W STRONĘ CZWARTEGO WYMIARU WCZORAJ DZIŚ JUTRO ZBIÓR OPOWIADAŃ POPULARNO– I FANTASTYCZNO–NAUKOWYCH WYBORU DOKONAŁ I WSTĘPEM OPATRZYŁ JULIAN STAWIŃSKI WSTĘP — Przestaliśmy wierzyć w elfy i wilkołaki, a tu autorzy fantazji naukowych chcą nam wmówić, że na innych planetach żyją stwory jeszcze od tamtych dziwniejsze… — Tak. Powiem więcej: najdziwniejszą przygodą, jaka nas mogłaby spotkać, gdy dotrzemy do dalekich światów, byłoby stwierdzenie, że ich mieszkańcy nie są wcale dziwaczni. Taki mniej więcej dialog między czytelnikiem a sobą przytacza na objaśnienie istoty naukowej fantastyki jeden z najwybitniejszych autorów tej literatury, Frederic Brown. I ma rację. Bowiem sam fakt, że coś wydaje się nie do wiary, nie do pojęcia, niezwykłe, „niesamowite” i nieprawdopodobne, wcale jeszcze nie stanowi dowodu, by owo coś istnieć nie mogło i nie istniało. Lecz w takim razie czy i jaka zachodzi różnica między fantastyką naukową a wytworem „zwykłej” fantazji — postaciami z baśni, legend i mitów? Ściśle biorąc, jest to tylko różnica w czasie i rozwoju naszego poznania. Istotnie, dziś nie wierzymy we wróżki, śpiące królewny, krasnoludków i czarownice, zaćmieniu słońca nie staramy się zapobiegać przez odganianie smoka, w kołtunie widzimy działanie wieloletniego brudu, nie zaś skutek magicznych praktyk wiedźmy, a napady ostrej histerii leczymy nie egzorcyzmami lub paleniem na stosie, lecz w psychiatrycznych szpitalach. Mimo to nie zmniejszyła się wcale ilość „spraw niepojętych”, może nawet wzrosła. A już z pewnością wzrosła, na tle technologii współczesnej, natarczywa potrzeba szybkiego ich wyjaśnienia. Spowodowała wielki kryzys umysłów, a jako uboczny objaw — rozkwit naukowej fantastyki. Słowem, aby ten rozkwit zrozumieć, musimy choćby pokrótce wyjaśnić sobie naturą i metody naszego poznania i naszej wiedzy. Tkwią one głęboko w przeszłości i, z biegiem tysiącleci, ulegały ogromnym, przeobrażeniom. Egipcjanin z czasów XX dynastii widział w zaćmieniu słońca przejaw gniewu bóstwa. Średniowieczny Europejczyk klaski żywiołowe i epidemie uważał za dopust boży, obłęd i epilepsją — za dzieło szatana. A nawet i obecnie w różnych stronach świata można być świadkiem uroczystych obrzędów dla sprowadzenia deszczu, zwiększenia wydajności gleby lub odwrócenia powodzi. Wszystko to są ogromnie już zmodyfikowane pozostałości prelogicznego myślenia, które w najmniej stosunkowo zmienionej postaci dochowały się na Melanezji i w Afryce Środkowej. Przykładając mierniki dzisiejsze, musielibyśmy odmówić tym pojęciom jakichkolwiek cech wiedzy. A jednak była to wiedza, choć bardzo prymitywna. Wyrosła z pierwszych na kult ziemskiej prób zrozumienia i wyjaśnienia wszechświata. Stworzyła ją pierwsza na Ziemi inteligencja świadoma. Ta zaś powstała wówczas, gdy instynkt jednego z wielu gatunków ssaków przemienił się w myśl. Odtąd owe istoty zaczęły różnić się radykalnie od reszty zwierząt. Instynkt bowiem działa na zasadzie odruchu, czyli automatycznie; myśl polega na rozumowaniu, na wyciąganiu wniosków. Życie na naszej planecie istniało już około 2 miliardów lat, gdy powolne i żmudne procesy ewolucji wytworzyły stopniowo z pierwotnej protoplazmy człowieka. Wiek ludzkości oblicza się na mniej więcej milion — drobiazg dla przyrody, ale nie dla nas. Przy tym początkowo nic nie zdawało się zapowiadać naszej zawrotnej kariery. Żyliśmy bez awantur, cichutko, ustępując większym zwierzętom, nie usiłując wcale wpływać na losy Ziemi i wcale sobie nie wyobrażając, że leży to w naszej mocy. Dopiero od niedawna zabraliśmy się do badania, a potem i urządzania świata. Tak się to zaczęło. Długi czas wszystko szło opornie. Brakło stosownych narządzi (technologii o rzeczywiście naukowych podstawach dorabiamy się dopiero od paruset Lat), a nas samych przyroda uzbroiła w organizmy dość wątłe, a co gorsza, rozwijające się nader powoli (wystarczy porównać niedołężne potomstwo ludzkie ze sprawnością kilkumiesięcznych piskląt czy szczeniąt). Jedyne nasze atuty to ręce, które nie brały wcale udziału w procesie chodzenia, nade wszystko zaś mózg. Ten ostatni rozstrzygnął o naszej roli. Człowiek zdobył rosnącą bezustannie władzą nad przyrodą martwą i żywą. Władzę, którą zawdzięcza nie sile fizycznej, ale poznaniu świata. Mózg dostarczał wiedzy, a człowiek od niepamiętnych wieków używał jej w walce o byt. I tu dochodzimy do pierwszej podstawowej przesłanki naszych rozważań: inteligencja ludzka nosi użytkowy charakter, głównie zaczepno– odporny. Ukształtowały ją trudne warunki bytu (człowiek zjawił się w górnym pliocenie, a „wkrótce” potem nastała epoka lodowcowa), konieczność zdobywania żywności, lęk przed czyhającymi na każdym kroku wrogami. Nic dziwnego, że pod naciskiem takich czynników psychika ludzka rozwijała się jednostronnie. Pęd do wpływania na otoczenie stał się w niej składnikiem naczelnym. Chęć urabiania siebie powstała znacznie później, jako wynik refleksji, zastanowienia, jako produkt uboczny w naturalnym, bezwiednym odczuciu ludzkim — wtórny, czy nawet podrzędny. Przesłanka druga (i ostatnia) wynika logicznie z pierwszej: dzięki swojej inteligencji człowiek z przedmiotu ewolucji przeobraził się xv podmiot. Interweniuje coraz gwałtowniej w powolne dotąd procesy i wnosi do nich momenty rewolucyjne. Z chwilą gdy wyłamał się z tej jednolitej całości, jaką była dotychczas przyroda, i zdobył miażdżącą nad wszystkim przewagę, rozmnaża się bez przeszkód kosztem innych gatunków i w ciągu stu lat wprowadził na Ziemi zmiany, jakich ewolucja nie dokonałaby na przestrzeni miliona. Człowiek działa świadomie, co nie znaczy, by działał logicznie. Przewiduje, lecz tylko doraźne skutki własnego postępowania. Nie troszczy się o przyszłość. Leniwemu biegowi ewolucji przeciwstawił gwałt, jaki bez przerwy zadaje przyrodzie. A czyni to bez planu i zastanowienia. Ziemia znalazła się w punkcie zwrotnym, nie mniej doniosłym niż samo zjawienie się życia. Jeszcze trochę i człowiek rozpęta procesy, których odwrócić nie zdoła, a które zmieść mogą jego samego z powierzchni planety. I to właśnie w momencie, gdy zamyśla sięgnąć do innych, planet. Dlaczego? W chwili swego zwycięstwa człowiek daleki był od doskonałości. Mózg jego był wytworem długotrwałego działania określonych warunków i do nich przystosowany. Nieznaczna w nich różnica dałaby w rezultacie umysł całkowicie odmienny. Obecnie zaś mózg ludzki radykalnie przekształca warunki, lecz sam przekształceniom takim prawie nie ulega. Ponadto, zdobycie władzy nad światem okupione zostało ceną mnóstwa urazów, a sztucznie zlikwidowanych czynników naturalnego doboru nie zastąpiła racjonalna selekcja sztuczna. Wszystko to powoduje coraz większą degenerację człowieka, której nie może zapobiec wspomniana już użytkowa postawa psychiki ludzkiej, kształtowana, jak wiemy, od miliona lat przez potrzebę działania na zewnątrz. Fizycznie i umysłowo jesteśmy bez porównania mniej odporni od naszych praojców. Nasze mózgi trzaskają przy lada okazji, a statystyki wykazują, że wbrew fałszywym złudzeniom, postępy medycyny, higieny i sportu jak dotąd zapewniły nam nie tyle zdrowie, co ochronę charłactwa, przedłużyły nie tyle młodość, co starość. Cywilizacja ludzka stanowi na globie ziemskim unikat. Uważamy to za tytuł do słusznej dumy. A jednak od zaczątków cywilizacji człowiek dzielił swój czas głównie między okresy gwałtownego tępienia swojego gatunku — co nazywał wojną — i okresy umiarkowanego tępienia siebie, a za to gwałtownego niszczenia wszystkich innych gatunków i materii martwej — co nazywał pokojem. Na marginesie stworzył sztukę, religię, a wreszcie naukę. Dzięki nauce stał się panem, życia i śmierci na Ziemi. Czy dorósł do tej roli? Dzisiaj z pewnością nie. Mózg służy mu nadal za narząd, a myśl za narządzie odwiecznej walki o byt. Jak będzie jutro? Próby zajrzenia w przyszłość były zawsze ulubioną rozrywką człowieka. Odpowiedzialność za losy własne i świata uczyniły z rozrywki konieczność. W obliczu konieczności musiały się zmienić metody. Nie można już się opierać na czytaniu z jelit zwierzęcia, lotu ptaka, fusów, ręki albo kart, na igraszkach słownych Nostradamusa czy rzutach wyobraźni, przeważnie chorej, odurzonej narkotykiem, pobudzanej histerią, hipnozą lub autohipnozą. Pomijając zwyczajne oszustwa, są to wizje płynące z prawie wcale dotąd nie przebadanych pokładów psychiki. Nie można więc z nich robić drogowskazów ludzkości. Któż zatem ma drogowskazy stawiać i z jakich materiałów? Potrzebna jest do tego znajomość praw natury i dotychczasowych osiągnięć nauki, wiedza o powstawaniu i rozwoju światów, a w szczególności o rozwoju naszej planety, wiedza o ewolucji życia na Ziemi, a w szczególności człowieka. I potrzebna jest wyobraźnia, aby te przesłanki rzutować w przyszłość. Siłą rzeczy nasuwa się nam od razu wniosek, że warunkom tym odpowiadać mogą jedynie uczeni. I to uczeni obdarzeni bogatą wyobraźnią. Tu musimy natychmiast wykreślić zastrzeżenie końcowe. Nie może być uczonym człowiek bez wyobraźni. Będzie technikiem czy kompilatorem, ale na polu nauki nie zdziała nic twórczego. Uczony posuwa się bezustannie od jednej hipotezy do drugiej. Sprawdza je, odrzuca lub przyjmuje, i zaraz tworzy nowe. A tworzenie hipotez jest funkcją wyobraźni. Sprawa jednak się gmatwa dla innych powodów. Za czasów Leonarda da Vinci jeden umysł wybitny mógł ogarnąć całokształt wiedzy. Obecnie największy nawet geniusz musi się ograniczyć do wąskiej stosunkowo dziedziny. A więc tylko w jej ramach, tylko z jej punktu widzenia może przewidywać bieg wydarzeń z pełną odpowiedzialnością za wagę swego słowa. Tym bardziej że trzy ostatnie stulecia całkowicie spaczyły proporcję rozwojową nauk poświęconych badaniu człowieka i pozostałych dyscyplin wiedzy. Te ostatnie zdobyły od czasów Newtona mocną podbudowę precyzyjnej metodologii; humanistka nie ruszyła poza stadium pionierskie. Odbiło się to nawet na używanych przez nas terminach: pojęcia „nauk ścisłych” nie stosujemy do naszej wiedzy o sobie. Uczeni wybiegają naprzód i stawiają horoskopy bardzo konkretne, gdy chodzi o technologię. W tym zakresie literatura jest tak bogata, że niepodobna jej choćby w przybliżeniu streścić. I tylko dla orientacji podamy parę przykładów zaczerpniętych z wydanej latem 1958 książki „Świt życia”. Jej autor, fizyk amerykański prof. dr J. H. Rush sięga w przyszłość naprawdę dość daleką, bo odległą o 10 000 lat. „Jeszcze za życia obecnych pokoleń — twierdzi Rush — zniknie dzika przyroda z wyjątkiem rezerwatów. Od tej chwili ustanie naturalny proces ewolucji, człowiek przejmie ostatecznie jej funkcje. Po wyczerpaniu paliw kopalnianych jako źródła energii, czerpać ją będzie ze słońca i atomu. Wiadomo, że funt byle jakiego pierwiastka zawiera tysiąc razy więcej energii atomowej, niż uzyskujemy z funta uranu, stosując obecne, nieudolne metody rozszczepienia. Energia i materia staną się w pełni wymienne. Do uzyskania tworzyw nowych lub brakujących służyć będzie przemieszczanie elementów składowych atomów oraz ich łączenie. Jednocześnie nastąpi opanowanie organizmów żywych, kierowanie ich dziedzicznością i planowe produkowanie dowolnych odmian. Z czasem ludzie nauczą się wytwarzać w laboratorium drogą syntezy organizmy żywe z materii martwej. Nie będą to istoty podobne do istniejących; ich postać będzie zależeć od wyznaczonych im zadań. Do syntezy użyty będzie raczej krzem niż węgiel, który ma swe zalety, ale nie wyłączne. Jeśli słońce nie zmieni się w gwiazdę Nową lub nie nastąpi inna katastrofa kosmiczna, rasa ludzka nie musi zginąć. Ale pod warunkiem, że człowiek pozna w porę własny psychofizyczny organizm na tyle, by móc pokierować jego biochemią, zapobiec zwyrodnieniu i przeszkodzić samozniszczeniu lub stopniowej zagładzie. Tego jednak przewidzieć nie sposób. Wyobrazić sobie człowieka wolnego od strachu i podświadomych lęków i niepokojów, od nienawiści, od wrogiej i napastniczej postawy, jest nam równie trudno, jak człowiekowi z Neanderthalu wyobrazić sobie rewolucją technologiczną. Jedno jest pewne — kończy Rush — umysł ludzki kryje w sobie niewyczerpane wprost możliwości. Dobre i złe”. Owo „nie sposób” jest kluczem naszego problemu. Czytelnik zniecierpliwił się pewnie czekając, kiedy też wreszcie przejdziemy do właściwego tematu — fantazji naukowych. W rzeczywistości wciąż o nich jest mowa. Zaraz się to wyjaśni. Na przykładzie Rusha widzieliśmy, że naukowcy mówiąc o tym, co może nastąpić, trzymają się prawie wyłącznie problemów technologicznych, a przy tym i te uwagi opatrują szeregiem warunków i zastrzeżeń. W rezultacie na podstawie ich słów nie można się zorientować, jak w przyszłości będzie wyglądał świat. Nie dziwmy się jednak ich oględnej postawie. Nauka z samej swojej natury idzie krok za krokiem. Uczony nie może przeskoczyć choćby jednego ogniwa, gdyż podważyłby pewność wszystkich następnych. Wyobraźnią musi się posługiwać, ale tylko przy stawianiu hipotez. I tylko w tej fazie wolno mu dopuszczać możliwość błędu. Oczywiście, uczeni mylą się nieraz także i w innych fazach. Lecz jest to skutek ułomności naszego umysłu, który za jednym zamachem nigdy nie może ogarnąć wszystkiego. Z daleka obraz jest zamazany, z bliska — cząstkowy. Umysł dawno przestał polegać na zmysłach. Ale w miarę doskonalenia narzędzi i związanych z tym postępów wiedzy teoretycznej kres dociekań oddala się zamiast przybliżać, a ilość niewiadomych i zawiłość każdej bezustannie rośnie. A w tym samym stosunku rośnie trudność i ryzyko naukowego przewidywania. Ale ktoś musi to ryzyko podjąć, gdyż zwłaszcza od chwili zastosowania w praktyce energii atomowe] człowiek coraz natarczywiej chce wiedzieć, co go czeka. Powściągliwość uczonych wyręczyła fantastyka naukowa. Z pewnością nieraz myliła się, podobnie zresztą jak wiedza ścisła czy ekonomia. Ale jej wyniki nie były chyba tak błahe, skoro świetny uczony, Bertrand Russell, pisał niedawno, że więcej prawdy zawiera fikcja, fantastyka naukowa, uważana za wytwór fantazji dla rozrywki młodzieży, niż prace poważne, które rzekomo podają fakty”. Czy Russell ma racją, najlepiej oceni czytelnik. I tylko dla ułatwienia oceny rozważmy jeszcze pokrótce w świetle wszystkich dotychczasowych uwag zebrane tu opowiadania. Będzie to zarazem próba wyjaśnienia doboru i układu. Za punkt wyjścia przyjęliśmy początek XX wieku, kiedy człowiek dowiedział się o istnieniu energii atomowej, a mniej więcej w tym samym czasie dokonał pierwszego lotu maszyną cięższą od powietrza i wyposażoną w silnik. Rzecz działa się tak niedawno, że do dziś żyją świadkowie doświadczenia. Nam jednak nie tylko próba braci Wrightów, ale i słynny transatlantycki przelot Lindbergha wydaje się jakąś epoką zamierzchłą, dalszą od nas niż bliska — jak sądzimy — wyprawa z ludzką załogą na Księżyc. Dla porównania, obok badań przestworzy nad ziemią, daliśmy obraz ekspedycji podwodnej. W swoim czasie podjęcie każdego z tych trzech eksperymentów wymagało sporej dawki fantazji. Obecnie widzimy w opisach już tylko ścisłą relację z prostych i niewątpliwych faktów. Tak zmienia się kąt patrzenia. Druga część zbiorku ma za tło chwilę bieżącą i dotyczy spraw, które albo zdarzyły się, albo też mogły zdarzyć. Granica trochę jest zamazana, jednak czytelnik ustali ją bez trudu. Na marginesie pierwszych opowiadań o charakterze zdecydowanej fantastyki może zechce przypomnieć sobie okoliczności pozostania inteligencji ludzkiej. Wyniosła nas ona ponad przyrodę, ale rozwinęła się kosztem instynktu, co może mieć pewne strony ujemne („Impuls”). Kształtowała się przy tym tak jednostronnie, że nasuwają się czasem wątpliwości, czy nie działały tu jakieś inne jeszcze czynniki prócz ewolucji („Siewcy niezgody”). Więcej nie powiemy, po prostu by nie psuć efektu. Fantastyka naukowa, czyli „science fiction” (powieści naukowe), jak ją nazywają w Ameryce, gdzie najbujniej się rozkrzewiła, ma zwykle szkielet podobny do konstrukcji powieści kryminalnych, a mówiąc jeszcze szerzej — powieści „z zawieszeniem”. Toteż udzielanie szczegółowych informacji z góry byłoby równoznaczne ze zdradzeniem klucza. Zaznaczmy więc tylko, że rozważanie Zagadnień (i zagadek) psychologii społecznej stanowi w „science jiction” element nowy i świadczy o jej zdolności szybkiego reagowania na wszystko, co się wiąże z wyjaśnieniem naszych przyszłych losów. Zaczęła od problematyki czysto technologicznej. Ale sięgnęła do psychologii, skoro tylko się okazało, że przyszłość człowieka zależy w równej co najmniej mierze od jego postawy psychicznej, jak od wynalazków. Na marginesie tej części zwróćmy jeszcze uwagą na pewien nader znamienny szczegół. Trzy pierwsze opowieści dotyczą faktów, które zdarzyły się bardzo niedawno — w epoce powojennej, czyli zupełnie ostatnio — a opisane zostały nie dalej jak przed paru laty. Są to więc niewątpliwie zdarzenia nam współczesne, dzisiejsze. Lecz równie niewątpliwie należą one już także i do historii. W takim zawrotnym tempie pędzi obecnie technika. Część trzecia porusza się już wyłącznie w świecie fantazji usiłującej rozświetlić przede wszystkim przyszłość. Ponieważ wiadomo, że we wszechświecie na setkach tysięcy planet istnieją warunki do powstania wyższych form życia, uznajemy nieomal za pewnik, że takie formy powstały, a niektóre przynajmniej są znacznie dalej zapewne posunięte od nas. „Nie widzę żadnych powodów — mówi znakomity matematyk współczesny Whitehead — by wykluczać możliwość, że powietrze nad nami oraz przestrzeń powyżej zamieszkują inteligencje, istoty, czy inne formy życia tak niepojęte dla nas jak my dla owadów”. Wniosek stąd prosty: prędzej czy później człowiek z nimi się zetknie. Przypuszczalnie najpierw zawitają do nas przedstawiciele obcych, wyższych od naszej ras. Właściwie należy się dziwić, że nie przybyli już dawno na Ziemię, skoro my sami szykujemy się do międzyplanetarnych wędrówek. A może byli, ale warunki zastali niesprzyające? Może nawet gdzieś zostawili znak swej bytności („Wewnątrz piramidy”)? W każdym razie przyszłe spotkania obfitować będą w ogromne niespodzianki. Jedne mogą dać wynik obustronnie pomyślny, choć wygórowane ambicje człowieka mogą czasem dotkliwie ucierpieć („Kryzys”). Inne mogą się skończyć tragicznie — dla obcych („Telewizja nie kłamie”) tub dla nas — bo wszystkiego nie da się, jak wiemy, przewidzieć („Pikaioki”). Kto wie przy tym, czy nasze wyjście na areną wszechświata nie pociągnie za sobą nowej serii wojen — tym razem galaktycznych? Jeśli na innych globach mieszkają istoty choć trochę do człowieka podobne, taka ewentualność jest nawet wysoce możliwa. Tylko przebieg tych walk będzie chyba zupełnie różny od ziemskich konfliktów. A może właśnie okaże się zbliżony, może właśnie w tym jednym „obcy” okażą się do nas podobni? Fantastyka naukowa sięga często do wojennej tematyki. A użytek robi z niej wieloraki— od makabrycznych wizji do zjadliwej satyry („Wyzwolenie Ziemi”). Obraz byłby niepełny, gdyby nie ukazywał człowieka w przestworzach kosmosu. Warunki na Księżycu, Marsie czy Wenus, przy całej swojej dziwności, są jednakże znane. Ale na planetach, krążących wokół jakichś dalekich gwiazd warunki mogą okazać się jeszcze osobliwsze. A przecież człowiek i tam kiedyś może się dostać. Przystosowanie z pewnością nie będzie wówczas łatwe („Zwariowana planeta”). Na początku tej części mamy nowele odmiennego rodzaju. Wspomnieliśmy poprzednio, ze wystarczyłaby nieznaczna zmiana warunków rozwojowych, aby umysł ludzki, a nawet cały organizm ukształtował się w sposób zupełnie odmienny. Opowiadanie „Moje potrójne ja” ilustruje ten fakt naukowy w sposób bardzo plastyczny, a zabarwiony pogodnym humorem. Wreszcie, „Dumny robot” jest satyrą na samą „science fiction”, szczególnie dawnego typu, kiedy jej przedmiotem były wyłącznie czysto technologiczne odkrycia i wynalazki. Tu dotykamy sprawy, która jest punktem węzłowym, a także krytycznym całej naukowej fantastyki. Stanowi przy tym, być może, punkt krytyczny dla czegoś bez porównania bardziej doniosłego. Nie jest bowiem rzeczą przypadku fakt, że „science fiction” obraca się w kręgu techniki czy nauk przyrodniczych, a w sferę np. psychologii sięga rzadko i bardzo nieśmiało Jej twórczość umie odważnie wybiegać naprzód, potrafi — jak twierdzi Russell — wskazywać drogi rozwoju wiedzy nawet i wtedy, gdy zapędza się aż w niezbadane regiony. Lecz pod jednym kardynalnym warunkiem: dla skutecznego startu musi mieć mocne naukowe podłoże. Sztuczny księżyc zdoła pokonać grawitację ziemską, a nawet oderwać się całkowicie od Ziemi, ale wówczas jedynie, gdy wyrzutnia zbudowana jest nienagannie. Dla fantastyki naukowej wyrzutnią jest nauka. Nienaganna i nowoczesna w zakresie wiedzy ścisłej, a przestarzała, niczym katapulta to epoce instalacji elektronowych, i daleka od wszelkiej precyzji w zakresie wiedzy o psychice ludzkiej. Tak więc słabość fantastyki naukowej ma ogromną wymową, gdyż płynie ze słabości samej nauki. Wniosek taki znajduje potwierdzenie ze strony chłodnych, i precyzyjnych w myśleniu przyrodników. „Człowiek — mówi znakomity biolog, Julian Huxley — pozwala umysłowi swojemu trwać na poziomie niemowlęcia. Nawet najbardziej rozwinięty mózg ogarnia drobną zaledwie cząstkę swych możliwości. Żyje jak poczwarka w oprzędzie, nieświadom tego, że gdyby tylko zechciał, wyłoniłby się z zamknięcia uskrzydlony.” Gdyby tylko zechciał?