie: wypadki zdarzyły się nie tylko u nas. Prasa rozgadała się niepotrzebnie, pisma komunistyczne podniosły krzyk... - Nie potrzebuje mi pan o tym mówić. Wracam z kwatery głównej NATO. Jeszcze wczoraj rozmawiałem o tej sprawie z generałem Speidlem. - Obawiam się, że na tamtym terenie te wydarzenia musiały nam bardzo zaszkodzić... Von Hasse zmrużył oczy. Na jego gładko wygolonych policzkach ukazał się lekki uśmieszek. - I tak, i nie. Bądźmy szczerzy, panie prokuratorze. Jeżeli chodzi o wojskowe koła amerykańskie, nie przejęły się one zbytnio tym, co narobili ci chłopcy. Politycznie rzecz może być niezbyt udana. Ale Pentagonowi chodzi o co innego. On chce mieć sprawdzian... - Sprawdzian? Czego? - Zwyczajnie: społeczeństwo, w którym młodzież nie krzyczy, nie bije się, nie awanturuje - nie daje gwarancji, że potrafi wykonać powierzone sobie zadania, a tym samym nie nadaje się na teren inwestycji. Amerykanie są narodem młodym. Cenią siłę. Ostatnio ulegli pewnemu zniechęceniu. Nie znajdują należytego elan vital u swoich europejskich sojuszników... To nie są ludzie, których można wziąć na słowa o krzywdzie lub o prawach, których nie ma się sił dochodzić... - Więc w rezultacie te wydarzenia... - Nie zaszkodziły nam. Oczywiście, patrzymy na te wypadki z innych stanowisk. Wy, przedstawiciele prawa, lubicie mieć świadomość, że za wami jest słuszność, opinia, powszechne przekonanie. Owszem, to jest potrzebne, póki wojna prowadzona jest, jakby powiedział Clausewitz, „innymi środkami”. Wtedy można przekonywać, że Drang nach Osten to był wymysł Hitlera lub Bismarcka, ale że naród niemiecki był przez wieki symbolem łagodności. Tak, tak. Ale my, ludzie wojny, patrzymy dalej. Jesteśmy zadowoleni, gdy znajdujemy u młodzieży rozmach. Nawet awanturniczość. Musi to jednak nosić charakter całkowicie naturalny - pułkownik mocno zaakcentował ostatnie słowo. - I dlatego zdaje pan sobie sprawę, że mój syn nie może być w to zamieszany. Wyglądałoby to na rzecz szytą zbyt grubymi nićmi. - Rozumiem, panie pułkowniku. Ale... - Tutaj nie może być żadnego ale, panie prokuratorze! - głos von Hassego zabrzmiał surowo. - To, co panu powiem, musi być zachowane w całkowitej dyskrecji: stoję na czele komisji, która za parę dni będzie przejmowała od armii amerykańskiej partię rakiet strategicznych. Chyba to panu wszystko tłumaczy? - Oczywiście... - Kiesel zrezygnował od razu z wszelkiej gry - Dodam panu jeszcze, że generał Speidel... - Wystarczą mi słowa pana pułkownika. Proszę uważać rzecz za załatwioną. W tej chwili drzwi otworzyły się i weszła Leni z tacką, na której niosła bourbon, syfon wody sodowej i słono-słodkie amerykańskie biskwity. - Panna Malzahn, moja sekretarka - przedstawił Kiesel. - Poznaliśmy się już przez telefon - von Hasse patrzył uśmiechnięty na Leni. Jego wzrok zdawał się spływać po jej pełnych kształtach. Gdy wyszła z gabinetu, wrócił do tego, o czym mówił poprzednio: - Cieszę się, że pan zrozumiał od razu wyjątkową sytuację. - Zrozumiałem ją, chcę to powiedzieć, jeszcze zanim miałem szczęście ujrzeć tutaj pana pułkownika. Przyznaję jednak, że sprawa nie jest prosta i w jej załatwieniu napotykam na poważne trudności... - Czyżby? Jest pan, jak mi mówiono, bardzo zręcznym prawnikiem. - Dziękuję za słowa uznania. Będę szukał rozwiązań... Tymczasem: zdrowie pana pułkownika. - Dziękuję. Dobry bourbon - prztyknął palcem w butelkę. - Tylko taki pija się teraz w sztabie. Więc jakie są te trudności, o których pan wspominał? - Nie zasadnicze, a jednak poważne. Po prostu nie tylko syna pana pułkownika muszę wyłączyć z oskarżenia. Powinienem to zrobić także z innymi. Z bardzo podobnych względów. - Jak to? Wszystkich? - Tak się składa, że prawie wszystkich. Pozostało mi tylko dwóch. - No, to już nie jest tak źle. - W gruncie rzeczy nie sądzę, aby ich wina była większa niż innych... - Nie ma co tu mówić o winie! - Sprawy jednak umorzyć nie mogę. Mam pod tym względem bardzo wyraźne wskazówki. - Drogi panie - pułkownik położył rękę na kolanie Kiesla. - Nie stanie się im nic strasznego, jeśli zostaną skazani. Posiedzą trzy, cztery tygodnie, potem zgłoszą się na ochotnika do Bundeswehry i na tej podstawie zostaną zwolnieni. - Czy przewidziana jest taka ustawa? - Ustawa - nie. Rozporządzenie. Wewnętrzne. Zresztą nawet gdyby do jego wydania nie doszło, podejmuję się sprawę załatwić. Biorę rzecz na siebie. No, teraz pańskie zdrowie, panie prokuratorze. Cheerio! - Dziękuję - trącili się szklankami. - Cieszę się z poznania pana. Że też nigdy nie spotkaliśmy się przedtem. Gdzie pan służył w czasie wojny? - W czternastej dywizji piechoty w kampanii polskiej, potem na froncie francuskim. Na początku 1941 roku otrzymałem przydział do zarządu administracji GG. - I wyszedł pan z linii? - To była także linia, panie pułkowniku. W 1943 zostałem postrzelony przez polskich zamachowców. - To prawda, że administracja ma także swoje ważne zadania. Ale wojsko jest najlepszą szkołą narodu. Gdy młodzież nie ma wojska, nie zawsze wyładowuje swoją energię we właściwym kierunku. Dlatego trzeba ją wziąć w karby i skierować przeciwko prawdziwemu wrogowi. Nieprawdaż? Tak było zawsze u nas, że ci, którzy mieli potem krajem rządzić, dorastali w mundurze, na polu walki... Znowu trącił szklanką w szklankę Kiesla. - Zdaje się, żeśmy już wszystko omówili. Więc uciekam. A, jeszcze jedno: ma pan bardzo miłą sekretarkę... Kiesel zaskoczony podniósł wzrok na pułkownika. - To bardzo dobra pracownica. - Nie odstąpiłby pan jej? Akurat jest nam potrzebny ktoś taki w sztabie... - Panie pułkowniku, panna Malzahn jest dla mnie w tej chwili niezastąpiona! - Aż tak? Szukam właśnie kogoś takiego jak ona: starannego, z prezencją, niebrzydkiego, z angielskim... - Panna Malzahn, o ile wiem, uczy się dopiero angielskiego. - Umie już bardzo dużo, sprawdziłem w rozmowie. Poza tym zdaje się dokładna. W stosunkach z Amerykanami potrzebna jest dokładność. Płacimy nieźle. I kto wie, czy dziewczyna nie miałaby szansy wyjazdów... - Bardzo mi przykro, panie pułkowniku, ale gdyby panna Malzahn teraz odeszła, cała robota u mnie po prostu zawaliłaby się. Ona zna wszystkie sprawy, orientuje się w materiale... - No, nie wydaje mi się, aby te wasze sprawy były tak bardzo skomplikowane... Skoro jednak pan tak bardzo opiera się temu, będziemy musieli ten projekt odłożyć. Szkoda. Myślę, że jednak później dojdziemy do porozumienia, co? Potraktował to pytanie jako zwrot retoryczny nie wymagający odpowiedzi. Odprowadził pułkownika do drzwi. Von Hasse przechodząc obok biurka sekretarki uśmiechnął się do Leni i uczynił taki gest ręką, jakby chciał ją poklepać. Powiedział wesoło: - Do widzenia, panno Malzahn. Jeszcze się na pewno kiedyś zobaczymy. Good luck! - Bye, bye, Herr Oberst. Kiesel powrócił do gabinetu rozzłoszczony. Podziw i szacunek, jaki budził w nim pułkownik, walczyły z poczuciem urazy. Najchętniej zrobiłby mu na złość. Lecz wiedział, że tamten jest zbyt potężny. Z gniewem wyciągnął teczkę Hassego i rzucił na teczki Thielego i Redlą. Drzwi gabinetu otworzyły się cicho. Weszła Leni. Znowu włożyła na siebie swój listek figowy. Dyskretnie zbierała na tacę szklanki, butelkę, popielniczkę. Ściereczką wytarła stół. Udawał, że czyta coś uważnie, ale spod oka śledził jej ruchy. Do niej także czuł urazę. Coś za dużo rozmawiała z tym Hassem! Skąd wiedziała, że trzeba podać bourbona zamiast whisky? I skąd on wiedział, że ona zna angielski? Kiedy wyszła z pokoju, odsunął rozłożone na biurku papiery i wsadziwszy ręce głęboko w kieszenie, patrzył w sufit. Potem wstał, podszedł do okna. Na ulicy ruch nabrzmiewał, zbliżała się pora lunchu. Przed kinem zapalono światła, widać już zaczął się pierwszy wczesny seans. Kasjerka siedziała w szklanej budce, przed którą co chwila ustawiał się mały ogonek. Tuż przed sobą Kiesel miał wielki nagi tors powożącego kwadrygą bohatera. Jego wyszczerzone i zaciśnięte zęby mówiły o pasji. Na innym rysunku ten sam bohater pochylał się nad ubraną z egipska i spoglądającą na niego kusząco kobietą. Poczucie chłopięcej euforii powróciło. Kieslowi wydało się, że w smukłej Egipcjance odkrywa przecież niektóre szczegóły pulchnej piękności Leni. Tak jak tamten zacisnął zęby. Z cichym przekleństwem usiadł przy biurku. IV Wrócił do domu wcześnie z zamiarem odespania poprzedniej nocy. Wpierw jednak chciał porozmawiać z Ingą; nie miał po temu okazji od tygodnia. Dlatego zostawił jej kartkę. Ale Ingi nie było. Gospodyni, która pozmywawszy naczynia po obiedzie zbierała się do wyjścia, powiedziała: - Panienka spała do południa, a potem wyszła. Zostawiła kartkę dla pana prokuratora. Kartka leżąca na kredensie była tą samą, którą znalazł poprzedniego wieczoru: „Wrócę późno”. Jego notatka wisiała, widać nie zauważona, na klamce. Zostawszy sam w mieszkaniu, Kiesel nie bardzo wiedział, co ma ze sobą robić. Wylał dwie puszki piwa do wielkiego kufla, zapalił cygaro i siadł w fotelu przed ekranem telewizora. Zwykle zmieniający się szybko program pozwalał najlepiej zabić czas. Dziś jednak telewizja nudziła go. Patrzył nieuważnie na śpiewaczkę zawodzącą murzyńskie pieśni znad Missisipi. Wiosenny dzień uczynił Kiesla dziwnie niespokojnym. Ten niepokój powiększyła rozmowa z von Hassem i podejrzenia, jakie w nim obudziło zachowanie Leni. Jeśli Kiesel od dłuższego już czasu wyrobił w sobie przekonanie, że jego stosunek do sekretarki wymaga jakiegoś skonkretyzowania, to przecież złościło go, że ze względu na ofertę von Hassego znalazł się w sytuacji przymusowej. Jeszcze raz i jeszcze raz rozważał całą sprawę, lecz za każdym razem odpowiedź wychodziła taka sama: nie można próbować z Leni żadnej przygody, jeśli się nie będzie zdecydowanym na małżeństwo. Gusta odeszła od niego przed kilkoma laty. Ich pożycie początkowo było dobre. Ale po wojnie wszystko się popsuło. Kobieta czuła się dotknięta tym, że są przesiedleńcami i że zbyt długo czekają na zdobycie sobie pozycji. „Inni są na wysokich stanowiskach - wyrzucała Kieslowi. - A ty co? Zwyczajnie w sądzie do niczego nie dojdziesz!” Córki nie kochała, dziewczyna raczej drażniła ją. „Jestem umęczona jej wrzaskami - skarżyła się. - Chcę mieć jeszcze trochę życia dla siebie. Nie jestem stara...” To prawda, że młodsza od Kiesla, zachowała także postawę młodej kobiety. Spędzała całe noce na dansingach. W końcu udało jej się uwieść amerykańskiego oficera - młodszego od siebie, prawdziwego dzieciaka. Zmusiła go, aby się z nią ożenił. „Wiem, że mnie rzuci - powiedziała na pożegnanie Kieslowi. - Ale już będę tam...” Tak się stało. Była już tam, choć, jak się zdaje, wcale jej nie było dobrze. „Pospieszyła się” - myślał Kiesel. Od kilku lat pozycja prokuratora uległa poprawie. Zwłaszcza ostatnio poczęły się otwierać nowe widoki. Wyglądało na to, jakby ludzie w jego wieku stali się nagle bardziej potrzebni. Teraz powierzenie mu tego procesu i otrzymany z Bonn telefon umocniły go w przekonaniu, że nadeszła oczekiwana chwila powrotu „starej gwardii”. Zadzwonił telefon. Kiesel pociągnął łyk piwa i podszedł do aparatu. - Proszę? - To ty, Sepp? - Ja. Kto mówi? - Nie poznajesz mnie? Groschke. - Teraz poznaję. Dobry wieczór, Max. Dawno cię nie słyszałem. - Dawnośmy się nie widzieli. Nie miałbyś ochoty na pogadanie? - Chętnie. - Co byś powiedział, jakbym cię zaprosił na kolację? Taką między starymi kumplami, bez obcych? Wieczór ciągnął się nudnie. Kiesel przyjął więc zaproszenie z zapałem. - Doskonale! - W takim razie o siódmej. - Zgoda. Gdzie? - Powiedz sam, gdzie by ci było najprzyjemniej. - No, to może w „Krystallpalast”? - Świetnie! Restauracja od zakończenia wojny nie nazywała się „Krystallpalast”, ale „Texas”. Miejscowi jednak pozostali przy starej nazwie i Kiesel starał się ich w tym naśladować. Lokal nie uległ zniszczeniu ani przeróbkom i zachował wygląd z międzywojennego dwudziestolecia. Może dlatego lubił tę knajpę? Max Groschke był adwokatem, i to bardzo wziętym. Powodziło mu się. Spotykali się nieraz w sądzie, ale mimo dawnej, trwającej kilka lat współpracy nie utrzymywali ze sobą zażylszych stosunków. Kiesel wiedział, że Groschke od dawna jest wdowcem, ale doszło go także, że jakoby niedawno ożenił się po raz drugi. Na parkingu w pobliżu restauracji było miejsce obok czarnego lśniącego mercedesa. Kieslowi przebiegło przez głowę, że to musi być auto Groschkego. Na tylnym siedzeniu mercedesa leżała wspaniała, rozepchana papierami teczka - typowa teczka prowadzącego liczne sprawy adwokata. Na ścianach restauracji paliły się staromodne kinkiety z ozdóbkami ze szkła. Przy stoliku w głębokiej niszy Kiesel zobaczył Groschkego. Na jego widok adwokat zerwał się z miejsca i szedł mu na spotkanie. Był to mały człowieczek z łysą głową. Cały jego wygląd zewnętrzny nosił piętno aż nienaturalnego wymuskania: krawat zaciągnięty, spodnie o mocno zaprasowanych kantach, buty błyszczące, jakby miały służyć za reklamę pasty. Podał Kieslowi swą małą, ale muskularną dłoń. - Kopę lat, kopę lat. Niby spotykamy się, a nic o sobie nie wiemy - mówił prowadząc go do stolika. - Myślałem, że trzeba cię w końcu ściągnąć i pogadać z tobą, jak przystało na starych przyjaciół. - Dobrze zrobiłeś. Bo to wiesz, tyle zajęć... - Wiem, wiem. U mnie to samo. Ale nie trzeba się dawać. No, no, pokaż się. Do licha! Kilka siwych włosków, a poza tym wszystko po staremu. - Przesadzasz, Max. Troszkę się latek naskładało... - Ja tam ich nie liczę. - To widać po tobie. Mówisz, że się mało zmieniłem. Ale ty - wcale. Kwitniesz. - Staram się - mały adwokat wypiął dumnie pierś i błysnął z zadowoleniem wypukłymi okularami bez oprawy. - Brzuszka, jak widzisz, nie wyhodowałem. Gdyby było trzeba, mógłbym znowu ruszyć na takie polowanko jak wtedy... Pamiętasz, co? Ha, ha, ha... Kelner we fraku stanął dyskretnie przy stoliku. Groschke rzekł do Kiesla: - Pozwól, że ja się tym zajmę... Gestykulując małymi dłońmi o polakierowanych paznokciach toczył z tamtym przez dłuższy czas żywą dyskusję na temat sposobu przyprawiania wymyślnych przysmaków, jakie zamawiał. Zawsze - Kiesel pamiętał o tym - lubił dobrze zjeść, a przed jedzeniem podniecał się opowiadaniem o tym, co będzie jadł. Tym razem robił wrażenie, jakby chciał olśnić Kiesla. Na końcu zamówił wódkę i wino. - Trzeba oblać nasze spotkanie, no nie? Wódkę zamówiłem polską. Tak się tylko nazywa: ich emigranci fabrykują ją w Londynie. Myślę, że napijesz się chętnie? - Czemu nie? - Opowiedz, co u ciebie słychać. - Ano, właściwie nic specjalnego. Córka dorasta... - Uczy się? - Chodzi na korespondencję angielską. - Będzie miała z tego pieniążki. A co ty? Ciągle sam? - Wyobraź sobie. - Myślisz może, że dlatego tak się zakonserwowałeś? Ha, ha, ha! Ale według mnie to nieprawda, że cnota konserwuje. - Ja też w to nie wierzę. - Racja. Prosit! - Podniósł kieliszek. Po wypiciu otarł usta serwetką. - Więc jednak nie ożeniłeś się? - Nie. - Chyba nie czekasz na powrót swej żony? - Oczywiście, że nie. - W takim razie powinieneś sobie namotać jakąś... ładną, szykowną, młodą... No, nie za młodą. Taką w sam raz. W naszym wieku lepiej mieć babkę w domu. Nie sądzisz? - Masz rację. - Oczywiście, że mam. Nie wiem, czy słyszałeś, że się ożeniłem. - Ktoś mi o tym mówił. - To nie znaczy, że ślubowałem cnotę. Ale moja żona jest taka, jaka powinna być. Z prezencją, z doświadczeniem. Wdowa. Posiada własny interes handlowy wcale nieźle prosperujący... - Chyba na brak forsy nie narzekasz? A propos: czy to może twój mercedes tam na parkingu?... - Mój. Na forsę, mój kochany, zawsze się znajdzie kieszeń. Ja tam dzieci nie mam, ale żona wniosła dwóch podhodowanych chłopców. Wiesz, takich, co to im już vespa nie wystarcza, ale patrzą za porschem. - Wiem. - Spróbuj tych raczków. Podobno oddano ci sprawę chłopców, którzy malowali swastyki na bóżnicy? - Owszem. Siedzę nad nią. - O tym także chciałbym z tobą pogadać. Jeden z moich pasierbów jest w to zaplątany. - Jak się nazywa? - Kahlmann, Martin Kahlmann. - Wiem. - Pojmujesz oczywiście, że to była zabawa. - Niestety, narobiła hałasu. - Rozumiem. Kazali ci znaleźć winnych? - Tak. - Ale przecież nie będziesz ciągnął przed sąd wszystkich. Dwóch, trzech wystarczy. Martin to głupi smarkacz. Matka go rozpuszcza, daje pieniądze... Na pewno napuścili go starsi. Wiesz, jak to bywało w szkole. - Wiem. Tylko że twój pasierb, Max, jest spośród tamtych najstarszy. - O, do diabła! Chciał zaimponować małym... Czasami młodsi kpią i dokuczają starszym, więc tak starszy, żeby zamknąć tamtych usta, rzuca się w jakąś głupią awanturę... - Bardzo możliwe, że tak. Ale pojmujesz, że nie mogę zwolnić najstarszego, a oskarżać jedynie malców. - Trochę masz racji... Z drugiej jednak strony powinieneś pamiętać o tym, gdzieśmy pracowali w czasie wojny... - Chciałeś powiedzieć, gdzie ty pracowałeś? - Pracowaliśmy obaj. Ty krócej, ja dłużej. Twoje szczęście, że cię postrzelili i mogłeś wrócić... Przez chwilę pochylali się obaj w milczeniu nad talerzami. Zaczął Kiesel: - Co to ma do rzeczy? - To, że gdy dojdzie do sprawy i syn mojej żony będzie w niej głównym oskarżonym, pismaki zaczną się interesować moją osobą. Domyślasz się, że mam wrogów. Kto z nas ich nie ma? Więc... Nie byłoby dobrze, gdyby wygrzebali, że pracowałem w zarządzie GG... - Niewątpliwie. - Podniósłby się jazgot... - To prawda. Zrozum jednak moje położenie. Ministerstwo żąda energicznego załatwienia sprawy. Telefonował do mnie sam minister... - Nie wiem, co oni i co ty uważacie za energiczne załatwienie sprawy. Wyolbrzymianie jej? Przerwali dyskusję, gdy nadszedł oberkelner. Za nim dwóch pomocników toczyło podręczny stolik. Zebrali talerze po przekąskach, a przygotowali inne, gorące. Kelner z namaszczeniem kładł na nie potrawy ze srebrnych półmisków. - Teraz jedzmy - powiedział Groschke - potem będziemy gadali dalej. - Zatknął za kołnierz serwetkę i zatarłszy dłonie wziął się do indyka. Jedli w milczeniu. Skończywszy, Groschke otarł usta i rzekł: - A jakby się dobrali do mnie, toby się dobrali także do ciebie. - Byłem w Krakowie niedługo... - Kiesel odłożył widelec. - Niedługo, ale w gorącym czasie. Jeździliśmy, pamiętasz, na polowanie na tych, co uciekali. No i przecież ciebie wydelegowali do tych spraw zamojskich... Pisali potem w swoich gazetach, że to za to zrobili na ciebie zamach. Ha, ha, ha! Wybuchnął hałaśliwym śmiechem. Kręcił głową i błyskał okularami. Kiesel siedział z przygryzioną wargą. Kelnerzy nadciągnęli gromadą i wzięli się na nowo do zmieniania nakryć. Groschke przeszedł na tematy ogólne: mówił o wyjeździe kanclerza do Waszyngtonu i projektowanych odwiedzinach w Tokio; o wizycie Chruszczowa w Paryżu i o francuskich bombach atomowych. Znowu wrócił do swoich spraw osobistych: - Muszę tego lata dobrze odpocząć. Za dużo pracujemy... Wybieram się do Włoch. A ty? - Jeszcze nie wiem. Może do Hiszpanii. - Wielu tam się teraz wybiera... Podano im kawę i koniak. - I co? Załatwisz? - Groschke podjął na nowo swój atak. - Postaram się. Ale, do licha, nie będzie to proste! - Żadna sztuka - załatwiać rzeczy proste. To mój Martin był najstarszy? - Ściśle biorąc, było ich dwóch. - Więc cóż łatwiejszego? Zajmiesz się tamtym. - Mam oskarżać tylko jednego? - Skoro on podmówił innych... V Kiesel obudził się rano z dość przyjemnym uczuciem. Był wyspany, a słońce świeciło mocno; wiosna coraz wyraźniej dawała znać o sobie. Ale kiedy leżąc począł rozmyślać o czekających go sprawach, jego humor uległ zmąceniu. Myślał, że musi dzisiaj ostatecznie przygotować projekt oskarżenia. Także ogarnęła go znów podejrzliwość, zrodzona po wizycie pułkownika von Hasse. Wreszcie martwiła go Inga: znowu wróciła tak późno, że nawet nie słyszał, kiedy wchodziła do mieszkania. Przede wszystkim sprawdził, czy była w domu. Ale uspokoił go widok leżącej na stole pończochy i upuszczonych na ziemię majtek. Wypił kawę przysłuchując się muzyce radiowej. W biurze znalazł w wazonie na biurku kwiaty. - O, a to co? - zapytał sekretarki. Opuściwszy podczernione rzęsy Leni tłumaczyła: - Pozwoliłam sobie postawić. Wiosna... A one takie ładne... I to dziś akurat rok, jak pracuję u pana prokuratora... - Rzeczywiście! - dobry humor nagle powrócił, jakby zatrzymana w biegu rzeka obaliła tamę, wstrzymującą jej nurt. - Prędko ten czas przeleciał. Bardzo pani dziękuję, panno Malzahn. - Pochylił się, wetknął nos między żółte korony. - Mile pachną. Wyprostowując się zawadził łokciem o ramię Leni, która stała tuż obok niego. Przebiegł go wcale przyjemny dreszcz. - Bardzo dziękuję - jeszcze raz powtórzył. - Pozwolę sobie przypomnieć panu prokuratorowi, że o jedenastej miał pan prokurator przesłuchiwać tych chłopców. - Pamiętam. - Czy mam sekretarzować? Przez chwilę namyślał się, potem machnął ręką. - Nie warto. To takie wstępne przesłuchanie... Czy pani ma coś jeszcze do mnie? - zapytał widząc, że Leni nie okazuje zamiaru wyjścia z gabinetu. - Chciałam tylko powiedzieć panu prokuratorowi, że rozmawiałam wczoraj z matką Zumpena... - I co? - w głosie Kiesla zadzwonił lekki niepokój. Kiedy zobaczył kwiaty, pomyślał, że są to bezsłowne przeprosiny za von Hassego. Ale nagle przyszło mu do głowy, że jest to próba wstawienia się za tym Zumpenem. - Matka dowiedziała się, że pan prokurator będzie chłopców oskarżać, i przyszła mnie prosić... - Nie powinna pani tego nigdy robić, panno Malzahn - przerwał jej z łagodną powagą. - Nigdy. Chyba mnie pani już poznała i wie pani, że nie jestem okrutny... - Ależ naturalnie! - pospieszyła zapewnić. - Nie chcę źle dla tego chłopca. W gruncie rzeczy współczuję mu. I jeżeli będę zmuszony domagać się ukarania go, nie będę na pewno żądał wysokiej kary. Lecz - pani wie... - Wiem. Pan minister... - Jasne. A poza tym on był najstarszy. - On i Kahlmann. - Nawet