… Słynny uczony mówi to, oczywiście, w przenośni. W rzeczywistości zagadnienie jest ogromnie trudne. Tak trudne jak przeskok od wiedzy teoretycznej do praktycznego uświadomienia sobie i przyswojenia jakiejś prawdy. Weźmy dla przykładu tak istotne pojęcie jak pojęcie wymiaru. Do niedawna zdawało się nader proste: ruch punktu tworzy linię, ruch linii — płaszczyznę, ruch płaszczyzny — bryłą. Teraz wiemy — przynajmniej teoretycznie — o istnieniu czwartego wymiaru, którym jest czas. W praktyce jednak nie wyszliśmy poza bryłę i nie potrafimy inaczej wyobrażać sobie przestrzeni. Stąd czwarty wymiar stał się poniekąd symbolem rzeczy nieosiągalnych… na razie. Na razie — gdyż to, co w tej chwili jest przedmiotem wzlotów czystej wyobraźni, jutro może okazać się faktem naukowo stwierdzonym. Ale do tego potrzebny jest bardziej równomierny niż dotąd rozwój badań nad umysłem ludzkim. Stąd coraz żywsze zainteresowanie powieści fantastycznych dziedziną nauk badaniom tym poświęconą: biochemią, biofizjologią, psychofizjologią, psychologią, psychiatrią, a nawet takimi, dla których dziś jeszcze nie mamy nazw. Wysiłek ich wszystkich zmierza do poznania tego, co dotąd było niepoznawalne. Czyli, mówiąc językiem „science fiction”, zmierza w stroną czwartego wymiaru. Fantastyka naukowa jest skromną przybudówką wielkiego gmachu literatury. Ale ukazuje nam prawdą niepomiernej wagi: przyszłość nasza i świata zależeć może od tego, czy i jak prędko, w badaniach nad umysłem, nad psychiką człowieka, nastąpi odkrycie równe rozszczepieniu atomu. Julian Stawiński I WCZORAJ Orwille Wright ZWYCIĘSTWO POD KITTY HAWK Siedząc lot ptaków człowiek od dawna doszedł do wniosku, że maszyna cięższa od powietrza może się w powietrzu utrzymać pod warunkiem wyposażenia jej w silnik — odpowiednik mięśni poruszających skrzydłami ptaka. Ale jeszcze 55 lat temu była to tylko teoria. Praktyczne rozwiązanie znaleźli dwaj amerykańscy mechanicy rowerowi, bracia Orville i Wilbur Wright. W grudniu 1903 r., w miejscowości Kitty Hawk nad Atlantykiem, dokonali oni pomyślnych prób z samolotem własnej konstrukcji, bardzo prymitywnym i niewygodnym, ale wyposażonym w silnik benzynowy. Utrzymali się na nim w powietrzu: pierwszego dnia przez 12 sekund i następnego dnia przez 59 sekund. Sami też opisali przebieg tych doświadczeń. Stanąłem przy jednym ze skrzydeł chcąc pomóc w utrzymaniu równowagi maszyny na rozbiegu. Ale gdy odczepiono drut, aparat ruszył tak szybko, że mogłem mu nadążać ledwo kilka kroków. Maszyna przebiegła 35 do 40 stóp* i uniosła się w górę. Ale brat pozwolił jej zbytnio się przechylić. Na wysokości kilku stóp znieruchomiała, a potem opadła na ziemię, poniżej wzgórza, zakreśliwszy łuk długości stu pięciu stóp. Mój stoper wykazał, że była w powietrzu dokładnie 3? sekundy. Przy lądowaniu lewe skrzydło pierwsze dotknęło ziemi. Maszyna przekoziołkowała, zaryła się w piasek hamulcami i jeden z nich złamała. Różne inne części też się połamały, ale w sumie szkoda nie wyglądała poważnie. Jakkolwiek próba nie wykazała, czy siła motoru była wystarczająca dla utrzymania maszyny w powietrzu, gdyż lądowanie nastąpiło wiele stóp poniżej miejsca startu, eksperyment dowiódł jednak słuszności i praktyczności obranej metody. W sumie więc byliśmy bardzo zadowoleni. Naprawy zajęły nam dwa dni i maszyna była znów gotowa po południu 16 grudnia. Wyprowadziliśmy ją z hangaru i dokonywaliśmy ostatecznej kontroli, gdy nadszedł jakiś nieznajomy. Przyjrzawszy się chwilę aparatowi zapytał, co to jest. Gdyśmy odpowiedzieli, że jest to maszyna do latania, spytał, czy myślimy w niej latać. Odrzekliśmy, że tak, skoro tylko wiatr będzie odpowiedni. Tamten przyglądał się jeszcze przez kilka minut, a potem, chcąc być uprzejmy, powiedział, że istotnie będzie to pewnie latać przy „odpowiednim wietrze”. Bardzo nas tym ubawił, gdyż mówiąc o „odpowiednim wietrze” miał niewątpliwie na myśli niedawny sztorm, podczas którego szybkość wiatru dochodziła do 120 km/godz. W nocy dął silny i zimny północny wiatr. Kiedy wstaliśmy rankiem siedemnastego, kałuże wody, powstałe w czasie ostatnich deszczów, pokryte były lodem. Prędkość wiatru wynosiła 10 do 12 metrów na sekundę (22 do 27 mil* na godzinę). Liczyliśmy, że powinien niedługo przycichnąć, i kilka godzin przeczekaliśmy w domu. Gdy jednak o dziesiątej wiatr był równie porywisty jak przedtem, postanowiliśmy wyprowadzić maszynę i spróbować lotu. Wywiesiliśmy sygnał dla obsługi Stacji Ratunkowej. Sądziliśmy, że maszyna, ustawiona pod wiatr, bez trudu poderwie się w górę na równym terenie przyobozowym. Docenialiśmy trudność lotu przy takiej prędkości wiatru, liczyliśmy jednak, że w zamian za wzmożone niebezpieczeństwo nastąpi wolniejsze lądowanie. Urządziliśmy rozbieg na równym kawałku terenu, mniej więcej sto stóp na zachód od nowego hangaru. Trudno było pracować na wściekle zimnym wietrze i musieliśmy często wracać dla rozgrzewki do izby mieszkalnej, gdzie stał znakomity piecyk zaimprowizowany z dużej puszki karbidu. Nim wszystko było gotowe, zjawili się J. T. Daniels, W. S. Dough i A. D. Etheridge ze Stacji Ratunkowej „Zabij Diabła” a wraz z nimi W. C. Brinkley z Manteo i Johnny Moore, chłopak z oberży „Pod Głową Źrebaka”. Mieliśmy ręczny anemometr Richarda, którym mierzyliśmy prędkość wiatru. Pomiary bezpośrednio przed pierwszą próbą lotu wykazały prędkość 11 do 12 metrów na sekundę, czyli 24 do 27 mil na godzinę. Pomiary przed ostatnim lotem wykazały 9 do 10 metrów na sekundę, a wreszcie tuż po locie mieliśmy nieco ponad 8 metrów. Dane Państwowego Biura Meteorologicznego w Kitty Hawk podawały prędkość wiatru w godzinach między 1030 a 12, czyli w porze czterech prób lotu, przeciętnie 12 m/sek podczas pierwszego lotu i 11 m/sek w chwili ostatniego. Przy całej mojej wiedzy i umiejętności, nabytych w tysięcznych próbach ostatnich dziesięciu lat, nie myślałbym dziś ryzykować przy takim wietrze mego pierwszego lotu na nowej maszynie, choćbym nawet wiedział, że maszyna była pewna i już wypróbowana. Po tylu latach doświadczeń myślę ze zdumieniem o naszym zuchwalstwie w podejmowaniu prób lotu na nowej i nie wypróbowanej maszynie, w takich okolicznościach. Jednakże zaufanie do naszych obliczeń i konstrukcji pierwszej maszyny, opartej na danych tablicy ciśnień powietrza uzyskanych po wielomiesięcznej dociekliwej pracy w laboratorium, a także wiara w nasz system kontrolny, osiągnięty po trzech latach doświadczeń w zakresie równowagi szybowców w powietrzu — wszystko to upewniło nas, że maszyna zdolna jest unieść się i utrzymać w powietrzu i że przy niewielkiej praktyce można na niej latać. Ponieważ Wilbur dokonał już nieudanej próby czternastego bm., obecnie kolej pierwszej próby wypadła na mnie. Zapuściłem motor, aby się rozgrzał, i po kilku minutach odczepiłem drut przytrzymujący maszynę, która ruszyła naprzód pod wiatr. Wilbur biegł z boku, przytrzymując dla równowagi skrzydło. W przeciwieństwie do poprzedniego dnia, kiedy była cisza, maszyna przy prędkości wiatru 12 m/sek ruszyła bardzo powoli. Wilbur mógł za nią nadążyć aż do momentu, gdy przejechawszy 40 stóp, oderwała się od ziemi. Jeden z ratowników zrobił zdjęcie w chwili, kiedy maszyna uniosła się na wysokość około dwóch stóp. Jej powolny ruch łatwo zauważyć na zdjęciu z postawy Wilbura: nadążał bez żadnego wysiłku. Kurs lotu, w górę i w dół, był szalenie zmienny, po części z powodu niejednolitości powietrza, a po części dla braku doświadczenia w kierowaniu maszyną. Posługiwanie się przednim sterem było trudne, ponieważ był ustawiony zbyt blisko środka. Wskutek tego po naciśnięciu obracał się sam i w rezultacie odchylał się zbytnio to w jedną, to w drugą stronę, tak że maszyna wznosiła się nagle do wysokości około 10 stóp, by potem równie gwałtownie opaść ku ziemi. Lot zakończył się takim nagłym spadkiem w odległości nieco ponad 100 stóp od końca rozbiegu, a nieco ponad 120 od punktu wzniesienia się w powietrze. Ponieważ prędkość wiatru wynosiła ponad 35 stóp na sekundę, a szybkość maszyny nad ziemią i przeciw wiatrowi — 10 stóp na sekundę, szybkość jej w stosunku do powietrza uznać można za ponad 45 stóp na sekundę, długość zaś lotu za odpowiadającą lotowi na 540 stóp w powietrzu nieruchomym. Lot trwał wszystkiego 12 sekund, jednakże po raz pierwszy w dziejach świata maszyna niosąca człowieka uniosła się własną siłą w powietrze, dokonała przelotu bez zanikającej szybkości i wreszcie wylądowała » w punkcie nie niższym od punktu startu. Z pomocą naszych gości przeciągnęliśmy aparat z powrotem do rozbiegu i przygotowaliśmy się do nowego lotu. Wiatr jednak przemroził nas tak gruntownie, że przed nową próbą udaliśmy się wszyscy do hangaru, aby się rozgrzać. Johnny Moore zobaczył pod stołem skrzynię pełną jaj i zapytał jednego z ratowników, skąd tyle ich wzięliśmy. Ludność okoliczna żyje tylko rybami złowionymi w czasie krótkiego okresu połowów, więc ich zapasy innych artykułów żywności są bardzo ograniczone. Chłopak pewnie nigdy w życiu nie widział tylu jaj naraz. Zagadnięty spytał żartobliwie chłopca, czy nie spostrzegł kurczaka, który biegał w pobliżu hangaru. — To ta mała kurka składa dziennie po dziesięć jaj! Moore, który widział przed chwilą, jak spora, ciężka maszyna uniosła się w powietrze i latała, co w owych czasach uważano za równie niewiarogodne jak perpetuum mobile, gotów był uwierzyć we wszystko. Mimo to wybiegł, przyjrzał się cudownej kurce i wrócił z uwagą, że „wygląda na zwyczajnego kurczaka”. Dwadzieścia po jedenastej Wilbur przystąpił do następnego lotu. Kurs tego lotu, podobnie jak pierwszego, szedł ciągle w górę i w dół. Szybkość nad ziemią okazała1 się nieco większa, gdyż wiatr trochę osłabł. Czas trwania wynosił niecałą sekundę dłużej, lecz odległość była o siedemdziesiąt pięć stóp większa. W dwadzieścia minut później rozpoczął się trzeci lot. Był bardziej wyrównany niż pierwszy, przed godziną. Posuwałem się wcale ładnie, gdy nagły podmuch wiatru z prawej strony uniósł maszynę na 12–14 stóp w górę i przechylił ją na bok w niepokojący sposób, po czym gwałtownie spychał ją w lewo. Próbowałem odzyskać równowagę i wyrównać skrzydła, a równocześnie skierowałem maszynę w dół, chcąc jak najprędzej lądować. Ster poprzeczny działał skuteczniej, niż sobie wyobrażałem, i zanim dotknąłem ziemi, prawe skrzydło znalazło się niżej lewego i pierwsze uderzyło o ziemię. Czas lotu wynosił 15 sek., a długość — ponad 200 stóp. Wilbur rozpoczął czwarty i ostatni lot punktualnie o dwunastej. Pierwszych paręset stóp wichrował w górę i na dół, jak przedtem, ale zanim przeleciał 300 stóp, maszyna zaczęła iść równo. Dalszy kurs biegł po linii bardzo mało falistej. Jednakże po przejściu około 800 stóp maszyna znowu zaczęła rzucać i przy którymś spadku uderzyła o ziemię. Przebyta odległość wynosiła 852 stopy, czas trwania lotu — 59 sekund. Rama podtrzymująca ster przedni była strzaskana, ale główne części maszyny wyszły bez szwanku. Sądziliśmy więc, że za dzień czy dwa będziemy znów mogli latać. Gdy tak staliśmy omawiając ostatni lot, gwałtowny podmuch wiatru uderzył nagle w maszynę i zaczął ją przewracać. Wszyscy skoczyliśmy na ratunek. Wilbur, który stał najdalej, chwycił ją z przodu, Daniels i ja staraliśmy się przytrzymywać ją od tyłu. Wszystkie nasze wysiłki spełzły na niczym. Maszyna raz po raz się przewracała. Danielsa, który nie puszczał, pociągnęła tak mocno, że na skutek podrzutu znalazł się w środku. Na szczęście nie uległ większym obrażeniom, tylko posiniaczył się mocno, uderzając o motor, łańcuchy i przekładnie. Natomiast dla maszyny wypadek miał opłakane skutki: motor uszkodzony, a szkielet i ożebrowanie doszczętnie połamane. O nowych lotach w tym roku nie mogło nawet być mowy. Charles A. Lindbergh PRZELOT NOWY JORK–PARYŻ We wczesnych godzinach dnia 20 maja 1927 roku Charles Augustus Lindbergh wystartował z nowojorskiego lotniska Rooseuelt Field do samotnego lotu, który miał się stać po wszystkie czasy najsławniejszym bodaj wyczynem lotniczym. Dziś jeszcze sukces Lindbergha można zaliczyć do najwybitniejszych osiągnięć w dziejach lotnictwa. Samotny pilot przebył trasę Nowy Jork, Nowa Funlandia, Irlandia, Anglia, lądując w końcu na swym aparacie „The Spirit of St. Louis” następnego dnia w Paryżu i pokonując w ciągu 331/2 godziny odległość około 3 600 mil, czyli blisko 5 800 km. Ten skok w przestrzeń na samolocie, który w utartych mniemaniach ludzkich jest synonimem kruchości, był wyzwaniem człowieka, rzuconym oceanowi, żywiołom, codziennym pojęciom o czasie. Po swojej stronie miał Lindbergh młodość (urodził się w roku 1902), odwagę, a nade wszystko — doświadczenie lotnicze. Opublikował on ostatnio wyczerpujące sprawozdanie z przelotu, nic jednakże pod względem szczerości, prostoty i bezpośredniości nie dorówna pisanej w roku 1927 relacji, którą tu podajemy. W Nowym Jorku sprawdziliśmy raz jeszcze samolot, silniki i przyrządy, co wymagało kilku krótkich lotów nad lotniskiem. Gdy już samolot został kompletnie skontrolowany i był gotów do lotu transatlantyckiego, komunikat o stanie pogody oznajmił, że na całej długości wybrzeża, nad Nową Szkocją i Nową Fundlandią, panuje gęsta mgła i że ponadto nad Atlantykiem Północnym zanotowano obszar burzowy. Wczesnym rankiem dnia 19 maja padał nieduży deszcz i niebo było zasnute chmurami. Prognoza pogody ze stacji lądowych i okrętów transoceanicznych brzmiała niepomyślnie, nie było więc widoków na wystartowanie do Paryża co najmniej w ciągu najbliższych kilku dni. Rankiem odwiedziłem Zakłady Wrighta w Paterson, wieczorem zaś wybierałem się do teatru w Nowym Jorku. Naraz około szóstej otrzymałem specjalny komunikat nowojorskiego Instytutu Meteorologicznego. Okazało się, że nad całym Atlantykiem Północnym panuje obszar wysokiego ciśnienia, ustępuje natomiast niż, notowany poprzednio nad Nową Szkocją i Nową Fundlandią. Było oczywiste, że w najbliższych dniach niepodobna mieć lepszych widoków na rozpogodzenie się. Pominąwszy jakieś miejscowe burze na wybrzeżu Europy, zanosiło się na pogodę nad całym Atlantykiem Północnym. Właśnie minęła pełnia księżyca, procent dni mglistych nad Nową Fundlandią wzrastał, dalsze więc odkładanie lotu nie miało sensu. Ruszyliśmy z pośpiechem na Curtiss Field, aby poczynić przygotowania do instalacji barografu oraz dopilnować obsługi i kontroli samolotu. Na własną rękę postanowiliśmy częściowo napełnić paliwem zbiorniki jeszcze w hangarze, a potem dopiero przyholować z pomocą ciężarówki samolot na Roosevelt Field, przylegające do Curtiss Field od wschodu. Tam na miejscu chcieliśmy doprowadzić ostatecznie samolot do porządku. Powierzywszy w końcu aparat obsłudze naziemnej, udałem się do hotelu, by przespać się choćby dwie, trzy godziny. Okazało się jednak, że i w hotelu mam do załatwienia kilka drobnych spraw, toteż tej nocy ani na chwilę nie zmrużyłem oka. O pierwszym brzasku wróciłem na lotnisko. Padał nieduży deszcz, który ustał dopiero o świcie. W rezultacie samolot znalazł się na Roosevelt Field znacznie później, niż planowaliśmy, i wobec tego zamiast wczesnym rankiem, wystartowałem dopiero o ósmej. Jakkolwiek deszcz przestał padać, to jednak niebo było zachmurzone i od czasu do czasu zaczynało kropić na nowo. Po przymocowaniu liną ogona samolotu do ciężarówki otoczyła go eskorta policji na motocyklach i zaczęło się powolne holowanie z Curtiss na Roosevelt Field. Aparat umieszczono na zachodnim krańcu lotniska w kierunku ścieżek startowych, biegnących z zachodu na wschód, po czym zabrano się do uzupełnienia paliwa w zbiornikach. O godzinie 740 uruchomiono silnik, a o 752 wystartowałem do Paryża. Deszcz w nocy sprawił, że lotnisko nieco rozmokło, przez co obciążony znacznym ładunkiem samolot nabierał szybkości bardzo powoli. Przejechawszy wszakże połowę ścieżki startowej, nabrałem pewności, że uda mi się w końcu pokonać przeszkody. Przeleciałem na wysokości około pięciu metrów nad jakimś ciągnikiem, nieco wyżej nad linią telefoniczną, i wciąż jeszcze dysponowałem przyzwoitą rezerwą szybkości. Jestem przekonany, że z twardego lotniska mogłem wystartować zabierając z sobą jakie dwieście kilogramów dodatkowego ładunku. Skręciłem nieco w prawo, by wyminąć kilka wysokich drzew na wysokim pagórku tuż przede mną, ale już po przebyciu kilkuset metrów osiągnięta wysokość wystarczyła, aby ominąć każdą przeszkodę, zmniejszyłem więc obroty do 1750. Kierując się od początku wyłącznie kompasem, dotarłem wnet do Long Island Sound i tam dopiero zawrócił eskortujący mnie Curtiss Oriole z fotografem na pokładzie. Mgiełka poranna znikła niebawem i od cypla Cape Cod do południowej części Nowej Szkocji pięknej pogodzie towarzyszyła doskonała widoczność. Leciałem teraz bardzo nisko, chwilami nie wyżej niż trzy metry nad drzewami i wodą. Pięćsetkilometrowy szlak wodny między Cape Cod a Nową Szkocją przeleciałem w polu widzenia licznych statków rybackich. Dopiero nad północną częścią Nowej Szkocji trafiłem na szereg obszarów burzowych i kilka razy leciałem wśród ulewnego deszczu. Zbliżając się do północnego wybrzeża, dostrzegłem śnieg pokrywający wielkimi płatami ziemię, całe zaś wybrzeże w kierunku wschodnim zasnuła jak okiem sięgnąć gęsta mgła. Na przestrzeni wielu mil między Nową Szkocją a Nową Fundlandią ocean pokrywała kra, w miarę jednak zbliżania się do wybrzeża było jej coraz mniej, aż wreszcie ujrzałem kilka okrętów na wolnej od kry wodzie. Wziąłem kierunek na miasto St Johns*, położone na południe od szlaku Nowy Jork — Paryż, aby w wypadku, gdybym musiał wodować na Atlantyku Północnym, nie było wątpliwości, że leciałem przez Nową Fundlandię. Minąwszy St Johns, ujrzałem liczne góry lodowe, okrętów jednak ani śladu — z wyjątkiem płynących przy wybrzeżu. O 815 ściemniło się i nad morzem powstała rzadka, ścieląca się tuż nad wodą mgła, przez którą ze zdumiewającą wyrazistością rysowały się kontury białych gór lodowych. Mgła gęstniała i podnosiła się coraz wyżej, aż w końcu po dwu godzinach ślizgałem się niemal po chmurach burzowych na wysokości około trzech tysięcy metrów. Ale nawet na tak znacznej wysokości otaczał mnie tuman tak gęsty, że widziałem gwiazdy tylko bezpośrednio