i co do Kahlmanna mam podejrzenia, że uległ wpływowi Zumpena. Sama pani mówiła, że to zły chłopak. - Rzeczywiście... - Muszę ich wpierw oczywiście przesłuchać. Pani, mam nadzieję, nie obiecywała niczego tej kobiecie? - Powiedziałam jej tylko, że wspomnę... - Oczywiście, wezmę pod uwagę pani wstawiennictwo. Czy mogę prosić o parę sandwiczów? - Naturalnie, panie prokuratorze. Nie był jednak pewny, czy ton jej głosu nie zabrzmiał chłodniej niż zwykle. Ta myśl niepokoiła go. Ten Hasse gotów telefonować i kusić ją. Oni tam w NATO mogą płacić lepiej. Zamiast pracować, stanął w oknie. Pod wpływem przygrzewającego słońca odzież idących ulicą kobiet stała się bardziej kolorowa. Naprzeciwko widniały olbrzymie fotosy z „Ben Hura”. Półnagi bohater pochylał się z władczą czułością nad Egipcjanką. Kiesel pamiętał, że jako chłopiec zawsze przez jakiś czas po obejrzeniu filmu czuł się jego bohaterem. Naśladował postawę tamtego, sposób mówienia. Jego pewność dodawała jemu samemu odwagi. To były jedyne chwile, w których nie czuł się tak strasznie uzależniony od zbiorowości. Wrócił do biurka. Akta Kahlmanna i Zumpena włożył do teczki. Przyszło mu do głowy, że miał tyle samo lat co oni, kiedy również malował swastyki... Wtedy jednak nikt nie występował przeciwko niemu. Dlatego też nie miał właściwie ochoty występować w sprawie tych chłopców. Wchodzili na ich szlak, jak oni szli ulegle za swymi poprzednikami. Jeśli nawet te wystąpienia nie były rozsądne - dowodziły istniejącej wspólnoty. Kto wie, czy bardziej niepokojący nie byli ci, którzy szukali rozrywek gdzie indziej. Doszedł do lat, w których pragnie się mieć młodzież za sobą. Jeszcze raz wstał, spojrzał przez okno na rysunek przedstawiający człowieka z zaciśniętymi zębami, z podniesionym nad głową batem. Potem zdecydowanym gestem włączył telefon wewnętrzny. Gdy odezwał się głos Leni, zapytał: - Co pani robi dzisiaj wieczorem, panno Malzahn? Nie odpowiedziała od razu. Czuły aparat przekazywał jej szybki oddech. - Nic, panie prokuratorze. Nic specjalnego... - Może byśmy się wybrali na tego „Ben Hura”? Co? - Z największą chęcią, panie prokuratorze. Czy mam zająć się biletami? - Myślę, że mogłaby to pani zrobić w czasie mojej nieobecności. Na ostatni seans. A potem zjemy kolację, dobrze? Zapewniła go, że będzie miała bilety. Z poczuciem, że uczynił decydujący krok, opuszczał dźwignię wyłącznika. Chłopak był szczupły. Jasne włosy miał przystrzyżone modnie - wyglądały na odrastającą czuprynę rekruta. Ubrany był w luźny, dość powycierany sweter i wąskie, czarne spodnie. Zewnętrznym wyglądem różnił się mało od Kahlmanna, z którym Kiesel przed chwilą rozmawiał i którego szybko odesłał. Ale tamten był rozrośnięty - ten natomiast robił wrażenie małego. Nie wyglądał na swoje lata. Wszedł do gabinetu powłócząc nogami, z miną, która zdawała się mówić, że już z góry jest znudzony czekającą go rozmową. Oczy miał spuszczone, jedną rękę w kieszeni. Kiesel gestem wskazał mu krzesło po drugiej stronie biurka. - Niech pan siądzie. Chłopak usiadł zakładając wysoko nogę na nogę. - Jestem prokuratorem - mówił Kiesel. - Poleciłem wezwać pana, aby mu postawić szereg pytań. Jest pan obowiązany odpowiadać szczerze. Zresztą jest to także w pańskim interesie... - Czy nie może pan przypadkiem poczęstować mnie papierosem? - zapytał chłopak. - Zapomniałem wziąć... Kiesel nie znosił, kiedy mu przerywano. Spojrzał groźnie na chłopaka. Po chwili jednak przemógł gniew. Podsunął Zumpenowi paczkę cameli i zapałki. Czekał cierpliwie, aż tamten zapali. Kiedy chłopak wyjął rękę z kieszeni, by wziąć papierosa, prokuratora zaskoczył wygląd jego dłoni. Były czerwonosine o białych koniuszkach palców i jakby lekko opuchłe. „Zupełnie dłonie trupa” - pomyślał, przypomniawszy sobie ręce oglądane w prosektorium. - Proszę mi powiedzieć - zaczął na nowo - dlaczegoście to zrobili. Chłopak skrzywił się. Podniósł głowę na chwilę, błysnął szarymi oczami. Rzekł: - Żydzi są wrogami Niemiec! Kahlmann odpowiadał zupełnie tak samo, jakby się umówili. - Kto panu o tym powiedział? Chłopak bez słowa wzruszył ramionami. - Ktoś wam musiał tak powiedzieć - pytał dalej Kiesel. - Od kogo słyszał pan taką opinię? - Ludzie powiadają... - chłopak mruknął wymijająco. - Jacy ludzie? - Zwyczajni... - Co to znaczy: zwyczajni? Gdzie są ci ludzie? - Wszędzie: w kinie, w sklepie, w cukierni... - I ci ludzie namawiali was do malowania swastyk? - Nikt nas nie namawiał. - Bez żadnej namowy zrobiliście to? - Bez... Kahlmann na pytanie: „Kto was namówił?”, odpowiedział po prostu „Zumpen”. Taką odpowiedź poddał mu na pewno Groschke. Ale kiedy go zapytał, kto mógł podsunąć tę myśl Zumpenowi, chłopak drapał się tylko po głowie i nie potrafił dać żadnej odpowiedzi. - Dlaczego? Burknął: - Mówiłem... Oni są wrogami Niemiec... - Panie Zumpen - Kiesel lekko uderzył dłonią w stół, aby zmusić chłopaka do uwagi. - Proszę, niech mnie pan posłucha uważnie. Nie wierzę, abyście tak postąpili bez podmawiania! Krzywiąc się powiedział: - Co ja zrobię, jak pan nie wierzy? - Nie wierzę! - powtórzył. - To była zabawa głupia i szkodliwa. Jesteście dostatecznie dorośli, aby zrozumieć, że Republika Federalna ma nieprzyjaciół, którym zależy na rozdmuchiwaniu takich spraw. Może jest jakiś kolega, który powtarza, że Żydzi są wrogami narodu niemieckiego... - Nie ma takiego. - Czy mam zrozumieć, że to pan namawiał kolegów, by szli malować swastyki? Kiesel powiedział to głosem ostrzegającym. Tamten nie wydawał się tym jednak zaniepokojony. Odpowiedział pytaniem: - A co oni panu powiedzieli? - Tego pan się ode mnie nie dowie. Proszę odpowiedzieć na moje pytanie. - Nie mam co odpowiedzieć. Nikt nikogo nie namawiał. Każdy szedł sam. - I wszyscy, zdaniem pana, uważali, że Żydzi są szkodliwi? - No tak... Chrząknął, zmienił ton. - Pan ich zna dobrze. - Kogo? - Żydów. - Jak ich mogę znać? - Jak to, jak? Nie zna pan żadnego Żyda? - A gdzie oni są? Z gniewem uderzył dłonią w stół. - Niech pan nie udaje głupca! Przecież pan na pewno Żydów spotykał. Nie raz. Potrząsnął głową. - Nigdy pan żadnego nie spotkał? - Nie. - Panie Zumpen! - wybuchnął. - Proszę przestać kpić! Ostrzegam pana! - Ja nie kpię. Patrzył długo i uważnie na chłopaka: czyżby miał do czynienia z zupełnym głupcem? Żydów w ich mieście musiało być ponad sto osób. Ale i Kahlmann, zapytany o nich, wymienił jedynie zegarmistrza Silbersteina i właściciela magazynu zabawek Kahna. Może ci młodzi nie dostrzegają tamtych? - Więc pan mówi, że nigdy Żydów nie widział? - zapytał raz jeszcze. - Jak mnie zatrzymała policja, to widziałem tego rabina. - Więc skąd pan wie, że są szkodliwi? Zumpen nie odpowiedział. Milczał wcisnąwszy głowę w ramiona. Kiesel na próżno czekał na odpowiedź. Postawił inne pytanie: - Co pan wie o Hitlerze? Chłopak bąknął: - No, że był... - A czym się odznaczył? Po chwili namysłu przyszła odpowiedź: - Kazał budować autobahny... Znowu przyglądał się uważnie siedzącemu przed nim młodemu człowiekowi. - To prawda - przyznał. - Ale to nie wszystko. Pan nic więcej o nim nie wie? Miał pan sześć lat, kiedy się skończyła wojna... - Przerwał oczekując, że może coś usłyszy. Chłopak jednak siedział zgarbiony, z grymasem na ustach, z rękami w kieszeniach. Podjął: - Hitler prześladował Żydów. Zamykał ich w obozach. Kazał mordować. To było nieludzkie. Barbarzyńskie, pojmuje pan? Tego rodzaju postępowanie sprawiło, że cały prawie świat wystąpił przeciwko Niemcom. Żołnierz niemiecki jest znakomity, ale musiał ulec przewadze. Zostaliśmy zwyciężeni. Bolszewicy zabrali część naszych ziem... No, o tym wszystkim chyba pan wie?! - prawie krzyknął. Ale chłopak tylko wzruszył ramionami. Kiesel nie mógł pojąć, czy tamten naprawdę nic nie wie, czy też tylko nie chce mówić. - Musieli was przecież uczyć w szkole? Zamiast odpowiedzi wzruszył ramionami. Zapytany o to samo Kahlmann powiedział: „Hitler kazał budować drogi i samochody. Ale kiedy wybuchła wojna, nie chciał słuchać rad generałów i dlatego przegrał”. - Chyba pan coś czytał? Zumpen mruknął: - Kto by tam o tym czytał? - Podciągnął się na krześle, bo przedtem siedział rozwalony, na samym jego skraju. - Czy mogę prosić jeszcze o papierosa? - Proszę. I niech pan zatrzyma resztę paczki. - Gdy chłopak zapalał, Kiesel przyglądał się jego sinym dłoniom. Chłopak musiał je kiedyś paskudnie odmrozić. - Więc pan twierdzi, że o tym wszystkim nic nie wie? - Coś tam ludzie gadali... - Więc jednak pan słyszał coś niecoś? - Nie interesowało mnie to... - Pana nic nie interesuje z tego, co było? - Nie. - A co pana interesuje? - Auta... Odrzutowce... Sięgnął po cygaro. Powoli obcinał jego koniec. „To pokolenie - myślał - jest doprawdy niezrozumiałe. Jacyś tacy niewydarzeni”. Ingi też nie mógł często zrozumieć. Patrzyła na telewizję, przerzucała obrazkowe pisma, chodziła tańczyć z kolegami i odrabiała swoją angielską korespondencję. Na tym zdawało się wyczerpywać jej życie. Z ojcem rozmawiała rzadko, na pytania odpowiadała lakonicznie. Nie znosiła mówienia o tym, co było. Nie chciała nic słyszeć o matce. Krzywiła się, a nawet wychodziła z pokoju, gdy słyszała jakieś wspomnienia z czasów wojny. To ostatnie rozumiał lepiej. Wtedy samoloty nadleciały tak niespodziewanie nad Drezno i położyły na nim „dywan” bomb. W jednej chwili pewne już swego bezpieczeństwa miasto wtrącone zostało w chaos. Ziemia drżała, domy waliły się, pożar trawił całe dzielnice. Zawiodły obrona przeciwlotnicza i pomoc sanitarna. W ciągu pół godziny stolica Saksonii przestała istnieć. Kiedy pękła ostatnia bomba, powietrze pełne było huku, ognia i ludzkiego krzyku. Żywe pochodnie - ludzie oblani masą fosforową biegli do rzeki. Rzucali się w wodę. Lecz kiedy po chwili chcieli z niej wyjść - ogień ogarniał ich na nowo. W czasie rozpoczęcia się nalotu Inga spała. Dziecko obudziło się z krzykiem tak dzikim, jakby je obdzierano ze skóry. Potem przez wiele lat budziła się, tak samo krzycząc. Ten chłopak mógł mieć podobne przeżycia w dzieciństwie. Choć go drażnił swoim zachowaniem, Kiesel czuł dla niego życzliwość. - Panie Zumpen - podjął - nie życzę panu źle i wydaje mi się, że trochę rozumiem pana. Ale muszę stwierdzić, że jest pan najwinniejszy spomiędzy kolegów. Jest pan najstarszy i wszystko przemawia za tym, że pan ich do tego malowania namówił. Oskarżenie musi się zwrócić przeciwko panu, chyba - zawiesił na chwilę głos - chyba że potrafi pan wskazać człowieka lub ludzi, którzy was do tego przestępstwa popchnęli. Proszę się jeszcze zastanowić... Nie ma pan chyba ochoty na siedzenie w więzieniu? Zumpen podniósł głowę. Po jego chudych policzkach przeleciał jakiś cień - może niepokoju. Jego oczy pobiegły szybko wkoło - można było przypuszczać, że już czuje się zamknięty. Kiesel czekał cierpliwie. - No więc jak? - zapytał w końcu. - Nikt nas nie popychał... - powiedział chłopak. Palcem zdrapywał z kolana jakąś niedostrzegalną plamę. - Niech pan się jeszcze dobrze namyśli. Wzruszył ramionami. Na jego twarzy pojawił się znowu pogardliwy grymas. Sinymi palcami sięgnął do papierosów. VI - Czego chcieli od ciebie? - zapytała. Ponad zsuniętymi na koniec nosa okularami prowadziła wzrokiem za synem. Ale on przeszedł przez kuchnię bez słowa. Dopiero w pokoju rzucił z irytacją: - Idioci! - Czego chcieli? - powtórzyła niespokojnie swoje pytanie. Stała w progu z umączonymi dłońmi opartymi na grubym brzuchu. Jej szeroka twarz była czerwona. Przez okulary patrzyła na chłopca. - No, powiedz, Hans... - W kółko to samo! - burknął. - Kto was podmówił i kto was podmówił... - I co odpowiedziałeś? - Co miałem powiedzieć?! - wzruszył ze złością ramionami. - Przecież ktoś was na pewno podmówił - powiedziała płaczliwie. - I mama także? Jak mówię, że nikt, to nikt! - Ale... - Jak mama będzie ciągle do tego wracała, przestanę się w ogóle odzywać! - Nie denerwuj się, kochanie... Ja rozumiem, tobie jest przykro... Ale... Nigdy nie uwierzę, że ty sam... - Właśnie że sam! - Nie, nie... Przecież ty na pewno dobrze wiesz, co wyrażały te znaki... Wzruszył ramionami. Z rękami w kieszeniach chodził po pokoju tam i z powrotem. Tym ruchem usiłował otrząsnąć z siebie gniew. Nie poszedł jednak do siebie. Wolał być tutaj, blisko niej. Chciał wykrztusić wobec matki całą swoją złość. Zumpenowa stała dalej w progu kuchni. Pociągała nosem i miała oczy pełne łez. Jej grube policzki były tak skrzywione, że nie wiadomo było, czy kobieta chce śmiać się, czy płakać. Wcale nie był podobny do niej. Ona miała pełną, rozlaną twarz, krótką i szeroką, on - szczupłą, trójkątną. Jej oczy były bladoniebieskie, jego - szare, ciemniejące pod wpływem gniewu. - Na drugi raz - powiedział nie patrząc na nią - będę malował kółka albo krzyżyki! Boleśnie kiwała głową. - To wszystko ci twoi koledzy... - podjęła narzekanie. - Właśnie! Koledzy! - rzucił z pogardą. - A pewno, że oni - mówiła żałośnie. - Na pewno... Żebyś nie wiem co mówił... Parsknął ironicznie: - Uciekali, aż się kurzyło... I teraz pierwsi do zwalania winy na drugich... - Widzisz, sam mówisz, że na ciebie zwalają... - Niech zwalają! Jak coś robię, nie cofam się! - Hans - łzy zaczęły spływać po jej grubych policzkach. - Tak nie mogło być... Ty tego nie robiłeś... Albo nie wiedziałeś... - plącz rwał jej słowa. - Wychowaliśmy cię inaczej... Powinieneś był wiedzieć... Modliłam się... Podeszła ku niemu i oparła czoło o jego ramię. Stał nieruchomo, z mocno zaciśniętymi ustami. Zmrużone oczy były wbite w przeciwległą ścianę pokoju. W kuchni podniósł się jakiś szum. Coś kipiało. Zumpenowa oderwała się od syna i pospieszyła ku drzwiom. Spojrzał na nią i zaraz szybko, jakby korzystając z jej nieobecności, wszedł do swego pokoju. Zamknął za sobą drzwi. Oparł się o nie całym ciałem. Chwilę tak stał, jakby tarasując sobie wejście. Dopiero po chwili oddalił się od drzwi i rzucił na łóżko. Pokój był mały. Na półeczce leżały książki. W kącie stał rower. W pokoju był nieporządek odbijający od wzorowego ładu, jaki panował w pokoju rodziców i w kuchni. Hans leżał dość długo bez ruchu, z głową wciśniętą w poduszkę, ze wzrokiem utkwionym w sufit. Zdawał się nasłuchiwać. Ale w mieszkaniu panowała cisza. W końcu sięgnął do kieszeni. Wygrzebał z niej otrzymane pudełko papierosów. Włożył jednego, zapalił. Gniew, z jakim wrócił do domu, nieco przygasł. Ale jednocześnie przypomniał sobie o tamtym urazie. To była rana boleśniejsza niż cała ta głupia historia z malowaniem swastyk, której naprawdę nie brał do serca. Kiedy to się zaczęło? Rok temu, może więcej... Noc za nocą poczęły go nachodzić dokuczliwe sny. Były rozmaite, ale pewne rzeczy powtarzały się w nich nieustannie. Jakiś obraz powracał, jakby nie był snem, ale zapomnianą, domagającą się odkrycia rzeczywistością. Poczęło go to intrygować. Z natury zamknięty w sobie, nie próbował stawiać pytań wprost. Zagadywał rodziców, rzucał podstępne pytania, czynił aluzje. Obserwował. Ale nie dowiedział się niczego. Gdy tylko kierował rozmowę na tamte czasy, oboje wycofywali się. „To było straszne - powtarzała matka - straszne. Nie mówmy o tym! Dzięki Bogu, że już minęło...” W jej bladych oczach stawały łzy. Mała bródka między grubymi policzkami zaczynała się trząść. Ojciec zaciskał brwi i ponuro kiwał głową. „Po co do tego wracać?” - mówił. Nie wydobywszy od nich żadnego wyjaśnienia, wybrał się do lekarza. Przestraszyła go myśl, że może jest na drodze do choroby umysłowej. Dlaczego w każdym śnie widzi się wyrywanym z rąk rodziców przez nie znanych, przerażających ludzi? Dlaczego brzmią mu w uszach niezrozumiałe słowa, jakby wypowiedziane w obcym języku? Skąd te dziwne lęki? To przerażające poczucie samotności i jakby odejścia kogoś bliskiego? Ta obcość, jaką na każdym kroku odczuwał... Lekarz był małym, łysym człowieczkiem. Gdy marszczył czoło, fałdy skóry biegły zabawnie gdzieś ku środkowi czaszki. Posadził Hansa przed sobą w wygodnym skórzanym fotelu. Skierował na niego blask lampy, sam pozostając w cieniu. Zadawał pytania, a gdy chłopak odpowiadał, przyglądał mu się bacznie zaczerwienionymi oczami, którymi wciąż mrugał. Chciał wiedzieć, ile Hans ma lat i czy jego sny nie kojarzą się z pewnymi biologicznymi przypadłościami. Postukał młotkiem w kolano chłopca i sprawdził działanie innych jeszcze odruchów. W końcu podniósł lampę wyżej i rozsiadłszy się wygodnie w fotelu, z łokciami na poręczach, z dłońmi splecionymi niby w jakiejś ekstatycznej modlitwie, zaczął: - Niech mnie pan teraz posłucha, panie Zumpen. Z tego, co stwierdziłem, nie ma pan powodu do obaw. Żadnego powodu. Niepokojące sny są pozostałością urazów z lat dawnych. Rodzice pańscy nie chcieli na pewno opowiadać panu o pewnych zdarzeniach, których musiał pan być świadkiem jako dziecko. Na pewno zaznał pan nalotów, walenia się domów, paniki... Ludzie nie lubią tego wspominać i o tym opowiadać. Nie tylko pańscy rodzice ukrywają te sprawy przed własnymi dziećmi. Sami starają się zapomnieć. Nie tylko pan odkrywa w sobie takie utajone wspomnienia. Dzieje się to najczęściej w okresie dojrzewania. To zrozumiałe: obrazy pochodzą z podświadomości, a tam, jak pan to powinien wiedzieć, panuje libido... Ale to niczym panu nie grozi. Teraz dam panu pewien preparat na uspokojenie, a potem... Potem trzeba, aby pan zaczął normalne życie seksualne. Nic tak nie uspokaja wewnętrznie... Rzecz jasna, myślę o racjonalnych i higienicznych stosunkach... Jest pan w tej dziedzinie nieco spóźniony i dlatego proces przebiega ostrzej... Wszystko jednak wyrówna się. Głowa do góry, panie Zumpen. Dużo wiary w siebie i na pewno wszystko będzie dobrze... W pierwszej chwili opinia lekarza uspokoiła go. Ale na bardzko krótko. Zapisana kuracja nie skutkowała. Jeśli nawet przestał mieć dręczące sny - ich pamięć pozostała. Pozostała i żyła w nim. Narastała szeregiem obrazów, które nawet bez potrzeby snu poczynały się nieoczekiwanie „wyświetlać” niby nagle puszczony film. Zdawały się czyhać na chwilę nieuwagi, by rozpocząć swój spektakl. Ale Hans nie poszedł drugi raz do lekarza. Był zdecydowany działać sam. Pojmował, że musi poznać wypadki, które pozostawiły tak trwałe piętno na jego życiu. Ostrożnie, nikomu nie zdradzając przyczyny tych poszukiwań, począł zbierać informacje. Korzystając także z każdej nieobecności matki, myszkował po domu, przerzucał stare papiery na dnie szuflad... Dotychczas nie znalazł nic ciekawego. Dopiero parę dni temu... Hansowi urwał się guzik, a matki nie było w domu. Z irytacją, gdyż nie lubił się brać do „babskiej” roboty, sięgnął do neseseru matki. Był to stary skórzany neseser w kształcie starodawnej torebki z długimi uchwytami do założenia na rękę. Kiedyś wyrwało się matce, że nie rozstawała się z nim nigdy, nawet przy schodzeniu do schronu. Szukając igły z odpowiednio dużym uchem, Hans trafił na dnie neseseru na rodzaj skrytki. Wsunąwszy do niej palec znalazł plik papierów. Wydobył je natychmiast na światło dzienne. Były to różne dokumenty. Jakaś pochwała sprzed lat udzielona ojcu przez dyrekcję kolei za uchronienie pociągu od katastrofy. Kilka papierków z rozmaitymi datami stwierdzającymi kolejne awanse Zumpena. Mały papierek z nagłówkiem „Rejonowa Komenda SS i Policji” wzywający Zumpena do zjawienia się w biurze dla złożenia wyjaśnień. Dyplomik pierwszej komunii świętej Hansa. A wreszcie - to świadectwo... Usłyszał pukanie do drzwi. Podźwignął się z łóżka, ale nie od razu poszedł otworzyć. Stał pośrodku pokoju, rozkraczony, z rękami wbitymi w kieszenie. W końcu z wolna przekręcił klucz w zamku. W progu stała matka. Patrzyła na niego oczami pełnymi troski. - Chodź na obiad. Ojciec przyszedł. Udał się za nią bez słowa. W kuchni stół przykryty był plastykową serwetą w kwiatki. Stała na nim waza z zupą. Ojciec siedział już przy stole. Zdjął granatową marynarkę ze złotymi guzikami i był w samej kamizelce. Siwe włosy i siwe wąsy miał krótko przystrzyżone. - Siadajcie - powiedział lekko zniecierpliwionym tonem. - Bierzmy się do jedzenia. Głodny jestem. Przeżegnał się zamaszyście. Zumpenowa przeżegnała się także i szybko spojrzała na syna. Hans siedział z rękami w kieszeniach. Wyjął je dopiero, gdy mu matka nalała zupy na talerz. Przez czas jakiś jedli w milczeniu. Dopiero kończąc swoją porcję ojciec zapytał: - Po co cię wzywali? - Prokurator przesłuchiwał mnie. - Ciebie tylko? - Mnie i Kahlmanna. Ale z nim gadał krótko. - Co mu powiedziałeś? - Nic... Stary Zumpen sięgnął po butelkę i nalał z niej piwa: najpierw sobie, potem żonie, a na końcu synowi. - Trzeba się było bronić - powiedział pociągnąwszy ze szklanki. - Jak? Żachnął się, ale bez gwałtowności. - Powinieneś wiedzieć, jak. Jesteś dorosły. Skończyłeś szkołę... Matka zebrała opróżnione talerze po zupie. Stojąc przy kuchni, nakładała na drugie wprost z garnków mięso i jarzyny. Ojciec łamał chleb, gryzł kawałki i zapijał piwem. - Powinieneś - powtórzył. Miał głowę spuszczoną, ale czasami podnosił na syna zmęczony wzrok. Był już stary, praca go wyczerpywała. Musiał przemierzać całe kilometry wagonów, uśmiechać się do pasażerów, służyć im uprzejmymi informacjami. Hans z niego także nic nie wziął - był równie niepodobny do ojca, jak do matki. - Powinieneś - ciągnął ze spokojnym wyrzutem. - Gdybyś się więcej brał do książki, żył porządniej... Staraliśmy się z matką dać ci jak najwięcej. Chcieliśmy, żebyś skończył szkołę, został inżynierem... Teraz trzeba dużo umieć. Ale ty wszystko psujesz... Hans milczał. Nie jadł, grzebał tylko widelcem w talerzu. - On zmieni się - powiedziała Zumpenowa. - Dałby Bóg, aby się zmienił! - westchnął kolejarz. - Nie jesteśmy młodzi. Jak pójdę na emeryturę, nie będę ci mógł pomagać. A bez pomocy nie skończysz... - On się zmieni - powtórzyła. - Prawda, Hans? - zwróciła się do syna. Milczał. Wciąż kłębiły się w nim skomplikowane uczucia. Chciał powiedzieć tym starym, bardzo kochającym go ludziom, że naprawdę będzie się starał być inny. Czuł pokusę złożenia takiego przyrzeczenia. A jednocześnie tkwiła w nim dalej gniewna uraza. Zawzięte przekonanie, że został okłamany i jest wciąż okłamywany. - Zjedz jeszcze - powiedziała Zumpenowa do męża. Podeszła z jego talerzem do kuchni i na nowo nałożyła z garnka. Sama przyrządzała te rozmaite kluseczki i sałatki. W sklepie można było wszystko kupić gotowe. Ale ona chciała sprawić przyjemność mężowi, który tylko kilka razy w tygodniu jadał z nimi obiad w domu. Zresztą lubiła kucharzyć. Co by robiła w domu, w którym z rzadka pojawiał się mąż i w którym żył milczący, zamknięty w sobie syn? - No i co w końcu? - zapytał stary Zumpen. - Wystąpi przeciwko tobie, czy nie wystąpi? Syn wzruszył ramionami na znak niewiedzy. - Jeżeli wystąpi... - zaczął stary i zaraz urwał. Jadł przez chwilę głośno siorbiąc. - Jeżeli wystąpi - podjął - to nie będzie przyjemne. Nie... Całe życie starałem się... - znowu przełknął kilka kęsów. - Całe życie chciałem bronić... - Kogo? - zapytał Hans. Podniósł wzrok znad talerza i spojrzał na syna oczyma wynurzającymi się jakby boleśnie spod obwisłych ciężko powiek. - Każdego - rzekł. - Każdego, kogo mordowali... - Kto mordował? - Przecież hitlerowcy, Hans - powiedziała matka. - Pytasz, jakbyś nie wiedział. - A skąd mam wiedzieć? Z syna przeniosła wzrok na męża. Popatrzyli na siebie, jakby porozumieli się wzrokiem. Spojrzenie kobiety zdawało się mówić: „Widzisz? Nie mówiłam ci?” - Nic wam nigdy nie mówili w szkole? - zapytał. Odsunął pusty talerz. Sięgnął do kieszeni kurtki po fajkę na wygiętym cybuchu. Zumpenowa podała mu blaszane pudełko z tytoniem oraz zapałki. Grubym palcem, pociemniałym od wtartego w skórę kolejowego brudu, ugniatał tytoń. Syn sięgnął także do kieszeni po papierosy. - W szkole?! - mruknął pogardliwie. W szkole nie mówiło się o bliskich czasach! Opowiadało się o Niedźwiedziach, Lwach, Ptasznikach. O Germanii, jak rozciągała się od Renu i Skaldy po Prypeć, i od Bełtu po Adygę. - Przez czas, kiedy oni mieli władzę - powiedziała Zumpenowa - działy się rzeczy straszne. Ludzie byli prześladowani, katowani, mordowani. Jeśli o tamtych czasach nie lubimy wspominać, to dlatego, że były takie... - A wy teraz swastykę! - dorzucił stary kolejarz, kiwając głową. Hans chciał coś powiedzieć, ale zagryzł usta i zmilczał. Po co miał opowiadać rodzicom, jak to się stało? Była już późna noc, od dawna siedzieli w knajpie. Wypili dużo. Byli podnieceni alkoholem i rozmową. Z krzykiem wyrzucali z siebie swoje pretensje. Uważali się za skrzywdzone pokolenie, z którym się nikt nie liczy. Od którego wymagało się, ale któremu nikt nic dać nie chciał. Winnymi byli naturalnie „starzy”; „starzy”, którzy chcieli rządzić bez końca. „Oni nas urządzą! - krzyknął któryś. - Żeby nie ustąpić, wymyślą nową zasr... wojnę!” Zawtórowali tamtemu, gniewnym jazgotem. Nienawidzili myśli o wojnie. Wojna i mundur - to było dalsze panowanie „starych”. Każdy z nich był wielbicielem boksu, rugby, piłki nożnej. Lubowali się w oglądaniu westernów. Ale wojna, gdzie się wszystko załatwia atomowymi bombami - to była pułapka „starych”. Krzyczeli coraz głośniej. Wreszcie któryś wrzasnął: „Wszystko przez Żydów!” Żaden nie umiałby powiedzieć, który zawołał pierwszy. Może zawołali wszyscy jednocześnie? On sam krzyknął: „Chodźmy! Wymalujemy im na murze swastykę!” Nie zastanawiał się, czym jest swastyka, co oznacza, skąd się wzięła. W tej chwili była po prostu znakiem buntu. Poderwali się z zapałem z miejsc. Czyn, jakikolwiek czyn, był koniecznym ujściem ich sprężonego gniewu. Idąc ryczeli ze śmiechu. Nienawiść przemieniała się w wesołość. Byli gotowi na każdą dziką zabawę, jak wtedy, gdy poprzetaczali napotkane auta z jednego końca miasta na drugi. Towarzyszyło im kilka dziewcząt. Piszczały z zachwytu. Lecz Hans krzyknął, aby byli cicho. Poddali się jego komendzie, choć właściwie nie lubili go. Był jakiś inny niż oni wszyscy. Bali się go - uważali, że zawsze idzie na całego. Odpowiadał im taką samą niechęcią. Dla niego byli zakłamani. Upijali się gniewem, ale potem nie mieli odwagi urządzić prawdziwej draki. Ich ostrożność złościła go. Czasami pragnął ich rozruszać. Tym razem poddali mu się, a świadomość, że ma ich w swoich rękach, podniecała go. Prowadził ich niby kierowca auto, wduszając pedał gazu aż do deski. - W tamtych czasach ojciec starał się pomóc ludziom - ciągnęła matka. - To nie było łatwe ani bezpieczne. Gdyby go na tym złapali, byłby został wysłany do obozu koncentracyjnego. A z obozu rzadko kto wracał... - Te obozy to były dla Żydów? - zapytał patrząc w ścianę. - Nie tylko dla Żydów. Dla wszystkich, którzy mieli zginąć najboleśniejszą śmiercią... - I kobiety tam posyłali? - Kobiety też. Nawet dzieci. - Dzieci?... Ale byli tacy, co przeżywali? - Byli tacy. Choć niewielu... Obiad był skończony. Dopili resztę piwa. Starzy siedzieli z ponurymi twarzami. Zawsze, jak tylko mogli, uciekali od tamtych wspomnień. Dziś pozwolili się im dogonić. To była fala, która, raz wyzwolona, rozlewała się niby potop. Stary Zumpen powiedział: - Położę się trochę, matka. Jadę na noc... - Połóż się koniecznie. A na drogę musisz włożyć sweter. - Wiosna już. - Jaka tam wiosna! Zmarzniesz, a potem będzie ci strzykało w ramieniu. Noce jeszcze zimne. Za mało dbasz o siebie. - A ty dbasz? Zostawił ich wyrzucających sobie wzajemnie brak starania o siebie. Byli pełni lęku, że jedno z nich może odejść wcześniej niż drugie. Wrócił do siebie. Stanął przy stole, na którym leżały książki. Przesuwał po nich dłonią. Nie - wcale nie zaczęły go nagle interesować. Nie lubił wiedzy stłoczonej w małe, czarne literki. To, co było najciekawsze, tkwiło w nim samym. Tkwiło - i dręczyło. Wyciągnął ze stosu gruby tom. Pod obwolutą znajdowała się złożona, pożółkła nieco kartka. Rozwinął ją i przeczytał - raz jeszcze. Świadectwo nosiło datę 12 czerwca 1936 r. Brzmiało: „Stwierdzam, że Helena Zumpen, urodzona Schmitt, lat 39, na skutek - tu znajdowało się kilka słów łacińskich - nie jest zdolna do zajścia w ciążę”. VII Zumpenowa wchodziła wolno na schody. Łydki miała obolałe, przy każdym podniesieniu nogi czuła pod kolanem niby pchnięcie nożem. Także serce tłukło się boleśnie. Długi czas dyszała pod drzwiami, zanim zdecydowała się zadzwonić. Dzwonek pisnął cienko niby głodny kot. Dosłyszała ciche stąpanie. Drzwi otworzyła panna Metzger ubrana w szlafrok. Przede wszystkim położyła palec na ustach. Spoza okularów jej oczy błyszczały zadowoleniem, a pełne policzki rozdymał uśmiech. Gestem dała znak Zumpenowej, aby przeszła do kuchni. Starannie zamknęła za sobą oszklone drzwi. - Leni w domu. Spi... - powiedziała wyjaśniająco. Zwykle o tej porze stara panna była już ubrana; wpuszczała do mieszkania Zumpenowa i wydawszy jej polecenia, co ma być sprzątnięte, zaraz wychodziła na spacer z jamniczką Fifi. Ale dziś suczka leżała w obszytym falbankami koszyku i wyłupiastymi oczami wodziła bez entuzjazmu za swą panią. Na stole stał ogromny kubek dymiącej Bohmen-Kafee. - Może napije się pani ze mną? - zaproponowała panna Metzger. Zumpenowa przyjęła to nieoczekiwane zaproszenie. Była zaskoczona. Dwa razy na tydzień przychodziła tutaj sprzątać i wtedy otrzymywała kubek kawy, ale w południe, gdy już najcięższa praca była ukończona. Nigdy nie częstowano jej zaraz po przyjściu. Podczas gdy panna Metzger krzątała się przy elektrycznej kuchence, Zumpenowa przysiadła na brzegu krzesła. Była zadowolona z pracy tutaj. Z panną Metzger rozumiały się, gdy chodzi o czystość i staranność. Lubiły także porozmawiać ze sobą w chwilach wytchnienia. Znały się jeszcze z tamtych czasów, gdy stara panna prowadziła sklepik z artykułami piśmiennymi na Kanalstrasse. - Proszę - panna Metzger postawiła przed Zumpenową równie wielki kubek z kawą oraz ukroiła dla niej potężny kawał babki, upieczonej w brytfannie z falistej blachy. - Sama piekłam - pochwaliła się. - Znakomite - komplement był szczery. Panna Metzger usiadła naprzeciwko i wzięła się także do jedzenia i picia. Kobiety wyglądały na siostry: obie miały pełne, okrągłe twarze. Tylko panna Metzger była nieco szczuplejsza i młodsza. Jej blond włosy były nie tknięte przez siwiznę, podwiędła twarz nosiła ślady pielęgnacji. Na wargach czerwieniała resztka szminki. Spoza okularów wesoło zamrugała na Zumpenową. - Leni śpi. Nie poszła jeszcze do biura. - Uśmiechnęła się. - Trzeba zaczekać ze sprzątaniem. - Rozumiem... - Niech się wyśpi, biedactwo. Tak ciężko pracuje. Należy jej się. Potem we dwie weźmiemy się do sprzątania i zrobimy wszystko raz dwa. Fifi, moje dziecko, czy chcesz mleczka? Jamniczka nie poruszyła się jednak na swej poduszce. Wyglądała na najedzoną. - Ale panna Leni nie jest, broń Boże, chora? - zapytała Zumpenową. - Ach, nie, nie! Chwała Bogu, nic jej nie jest. - Panna Metzger, wciąż mrugając wesoło, pochyliła się przez stół. - Tylko jej zwierzchnik, pan prokurator Kiesel, powiedział jej, żeby dzisiaj przyszła później... Pracowała wczoraj do późna. Strasznie się cieszę... To taki miły i kulturalny człowiek... - Panna Leni pracuje u niego niezbyt chyba dawno? - Od roku. Pani wie, że ona nie miała dotąd szczęścia. A przecież jakim ona jest pracownikiem! Perła! Prawdziwa perła! Inni też to widzieli. Ale potem... Zęby tylko nie zauroczyć! Ale nie, nie! On naprawdę musiał się poznać na niej. - Naturalnie, że musiał - potakiwała Zumpenową. - Pan Kiesel będzie u nas na obiedzie w niedzielę. Chciałam nawet panią prosić, aby pani przyszła mi pomóc. Czy będzie pani mogła, pani Zumpen? - Bardzo chętnie. - To doskonale. Wymyślimy coś smacznego. Pani na pewno wie, co lubią mężczyźni. Tacy w poważniejszym nieco wieku... - Czy pan prokurator jest kawalerem? - Nie. Żona odeszła od niego. Cóż? Zdarza się. Kobiety są takie niestałe... Zresztą powiem pani: wolę, że tak jest. Zawsze wydaje mi się, że mężczyzna, który uchował się w kawalerstwie, może mieć jakiś defekt... Nieprawdaż? Ma córkę. Duża już dziewczyna... Nagle urwała. Przyłożywszy palec do ust nasłuchiwała. Twarz jej rozjaśniła się jeszcze bardziej. - Już idzie! Wstała! Jakieś drzwi stuknęły, zapukały pantofelki bez napiętków. W uchylonych drzwiach ukazała się roztargana głowa panny Malzahn. Opasła jamniczka nie podnosząc się z legowiska poklepała ogonem. - Ach, to pani, pani Zumpen? Dzień dobry pani - Leni wsunęła się do kuchni w nocnej, przezroczystej koszuli niby w kloszu z kolorowego szkła. - Dzień dobry, ciociu. Obudziłam się, nie mogłam już zasnąć. Aach! - zakrywając usta ziewnęła. - A mogłabym jeszcze spać i spać, taka jestem niewyspana. - Moje biedactwo... - Która to godzina? - Wpół do dziesiątej. - Ojej! Przyrzekłam Seppowi, że będę przed jedenastą. - To już musisz się ubierać. Idź, wykąp się, a my tu tymczasem przygotujemy dla ciebie dobre śniadanko. Wciąż ziewając Leni opuściła kuchnię i przeszła do łazienki. Nie zamknęła za sobą drzwi. Słychać było, jak odkręciła kurki i woda poczęła z szumem spływać do wanny. Jakby chcąc przezwyciężyć ten hałas zanuciła jakąś melodię. Panna Metzger uśmiechnęła się. - Kochana dziewczyna. Należało się jej to... Tyle razy tak jakoś rozchodziło się... A teraz jestem pewna, że będą bardzo szczęśliwi. Tylko taki dojrzały, na stanowisku mężczyzna potrafi ją docenić... Woda przestała płynąć i melodia śpiewana przez Leni zabrzmiała głośniej. Potem rozległ się plusk i równocześnie niemal wołanie: - Ciociu! Ciociu! A pamięta ciocia o obiedzie? - Oczywiście, pamiętam, moja droga. Pani Zumpen obiecała przyjść. Już myślimy o tym, co przygotować... - Doskonale! Dziękuję pani, pani Zumpen. Ach, mam i dla pani wiadomość. Czy pani wie, że sprawa pani syna została oddana prokuratorowi Kieslowi? Zerwała się z krzesła, podeszła do drzwi łazienki. - Wiem, właśnie wiem o tym... Pan prokurator był łaskaw rozmawiać z moim Hansem... Czy może zechciał coś o tym wspomnieć pani? - Owszem... - Czy można wiedzieć?... Jestem taka niespokojna... - Niech pani się uspokoi. Myślę, że nie będzie tak źle. - Naprawdę? Chwała Bogu! Czy pan... - Zobaczymy, zobaczymy. Będę o tej sprawie pamiętała. A w niedzielę przedstawię panią panu prokuratorowi. - Pani jest taka dobra... Bardzo, bardzo pani dziękuję... - Nie ma za co. Wie pani, byłam wczoraj na okropnie śmiesznym filmie. I takim długim... Wysłuchawszy informacji o „Ben Hurze” Zumpenowa wróciła do kuchni. Panna Metzger patrzyła na nią rozjaśniona. - Widzi pani, jaka ona jest? - zapytała cicho. - Doprawdy nie mam słów. Będę się modliła... - Niech się pani pomodli. Należało jej się. Zawsze myślałam, że to się jej należy - szeptała rozanielona ciotka. - A teraz niech pani skończy prędziutko kawę. Bierzemy się do sprzątania. - A ta żona pana prokuratora? - spytała szeptem pannę Metzger. - On ma rozwód - odpowiedziała ciotka. Na małą chwilkę triumfujący uśmiech na jej ustach przygasł. - Pani się to pewno nie podoba? Zumpenowa bąkała coś niewyraźnie. - Ja też wolałabym, żeby był wdowcem - panna Metzger ściszyła jeszcze bardziej głos. - Ale jak nie może być inaczej... Prawda? Już tyle razy... - rozjaśniła się na nowo. - Bo niech pani sama powie: czy się jej to nie należy? VIII Z rękami wbitymi głęboko w kieszenie mijał kolegów. Park o tej porze pełen był młodzieży. Słońce przeciskało się przez gałęzie drzew porosłe świeżymi, stulonymi jeszcze liśćmi i rozlewało się w alejkach i trawnikach w duże plamy. Niektórzy mijani chłopcy kiwali mu głowami. Ale nikt nie zbliżył się do niego. On także nie szukał towarzystwa. Usiadł w alei na pustej ławce, wyciągając daleko przed siebie nogi w dżinsach. Znowu obudził się dziś w nocy ze strasznym uczuciem. Śniło mu się, jak zwykle, że znajduje się w jakiejś czarnej norze niby we wnętrzu jaskini. Był w niej nie tylko zamknięty, ale także jakby zagrzebany w czymś, co mogło się wydawać stosem gałganów. On wiedział jednak, że to nie były tylko gałgany. Spomiędzy szmat wyglądały ręce, dłonie i twarze... Czasami sterczał jasny warkocz niby ogon szczura grzebiącego wśród odpadków. Hans chciał krzyczeć, a jednocześnie wiedział, że nie wolno mu wydać głosu... A jednak krzyknął. Obudził się z przerażającą świadomością tego, że tym krzykiem ściągnął na siebie zgubę. Leżał z dłonią wciśniętą w usta. Twarz miał pokrytą potem i chyba łzami. Oddychał spiesznie. Leżąc bez ruchu począł nasłuchiwać. W mieszkaniu była cisza. Ale potem w sąsiednim pokoju zaskrzypiała podłoga. Domyślił się, że to stąpa matka. Podeszła do jego drzwi. Musiała usłyszeć jego krzyk. Nasłuchiwała. Leżał cicho, nadając swemu oddechowi jak najbardziej spokojny rytm. Ona jednak czekała - czuł ją tam za cienkimi deskami. Nie odchodziła długo. Jego pierś, wydawało mu się, nie zdoła utrzymać wtłoczonego powietrza. Miał ogromną ochotę ulżyć płucom wybuchając szlochem. Ale przemagał się. Chciał, aby wpierw odeszła. Wciąż pamiętał o tym świadectwie... Wreszcie oddaliła się. Teraz mógł oddychać prędko, spazmatycznie. Chęć do spania odeszła. Podłożył ręce pod głowę. Leżał z oczami otwartymi, utkwionymi w sufit. Myślał o ujrzanym we śnie obrazie. Obracał go w sobie niby tubę kalejdoskopu. Obraz zmieniał się, lecz wciąż pozostawał sobą. Z jakiejkolwiek strony na niego patrzył, pozostawał wielowymiarową rzeczywistością. Nie miał mglistych konturów snu. Nie rozpraszał się. Hans, gdyby zechciał, mógłby przywołać go na nowo. Nie potrzebował nawet chcieć. Ledwo przymknął oczy, widział się znowu w stosie ciał. Wiedział - choć nie mógł pojąć, skąd to wie - że te ciała były ciałami dzieci, które znał i które umiał nazwać jakimiś dziwacznie brzmiącymi imionami. Z tymi dziećmi, pamiętał, bawił się, rozmawiał, bił. Były wśród nich istoty bardzo bliskie... Lecz potem ciała stały się sztywne, przerażające. Pocieszająca bliskość stała się nagle bliskością odpychającą. Rozbudzona wyobraźnia podsuwała wciąż nowe szczegóły: ciemne wnętrze zamykały niby drzwi, w których była szczelina. W tej szczelinie palił się ostry blask. Za drzwiami słychać było głosy ludzkie i skrzyp butów jakby na śniegu. Tłumiąc oddech nasłuchiwał. Jego dłonie były jak obce, nieczułe na nic. Było zimno, był głodny, bał się... Chciał wołać, lecz równocześnie pamiętał, że ktoś mu mówił: „Bądź cicho, bo usłyszą...” Kto to mówi? Kto był ten, kto mógł usłyszeć? A jednak krzyknął. Na tym krzyku skończył się sen... Nie, nie na krzyku. W szeroko otwartych drzwiach pełnych kłującego oczy blasku... Potem nie było już nic... I to nie. Był jeszcze ból, okropny ból. W dłoniach. I jakieś głosy, jakieś dotknięcia. Śmiertelny strach. Sen nie był obcy. Tyle razy się powtarzał. Wydawał się powrotem do czegoś, co naprawdę istniało. Wciąż śniły mu się strzępki tej samej historii. Ale nigdy chyba tak wyraźnie i tak długo jak dziś. Kiedyś próbował podejść matkę. Pytał ją, co może oznaczać taka góra ciał. Przerwała mu żałosnym okrzykiem: „Och, Hans! Wtedy działy się rzeczy straszne. Nie trzeba o tym wspominać! Pewno coś przeczytałeś albo pokazali ci jakąś fotografię...” Teraz nie miał już zamiaru pytać. - No i co? Nie będziesz już więcej malować swastyk? - usłyszał nad sobą drwiący głos. Wolno podniósł głowę. Przed ławką stał Heinrich Brauer. W czarnym golfie, z rękami w kieszeniach aksamitnych spodni. Patrzył drwiąco na Hansa. - Dlaczego? - zapytał Zumpen. - Powiadają, że się pietrasz. Patrzył wrogo na Brauera. Nie znosił go. Brauer lubił napuszczać drugich, ale sam trzymał się zawsze z dała od każdej awantury. Wtedy był także z nimi. W czas jednak się ulotnił. - Nie ja wiałem - powiedział. - Bo jesteś frajer - zachichotał Heinrich. - Wzywali cię znowu na policję, co? - Nie twój interes. - Może mój. Słuchaj, trzeba, żebyś był mądry... - Odczep się. - Ja ci mówię... - I ja ci mówię! Machnął nogą i byłby kopnął Brauera, gdyby chłopak nie uskoczył w porę. Z odległości wrzasnął: - Dureń! Oddalił się. Hans był znowu sam. Zapalił papierosa i niechętnym spojrzeniem przyglądał się kawalkadzie motocykli i skuterów, która toczyła się przecinającą park ulicą. Ci na motorach to byli jego koledzy. Zachęciło ich coraz mocniej przygrzewające słońce. Na tylnych siodełkach motorów siedziały dziewczyny w czerwonych lub czarnych pończochach. Potem przejechały dwa kolorowe trójkołowe messerschmitty. Pod plastykową budą widać było głowy jadących. Z cichym warkotem przemknął porsche. Zapatrzony na auta nie spostrzegł, kiedy usiadła obok niego. Odwrócił głowę dopiero, gdy odezwała się wesoło: - Halo, Hans. Dawno jesteś? Nie odpowiadał. Zmrużył oczy i mierzył dziewczynę uważnym wzrokiem od stóp do głowy. Miała na sobie nową kurtkę z zielonego zamszu. Torebka, pantofle i rękawiczki były z tego samego materiału. Wiedział, że może ubrać się dobrze, ale gdy spotykali się, naśladowała panującą wśród dziewcząt modę tanich, opadających z ramion bluzek i nastroszonych włoskich spódniczek. Skrzywił się. - Już trochę - mruknął. - A ty co się tak wypindrzyłaś? Uśmiechem prosiła o względy. - Mam się spotkać z ojcem. Idziemy razem na obiad. Nasza gospodyni ma wolne. - To co? - On lubi, kiedy się ubieram. - Kretyńskie burżujstwo! - parsknął. - Nie znoszę, kiedy nie wyglądasz jak człowiek. Jakby dla podkreślenia swojej wrogości dla form tamtego, innego świata rozwalił się na ławce, zakładając wysoko nogę na nogę. Sweter Hansa był wyskubany, koszula pod nim zmięta i nieświeża. Buty - bez najmniejszego połysku. Ręce jak zawsze trzymał wbite głęboko w kieszenie. Siedzieli czas jakiś bez słowa. Ona była spłoszona jego surową krytyką. On patrzył na nią przymrużywszy oczy. Powoli zapalał papierosa. - Zacząłeś przerabiać mechanikę? - zdecydowała się w końcu zapytać. Potrząsnął głową. - Naprawdę nic nie ruszyłeś? - Nie, po co? - Przecież za trzy tygodnie egzaminy. - I tak je zleję. - Dlaczego? - Bo zleję. Choćbym kuł jak dziki osioł... - Nieprawda. Jak się postarasz - zdasz. Jesteś zdolny. - Ee - rzucił wątpiąco. Poprzez pęczniejącą małymi listkami gęstwinę gałęzi patrzył znowu na kolorowe motory. Łokcie oparł na szeroko rozsuniętych kolanach. - Cholera z tym zdawaniem... - Nie chcesz zdawać? - Co z tego? - Zostaniesz inżynierem. - Zostanę albo nie zostanę. Stary kojfnie i nie będzie za co. A zresztą wcześniej zamkną. - Kto? Gdzie? Za co? - Gdzie? W pace. A za co? Za tamto. - Ależ! Przecież to była zabawa... Zaciągnął się mocno i powoli wypuszczał w górę strugę dymu. - Zabawa to była. Ale zamkną. - Nie, nie. Za to nikogo nie zamkną. I ciebie nie byliby wtedy zamknęli, gdybyś się nie szarpał z policjantami. I gdybym ja była... - A teraz zamkną. - Kto ci to powiedział? Przymrużył złośliwie oko. - Nie zgadniesz. - No, to powiedz. - Twój stary. - Ojciec? Rozmawiałeś z nim? - Przesłuchiwał mnie. - Kiedy? Nic nie mówiłeś. - Bo dopiero wczoraj. - Trzeba było zatelefonować. I co? O co cię pytał? - O to samo co wszyscy: kto nas namówił? - A o mnie? - Zwariowałaś? Dlaczego o ciebie? Czy on wie? - Nie. - Więc dlaczego? - Bałam się, że może coś wygrzebał. U nas tyle plotek... Wszyscy się znają... Wcale nie jestem taka pewna, czy mu czegoś nie nagadali o nas. Dziś rano napisał, żebym koniecznie poszła z nim na obiad, bo ma ze mną do pomówienia o ważnych sprawach. - Cholera! To może naprawdę coś wygrzebał. - Może... Choć chyba nie. Nie szedłby wtedy ze mną na obiad. Napisał, żebym się ładnie ubrała. I właśnie dlatego... Nie, myślę, że chce o czym innym. - Zamyśliła się. - To on ci powiedział, że ciebie zamkną? - Tak. - Wszystkich? - Wyobraź sobie, że tylko mnie! - Tylko ciebie? Dlaczego? - Bo powiedział, że jestem najwinniejszy. Rozumiesz? - Ty? - Ja. I że namawiałem ich. - Przecież to nieprawda! Wszyscy krzyczeli. - Oczywiście, że