nad sobą. Księżyc nie świecił i było bardzo ciemno. Niektóre chmury burzowe górowały nade mną o dobre tysiąc albo i więcej metrów, gdy więc w pewnej chwili musiałem przedrzeć się przez jakieś większe chmurzysko, na samolocie począł osiadać szron. Musiałem zawrócić, by znaleźć się z powrotem w wolnej od obłoków, przejrzystej przestrzeni. Odtąd, gdy nie mogłem wznieść się ponad napotkaną chmurę, wolałem ominąć ją, nadkładając nieco drogi. Po dwu godzinach zupełnych mroków ukazał się księżyc i lot stał się od razu znacznie mniej kłopotliwy. Świtać zaczęło około godziny 1 czasu nowojorskiego i niebawem ociepliło się o tyle, że nie było już mowy o osiadaniu szronu. Po wschodzie słońca coraz więcej pojawiało się przerw w chmurach, choć niektóre z nich były wciąż wysoko nade mną, raz po raz więc musiałem przedzierać się przez nie, polegając jedynie na przyrządach. Im wyżej było słońce, tym więcej powstawało dziur w gęstej dotąd mgle. Przez jedną z nich wypatrzyłem wodę, zniżyłem się więc lecąc nad falami na wysokości co najwyżej trzydziestu metrów. Z północo–zachodu wiał silny wiatr i powierzchnia oceanu najeżona była białymi grzbietami piany. Po kilku milach lotu pułap chmur zniżył się do zera, wskutek czego przez jakieś dwie godziny leciałem „na ślepo” wśród mgły na wysokości około 450 metrów. Po pewnym czasie mgła rozeszła się nieco i znowu było widać wodę. Mimo to jeszcze kilka razy jedynym drogowskazem były przyrządy, aż wreszcie z mgły pozostały strzępy przybierające najprzeróżniejsze kształty. Przeważnie były to zarysy wybrzeży porośniętych drzewami, których kontury nad widnokręgiem widziałem zupełnie wyraźnie. Owe miraże wydawały się tak naturalne, że gdybym nie wiedział, iż lecę nad środkiem Atlantyku i że na trasie lotu nie ma skrawka lądu, uwierzyłbym w realność tych urojonych wysp. Ledwie mgła znikła, zniżyłem się tuż nad powierzchnię wody, lecąc chwilami na wysokości trzech metrów i rzadko wznosząc się do dwudziestu. Bezpośrednio nad ziemią lub wodą tworzy się niejako poduszka powietrzna, po której samolot ślizga się z łatwością. Na wysokościach większych trafia się w locie na znacznie większe opory, toteż starałem się wyzyskać tę okoliczność, całymi godzinami sunąc niemal po wodzie. Poza tym tuż nad wodą łatwiej było określić kierunek i przybliżoną szybkość wiatru. W ciągu całego przelotu wiatr był dość silny, by tworzyć na falach białe grzebienie piany. Porywy wiatru zdmuchiwały te grzebienie, przez co orientowałem się stale co do jego kierunku i przybliżonej szybkości. W każdym razie piana na falach trzymała się tak długo, iż wiedziałem mniej więcej, jaki jest wpływ wiatru na przelot. W ciągu całego dnia widziałem jedynie znaczniejszą liczbę delfinów i kilka ptaków, okrętu jednak żadnego, ale dowiedziałem się potem, że dwa różne statki sygnalizowały mój przelot. Zwiastunem zbliżania się do wybrzeży Europy była mała łódź rybacka, którą dostrzegłem z odległości kilku mil, nieco na południe od mojej trasy. Łodzi tych było kilka w odległości paru mil jedna od drugiej. Na pierwszej z nich nie dostrzegłem śladu życia. Dopiero zatoczywszy koło nad drugą, ujrzałem głowę człowieka, który wychylił się przez okno kabiny. Nawiązałem krótkie rozmowy z ludźmi na lądzie, lecąc nisko z wyłączonym silnikiem i wykrzykując pytania, na które odpowiadano mi sygnałami. Zacząłem od pierwszego rybaka, chcąc, aby wskazał mi, w jakim kierunku jest najbliższy ląd. Ledwie zdecydowałem się na to, a już zdałem sobie sprawę z beznadziejności wysiłku. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa rybak nie mówił po angielsku, gdyby zaś nawet mówił, ze zdumienia nie zdobyłby się z pewnością na odpowiedź. Mimo to począłem krążyć nad łodzią i zamknąwszy dopływ gazu — przeleciałem tuż nad rybakiem krzycząc: — Którędy lecieć na Irlandię? Oczywiście próba nie udała się, leciałem więc dalej swoją trasą. Po upływie niespełna godziny na północo–wschodzie ukazała się poszarpana, pagórkowata linia wybrzeża. W chwili gdy ją dostrzegłem, samolot był na wysokości nie więcej niż 60 metrów. Zarysy wybrzeża były wyraźne, odległość nie przekraczała piętnastu do dwudziestu kilometrów. Lekka mgiełka wraz z lokalnymi obszarami burzowymi sprawiła, że nie wypatrzyłem lądu z większej odległości. Linia brzegowa zbliżała się od północy, skręcając w kierunku wschodnim. Nie miałem prawie wątpliwości, że jest to południowo–zachodni kraniec Irlandii, aby się jednak upewnić, skierowałem samolot ku najbliższemu punktowi wybrzeża. Stwierdziłem, że jestem nad cyplem Cape Valentia i Zatoką Dingle, po czym kontynuowałem lot według kompasu. Przeleciawszy przez Irlandię, minąłem w dalszej drodze kilka statków i odtąd stale miałem jakiś okręt w polu widzenia. Upłynęło nieco ponad dwie godziny, a ukazały się wybrzeża Anglii. Trasa mojego lotu biegła nad Anglią Południową, na południe od Plymouth, a potem przecinała kanał La Manche w kierunku na Cherbourg. W przeciwieństwie do farm amerykańskich gospodarstwa wiejskie w Anglii wyglądają z góry bardzo malowniczo. Wydają się niezwykle małe, a zarazem zgrabne i schludne wśród ogrodzeń z kamienia i żywopłotów. Nad Anglią, Kanałem i Cherbourgiem leciałem na wysokości 450 metrów. Tę część Europy mogłem obejrzeć dokładniej niż którykolwiek jej stały mieszkaniec. Widoczność była dobra i okolica rozpościerała się w promieniu wielu mil jak na dłoni. Ludzie po raz pierwszy lecący samolotem mawiają często, że nikt nie ma pojęcia o wyglądzie rodzinnych stron, dopóki nie zobaczy ich z góry. Rzeczywiście, z samolotu okolica wygląda odmiennie. Tuż za Cherbourgiem słońce zaszło i niebawem widać już było światła sygnałowe na trasie lotu Paryż–Londyn. Pierwsze światła Paryża zobaczyłem przed dziesiątą wieczorem, czyli przed piątą według czasu nowojorskiego, a po paru minutach krążyłem już nad wieżą Eiffla na wysokości około 1 200 metrów. Widać było wyraźnie światła lotniska Le Bourget, wydało mi się jednak, że są jakoś za blisko Paryża. Przekonany byłem dotąd, że lotnisko jest bardziej oddalone od miasta, aby się więc upewnić, czy gdzieś dalej nie ujrzę właściwego Le Bourget, przeleciałem jeszcze cztery–pięć mil w kierunku północno–wschodnim. Wnet jednak zawróciłem, zniżając się spiralą ku światłom. Wtedy dopiero rozpoznałem długi szereg hangarów, stwierdzając przy tym, że ulice zatłoczone są samochodami. Zawróciłem nad lotnisko, zatoczyłem koło i wylądowałem. Gdy samolot przestał już się toczyć, zawróciłem, rolując z powrotem ku światłom. Przede mną wszakże, jak okiem sięgnąć, całe lotnisko roiło się od tysięcy ludzi biegnących w moją stronę. Pierwszych, którzy nadbiegli, usiłowałem prosić, aby nie dopuścili tłumu do samolotu, ale widocznie nikt mnie nie rozumiał, a może też po prostu nie sposób było spełnić moją prośbę. Przekręciłem wyłącznik unieruchamiając śmigło, by przypadkiem kogoś nie zabiło, i próbowałem zorganizować jakąś zaimprowizowaną ochronę. Wszelkie moje wysiłki były wyraźnie bezowocne, gdy więc usłyszałem, że pod naporem tłumu samolot zaczyna trzeszczeć, postanowiłem wydostać się z kabiny, aby za wszelką cenę ocalić samolot przed zniszczeniem. Nie próbowałem już mówić, i tak bowiem nikt by w tym zbiorowym wrzasku nie usłyszał, a zresztą nie chciało się słuchać. Począłem gramolić się z kabiny, ledwie jednak z drzwi wysunęła się jedna noga, a już wyciągnięto mnie na zewnątrz bez mojego w tym udziału. W ciągu pół godziny nie dotknąłem ani na chwilę ziemi, przez cały czas bowiem obnoszono mnie z zapałem wokoło, i to na niewielkiej przestrzeni. Co chwila przy tym znajdowałem się w innej pozycji. Działo się to wszystko w najlepszych oczywiście intencjach, nikt jednak nie wiedział właściwie, co ze mną począć. Sytuację opanowali dopiero moi francuscy koledzy, lotnicy wojskowi. Cała ich grupa zmieszała się z tłumem, by w pewnej chwili na umówiony sygnał wsadzić mój hełm lotniczy na głowę pewnego korespondenta amerykańskiego i wrzasnąć chóralnie: — Tu jest Lindbergh! Hełm na głowie biednego korespondenta poskutkował. W mgnieniu oka stał się on ośrodkiem zainteresowania zgromadzonej gawiedzi i gdy mimo protestów biedaka niesiono go tryumfalnie dość zygzakowatą drogą do komitetu recepcyjnego, udało mi się wśliznąć do jednego z hangarów. A tymczasem inna grupa żołnierzy i policjantów otoczyła samolot, by co prędzej przetransportować go ze strefy niebezpiecznej do hangaru. Owej nocy na lotnisku Le Bourget Francuzi raz jeszcze zademonstrowali światu, że potrafią szybko i sprawnie opanować każdą sytuację. J. J. Cousteau i Fryderyk Dumas MILCZĄCY ŚWIAT Cousteau i Dumas stali się w pewnych kołach znani jako pierwsi płetwonurkowie. Cousteau jest francuskim oficerem artylerii okrętowej, odznaczonym Legią Honorową za działalność podziemną podczas ostatniej wojny. Fryderyka Dumasa wymienia się często jako najbardziej doświadczonego nurka na całym świecie. Obecnie, jako fizjolog, jest współpracownikiem Francuskiego Zespołu Badań Świata Podmorskiego. Rachel Carscm, autorka książki MORZE WOKOŁO NAS (THE SEA AROUND US) pisze: „Zaciągnęliśmy u kapitana Cousteau olbrzymi dług wdzięczności. Zrewolucjonizował on środki dostępu do świata podwodnego… My wszyscy, poznając morze bezpośrednio czy też tylko o nim czytając, zawdzięczamy kapitanowi Cousteau tchnącą świeżością, wolną od wszelkiego banału relację o tym, co widzi i czuje nurek, gdy znajduje się na dnie morza”. Najcięższe spośród naszych pięciu tysięcy doświadczeń jako nurków przeżyliśmy nie w morzu, lecz w śródlądowej pieczarze wodnej w pobliżu Avignon, znanej od dawien dawna pod nazwą Fontanny Vaucluse*. Sławne to źródło jest spokojnym jeziorkiem w kraterze pod stromą wapienną ścianą skalną, wznoszącą się na 180 metrów nad rzeką Sorgue. Przez cały rok, aż do tej wczesnej wiosny, rzeka sączy się nikłym strumyczkiem; w marcu jednak Fontanna Vaucluse wybucha taką nawałą wodną, że rzeka Sorgue wzbiera i rozlewa się szeroko. Pięć tygodni trwa ta wściekła inwazja, po czym woda opada. Zjawisko to od najdawniejszych, objętych pisaną kroniką czasów, powtarza się stale co roku. Wielbicielem Fontanny Vaucluse, jak przed sześciuset laty Petrarka, stał się emerytowany oficer armii francuskiej, major Brunet, mieszkający w pobliskiej wiosce Apt. On to właśnie przekonał członków Zespołu do Badań Świata Podmorskiego, że nurkowie powinni zbadać tajemnicę działania źródła. W roku 1946 uzyskalibyśmy zezwolenie Marynarki Wojennej na dokonanie próby. Wybraliśmy się do Vaucluse 24 sierpnia, w okresie tym bowiem źródło jest najspokojniejsze. Nie miało sensu wdzierać się do pieczary podczas gwałtownego wylewu, skoro można było osiągnąć cel zanurzając się w spokojną wodę. Przy pomocy kolegów wkroczyliśmy w naszym ciężkim, niezgrabnym rynsztunku do jeziorka. Po raz ostatni rozejrzeliśmy się wokoło. Przed oczyma przesunęła się, dodając otuchy, sylwetka Farguesa, a potem postacie ludzi tłoczących się nad krawędzią amfiteatru. Na samym przedzie znalazł się młodziutki księżulo, który bez wątpienia przybył na wypadek, gdyby potrzebowano jego usług. Po zanurzeniu się woda wyzwoliła nas z przytłaczającego ciężaru. Przez chwilę staliśmy nieruchomo w jeziorku, by sprawdzić nasz balast i łączność ze światem zewnętrznym. Pod elastycznym hełmem miałem specjalny ustnik, który pozwalał mi wyraźnie mówić pod wodą. Dumas nie miał tego ułatwienia, mógł jednak odpowiadać mi ruchami głowy i gestami. Schyliłem głowę i dałem nurka przez ciemne wejście. Minąłem szybko filar przedostając się do pieczary. Nie zaprzątałem sobie głowy myślą, czy podąża za mną Dumas na dwunastometrowej linie przymocowanej do mojej piersi. Potrafił on zresztą jako pływak wyprzedzić mnie w każdej chwili. Nasza wyprawa była niejako próbnym skokiem w ciemność, wyruszaliśmy na pierwszy zwiad. Nie zamierzaliśmy marnować czasu na szczegóły topograficzne, dążąc bezpośrednio do wrzuconej uprzednio żelaznej „gęsi”*, aby zabrać ją z sobą do wygięcia syfonu rurowego, skąd mogliśmy po tej nitce Ariadny ruszyć szybko dalej ku tajemnicy Fontanny Vaucluse. Sięgając teraz pamięcią wstecz, myślę również, że podświadomie pragnąłem co rychlej zakończyć tę pierwszą wyprawę. Obejrzawszy się dostrzegłem, że Didi* przesuwa się z łatwością przez wejście na tle lekkiej zielonkawej mgiełki. Straciliśmy już wszelki kontakt z niebem. Znaleźliśmy się w świecie, do którego nigdy dotąd nie dotarło światło. W straszliwych mrokach nie mogłem dojrzeć pod sobą świetlnej smugi mojej latarki, woda bowiem nie dawała żadnych refleksów. Dopiero gdy skierowałem latarkę w stronę skały, rozbłysnął i znikł w ciemnościach nikły krążek świetlny. Tygrysim skokiem runąłem głową w dół, zapadając się pod zwiększonym obciążeniem i nie troszcząc się o Dumasa. W pewnej chwili zatrzymał mnie wąski przesmyk, przez który przetaczały się kamienie. Dumas opadający ciężej ode mnie usiłował nogami zahamować pogrążanie się. Odzież jego wypełniała się wodą. Od skały oderwały się wielkie odłamy wapniaka, tocząc się z hałasem wokół mnie. Spory kamień odbił się o me ramię. Zdawałem sobie niejasno sprawę, iż powinienem myśleć. Nie mogłem się na to zdobyć. Na głębokości około 30 metrów ujrzałem żelazną „gęś” leżącą na krawędzi skalnej. W świetle latarki nie wyglądała na obiekt ze świata nad nami, lecz na przedmiot od dawna z tym miejscem spowinowacony. Jak przez mgłę przypomniałem sobie, że mam coś z tą „gęsią” począć. Zsunąłem ją z krawędzi. Potoczyła się z hukiem razem z kamieniami Dumasa. Nie zauważyłem podczas tego myślowego wysiłku, że zginęła mi lina okręcona na ramieniu. W głowie mi nie postało, że zapomniałem o trzech umownych szarpnięciach liny, by Fergues mógł ją zluzować. Zapomniałem na śmierć o Ferguesie i o wszystkim, co było poza mną. Od pewnego miejsca tunel pochylił się bardziej stromo. Bez przerwy zataczałem prawą ręką koła, kładąc świetlne spirale latarki na gładkich, lśniących ścianach pieczary. Posuwałem się naprzód z szybkością dwu węzłów*. Byłem pewien, że siedzę w wagonie paryskiej kolei podziemnej. Poza mną nie było nikogo. Nikogo na lekarstwo — nawet jednego jedynego okonia morskiego. Ani jednej ryby. Latem owego roku tyle razy byliśmy pod wodą, że uszy się przystosować do wysokiego ciśnienia. Czemuż więc przypisać ten ból uszu? Działo się tu coś osobliwego. Światło latarki nie sunęło już po ścianach pieczary. Promień świetlny słał się teraz po otoczakach pokrywających dno pieczary. Nie była to skała, lecz ziemia — produkt rozkładu skalnej rozpadliny. Stałem na dnie rozległej, zatopionej pieczary. Znalazłem żelazną „gęś”, ale ani cynkowej łodzi, ani syfonu, ani rozkołysanej skały. Głowa mnie bolała. Nie stać mnie było na żadną inicjatywę. Trzeba było wracać do celu wyprawy — poznawania geografii bezmiaru, którego dach i ściany pozostawały niewidoczne dla oka i który spadał w dół pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Nie mogłem przecież wynurzyć się na powierzchnię bez przeszukania w górze otworu prowadzącego do pieczary wewnętrznej, która istniała wedle naszej teorii. Przypomniałem sobie, że jestem do czegoś przymocowany. Światło latarki wyłowiło z mroków linę biegnącą skrętami w kierunku jakiegoś dziwnego kształtu unoszącego się bezwładnie nad otoczakami. Był to Dumas w swym niezgrabnym, ciężkim rynsztunku, trzymający w ręku latarkę niby jakiegoś zabawnego świetlika. W ruchu były jedynie jego ręce. Ospałym gestem usiłował zaczepić swój „piolet”, czekan alpinistyczny, o linę, do której przymocowana była „gęś”. Jego czarny strój nurka nasiąkał wodą. Zmagając się z własną słabością, usiłował wypełnić go sprężonym powietrzem. Podpłynąłem bliżej i spojrzałem na jego głębokościomierz. Sto pięćdziesiąt stóp, blisko pięćdziesiąt metrów! Tarczę zalała woda, byliśmy więc jeszcze głębiej. Zanurzenie wynosiło co najmniej dwieście stóp. Znajdowaliśmy się w odległości czterystu stóp od miejsca zanurzenia, na dnie biegnącego pochyło, krętego tunelu. Ogarnęło nas doznawane zawsze na znacznych głębokościach uniesienie, nie czuliśmy się jednak, jak to z reguły bywało, oszołomieni. Zamiast przypływu energii i optymizmu przyszła ociężałość. Trapił nas niepokój i lęk. Dumas czuł się jeszcze gorzej niż ja. A oto, co podówczas myślałem: „Nie powinienem się czuć tak na tej głębokości… Nie wolno mi wracać, zanim nie zbadam, gdzie jesteśmy. Dlaczego nie czuję przepływu prądu? Lina, do której przymocowana jest „gęś”, stanowi nasz jedyny drogowskaz powrotny. Co będzie, jeśli ją stracimy? Gdzie jest lina, którą miałem na ramieniu?”. W owe] chwili pamiętałem, tylko, że straciłem linę gdzieś na górze. Ująłem rękę Dumasa i zacisnąłem ją na naszej przewodniej linie. „Zostań tutaj — krzyknąłem — ja poszukam przejścia”. Na mój okrzyk Dumas uznał, że brak mi powietrza i że potrzebne mi są jego „wodne płuca”*. Tymczasem z pomocą latarki rozejrzałem się wokoło, szukając sufitu pieczary i nie znajdując nic. Dumas był kompletnie otumaniony. Myślał, że to właśnie ja jestem w niebezpieczeństwie. Wciąż usiłował niezgrabnie zdjąć z pasa swe „wodne płuca”. Szarpiąc bezskutecznie swój pas, pośliznął się nagle na otoczakach i puścił linę wiodącą na powierzchnię. Lina rozpłynęła się w mrokach. Ja unosiłem się nad nim szukając wciąż z oślim uporem jakiegoś sufitu lub muru, gdy naraz poszukiwaniom tym położył kres bezwładny ciężar Dumasa ciągnący mnie w dół niby pływająca kotwica. Nad nami wznosiło się czterysta stóp zatopionego w wodzie szybu i kruchej skały. Mój osłabiony mózg zdobył się na to, by wyczarować obraz czekającego nas losu. Gdy już wyczerpie się zapas powietrza, będziemy po omacku szukali wyjścia, aż w końcu nastąpi półprzytomna agonia i udusimy się. Otrząsnąłem się z tych myśli i popłynąłem w dół ku gasnącemu światełku latarki Dumasa. Stracił on już prawie świadomość, co się z nim dzieje. Gdy dotknąłem go, chwycił ze straszliwą siłą moją rękę w przegubie, ciągnąc mnie ku sobie, jak gdyby w tym ostatnim wysiłku pragnął zakończyć porachunki życiowe wraz ze mną. Wydarłem rękę i cofnąwszy się nieco spojrzałem nań przy świetle latarki. Spod maski patrzyły na mnie wytrzeszczone, rozbiegane oczy. Chwytając z trudem powietrze, stwierdziłem, że w pieczarze panuje kompletna cisza. Wytężyłem resztki swych władz umysłowych, by zastanowić się nad sytuacją. Nie było na szczęście prądu, który mógłby oddalić Dumasa od żelaznej „gęsi”. Przy najsłabszym nawet prądzie bylibyśmy zgubieni. Wobec tego „gęś” musi być gdzieś blisko! Szukałem na wszystkie strony zardzewiałej bryłki żelaza, cenniejszej dla nas niż złoto. I nagle dostrzegłem przedmiot jedynej naszej nadziei — obojętną na wszystko, nieruchomą „gęś”. Jej lina uciekała w ciemność — w kierunku życia. W swym odrętwieniu Didi stracił władzę nad szczękami i wypuścił ustnik. Zanim go zdołał chwycić ponownie zębami, nałykał się wody i trochę dostało mu się do płuc. Teraz dopiero, na widok liny przewodniej, zdałem sobie sprawę, że nie będę mógł wypłynąć na powierzchnię dźwigając bezwładnego Dumasa, który w przesiąkniętej wodą odzieży ważył co najmniej sto kilogramów. Co do mnie, tajemnicze działanie pieczary sprawiło, że czułem się wyczerpany do cna. Nie wysilaliśmy się przecież nadmiernie, a mimo to Dumas był do niczego, ja zaś popadłem w stan jakiegoś ogłupienia. Trudno, będę wspinał się po linie taszcząc za sobą Dumasa. Chwyciłem się liny i „ręka za ręką” ruszyłem ku górze wzdłuż gładkiej pionowej skały; za mną bezwładnie unosił się coraz wyżej Dumas. Wystarczyło, że trzykrotnie chwyciłem za linę, aby Fargues słusznie zrozumiał to jako sygnał do jej popuszczenia. Zrobił to z całą gotowością. Patrzyłem ze zgrozą na obluźniającą się linę, dokonując nadludzkich wysiłków, by się po niej wspinać. Fargues za każdym moim szarpnięciem zręcznie dodawał mi więcej. Trzeba było długiej jak wieczność minuty, zanim wpadłem na pomysł, że powinienem ściągać linę w dół tak długo, aż koniec jej znajdzie się w rękach Farguesa. Nie da przecież wydrzeć jej sobie z rąk. Toteż ciągnąłem linę ku sobie w jakiejś tępej ekstazie. Czterysta stóp liny przeszło przez moje ręce, kładąc się kręg po kręgu na dnie pieczary. Po czym w rękach poczułem węzeł. To Fargues przywiązał drugą linę, abym mógł spenetrować najodleglejsze krańce Vaucluse. Umocował co najmniej drugie tyle, by zachęcić nas do zanurzenia się jeszcze głębiej. Rzuciłem linę, jak gdyby parzyła mi ręce. Będę musiał wspinać się zboczem pieczary jak alpinista. Piąłem się z mozołem, chwytając palcami każdą nierówność i nieruchomiejąc w chwilach, gdy zawodził mnie oddech. Jakoś jednak taszczyłem swe ciało i posuwałem się naprzód. W pewnej chwili, gdy sięgnąłem do następnego chwytu stając na czubkach palców, ręka zsunęła mi się i ciężar Dumasa ściągnął mnie w dół. Doznany wstrząs skierował moje myśli ponownie ku linie. Nagle przypomniałem sobie umowne sygnały: sześciokrotne szarpnięcie oznacza „Ciągnąć wszystko w górę!”