wszyscy. Ale potem wszyscy dali dęba, a teraz zwalają na mnie! - To świństwo! Nie mogę sobie wyobrazić... Ale naprawdę była przekonana, że tak właśnie postępowali. Znała ich. Zapalili się, krzyczeli, potem jednak prędko dali się przekonać, że postąpili źle, i tylko szukali tego, kogo za zbiorowe zachowanie obwinie. - Nie znasz ich? - skrzywił się złośliwie. Powiedziała stanowczo: - Nie możesz siedzieć! Prztyknięciem palca wysłał niedopałek papierosa na trawnik porastający świeżą, zieloną szczeciną. - Jak twój stary zechce, to mnie wsadzą. - Nie możesz siedzieć - powtórzyła. Zacisnął szczęki, zmrużył gniewnie oczy. - Pewno, że nie mam ochoty. Cholernie się człowiek czuje, kiedy go zamkną. Jak wtedy siedziałem, myślałem, że zwariuję. - I jeszcze przez ojca?! Nie, nie! Muszę z nim pogadać - powzięła nagłą decyzję. Potrząsnął głową. - Jak mu powiesz o mnie, to wtedy każe mnie zamknąć na amen. Sama mówiłaś, że mogli mu naplotkować. Rozważała drapiąc się w zamyśleniu po policzku. - Tak, to prawda... Ale ty nie możesz siedzieć! - Nic nie poradzisz. - Poradzę! - Jakaś myśl przyszła jej do głowy. Znów uśmiechnęła się. Odzyskała pewność siebie. - Wiem już, co zrobię. - No? - Zobaczysz. Teraz ci nie powiem. Ale nie będziesz siedział. - Oczy dziewczyny lśniły odzyskanym humorem. - Nie, nie... - Nie chcesz powiedzieć? - Potem... Pochyliła się i przytuliła do niego. Objął ją wpół. Pocałował - długim pocałunkiem. Gdy oderwali się od siebie, spostrzegli zgorszone spojrzenia dwóch przechodzących w pobliżu starszych kobiet. Zbliżyły ku sobie głowy i coś szeptały. Parsknęli pogardliwym śmiechem. Na złość tamtym pocałowali się jeszcze raz. Inga spojrzała na zegarek. - Muszę iść. - Zobaczymy się wieczorem? - Koniecznie. W „Esplanadzie”, jak zawsze. Patrząc na przemykającego messerschmitta powiedział z żalem: - Gdybyśmy mieli maszynę, można by wyrwać za miasto! - Pewno. Ale skąd ją wziąć? Przeczesał włosy swoimi sinymi palcami. - Jakby była forsa na kaucję - powiedział - można by wypożyczyć auto od Kowalsky’ego. - A ty prowadzisz? - Pewno! - Ile trzeba? - Dużo. Dwieście. - Nie mam tyle. Ale wiesz co? Jak ojciec będzie w humorze, może uda mi się go naciągnąć. - Spróbuj. Moglibyśmy pojechać na sobotę i niedzielę. Ale nie da. - Spróbuję. - Będzie chciał wiedzieć, na co. - Nigdy nie odpowiadam na takie pytanie. Udaję, że nie słyszałam. Najwyżej powiem, że wybieram się na wycieczkę z koleżankami... - Nie interesuje się nigdy, skąd wracasz nocą? - Czasami chce się dowiedzieć. Ale ma za dużo spraw na głowie, więc zapomina. Trzeba tylko na coś innego skierować rozmowę. Zresztą rozmawiamy rzadko... - Jaki on jest? Namyślała się nad odpowiedzią. - Jak wszyscy. Ciągle zajęty... - Nie wiadomo czym - dopełnił. - E, nie - broniła miękko. - Ma swoje sprawy. Lekceważąco machnął ręką. - Ich sprawy! - O Kieslu myślał z niechęcią. Ojciec Ingi wydał mu się zbyt gładki, zanadto dobrze ubrany, zanadto godny. Znowu zerknęła na zegarek, i szybko zerwała się z ławki. - Muszę biec. - Więc w „Esplanadzie”? - Tak. Nie martw się! Załatwię wszystko. Pocałowała go prędko w policzek i odbiegła. Jeszcze obejrzała się z końca alejki i pomachała mu dłonią. Za chwilę jej sylwetka zniknęła w kolorowym tłumie spacerującej po parku młodzieży. IX - Dzień dobry, panno Malzahn. - Dzień dobry, panno Ingo. Och, jaka dziś pani elegancka. - Naprawdę? Ojciec u siebie? - Tak. Proszę mi pokazać tę kurteczkę. Bardzo piękna. I jaka wyprawa! Pani powinna się zawsze tak ubierać. Chciałaby pani zobaczyć pana prokuratora? - Mamy iść razem na obiad. - A co pani Klein? - Dziś ma wolne. - Aha. Niech mi pani jeszcze pokaże te rękawiczki. Jaka mięciutka skórka. Pan prokurator w tej chwili bardzo zajęty. Pracuje. Może pani chwileczkę poczeka. Proszę usiąść. Tam są pisma, jakby pani chciała. Prawdziwą wiosnę dzisiaj mamy. - Leni nie przestając mówić przekładała papiery z jednego końca biurka na drugi charakterystycznym gestem usiłującej okazywać nieustanną pracowitość urzędniczki. - Rzeczywiście. - Pani ze spacerku, co? - Tak. - A dzisiaj nie ma żadnych wykładów? - Przechyliła głowę i przymrużywszy lekko jedno oko patrzyła na Ingę. - Nic dzisiaj ważnego... - Och, wagary! - Leni zaśmiała się. - Ale to niedobrze. Lepiej się uczyć. Tatuś byłby zadowolony... Inga zmarszczyła brwi. Była zaskoczona tą uwagą. Co ją to obchodzi? Nie jej sprawa. Spojrzała uważniej na trzepoczącą się przy biurku sekretarkę. W zachowaniu Leni nastąpiła niewątpliwie zmiana. Dawniej wobec niej bywała uprzedzająco grzeczna. Gdy Inga zdejmowała płaszcz, Leni podawała jej natychmiast wieszak. Nigdy nie pozwalała sobie na wyrażanie tego rodzaju opinii. W ogóle niewiele miały ze sobą do mówienia, gdyż sekretarka natychmiast biegła do ojca powiedzieć mu o jej przyjściu. Indze nigdy dotąd nie zdarzyło się czekać. Ale zaraz rozpogodziła twarz. Pamiętała, że ma interes do panny Malzahn. Ilekroć zdarzyło się jej rozmawiać z ojcem, on zawsze z entuzjazmem mówił o swojej sekretarce. Kiedyś nawet powiedziała uśmiechając się: „Dla ciebie, Vati, ta panna Malzahn to prawdziwa gwiazda”. Zauważyła, że lekko się zmieszał. „Gwiazda nie gwiazda, ale doskonała urzędniczka. Daleko zajdzie...” Miała ochotę zapytać złośliwie, jak daleko zajść może taka sekretarka - ale dała spokój. - Ojciec taki zajęty? - spytała. - O, tak - Leni kiwnęła głową i lekko westchnęła. Wydawała się pełna współczucia dla swego zwierzchnika. Poza tym usiłowała dać do zrozumienia, że wie dobrze, jakie to sprawy zabierają mu każdą chwilę wolnego czasu. - Czy to sprawa tych swastyk? - zaryzykowała na pozór niedbałe pytanie. - Tak... Między innymi... Pan prokurator przejmuje się sprawą tych chłopców. Współczuje im. Wie, że to była tylko nierozsądna zabawa. Ale, niestety, posunęło się to za daleko... - Wśród moich kolegów i koleżanek dużo się mówi o tym. - Ach, tak? Może pani zna nawet tych chłopców? - Owszem. - Pewno pana von Hasse? - Jego i innych. Także Zumpena. - To chyba nie jest zbyt ciekawy kolega? - Ależ owszem. Trochę dziwak... Ale to poeta. - Co pani mówi? Pisze wiersze? - Aha. - I drukuje? - Nie. To są dziwne wiersze. Mało kto je rozumie... - Pani je czytała? - Owszem, niektóre. Jak pani myśli, panno Malzahn - pochyliła się konfidencjonalnie nad biurkiem sekretarki - czy oni będą skazani? Pani na pewno wszystko wie... - zdobyła się na niewymyślny komplement. Leni zaśmiała się jak ktoś, kto pełen jest wiadomości, ale skromnie nie chce się do tego przyznać. - Och, cóż ja mogę wiedzieć? Pan prokurator musi tyle rzeczy uwzględnić. Myślę, że nie wszyscy, którzy byli w tę sprawę zamieszani, zostaną skazani. Niektórzy nawet nie będą wcale wymienieni w oskarżeniu, na przykład młody von Hasse. Chodzi o znalezienie naprawdę winnych. - A Zumpen? - Ten młody poeta, panno Ingo, jest bardzo obciążony. Widzę, że panią obchodzi jego sprawa? - Trochę... - Rzecz wygląda gorzej od czasu, kiedy umarła Grünbaumowa. - Co jej się stało? - Nic nowego. Po prostu po tym ataku sercowym. Ona była w czasie wojny w obozie... - Za co? - Czy ja wiem? Widocznie władze miały jakieś powody... Musiało jej być ciężko. Chorowała... - Lecz przecież teraz nikt jej nic nie zrobił? - Naturalnie... - Więc dlaczego miałaby się jej śmierć odbić na tych chłopcach? - Widzi pani, panno Ingo, to są sprawy polityki. Ale myślę, że może by się coś dało zrobić dla niego... - Dla kogo? - No, dla tego pani poety. Choć on bardzo obciążony... - Więcej niż inni? - Tak. Najwięcej. Namawiał innych. - Nie mogę sobie tego wyobrazić. - Tak było, panno Ingo. Wszyscy tak zeznali. Mimo to może jednak udałoby mi się coś zrobić dla niego... - Byłabym pani niezmiernie wdzięczna. - Zobaczymy... - Leni nie przestawała przekładać na biurku papierków. Zadzwoniła na woźnego, kazała mu odnieść jakąś teczkę. Potem wstała i cicho otworzyła drzwi od gabinetu, zniknęła za nimi. Po dłuższej chwili ukazała się z powrotem. Powiedziała: - Tatuś prosi panią. - Idę. Ale nie zapomni pani? - mrugnęła porozumiewawczo ha Leni. - Nie zapomnę. Może jednak pani wpadnie tu do mnie jutro lub pojutrze... - Wpadnę. I będę bardzo wdzięczna... Prędko weszła do gabinetu. Kiesel podniósł się zza biurka. - O, jesteś, kochanie. Dzień dobry. Nareszcie się widzimy. Ostatnio chodziliśmy w kratkę, co? Objął ją ramieniem i pocałował w czoło. - Ładnie wyglądasz. I ubrałaś się nareszcie. Lubię, jak jesteś taka elegancka. Nie wymięta, nie zaniedbana... Kobieta powinna być jak z igły. - Zacierał ręce, musiał być w doskonałym humorze. Zauważyła, że na jego biurku leży zerwany złoty łańcuszek. Pamiętała, że przedtem Leni miała na piersiach złote serduszko na takim samym łańcuszku. - Skoczymy teraz na mały lunch - mówił dalej Kiesel - bo potem zaraz muszę wracać. Ach - westchnął - tyle roboty! - Coś nowego? - Nowe i stare. Ciągle! Chodźmy. - Wziął z biurka jakiś papier. Przechodząc przez sekretariat podał go Leni. Powiedział: - Pójdziemy teraz z córką coś przekąsić i zaraz wracam. Gdyby kto pytał... - Wiem. - Doskonale. A to - akt oskarżenia. Bardzo bym prosił, aby go pani przepisała. - Będzie zrobione, panie prokuratorze, zanim pan wróci. - Dziękuję. Pani jest zawsze wzorem... Rozmawiałyście tu ze sobą, prawda? - Zrobił gest, jakby chciał rzucić kobiety sobie wzajem w ramiona. - Rozmawiałyśmy, panie prokuratorze - odpowiedziała za siebie i za Ingę Leni. - Nie uważa pani, że Inga zrobiła się taka dorosła? I ubiera się staranniej... - Nie można było nie zauważyć. - Będę ją teraz ściągał nieraz do biura. Chciałbym, aby pani z nią porozmawiała. Pani ma tyle gustu. I pani jest takim doskonałym pracownikiem... - Panna Inga będzie na pewno doskonale pracować... Kiesel otworzył drzwi i puścił córkę przodem. Ale ona, wychodząc, znad ramienia ojca mrugnęła na Leni. Zauważyła, że sekretarka nie ma obecnie na szyi złotego łańcuszka. Panna Malzahn odpowiedziała kiwnięciem głowy. Gdy drzwi zamknęły się, Leni usiadła z powrotem przy swoim stoliku. Tym razem nie przesuwała jednak niczego na biurku. Siedziała bezczynnie, z głową odrzuconą do tyłu, z oczami utkwionymi w sufit. Po chwili wstała i wyjrzała oknem. Na skwerze przed budynkiem sądów zobaczyła idących: ojca i córkę. Podeszła do stolika z maszyną i wkręciła nowy papier. Włączyła kontakt. Przepisała z zostawionego jej brulionu dwa pierwsze zdania. Ale zaraz oderwała się od tej roboty. Klęcząc na swym wyłożonym poduszeczką foteliku zaczęła nakręcać numer telefoniczny. X Restauracja znajdowała się blisko, nie brali więc auta, zwłaszcza że w jej pobliżu niełatwo było o parking. - Dawnośmy nie rozmawiali ze sobą - powiedział Kiesel, gdy kelner odszedł z zamówieniem. - Rzeczywiście. - Czy chcesz papierosa? - Daj. - Wyglądasz dziś bardzo ładnie. - Już mi to powiedziałeś, Vati. - Tak? Nic nie szkodzi... Ładnie... Hm... Słuchaj, kochanie, chciałem cię spytać, jak ci idzie nauka? - Jak krew z nosa. - Ha, ha, ha! - śmiał się nie bardzo wiedząc, jak ma potraktować jej odpowiedź. - To znaczy? - Zwyczajnie. Zgasł mi papieros. Daj mi ognia. - Masz. Hm... Nie napiłabyś się czegoś przed jedzeniem? - Owszem. Może być cola. Skinął na kelnera. - Osobiście - stwierdził - nie przepadam za tym. Nie wszystko, co przywieźli Amerykanie, jest smaczne. - Ja też nie. - To zamówię co innego. - Nie, niech już będzie cola. Rozmowa urwała się. Inga bawiła się puszczaniem kółek z dymu. - Dawnośmy nie rozmawiali - podjął na nowo Kiesel. - Może potrzebujesz czego? - Rzeczywiście. Musisz mi dać trochę forsy. - Pieniędzy? - Tak. - Ile. - Dwieście. - Bagatela! Tak dużo? Chcesz coś kupić? - Nie. Potrzeba mi. - Aż tyle?! - Potrzebuję. Moje koleżanki mają więcej. A mnie nawet nie pozwalasz używać auta. - Wiesz, że prowadzisz nietęgo. I jesteś niestaranna. A ja ciągle potrzebuję wozu. - Kup mi drugi. - Kup! Dobra jesteś. W twoim wieku nie miałem auta. - Twój ojciec, Vati, w twoim wieku jeździł dorożką. - Zmieniły się czasy. - Właśnie. Kelner przyniósł zamówione potrawy. Przez chwilę jedli w milczeniu. - Więc potrzebujesz dwieście marek? - Tak. Wydobył cztery szeleszczące papierki z głową człowieka w średniowiecznym kapeluszu i podał córce. - Masz. Skinęła głową i niedbale schowała pieniądze do torebki. - Byłaś na „Ben Hurze”? - Nie. Płaczliwa chała, co? - Jak ty mówisz! Skądże znowu. To bardzo wzruszające. Skrzywiła się. Znowu zapanowało milczenie. Tym razem przerwała je Inga: - Mówiła mi panna Malzahn, że oskarżasz tych chłopców, którzy malowali swastyki. - Tak, interesuje cię to może? - Owszem. Dużo się o tym mówi wśród moich kolegów. - Naprawdę? - Aha. Chyba nie będziesz zbyt surowy dla nich? - Oczywiście, że nie. Wyłączyłem z oskarżenia wszystkich, którzy wydawali mi się niewinni. - Lecz ta cała sprawa, Vati, jest naprawdę taka poważna? - Myślę, że nie. To była zabawa. - Więc widzisz. Nie chciałabym, aby mówili o tobie źle. Byłoby mi przykro. - Bardzo mnie to cieszy. I ja także nie chciałbym, aby myślano o mnie źle. Najchętniej zrezygnowałbym całkowicie z oskarżenia. Ale widzisz, wokół tej sprawy zrobił się niepotrzebny rozgłos. Komuniści oskarżają rząd, że toleruje wystąpienia antyżydowskie. To nam szkodzi. Sprawą trzeba się było zająć. Starałem się ocenić winę tych chłopców jak najsprawiedliwiej. Ostatecznie oskarżać będę tylko jednego, który, moim zdaniem, najwięcej zawinił... - I dużo on dostanie? - Będę się domagał dwóch lat. - To strasznie dużo! - Byłoby dużo, gdyby to musiał odsiedzieć. Ale gdy ja będę żądał dwóch lat, sąd da mu rok. W apelacji też coś zmniejszą. A kto wie, czy potem nie uda się przeprowadzić całkowicie zawieszenia kary... - Czyli że?... - Skończy się wszystko na paru tygodniach. Napijesz się kawy? - Dobrze. I daj mi jeszcze papierosa. - Proszę cię, zapal. Widzisz więc, że nie jestem taki straszny. Twoi koledzy powinni to ocenić. Ja ich rozumiem. Gdyby się czasy nie zmieniły... - Naprawdę tak się zmieniły? - Ogromnie! Dawniej nawet na zewnątrz wszystko inaczej się prezentowało. Były organizacje, które miały swoje mundury. Wszyscy prawie chodzili w mundurach. To dobrze wyglądało. Lepiej niż te obcisłe spodnie i te sweterki. Bardziej po męsku. Dziewczętom także to się bardziej podobało, - Myślisz? - Jasne! - A ty, Vati, nosiłeś mundur? - Naturalnie. Należałem także do rozmaitych organizacji. A potem w wojsku... - I byłeś na froncie? - Tak! Byłem nawet ranny... Nigdy się o to nie pytałaś... - Nie lubię tego słuchać! Ale chciałam wiedzieć. A... jak to było wtedy z Żydami? - No, musieli pracować... - W obozach? - Tak. - A z tym gazem? - Tego nikt dobrze nie wie. Myśmy byli na froncie i nie mieliśmy czasu zajmować się tymi sprawami. Po wojnie nasz rząd sowicie im za wszystkie szkody zapłacił... Niecierpliwie skinął na kelnera, aby szybciej podał zamówioną kawę. - Nie napiłabyś się do kawy dobrego likieru? - Dobrze. - Aha, chciałem cię jeszcze zapytać. Kiedy czekałaś na mnie, rozmawiałaś z panną Leni? - Rozmawiałam. - To bardzo dzielna osoba. Powiedziałbym: niezwykła. Ogromnie życzliwa dla ciebie... Nic nie mówiła. Powróciła znowu do swych lakonicznych odpowiedzi. Starannie mieszała łyżeczką w filiżance. - Uważam, że powinno się cenić takich ludzi - ciągnął. - Cieszyłbym się, gdybyście się zaprzyjaźniły. Nie posiadasz matki... - Od dawna. - Tak. Ale myślę, że dziewczętom w twoim wieku matka bardziej jest potrzebna niż kiedykolwiek. To znaczy jej rady, jej przykład... Od dłuższego już czasu przyglądam się pannie Leni... Wiesz, że nie lubię działać bez zastanowienia... I przede wszystkim chciałbym twego dobra... Przede wszystkim... To naprawdę wyjątkowa kobieta... Jestem pewny, że nie tylko w biurze... - Chcesz się z nią ożenić? Kiesel zakrztusił się dymem. Przez chwilę kaszlał. - Hm... A gdyby? - Wszystkiego najlepszego. - Dobrze, ale co ty na to? - Nic. - Byłabyś zadowolona? - To mi jest obojętne. - Jak to? Nie rozumiem... - Po prostu wszystko jedno. - Nie chciałabyś mieć w domu kogoś bliskiego, kochanego? - Mało mam czasu na dom. Czy ty już nie musisz iść, Vati? Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Potem spojrzał na zegarek. - Tak - powiedział - rzeczywiście, czas już na mnie. Muszę wracać do pracy... Jest mi przykro, że nie potrafisz ocenić... - zauważył z odrobiną goryczy. - Myślę przede wszystkim o tobie... - Na pewno, Vati. Może głupio powiedziałam. Ale także muszę już biec. Spóźnię się... - Przepisałam - powiedziała kładąc przed nim na biurku tekst oskarżenia. Skinął głową. Była niezawodna. I ona, ona jedna rozumiała go. Doceniała. Kochała. Przywołał ją gestem na drugą stronę biurka. Gdy stanęła obok niego, objął ją wpół. Poddała mu się miękko. Oparła czule dłoń na jego karku. Jej palce przesuwały się po jego włosach, wsuwały się za kołnierzyk. W nagłym porywie wdzięczności odsunął fotel i przyciągnąwszy ją posadził sobie na kolanie. Ale po chwili począł żałować tego gestu. Leni była ciężka. Szybko zdał sobie sprawę, że długo jej tak nie utrzyma. Noga poczęła mdleć i dygotać. Zamiast rozkoszować się bliskością Leni, myślał tylko o tym, jak delikatnie zachęcić ją, by wstała. Ale ona zdawała się nie dostrzegać jego sytuacji. Teraz gładziła go po policzku. - Rozmawiałeś z nią? - zapytała. - Rozmawiałem - w jego głosie była skarga. - Ale ona taka dziwna. Wcale nie docenia, że myślę o niej. Nic ją nie obchodzi... - Nie przejmuj się. Takie są teraz dziewczęta. Zauważyłam także, że nie ma ochoty do nauki. - Obawiam się... - Nie była doglądana. I psujesz ją. - Teraz ty jej dojrzysz. - Postaram się. Myślę, że już ją trochę poznałam. Usiłował poprawić nieco swoją pozycję. Delikatnie podsuwał drugie kolano. Niewiele to pomogło. Dalej cały ciężar spoczywał na tamtym. - Czy nie pytała się o sprawę tych chłopców? - Owszem... - I o Zumpena? - Nie. Dlaczego miałaby pytać? Czy ona go zna? - Lepiej niż myślisz... Wyprostował się porywczo. Na chwilę zapomniał o nodze. - Jak to? Skąd o tym wiesz? Dotknięciem palców wygładziła ściągnięte brwi mężczyzny. - Domyśliłam się z tego, co mówiła. Interesuje ją ten chłopiec. Może nawet więcej... Ale bądź spokojny: kiedy go skażą, zapomni o nim. - A jak nie zapomni? - Zapomni, jeżeli stanie się tak, jak mówił pułkownik von Hasse. Można by nawet poprosić pułkownika, aby wysłali go. gdzieś daleko. Na przeszkolenie. Najlepiej za granicę... Nie odpowiedział na ten projekt. Nie był w stanie o niczym myśleć. Nogę opanował skurcz. Na szczęście zadzwonił telefon. Aby go przyjąć, Leni musiała wstać. Telefon był zamiejscowy. Twarz sekretarki przybrała wyraz ważności. Zakrywając trąbkę dłonią powiedziała szeptem, mrugając porozumiewawczo na Kiesla: „Bonn”. W słuchawce zachrobotał jakiś głos. Odpowiedziała: „Tak jest, tak jest... Już łączę...” Szepnęła znowu nakrywając trąbkę dłonią: „Pan radca Siegert”. Wziął od niej słuchawkę. - Tu Kiesel. - Pan prokurator? Mówi Siegert. Dzień dobry. Pan minister chce wiedzieć, jak wygląda sprawa tych „malarzy”, - Składam właśnie oskarżenie, - Ilu ich pan oskarża? - Jednego tylko... - Jednego? - Tak. Stwierdziłem, że pozostali nie byli winni. Ulegli namowie. To przyzwoici chłopcy... - A ten to pewno jakiś chuligan? Co? Wie pan, to dobrze ustawia sprawę. - Sądziłem... - Doskonale! Ministrowi będzie się to na pewno podobało. A jak tam prasa u was? - Przestała pisać. - W takim razie w porządku. Czołem. Gdyby coś zaszło nowego, prószę dzwonić. W razie czegoś pilnego proszę do mnie, prywatnie. Do zobaczenia. Podał jej słuchawkę, a ona położyła ją na widełki. Uśmiechała się do niego. Gdy rozmawiał, trzymała przy uchu dodatkową słuchawkę. - Widzisz - powiedziała - wszystko układa się doskonale. Twarz Kiesla poczęła się rozjaśniać. - Rzeczywiście - przyznał. - Okazuje się, że się znam na rzeczy. Co? Mrużąc oczy w kuszącym uśmiechu odpowiedziała: - Znasz się... Miał ochotę znowu ją przyciągnąć do siebie i posadzić na kolanach. Ale w czas opanował tę chęć. „Na wszystko - myślał - powinna być właściwa pora. I miejsce. Nie jestem chłopcem, który nie może wytrzymać...” - Nie zapomnij o niedzieli - rzekła. - Musisz poznać ciocię Frydę... - Jakie mam jej przynieść kwiaty? - Lepiej przynieś czekoladki. Lubi je... - W takim razie oczywiście. Namyślała się, czy ma mu wspomnieć o Zumpenowej. Ale po namyśle wstrzymała się od tego. Z kobietą, myślała, zobaczy się jeszcze przed niedzielą. Miała już ułożony plan: z pomocą ciotki wytłumaczy Zumpenowej, iż syna nie można uwolnić od skazania i nie powinna o to prosić prokuratora. Lecz jeśli Hans podpisze zgłoszenie do Bundeswehry - stanie się to dla jego dobra. Nie będzie siedział w więzieniu, a zarazem w wojsku wyrobi się na uczciwego człowieka. Zumpenowej, wiedziała, na tym zależy najwięcej. A von Hasse, była pewna, podsunie jej właściwe argumenty, które zdołają uspokoić matkę. XI Obudziła się, gwałtownie wyszarpnięta ze snu. Znała te obudzenia. Serce kołatało jak obcy mechanizm, oddech był szybki. Jednego tylko umiała się nauczyć: potrafiła wstrzymać okrzyk. Odsunęła dłoń przyciśniętą odruchowo do ust. Przewróciła się na wznak. W pierwszej chwili nie mogła zrozumieć, gdzie jest. Ten sufit był inny niż w jej pokoju. Także lekko wydymające się firanki w oknach, przez które przenikał szary, chłodny przedświt, nie przypominały ciemnych kotar zasłaniających okna u niej. Ale wszystkie wspomnienia powróciły natychmiast razem z uświadomieniem sobie, że nie była sama. Wciśnięty głową w poduszkę, z nastroszonymi włosami, Hans spał obok niej. Przysunęła twarz ku niemu. We śnie miał bardziej niż kiedykolwiek twarz chłopca. Uwydatniała się górna wywinięta warga. Dłonie złożone w pięści przyciśnięte były do policzków. We śnie nie ukrywał ich, jak to robił zazwyczaj, świadomy ich brzydkiego wyglądu. Oddychał równo, spokojnie. To, co ją obudziło, jemu nie przerwało