. Chwyciłem za linę szarpiąc nią w nadziei, że potrafię jeszcze liczyć do sześciu. Od Farguesa dzieliło mnie jednak sto kilkadziesiąt metrów, a lina zwisała luźno, pozaczepiana z pewnością na niejednej przeszkodzie. „Fargues, czy nie rozumiesz, co się ze mną dzieje?” Byłem u kresu sił, a nadto ciążył mi wciąż Dumas. „Dlaczego Dumas nie pojmuje, jaką krzywdę mi wyrządzą? Dumas, zginiesz przecież tak czy owak. Może już nawet nie żyjesz, Didi. Zrobię to z odrazą, ale nie żyjesz już i utrudniasz mi wydostanie się. Idź precz, Didi.” Sięgnąłem do pasa po sztylet, gotów przeciąć linę łączącą mnie z Dumasem. W tym stanie rozpaczy i bezradności coś jednak powstrzymało mnie od wyjęcia sztyletu z pochwy. „Zanim cię odetnę, Didi, spróbuję raz jeszcze osiągnąć Farguesa.” Ująwszy linę powtórzyłem sygnał alarmowy. Powtarzałem go raz po raz. „Didi, robię wszystko, co jest w mocy człowieka. I ja przecież konam.” Na brzegu Fargues stał w rozterce, usiłując skupić myśli. Pierwszy zespół nie przebywał jeszcze pod wodą całego czasu planowanego, Farguesa zaniepokoiła jednak osobliwość naszych sygnałów. Wrażliwa, choć twarda jego ręka nie wyczuła wyraźniejszego drgnienia od chwili, gdy nieoczekiwanie zażądaliśmy tak wielkich ilości liny. Dodał nam jej skwapliwie, spuszczając drugie tyle. „Musieli znaleźć tam coś niezwykłego” — przyszło mu do głowy. Na samą myśl o tym zdjęła go chęć wyruszenia po nas, aby zbadać tajemnicę. W ciągu wszakże ostatnich pięciu minut lina ani drgnęła i to właśnie trapiło go najbardziej. Marszczył z niepokojem brwi i coraz to dotykał liny jak gdyby badając jej puls. I czekał. Z dolnego końca liny, z odległości stu dwudziestu metrów, poprzez załomy skalne, poprzez powierzchnię wody aż do palców Farguesa dotarło ledwie uchwytne drżenie. Fargues zesztywniał, mrucząc ni to do siebie, ni to do stłoczonych nad pieczarą gapiów: „Qu’est–ce que je risque? De me faire engueler?”* Ze zdecydowaną miną począł wyciągać linę z zawieszoną na niej „gęsią”. Poczułem, że lina wypręża się. Ręka moja jak oparzona oderwała się od sztyletu i przywarła do niej. Wciągano nas szybko w górę, cylindry powietrzne Du—masa brzęczały po skale. Po przebyciu trzydziestu metrów dostrzegłem trójkąt słabego zielonkawego światła, zwiastuna ocalenia. Po niespełna minucie Fargues wyciągał już nas do jeziora i skoczył do wody po nieprzytomnego Dumasa. Tailliez i Pinard śpieszyli do mnie, brodząc w płytkiej wodzie. Resztką sił starałem się panować nad wzruszeniem, by tylko nie ulec załamaniu. Udało mi się wydostać z jeziora o własnych siłach. Dumas leżał na brzuchu i wymiotował. Towarzysze zdarli z nas gumową odzież. Grzałem się koło kotła z płonącą gazoliną, a Fargues wraz z lekarzem mozolili się nad Dumasem. Po pięciu minutach był już na nogach i grzał się przy ogniu. Podałem mu butelkę wódki. Pociągnął łyk i powiedział: „Idę tam jeszcze raz”. Co do mnie, zastanawiałem się, gdzie jest Simone. Informacji udzielił mi burmistrz: — Gdy na powierzchni przestały się ukazywać pęcherzyki powietrza, żona pana uciekła ze wzgórza. Powiedziała, że nie może już tego wszystkiego znieść. Biedna Simone pobiegła pędem do kawiarni w Vaucluse i zamówiła najmocniejszy trunek, jaki można było znaleźć w lokalu. W pewnej chwili uliczką wioskową nadleciał miejscowy panikarz wrzeszcząc, że utopił się jeden z nurków. Simone krzyknęła: — Który?! Jakiego koloru miał maskę? — Czerwoną — oznajmił dostawca złych nowin. Simone odetchnęła z ulgą: moja maska była niebieska. Potem przypomniała sobie, że to Didi ma czerwoną maskę, i radość jej prysła. Roztrzęsiona wróciła tą samą drogą do Fontanny. Tam ujrzała Dumasa w całej okazałości, co wydało jej się istnym cudem. Zdolność szybkiego odzyskiwania sił przywróciła mu wnet normalny wygląd. Przeszło również zamroczenie umysłowe. Wypytywał, w jaki sposób znaleźliśmy się w pieczarze. Po południu gotowała się do zanurzenia następna cordée* — Tailliez i Guy Morandiere, ale już bez gratów, które myśmy musieli dźwigać. Mieli na sobie długą ciepłą bieliznę oraz lekki balast, co mogło ułatwiać im pływanie. Zamierzali przedostać się do pieczary i zbadać dokładnie przejście prowadzące do tajemnicy Fontanny Yaucluse. Po dokonaniu tego mieli natychmiast wrócić i naszkicować odpowiednią mapkę dla trzeciego zespołu, który udawał się po nich na trzecią, ostateczną wyprawę. Na podstawie sprawozdania kapitana Tailliez i Morandiere’a mogłem odtworzyć sobie ich przejścia, niemal równie przerażające jak nasze. Powtórna wyprawa do podwodnej pieczary, z której nas szczęśliwie wydobyto, wymagała niewątpliwie większej odwagi niż nasza. Bezpośrednio pod powierzchnią jeziorka, w pierwszych chwilach oswajania się z warunkami, Morandiere odczuwał dotkliwe zimno. Do tunelu płynęli połączeni liną, nie wyprzedzając się wzajem. Taktyka drugiej cordée polegała na płynięciu nurków obok siebie pod sufitem pieczary. Gdy napotykali na wystające garby sufitu, musieli zanurzać się głębiej i znowu przystosowywać swe ruchy do zarysów pułapu. Zdawałoby się, że po każdym takim wygarbieniu można będzie wznieść się wyżej, tak jednak nie było — zmuszeni byli zanurzać się coraz głębiej. Nasz jedyny głębokościomierz „nawalił” i uległ zniszczeniu, ale weteran’ tej miary co Tailliez miał ostre wyczucie fizjologiczne głębokości. Osiągnąwszy mniej więcej trzydzieści kilka metrów głębi, zatrzymał się, by zdać sobie sprawę z doznawanych wrażeń. Tailliez poczuł pierwsze upajające objawy uniesienia, jakie ogarnia nurków na znacznych głębokościach. Wiedział wprawdzie, że przy niespełna czterdziestu metrach nie doznaje się go, symptomy wszakże były wyraźne. Huknął na Morandiere’a, że muszą zawracać. Ten począł manewrować w wodzie liną łącznikową tak, aby ułatwić towarzyszowi obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Dosłyszał przy tym, że oddech Taillieza stracił rytmiczność, przybrał więc pozycję, w której Tailliez mógł widzieć, że jego pomocnik pociąga sześciokrotnie linę z przymocowaną do niej „gęsią’. Zwykła wymiana słów była pod wodą niepodobieństwem, aby więc zakończyć podjęte zadanie, musieli porozumiewać się sygnałami świetlnymi latarek. Morandiere pragnąc kierować ruchami kapitana w drodze na powierzchnię uplasował się pod nim. Natomiast Tailliez, w przekonaniu że z Morandierem dzieje się coś złego, przystosował się tylko do ruchów towarzysza. Obydwoma nurkami władało owo bezmyślne uniesienie, które o mały włos nie przyprawiło o zgubę pierwszego zespołu. Tailliez ostrożnie wspinał się po przewodniej linie. — Za nim pływał bezwładnie zbędny jej odcinek, którego pętla otaczała luźno ramiona nurka. Tailliez czuł, że musi przeciąć— linę, zanim go oplecie i skrępuje ruchy. Wyrwał z pochwy sztylet i odciął ją. Płynący swobodnie pod nim Morandiere pomyślał z przestrachem, że jego towarzysz traci przytomność. W ten sposób wytrącona z równowagi druga cordée dotarła do zbawczego zielonkawego światła u wejścia do Fontanny. Tu Morandiere podpłynął do towarzysza, chwycił go za nogę, i pchnął raptownie przez wąskie przejście. Po tym nagłym wysiłku Morandiere stracił na chwilę oddech. Ujrzeliśmy wynurzającego się w bieliźnie Taillieza, tuż za nim wąskim przesmykiem podwodnym przedostał się Morandiere. Na powierzchni Tailliez namacał stopą grunt i wyszedł z wody wyprostowany. Oczy miał obłąkane. W prawej ręce trzymał sztylet ostrzem w dół. Brzeszczot przeciął mu palce do kości, krew spływała po nasiąkniętej wodą wełnianej bieliźnie. Nie czuł tego wcale. Naszą wyprawę postanowiliśmy zakończyć płytką wycieczką podwodną w celu naszkicowania wejścia do Fontanny. Zabezpieczyliśmy się z góry na wypadek, y gdyby Dumasowi, który czuł złość do pieczary, przyszła ochota zanurzyć się głębiej ku tunelowi, gdzie byliśmy o włos od śmierci. Fargues opasał Dumasa końcem pięćdziesięciometrowej liny, odbierając mu zarazem sztylet, aby nie mógł odciąć się i popłynąć niżej. Końcowy ten zwiad i zbadanie wejścia odbyły się bez zakłóceń. Był to dzień pełen wrażeń. Wieczorem w Vaucluse pierwsza i druga cordée wdały się w subiektywne porównania między oszołomieniem po koniaku a emocjami wywołanymi przez Fontannę. Myśl o zagadkowym odrętwieniu, które owładnęło nami w pieczarze, nie dawała nam spokoju. Wiedzieliśmy już, co to jest szaleńcze upojenie na głębokości osiemdziesięciu metrów w morzu, dlaczego jednak ta spokojna, czysta woda wapienna mami i zakłóca umysły ludzkie na swój odmienny sposób, na to nie mieliśmy odpowiedzi. Simone, Didi i ja jechaliśmy tegoż wieczoru do Tulonu pogrążeni mimo zmęczenia i bólu głowy w uporczywych rozmyślaniach. Milczenie przerywała od czasu do czasu przypadkowa uwaga. Naraz Didi powiedział: — Stan oszołomienia na dużych głębokościach nie jest jedyną przyczyną nieszczęśliwych wypadków. Może je wywołać jakiś lęk, powietrze, którym się oddycha… Na samą myśl o takiej możliwości skoczyłem jak oparzony wołając: — To jasne! Oddajmy do analizy laboratoryjnej powietrze, które zostało w naszych płucach wodnych. Analizy dokonano nazajutrz rano. Wykazała ona obecność 1/2000 tlenku węgla. Na głębokości pięćdziesięciu metrów działanie tlenku węgla jest sześciokrotnie silniejsze niż w warunkach normalnych. Zawartość, którą oddychaliśmy, mogła uśmiercić człowieka w ciągu dwudziestu minut. Uruchomiliśmy naszą nową sprężarkę o swobodnych tłokach, napędzaną silnikiem dieslowskim. Okazało się, że sprężarka zasysa swe własne gazy wylotowe. Tak więc podczas naszych wypraw wszyscy wdychaliśmy śmiertelne dawki tlenku węgla. II DZIŚ Stewart Alsop i Ralph E. Lapp DZIWNA ŚMIERĆ LOUISA SLOTINA Dr Louis Slotin, młody a znakomity uczony atomowy, zaczął umierać dokładnie o trzeciej dwadzieścia po południu, 21 maja 1946 r. Opowieść o tym, jak zaczął umierać i co stało się później — a o czym teraz dopiero można dokładnie mówić — jest pod wielu względami dość okropną historią. Ale już choćby dlatego, że pozwala zedrzeć zasłonę tajemnicy z najstraszliwszego skutku broni atomowych — niewidzialnego mordercy, promieniowania nuklearnego — dzieje Louisa Slotina warte są relacji. Miejscem, gdzie Louis Slotin zaczął umierać, było laboratorium na dnie kanionu pod Los Alamos, miastem w Nowym Meksyku, zbudowanym w całości podczas wojny. Tam właśnie powstała pierwsza bomba atomowa. Doktor Slotin, skoro tylko zaczął umierać, z dokładnością biegłego naukowca naszkicował szczegółowy plan laboratorium z zaznaczeniem, gdzie w chwili wypadku stał każdy z obecnych. W oparciu o ten plan i sprawozdania obecnych, którzy zostali przy życiu, można z całą ścisłością odtworzyć scenę zdarzenia. Wyobraźcie więc sobie dużą, podłużną, biało malowaną salę, bez żadnych mebli z wyjątkiem metalowego stołu blisko środka i drugiego przy ścianie, z ustawioną na nich skomplikowaną aparaturą do badań nad bombą atomową. Blask wiosennego słońca wlewa się przez jedyne, ale duże okno. W sali jest osiem osób. Ciszę przerywa tylko rytmiczny odgłos licznika Geigera. Uwaga wszystkich skupia się na niedużej postaci przed metalowym stołem. Jest to Louis Slotin, mężczyzna trzydziestoczteroletni, wzrostu metr sześćdziesiąt osiem, szczupły, suchy, o twarzy opalonej na brąz przez słońce Nowego Meksyku i czarnych włosach nieco już siwiejących na skroniach. Ma na sobie otwartą sportową koszulę, jaskrawy meksykański pas i brunatne spodnie wciśnięte w kowbojskie buty. Przez grube, oprawne w róg okulary — które mimo kowbojskich butów zdradzają uczonego i intelektualistę — wpatruje się bacznie w jakieś przedmioty na stole. Są to dwie puste, srebrzystoszare, metalowe półkule, które Slotin stopniowo przybliża do siebie, posługując się zwykłym śrubokrętem. Te kawałki metalu stanowią trzewia bomby atomowej. Z tyłu za Slotinem stoi drugi uczony — nazwiemy go uczonym X — również trzydziestoczteroletni mężczyzna o miłej twarzy i spokojnych ruchach. Uczony X oparł od niechcenia rękę na ramieniu Slotina i pochyla się naprzód z niezmiernym zaciekawieniem. Nigdy dotąd nie widział tego doświadczenia. Sześciu pozostałych obecnych to pracownicy laboratoryjni, technicy i inni, zebrani tu przypadkowo dla przyjrzenia się doświadczeniu. Dwóch stoi z przodu stołu, w odległości sześciu stóp. Czterej dalsi umieścili się z drugiej strony stołu w odległości ośmiu lub więcej stóp. Nastrój nie ma w sobie nic z uroczystości. Wszyscy ubrani są zwyczajnie, w otwarte koszule czy swetry. Slotin ma pewny siebie, niemal wesoły wygląd. Lubi to doświadczenie. Nazywa je „pociąganiem smoka za ogon” — przeprowadzał je chyba ze czterdzieści razy. Niemniej na sali panuje pewne napięcie. Wszyscy obecni wiedzą, że manipulowanie trzewiami bomby atomowej ‘nie jest dziecinną zabawą. Slotin nadstawia ucha na cykanie licznika Geigera i raz po raz spogląda na instrument zwany „kontrolerem neutronowym”, który na rolce papieru rejestruje cienką, falistą czerwoną linią promieniowanie wydzielane przez metalowe półkule. W miarę jak Slotin zbliża je do siebie, czerwona linia skacze w górę, a licznik Geigera tyka spazmatycznie, coraz prędzej i prędzej, jak uszkodzony zegarek. Wtem licznik Geigera zaczyna tykać zupełnie obłąkańczo, a potem martwieje. Jednocześnie wszyscy na sali czują raczej, niż widzą, dziwne błękitne światło, silniejsze od wiosennego słońca. Slotin błyskawicznie rzuca się naprzód i gołymi rękoma rozsuwa półkule morderczego metalu. Potem wyprostowuje się, z twarzą kredowo bladą mimo opalenizny. W milczącym porozumieniu, instynktownym, niemal somnambulicznym ruchem wszyscy ośmiu szybko wychodzą z sali. Niektórzy czują suchość języka i jakiś szczypiący i kwaśny smak — oznaka nadmiernego promieniowania. Niektórzy doznają też niewątpliwie w sercu lekkiego uczucia lęku. Ale poza tym kwaśnym smakiem nic innego nie czują — nawet Louis Slotin, choć właśnie zaczął umierać. Chcąc zrozumieć, co się stało, jak i dlaczego, trzeba trochę powiedzieć o Louisie Slotinie i przyczynach, dla których „pociągał smoka za ogon”. Nagie fakty dotyczące Slotina można szybko przytoczyć. Urodził się w 1912 r., w zamożnej rodzinie żydowskiej w Winnipegu (Kanada). Mając zaledwie piętnaście lat wstąpił na uniwersytet w Manitobie i otrzymał stopień magistra nauk w równie młodym wieku 21 lat. Potem przez cztery lata studiował fizykę na Uniwersytecie Londyńskim i tam doktoryzował się w 1936 r. W 1937 r., w drodze do Winnipegu zatrzymał się w Chicago, gdzie spotkał prof. Williama D. Harkinsa, pioniera chemii atomowej na Uniwersytecie Chicagowskim. Harkins napomknął, że bardzo potrzebuje asystenta do badań cyklotronowych, ale nie ma pieniędzy, aby go opłacać. Slotin z miejsca oświadczył gotowość pracy za darmo — i z tym uposażeniem pracował blisko dwa lata. Praca na uniwersytecie w Chicago zawiodła go już wprost do tzw. „Manhattan District”, czyli otoczonych najgłębszą tajemnicą wojskową badań atomowych. Pracował przez jakiś czas w Chicago, potem na Uniwersytecie Indiana, a później w Oak Ridge. Pod koniec 1943 r. Slotin przybył do Los Alamos, gdzie przystąpiono właśnie do ostatecznej budowy bomby atomowej. Tam właśnie zaczął „pociągać smoka za ogon”. Tyle, jeśli chodzi o nagie fakty. Ale nagie fakty nie wyjaśniają pytania: Jakim człowiekiem był Louis Aleksander Slotin? „Żaden człowiek — pisał John Doneę — nie jest wyspą dla siebie”. A jednak Louis Slotin był bardziej wyspą dla siebie niż większość ludzi. Był szalenie zamknięty w sobie. „Louis był strasznie miły — twierdzi jeden z jego dawniejszych kolegów — ale nikt nigdy nie poznał go bliżej.” Mimo to pewne znamienne cechy tego człowieka przedostały się przez mgłę czasu. Slotin był przede wszystkim bardzo odważny — ale odważny w dość osobliwy sposób. „Slotin po prostu przepadał za niebezpieczeństwem — mówił inny z jego dobrych znajomych. — Wyglądał na kogoś, kto wewnętrznie jest w ciągłym napięciu, choć jest zawsze bardzo spokojny. Ale kiedy robił coś niebezpiecznego, ogarniała go wyraźna radość.” W poszukiwaniu niebezpieczeństwa Slotin zamęczał władze w Manhattan District, aby pozwolono mu odwieźć w charakterze obserwatora naukowego pierwsze bomby atomowe nad Japonię. Gdy władze odmówiły, Slotin był doszczętnie zgnębiony przez wiele tygodni. I niewątpliwie to samo dziwne zamiłowanie spowodowało, że Slotin został w Manhattan District głównym specjalistą uprawiającym sztukę „pociągania smoka za ogon”. Nie znaczy to, oczywiście, by Slotin i inni młodzi naukowcy w Los Alamos urządzali z nudów pojedynek z losem. Doświadczenie, o którym mowa, było zupełnie czymś innym. Było absolutnie konieczne w procesie budowy bomby, a i dzisiaj stanowi jego niezbędną część składową. Materiał rozszczepialny — uran 235 i pluton — ma dziwne właściwości. Poniżej pewnego rozmiaru i masy bryła tego bardzo ciężkiego, tłustoszarego metalu nie jest ani trochę bardziej niebezpieczna od bryły ołowiu. Ale ma jedną szczególną cechę, która pewnego dnia może unicestwić cywilizację, jak to już wiemy. Gdy bowiem określoną ilość tego metalu skupić w jednym miejscu, w jego masie rozpoczyna się reakcja łańcuchowa. Ta właśnie łańcuchowa reakcja nadaje bombie atomowej moc niszczenia i palenia całych miast. Ilość metalu niezbędną do zapoczątkowania reakcji określa się nazwą „masy krytycznej” — „kryt” w stenograficznym skrócie naukowców. Ile jednak wynosi „kryt”? Istnieją różne metody teoretycznych obliczeń ilości substancji rozszczepialnych, niezbędnej do utworzenia masy krytycznej. Obliczenia te jednak nigdy nie są najzupełniej ścisłe. Co więcej, dla uzyskania „optimum skuteczności”, to znaczy siły niszczycielskiej w bombie atomowej, wymiar „krytu” trzeba było wyznaczyć — i nadal tak się dzieje — w rozmaitych warunkach. Nawet i dziś, ze względów bezpieczeństwa, zachowana być musi pewna ogólnikowość relacji z doświadczenia, jakie Louis Slotin przeprowadził owego majowego poranka 1946 r., a które jego następcy nadal przeprowadzają w bardzo różnych warunkach. Można jednak powiedzieć z zupełną dokładnością, choć nie naukowo, że cała rzecz polegała na przysunięciu do siebie brył rozszczepialnej substancji w takich ilościach i w takim geometrycznym układzie wzajemnym, by całość tworzyła właśnie masę krytyczną. Innymi słowy, doprowadzano do tego, by zaczęła się reakcja łańcuchowa — ustalając tym samym „kryt” — ale przerywano ją, zanim substancja doszła do niebezpiecznie nadkrytycznego stopnia. Trudność polegała na tym, aby wiedzieć, kiedy przerwać. W Los Alamos nikt nie miał wątpliwości, jak wielkie jest niebezpieczeństwo. Nie żeby groziło wysadzenie miasta w powietrze w wypadku komplikacji, dla wywołania bowiem prawdziwej siły wybuchowej masę krytyczną musi przytrzymywać siła zewnętrzna, zwana „montownikiem