snu. Ten jego spokojny sen rozczulił ją. Hans często budził niepokój swoim zachowaniem, wydawał się zupełnie inny niż pozostali chłopcy. Może właśnie dlatego pociągał ją? Lecz także - niepokoił. Teraz jednak wydawał się całkiem zwyczajny. Taki, który stanie się zwyczajny... Właściwie tego najbardziej pragnęła... Zmory, którą ją obudziły, nie miały wyraźnego oblicza. Był to tylko nagły wstrząs, tego samego rodzaju, co odziedziczone po nieznanych przodkach uczucie spadania. Tamte przeżycia: przerażający łoskot, skowyt syren, chwianie się murów, trzask sufitu sypiącego na łóżeczko odłamkami tynku, wrzask ludzki - znała jedynie z opowiadań. Nic z tego nie zostało w pamięci, niczego takiego nie umiałaby sobie wyobrazić. Gdy była mała, to nagłe targnięcie lęku zdarzało się często. Potem coraz rzadziej. Ostatnio - bardzo rzadko. Terapia, jaką stosowała: unikanie wszystkiego, co mogło wypełniać lukę we wspomnieniach - dawała wyniki. Wstrząs pozbawiony ukrywającego się za nim obrazu tracił coraz bardziej na sile. Dziś wydało jej się, że uderzenie lęku nie było nawet tak bardzo przykre. Nie czuła chęci natychmiastowego zaśnięcia na nowo. To - bez wątpienia - zawdzięczała przeżyciom miłości. Przysunęła się całym ciałem do ciepłego ciała mężczyzny. Bez niecierpliwości czekała na sen. Żaden z tamtych niepotrzebnych obrazów nie pojawił się. Zamiast nich powracały doświadczenia poprzedniego dnia i kończącej się nocy. Lęk, który ją obudził, ustąpił całkowicie miejsca radości. Rozpamiętywanie mechanizmu tego, co przeżywała, sprawiało przyjemność. Wczorajszy dzień był taki piękny. Zatrzymali się przy łące porosłej masą kwiatów. Dalej płynęła rzeczka. Wykąpali się, a potem leżeli na świeżej, rozgrzanej trawie. Cykały świerszcze i kumkały żaby. Byli daleko od miasta, od warkotu aut i tłumu kolegów. Zatracili grozę kurczącego się nieubłaganie czasu. Godziny tutaj odzyskiwały swoją długość. Ogarnęło ich lenistwo. Początkowo mieli zamiar pojechać do restauracji przy autostradzie. Ale leżąc na łące uznali, że jechać nie muszą. Tutaj było im dobrze. Położyła mu głowę na piersi. „Powiedz jakiś swój wiersz” - poprosiła. „Nie warto” - opierał się. Ale ona nalegała. Tych wierszy nie mogła zrozumieć. W nich jednak była ukryta tajemnica Hansa, tajemnica, która ją i niepokoiła, i podniecała,. W końcu ustąpił. Uniósłszy się na łokciu począł mówić. Deklamował potrząsając głową i gestykulując siną dłonią: Rzuć granat! Granat - jak jabłko, pełne zapachu jesieni, Złote jak liście klonu, Czerwone jak miłość dziewczyny. Otworzyć nim dom aż do trzewi, Położyć dłonie na pokruszonych murach, Szukać serca, Zajrzeć w nie, Zobaczyć, kiedy ostatni raz bije, Przeczytać - nieznane słowo... - Jakie słowo? - zapytała. Zamiast odpowiedzi pochylił się nad nią i gwałtownie, mocno pocałował. Oddała pocałunek równie gorąco. „Może ten granat, ten dom, to słowo - to ja?” - myślała. Najważniejsze, że mnie kocha. Miłość pozwala zapomnieć - i dlatego jest bardzo potrzebna. Słońce zachodziło. Na łące wyciągnęły się pasy cienia. Zawiało chłodem. „Trzeba jechać...” - powiedziała poprawiając włosy. „Do tej knajpy?” - zapytał z niesmakiem. Nie odpowiedziała. Właściwie i ona nie miała chęci znaleźć się w rozwrzeszczanej atmosferze jazzu. Zwykle tego hałasu pragnęła. Dziś jej nie pociągał. Wstała poddana całkowicie jego przewodnictwu. Zdarty taunus czekał na nich w cieniu. Hans prowadził auto szybko, ale niezbyt pewnie. Czuła, że braknie mu wprawy. Jednak wolała, aby on trzymał kierownicę. Nie mówiła nic. Wzdłuż krętej drogi wisiały strzałki i tabliczki prowadzące do tego hoteliku. Wreszcie sen przyszedł. Myśli zaciemniały się, ciało ogarniał bezwład. Już miała mu się poddać, gdy nagle sprężyła na nowo uwagę i mięśnie. Posłyszała, jak oddech Hansa stał się szybki. Przeszedł w spazmatyczną zadyszkę, aż wreszcie wybuchnął szlochem. Z ust jego wyrwało się dwukrotnie słowo. Ciało zwinęło się w kłębek, a potem wyprężyło. Słuchała tego ze zdumieniem: „Więc on także?” Uniosła się na łokciu, pochyliła się nad nim. W półmroku widziała jego szeroko otwarte oczy. On także musiał nie od razu zrozumieć, gdzie się znajduje. Wyciągnęła rękę, pieszczotliwie dotknęła policzka chłopca. Był mokry, rozmazały się na nim łzy. Ciągle mrugał powiekami. Szepnęła: - Nie bój się. Jestem przy tobie. - Tak... - Leżał dalej z głową wciśniętą w poduszkę, ze wzrokiem utkwionym w sufit. Wciąż jednak, zdawało się, usiłuje rozpoznać, gdzie jest. Prawie dotykając twarzą jego piersi, słyszała głośne i szybkie tykanie serca. - Krzyknąłem? - zapytał. - Przyśniło ci się coś strasznego, prawda? Nie odpowiedział. Dłuższy czas leżał bez słowa. W końcu zapytał: <*- Ty nigdy tego nie masz? - Nawet często. Zrywam się, krzyczę... - Śni ci się coś? - Nie. Budzę się - i boję się obudzić... - Czy zdarzyła się jakaś okropna rzecz w twoim życiu? - Tak. Wielki nalot. Mieszkaliśmy wtedy w Dreźnie. Byłam mała, nie pamiętam, jak to było... - Opowiadali ci jednak? - Aż za dużo. Zaczęło mi się potem śnić. Więc starałam się zapomnieć o tym, co mówili, i nie słuchać więcej. Wyobraź sobie, nawet dziś w nocy obudziłam się. Ale nie przestraszyłam się, nie krzyknęłam... Wiesz, dlaczego? Wyciągnęła usta i dotknęła jego warg. Odpowiedział jej pocałunkiem, ale chłodnym, jakby roztargnionym. Leżał zamyślony. Patrzył na ścianę, na której plama słonecznego blasku poczęła nasiąkać różowością. - Ja inaczej... - powiedział. - Ja widzę... - Także nalot? Wzruszył ramionami na znak niewiedzy. Ale dziś był już pewien, że to nie był obraz nalotu. Właśnie ze względu na postać, którą nareszcie zobaczył. Zawsze dotychczas sen urywał się za wcześnie. Znikał, zanim mógł zobaczyć tę, do której wołał. Sięgnął po papierosa. Zapalił i powoli wypuszczał dym w górę. Była wciąż przytulona do niego. Jej dłoń leżała na jego piersi. - Opowiadali ci? - zapytała. - Nie. - Więc nawet nie wiesz, jak to było? - Nie wiem. - Może byliście zagrzebani? A może uciekaliście od bolszewików? Nie odpowiedział. Wokoło nich panowała cisza. Hotelik był głęboko uśpiony. Przybyli na weekend goście spali smacznie. Tylko gdzieś daleko, za kilku ścianami, słychać było chrzęst sprężyn łóżka i suchy kaszel. Przytuliła policzek do jego piersi. - Powiedz - zapytała - co to znaczy „Staśka” - wymówiła powoli to obce imię, rozdzielając zgłoski. Palił dalej, jakby nie usłyszał pytania. Ale zaciągnąwszy się kilka razy, zgniótł niedopałek na popielniczce. Spojrzał na nią. - Skąd ci to przyszło? - Słyszałam... - Gdzie? - No, słyszałam - patrzyła na niego spod opuszczonych rzęs. - Wszystko jedno. - Nie. - Po pauzie zapytał: - Czy to ja tak zawołałem? - Aha. Milczał. Miała uczucie, że jego ciało stężało. Choć nie odsunął się od niej, stało się dziwnie dalekie. Upewniło ją to w podejrzeniach. To słowo musiało być imieniem. - Powiedz - szepnęła - ona tak się nazywa? - Tak... - Kochałeś ją? - Kochałem? Chyba... - A teraz? Twarz Hansa skrzywił grymas. Znała to skrzywienie, pogardliwe i gniewne, za którym zdawało się kryć poczucie niedostępnej dla innych prawdy. Mimo to powtórzyła swoje pytanie: - A teraz? Ciągle milczał. Co miał jej odpowiedzieć? Czuł, że była zazdrosna. Lecz o co? O postać ze snu? O dziewczynkę z dwoma warkoczami, związanymi kolorową tasiemką, owijającą go własna kapotą? - Musisz mi odpowiedzieć - szepnęła. - Jesteś głupia, In! Tamta - nawet nie wiem, kto to był... - Nie wiesz? Jak to? - Nie wiem. Byłem dzieckiem i ona była małą dziewczynką. Potem ona zniknęła i nigdy już jej nie zobaczyłem. Nie zadowoliło to jej. Podejrzliwie pytała: - W takim razie skąd wiesz, że tak się nazywała? Słońce biło coraz mocniej w firanki i rozgrzewało pokój. Przestało być różowe. Stawało się złote. Na dole w hotelu stuknęły jakieś drzwi. Budziła się służba. Także na korytarzu zaskrzypiała podłoga pod cichymi stąpaniami. - Pamiętam. - Pamiętasz? Jak możesz pamiętać, skoro mówisz, że byłeś taki mały? Niecierpliwym wyrzutem nogi zepchnął kołdrę z rozgrzanego ciała. - A jednak pamiętam. Dawniej pamiętałem tylko imię. Teraz wiem, że miała warkocze. I jasne włosy... Po raz pierwszy od tamtej rozmowy z doktorem poruszał wobec drugiego człowieka złoża skamieniałych doznań. Dawniej chciał je gorąco komuś odkryć. Chciał je wyrzucić, jak się wyrzuca rzecz tkwiącą niepotrzebnie w kieszeni. Ale w tej chwili zrodziło się w nim uczucie, które zdawało się domagać, by złoża pozostały nie rozkruszone. Ona jednak pytała zachłannie: - I co jeszcze? Powiedz wszystko. Podciągnął się nieco na posłaniu. - To jest sen, który wciąż powraca. Widzę jakby góry ciał... Ciał dzieci... Przedtem żyły, a teraz nie żyją. Ale ja żyję... Jestem zamknięty... Wiem, że muszę być cicho... Nie wolno mi krzyczeć, choć bolą mnie ręce, całe ciało... Cicho tylko powtarzam: „Staśka, Staśka...” Potrząsam nią... Ale ona chyba także nie żyje... Boję się, chcę krzyczeć... Ale wiem, że za drzwiami są ludzie. Słyszę ich. Są straszni... Zabijają... Boję się ich i boję się krzyczeć... Wszystko mnie boli... Lękam się, a jednak muszę krzyczeć... Urwał i zamilkł. Wziął papierosa. Wydało jej się, że gdy zapalał, drżały mu ręce. - I krzyknąłeś? - zapytała. - Zawsze krzyczę i wtedy budzę się. - A ona? - Jej nie ma... - Ale wołasz jej imię? - Wołam... - A może to wcale nie jest imię? Nigdy takiego nie słyszałam. Powiedział je wtedy tamtemu lekarzowi. Wtedy nie wiedział, co znaczy to słowo. Lekarz kazał je sobie powtórzyć kilkakrotnie. Zapisał na kawałku papieru. W rozmaity sposób wypytywał Hansa, czy nigdy nie znał kogoś, kto by się tak nazywał: „Niech pan sobie przypomni - mówił. - Może była służąca tego imienia?” Potrząsał głową. Zapytał: „Pan doktor przypuszcza, że to jest imię?” Lekarz błysnął potakująco okularami. Tego samego dnia Ilans zrobił doświadczenie z matką. Wypowiedział przy niej ni stąd, ni zowąd: „Staśka!” Obserwował ją. Nie drgnęła jak ktoś przyłapany na kłamstwie. Otworzyła szeroko zdziwione oczy: „Co ty powiedziałeś?” „Nic. Powiedziałem: Staśka”. „Co to znaczy? Imię? Nigdy w życiu takiego nie słyszałam”. - Owszem. To imię. Pytałem jednego takiego, co chodzi na slawistykę. - Dlaczego właśnie jego? - Bo to imię słowiańskie. Polskie. - I on ci to powiedział? - Tak. On mi to powiedział. - Więc dlaczego to imię wołasz przez sen? Wzruszył ramionami. Tyle razy zadawał sobie to pytanie i nigdy nie znalazł na nie odpowiedzi. Inga zmarszczywszy brwi zastanawiała się. Nagle zapytała - akurat tak samo jak tamten lekarz. - A może mieliście służącą, co się tak nazywała? Z niespodziewaną gwałtownością rzucił: - Matkę nie było nigdy stać na służącą! Nie jesteśmy jak wy... Zapanowało milczenie. Była trochę zaskoczona jego wybuchem. Hans sięgnął po odłożonego na popielniczkę papierosa. Spojrzał przy tym na swe dłonie. Rzekł: - A ręce miałem odmrożone naprawdę... - I nic ci matka nie opowiadała? - Coś plotła o ostrej zimie... - Znowu wybuchnął: - Ciągle kłamią! Ukrywają! - Kłamią? Co kłamią? - Wszystko! - uciął. Nagle usiadł na łóżku, podciągnął kolana. - Wszystko - powtórzył. - Myślę, że nie jestem ich dzieckiem... Usiadła, także zaskoczona tym, co powiedział. - Nie ich? A czyim? - Nie wiem. Może wzięli mnie z sierocińca. - To znaczy, że ciebie adoptowali? - Tak... - Ale dlaczego nie miałbyś być ich dzieckiem? - Gdybyś ich zobaczyła. Nie jestem do żadnego z nich podobny. - Nasi znajomi mówią, że nie jestem wcale podobna do mego ojca. - Ale może jesteś podobna do matki. A ja do żadnego z nich. I myślę całkiem inaczej niż oni. - Młodzi myślą zawsze inaczej niż starzy. Myślisz, że ja rozumiem ojca? Wymyśliłeś to wszystko o tym, że jesteś z przytułku! - Tak jest na pewno! - Nie! Na pewno nie! Mówię ci, że wymyśliłeś. To pewnie dlatego, że piszesz wiersze... Zostaw te głupstwa. To dobrze, że ta Staśka to nie jest ktoś, kogo kochasz. Nie mam zamiaru dzielić się tobą! - Ale ona... - Przestań już o niej! - Ocierała się o niego jak kotka. - Kiedy się kocha, zapomina się... „To prawda” - pomyślał. Obraz dziewczynki z dwoma warkoczykami zasłoniła mu znowu ta dziewczyna pożądająca tak chciwie miłości. Łysy doktor musiał mieć rację: tylko tak dawało się odepchnąć tamto z powrotem w niebyt... XII Wszystko było takie „gemutlich”! Kiesel był oczarowany. Małe mieszkanko połyskiwało czystością, ciotka Fryda była pełna atencji. Leni wyglądała doskonale, świeżo uczesana i w nowej sukience. Chcąc oczarować dom, przyniósł i kwiaty, i cukierki. Prezenty zostały przyjęte z entuzjazmem. - Ogromnie, ogromnie panu dziękuję, panie prokuratorze - ciotka dygała jak dziewczynka. - Ach, jakie przepiękne pudełko! Coś prześlicznego! Ile smaku... Schowam je, panie prokuratorze, i będę w nim zawsze trzymała nici i włóczki. Wstawiwszy kwiaty w wazonik i zabrawszy czekoladki ciotka pozostawiła Kiesla i Leni samych w małym saloniku. Jeszcze od progu przesłała Kieslowi czuły uśmiech z prośbą, aby się nie gniewał, gdyż ona musi pójść „dojrzeć wszystkiego”. Salonik był przepełniony meblami: krzesełkami, kozetkami, stoliczkami, etażerkami, słupkami pod doniczki. Trochę wyglądał na skład. Na ścianie wisiały reprodukcje niekoniecznie arcydzieł malarstwa. Obok - ręcznie wyszywane makatki. Kiesel domyślił się od razu, że wyszywała je Leni. Wstał i przyglądał się robótkom, podczas gdy Leni tłumaczyła mu, że są to dawne prace, gdyż obecnie nie ma już czasu na „takie zabawy”. - Trzeba, abyś znowu ten czas miała - powiedział. Oglądanie makatek pozwoliło mu przełamać sztywny początek wizyty. Przywykły do oglądania Leni wyłącznie w otoczeniu biurowym, czuł się początkowo nieco skrępowany odnalazłszy ją na tle jej mieszkania. Ale to skrępowanie minęło szybko. Właśnie makatki bardzo przyczyniły się do tego. Kieslowi przypomniały od razu jego dom rodzinny. Tam także wisiały na ścianach dzieła matki i sióstr. - Moja żona nie potrafiła tak pięknie wyszywać - powiedział. - A jednak to dodaje wdzięku mieszkaniu... Leni uśmiechała się zadowolona. Makatki nie zawsze wisiały na ścianach. Nie wszyscy jej dawniejsi goście umieli się na nich poznać. Niektórzy chorowali na nowoczesność. Usiłowała odpowiedzieć na wymagania każdego z nich. Teraz posadziwszy Kiesla w głębokim i bardzo miękkim fotelu opowiadała mu o rodzicach i swoim dzieciństwie. O ojcu wspomniała krótko, że zginął na froncie wschodnim zaraz na początku pierwszej ofensywy. Leni, która była jedynaczką, miała wtedy zaledwie osiem lat. Po śmierci ojca matka zaczęła pracować w fabryce mundurów. Było im ciężko, ale pomagała im ciotka Fryda, która przez całe życie wielką miłością otaczała swą młodszą siostrę i jej córkę. Zdaniem ciotki małżeństwo rodziców Leni nie było udane: pan Malzahn nie odznaczał się subtelnością uczuć i w swych męskich wymaganiach nie liczył się ze słabym zdrowiem żony. Jako posłuszny członek partii domagał się wciąż od niej dzieci. Wojna z Rosją, jak należy sądzić, przyszła w samą porę, by powstrzymać w zapędach gorliwego SA-mana. Choć uwolniona od grozy rodzenia nowych obywateli Rzeszy, matka Leni nie żyła długo: zaziębiła się, dostała zapalenia płuc i umarła. To było w 1943 roku. Leni przebywała wtedy na obozie BDM w Bregenz. Kiedy wróciła z obozu, zamieszkała u ciotki. Niestety - niedługo potem zostały zbombardowane. Sklepik ciotki Frydy uległ zniszczeniu. Ocalało jednak mieszkanie i trochę kosztowności. Panna Metzger wzięła się z energią do pracy jako buchalterka. Dzięki niej Leni ukończyła szkołę i kursy dla pracownic biurowych. Później jednak musiała zacząć pracować. - Pracuję już od ośmiu lat - powiedziała z melancholijnym westchnieniem. - Ale muszę powiedzieć, że takiej miłej pracy jak ta, którą mam u ciebie, nie miałam nigdy przedtem... Kiesel z czułością wziął w dłoń pełną i białą rękę Leni. Całował ją poczynając od palców i doszedł aż do łokcia. Stanowczo czuł się doskonale w tym małym mieszkaniu, w ciepłej i miłej atmosferze. Jego własne mieszkanie nosiło piętno wygórowanych ambicji Gusty. Zaraz po wojnie, gdy był skromną osobistością i istniały powody nakazujące niewysuwanie się zanadto do przodu - ona domagała się, by utrzymywał pięć pokoi, umeblowanych najbardziej nowoczesnymi meblami. A potem kolejno żądała lodówki, telewizora, auta... Dziś to wszystko było już na miejscu. Telewizor należało zmienić na nowocześniejszy, opla zastąpić mercedesem. Mimo to nie czuł się dobrze u siebie. Natomiast tutaj odnajdywał dziwnie swojską atmosferę. Ta wspaniała eksplozja dobrobytu, jaka się dokonała w Republice w ciągu ostatnich dziesięciu lat, sprawiała, że czuł czasami jakby zawrót głowy. Leni przyniosła z etażerki pudło starych fotografii. Objął ją wpół, a ona oparta o niego pokazywała mu zdjęcia. Był na nich gefrajter Malzahn w mundurze i zamęczana przez jego żywotność małżonka. Kiesel mógł zobaczyć, jak na kolejnych zdjęciach tłustawa dziewczynka przemieniała się w Leni, którą znał. Kilka razy natrafiał na fotografie, na których widział ją w towarzystwie rozmaitych mężczyzn. „A to kto?” - pytał za każdym razem. Odpowiadała wesoło, rzucając nazwiska i tytuły tamtych. „Wiesz, kochał się we mnie” - mówiła. Albo: „Prawił mi rozmaite komplementy...” Przeważnie, jak wynikało z objaśnień, byli to dawni szefowie Leni. Przez uchylone drzwi - przedtem jednak zastukawszy - wsunęła głowę panna Metzger. - Obiad podany. Leni, poproś pana prokuratora, aby zechciał przejść do stołowego... Zanim opuścili salonik, Leni powiedziała: - Słuchaj, kochanie, chciałam cię uprzedzić, że podającą do stołu jest ta Zumpenowa... Kiesel drgnął niechętnie. - Matka tego chłopca? - Tak. Nie gniewaj się. Widzisz, ona zawsze u nas sprząta i ciocia prosiła ją, aby jej pomogła przygotować dzisiejszy obiad. Otóż, widzisz, ona prosiła mnie, abym jej pozwoliła zwrócić się do ciebie... - Leni! - powiedział z łagodnym wyrzutem. - Tłumaczyłem ci... - Pamiętam o tym, kochanie. I powiedziałam jej zupełnie kategorycznie, że nie życzę sobie, aby prosiła ciebie o cokolwiek. Zapewniłam ją, że ty sam jesteś jak najżyczliwszy dla tych chłopców i wszystko, co robisz, czynisz dla ich dobra. - Oczywiście... - Więc widzisz. Ona to zrozumiała. Powiedziała, że nie chce cię o nic prosić, najwyżej pragnie ci podziękować za względy, jakie okazałeś Hansowi. Ale chciałaby ci coś powiedzieć, co pozwoli ci lepiej zrozumieć jej syna... - Co takiego? - Och, wiesz, że nie wiem. Myślę, że ci opowie, jak spadł w dzieciństwie ze schodów lub jak złamał nogę. Ona go zupełnie głupio kocha. A odmówić jej nie wypadało mi. Zresztą chciałam, żebyś miał dobry obiadek. Ona jest znakomitą kucharką... - Więc na pewno nie będzie prosiła, abym cofnął oskarżenie? - Na pewno! Ona już pogodziła się z myślą, że on będzie musiał trochę posiedzieć. - Tak? - Wytłumaczyłam jej... Ona martwi się jego zachowaniem. Powiedziałam jej, że to może być dla niego uzdrawiającym wstrząsem. - I przyjęła to? - Tak. Bądź spokojny. Z rezygnacją poszedł za nią do jadalni. Na stole stała niezmierna ilość porcelany, szkła i srebra. Wyglądał jak lada w domu towarowym. Między talerzami leżały małe bukieciki. Panna Metzger biegła naprzeciw wchodzącej parze. - Tu, tu, panie prokuratorze. Proszę tutaj. Leni siądzie obok pana. A ja tutaj... - Jeszcze rano była dyskusja, czy ciotka ma usiąść razem z nimi do stołu. Panna Metzger zdecydowana była dla dobra sprawy zrezygnować z tego. Była pełna niepokoju... Ale Leni uważała, że Kieslowi nie podobałoby się to. Ciotka powinna była do końca spełniać rolę matki. - Proszę, niech pani podaje, pani Zumpenowa. Przysadzista kobieta w białym fartuchu podsunęła Kieslowi przekąski na wielkiej tacy. Leni podpatrzyła dobrze gusty swego pryncypała. Obiad składał się z jego ulubionych przysmaków. Kiesel jadł z apetytem. Leni wstała, podeszła do bocznego stolika, na którym znajdowały się butelki. - Czego się napijesz, Sepp? Whisky czy nalewka roboty cioci? A może masz ochotę na bourbon? Ostatnią propozycję odrzucił natychmiast. - Bourbon w żadnym razie! - Uśmiechając się kokieteryjnie w stronę starej panny powiedział: - Natomiast mam wielkie zaufanie do tej nalewki. Panna Metzger zaczerwieniła się z radości. - Widzisz, Leni, od razu mówiłam... Nie zawiódł się. Nalewka było dobra i mocna. Potrawy szły za potrawami. Zdawało się, że się nigdy nie skończą. Kiesel początkowo jadł wszystko, co mu włożono na talerz, potem jednak począł się bronić przed poczęstunkiem. Niewiele mu to pomogło: nie pytając o jego zgodę raz nakładała mu na talerz Leni, innym razem ciotka Fryda. Do mięsa otrzymał zimne „Liebfrauenmilch”. Na deser podano domowej roboty ciasta. Musiał spróbować każdego wypieku. Garnirując mu talerzyk olbrzymią ilością słodyczy ciotka Fryda tłumaczyła, że Metzgerowie pochodzą z Austrii, więc posiedli znaną tylko w ich stronach tajemnicę wypieku słodkich placków i tortów. Zjedzenie takiej ilości słodyczy uczyniło Kiesla ociężałym. Póki mógł jeść, nie było mu trudno pogodzić się z perspektywą rozmowy z Zumpenowa, choć nie była to perspektywa przyjemna. Teraz jednak, kiedy każdy kąsek przychodził z trudnością, budziła w nim ona coraz większą niechęć. Popadł w stan, w którym łatwo było o każdą kapitulację. Po tortach - wraz z owocami na srebrnej paterze wjechała kawa i kieliszki do koniaku. W tym samym momencie w przedpokoju zadzwonił telefon. Leni poszła go odebrać. Kieslowi wydało się - ale to mogło być tylko złudzenie - że ciotka wiodła za odchodzącą siostrzenicą zaniepokojonym spojrzeniem. Przy stole zapanowała cisza, toteż słychać było wyraźnie głos rozmawiającej Leni. Mówiła: - Ależ tak, oczywiście. Poznaję. Tak? Tak? - Leni słuchała dość długo, co jej mówił głos w telefonie. - No, naprawdę, jestem ogromnie wdzięczna. Bardzo dziękuję w imieniu tamtej pani... A w swoim? - Śmiała się. - Zobaczymy... Tak. Bardzo