zbiorczym”. Inaczej sama siła reakcji łańcuchowej automatycznie „rozmontowuje kryt”. Przez ten czas jednak, gdy zachodzi prawdziwa reakcja łańcuchowa, masa krytyczna substancji rozszczepialnej staje się na krótko, lecz gwałtownie promieniotwórcza. Wysyła dokładnie te same promienie śmierci co bomba atomowa, gdy wybucha nad miastem. Slotin miał wszelkie powody, by zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Na krótko przed dniem, gdy po raz ostatni „pociągnął smoka za ogon”, pastwą niewidzialnego mordercy padło w Los Alamos co najmniej trzech ludzi. Jednym z nich był przyjaciel Slotina i jego asystent, Harry Daglian. W ciągu miesiąca konania asystenta Slotin przepędził wiele godzin u jego łoża. Po śmierci Dagliana władze w Los Alamos zaniepokoiły się ogromnie niebezpieczeństwem promieniowania. Pewien laureat nagrody* Nobla powiedział Slotinowi: — Przepowiadam, że nie przeżyje pan roku, jeśli będzie pan powtarzał to doświadczenie. Lecz Slotin nie zważając na to pracował dalej. — Oczywiście, niebezpieczeństwo istnieje — wyraził się do jednego z kolegów — ale innego sposobu nie ma. Wolno przypuszczać, że Slotinowi, może bezwiednie, sposób ten odpowiadał. Jak na ironię, kiedy 21 maja 1946 r. Slotin przeprowadzał ulubione swe doświadczenie, wiedział, że czyni to po raz ostatni. Powtarzał je w różny sposób i w różnych warunkach od przeszło dwóch lat. Szczycił się tym, że jemu przypadło w udziale zbadanie krytyczności pierwszej bomby atomowej na świecie — z dumą przechowywał patent na tę bombę, otrzymany, gdy „pociągnąwszy jej ogon”, zwrócił ją dla dokonania wybuchu w Alamogordo. Teraz wyznaczono go do wzięcia udziału w próbach nowych bomb na Bikini. Miał już wyjechać, kiedy nadszedł rozkaz, aby doświadczenie przeprowadzić raz jeszcze dla uczonego X. Slotin znowu więc „pociągnął smoka za ogon”, a smok rzucił się, aby go zniszczyć. Co było przyczyną wypadku? Częściowa odpowiedź leży z pewnością w pogoni Slotina za niebezpieczeństwem — takiego człowieka zawsze może coś skusić i posunie się o włos za daleko. Ale z drugiej strony trzeba wziąć pod uwagę ów niezbity fakt, że Slotin, w wieku trzydziestu czterech lat, był już, niestety, staroświeckim uczonym. Szkolił się jako fizyk w latach trzydziestych, w epoce, gdy los narodów nie zależał od umiejętności uczonych. Za owych dni było rzeczą typową, że fizyk o tak wspaniałych kwalifikacjach jak Slotin pracował za darmo. W latach trzydziestych fizycy nieraz przymierali głodem, a ich zarobki, ich sprzęt i możność eksperymentowania zależały nie od hojności troskliwych władz rządowych, lecz od kapryśnej czasami szczodrobliwości kilku wielkich uniwersytetów. W owych latach fizycy nauczyli się przeprowadzać swe doświadczenia z pomocą takich narzędzi, jakie mieli pod ręką — choćby to był zwyczajny śrubokręt. Ten beztroski obyczaj zachował się i w tłustych dniach, kiedy działał już Manhattan District, a ludzie w rodzaju Slotina czerpali pewną dumę z owej niefrasobliwej postawy wobec olbrzymich i tajemniczych sił zamkniętych w materii. Tak na przykład po śmierci Dagliana obmyślono dość prosty sprężynowy przyrząd do rozsuwania brył rozszczepialnej substancji, skoro tylko zagrożą nadmiarem promieniowania. Ale Slotin nie chciał o tym słyszeć. Miał, jak mówił, „doświadczenie w palcach”, a poza tym twierdził, że przyrząd może częściej wywoływać wypadki niż im zapobiegać, gdyż eksperymentator będzie polegał bardziej na mechanicznym narzędziu niż własnej ocenie. Niektóre zdjęcia, ujawnione przez Komisję Energii Atomowej, świadczą o jaskrawym kontraście między przeszłością a teraźniejszością. Na zdjęciach tych widać dwie diabelnie skomplikowane maszyny, „montownie krytyczne” — jedna dość przekornie nazywa się „Topsy”*, druga zaś „Godiva”*, ponieważ zatrzymuje montaż, gdy osiągnie „goły” punkt krytyczny. Jest jeszcze inne zdjęcie: aparatury kierującej tymi maszynami na odległość. Wygląda, jakby żywcem wyjęta z powieści Orwella — z mnóstwem dźwigni, przekładni, wyłączników, trzema ekranami telewizyjnymi i blondynką w białym, aseptycznym kitlu. Blondynka, według komunikatu Komisji, kieruje montażowym ruchem „Godivy” z odległości ćwierci mili. Innymi słowy, blondynka manipuluje trzewiami bomby atomowej, tak samo jak robił to Louis Slotin owego majowego dnia, kiedy wiek nuklearny był jeszcze bardzo młody. Ale Slotin miał zabójcze półkule tuż przed swoim nosem, a nie miał dźwigni, przekładni, wyłączników, trzech telewizyjnych ekranów i zdalnie kierującej aparatury. Miał tylko licznik Geigera, kontroler neutronowy, swoją wiedzę i doświadczenie — i śrubokręt. Wiadomo dokładnie, co się stało wtedy w maju i o której godzinie. Zachowała się taśma rejestrowa kontrolera neutronowego Slotina. Cienka, czerwona linia wznosi się stopniowo na papierze wykazując ilość promieniowania wydzielanego przez bryły metalu — i dokładnie o godzinie 15,20 po prostu znika. W tym bowiem momencie promieniowanie stało się tak gwałtowne, że igłę instrumentu wyrzuciło z taśmy. Dlaczego zaś tak się stało, nikt, nawet sam Slotin, nie wiedział na pewno. Doświadczenie było prawie skończone — trzeba było tylko przesunąć ostatnią bryłkę metalu o jedną ósmą cala do reszty ułożonych brył. „Kiedy punkt krytyczny był niemal osiągnięty — pisze jeden ze świadków tego wydarzenia — kawałek ten jakoś się ześliznął i obwód został zamknięty”. Owo „jakoś” nie zostało dotąd wyjaśnione. Ale najbliższe prawdy będzie szukanie przyczyny w zbytnim zaufaniu do siebie bardzo mężnego człowieka i beztroskim posługiwaniu się zwykłym śrubokrętem. Inaczej mówiąc, śrubokręt się ześliznął. Slotin pojął w lot, co się stało, i jego reakcja była błyskawiczna. Gdy rzucił się naprzód i rozsunął bryły metalu, „rozmontował masę krytyczną”. Gdyby tego nie zrobił, gdyby natychmiast odskoczył od stołu, uratowałby zapewne siebie. Ale też prawie na pewno wszystkich innych na sali skazałby na śmierć. — Nie ulega kwestii — napisał uczony X — że i ja, i prawdopodobnie inni obecni zawdzięczamy życie jego zachowaniu. Nie wiem, czy to nazywa się bohaterstwem. Przypuszczam, ze Louis nie zgodziłby się na takie określenie. Aby zrozumieć znaczenie zachowania Slotina, trzeba znać trochę charakter niewidzialnego mordercy. Promienie gamma, wydzielane przy reakcji łańcuchowej, przenikają do ciała każdego, kto na nie odpowiednio jest wystawiony, i zabijają indywidualne komórki. Posępną właściwością ran od promieniowania jest okres pozornego zdrowia, zanim ujawni się śmierć komórek. Komórki bowiem umierają dopiero w chwili, gdy zachodzi ich podział — proces, który odbywa się bezustannie w ciele każdego. Tak więc promieniowanie działa w pewnym sensie odwrotnie niż rak. Rak zabija, gdyż komórki dzielą się i reprodukują zbyt szybko. Promieniowanie atomowe zabija, gdyż podział komórek ustaje i nie mogą się reprodukować. Musimy jednak pamiętać, my wszyscy, żyjący w wieku atomowych wojen, że promieniowanie atomu nie musi być śmiertelne. Wszystko zależy od nasilenia „dawki”. „Dawkę” mierzy się w r—ach, czyli rentgenach promieniowania. Kiedy ktoś ulegnie promieniowaniu, pierwsza rzecz, jaką chcą wiedzieć lekarze, to czy dostał „DM/50”. Jest to skrót lekarski oznaczający przeciętną dawkę śmiertelną, to znaczy powodującą śmiertelność w 50%. „DM/50” nie została nigdy ściśle określona, po prostu dlatego, że było zbyt mało doświadczeń z ludźmi, wykazujących stopień odporności ludzkiego ciała na promieniowanie. W czasach gdy zdarzył się wypadek, sądzono, że „DM/50” wynosi około 400 rentgenów. Obecnie przyjmuje się 525 rentgenów z odchyleniem 75 w obie strony. Dawka promieniowania zależy głównie od siły źródła promieniotwórczego i czasu wystawienia. Gdy Slotin rzucił się naprzód, by rozsunąć montaż krytyczny i przerwać reakcję łańcuchową, zmniejszył ogromnie niebezpieczeństwo grożące obecnym na sali przez zmniejszenie siły promieniowania i czasu wystawienia wszystkich pozostałych. Równocześnie zaś sam siebie wystawił na bezpośredni fizyczny kontakt z bryłami promieniotwórczej substancji w momencie, gdy zacho dziła reakcja łańcuchowa. Nie minęła godzina od wypadku, a wszyscy obecni w laboratorium zostali zabrani do szpitala — tymczasowego wojennego baraku w Los Alamos — i poddani ścisłej obserwacji. Poza uczonym X najbliżej Slotina znajdował się pięćdziesięcioczteroletni technik, który stał o jakie dwa metry od stołu. Przebywał później w szpitalu przez dwa tygodnie i wykazywał pewne objawy następstw promieniowania, łącznie z obecnością radioaktywnego sodu i fosforu w moczu. Czuł się jednak dobrze i po sześciu tygodniach człowiek ten, bawiący się trochę w lekkoatletykę, mógł bez wysiłku i następstw przebiec łatwo sześć mil. Inni, znajdujący się nieco dalej, mieli jeszcze mniej powodów do skargi, choć każdy na sali otrzymał pewną dawkę promieniowania. Tyle bzdur wypisywano o milczącym, atomowym mordercy, że w pojęciu wielu osób jest on rzekomo zabójczy z każdej odległości. Tymczasem, jak później obliczono, technik–sportowiec otrzymał dawkę około 100 rentgenów, czyli dawkę, jaką by dostał będąc wystawiony przez dłuższy czas na promieniowanie nowoczesnej, 100– megatonowej bomby atomowej, wybuchłej w odległości 2 kilometrów. Mimo iż tak szybko wrócił do zupełnego zdrowia, dawka 100 rentgenów nie jest byle czym. Gdyby nie błyskawiczna reakcja Slotina, technik, wystawiony nieco dłużej na promieniowanie, ucierpiałby jak uczony X, a nawet mógłby umrzeć. Pamiętamy, że uczony X w chwili wypadku stał tuż za Slotinem, z ręką na jego ramieniu, i obserwował bacznie doświadczenie, które miał później sam przeprowadzać. Jak obliczono, dostał dawkę około 180 rentgenów. Jest to znacznie poniżej „DM/50”, ale już w niebezpiecznej ilości. Dawka ta wywołała skutek, jaki by nastąpił, gdyby ów człowiek znajdował się o niecałe dwa km od miejsca wybuchu nowoczesnej bomby atomowej, jakie 150 metrów bliżej niż technik. W sprawach promieniowania atomowego małe nawet różnice odległości mogą mieć wielkie znaczenie. Z natury odważny i opanowany, uczony X był spokojny i nie skarżył się na nic, kiedy przewieziono go do szpitala. Wkrótce potem opanowały go wymioty. Uczucie mdłości minęło po dziesięciu godzinach, pozostało zaś zmęczenie i osłabienie, a także słaby apetyt. Poza tym nic mu nie dolegało. Tak było przez blisko pięć dni. Piątego dnia wystąpiły opóźnione następstwa działania promieni gamma na jego tkanki. Temperatura skoczyła do 39° 6 i trzeba było dokonać dwóch transfuzji krwi. Przez pewien czas odczuwał szalone zawroty głowy i wielką nadwrażliwość, później jednak temperatura stopniowo spadła i piętnastego dnia czuł się na tyle dobrze, by wrócić na wypoczynek do domu. Ale promienie gamma dawały mu się jeszcze we znaki. Stracił cztery i pół kilograma i przez parę tygodni bardzo łatwo się męczył, toteż musiał przebywać po szesnaście godzin na dobę w łóżku. W siedemnastym dniu od wypadku wystąpiło przykre zjawisko, którego się zresztą spodziewał. Skóra na lewej skroni i z lewej strony głowy — w miejscu najbardziej wystawionym na działanie promieni — zrobiła się bardzo wrażliwa. W ciągu dalszych dwóch dni wrażliwość wzmogła się aż do ostrego bólu. Dwudziestego dnia uczony X spostrzegł przy czesaniu, że włosy wychodzą mu pękami. Później wychodziły całe ich garście. Wyłysiał niemal zupełnie z lewej strony głowy, a zarost na lewym policzku zanikł prawie bez śladu. Stał się także przejściowo bezpłodny — jak stwierdza raport Komisji Atomowej w tej sprawie — objaw zwykły i przewidywany przy porażeniu promieniowaniem. Trzeba jednak podkreślić, że wszystkie te objawy ustąpiły po pewnym czasie. Jedynym trwałym skutkiem u uczonego X jest umiarkowana katarakta lewego oka, co zmniejsza siłę jego wzroku z 20/20 na 20/40. O tym, że nie uległ żadnym innym szkodliwym następstwom, świadczą jego znakomite prace przy późniejszych badaniach atomistycznych, zwłaszcza w dziedzinie tej najstraszliwszej z broni — bomby wodorowej. Krótko mówiąc, człowiek może przetrzymać nawet dotkliwy atak milczącego mordercy na jego żywe tkanki. Ale uczony X niewątpliwie otarł się blisko o śmierć. A o Slotinie, któremu, jak sam powiada, zawdzięcza życie, napisał: „Dla odmalowania jego osoby i charakteru lepiej będzie, gdy zamiast długich opisów przytoczę pierwsze słowa, z jakimi zwrócił się do mnie, skoro tylko zostaliśmy sami w pokoju szpitalnym. «Bardzo mi przykro — powiedział — że pana w to wpakowałem. Przypuszczam, że mam mniej niż pięćdziesiąt na sto szans ocalenia. Mam nadzieję, że z panem jest lepiej.» Moja własna ocena naszych szans była bardzo zbliżona. Przypuszczałem, że moje szanse są wcale dobre. I miałem tylko nadzieję, że może jego widoki nie okażą się tak bardzo złe.” Przez kilka dni zdawało się, że tak jest istotnie. Slotin wymiotował dwukrotnie, nim znalazł się w szpitalu, i w ciągu dwunastu godzin wymiotował raz po raz. Lecz i u niego również, jak u uczonego X, początkowe mdłości stopniowo ustąpiły, a jedyne poza tym objawy chorobowe sprowadzały się do niewielkiej temperatury i uczucia zmęczenia. Największą dawkę dostał oczywiście w ręce, gdyż nimi rozsuwał bryły metalu i przerywał reakcję łańcuchową. Przed upływem trzech godzin na lewej ręce Slotina wystąpiło silne zaczerwienienie, obrzęk i siność pod paznokciami. Po dwudziestu ośmiu godzinach od wypadku ręka ta pokryła się bolesnymi bąblami, a wszystkie te objawy rozszerzyły się na prawą rękę i obydwa ramiona. Dla zmniejszenia obrzęku i bólu umieszczono mu obie ręce w lodzie. Podbrzusze zrobiło się również czerwone i wrażliwe, a objaw ten rozszerzał się i zyskiwał na sile. Mimo to stan ogólny Slotina z upływem pierwszej doby zdawał się bardzo poprawiać. Cały Manhattan District wiedział już o wypadku i robiono, co w ludzkiej mocy, aby mu pomóc. Sprowadzono aż dziesięciu lekarzy dla konsultacji. Generał Leslie Groves pisał do Slotina: „Jestem pełen podziwu dla pana bohaterstwa… Pańska szybka reakcja i niezważanie na własne niebezpieczeństwo zapobiegły jeszcze gorszej katastrofie”. List Grovesa bardzo pokrzepił Slotina. Jeszcze bardziej krzepiąca była wiadomość, że Groves wysłał do Winnipegu specjalny samolot wojskowy, aby przywieźć do łoża chorego jego rodziców. Zastali syna w dobrej formie, opanowanego, a nawet pogodnego, mimo bólu w ramionach. Kiedy odwiedzali go koledzy i przyjaciele, przedstawiał ich rodzicom i zadawał pół– żartem zasadnicze pytanie: — No i co, jaka okazała się dawka? Przez pięć dni nikt nie wiedział. Ale piątego dnia odpowiedź stała się tragicznie oczywista — dawka była wyższa niż „DM/50”. Z rana Slotin skarżył się na nową dokuczliwość: bolał go język, w miejscu gdzie przylegał do zęba ze złotą plombą. Lekarze wykryli na języku małe, białawe owrzodzenie i zaraz nasunęły im się podejrzenia co do przyczyny. Plomba okazała się mocno radioaktywna. Przykryto ją złotą koroną i ból ustał. Lecz był to niedobry znak. Jeszcze gorszy znak wystąpił tego samego dnia, kiedy Anna May Dickey, pielęgniarka szpitala w Los Alamos, zbadała morfologię krwi Slotina. Rozpłakała się podsumowując wyniki. Rozumiała, co znaczy nagły, gwałtowny spadek liczby leukocytów, czyli białych ciałek krwi. Milczący morderca robił spustoszenie — w krwi Louisa Slotina — życiodajne białe ciałka krwi przestały się reprodukować. I tego samego dnia skoczyło raptownie tętno Slotina. Od tej chwili nie mógł jeść i w oczach tracił na wadze. Siódmego dnia umysł zaczął mu się mącić i Slotin popadał okresami w zupełne zamroczenie, nie poznając rodziców ani kolegów. Stopniowo wystąpił stan komatyczny. Wczesnym rankiem dziewiątego dnia, 30 maja 1946, Louis Slotin spokojnie zmarł. I na tym chyba koniec dziejów Louisa Slotina. Rodzice wrócili do Winnipegu zabierając z sobą zwłoki, a na pogrzeb zjechali się naukowcy z całych Stanów Zjednoczonych i Kanady. Rodzice złożyli ostatnią ofiarę na ołtarzu nauki, gdy pozwolili na sekcję zwłok, choć było to przeciw zasadom ich religii. Ustalono wówczas — jak stwierdza zwolniony ostatnio z zastrzeżeń tajności raport Komisji do Spraw Energii Atomowej — że dawka promieniowania, któremu uległ Slotin, wynosiła około 880 rentgenów. To tak, jakby był wystawiony na wybuch nowoczesnej bomby atomowej w odległości 1,5 km. Nic nie mogło go uratować. Louis Slotin nie był wielkim ani tez słynnym człowiekiem, a w grobie spoczywa już prawie 13 lat. Lecz uważaliśmy, że jego dzieje warte są opowiedzenia. I nie tylko dlatego, że atomowe promieniowanie, które zabija, nie będąc widzialne ani odczuwalne, budzi większy postrach, niż na to zasługuje, właśnie ze względu na swoją tajemniczość; dzieje te warte były opowiedzenia także i z tej przyczyny, że jest to opowieść o męstwie i poświęceniu człowieka, czyli o zaletach, które mogą jeszcze ocalić cywilizację, zagrożoną zniszczeniem przez broń budowaną po części rękoma samego Slotina. Arthur Ray Hawkins (Opracował Wesley Price) SKOK Z SZYBKOŚCIĄ NADDŹWIĘKOWĄ Po upływie pięćdziesięciu lat od swego pierwszego lotu człowiek zdołał przebić się przez barierę dźwiękową, osiągając sukces, który przed laty zaledwie dziesięciu niektóre autorytety uważały za niepodobieństwo Obecnie raz po raz przekracza ów niezdobyty do niedawna próg dźwiękowy i raz po raz bije rekordy szybkości i wysokości Autor poniższego sprawozdania, wielokrotnie odznaczony pilot lotnictwa morskiego, opowiada nam o wrażeniach człowieka, który na wysokości 12 tys metrów został wyrzucony z uszkodzonego samolotu mknącego z szybkością ponaddźwiękową Nikt przed Hawkinsem takiego doświadczenia nie przeszedł/ Jestem pilotem myśliwskim marynarki wojennej, i to bynajmniej nie od niedawna, bo to już stare dzieje. Jest to mój zawód i będzie nim aż do dnia, w którym lekarz wojskowy każe mi nałożyć dwuogniskowe okulary i jeździć w wózku. Na razie mam za sobą blisko trzy tysiące godzin lotu, wliczając w to walki powietrzne w drugiej wojnie światowej, a potem na Korei. Co do walki w powietrzu, można powiedzieć tyle, ze skoro Ktoś szuka biedy, zawsze jej sobie napyta. Nigdy wszakże nie bałem się bardziej i nigdy nie byłem tak bliski śmierci jak zeszłego lata podczas zwykłego przelotu z Nowego Jorku do Teksasu. Leciałem swym odrzutowcem poziomo na wysokości 12 tys. metrów. Wszystko szło jak z płatka, czułem się jak u Pana Boga za piecem, gdy naraz, nad Missisipi, maszyna wpadła w szał naddźwiękowy i chciała mnie utrupić. Muszą tu wyjaśnić, że po wojnie dokonałem wielu lotów akrobatycznych z zespołem reprezentacyjnym marynarki, znanym pod nazwą Błękitnych Aniołów. Ja nimi dowodzę. Jest nas sześciu i byliśmy razem, lecąc w szeregu, gdy nagle mój samolot odmówił posłuszeństwa. Nurkował, zataczając olbrzymią pętlicę, ja zaś przez chwilę znalazłem się w pozycji pionowej, a w momencie następnym wisiałem już głową w dół na moim pasie bezpieczeństwa. Siła odśrodkowa napędzała mi krew do mózgu pod tak straszliwym ciśnieniem, że zaniewidziałem, a przed oczyma latały mi czerwone płatki. Taka niespodzianka mogła człowiekowi napędzić strachu, zwłaszcza że wiedziałem, iż lecimy szybciej niż dźwięk. Wiedziałem tez, że jeśli mam wyskoczyć, to zaraz, nim stracę przytomność — zaraz albo wcale. Ale przecież strumień powietrza tuż za parasolem mojego spadochronu miałby również szybkość naddźwiękową, dając więc nura w twarde jak granit fale powybuchowe mogłem od razu postradać życie. Jak lotnictwo lotnictwem, nikt jeszcze nie przebił muru dźwiękowego nieopancerzonym ciałem, nikt nie zabierał się do tego gołymi, że tak powiem, rękami. W każdym razie nie było takiego, co by to przeżył i mógł coś niecoś o swoich wrażeniach opowiedzieć. Pamiętam, że wszystko to przeleciało mi przez głową i że jednocześnie gryzła mnie myśl, iż mój samolot wpadnie w korkociąg i ulegnie zniszczeniu. Był to „F9F–6 Cougar”, ostatnie słowo