by mi było miło. Kiedyś. Dziś? Niemożliwe. Nie, nie... Proszę nie namawiać. Tak... Zawsze bardzo miło... Dlaczego nie... Dziękuję... Dobrze. Good luck... Kiesla ogarnęło niemiłe uczucie. Ta angielszczyzna na końcu zrodziła w nim mało zresztą usprawiedliwione podejrzenie, że rozmawiającym mógł być pułkownik von Hasse. Leni skończyła rozmowę i wróciła do stołu. Była roześmiana i przyjemnie zaróżowiona. Napełniła kieliszki płaczącym złotymi łzami koniakiem. - Nasze zdrowie, kochanie - powiedziała uderzając lekko swoim kieliszkiem o kieliszek Kiesla. Wypił, ale pozostał milczący i zachmurzony. Obfity obiad, nadmiar słodyczy i zrodzone przez telefon podejrzenia ciążyły niemile. Leni natomiast była coraz bardziej wesoła. Trzepała prędko, używała coraz czulszych zwrotów. Żartowała, uśmiechała się, mrugała na Kiesla. Lecz musiała dostrzec zmianę w jego usposobieniu, bo kiedy ciotka wstała, by pomóc Zumpenowej sprzątnąć ze stołu, zapytała: - Czyżbyś się gniewał? Taki się zrobiłeś smutny... - Skądże znowu. - I kochasz? - Ciągle tak samo. - I’m very, very happy... - powiedziała patrząc mu zalotnie w oczy. Ale ten wypowiedziany po angielsku zwrot wcale nie poprawił humoru Kiesla. „Czemu się ona wygłupia?” - przeleciało mu przez głowę. Weszła ciotka i zaproponowała im, aby przeszli do saloniku. Kiesel dźwignął się ciężko. Leni niosła za nim jego filiżankę z kawą i kieliszek z koniakiem. Zaproponowała mu ten sam miękki jak pierzyna fotel, podsunęła pod bok poduszkę. - Usadów się, staruszku, wygodnie... To „staruszku” znowu zabrzmiało w uchu Kiesla jak zgrzyt. - Jeżeli pozwolisz - powiedziała - to ci przedstawię panią Zumpenową. Z rezygnacją skinął głową. Pieszczotliwie położyła dłoń na jego ramieniu. Za chwilę do saloniku wkolebała się Zumpenowa. Już od progu kłaniała się Kieslowi. Poruszała dłońmi, jakby je raz po raz ocierała o swój brzuch. Jej niebieskie oczy patrzyły błagalnie spoza okularów. - To jest właśnie pani Zumpenowa - rzekła Leni. Z wielkim wysiłkiem dźwignął się ponad fotel i podał kobiecie rękę, którą ona uścisnęła gorąco. Zrobiła przy tym gest, jakby chciała jego dłoń przycisnąć do piersi. - Proszę, niech pani siądzie. Zumpenowa przycupnęła na brzegu krzesełka, podwijając pod siebie grube nogi. Przesunęła końcami palców po czole, na którym błyszczały kropelki potu. Chwilę trwała kłopotliwa cisza, ale zaraz przerwała ją Leni: - Pani Zumpenowa już wie ode mnie, jak bardzo życzliwie zająłeś się sprawą jej syna. - Kobieta poruszyła się gwałtownie, jakby chcąc potwierdzić tym gestem słowa panny Malzahn. - Tłumaczyłam pani, że będziesz żądał skazania jej syna nie dlatego, broń Boże, abyś chciał skrzywdzić chłopca, ale właśnie i jedynie dlatego, iż chcesz go w ten sposób skierować na właściwą drogę. Młodzież dzisiejsza, wiemy o tym - zwróciła się teraz do Zumpenowej - prowadzi się nie najlepiej. Sprawia kłopoty swoim - rodzicom. Ale państwo nie przestaje nad młodymi czuwać. Więzienie dla młodych to nie jest zwykłe więzienie. Zresztą chodzi jedynie o wywołanie uzdrawiającego wstrząsu, prawda, Sepp? W bardzo krótkim czasie więźnia można zwolnić, zwłaszcza gdy wyrazi chęć wstąpienia do Bundeswehry... A wojsko jest doskonałą szkołą dla młodych... - Tylko żeby się nie biło - powiedziała prędko kobieta. - To im nie grozi, droga pani. Tłumaczyłam pani przecież. Wojny dziś nikt nie chce. I wojsko jest tylko jakby organizacją sportową... Czy dobrze mówię, Sepp? - Tak... - Chwała Bogu - westchnęła Zumpenowa. - Tyleśmy strasznych rzeczy przeżyli. - Podniosła oczy w górę. - Wolałabym umrzeć niż przeżywać raz jeszcze to samo... - Nie ma obawy, pani Zumpenowa. A teraz - powiedziała szybko, dostrzegłszy występujący na twarzy Kiesla wyraz zniecierpliwienia - niech pani powie prędziutko panu prokuratorowi, co pani chciała mu powiedzieć... Ale naprawdę prędko i krótko. Powstała i zrobiła ruch, jakby chciała wyjść. Ale Kiesel przytrzymał ją za rękę. - Zostań. Przecież to nie będą żadne tajemnice. - Nie, oczywiście... To jest... - Zumpenowa zająknęła się. Oczy kobiety stały się niespokojne. Znowu ocierała dłonie o brzuch, a potem złożyła je jak do modlitwy. - To, co chciałam powiedzieć panu prokuratorowi, to tak jak na spowiedzi... Ale panienka Leni jest taka dobra. Wiem, że nikomu nie powie... - Oczywiście, pani Zumpenowa. Jeżeli pani sobie tego nie życzy. Niech pani mówi. Kobieta ciężko przełknęła ślinę. Na jej niskie czoło wystąpiły jeszcze grubsze kropelki potu. - Jak na spowiedzi chciałam... - powtórzyła. Oddychała ciężko i prędko. Widać było, że jej trudno zacząć. Nareszcie wykrztusiła: - Bo ja muszę się przyznać panu prokuratorowi do jednej rzeczy... To jest, musimy się przyznać oboje z mężem... - Słucham. - To się stało tak... Myśmy mieli tylko jednego synka... A potem już nie mogłam mieć... - Rozumiem. - A syn nasz umarł... Umarł, panie prokuratorze... Jeszcze przed wojną... Na szkarlatynę... Bardzo rozpaczaliśmy... I mąż, i ja... Potem powiedzieliśmy sobie, że tak Pan Bóg chciał... Ale wciąż nam było smutno... Bo myśleliśmy, co to będzie, gdy się zestarzejemy, a nie będzie koło nas nikogo młodego... Nikogo, kto kocha... Pan prokurator rozumie, prawda? - No i co? - zapytał niecierpliwie. - No i przyszła wojna - podjęła. Zaszlochała krótko i boleśnie. Spod okularów spłynęła łza i zostawiła na grubym policzku lśniącą smugę. - Mój mąż był na służbie... Na wschodzie... W GG i w Rosji... Widywaliśmy się rzadko... Nie pozwalali mu przyjeżdżać... Nie pisał... Jemu trudno pisywać... Nienawykły, panie prokuratorze... Więc czasami miesiącami nie wiedziałam, co się z nim dzieje... I bałam się... Bo tam partyzanci zabijali... I wysadzali pociągi... - Niech pani jednak opowiada o tym, o czym pani chciała mówić - przerwała jej Leni. - Właśnie... właśnie chciałam... Więc wysadzali... I mój mąż... I wtedy oni popełnili okropną zbrodnię... - Partyzanci? - zapytał. - Nie - potrząsnęła głową i zamrugała oczami, w których stały łzy. - Nie... Oni. Hitlerowcy... - Niech pani opowiada dalej. - Oni zaczęli napadać na polskie wsie. Chcieli odebrać tamtym ziemię i domy i oddać naszym. To nie było dobrze, panie prokuratorze. Niektórych ludzi zabijali. A innych wywozili na roboty. A dzieci... Zacięła się. Zaszlochała. Panowało milczenie przerywane tylko jej szlochami i westchnieniami. - Dzieci - podjęła - zabierali. Zabierali rodzicom... Nie wiem, co chcieli z nimi uczynić. Czy także pozabijać, czy co innego... Mąż mi opowiadał później, że wagony z tymi dziećmi jeździły to tu, to tam... Gdzieś otworzyli wagon i wystrzelali dzieci... A inny wzięli do kacetu i tam dzieci zagazowali... A inne podobno posyłali do takich obozów, gdzie te dzieci mieli zniemczyć... A to było zimą. I były mrozy i śniegi... A dwa wagony z tymi dziećmi postawili na bocznym torze koło pewnej stacji w GG. I one tam stały kilka dni. A dzieci zamarzły... Umilkła. Oddychała ciężko. Jej wielkie, obwisłe piersi poruszały się szybko. Panowała cisza. Potem odezwała się Leni: - To bardzo smutne, co pani opowiada, pani Zumpen. Ale po co o tym wspominać? Najlepiej do tego nie wracać. Może tak źle nie było? Ludzie takie historie lubią opowiadać... Potrząsnęła głową. - Tak było - powiedziała. - Mój mąż to widział. Chodził koło tych wagonów. Ciągle chodził. Mówił, że coś mu nie dawało spokoju. Te dzieci najpierw krzyczały i płakały. A potem ucichły... On myślał, że one już nie żyją, bo było bardzo zimno... Ale nie był spokojny. Ciągle chodził nocami... I pewnej nocy posłyszał, że któreś woła. Wtedy otworzył wagon... Tam był jeszcze jeden żywy chłopiec. Inni zamarzli... Ale jego okryli kożuszkiem i szmatami... Więc przeżył... Tylko on jeden... Miał może pięć, może sześć lat... I miał rączki odmrożone... I bał się okropnie... Ale żył... Kiesel sięgnął po papierosa. Zapalił go i prędko zaciągnął się dymem. Mocne sztachnięcie stłumiło chęć czekania. - I ten chłopiec to?... - zapytał. Potwierdziła ruchem głowy. W pokoju zapanowała taka cisza, że można było słyszeć oddechy trojga ludzi: spokojny - Leni, nabrzmiały łzami - Zumpenowej i twardy, nierówny - Kiesla. - Adoptowaliście go? - pytał dalej. Tym razem potrząsnęła głową. - Więc jak? Uczyniła bezradny gest. - Właśnie... Zrobił się potem taki zamęt... Urzędy paliły się... Zresztą baliśmy się... Oni może by zabrali dziecko, gdyby dowiedzieli się? Może by go zabili... Woleliśmy mówić, że to nasz syn. Nikt tu nie wiedział, że nasz umarł. Nazwaliśmy go tak samo... - Dorzuciła ciszej, po chwili: - Pokochaliśmy go... Nie mógł dłużej siedzieć w miękkim, niskim fotelu. Masa zjedzonych słodyczy sprawiała, że czuł gniecenie pod mostkiem. Papieros nie smakował mu. Z trudnością wygrzebał się z fotela i założywszy dłonie do tyłu, począł spacerować po saloniku. Ruch sprawił mu ulgę. Wzrok obu kobiet towarzyszył mu w tej wędrówce. Przeszedłszy kilka razy pokój tam i z powrotem, zatrzymał się. Zapytał trochę ostro: - Po co mi to pani opowiedziała? Patrzyła na niego wzrokiem przerażonym. Wybełkotała: - Myślałam... - Co pani myślała? - Że to potrzebne... że trzeba... że sąd będzie łaskawszy... że... Cicho, pod nosem, zaklął. - Przecież panna Malzahn wytłumaczyła pani... - Tak... Ale... myślałam... że sąd zechce uwzględnić... że to my, a nie on... - Co wy? - Że my jesteśmy winni... Jeszcze raz zaklął. Przez czas jakiś spacerował znowu. Patrząc na swoje nogi zapytał: - Kto wie o tym, że on nie jest waszym synem? - Siostry męża. I ksiądz proboszcz. Więcej nikt... - A on sam? Energicznie potrząsnęła głową. - On nic nie wie! Namyślał się znowu chwilę. Położył palec na ustach. - Niech pani uważa, pani Zumpen. Jako prokurator nie powinienem pani tego mówi, ale powiem: dla was wszystkich będzie lepiej, jeśli nikt o tej historii nie będzie wiedział. Postąpiliście niewłaściwie. Niezgodnie z prawem. Mogliście się starać o adoptowanie jakiegoś dziecka, a nie tak... - Ja wiem - jąkała. - Ale myślałam, że lepiej... dla niego... - Wcale nie lepiej! - przeciął. - Dlaczego miałoby być lepiej? - Bo skoro oni., myślałam... popełnili taką zbrodnię... i on... - Co tu mówić o zbrodni. To była wojna. Pani ocaliła tego chłopca. To było bardzo ładnie, bardzo po chrześcijańsku. Ale chłopiec dorósł i odpowiada za siebie. Wyście dali mu serce, opiekę, wykształcenie, a on... - dokończył szerokim gestem. - Rozumie mnie pani? To by mu tylko mogło zaszkodzić... - Jeżeli tak - zawołała - to ja już nic więcej... - Widzi pani. - Tym razem sięgnął po cygaro. - Tak, lepiej o tym nikomu nie mówić... Czy to już wszystko, co pani mi chciała powiedzieć? - Tak - przytaknęła zgnębionym głosem. - No to dziękuję pani... Podniosła się z krzesła i kołyszącym się krokiem szła ku drzwiom. - Ale w takim razie... - powiedziała - pan prokurator nie będzie... I panna Malzahn... - patrzyła na nią błagalnie. - Już o wszystkim zapomniałem - zapewnił ją z łaskawym uśmiechem. - Napij się - zaproponowała nalewając koniaku do jego kieliszka. - No wiesz, ani mi przez głowę nie przeszło, że ona o czymś takim... - Widzisz, jak to niebezpiecznie... - rzekł. Wychylił kieliszek duszkiem. Choć czuł się zadowolony, że potrafił tak zręcznie spławić kobietę, ten nikły płomyk zadowolenia był niczym wobec nieznośnego ucisku pod mostkiem. Góra jedzenia, jaką wchłonął, sięgała gardła. „Oni podobno - przeleciało mu przez głowę - męczyli ludzi w ten sposób, że ich nadymali...” - Jak to może wpłynąć na sprawę? - zapytała. Spod oka rzucił na nią podejrzliwe spojrzenie. Czy ona jest taka głupia? - zastanawiał się w duchu. Przecież gdyby rzecz miała się rozgłosić, tego Zumpena należałoby pierwszego wyłączyć z oskarżenia. Ta baba, choć ją nastraszył, może się jednak wygadać. A jeszcze licho wie, kogo weźmie sobie za adwokata. Ci, którym zależy na kompromitowaniu Republiki, dużo by dali, aby przy okazji wyciągnąć tamtą tak dobrze pogrzebaną sprawę. I to właśnie w chwili, kiedy on jest oskarżycielem. - Tak jak jej mówiłem - rzekł. - Odkrycie tej historii mogłoby chłopcu tylko zaszkodzić... Zaczynam się zastanawiać - powiedział nalewając sobie nowy kieliszek - że gdyby rzecz miała się wydać, byłoby może nawet lepiej cofnąć oskarżenie... - Cofnąć oskarżenie? - zawołała. - Żartujesz, Sepp! Przecież minister... - To prawda. - Im zależy na tej sprawie. Słyszałam, co mówił wtedy radca... Czknął. Odbił mu się migdałowy torcik. - Lecz Zumpenowie - silił się na ton dobroduszny - mogliby mieć przykrości... - A niech ich nawet pozamykają! - zawołała. Nigdy jeszcze nie widział jej tak rozgniewanej. - Ale ona będzie trzymała język za zębami. Już ja ją do tego zmuszę! Gdybym była wiedziała, że z tym wyjedzie... - Zacisnęła dłonie w pięści, aż zachrzęściły bransolety. - Nie, Sepp, nie - podjęła. - Twoja przyszłeść zależy od załatwienia tej sprawy tak, jak chce tego pan minister... Zatrzymała się. Patrzyła na Kiesla oczami, które nie utraciwszy swej barwy stały się przecież chłodne jak wypolerowana powierzchnia metalu. - Zresztą - powiedziała - także ze względu na twoją córkę musisz podtrzymać oskarżenie. - Ze względu na Ingę? Dlaczego? - No, przecież ci mówiłam, że ona z nim... - Jak to? Myślisz, że aż tak?... Zaśmiała się triumfująco. - Nie znasz młodych? Jestem pewna, że pojechali razem... I że teraz właśnie... XIII Wyszedł od Leni wcześniej, niż zamierzał. Prowadził wóz ostrożnie, mając świadomość, że koniak i nalewka ciotki Frydy odbierają pewność jego dłoniom. Dojechawszy szczęśliwie do domu, zaparkował wóz i wszedł na górę. Miał trochę trudności z trafieniem kluczem w otwór zamka. Mieszkanie było puste i ciemne. Ingi, oczywiście, nie było. „Czy to jest możliwe - myślał - że ona się zabawia w tej chwili z tamtym?” Kolejno przechodząc przez pokoje, zapalał wszędzie światła. W sypialni zrzucił z siebie ubranie, krawat, buty. W skarpetkach i kalesonach poszedł do łazienki. Umył się, wypłukał usta, wyczyścił zęby. Przebrawszy się w piżamę udał się do kuchni. W spiżarce odnalazł butelkę wody vichy. Wypił szklankę, przeszedł do gabinetu i tam jak długi wyciągnął się na kanapie. Nie spał i nawet nie był senny. Mózg pracował aż nadto jasno. Z nogami opartymi wysoko na poręczy kanapy zastanawiał się: jak ma, do licha, postąpić? Najchętniej po tym, co usłyszał od Zumpenowej, zrzekłby się całej sprawy. Pocieszał się, że kobieta jest wystraszona i nic nikomu nie powie. On zaś prowadząc sprawę ma za sobą ministerstwo, Leni i von Hassego (to ostatnie skojarzenie było dziwnie nieprzyjemne). To prawda. Lecz z drugiej strony była cała tamta historia i sprawa Ingi. Czyżby naprawdę Inga związała się z tym chłopakiem? Kiesla przebiegł niemiły dreszcz. Wstał, podszedł do biurka. Był to stary, cenny mebel, który udało mu się kupić na jakiejś wyprzedaży zaraz po wojnie. Ludzie wystawiali wtedy na sprzedaż meble, które nie wiadomo skąd i od kogo pochodziły. Odsunął boczną szufladę. Odkrył kiedyś przypadkowo, że posiada ona drugie dno. Był to rodzaj skrytki dającej się otworzyć przy naciśnięciu sprężyny. Poprzedni właściciel musiał o niej wcale nie wiedzieć. Kiesel znalazł w skrytce papiery i fotografie, będące niewątpliwie rodzinnymi pamiątkami. Dokumenty w języku niemieckim spięte były z dokumentami wypisanymi po rosyjsku. Wszystkie dotyczyły jakiejś rodziny Rosenthalów. Stare fotografie na tekturkach ukazywały ludzi o twarzach w typie semickim. Było także kilka zapisków, prawdopodobnie po polsku. Kiesel, nie wglądając uważniej w znalezione papiery, zawinął je w gazetę i osobiście spalił pod kuchnią. Na miejsce tamtych pamiątek złożył swoje. W skrytce była teczka zawierająca cały plik dokumentów. Były to oryginały i odpisy oraz urywki tekstów drukowanych. Na nagłówkach widniał orzeł o rozcapierzonych skrzydłach, trzymający w szponach wieniec z hakenkreuzem. Na dokumentach pod sakramentalnym „Heil Hitler” widniały podpisy: Frank, Siebert, Wille, Olenbusch, Buhler, Globocnik... Kilka pism stanowiło korespondencję między urzędem cywilnym GG i policją na tym obszarze. Dotyczyła ona przeprowadzanej w obozach w Zamościu i w Zwierzyńcu selekcji... Na marginesie jednego z pism ręką osobistej sekretarki Franka było napisane: „Pan gubernator żąda, aby zajął się tym osobiście Parteigenosse Kiesel. Meldować wykonanie...” Do pisma przypięty był tekst wydrukowanego protokołu z przemówieniem Franka. Sekretarka czerwonym ołówkiem zakreśliła w tekście słowa: „Ile razy oglądam niebieskookie, jasnowłose dziecko, dziwię się, że mówi po polsku. Powiadam sobie wtedy: gdy wychowamy je po niemiecku, wyrośnie z niego może niemiecka dziewczyna...” Kiesel pamiętał dobrze dzień, gdy przyszło do wykonania polecenia gubernatora... Była to zima; wzdłuż szosy na polach leżał śnieg. Wspomnienia tamtych dni wżarły się mocno w pamięć. To właśnie zaraz po powrocie z Zamościa dokonano na niego zamachu... Zamknął teczkę. Wrzucił ją z powrotem do skrytki. Na nowo wyciągnął się na kanapie. Zapewniał siebie: rząd nie pozwoli na kompromitację. Lecz czy można być pewnym tamtych ludzi? Znowu wstał. Podszedł do biurka. Odszukał w notatniku numer telefonu. Wahającym się gestem wziął słuchawkę. Po małej chwili miał Bonn. Telefon dzwonił kilkakrotnie, nikt nie podnosił słuchawki. Kilka razy miał już ochotę zrezygnować z rozmowy. W końcu odezwał się niewyraźny, rozmazany głos męski: - Przy aparacie prokurator Kiesel - przedstawił się. - Czy mogę mówić z panem radcą Siegertem? - Kiesel? To ja. Stało się co, że pan dzwoni po nocy? - Moje uszanowanie panu radcy. Właściwie... Ja bardzo przepraszam pana radcę, ale wydawało mi się, że nie jest jeszcze tak późno... - Spałem już. - Jest mi niezmiernie przykro, I jeżeli przeszkadzam, to może jutro... - Niech pan mówi, skoro już pan zadzwonił. O co chodzi? - Zrodziły się we mnie, panie radco, pewne wątpliwości... Dotyczące tego oskarżenia... - Jakie? - Wina tego chłopca nie jest może taka ciężka... - Pan jednak stwierdził, że był przywódcą. Mówił pan, że to spiritus movens całej sprawy. - Tak wygląda... Ale... - Nie rozumiem w takim razie pańskich skrupułów - radca wciąż mówił ogromnie niewyraźnie, pewno wyjął na noc sztuczną szczękę. - Przecież nie żąda pan skazania tego chłopca na karę śmierci? - Nie, oczywiście, że nie... Domagam się dwóch lat... - W sam raz. Posiedzi dwa, trzy miesiące, a potem znajdą się sposoby zwolnienia. Czy teraz pańskie skrupuły pozwolą panu zasnąć? - Proszę mi wybaczyć, ale mam jeszcze pewną wątpliwość, panie radco. Stwierdziłem ostatnio, że ten chłopak to jest dziecko wzięte na wychowanie... - To dobrze. Może da się odkryć jakieś obciążenia dziedziczne? Byłoby najlepiej, gdyby się okazał kimś niezupełnie normalnym, typem... - Lecz on jest z dzieci... z tych, które zostały przywiezione w czasie wojny... z GG... To znaczy z Polski... - Przez hitlerowców? - Tak... - To też dobrze. Wyrwaliśmy go z rąk zbrodniarzy, daliśmy opiekę. Ale cóż? Polacy są z natury awanturnikami. Nienawidzą Żydów. To dobry argument. Czyli że to Polak malował swastyki i jeszcze namawiał do tego drugich? - Lecz czy poruszenie tej sprawy będzie właściwe? - No, lepiej by było, aby to był po prostu syn alkoholika... Nie ma co bić na tamto. Ale gdyby do tego doszło... Czy to już wszystko? Wybąknął: - Tak... - W takim razie niech pan się kładzie spać. A na przyszły raz proszę telefonować o innej porze. Do widzenia, panie prokuratorze... Trzasnął słuchawką nie czekając na słowa pożegnania ze strony Kiesla. Prokurator powoli odwieszał telefon. „Dobry argument” - brzmiało mu w uszach. Siegert ma rację. Można by powiedzieć: „To nie młodzi Niemcy malowali swastyki, ale jacyś tacy... Niższa rasa”. No, tego nie można poruszać. Ale można by tak: „Ofiara zbrodniczej hitlerowskiej polityki, dziecko, które uczciwa rodzina niemiecka przytuliła, dała opiekę, utrzymanie, serce, kulturę...” Tak, to brzmiałoby mocno. I mogłoby być nawet argumentem politycznym. Z takiego przemówienia Bonn byłoby zadowolone. „Tylko... Tylko jeżeli ja to powiem, a oni wezmą jakiegoś nasłanego przez komunistów adwokata?... Jeżeli on wygrzebie, że ja byłem wtedy w Zamościu? Że właśnie za to tamci wykonali na mnie «wyrok»?” Z irytacją rzucił się znów na kanapę. „Co mam robić? - myślał. - Rząd chce rozprawy. Chce skazania tego chłopca. Czy mam pojechać do Siegerta i powiedzieć mu po prostu, że się boję? Może wtedy daliby sprawę innemu prokuratorowi? Ale Leni ma rację - byłbym wtedy skończony. Oni nas kryją, lecz oni nas sprzedadzą, jeśli tylko nasza obecność będzie dla nich kompromitująca. Jesteśmy im potrzebni. Czy jednak można wierzyć w ich życzliwość dla nas? Więc może by tak poprosić o pomoc Hassego? On, gdyby zechciał, zapewniłby mi bezpieczeństwo...” Otrząsnął się z tej myśli, jak pies otrząsa się z zimnej wody. Za taką przysługę trzeba by Hassemu zapłacić. Na jego wdzięczność nie ma co liczyć. Silni nie znają wdzięczności. A zapłacić trzeba by wiadomo czym... Zadzwonił telefon. Żywo poderwał się z kanapy. Ten dzwonek może przynosił jakieś rozwiązanie? W słuchawce odezwał się głos Leni: - Pewno już spałeś, kochanie? - Nie, jeszcze nie. - Brzydki, tak szybko wyszedłeś... - Wybacz, Leni, tak mnie paskudnie rozbolała głowa. - A teraz? Boli jeszcze? - Niestety... - Biedaczek. Żałuję, że nie mogę przyjść, przytulić główki. Od razu przestałaby boleć. - Musimy poczekać... - Musimy. Potem jednak nie pozwolę nigdy, żeby bolała. - Na pewno nie będzie boleć... - Czy już porzuciłeś te niemądre myśli o zrzeczeniu się sprawy? - Tak, chyba... - Widzę, że jednak kochasz swoją małą Leni. Wierz mi, dla twojego dobra trzeba, żebyś sprawę prowadził. - Masz słuszność... - Mam na pewno. Jak to dobrze, że rano zobaczymy się znowu. - Bardzo dobrze. Gdybym się trochę spóźnił... - Wiem, wiem, powiem, że pracujesz. - Jesteś