techniki budowy myśliwców morskich, o skrzydłach cofniętych, jak u jaskółki do tyłu, dymiącym gazami wylotowymi ogonie — myśliwców, których szybkość maksymalna, zaznaczona czerwoną kreską, przekracza liczbę Macha 1,0. Jak wiadomo, liczba Macha wskazuje stosunek szybkości samolotu do szybkości dźwięku przy temperaturze, w której odbywa się lot, ponieważ i szybkość dźwięku ulega zmianom odpowiednio do temperatury. „F9F–6 Cougar” był to nowy typ myśliwca, który wyparł „F9F–5 Panther”. I ledwie rozpoczęła się produkcja odrzutowców „szóstek”, a już cała moja paczka Błękitnych Aniołów chciała pozbyć się swoich „piątek”, bo ni z tego, ni z owego „F9F–5 Panther” wydał nam się przestarzały. Musieliśmy jednak czekać, zanim kilka dywizjonów służby czynnej otrzyma nowe samoloty. W końcu, po paru miesiącach niecierpliwego wyczekiwania, nadeszła wiadomość, ze sześć „Cougarów” czeka na nas w fabryce Grummana w Bethpage na Long Island. Naszą bazą macierzystą jest garnizon Lotnictwa Marynarki Wojennej w Corpus Christi (Teksas), gdzie jako instruktorzy szkolimy pilotów już zaawansowanych. Zostawiliśmy na miejscu nasze stare odrzutowce i samolotem transportowym wyruszyliśmy na północ, by późnym popołudniem znaleźć się u celu. Nazajutrz wczesnym rankiem cała nasza paczka — sześciu chłopa palących się do nowych maszyn — pognała do fabryki. Wiadomo, wiara z Teksasu! Przede wszystkim musieliśmy zapoznać się z urządzeniami kabiny „F9F–6”, różniącej się układem od kabiny „F9F–5”. Najważniejsze zmiany dotyczyły steru wysokości. W dawniejszym typie Grummana nastawienie klapki równowagi w sterze wysokości wymagało zdjęcia ręki z przepustnicy. W nowej maszynie na drążku był przycisk guzikowy. Wystarczyło nacisnąć kciukiem, by uregulować pozycję samolotu nosem w górę lub w dół, resztę bowiem robiły automatycznie silniki elektryczne. Poza tym nową maszynę wyposażono w zapasowy układ regulacyjny, sterowany również elektrycznie. Wreszcie nowy samolot zaopatrzono w coś, co w naszej gwarze nazywa się „latającym ogonem”. Sam pomysł jest bardzo prosty. Wyobraźcie sobie zwykły ogon z płaszczyznami poziomymi, czyli ruchome sterowanie wysokości połączone ze sztywnym stabilizatorem. Wyobraźcie sobie z kolei, że stabilizator może wychylać się w dół i w górę podobnie jak ster, i zaopatrzcie to w napęd, a wtedy macie taki „latający ogon”. Dzięki temu pilot dysponuje jak gdyby podwójnym sterem wysokości, bo gdy potrzeba, może zawsze włączyć „latający ogon”. Z tą nową kabiną mieliśmy trochę gimnastyki umysłowej. Z kolei przystąpiliśmy do zwykłych lotów próbnych. Okazało się, ze na niewielkich wysokościach można „latający ogon” zostawić w spokoju, ponieważ powietrze jest jeszcze tak gęste, że zwykłe stery dają sobie doskonale radę. Natomiast na większych wysokościach, w rozrzedzonym powietrzu, pomysł „latającego ogona” był wręcz nieoceniony. Z pomocą samego tylko steru wysokości mogłem na 12 tys. metrów przy najostrzejszym nawet skręcie zatoczyć łuk o tak wielkim promieniu, że mowy nie było o dobraniu mi się MIGa do skóry. Po włączeniu jednak „latającego ogona” „Cougar” z łatwością obracał się wokoło własnej osi. Zadowoleni z wyników oblatywania nowych maszyn, załatwiliśmy wszystkie formalności z Grummanem i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Po drodze zrobiliśmy postój w Smyrnie (Tennessee), gdzie w bazie lotniczej Sewart uzupełniliśmy paliwo i zjedliśmy drugie śniadanie. Na razie wszystko szło jak z płatka. Wystarczyło 20 minut, by wystartować ze Smyrny, po starcie osiągnąć znaczną wysokość i lecieć wyrównanym szeregiem. Nie forsowaliśmy silników, ale mimo to w ciągu godziny powinniśmy byli znaleźć się w Corpus Christi. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo ani na chwilę nie przypuszczałem, że może grozić nam niebezpieczeństwo. Drążek sterujący chodził trochę za luźno, ale na wysokości 12 tys. metrów nie było w tym nic dziwnego. W rzadkim powietrzu niepodobna posługiwać się drążkiem w sposób normalny. Wystarczy pchnąć go za mocno, a już człowiek jest w pętli. Na razie jednak, powtarzam, nie zanosiło się na nic złego. Obróciłem głowę w lewo, a potem w prawo, by rzucić okiem na inne maszyny. Gdy ponownie spojrzałem przed siebie, okazało się, ze łeb samolotu opadł nieco poniżej widnokręgu. Zazwyczaj w tych wypadkach łatwo jest sobie poradzić. Cofa się drążek sterujący nieco w tył, a wtedy łeb podnosi się i wszystko jest znowu w porządku. Ale tym razem przesunięcie drążka nie wywołało żadnego skutku — łeb wciąż był za nisko, a nawet opadł jeszcze bardziej. Wydawało mi się, że przywrócę równowagę przez odpowiednie nastawienie klapki. Nastawiona już była trochę na „łeb do góry”, tyle, aby na tej wysokości utrzymać lot poziomy. Nacisnąłem guzik na drążku, chcąc szybciej zrównoważyć maszynę. Skutek był mizerny. Samolot szedł w dół coraz bardziej stromym torem. Szybkość powietrza była już bardzo duża. Nacisnąłem znowu guzik na drążku — bez skutku. Naciskałem raz po raz, aż wreszcie osiągnąłem kąt graniczny — piętnaście stopni I wciąż bez skutku. Samolot wymykał mi się z rąk, opadając coraz bardziej stromo i nabierając co sekunda większej szybkości. Usłyszałem przez radio głos jednego z moich chłopaków, porucznika Buda Richa: — To spada Hawkins — coś mu nawaliło! Siła odśrodkowa wyrywała mnie z siedzenia i zdałem sobie sprawę, że jestem w pierwszym łuku pętli zewnętrznej. Co się właściwie stało? Pozostały mi tylko sekundy, aby to rozważyć. „To nie klapka równowagi. To raczej „latający ogon”, który włączył się jakimś dzikim trafem. Nie, bo przecież przełącznik jest wyłączony. A może to silnik zapalił się nagle… nie, bo na wskaźniku widać 90 procent mocy… chyba że wskaźnik nawalił…” Aby sprawdzić przyrząd, pchnąłem w przód prze—pustnicę — wskaźnik skoczył do 95 procent. A więc nie o silnik chodziło. Samolot spadał teraz w locie nurkowym pod kątem około trzydzieści pięć stopni. Szybkość zbliżyła się już do niebezpiecznej granicy. Wskazówki machmetru i szybkościomierza powietrza obracały się równocześnie. Zatrzymałem silnik, zwolniłem hamulce i lewą ręką włączyłem zapasowy układ bezpieczeństwa. Znowu bez skutku. Wystarczył rzut oka na tablicę przyrządów, aby stwierdzić, ze przekroczyłem szybkość dźwięku — a wskazówki szybkościomierzy wciąż jeszcze były w ruchu. Kąt spadku pięćdziesiąt stopni… Spadałem niemal pionowo! Siła odśrodkowa pętli przycisnęła mnie do baldachimu, przed oczyma miałem czerwoną mgiełkę. Było to pierwsze stadium utraty przytomności. Ostatnią deską ratunku było stałe naciskanie drążka, zadzieranie łba samolotu w górę i włączenie „latającego ogona”. Włączyłem! W mgnieniu oka samolot wywinął kozia, a ja zawisłem na pasach głową w dół. Widziałem coraz gorzej, czułem, że za chwilę stracę przytomność. Miałem co najwyżej czas wyrzucić plastykowy baldachim i podpalić ładunek wybuchowy, który jak z armaty wystrzeli mnie wraz z siedzeniem i manatkami w przestrzeń. Cały związany z tym proceder umiałem na pamięć: „Naciśnij tę dźwignię, a zdmuchnie baldachim i zapali ładunek wybuchowy za twoim siedzeniem. Podciągnij nogi, aby stopami trafić z powrotem w strzemiona. Sięgnij ręką w górę, chwyć dwa uchwyty i ściągnij na twarz zasłonę ochronną. W chwili gdy ją zaciągniesz, spadnie iglica spustowa ładunku. Bum! już cię nie ma w samolocie.” Bardzo pięknie, ale ja nie mogłem wykonać pierwszego chwytu. Wisząc do góry nogami w baldachimie, nie byłem w stanie sięgnąć tak daleko, by przesunąć w dół pierwszą dźwignię. Wyciągałem się ze wszystkich sił, a mimo to koniuszkami palców zaledwie dotykałem dźwigni. Pozostawała jedna jedyna szansa. Tuz koło głowy miałem uchwyt bezpieczeństwa używany jedynie w sytuacjach rozpaczliwych. Z pomocą tego uchwytu można było uruchomić wyrzucane siedzenie, ale nie usuwało to baldachimu z plastyku. Aby wydostać się z tej pułapki naddźwiękowej, musiałem po wyrzuceniu przebić sobą grubą szybę z plastyku. Pociągnąłem gwałtownie za uchwyt. „Jaka jest wytrzymałość mojego hełmu? Pochyl głowę. A może szyny siedzenia wybiją dziurę, którą przelecisz.” Ściągnąłem w dół zasłonę twarzy. Gdy wystrzelił ładunek wybuchowy, znajdowałem się w odległości dziesięciu—piętnastu centymetrów od siedzenia, które skoczyło i wyrżnęło mnie jak obuchem. Przebiłem baldachim niby bezwładny tłumok lecący szybciej od dźwięku. Na krótką chwilę zaniewidziałem kompletnie, po czym okazało się, że w oszołomieniu wpiłem się palcami w linkę spadochronu usiłując go otworzyć. W rzeczywistości złapałem nie uchwyt, lecz kieszeń mojej odzieży lotniczej i kieszeń tę po prostu wydarłem. Ale już po chwili pomyślałem: „Jestem skończony dureń! Trzeba przeczekać, aż szybkość nieco spadnie. Przy tej szybkości otwarty spadochron rozpadnie się w strzępy.” Wraz z siedzeniem koziołkowałem w powietrzu, co jednak wnet ustało. Spadałem, siedząc już wyprostowany i posuwając się jednocześnie niby pocisk artyleryjski ruchem postępowym naprzód. I wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, że lecę z gołą głową. Wiatr zdarł ze mnie zasłonę twarzy, hełm i maskę tlenową. Na wysokości ponad 9 tys. metrów tlenu jest tyle co na lekarstwo, toteż gdybym otworzył spadochron i dyndał dłuższą chwilę, udusiłbym się z pewnością. Zdecydowałem się wobec tego na kilkukilometrowy spadek swobodny, by jak najszybciej znaleźć się w atmosferze, gdzie mógłbym zaczerpnąć tchu. Spadałem więc, trzymając jedną rękę na wyzwalaczu, aby w odpowiedniej chwili odrzucić siedzenie, drugą zaś — na uchwycie linki otwierającej spadochron. Czy wytrzymam te kilka kilometrów? Przecież po czterech sekundach brak tlenu pozbawi mnie częściowo przytomności. A gdy stracę ją na dobre, wtedy już nie ocknę się w porę i nie otworzę spadochronu. Na wysokości oszacowanej później na jakieś 8 tys. metrów otworzyłem pas bezpieczeństwa i pociągnąłem za linkę. Rozwijający się spadochron o mało nie wyrwał ze mnie wszystkich flaków wraz z życiem. Szarpnięcie było tak gwałtowne, że miałem wrażenie, iż baldachim poszedł w strzępy, kiedy jednak spojrzałem w górę, okazało się, że jest nietknięty. Z kolei pomyślałem o losie swych rąk i nóg. O ile wiem, byłem pierwszym pilotem lotnictwa morskiego wyrzuconym przez szybę z plastyku. Przy próbach jednakże nieraz już wyrzucano w ten sposób manekiny, a pamiętałem ze sprawozdań, że po takich eksperymentach manekiny miały urwane stopy, połamane nogi i wgniecioną głowę. Czułem wszakże, iż moja głowa jest w porządku, a rzuciwszy okiem na nogi, stwierdziłem, że i stopy są na swoim miejscu. Ziemia pode mną była tak odległa, ze miałem wrażenie, iż nie zbliża się wcale. Wokoło cicho było jak makiem zasiał. Słyszałem jedynie łagodny gwizd powietrza w spadochronie. A potem nie widziałem już nic — ani ziemi pode mną, ani spadochronu, ani nic dokoła siebie. Po prostu zaniewidziałem. Miałem uczucie, że otacza mnie jakaś szara mgła. Brak mi było tlenu. W pewnej chwili przemknął koło mnie odrzutowiec. Zbyt byłem już oślepiony, by go dojrzeć, ale wiedziałem, że to jeden z Błękitnych Aniołów leci za mną w dół. Na swój sposób zdolny byłem do myślenia, to i owo słyszałem, to i owo czułem, przede wszystkim więc dotkliwe, przejmujące zimno. Nie widziałem jednak nic. Raz po raz traciłem zupełnie przytomność, by na krótkie chwile odzyskiwać ją nieco. To właśnie przyprawiło mnie o największy lęk. Czy wytrzymam, zanim dostanę się w obszar większego ciśnienia? Spadochron spadał przez warstwę wzburzonego powietrza, w którym rzucało mnie na wszystkie strony. Opanowały mnie gwałtowne torsje. Po pewnym czasie poczułem się lepiej. Odzyskałem w pewnej mierze wzrok i w chwili przejaśnienia umysłowego przypomniałem sobie przepis z okresu szkolenia na pilota morskiego, dotyczący „chrząkającego oddychania”. „Jeżeli stracisz swoją maskę tlenową po wyrzuceniu z samolotu na znacznej wysokości” — brzmiał przepis — „wtedy staraj się głęboko oddychać, zamknij usta i usilnie chrząkaj. Zwiększy to ciśnienie w twoich płucach i napędzi tlenu do krwiobiegu”. i Starałem się, jak mogłem, wciągając powietrze i chrząkając, zwiększyć ciśnienie w płucach. O to właśnie chodziło, bo tlen znajduje się w powietrzu nawet na znacznych wysokościach, tyle tylko, że ciśnienie jest bardzo słabe. Po upływie paru sekund od każdego odchrząknięcia widziałem przez chwilę nieco lepiej. Ujrzałem wreszcie towarzyszący mi odrzutowiec. Zataczając ósemki starał się być blisko mnie, ale nie za blisko, aby podmuch po przelocie nie porwał spadochronu. Poznałem nawet, że jest to „F9F–6”. Gdzie była pozostała czwórka, nie miałem pojęcia. Później dowiedziałem się, jak to było. Z początku, zanim mój samolot wywrócił kozła, na lewo ode mnie leciały dwa odrzutowce, na prawo — trzy. Porucznik Bud Rich zauważył pierwszy, ze spadam, spikował za mną i już nie tracił mnie z oczu. To znaczy nie tyle mnie, ile mój samolot. Nie zauważył, ze wydostałem się z odrzutowca. Nikt zresztą nie mógł mnie zauważyć — byłem maleńką plamką na tle olbrzymiego nieba. Za porucznikiem Richem pognali z łoskotem porucznik Pat Murphy i podporucznik Frank Jones. Natomiast podporucznicy Roland Aslund i Dayl Crow krążyli wokoło, nadając przez radio sygnały niebezpieczeństwa i trzymając się na wysokości 12 tys. metrów, by zachować maksimum zasięgu swych nadajników. Mieli nadzieję, że stacje naziemne odbiorą sygnały i będą mogły ustalić miejsce, w którym spadnie mój samolot. Tak się tez stało. Chłopcy powiedzieli mi później, że mój odrzutowiec wykonał tylko połowę pętli zewnętrznej. Po wywróceniu się w powietrzu podwoziem do góry runął stromo w dół, wpadł w korkociąg i eksplodował., Rich lecący za nim aż do 150 metrów nad ziemią (ledwie zdołał wyrównać) stwierdził, że samolot rozbił się na terenie zalesionym, nie wyrządzając żadnych szkód. Murphy i Jones przeszli w lot poziomy na wysokości 300 metrów, przesłali przez radio wiadomość o miejscu katastrofy kolegom krążącym nad nimi, po czym nabrali ponownie wysokości. Z bazy lotniczej Barksdale z Shreveport wiadomość przekazano do Corpus Christi, gdzie o katastrofie dowiedziano się, zanim Murphy i Jones wznieśli się dostatecznie wysoko, by dostrzec w słońcu coś błyszczącego — mnie ze spadochronem. W pierwszej chwili wydawało się im, że to balon meteorologiczny. Nie wiedzieli przecież, ze wyrzucony zostałem z samolotu. Spotkaliśmy się wreszcie na wysokości około 7 tys. metrów. Murphy nie schodził już niżej, przekazując raz po raz raporty radiowe najbliższej wojskowej bazie lotniczej, gdy tymczasem Jones podążał za mną w dół, zakreślając nieustannie ósemki w powietrzu. Był to długi, powolny spadek, toteż chłopakom zaczęło wyczerpywać się paliwo. Aslund i Crow wylądowali w Barksdale i natychmiast zawiadomili telefonicznie o wypadku wojskowe pogotowie lekarskie w Corpus Christi. Natomiast Murphy i Rich wylądowali w Memphis, po nich zaś znalazł się tam i Frank Jones. Wszystko razem — łącznie z powolnym opadaniem na spadochronie — trwało około pół godziny. Wisząc w powietrzu myślałem, ze to było znacznie dłużej. Chciałem pokiwać ręką Jonesowi na znak, że żyję, ale zbyt mało miałem tlenu w płucach, aby mieć siły na podniesienie ręki. Myślałem wtedy: „Ano, muszę oszczędzać te resztki energii, a Jones dowie się nieco później, jak to ze mną było.” Owo „chrząkające oddychanie” utrzymało mnie jakoś przy życiu i na wysokości 3 tys. metrów mogłem już oddychać normalnie. 1500 metrów nad ziemią mogłem już podnieść rękę i zasygnalizować, że czuję się nie najgorzej. Ziemia szybko zbliżała się ku mnie — zarośla, kępy bawełny, szosa… Znosiło mnie w stronę drogi polnej, na której dostrzegłem wóz ciężarowy, jadący na moje spotkanie. Siedzący w nim ludzie gapili się, zadzierając ku mnie głowy. Naliczyłem dwóch mężczyzn, kobietę i troje dzieci. Wyminąłem ogrodzenie z drutu kolczastego, lądując na poletku bawełny. Spadochron rozpłaszczył się spokojnie na ziemi. W moją stronę biegli już ludzie z ciężarówki. Byłem zbyt osłabiony, by podnieść się od razu. Jeden z mężczyzn zapytał: — Czy pomóc panu wstać? Boję się, ze sam przy tym upadnę, bo jestem bodaj w większym strachu niż pan. Prosiłem, aby dał mi posiedzieć chwilę w spokoju. Tymczasem nadleciał Jones w „Cougarze” i zniżył się ku nam. Nie chciało mi się podnieść, prosiłem więc jednego z mężczyzn — Arthura Edwardsa, farmera a zarazem zastępcę szeryfa — o wyręczenie mnie w nadawaniu sygnałów. — Niech pan wymachuje rękami, gdy nadleci ponownie, a zrozumie, że ze mną jest wszystko w porządku. Odrzutowiec nadleciał z przerażającym wyciem i Edwards zaczął wymachiwać kapeluszem. Jonesowi jednakże to nie wystarczyło, bo choć widział, ze siedzę, nie był wcale pewien, ze nie stało mi się nic złego. Po chwili wrócił, lecąc na wysokości zaledwie 30 metrów. Wstałem i ruchem ręki nadałem sygnał „Roger”, oznaczający tyle co „O. K. ‘ — „Wszystko w porządku’” Wtedy dopiero Jones zakołysał skrzydłami samolotu i ciągnąc resztkami paliwa, poleciał wprost do Memphis. Edwards wytłumaczył mi, ze znalazłem się w Missisipi, w pobliżu małego miasteczka Pickens. Przed pół godziną, jak mówił, rozległy się trzy uderzenia piorunu. Zachodził w głowę, co się stało, bo przecież na niebie nie było ani chmurki. Dopiero spojrzawszy w górę zobaczył cztery pikujące w jego stronę odrzutowce, z których jeden, jak się zdawało, odmówił posłuszeństwa. „V, Później, gdy na miejsce zjechała komisja badająca przyczyny wypadku, okazało się, że niejeden z miejscowych ludzi słyszał owe trzy grzmoty. Były to niewątpliwie „łoskoty naddźwiękowe”, wywołane falami uderzeniowymi, które powstały w chwili, gdy wyrzucony zostałem z samolotu. Trzy fale uderzeniowe — trzy grzmoty: zjawisko dobrze znane oblatywaczom samolotów o szybkościach zbliżonych do szybkości dźwięku. Edwards podwiózł mnie do miejsca, w którym spadł mój samolot — o jakieś pięć kilometrów dalej. Chciałem się upewnić, czy nikt nie został przy tym poszkodowany. Poza tym chodziło o to, by ze szczątków odrzutowca ustalić przyczyny wypadku Wysoki słup dymu wskazał nam drogę do zadrzewionego obszaru, gdzie spora gromada ludzi ze wsi stała wokoło głębokiego leja. Nad miejscem, w którym zarył się samolot, wciąż jeszcze unosiły się języki płomienia, a wokoło rozrzucone były strzępy metalu. Zapytałem, czy ktoś widział ogon lub jego części. — Jeżeli coś niecoś po nim pozostało — tłumaczyłem ludziom — to rzeczoznawcy powiedzą, co wywołało katastrofę. — Myślę, że coś takiego jest tam — ozwał się jeden z łudzi, wskazując sporą część ogona, która jakoś się zachowała. Prosiłem, aby dopilnował resztek samolotu i aby nikt nie wziął nic „na pamiątkę”. Poprosiłem również, aby zatelefonowano do naczelnika policji o ochronę. Otrzymawszy zapewnienie, że mogę być o wszystko spokojny, pojechałem z Edwardsem do Pickens, gdzie w składzie aptecznym zamówiłem rozmowę międzymiastową z żoną. Zawsze ilekroć miałem przylecieć do Corpus Christi, oczekiwała mnie na lotnisku. Teraz trzęsła się pewnie z niepokoju, ponieważ przylot mój był opóźniony. Żona była doskonale poinformowana o wszelkich naszych kłopotach z samolotami, gdy więc wyruszałem po nowe „F9F–6”, zapytała, czy usunięto z nich wszystkie usterki. Zapewniłem ją, że na maszynach tych lata już cały dywizjon i ze poza tym ktoś przecież pierwszy musi wystartować w nowym samolocie. Wtedy wyjaśnienia te uspokoiły ją trochę, teraz jednak musiałem się bardzo gęsto tłumaczyć. W pierwszej chwili rozmawiała ze mną szlochając, powiedziałem więc, że jeśli się nie uspokoi, nie będę mógł w ogóle nic powiedzieć. Nie mogłem znieść spokojnie jej płaczu, bo nie płakała dotąd nigdy. Zapewniałem ją, ze nic złego mi się nie stało, ale to jej nie wystarczyło. Wiedziała już, ze zostałem wyrzucony z samolotu, bo o tym już donieśli oficerowi służbowemu w Corpus Christi telefonicznie moi koledzy Aslund i Crow po wylądowaniu w Barksdale. Pół godziny później telefonował do żony Bud Rich z Memphis, że widziano mnie już na ziemi i ze sygnalizowałem wymachując rękami. Nie potrafił jednak powiedzieć, czy nie połamałem sobie kości. Nic dziwnego, że płakała pytając raz po raz: — Czy nic ci się nie stało? Czy na pewno? Czy na pewno? Powiedziałem jej, że wprawdzie jedno żebro jest nadwerężone, ale poza tym czuję się doskonale. — A skąd telefonujesz — ze szpitala? — Nie, ze składu aptecznego — odpowiedziałem, przekomarzając się z nią trochę, by do reszty upewniła się, ze wszystko jest naprawdę w porządku. Wreszcie przestała płakać. Z kolei zatelefonowałem urzędowo z meldunkiem do oficera służbowego w Corpus Christi. Sprawa została załatwiona w ten sposób, że wóz patrolu drogowego w Missisipi miał mnie zabrać na pobliskie lotnisko, gdzie czekał już wojskowy samolot transportowy, by zabrać mnie do Memphis. Tam dopiero mogłem się udać do miejscowego lekarza, który wyłatał mi jakoś nadwerężone żebro i stwierdziwszy, że mam z lekka pokaleczone nogi, uszczęśliwił mnie zastrzykiem przeciwtężcowym. Kark bolał mnie jak wszyscy diabli, uda miałem obolałe po laniu, jakie sprawiło mi ciężkie siedzenie wyrzucone wraz ze mną z samolotu — w ogóle czułem się jak po godzinie meczu piłki nożnej z jakąś wyjątkowo brutalną drużyną. Nie dosyć na tym: w żołądku czułem istną rewolucję. Oficer patrolu drogowego, Jerry Wald, który przyjechał po mnie, oświadczył, ze ma lekarstwo na mój zbuntowany żołądek: — Zatrzymamy się koło mojego domu, żona da panu szklankę zimnego mleka z masłem i wszystko przejdzie. To nasze stare lekarstwo miejscowe. Państwo Waldowie byli dla mnie anielsko dobrzy, toteż nigdy im tego nie zapomnę, jak nie zapomnę troskliwości Edwardsa. A mleko z masłem podziałało wręcz cudownie. Zmrok zapadł już na dobre, gdy wylądowałem w Stacji Lotnictwa Morskiego w Memphis. Rich, Murphy i Jones czekali już na mnie z wozem ambulansowym, który nie był wcale potrzebny. Musiałem jednak chcąc nie chcąc udać się do szpitala Marynarki Wojennej, gdzie obejrzano mnie od stóp do głów. Poza żebrem nie znaleziono nic złego, ale mimo to kazano mi zgłosić się nazajutrz rano na prześwietlenie. Jak na człowieka, który został wyrzucony z samolotu z szybkością naddźwiękową — rzecz dotąd niesłychana — byłem w doskonałej formie. Na dobrą sprawę powinienem był zmarznąć na śmierć, lecąc tak długo na znacznej wysokości w temperaturze poniżej zera. Na szczęście strumień powietrza nie zdarł mi trzewików ani rękawiczek, pod kombinezonem zaś miałem mundur. Trochę tylko odmroziłem sobie uszy. Na drugi dzień, po prześwietleniu, poleciałem z powrotem do corpus Christi. Wygramoliłem się utykając z transportowca na spotkanie czekającej gromadki: żony z naszymi małymi synkami, Raymondem i Michałem, oraz tuzinem najlepszych przyjaciół, wśród których byli Aslund i Crow oraz mój dowódca, kapitan H. J. Dyson, szef wyszkolenia pilotów marynarki. Wszyscy mieli uszczęśliwione miny, a moja żona — łzy w oczach. Potem powiedziała mi: — Już nigdy nie będę się zamartwiała. Bóg czuwa nad tobą, bo jesteś do czegoś potrzebny. Lekarze w Corpus Christi zabrali się do gruntownego przebadania mojego stanu. Tym razem nacisk położono na oczy i płuca, a nadto wziął mnie w obroty psychiatra, zadając mi różne pytanka, aby wybadać, jak to jest z moimi władzami umysłowymi. Żaden z lekarzy nie znalazł powodu, aby mnie „uziemić”. Wznowiłem jednakże loty dopiero po sześciu dniach, bo zasypano mnie papierkami i robotą biurową. Zgodnie z przepisami miałem złożyć od razu urzędowy raport o wypadku. Poza tym musiałem sporządzić sprawozdanie z mojego stanu zdrowia dla Wydziału Lekarskiego w Waszyngtonie i wypisać na żądanie naszego lekarza rozmaite uczone wyrazy. Potem eksperci od spraw bezpieczeństwa zażądali specjalnego, długiego raportu dla siebie. Telefonowano również z Ośrodka Zaopatrzenia Lotnictwa Morskiego w Filadelfii. Podczas prób ze skokami z samolotu wyrzucano przez baldachim z plastyku manekiny i żaden z nich nie wyszedł cało. Chodziło o to, abym podzielił się z nimi pomysłami, które może przyszły mi do głowy po moim wypadku. Zgłosiłem się do ośrodka i po obejrzeniu manekinów podsunąłem myśl, że powinny one być bardziej giętkie, bo przez to spłaszczą się nieco po wyrzuceniu, jak to się stało ze mną, a potem wylecą w ten sposób, że nogi będą podążały swobodnie za kadłubem. Możliwe, że miałem słuszność. Ważniejsze jednak było co innego. Dlaczego „F9F–6” odmówił ni z tego, ni z owego posłuszeństwa? Czy był to wypadek odosobniony? Czy też może w konstrukcji nowego odrzutowca był jakiś błąd zasadniczy, jakaś wada ukryta, która może wywołać więcej katastrof? Wyrok ostateczny zapadł bardzo szybko. Nowe odrzutowce były na ogół bezpieczne, natomiast ja miałem pecha, bo w moim samolocie „latający ogon” działał w wadliwie. Wychylanie ogona w górę i w dół miało napęd hydrauliczny. Otóż w moim samolocie mała nieszczelność jednego z zaworów wywołała stopniowe zwiększenie się ciśnienia po jednej stronie układu sterującego łeb samolotu w dół. Stwierdzono to w mechanizmie, który udało się znaleźć w szczątkach rozbitego samolotu. Po ujawnieniu tego uchylono zakaz startowania na wszystkich „F9F–6”, pod tym wszakże warunkiem, że będą latały ze sztywnym stabilizatorem, dopóki Grumman nie dokona odpowiednich ulepszeń. Na razie więc musieliśmy trochę mocniej pociągać za drążek sterujący i nie mogliśmy na wysokościach znaczniejszych zawracać tak łatwo. Grumman niebawem zaczął instalować na wszystkich „F9F–6” ręczne regulatory, aby w razie niebezpieczeństwa można było wyłączyć parcie hydrauliczne na stabilizator. Zanim to jednak nastąpiło, zamówiłem dla siebie inny „F9F–6”, a moi chłopcy ćwiczyli w dalszym ciągu na pięciu pozostałych. Pewną nieufność wywoływały cofnięte skrzydła, utrudniało to bowiem panowanie nad maszyną. Zwłaszcza przy wykonaniu beczek śrubowych w formacji zwartej sterowanie musi być bardzo precyzyjne. Ale nowe skrzydła nie sprawiły nam kłopotu. Zresztą wspaniały ten samolot ocalił mi w pewnym sensie życie. Wspomniany przedtem uchwyt bezpieczeństwa — ten właśnie, który umożliwił mi wymknięcie się — zainstalowany był na niewielu samolotach. A w ogóle założono go dlatego, że niektórzy spośród nas pisali z Korei, domagając się takiego uchwytu. Podejrzewano, że co najmniej jeden z naszych kolegów zginął właśnie dlatego, że nie mógł wyskoczyć z samolotu. I właśnie Grumman był pionierem nowego urządzenia w „F9F–6”, a moja przygoda sprawiła, że Urząd Aeronautyki zarządził instalację układu bezpieczeństwa wraz z uchwytem we wszystkich dawnych odrzutowcach typu „F9F”. Na tym kończę swoją opowieść. Jonathan Norton Leonard RAKIETY MIĘDZYPLANETARNE Człowiek, który wyzwolił energię atomu, w locie zaś przekroczył już znacznie szybkość dźwięku, stoi dziś na krawędzi swej macierzystej planety (jakże w jego oczach małej i ciasnej!) wybiegając wzrokiem w przestrzeń międzygwiezdną. W ciągu kilku ostatnich lat to, co wydawało się dotąd mrzonką szaleńców, dziś staje się kwestią jedynie zdecydowanej, należycie przygotowanej akcji. Do przeszłości należą już czasy, w których budziły powszechną nieufność poglądy znakomitych uczonych potwierdzające możliwość lotów na Księżyc i stworzenia stacji międzyplanetarnych. Zanim wszakże od tych wizji przyszłości człowiek przejdzie do ich realizacji, należy dużo, dużo czasu poświęcić badaniom natury i „obyczajów” rakiet. J. N. Leonard, który zwiedził ośrodek badawczy w White Sands w USA, odsłania przed czytelnikiem rąbek tajemnicy otaczającej do dziś legendarne już próby z rakietami*. I Wystrzelenie rakiety w ośrodku badawczym White Sands jest to coś bez porównania więcej niż tylko interesujące, piękne, porywające widowisko. Jako źródło natchnienia ducha ludzkiego jest to doświadczenie w swoim rodzaju jedyne i pod tym względem nic na świecie mu nie dorówna. Za surowymi budynkami posterunku wojskowego widać wyniosłe góry Nowego Meksyku — Organ Mountains, których zbocza niemal po szczyty pokrywają ciemne lasy sosnowe. Milcząca, nie nawiedzana przez ludzi knieja jak gdyby usiłuje zagarnąć wysuniętą forpocztę człowieka i jego techniki. Po zaroślach kaktusów i „yucca”* uganiają się wielkie zające amerykańskie. Jelenie i sarny znęcone odpadkami żywności zbiegają z gór w tanecznych podskokach, szukając na posterunku karmy i stając się z kolei żerem pum, które od czasu do czasu suną ich śladem. Przed posterunkiem, w promieniu siedemdziesięciu kilometrów, ciągnie się zielonkawoszara pustynia działu wodnego Tularosa. Nad pustynią wirują niby żółte tornado syczące słupy piasku i raz po raz burze piaskowe przesłaniają widok tarczy słonecznej. Przeważnie jednak powietrze jest przejrzyste jak idealna próżnia i wzrok ludzki sięga aż do odległych gór otaczających płaską równinę pustyni. Człowiekowi stojącemu w środku kotliny, z której wystrzelają ku niebu rakiety, wydawać się może, iż znalazł się na dnie jednego z owych księżycowych kraterów otoczonych na widnokręgu jak gdyby poszarpanym wałem fortecznym. Dzieła rąk ludzkich, widziane z daleka, wydają się w tych stronach znikomo małe, z bliska jednak wywierają wrażenie niezapomniane. Na stromym zboczu górskim wznosi się masywny gmach z betonu, wyniosły niby klasztor tybetański. W gmachu tym mieści się stacja doświadczalna, gdzie poddawane są ogniowym próbom najpotężniejsze silniki pocisków zwanych rakietami. Nie sposób oprzeć się przeświadczeniu, iż stąd właśnie człowiek poleci na Księżyc. Znacznie dalej, w szczerej pustyni, oko ludzkie napotyka jeszcze osobliwszą, jeszcze bardziej tajemniczą budowlę — coś na wzór i podobieństwo eskimoskiego „igloo”. Wykonano ją wszakże nie z lodu, lecz z betonu, nadając kopule wysmukły, strzelisty kształt, murom zaś wytrzymałość kamieni, z których budowano ongiś i piramidy. „Fortalicja” ta lśni już z dala szybami ze szkła wielocalowej grubości, wprawionymi w wąskie jak strzelnice szczeliny w murach. Mocne, odporne na uderzenia mury mają służyć jako osłona w wypadku gdyby rakieta odmówiła posłuszeństwa i zwróciła się przeciwko swym twórcom, grożąc im zwęgleniem na popiół. Tę nowoczesną basztę obronną otaczają budynki i instalacje pomocnicze: podziemny, przypominający grobowiec skład łatwopalnych środków napędowych, grożących w każdej chwili wybuchem: ażurowe kratownice smukłych wieżyc ze stali; gąszcz słupów i pali, wśród pajęczej sieci przewodników. Jak okiem sięgnąć rozsiane są po pustyni ciemne punkty dziwacznych przyrządów o groteskowych kształtach. Wiązki promieni elektronowych radaru omiatają niebo, szperając po wszystkich zakątkach. Aparaty fotograficzne i teodolity wlepiają swe wielkie, szklane oczy w miejsce, z którego wystrzela rakieta. Hen daleko, na zboczach łańcucha gór olbrzymie teleskopy o kolistych zwierciadłach metrowej przeszło średnicy czekają w pogotowiu, by ani na chwilę nie przeoczyć rakiety gnającej w międzygwiezdną przestrzeń. W pustyni tej nie brak i upiorów. Doły między kępami drzew zwanych „mesquite” usiane są szczątkami naczyń kuchennych, pomalowanych na jaskrawe kolory. Za dawnych czasów, gdy dział wodny Tularosa był ze żyzną doliną, płodami jej żywiła się liczna ludność indiańska, której cmentarzyska i fundamenty domostw wciąż jeszcze można wykryć wśród gęstych, kolczastych zarośli. Nikt nie wie, co się stało z tym starożytnym ludem. Może jakaś rzeka zmieniła swój bieg, wsiąkła w piaski i susze położyły kres bytowaniu spokojnych rolników. Tak czy inaczej, przez długie, długie lata nie postała tu noga ludzka. Poprzedni mieszkańcy znikli, brak im było bowiem wiedzy i pomysłów, by przystosować się do zmienionych warunków. Odeszli tedy, opuszczając groby ojców i dziadów i pozostawiając po sobie czerepy naczyń i statków kuchennych oraz szczątki prymitywnych, słabych narządzi i broni. Dziś ten i ów spośród członków personelu Ośrodka Badawczego, bawiąc się z amatorstwa w archeologię, kopie czasem na terenie doświadczeń z rakietami i niekiedy znajduje skulony w pozycji siedzącej szkielet dawnego mieszkańca tych stron, którego czaszkę zwykle zdobi malowany garnek odwrócony do góry dnem. II Entuzjaści lotów międzyplanetarnych, którzy z taką łatwością mówią o wycieczkach na Księżyc czy zgoła na Marsa, powinni choć raz w życiu zobaczyć na własne oczy, co się dzieje w White Sands. Wytrzeźwi to ich z pewnością, uświadomią sobie bowiem trudności, jakie piętrzą się na drodze do opanowania przestrzeni międzygwiezdnej. Rakiety wystrzelające z hukiem na pustyni nowomeksykańskiej są niezdarnym wręcz prymitywem, skoro człowiek zda sobie sprawę, jaką doskonałość muszą osiągnąć pojazdy międzygwiezdne mające naprawdę dotrzeć do innej planety. Dzisiejsze rakiety wzlatują co najwyżej na kilkaset kilometrów, a szybkość ich stanowi zaledwie jedną dziesiątą szybkości, którą musi rozwinąć pocisk, by pokonać przyciąganie ziemskie. Rakiety te nie zabierają dotąd ludzi, a wystrzelone, ulegają całkowitemu zniszczeniu. Jednakże te prymitywne „bestie” (niektórzy specjaliści przezywają je „bestiami”, inni nadali im sympatyczniejszą nazwę „ptaków”) stanowią — jak dotąd przynajmniej — najwyższe osiągnięcie człowieka dążącego do opanowania przestrzeni międzygwiezdnych. White Sands zasilane jest produktami współczesnej techniki najwyższej jakości: niezwykłymi metalami o powierzchni uodpornionej na działanie rozpędzonych cząsteczek gazu o temperaturze białego żaru; mózgami elektronowymi, tranzystorami i maleńkimi rurkami próżniowymi, które wykonano z dokładnością soczewek mikroskopu, pompami nie większymi od filiżanek do kawy, które potrafią jednak przetłaczać korodujące paliwa z szybkością, z jaką strumienie wody przepływają przez kanały nawadniające. Do White Sands dostarcza się nieprzerwanie mnóstwo najnowszych, najwymyślniejszych narzędzi i przyrządów — tysięcy owych wyspecjalizowanych, mechanicznych sztucznych zmysłów, którymi człowiek udoskonala i wysubtelnia pracę własnych zmysłów otrzymanych w darze od natury. Przybysze ci obejmują odpowiednie stanowiska w laboratoriach, w samym forcie, w rozsianych po pustyni punktach badawczych — niewielkich, mocnych barakach. I natychmiast zabierają się gorliwie do pracy utrwalając swe obserwacje na szybkobieżnych błonach fotograficznych lub też — niby stenografistki o zwinnych palcach — zapisując je misternymi piórkami na paskach papieru płynących bez końca z zasilaczy. Ludzie kierujący tymi przyrządami są nie mniej od nich sprawni i niezawodni. Do White Sands przybywają najbieglejsi specjaliści z dziedziny elektroniki, optyki, fizyki ciał stałych, chemii, metalurgii, matematyki i astronomii. Niektórzy pozostają tu na całe lata, §inni przybywają po to, by doraźnym wkładem swej pomysłowości wzbogacić tę wysuniętą placówkę wirtuozerii technicznej. — Działalność tych specjalistów stanowi na ogół tajemnicę wojskową. White Sands podlega oficjalnie Dowództwu Artylerii i jest ośrodkiem badań i prób nowych rodzajów broni — straszliwych, bo niejako rozumnych środków zagłady. Niektóre z nich przybierają postać mechanicznych sokołów, które na rozkaz człowieka wzbijają się z przeraźliwym wrzaskiem w górę, by runąć w dół na upatrzony cel i obrócić wszystko w zgliszcza i popiół. Inne, znane pod nazwą pocisków międzykontynentalnych, mają na podobieństwo mściwych, skrzydlatych demonów poszybować nad lądami i kierując się położeniem gwiazd, dotrzeć do nieprzyjacielskiego ośrodka, obracając go w perzynę siłą wybuchu jądrowego. Ludzie z White Sands nie myślą o tych przerażających projektach z lekkim sercem. Wiedzą, że nie daje się i nie da tego wszystkiego uniknąć tak długo, aż ludzkość nie zrozumie, jak zbrodniczą niedorzecznością jest wzajemne niszczenie się w wojnach. Gdy jednak spokój nocy spływa na pustynię, gdy czyste, pogodne niebo roziskrza się mrowiem różnobarwnych gwiazd, wówczas umysły ludzi z White Sands, jak gdyby tytułem rekompensaty i usprawiedliwienia, kierują się ku planom bardziej pokojowym — owładnięcia i okupowania na stałe niezmierzonej pustki nad ich głowami. Nawet ludzie w mundurach wojskowych — wśród nich wykształceni instruktorzy artyleryjscy, z zapałem grywający w szachy po zatłoczonych barakach koszarowych, a przy posiłkach w kasynie rozprawiający z nie mniejszym zapałem o mechanice kwantów — nawet ci zawodowi żołnierze zdają sobie sprawę, iż znaleźli się w miejscu, skąd najbliżej jest do przestrzeni międzygwiezdnych. Zdają sobie sprawę zarówno z osiągnięć człowieka w jego niepowstrzymanym dążeniu ku przestrzeniom kosmicznym, jak i z niezmiernych trudności wciąż jeszcze piętrzących się na tej niełatwej drodze. A przy tym uświadamiają sobie, że rakiety są równie kapryśne i pełne temperamentu jak wysmukłe, powabne tancerki, które w jakiś osobliwy sposób przypominają. Swego czasu, gdy Amerykanie dopiero zaczynali uczyć się wyrzucania w przestrzeń zdobytych rakiet niemieckich V–2, jeden taki zionący płomieniem potwór wzniósł się w górę, kryjąc buntownicze zamiary w swym giroskopowym mózgu. Zamiast wystrzelić pionowo, jak przystało szanującej się rakiecie, krnąbrny V–2 skręcił na południe. Obsługujący wyrzutnię Amerykanie i Niemcy patrzyli bezradnie za rakietą, która pognała własnym, niespodziewanym dla wszystkich torem. Po drugiej stronie rzeki Rio Grande, w odległości przeszło osiemdziesięciu kilometrów, meksykańskie miasto Juarez obchodziło właśnie jakieś swe święto. Malownicza ta „fiesta” zgromadziła rozbawione, hałaśliwe tłumy na głównej ulicy — El Paso — w pobliżu mostu. Gwar zagłuszały liczne kapele ludowe, nad głowami ludzi raz po raz rozlegał się trzask ogni sztucznych. Zbuntowany pocisk V–2 nadleciał od strony północnej z szybkością pięciu tysięcy kilometrów na godzinę; śmignął tuż nad szalejącą ciżbą i zarył się w ziemię między pagórkami podmiejskiego cmentarza. Wstrząs był taki, że pod ludźmi ugięły się kolana. Meksykanie przyjęli ten nie przewidziany w programie efekt raczej, na wesoło, jako że potrafią z uśmiechem witać śmierć, jeśli ma ona pozory bohaterstwa. Wszelako władze wojskowe White Sands potraktowały wypadek bardziej serio, aż nadto dobrze zdając sobie sprawę, jakie mogły być skutki, gdyby ów V–2 zboczył nieco z obranej drogi. Ten jedyny w swoim rodzaju incydent międzynarodowy sprawił wszakże, że aby zapobiec na przyszłość katastrofalnym skutkom wadliwego wystrzelenia rakiety, opracowano skomplikowany system bezpieczeństwa. Niezależnie od tego zbudowano fort o szczególnie wytrzymałych murach. Ledwie budowa dobiegła końca, gdy drugi z kolei pocisk V–2 odmówił posłuszeństwa i zakreśliwszy wielką pętlę w powietrzu spadł z łoskotem w odległości paruset metrów, ciągnąc za sobą olbrzymi, ogon płomienia. Wreszcie jednak poskromiono zdobyte na Niemcach V–2, niemniej przecież nie ulegało wątpliwości, że każda rakieta — zwłaszcza nowe odmiany — kryje w sobie możliwość straszliwych niespodzianek. Aby się więc upewnić, iż będą sobie poczynały zgodnie z przewidywaniami, poddaje się je niekiedy próbom statycznym, unieruchamiając każdą na ziemi. Ale i taka próba, dokonywana w celu uniemożliwienia wypadków, może zawieść, sprawiając mnóstwo najprzeróżniejszych kłopotów. Nie tak dawno temu próbom statycznym poddano jedną z największych rakiet, jakie dotąd wyprodukowano. Stała pionowo na ogonie, wydając przeraźliwy ryk i zionąc płomieniem i dymem z uwięzionego na miejscu silnika. I naraz potwór jął się szarpać niby dzikie zwierzę, które niespodziewanie poczuło krępujące je więzy. W pewnej chwili zawiodły wszystkie uchwyty i przyciski. Rakieta wzbiła się w powietrze i znikła wśród błękitu pogodnego nieba. Ogarnięta trwogą załoga Wbite Sands uderzyła na alarm. W owej chwili wielooki układ przyrządów kontrolnych