niezrównana. - Kochany. Wiesz, co ci powiem? - ściszyła głos. - Tęsknię za pocałunkiem. A czy domyślasz się, za czyim? - Nie... * - Zgadnij! - Nie zgadnę. Będziesz mi musiała jutro powiedzieć. - Brzydki, tak długo muszę czekać. Ale już nic, poczekam. Spij, malutki. I niech główka przestanie boleć. - Dobranoc, Leni. Idziesz już spać? - Może jeszcze wyjdę na spacerek. Ciocia przesyła ci pozdrowienia. Wciąż zachwyca się pudełkiem. - Pozdrów ją ode mnie. Bardzo miła. Leni znowu ściszyła głos: - Ona zachwyca się tobą. - Cieszę się... - I ktoś drugi także... No, pa, pa! Rozłączyła się. Odłożył słuchawkę zawiedziony. Zwykle jej gruchania zachwycały go i rozkosznie podniecały. Ale teraz niczego podobnego nie zaznał. Pewno dlatego, że był tak bardzo przejedzony, A może ze względu na tamtą sprawę? W każdym razie rozmowa zmęczyła go tylko. Po raz pierwszy wydało mu się, że Leni jest zanadto gadatliwa. „Może zamęczyć swoją czułością” - pomyślał. Za nią von Hasse zgodziłby się go na pewno bronić... Ale co wtedy? Musiałby szukać nowej sekretarki. Przecież nie mogłaby być kochanką tamtego, a pracować u niego. To by było nie do zniesienia! W żadnym razie! Życie i bez tego jest najeżone tylu trudnościami... Słodycze podeszły mu znowu pod gardło. Wstał, przeszedł do kuchni. „Najlepiej byłoby zwymiotować” - myślał. Ale próżno krztusił się nad zlewem. Jeszcze raz napił się vichy. „Głupi wiek - myślał. - Dawniej człowiek jadł i pił, ile chciał, potem rzucał się na łóżko i spał jak kamień. Nie mówiąc już o tym, że miał jeszcze inne pociechy”. Zwłaszcza życie tam w Krakowie było całkiem przyjemne. Nieraz, żartowali między sobą: „Tamci wojują, a my tu na dworze króla Franka spijamy same miody...” Miody skończyły się jednak zbyt szybko. Głupi wiek! To tu, to tam zaczyna coś człowieka boleć... Na wszystko ma jeszcze ochotę, a nie wszystko może. Jedyny ratunek to mocny sen. Wydobył z nocnej szafki blaszane pudełko doridenu. Zażył pastylkę. Ułożył się wygodnie. Odpędzając od siebie myśli czekał na sen. Czekał długo. W końcu oszałamiająco mocny sen stulił mu powieki i strącił go w niebyt. Nie spał jednak długo. Z niebytu wyrwał go dzwonek telefonu... XIV Głowa mężczyzny uniosła się odsłaniając niebo. Pogwizdując fałszywie marsza z „Mostu na rzece Kwai”, Hans wstał i odszedł w stronę rzeczki. Inga leżała dalej na łące, upojona pieszczotami. Ale po chwili owiał ją chłód. Trawa utraciła swoje aromatyczne ciepło. Dźwignęła głowę. Słońce zachodziło. Czas przeleciał zbyt prędko. Z sunącymi poprzez łąkę cieniami budziły się niemiłe myśli o konieczności powrotu. Dzień spędzili nad połyskującą rzeczką, na łące, w zagajnikach świeżo rozkwitłych drżących brzóz. Jeśli kogo spotykali, to tylko pary, które jak oni szukały samotności. Niezliczoną ilość razy kąpali się, całowali, spleceni ramionami leżeli wśród kwiatów. Zapomnieli o wszystkim, co ich czekało w mieście. Upajali się każdą chwilą. Nie chciało im się nawet pojechać na obiad. Hans skoczył do najbliższego miasteczka, przywiózł biskwity, sardynki, banany, butelki coca-coli. Nawet nie rozmawiali wiele. On może by mówił. Cienie przesuwające się po jego twarzy zdawały się świadczyć, że po każdej chwili upojenia powracają do niego złe myśli. Ale Inga czuwała. Natychmiast wynajdywała jakieś zajęcie: „Chodźmy, zobaczymy, co jest w tym lasku”, albo: „Uciekam - łap mnie!”, albo: „Biegnijmy do wody!” Słońce zapadło w las. Małe poróżowiałe obłoczki trzepotały nad dopalającą się na ziemi kulą niby ćmy nad ogniskiem. Hans ostatni raz wszedł do wody, a potem ubrał się. Z daleka zawołał na nią: - Chodź, In! Trzeba jechać! Leniwie obróciła się na bok. - Jeszcze nie... - Już, już! Wstań, ubierz się. Trzeba jechać. - Nie chce mi się... - Mnie też. - To zostańmy, Hans... - Tu na łące? Zbieraj się, nie marudź. Zajrzę tymczasem do motoru. Patrzyła za nim, jak odchodził w stronę auta stojącego pod wysoką sosną. Znała ich - każdy wciąż musiał „zaglądać do motoru”. Jakby tam było coś ciekawego! Śledziła szczupłą sylwetkę chłopca, który szedł sprężyście, wymachując trzymanym w ręku mokrym kostiumem. Potem znów obróciła się na plecy. Choć nie było już upału i w powietrzu pojawił się wilgotny chłód, nie chciało jej się zamieniać kostiumu na sukienkę. Kostium i ta łąka wydawały się symbolami wyzwolenia. Lecz kiedy usłyszała z daleka warkot motoru, dźwignęła się na kolana. Kostium był suchy, więc włożyła nań sukienkę. Trzymając w ręku bieliznę i pantofle szła boso w stronę pykającego auta. Maska samochodu była otwarta, Hans tkwił pochylony nad obracającym się silnikiem. - No co? Zajrzałeś? - Zajrzałem. Podreguluję trochę zapłon. - Nie warto. I tak musisz oddać wóz. - Zawsze warto. Szybciej polecimy. - I tak gnasz na złamanie karku. Lubisz patrzeć, jak się kręci, co? - śmiała się z niego. Usiadła na zrąbanym pniu i strzepnąwszy dłonią piasek ze stóp poczęła naciągać pończochy. - Wszyscy jesteście tacy sami. Za mało bawiliście się w dzieciństwie. Rzucił przez ramię, tkwiąc połową ciała w motorze: - Teraz bawimy się! Chciała jeszcze żartować, ale już ją wesołość odeszła. „Dlaczego trzeba wracać?” - myślała z niechęcią. Gdy kończyły się chwile miłości, w życiu nie pozostawało nic. W pustym domu nudziła się. Swoich kursów nie lubiła. Ojciec drażnił ją - sama nie wiedziała dlaczego. Hans wszedł do środka wozu i próbował pedału gazu. Ze skupioną twarzą wsłuchiwał się w gang motoru. Potem błysnęły mu radością oczy. - Widzisz - powiedział z triumfem w głosie. - Od razu lepiej... Słońce leżało głęboko na dnie lasu. Jeszcze spoza pni przeciekał czerwony blask i rozlewał się w kłującą oczy plamę. Z daleka od białej wieżyczki kościoła doleciał dźwięk dzwonu. - Jestem głodny - powiedział. - A ty? Zmuszała się, aby dalej żartować: - Jak tygrys! - To wsiadaj. Jedziemy. Przed modną restauracją na rozległym parkingu stało już kilkadziesiąt aut. Z wnętrza buchała wrzaskliwa muzyka jazzowa. Sala była zapchana. Na kolorowym parkiecie tańczyło kilka par. Podskakiwały, zwijały się, poruszały dłońmi. Stroje były najrozmaitsze: ciemne i jasne garnitury, kolorowe swetry. Z trudem znaleźli pod ścianą wolny stolik. - Potańczysz? - Nie. Jestem zmęczona. I chcę jeść. Gdy przyszedł ubrany w białą kurtkę kelner, Hans zapytał: - Czego się napijesz? - Aperitifu. Gdy tamten odszedł, zapytała: - Co się tak rozpędziłeś? Masz forsę? - Jak ci proponuję, to widać mam. - Przecież nie miałeś? - Mam - mrugnął po szelmowsku. - Matka dała na opłacenie egzaminów. W Indze obudziła się praktyczna kobieta. - Zwariowałeś? A co potem? - Mam czas się martwić. Może nie będę zdawał. - Będziesz! Musisz! - Nic nie muszę. Jak mnie twój papa wsadzi do więzienia... Milczała chwilę. Potem rzekła: - Słuchaj, Hans. Ale teraz poważnie... - Szkoda życia na poważne gadanie. - Szkoda, ale słuchaj. Nie mówiłam o tobie sama z ojcem. Miałeś rację, mogłoby mu się to nie podobać. Ale spróbowałem przez jego sekretarkę. - Co to za babka? - Taka, co lubi kręcić kuprem. Zwłaszcza wobec ojca. - A on? - Jak się na nią nie nabierze od razu, potem nic z tego nie będzie. Więc powiedziałam jej, aby go nakręciła. - I co? - Rozmawiałam z nią wczoraj... - Co ci powiedziała? Zastanawiała się chwilę, jak ma mu to powiedzieć. - Ona mówi - zaczęła - że ojciec musi ciebie oskarżać. Tak mu kazali. Ci, rozumiesz, z rządu. No i dlatego, że umarła ta Żydówka... - Jaka Żydówka? - Nie wiesz? Ta żona rabina. - Umarła? - Tak... - Od kogo to wiesz? - Mówię ci przecież. Od tej Malzahn. - Co jej się stało? Z czego? - Nie wiem. Może przeziębiła się, jak wtedy krzyczała? A może serce? Siedział martwo z twarzą zwróconą w kąt sali, z oczami wbitymi w ozdabiające ścianę malowidło. Miał usta rozchylone. Dolna warga opadła mu. - Nie potrzebujesz się tym przejmować - powiedziała. - To nie twoja wina. Ona dawniej siedziała w obozie dla Żydów i była z tego chora... - To ci także tamta powiedziała? - Tak. Chwilę milczał. Potem zapytał: - I co jeszcze? - Więc jak ci mówię: ojciec musi oskarżać. Ale Leni powiada, żeby się tym nie przejmować. Bo gdyby nawet ciebie skazali, nie będziesz siedział... - Dlaczego? - Obiecuje, że to załatwi. Ona zna jedną fiszę w armii. Jak ona go poprosi, to on sprawi, że ciebie natychmiast zwolnią... Kiedy mówiła, miała oczy spuszczone. Teraz podniosła je, spojrzała na Hansa. To nie był już ten sam roześmiany chłopak, z którym tu przyjechała, dumny z poprawionego zapłonu. Jego twarz miała teraz wyraz ponury i jakby groźny. Przyszedł kelner niosąc na tacy dwa kieliszki. Hans wziął swój i natychmiast podniósł go w górę. Powiedział: - Prosit! Wychylił go jednym haustem. Postawił wprost na tacy, której kelner nie zdążył cofnąć. - Jeszcze po jednym - polecił. Zwrócił się do Ingi: - I tak za nic? - zapytał. - Nie za nic... Ona go poprosi... Znowu patrzyła na talerzyk. Nie miała wątpliwości, że rozwiązanie, jakie podsuwała panna Malzahn, nie będzie się podobało Hansowi. Ale skoro nie można wybrnąć z sytuacji inaczej? Wśród młodych wszyscy mówili z niechęcią, nawet z nienawiścią o mundurze. Ale ostatecznie ojciec ma racją: wszyscy nosili mundur i to nie było jeszcze żadnym nieszczęściem... W tej nowej armii, jak piszą i jak zapewniała Leni, chłopcy uprawiają sporty i dzięki nim nabierają tężyzny. Uczą się także koleżeństwa. To nie jest złe. Ona sama czuła się tak dobrze w gromadzie i w głębi serca bolała nad tym, że Hans wolał samotność i nie umiał zżyć się z kolegami. Nie ma przecież żadnej wojny. I na pewno nie będzie... Służba wojskowa daje także zawód. Leni twierdziła, że można z niej wyjść doświadczonym fachowcem. A Inga nie była pewna, czy zmusi Hansa do zdawania egzaminów. „My nie lubimy mundurów - tłumaczyła sobie - bo pamiętamy ostatnią wojnę. Ale w końcu o wszystkim zapomina się w życiu. Zwłaszcza gdy wszystko wygląda zupełnie inaczej...” Jutro może mundury nabiorą znowu uroku. Chłopcy by w nich ładnie wyglądali. To prawda, że trzeba by się na dłuższy czas rozstać. Lecz gdyby Hans poszedł do więzienia, byłoby gorzej. Wreszcie na jedno jeszcze Leni otworzyła jej oczy. „Panna Inga - powiedziała - zechce pewno wyjść za niego za mąż. Ten młody człowiek jest teraz niczym. Ale kiedy już odbędzie służbę wojskową, sprawa będzie wyglądała inaczej...” Wypili drugą kolejkę. Hans zażądał trzeciej. Ona wymówiła się. Wtedy kazał przynieść tylko dla siebie. Jedli w milczeniu. Znad talerza nieznacznie obserwowała go. Miał usta mocno zaciśnięte. Jego mało foremny, zapadnięty nieco u nasady nos ściągnął się, nadając twarzy wyraz zaciętości. To nie był ten sam chłopak, którego pieszczoty sprawiały jej tyle radości. „Wszystko dlatego, że trzeba wracać!” - myślała. Czuła coraz większą niechęć do tego, co miała znaleźć po powrocie. Puste mieszkanie, nauka, ojciec goniący za tą suką... Gdyby mogli tu pozostać, byliby na pewno szczęśliwi! XV Kiedy wstali od stolika, orkiestra grała szaleńczego rocka. Kilku młodych ludzi zmuszało swoje tancerki do wirowania. I oni, i one wydawali okrzyki. Sukienki podnosiły się odkrywając wysoko nogi. Dyrygent naśladując gesty murzyńskich muzyków wyrzucał w górę ręce, w których trzymał białe, wydające chrzęst kule. Światła przygasły. Przeciskali się między zestawionymi ciasno stolikami - ona przodem, on za nią z rękami w kieszeniach, z papierosem w kącie ust. Było już całkiem ciemno. Parking oświetlało kilka lamp. Wyprowadził auto z tłoku ostrym, gwałtownym zrywem. Błotnik ich taunusa zarysował karoserię stojącego obok volkswagena. Hans obejrzał się, ale widząc, że na parkingu nikogo nie ma i nikt zderzenia nie zauważył, gwizdnął tylko cicho i pojechał dalej. Chrzęst kół wozu na pokrytym żwirem podjeździe, potem na betonie, przeszedł w jednostajny szum. Autostrada leżała przed nimi niby szeroka rzeka o dwóch korytach. Na trawnikach między betonowymi pasami jezdni migały żółtawe światełka lampek przy budkach telefonicznych. Z boku szosy stał las skrywając światła miast, które mijali. Nadał autu wielką szybkość. Z niepokojem patrzyła, jak strzałka zegara szybkości kiwa się poza setką. - Nie pędź tak - powiedziała. Światła z zegarów padały z dołu na jego twarz, znacząc ją groźnymi cieniami. Odpowiedział: - Po to Hitler budował autostrady. - Nie, nie, zwolnij... - On może jeszcze więcej - i dodał gazu. - Proszę cię, przestań! - zawołała. Nie zwalniając obrócił ku niej twarz. - Boisz się? - Nie chce zostać kaleką. Słyszysz? Zwolnij! Nacisnął sprzęgło. Wyłączony motor przycichł, tylko szurgały opony na betonie i wóz stukał na złączach płyt. Powiedział coś, ale tak cicho i niewyraźnie, że zaledwie usłyszała: - ...kaleką... to życie... bez sensu... - Co powiedziałeś? - zapytała. - Że życie jest głupie. - Wcale nie - sprzeciwiła się. - Jest miłość, przyjaźń... - Nie mam przyjaciół! - rzucił z nagłą goryczą. Znowu poderwał wóz do lotu. - Bo jesteś taki... - powiedziała z wyrzutem, - Jestem taki - przyznał, - Inni żartują... Kierownica skoczyła mu w rękach; auto natrafiło na jakąś wyrwę w nawierzchni. - Chciałabyś, abym żartował? - Nie... Tym razem naprawdę zwolnił. Ale to dlatego, że zjeżdżali z autostrady na boczną szosę. Droga szła ostrym wirażem w dół, przejeżdżała pod autostradą, zawieszoną teraz nad ich głowami czarną krechą na tle nieba podbitego bladymi gwiazdami. Teraz jechali wąską szosą. Wiraże następowały jedne za drugimi. Mijały ich auta. Wyskakiwały zza zakrętów niby złe psy z gorejącymi ślepiami. Mijali się szybko, aż stłoczone nagle powietrze wydawało dźwięk podobny do stłumionego wystrzału. Gniewnie cisnął pedał gazu. Ten pęd, zdawało mu się, przynosił ratunek. A już myślał, że tej nocy rozładowało się dręczące go od lat ciśnienie. Wprawdzie obudził się z okrzykiem - ale to było niby pęknięcie wrzodu. Ból łączył się z ulgą. Nareszcie zobaczył tę, której szukał. Widział ją przez chwilę, zanim otworzył oczy. To wystarczyło. Łysy lekarz, gotów był to przyznać, miał rację. Gesty miłości wyzwoliły tajemnicę. Tamta we śnie była małą dziewczynką z warkoczykami. Ta przy nim była dojrzałą, pragnącą pieszczot dziewczyną. Ale między nimi było coś wspólnego. Coś - co ocalało... Lecz radosne odkrycie skończyło się. Wracał do domu, w którym otaczało go kłamstwo. Wracał do sprawy, która przestała być jego sprawą... Przestała nią być, odkąd dowiedział się, że tamta kobieta umarła. Jego bunt był jak uderzenie pięścią w mur. W ścianę, która swą twardością kaleczy ciało. „Cóż mnie obchodzi ta Żydówka! - próbował przekonać siebie. - Nie widziałem jej nigdy. Słyszałem tylko wtedy jej krzyk”. Szosa wyskoczyła z doliny na mały grzbiet. Przedtem mieli przed sobą drzewa o konturach obrysowanych lśniącą aureolą. Teraz w dole rozlało się wielką plamą miasto. Neony pulsowały barwami. Bayer, Oetker, Philips, DKW... Za chwilę byli już na opustoszałych ulicach. - Zwolnij przynajmniej teraz - powtórzyła swoją prośbę. Nie zwolnił. Jakby nie słysząc jej słów, zapytał: - Więc to tak ułożone, że twój ojciec ma mnie wsadzić, a ta ma mnie wyciągnąć? - Tak, Hans. Ale... To tyłka taka forma., - I dla niej ma tamten to zrobić? - Tak. Obiecała, że go poprosi... - Czy ona jest jego kochanką? - Może... - A twój ojciec? - Nie wiem, Hans. Zwolnij... - A jeżeli on wyciągnie mnie po to, aby potem wziąć do wojska? Nie zaprzeczyła dość szybko. Jej zapewnienie: „Ale skądże?”, przyszło z opóźnieniem. Samochód gnał, opony piszczały na ostro branych zakrętach. Posłyszała jego chrapliwy okrzyk: - Więc zgadłem! - Nie, nie, Hans! Tylko zwolnij... Wytłumaczę ci!... - Co wytłumaczysz? - Zwolnij! Zatrzymaj! Kocham cię... Samochód wciąż pędził jak szalony. Wjeżdżając na mały placyk znalazł się naprzeciwko innego wozu. Hans zaklął i skręcił gwałtownie. Ale było już za późno. Oba auta otarły się o siebie i odleciały na dwie strony. To drugie fiknęło kozła. Ich taunus sunął bokiem po asfalcie, aż wreszcie uderzył o słup latarni. Skrzyp hamulców, pisk opon, dzwonienie rozpadających się szyb, chrzęst wginanej blachy, krzyk ludzki - wszystko to ustąpiło miejsca głuchej ciszy. Kiedy zderzyli się, była w nim wściekłość na tamtego durnia. Hans trzymał kierownicę z całych sił i nie przestawał kląć. Czuł, jak auto obraca się niby porwane karuzelą. Z niewiadomego powodu zapaliło się wewnętrzne światełko. Potem zgasło. Coś go uderzyło w głowę. Wreszcie zapadła cisza. Uświadomił sobie, że trzyma w rękach wygiętą kierownicę. Odruchowo przekręcił kluczyk. Ale motor zgasł już przedtem. Wokoło niego sterczały jakieś druty i ostre kawałki blachy. Spojrzał na Ingę. Siedziała dziwnie z głową odrzuconą do tyłu. - In... - powiedział i położył jej dłoń na ramieniu. Nie poruszyła się, nie odwróciła ku niemu głowy. Nie odpowiedziała. Blask antymgielnej lampy tuż nad nimi padał na jej twarz i nadawał jej wyraz kamiennej maski. Tylko w przedłużeniu jednej z brwi spływała cienka strużka. Odsunął się od dziewczyny. Pchnął drzwiczki. Stanął na jezdni. Pod podeszwą chrzęściło szkło. Wokół leżały kawałki blachy. Zrobił krok - i utknął boleśnie. W lewym kolanie czuł omdlałość. Odezwał się także ból w tyle głowy. W przewróconym samochodzie panowała cisza. Miasto było także ciche. Odruchowo, kulejąc, postąpił naprzód. Przed nim był dom o wysokich oknach. Mury były świeże. Lecz nisko na podmurówce, na ciemnej zaprawie widać było jasne plamy. Kuśtykając szedł ku nim, jakby zahipnotyzowany tym widokiem. Nagle pojął, gdzie się znajduje. Na murze były ślady czegoś, co istniało, ale potem zostało wydrapane. Ktoś skrobał starannie. Starał się wydrzeć tamto aż do korzeni. Tylko że białe blizny zachowały kształt malowidła, jak na spłowiałej ścianie zachowuje się kontur obrazu, który wisiał długo w jednym miejscu. Stojąc przy samym murze można było odgadnąć, jaki znak był tutaj wymalowany. Otaczającą go ciszę przerwał stukot otwieranego nad nim okna. Drgnął, przyłożył dłonie do ust. W górze zawołał jakiś głos. Lękliwie podniósł głowę. Ale to nie było to okno i ten, kto krzyczał, nie był kobietą. Potem zaczęły się otwierać inne okna. Gdzieś w głębi uśpionego miasta rozkrzyczał się skowyczący klakson jadącej karetki. Hans wyciągnął ręce. Położył dłonie na wygładzonym od skrobania murze. Dłonie były mokre. Nie wiadomo dlaczego pełne były krwi. Zostawiały ślady. Zumpena ogarnęła słabość. Począł kiwać się przed murem jak Żyd modlący się przy Ścianie Płaczu. Potem nogi ugięły się pod nim. Uderzył czołem o mur. Dłonie obsuwały się po ścianie, znacząc ją ciemnymi pasami. Marzec - wrzesień 1960 Jak drzewa z tajgi... Powierzchnia stawu musiała opaść. Między cembrowiną a taflą wody widać było odkryte muliste dno, z którego sterczały różne odpadki: pordzewiałe puszki, resztki rozbitych butelek. Na powierzchni wody leżał gruby kożuch rzęsy. Od mułu i od szlamu zanosiło wonią zgnilizny. Łabędź z nastroszonymi piórami stał nad brzegiem i patrzył przed siebie wzrokiem, w którym zdawał się malować wyrzut. Na wchodzącym głęboko w staw pomoście rozłożyło się kilka szaroburych ptaków o wyglądzie brzydkich kaczątek. Nie zdradzały ochoty do pływania. Leżały z nisko opuszczonymi głowami i zdawały się spać. Na sąsiedniej ławce hałasowało kilku wyrostków. Ubrani byli w barwne koszule, mieli długie, polepione w strączki włosy i policzki obrośnięte rzadkim zarostem. Poklepywali się po ramionach, coś mówili, a potem wybuchali hałaśliwym śmiechem. Głosy brzmiały brutalnie i wyzywająco, jakby tamci chcieli za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę. Obok nich stał na ławce aparat radiowy. Choć nie zwracali na niego uwagi, pozwolili mu hałasować. Głos śpiewaka niósł się nad pokryty zielonym kożuchem staw. Tamten powtarzał w kółko słowo „Józefina” rozszczepiając je na sylaby. Można by myśleć, że to nie używane imię zawiera w sobie jakąś ukrytą treść. Modulacja głosu zdradzała całkowite lekceważenie praw fonetyki. Po drugiej stronie stawu, za pełną prześwitów zasłoną drzew warczały auta. Tamtędy biegła ruchliwa ulica. Dostrzegał poruszającą się nieustannie mozaikę karoserii niby sunący na maszynie dziewiarskiej nie kończący się płat kolorowej materii. Wstał rano po bezsennej nocy. Nie mógł spać. Podobny wieży hotel unosił się niby balon nad rozbłyszczanym neonami miastem. Choć to było jego rodzinne miasto, nie poznał go wczoraj wieczorem. Rozrosło się przez te lata, stało się wielkie, barwne, hałaśliwe. Wszystko maleje, gdy porównujemy przeszłość z teraźniejszością. Tutaj proces był przeciwny. Na próżno z okna wiozącej go do hotelu taksówki starał się odnaleźć jakieś znajome zakątki. Nawet to - co na pewno nie było nowe - wydawało się inne, obce. Hotel zaskoczył go swoim ogromem, światłami, połyskiem chromów, ruchem. Szybkobieżna winda porwała go i ani się spostrzegł, kiedy zaniosła na wysokie piętro. Towarzyszący mu boy otworzył mu drzwi pokoju, wprowadził go do środka, ustawił walizki, włączył telewizor. Tak jakby otworzył okno na wielki świat. Odezwał się głos przynoszący niezliczone informacje, zapłonął barwnymi obrazkami ekran. Ale on, gdy tylko za boyem zamknęły się drzwi, wyłączył telewizor. Wolał ciszę i okno, przez które mógł patrzeć na miasto rozlane plamą u jego stóp: czarne bryły domów, niezliczone światła, pulsujące neony, ulice wyznaczone rzędami latarń. W żaden sposób nie mógł się zorientować w tym, co widział. Powoli szedł wzrokiem po linii ulic. Wreszcie udało mu się z tej plątaniny świateł i cieni wyłowić znajomy sobie kształt: dwie ciemne wieże kościoła. Tylko że dawniej przypominały one ręce uniesione w górę, widoczne na tle obłoków i krążących gołębi. Teraz wyciągały się do niego z dołu, jak ręce człowieka, który wzywa ratunku z głębi czarnego dołu. Cisza, która go otaczała, nie była ciszą, do której przywykł. Wsączały się w nią muzyka i głosy ludzkie. Stękały windy. Ktoś krzyknął na korytarzu. Dźwięki przychodziły przytłumione - on jednak je słyszał. Napinały jego uwagę. Rozebrał się i położył. Ale leżąc słyszał je jeszcze dokuczliwiej. Łóżko zdawało się drżeć. Może dygotał cały pokój? Nie mógł spać. Tamta cisza - to musiało być coś dla tutejszego świata równie niezrozumiałego jak śmierć. Zabrakło mu także powietrza. Był tu naprawdę jak przybysz z innego świata. Tam gdzie żył w ciągu ostatnich lat, przestrzeń oszałamiała ogromem. A jednak - nie ciążyła. Gdy przychodził czas burz, zawiei, mgieł i śnieżyc i gdy trzeba było schronić się do zagrzebanego pod śniegiem budynku stacji - zaznawał spokoju istoty, która odnalazła dla siebie zaciszną kryjówkę. Tutaj przestrzeń dławiła. Miał uczucie, jakby jakiś ciężar leżał mu na piersiach. Zawieszony wysoko nad miastem był jak ktoś wtłoczony pod niskie, tak samo kamienne niebo. Młodzi z sąsiedniej ławki wśród ciągłego poklepywania się i spazmów śmiechu odeszli. Został sam w alejce. Patrzył na smutny staw i leżące na pomoście ptaki. Samochody warczały. Potem nadciągnęła gromadka barwnie ubranych dzieci. Szły rozgadane. Gwarowi ich głosów towarzyszył dźwięk muzyki tranzystorowej. Starsze dzieci miały zawieszone na szyi małe aparaciki radiowe. Wszystkie aparaty były jednocześnie czynne - nadawały jakąś muzykę. Dzieci przeszły, ale dwoje pozostało nad stawem. Chłopiec miał włosy misternie przycięte tak, że zakrywały czoło i opadały kosmykami na kark. Na oczach grube okulary i aparat radiowy na szyi. Dziewczynka musiała być o parę lat młodsza; jasnowłosa, z zadartym noskiem i włoskami związanymi w dwa małe, sterczące warkoczyki. W ręku trzymała lalkę - Murzynka. - Urwę ci, poczekaj - rzekł chłopiec. Wszedł na trawnik i zbliżył się do mizernego krzewu. Niezbyt zręcznie wziął się do wyłamywania dużej gałęzi. Mozolił się, targał, wykręcał. Gdy w końcu udało mu się przełamać gałąź, miękka kora trzymała ją na uwięzi. Dalej szarpał zapierając się nogą. W końcu gałąź uległa, chłopiec aż usiadł na trawie. Na trawniku pozostała ruina: zdeptana trawa, poszarpane liście. Wstał, wywlókł urwaną gałąź na ścieżkę. Z krzaka sterczał ułamany kikut. Powiedział do małej: - Masz - i podał jej gałąź. Mała wsadziła gałąź w ziemię, a pod nią usadziła swego Murzynka. - Będzie miał dom - oznajmiła. Chłopiec wrócił do krzaka i jeszcze przyniósł kilka gałązek. Uzupełnił nimi szałas. - Teraz ma fajnie - powiedział. W zawieszonym na szyi chłopca tranzystorze ucichła muzyka. Teraz głos poważnie tłumaczył: - Zanim wejdziecie na zaznaczone pasami przejście, naciśnijcie guziczek przy słupie. Poczekajcie, aż zapali się zielone światło. Nie śpieszcie się, czekajcie na zielone światło. Dopiero wtedy możecie wejść na jezdnię. Nie biegnijcie. Idźcie spokojnie”. Rozglądajcie się, nie rozmawiajcie podczas przechodzenia. Idźcie uważnie... Pamiętajcie... Sam stał dziś rano na brzegu jezdni przekonany, że nigdy nie zdoła przedrzeć się na drugą stronę. Ale zapaliło się zielone światło i auta stanęły murem niby morze, które rozstąpiło się przed Mojżeszem. Przeszedł razem z falą ludzi. Zanim opuścił rano hotel, długo stał w oknie. Miasto w dole tętniło życiem. Nie mrugało już kolorowymi światłami. Było szare. Nie barwiły go nawet auta. Ich różnokolorowe karoserie wydawały się mdłe, wtopione w szarość. Auta mknęły równo między wymalowanymi na jezdni pasami. Czasami tryskały czerwienią zapalone lampy hamulcowe. Winda z nieprawdopodobną szybkością zniosła go na dół. Była zamkniętym szczelnie pudłem. Jedynie na tablicy nad zasuniętymi ciężkimi drzwiami migały cyfry oznaczające mijane piętra. Potem zamiast cyfr pojawiały się świetliste napisy: klub, bar, kawiarnia, recepcja... Winda hamowała niby zbliżający się do powierzchni pocisk kosmiczny. W końcu stanęła. Drzwi bez hałasu rozsunęły się. Ci, którzy wysypywali się z windy, mijali tłum tych, którzy na windę czekali. Recepcjonista, któremu wręczył klucz, rzekł: - Dzwonili z telewizji. Prosili, aby panu powiedzieć, że przyjadą o trzeciej. - Dziękuję. - Pytali, czy pan będzie mógł z nimi pojechać. Chcieli zrobić z panem wywiad. Proponowali, aby ten wywiad był w zoo, przy klatce z białymi niedźwiedziami... - Nie mam nic przeciwko niedźwiedziom. - To jak drugi raz zadzwonią, mogę im powiedzieć, że pan się zgadza? I że będzie o trzeciej? - Tak. Zmieszaną wonią rozgrzanych smarów, ludzkiego potu i chemicznych, rozpylonych pachnideł buchnęło z otworu kolei podziemnej. Ruchome schody turkotały, warczała sunąca pod nogami taśma elastycznego chodnika. Ścianami korytarza wstrząsał raz po raz huk pędzącego pociągu. Automaty przyjmujące należności wydawały krótki szczęk, trzaskały metalicznie otwierające się, a potem zamykające drzwi. Nad głowami sunącej spiesznie fali ludzkiej zapalały się i gasły światełka. Ściany korytarza pełne były niezliczonych informacji. Ale nie miał możności zatrzymania się i przeczytania tych napisów; tak bardzo popychali go spieszący się ludzie. Wszystkim było pilno, wszyscy wydawali się spóźnieni i podrażnieni tym spóźnieniem. Szedł ulegle w pędzącym tłumie. Ale ten tłum co chwila rozpadał się na strumyczki, które wpadały w inne korytarze. Nikt się nie wahał. On jednak chciał się upewnić, czy idzie dobrze. Zatrzymał się. Ludzie wpadali na niego, potrącali go, sykali gniewnie. Pytał mijających go o kierunek. Ale nikt mu nie odpowiadał. Tamci obiegali go jak kamień, który utkwił w środku potoku. „Nie stój pan tutaj!” - ktoś krzyknął na niego. „Nie wiem, którędy mam iść do...” „W prawo! Tylko prędzej! Nie stój pan, w prawo! w prawo!” Teraz radio chłopca nadawało piosenkę o piesku i o wiewiórce. Śpiewał chór dziecięcy. Dziewczynka zdjętą z głowy chusteczką nakrywała swego Murzynka. Chłopiec zainteresował się nagle tym, co dochodziło z aparatu. - Strzelałem do wiewiórek - powiedział. Mała podniosła głowę. - Trzeba strzelać? - zapytała. - Naturalnie - zapewnił. - Tatuś ma flower. U jednego znajomego tatusia są w ogrodzie wiewiórki. Pojechaliśmy strzelać... - Ty także? - Najpierw nie chciałem. Ale mama powiedziała, że trzeba być mężczyzną. Strzeli się i wiewiórka spada z drzewa. Od razu nie żyje. - Nie żyje... - powtórzyła. Wiewiórka w piosence bawiła się z pieskiem. Rzucała pieskowi orzechy, ale piesek nie chciał ich jeść. - I do wron strzelaliśmy - powiedział chłopiec. - Do takich? - zapytała wskazując palcem na leżące na pomoście brzydkie kaczątka. - Co ty gadasz? To nie są wrony. Wrony są czarne i wołają kraa, kraa... Uniósł ramiona i potrząsając dłońmi zaczął biegać po alejce naśladując krążenie i krakanie ptaków. - Wróć! - zawołała go. - Dlaczego? - biegał dalej. - Wróć... Czy ich nie bolało? - zapytała. - Wron nie boli - przestał latać. - Nie. Strzela się: pych! Spadają i już nie żyją. - A tych ptaszków - wskazała palcem na leżące na pomoście brzydkie kaczątka - też by nie bolało? - Nie. Ptaszków nie boli. - Nie boli? - Nie. Kurczątkom obcina się głowy... - Nożem? - Nożem. Potem można je jeść. Lubisz? - Lubię... Widywał ludzi, którzy przyjeżdżali mordować młode foki. Zwierzęta leżały na kamienistej plaży, pozwalały do siebie podchodzić. Tamci bili je po głowach drągami. Foki wydawały krzyk. Gdy jedne ginęły, drugie nie uciekały. Można je było mordować kolejno. Potem na kamieniach zostawały rdzawe plamy. Na morzu obok szybkie, małe stateczki wyposażone w znakomitą broń mknęły w pogoni za ostatnimi wielorybami. Podziemny pociąg nie jechał dawniej w tamtym kierunku. Do ich dzielnicy dojeżdżało się tramwajem lub autobusem. Trzeba było jechać długo, w ścisku. Dopiero na ostatnich przystankach tramwaj zaczynał pustoszeć. Było coraz więcej drzew. Mur zieloności tworzył tło poza rzadką linią niskich domów. Teraz nic nie widział - mknęli podziemnym korytarzem. Wzdłuż pokrytych higienicznymi tafelkami ścian migotały lampy. Czasami z sykiem hamulców stawali. Podziemne stacje pełne były kolorowych reklam. Nad głowami wsiadających widać było olbrzymie biusty wychylone ze staników lub długie nogi w „najlepszych na świecie” pończochach. Za którąś ze stacji pociąg wymknął się z tunelu, wypadł na szare światło dnia. Wzdłuż toru stały wysokie domy niby ustawione na stole klocki. W tym miejscu, pamiętał, rozciągał się rozległy podmiejski park, pełen drzew i gęstej, puszczonej dziko zieloności. Teraz z parku zostało niewiele. Wywiercono w nim szeroką aleję, na której końcu widać było inne bloki domów. Jeszcze tu, koło linii kolei, trwały roboty. Leżały zwalone pnie i wznosiły się kopce wydartej przez maszyny ziemi. Kręcili się ludzie w kolorowych, roboczych hełmach. Nie było już ściany zieleni. Zostały pojedyncze drzewa. Przypomniał mu się nagle pobyt nad Angara i rozmowa, jaką toczył z przedstawicielem miasta, zbudowanego w ciągu zaledwie kilku lat na obszarze ziemi wydartym tajdze. „Wtedy gdyśmy tu przyszli - mówił tamten, uzupełniając swe słowa szerokimi gestami - były tu tylko drzewa i drzewa. Gęsto - ani przejść. Trzeba było zacząć od wyrąbania lasu, wykarczowania pni, zbudowania domów. Trzeba było walczyć z «maszką», taką dokuczliwą muszką... Dziś, widzicie, mamy wielkie domy, sklepy, place, ulice. W mieście dziesiątki tysięcy ludzi. A wokoło dalej tajga. Kończy się miasto, zaczyna się tajga. To dobrze, mamy dobre powietrze. Tylko, wiecie, chcieliśmy zachować trochę drzew pośrodku miasta. Żeby mieć w skwar trochę cienia. No i wyobraźcie sobie - nic z tego nie wyszło. Drzewa, które pozostały z tajgi, nie chciały dalej rosnąć. Wszystkie poschły. Musimy sadzić nowe...” Wzdłuż szerokich ulic, na rozległych trawnikach rosły cienkie drzewka. Ich filigranowe sylwetki rozwiewały się na tle ogromnych bloków mieszkalnych. Swojej ulicy nie mógł także poznać. Kiedyś była to podmiejska uliczka małych domów, poprzesłanianych ogródkami. W jednych rosły kwiaty, w innych jarzyny. Płotów czepiało się wino. Wiosną, gdy kwitły drzewa owocowe, nad siatkami ogrodzeń pieniła się biel. Tu i tam nie zabudowana parcela zarastała badylami. Pieniły się osty, jesienią żółciły się suche, wysokie trawy. Równolegle do ulicy ciągnęła się topolowa aleja - ostatnia pozostałość po dawnym, historycznym pałacyku. Wysokie drzewa tworzyły tło całej dzielnicy. Teraz domy stały równo, jeden obok drugiego, tuż przy chodniku. Zniknęła wszelka zieloność, wszystko krył asfalt. Tylko przed szklanym pawilonem handlowym znajdował się klomb obsadzony kwiatami. Wyglądał na wielką doniczkę. Dwie kobiety ubrane w jaskrawe fartuchy sprzątały chodnik przed pawilonem. Nigdzie nie było śmieci. Wszędzie przed domami czekały sznury aut. Topolowej alei nie widział, nie mógł się nawet przekonać, czy jeszcze istnieje. Kiedyś, pamiętał, na dachach i na drzewach siedziały całe stada wron i kawek. Gdy na ulicy było pusto, ptaki spadały na jezdnię. Chodziły po niej śmiesznie poważnie i wyszukiwały długimi dziobami jakieś odpadki. Wystarczyło, aby się pojawił wóz lub samochód - a wrony uciekały znowu na swe stanowiska obserwacyjne. Z góry obserwowały, co się dzieje na ulicy. Wystarczyło rzucić kawałek chleba, aby zaczęły krążyć nad głową. Wróble były odważniejsze, chwytały chleb prawie spod nóg. Wrony zbliżały się do chleba dopiero, gdy się człowiek oddalił. Raz zdarzyło się, że młoda kawka wypadła z gniazda w ich ogrodzie. Opiekowali się nią, karmili, póki nie nauczyła się latać i odleciała z innymi. Ale potem, gdy wysypywali chleb na ulicę, zjawiła się od razu, razem z wróblami. Równie śmiało jak one zbliżała się do ludzi. „To na pewno jest nasza kawka” - mówiły dzieci. W aparacie radiowym chłopca odezwał się głos kobiecy: - Gdzie są Henio i Krysia? Gdzie są Henio i Krysia? Proszę, niech Henio i Krysia przyjdą zaraz na zbiórkę. Powtarzam: niech tu przyjdą Henio i Krysia. Wołajcie wszyscy Henia i Krysię. - Pani woła - rzekł chłopiec. - Dlaczego? - Pewno chce dać śniadanie. Kakao, bułeczkę, dżem... Lubisz dżem malinowy? - Lubię, chodźmy. - Chodźmy. Zerwali się i odbiegli tak nagle, że zapomnieli o lalce. Nakryty chustką Murzynek pozostał w szałasie zrobionym z nałamanych gałęzi. Kiedy się skończył pierwszy rok pobytu na wyspie, wszyscy twierdzili, że powinien wrócić. Nikt, tłumaczyli mu, nie może siedzieć bez końca. To nawet niebezpieczne dla zdrowia, dla psychiki ludzkiej. Były wypadki, że ludzie, którym przyszło przebywać dłuższy czas w arktycznych warunkach, popadali w rozstrój nerwowy. A gdy już przyjdzie zima, nie da się nikogo zabrać. Dostęp do wyspy przez parę miesięcy jest niemożliwy. Rok - to przecież bardzo dużo... A jednak pozostał z następną grupą badaczy. Krótkie arktyczne lato minęło szybko i znowu nadszedł czai wichrów, sztormów, burz i śnieżyc. Z domku nad brzegiem morza trzeba się było przenieść do podziemnego pomieszczenia. Tutaj nie docierał ryk morza i huk walących się ścian lodowych. Pozostawały tylko rozmowy z towarzyszami - i radio. Czas płynął poszatkowany porami odczytywania przyrządów, sprawdzania pomiarów i dokonywania eksperymentów naukowych. Noce nie były nocami, dnie nie były dniami. Często coś się psuło. Trzeba było wtedy iść na mróz i wichurę, dokonywać napraw. Towarzysze narzekali na wolno ciągnącą się zimę. Tęsknili do swoich. Ich rozmowy obracały się stale wokoło tego, co będą robili po powrocie. Gdy pogoda poprawiała się, wyruszali w odwiedziny do sąsiednich stacji. Albo sąsiedzi składali im wizyty. Rozmawiano, pito, grano w karty, organizowano koncerty z płyt, wymieniano konserwy. Nie uchylał się od spotkań, ale za nimi nie przepadał. Dużo czytał. Każda nowa grupa badaczy przywoziła ładunek książek, biblioteka była dobrze zaopatrzona. Nigdy jeszcze nie wczuwał się tak bardzo w treść książek - ich bohaterowie wydawali mu się żywymi ludźmi, z którymi dyskutował, którym współczuł, których rozumiał. Odczuwał żal, gdy książka dobiegała końca i trzeba było wejść w inny świat. Dużo spał. Sen miał płytki, a mimo to pełen snów. Działo się w nich tyle, że nieraz zamykając oczy starał się powrócić do tego, co przeżywał poprzednio we śnie. W snach odżywało poprzednie życie, lata dzieciństwa, szkoła, młodość. Wracali zmarli ludzie, utraceni przyjaciele. Zdarzało się jednak nieraz, że ci, których kochał, okazywali mu we śnie jakby swoją obcość. Mieli jakieś swoje tajemnice, do których nie chcieli go dopuścić. Gdy o to prosił, okazywali mu dobrotliwą wyrozumiałość niby dziecku, ale odkrywali tylko mały, niewystarczający rąbek tajemnicy. Przychodzili, lecz wiadomo było, że zaraz odejdą znowu. Próżno prosił: wróć, zostań... Odchodząca uśmiechała się tajemniczo - i odchodziła. Budził się, mówił sobie: to był tylko sen, jej nie ma. Jeśli tylko mógł, na nowo zamykał oczy. Myślał: a może jednak pojawi się znowu... Pragnął tego, chociaż pamiętał we śnie, że to jest tylko sen. Zjawiali się również w snach ludzie, o których zwykle nie myślał, ludzie, o których nawet nie wiedział, czy żyją, gdzie są, co się z nimi dzieje. Ni stąd, ni zowąd wyłaniali się niby z mgły, rozmawiali. W dzień czy dwa później w rozmowie, w radiu, w starej gazecie spotykał się z ich nazwiskiem. Wyglądało to tak, jakby snem uprzedzali o tym spotkaniu. W snach ludzie nakładali się jedni na drugich. Znikały przegrody czasu i pokoleń. Młodszy brat był jednocześnie synem i wnukiem. Mając świadomość swej dorosłości trzeba było wracać do szkoły, siadać w szkolnej ławce, zdawać egzamin... I tak został na wyspie jeszcze na trzeci, czwarty i piąty rok. Nowe grupy badaczy przypływały i odpływały. Przywozili wieści, gazety, książki, nowe narzędzia, udoskonalone przyrządy pomiarowe. Otrzymywał listy od tych, którzy spędzili rok na wyspie, a teraz byli wśród swoich. W przywiezionych gazetach czytał o zmianach rządów, konfliktach politycznych, układach, konferencjach. Znajdował nekrologi znajomych ludzi. Jeśli w końcu zabrał się z grupą odjeżdżających, to nie dlatego, aby chciał na zawsze opuścić wyspę. Na wyspie znały go psy, pingwiny, oswojony niedźwiedź. Kto pamiętał o nim tam, w świecie? Powiedział sobie: pojadę, zobaczę i wrócę. Tym razem nikt się nie dziwił. Ludzie nawykli, że daleka wyspa na północy ma swego mieszkańca. Nowo przybyli nie musieli się uczyć wszystkiego od odjeżdżających - był ktoś, kto ich umiał wprowadzić w świat przyrządów badawczych. Szedł ku końcowi ulicy. Ich dom był ostatni. Choć tyle się zmieniło, przecież dostrzegał jakieś szczegóły, które wyzwalały w nim błyskawice wspomnień. To w tym miejscu spotkał, to w tym miejscu dowiedział się, to tutaj zobaczył... Drgnął ujrzawszy stojący na końcu ulicy spychacz. Doznał wstrząsu i poczuł, jak mu bije serce. Stary płot, tyle razy reperowany, aby się pod nim nie mógł przekopać żaden z domowych psów, leżał zwalony. Sadzony pracowicie, nigdy nie dość szybko się rozrastający żywopłot był zdeptany i powyrywany. Mała werandka zamieniła się w stos zbutwiałych desek. Z domu pozostała już tylko ostatnia, nie zburzona jeszcze ściana. Okna i znane tak dobrze kraty stały pod murem niby odstawiona dekoracja teatralna z innej sztuki. W głębi widać było ogród, a raczej jego resztkę. Drzewa, które sadził, sterczały kikutami połamanych gałęzi między stosami gruzu i wydartych z trzewi domu belek. Wszystko przysypane było białym pyłem: liście, gałęzie, ziemia... Trafił właśnie na przerwę w pracy. Robotnicy odpoczywali leżąc na nie całkiem jeszcze wydeptanym skrawku trawnika. Powiedział im, że tu kiedyś mieszkał, spytał, czy pozwolą mu wejść. Wzruszyli obojętnie ramionami. Co ich obchodził ten siwy mężczyzna o czerwonej twarzy, wyszczotkowanej przez lodowate wiatry. Wszedł między gruzy i odarte z gałęzi drzewa. W głębi pozostało jeszcze trochę dawnego ogrodu. Gałęzie lip zwisały w dół warkoczami liści. Pamiętał, jak ogród zarastał, jak wokół drzew powiększał się cień. Alejki stawały się mroczne, słońce przesiewało się przez gąszcz liści. Tworzył się jakby mglisty opar, w którym pojawiały się - zanim kolejno odeszły - sylwetki najbliższych, ludzi i psów. Ale zaraz za alejką, w której się zachowało tło wspomnień, zobaczył znowu obalony płot, rozjeżdżony kołami ciężarówek żywopłot, stos cegieł, kupy śmieci, rozdmuchiwane przez wiatr papiery... Zarośnięty ogród wydawał się duży; spustoszony - stał się małym podwórkiem. Tu, na końcu ogrodu, zachowała się kępa drzew. Gdy je sadził, nadawał każde z tych drzew któremuś z domowników. Ten miał tu swego jarząbka, tamten brzozę, jeszcze inny jarzębinę. Potem mówiło się: patrzcie, moja jarzębina przerosła wszystkich, albo: zobaczcie, jej kasztan nie chce rosnąć. Mniejsze lub większe wyrosły wszystkie - z wyjątkiem jednego. Właścicielka tego jednego umarła - pierwsza. Pozostałe wybujały, teraz stały dumnie, na skraju rumowiska, niby gromadka czekających na egzekucję skazańców. Wrócił pod ścianę domu. Robotnicy skończyli odpoczynek. Rzucili w zapyloną trawę tłuste papiery, w których przynieśli śniadanie. Cisnęli o kamienie butelki, z których pili. Zapalili ostatniego papierosa. Mechanik wstał z trawy, podciągnął spodnie i gwiżdżąc ruszył w stronę spychacza. Zrozumiał, że za chwilę nastąpi uderzenie w ostatnią ścianę domu. Nie chciał na to patrzeć. Pośpiesznie ruszył do odwrotu. Był w połowie ulicy, gdy usłyszał za sobą łoskot. Obejrzał się. Koniec ulicy przesłonięty był kłębami białego pyłu. Wiele razy takie kłęby pojawiały się w jego snach. Historia powtarzała się. Domy waliły się. Rozpadł się dom dzieciństwa. Stojąc na jego rumach poprzysięgał sobie: nigdy, nigdy nie przywiążę się tak do żadnego domu! A jednak - uległ znowu miłości. I teraz - gdy lata narosły wspomnieniami i dobiegły do skraju pustki - dom rozsypał się znowu pod uderzeniami maszyny. Ile razy tak się może powtarzać? - pytał siebie. Czy nie znaczy to, że zbyt długo żyję? Może pobyt na dalekim południu sprawił, że wśród lodów przetrwał swój czas, czas zwykłego, ludzkiego życia? Posłyszał kroki. To szła znowu dziewczynka. Była sama. Obracała główkę to w jedną, to w drugą stronę, tak właśnie, jak robi dziecko, gdy mu kazano czegoś szukać. Pewno została wysłana po lalkę. Oczywiście zapomniała już o szałasie z gałęzi. Gdy odkryła wreszcie swego Murzynka, zrobiła zdumioną minę, a potem wybuchnęła wesołym śmiechem. - Zostawiłaś go - powiedział do niej - a on martwił się. Myślał, że całkiem o nim zapomniałaś i nigdy do niego nie wrócisz. Podniosła na niego oczy. Nie bała się. Zachichotała. Musiała być śmieszka. - On spał... - rzekła. - A może nie spał? - przekomarzał się. - Mówię ci, że rozmawiał ze mną i smucił się... Pokręciła główką. Nie przestawała się śmiać. - On nie gada... - Nie mówi? Do mnie mówił. A jak on się nazywa? - Murzynek. - Przecież to nie imię. Musi się jakoś nazywać. - Nazywa się Murzynek. - Lubisz go? - Tak... Wzięła lalkę i ruszyła z powrotem. Ale nagle - zatrzymała się. Obejrzała. Teraz nie śmiała się. Wolno podeszła do ławki, na której siedział. Patrzył na jej zadarty nosek i dwa śmieszne „kucyki”. - Ja nie chcę - powiedziała - aby do niego strzelali... - Do kogo? - Do niego... - potrząsnęła lalką. - Henio mówi, że ptaszków nie boli... Ale ja nie chcę... - Bądź spokojna, nikt nie będzie do niego strzelał. - Nie będzie? - Otworzyła szeroko ciemne oczki. - Henio mówił... - Zobaczysz, nie będzie - upewni! ją. Jeszcze chwilę patrzyła na niego, jakby chcąc się upewnić, czy na pewno mówi prawdę. Potem roześmiała się szeroko. Podrzucając Murzynka pobiegła alejką. Po chwili już jej nie widział. Od wyschłego stawu zaleciało zgnilizną. Ptaki na pomoście leżały nieruchomo. Niektóre tak martwo zwiesiły głowy, że można było sądzić, iż nie żyją. Monotonnie, ale nieprzerwanie warczały auta na ulicy. Wydało mu się, że tęskni za cichym schronem, przywalonym śniegiem. A jednak czuł, że już tam nie wróci. Może trzeba, aby choć jedno drzewo z tajgi pozostało zielone - do końca?