nie nadzorował co prawda zachowania rakiety, natomiast bez chwili zwłoki porwały się na baczność radary, by przeszukać niebo rozbrzmiewające grzmotem uciekającej rakiety. Do radarów przyłączyły się teleskopy, szukając po omacku zbuntowanego zbiega. Aparaty radiowe usiłowały zarzucić nań lassa swych wiązek promieni. Nikt nie wiedział, w jakim kierunku pognała rakieta, której zasięg był tak wielki, że mogła spaść bądź na północy, niszcząc Santa Fe, bądź też na południu ugodzić w Meksyku Chihuahua. Ludzie z White Sands, gdy mowa o zbuntowanej rakiecie, nabierają wody do ust. Nie chcą powiedzieć, a może po prostu nie wiedzą, czy ich lassa elektronowe chwyciły i opanowały pocisk, zanim wydostał się poza atmosferę. Jedno jest pewne: rakieta spadła w terenie niezaludnionym i na centralnym placu Santa Fe nie powstał dymiący krater. Zdarzały się również wypadki mniej groźne, zdarzało się ich sporo i na tym oczywiście nie koniec. White Sands to wysunięty posterunek badań i prób, wyjętych niejako spod uznanych praw technologii. Każda nowa rakieta roi się od mściwych „bakcyli”, które pragną ją zniszczyć, a przy okazji zgładzić i jej twórców. Aby temu zapobiec, każda część składowa rakiety, i to nawet najmniejsza, musi być poddana surowym, skrupulatnym próbom. Pierwsze próby odbywają się w fabrykach produkujących poszczególne części. Rozciąga się je i ściska, zgina i skręca, grzeje i studzi — i to nawet tak, zdawałoby się, pozbawione znaczenia szczegóły, jak śruby i uszczelki pierścieniowe. Po zmontowaniu części w większe podzespoły lub zespoły następują jeszcze bardziej skomplikowane próby. Specjalnym próbom poddaje się również elektronowe mózgi rakiet. Własności lotnicze stateczników pionowych i płaszczyzn sterujących bada się drobiazgowo w tunelach aerodynamicznych. Najefektowniejsze bodaj są próby z silnikami, dokonywane w odosobnionych, ogrodzonych miejscach, z dala od ewentualnych skarg i protestów spragnionej spokoju ludności. Atmosfera tych miejsc, odseparowanych nawet od próbnych stanowisk rakiet, jest wręcz przytłaczająca. Składa się na to szereg przejmujących dreszczem, ściśle przestrzeganych środków ostrożności. Na każdym kroku wzrok napotyka na krzykliwe barwy napisów ostrzegawczych. Gości poddaje się rewizji, odbierając im zapałki i zapalniczki. Budynki mają z reguły mury potężnej grubości. Jeśli wśród używanych do silnika chemikaliów znajduje się tlen w stanie ciekłym, bulgoce on w zimnych termosach wbudowanych w beton. Pary tlenu odprowadza się w górę rurami; krążą też u ich wlotu w postaci cienkich fioletowych pasemek. Silniki napędowe rakiet są zdumiewająco małe. Mimo niewielkich rozmiarów silnik taki, wykonany z walcowanej blachy stalowej, rozwija moc wystarczającą do napędu wielkiego okrętu transoceanicznego. Silniki osadzone są w łożach z pomocą konstrukcji stalowej, a do kopulastej głowicy prowadzi istny labirynt rur i rurek. Człowiek kierujący próbą zasiada przy tablicy rozdzielczej osłonięty grubym murem betonowym, a przed nim uszeregowane są „na baczność” przyrządy sterujące i pomiarowe. Nielicznych gości odwiedzających, którym wolno przyjrzeć się próbom, trzyma się w bezpiecznej odległości. Co bardziej doświadczeni zatykają sobie uprzednio uszy watą. Tuż za rurą wydechową silnika mieszczą się aparaty telewizyjne. Są to „roboty” pełniące funkcję obserwatorów, którym nierzadko jest z góry pisana śmierć. Obserwacje swe przekazują na ekran w rozdzielni, gdy jednak próba w ten czy inny sposób zawiedzie, natenczas tym automatycznym obserwatorom grozi zagłada. Na jednym z terenów probierczych urządzono nawet specjalny cmentarz, gdzie chowa się „doczesne szczątki” ofiarnych „robotów”, i niewielkie białe krzyżyki świadczą o ich pełnej poświęcenia pracy. Próba z silnikiem napędowym rakiet wywołuje wstrząsające wrażenie. W pewnej chwili ni z tego, ni z owego rura wydechowa strzela olbrzymim słupem płomienia. Światło jest tak oślepiające, że oczy przymykają się same; w twarz bije fala nieznośnego żaru, w zatkane watą uszy wwierca się niby rozpalona igła nieopisany, przerażający jazgot, i potem bodaj jeszcze okropniejszy, nad wyraz wysoki, brzękliwy syk jakiejś apokaliptycznej osy. Jest to właśnie docierający w tak niesamowity sposób do uszu ponaddźwiękowy odgłos uruchomionego silnika. Piekielna osa wżera się w serce i trzewia, wprawiając mózg pod czaszką w nieznośne drganie. A przecież mimo wszystko w tym przeraźliwie skowyczącym, rozdzierającym uszy płomieniu jest jakieś niewysłowione piękno. Przy użyciu pewnych rodzajów paliw nagły blask jest tak ostry, że przytępia wrażliwość oczu na światło słoneczne. A znowu inna odmiana paliwa daje delikatny, przezroczysty płomień o fiołkowej barwie, którego rdzeń ma postać złocistego, drżącego liścia złożonego z romboidalnych elementów świetlnych. Zjawisko to wywołują po eksplozji fale podmuchu biegnące przez płomień zygzakiem. Po odcięciu dopływu paliwa fale te gnają jedna za drugą niby króliki uciekające co tchu do kryjówki. Pewne paliwo doświadczalne — borowodór — wydziela jaskrawozielony płomień, z którego wystrzelają smugi purpurowego dymu. Kolory są tak żywe, że nie dorówna im najbarwniejszy latawiec chiński, któremu .nadano postać mieniącego się jak tęcza smoka. W niektórych instalacjach probierczych płomień wystrzela poziomo, gazy spalinowe omiatają ziemię i w miejscach, gdzie płomienne języki liżą ją bezpośrednio, obnaża się gorąca, zwęglona skała. Niekiedy znowu płomień skierowany jest w dół, ku stalowej płycie chłodzonej od góry i od dołu strumieniami zimnej wody. Gdyby płyta ta była z betonu, jak w niejednej próbie wcześniejszej, płomień stopiłby ją i zniszczył, a znaczna część betonowego tworzywa wżarłaby się w żwir i piasek podłoża. Ludzie wyspecjalizowani w dziedzinie pocisków sterowanych nie mówią ani słowa o tym, jaki odsetek prób miał przebieg tak pomyślny, by stwierdzić przydatność silnika odrzutowego do podniebnych lotów. Oschłe cyfry statystyczne w zakresie tych doświadczeń zbyt wielką mają doniosłość dla wojska, by nie osłaniać ich pilnie strzeżoną tajemnicą. Owi „spece” od rakiet powiadają, iż w niejednym wypadku powtarzanie prób jest konieczne, i to nawet jeśli istnieje ryzyko zupełnego zniszczenia silnika. Sztuka budowy silników do rakiet nie osiągnęła jeszcze takiej doskonałości, aby bez dokonania prób praktycznych mieć pewność, że te maszyny o dziwacznych kształtach będą pracowały bez zarzutu. Następne z kolei doświadczenia odbywają się wśród czterech ścian zacisznej izby probierczej. Są to próby symulowane, „na niby”. Jednym z miejsc, gdzie się to odbywa, jest budynek na wyspie Manhattan, przypominający niewielką fabrykę zabawek lub odzieży. Drugą taką probiernię zainstalowano wśród wyjałowionych z roślinności pagórków za kalifornijskim miastem Pasadena. W budynkach tych nie ma ani huczących silników, ani innych części pocisku kierowanego. Zamiast tego dookoła sali biegną tablice rozdzielcze z lśniącego czarnego plastyku, na tablicach zaś widać liczne szeregi wyłączników, tarcz z podziałkami oraz czerwonych, migotliwych lampek sygnalizacyjnych. Są to beznamiętne, pozbawione wszelkiego wyrazu oblicza „robotów” elektronowych — owych maszyn wyposażonych w mózgi z metalu i szkła, które w ciągu ułamka sekundy potrafią rozwiązać zagadnienia obliczeniowe, wymagające dotąd długotrwałej pracy licznego zastępu matematyków. Jedynie matematycy z powołania mogą bezinteresownie entuzjazmować się tymi automatami, właściwi bowiem specjaliści obserwują wyniki pracy maszyn elektronowych z takim samym napięciem, jakie wywołują próby w White Sands. Zakładając z góry wyobrażalny lot rakiety, zasilają maszynę wszystkimi danymi, które mózg elektronowy musi otrzymać, aby przystąpić do pracy. Wskazówki tarcz pokazują takie czynniki zewnętrzne, jak siła ciążenia i opór powietrza. Po podobnym „przeinstruowaniu” maszyna „wie”, czego można oczekiwać od każdej części rakiety, z wyjątkiem tej części, którą właśnie należy po raz pierwszy zbadać. Matematycy wiedzą z góry, ze owa badana część — powiedzmy, płaszczyzna sterująca — wywiera na lot rakiety wpływ o ściśle określonym zasięgu skutków, wobec czego zasilają maszynę elektronową wzorem wyrażającym wartości graniczne tej skali możliwości. „ Po przekazaniu maszynie zadania wprawia się ją w ruch, by zaczęła „myśleć”. W jej „mózgu” wzniecona zostaje istna zamieć krzyżujących się wzajem impulsów elektronowych, by w wyniku otrzymać w postaci liczbowej obraz zachowania się rakiety podczas urojonego lotu. Zdarza się nieraz, że lot jest nieudany. Niekiedy i kończy się nawet katastrofą, bywa bowiem i tak, że owa rakieta istniejąca jedynie w mózgu elektronowym maszyny rozlatuje się w kawałki lub też wywraca się w powietrzu i ulega zniszczeniu na wyobrażalnej pustyni. Takich urojonych lotów dokonuje się bardzo dużo, osadzając za każdym razem badaną część w nieco odmienny niż uprzednio sposób. Wyniki notowane są skrzętnie w specjalnym dzienniku prób. I wreszcie po wszystkich tych wyimaginowanych lotach matematycznych następuje chwila, w której można sobie powiedzieć, ze uporano się pomyślnie z zadaniem. Koszt rzuconej w przestrzeń rakiety rzeczywistej wynosi ćwierć miliona dolarów, tu zaś z pomocą prób „na niby” osiągnięto wyniki, które w warunkach realnych wymagałyby startu dwudziestu do trzydziestu rakiet i zniszczenia ich wśród bezludnych rozłogów Nowego Meksyku. III Nadchodzi w końcu dzień startu wielkiej rakiety i oto w White Sands podrywa się do wytężonej akcji armia przyrządów rozsianych w promieniu wielu mil na rozległej pustyni. Z metalowych gardzieli niewidzialnych głośników dochodzi jak gdyby przyciszony werbel. Jest to wybijany co pól sekundy takt narzucający precyzyjne tempo pracy wszystkim i wszystkiemu. Po pustyni mkną wozy osobowe i ciężarowe, wzniecając kłęby lotnego pyłu. Czarodziejskie oko radaru podąża ku miejscu startu, gdzie rój ludzi uwija się przy ogrodzeniu z konstrukcji stalowej, okalającej foremny, piękny kształt gotowej do lotu rakiety. Niektórzy spośród załogi otuleni są od stóp do głów niby kobiety arabskie w szaty z plastyku, które chronią skórę przed działaniem wywołujących korozję chemikaliów. Inni mają na uszach słuchawki lub też obnoszą się z ręcznymi aparatami radiowymi. Jedni zasilają rakietę paliwem, inni kontrolują sprawność mózgu elektronowego, jeszcze inni z pomocą niezwykle czułych przyrządów sprawdzają działanie zaworów i pomp. Zdawałoby się, że to jakieś krasnoludki uwijają się wokoło wyniosłej, pełnej wdzięku primabaleriny, by ją przygotować do pierwszego — a przecież i ostatniego występu wobec olbrzymiej widowni. A w masywnym forcie, który wygląda trochę jak kopalniane podszybie, trochę jak radiostacja, trochę zaś jak mostek kapitański gotującego się do akcji okrętu wojennego, panuje gwar i’ ruch świadczący o wytężonej pracy licznego zespołu. Każdy ma tu ściśle określoną funkcję, która zwykle związana jest w pewien sposób elektronowo z rozległą siecią przyrządów, rozsianych po pustyni Raz po raz słychać przenikliwe, urywane głosy metalowych „robotów” i raz po raz na tarczach oscyloskopów pojawiają się zygzakowate, żwawe zielone błyskawice. Na długiej tablicy rozdzielczej pod oknem, przypominającym raczej strzelnicę w murze, żarzy się szereg małych czerwonych lampek. Gdy zaczynają gasnąć jedna po drugiej, oznacza to, iż jakiś cykl, jakiś obieg operacji dobiegł końca i ze kolejne przyrządy zainstalowane na pustyni „meldują” o swej gotowości. A przytłumiony werbel z głośników wciąż reguluje tempo przygotowań. Wreszcie z któregoś głośnika rozlega się donośny uroczysty głos: — Zero minus trzydzieści minut. Innymi słowy pozostaje jeszcze trzydzieści minut do godziny, minuty, sekundy, w której rakieta wystartuje do lotu. Zarówno w forcie, jak wokoło rakiety, jak i wreszcie na pustyni napięcie ludzi wzmaga się nieco. Nieco szybciej krąży krew w żyłach. Zbliża się wielka chwila. Czerwone światełka na tablicy rozdzielczej gasną jedno po drugim. Jakieś głosy donoszą o zakłóceniach, za chwilę jednak wszystko jest znowu w porządku. — Zero minus dwadzieścia minut — ogłasza śpiewny, uroczysty głośnik. Ciężarówki i wozy osobowe uciekają pędem z zagrożonej strefy. Bramy zamykają się z trzaskiem; w poprzek odległych dróg przeciąga się łańcuchy. Ludzie wokoło stalowego ogrodzenia celebrują jakieś ostatnie przygotowania. Po raz ostatni sprawdzają działanie skomplikowanej aparatury i zamykają szczelnie drzwi odcinające dostęp do wszelkich otworów, włazów, wzierników. Wreszcie, jak gdyby ociągając się, schodzą z ogrodzenia, które odtacza się na rolkach, odsłaniając pełen wdzięku kształt skazanej na zagładę rakiety. W tych ostatnich chwilach odnosi się wrażenie, że jak świat światem nic piękniejszego człowiek nie stworzył. — Zero minus dziesięć minut — śpiewa głośnik. Teraz pustynię zalega uroczysta cisza. Nie widać żywej duszy. Jedni uciekli co tchu, inni schronili się w forcie niby mrówki kryjące się pod ziemię przed nadciągającą ulewą. Już tylko kilka czerwonych lampek zarży się na tablicy rozdzielczej. Naukowcy, którzy od lat pracowali nad wyposażeniem rakiety, mruczą teraz pod nosem swe bluźniercze technologiczne pacierze. Ten i ów ściska w ręku kurczowo niedorzeczną maskotę — łapę królika, niektórzy — niby dzieci przed wydaniem lekcji — gwoli spełnienia życzeń zakładają palce na krzyż. — Zero minus jedna minuta — zawodzi głośnik. Beznamiętny głos z niewidzialnego mikrofonu ulega również powszechnemu podnieceniu. — Zero minus czterdzieści pięć sekund — śpiewa na wysokiej nucie, a po chwili: — Zero minus trzydzieści sekund. Z tablicy rozdzielczej znika ostatnie czerwone światełko. Nic już nie dzieli rakiety od chlubnego samounicestwienia. Stoi ogromna, naga i samotna niby ofiara złożona bóstwu na oczach tysięcy kapłanów. Tuż koło niej pióropusz czerwonego jak krew dymu ściele się nad pustynią. Ostatnie to ostrzeżenie wizualne dla ludzi, przyrządów i samolotów, nie wyposażonych w elektronowe organa słuchu. — Zero minus pięć sekund — dochodzi z głośnika zapowiedź na najwyższej nucie. — Cztery… trzy… dwie… jedna… ZERO! W pełnej napięcia ciszy rozdzielni oficer strzałowy włącza dźwignię. Złocisty płomienny miecz otoczony białą chmurą dymu wystrzela z ogona rakiety, ogłuszający łoskot przetacza się jak grzmot po pustyni. Zrazu rakieta wznosi się powoli, jak gdyby wleczona do góry przez niewidzialny dźwig. Chwieje się nieco, stojąc na ognistym, płomiennym ogonie. Wnet jednak, rzekłbyś, nabiera pewności siebie i wylatuje w przestrzeń niby hucząca, naładowana gromami strzała. Chwila — i znika, pozostawiając po sobie jedynie smugę dymu, która wygląda jak płynna linia pociągnięta kredą na błękitnym niebie. Z oczu ludzkich rakieta zniknęła na dobre, ale oczy przyrządów w dalszym ciągu obserwują jej lot. Anteny talerzowe odległych radarów kierują się w stronę podniebnego zbiega. Aparaty fotograficzne i teodolity podnoszą w górę swe szyje na przegubach. A z rakiety, w pasmach transmisji radiowych płynie w dół obfity strumień informacji i danych liczbowych, które gromadzi i skrzętnie przechowuje liczny zespół przyrządów na ziemi. Dziób rakiety wyposażony jest w subtelne, wyspecjalizowane zmysły. Są one czułe na wszelkie zmiany ośrodka i mierzą temperaturę, gęstość powietrza oraz jego ruchy. Spektrografy analizują światło słoneczne, którego jaskrawość wzmaga się wraz ze zwiększeniem wysokości. Liczniki Geigera rejestrują liczbę cząsteczek promieni kosmicznych bijących wściekle ze wszystkich stron przestrzeni międzyplanetarnej, a liczniki fotonów szukają po omacku promieni rentgenowskich, płynących ze słońca. Niektóre z tych zapisów utrwalają błony fotograficzne zwinięte z cylindrach stalowych, tak mocnych, że potrafią przetrwać nawet ostateczne rozbicie rakiety. Inne dane przekazywane zostają na Ziemią drogą radiową, a sprawne przyrządy samopiszące przenoszą je szybko na papierową taśmę. Czasem informacje rakiety nadchodzą w postaci dźwiękowej, przypominającej wszystkim gamy wygrywane na fortepianie przez małe dziecko. Wysokość każdej nuty zarejestrowana zostaje przez przyrządy i można je zanalizować z pomocą odpowiednich urządzeń. Odtworzona na taśmie magnetycznej niesamowita ta muzyka stanowi niejako opowieść o wysiłkach rakiety, o jej tryumfie nad atmosferą i o nieuniknionej, ostatecznej zagładzie. Gdy rakieta spoczywa jeszcze nieruchomo na swej platformie startowej, „śpiewające” przyrządy w je] dziobie wydają łagodne, monotonne dźwięki Niektóre z nich są ciągłe i przypominają jednostajny głos kobzy. Niektóre natomiast rejestrowane są okresowo, co pewien czas, i one to właśnie brzmią jak tony fortepianu. Gdy rakieta jest już w locie, część tonów nie ulega zmianie, natomiast wysokość innych waha się w jakiś osobliwy, modernistyczny sposób. Nieśmiałe brzdąkanie trwa, raz po raz jednak przerywa się, jak gdyby dziecko było zmęczone czy tez onieśmielone. Gdy rakieta mknie z rykiem ku przestrzeni międzyplanetarnej, dochodzą z niej jęczące, drżące trele. Jest to związane z wibracją pocisku i jego zmaganiem się z oporem atmosfery. Długotrwałe, niskie zawodzenie oznacza, ze rakieta bądź odchyliła się od właściwego toru, bądź kolebie się jak okręt na większej fali. Wyimaginowane dziecko brzdąka wciąż, zagłuszając dysonanse tła muzycznego, teraz jednak jest już ogarnięte desperacją. Rakieta osiąga maksimum swej szybkości i walczy wściekle z oporem powietrza. Ale oto rakieta wydostała się z atmosfery — dysonanse są coraz cichsze. Porusza się teraz w przestrzeni międzygwiezdnej bez przeszkód, czując się niby asteroid w swoim żywiole, a dziecko — spokojne już i pogodne — wygrywa wprawnie swą jednostajną gamę. Wszelako ten spokojny lot w bezpowietrznej przestrzeni nie trwa długo. Rakieta osiąga najwyższy szczyt lotu, po czym opada koziołkując z powrotem ku atmosferze. Po zderzeniu z pierwszą warstwą powietrza wyprostowuje się i dziobem w dół pędzi ku miejscu na pustyni, gdzie czeka ją zagłada. Znowu powstaje wibracja i znowu dysonanse zagłuszają brzdąkania na fortepianie, wzmagając się coraz bardziej w miarę zbliżania się do Ziemi. Jednocześnie radary i teleskopy kierują swe czujne oczy coraz niżej. Zimnym „wzrokiem” szacują i starają się odgadnąć, w którym miejscu nastąpi gwałtowna śmierć rakiety. Urojone dziecko wciąż brzdąka na fortepianie, zagłuszają je jednak ostrzegawcze, przeraźliwe sygnały przyrządów. Twarda, nieustępliwa Ziemia zbliża się do rakiety z szybkością trzech tysięcy mil na godzinę. I teraz, bez uprzedzenia, muzyka milknie. Rakieta skończyła gwałtowną śmiercią, ryjąc w pustyni olbrzymi lej. Nie zostaje po niej nic, tylko stos poskręcanego żelastwa i kilka błon fotograficznych z cennymi danymi. Wyczarowane w wyobraźni ludzkiej dziecko nigdy już nie będzie brzdąkało na fortepianie swojej jednostajnej melodii. Eric Frank Russell IMPULS Z opowieści tej czytelnik dowie się o niezliczonym mrowiu złośliwych stworzeń z domniemanego meteorytu, które mogły zalać i opanować świat i o których — gdyby nie wydarzenia tu opisane — nie mielibyśmy najmniejszego pojęcia. Było już po godzinach przyjęć i doktor Blain musiał sam odpowiedzieć na sygnał brzęczyka z poczekalni. Klnąc w duchu przedłużającą się nieobecność fagasa do wszystkiego, Toda Mercera, lekarz przykręcił kranik biuretki i sięgnął po zlewkę ze zneutralizowaną cieczą, by ją odstawić na górną półkę. Włożył z pośpiechem składaną szpachelkę do kieszonki kamizelki i zatarł ręce, obrzucając raz jeszcze spojrzeniem swe maleńkie laboratorium. Po chwili wyniosła, szczupła jego postać stanęła na progu poczekalni. Spóźniony gość siedział wyciągnięty w fotelu. Doktor Blain ujrzał mężczyznę o trupim wyglądzie, oczach śniętej ryby, cerze pokrytej niezdrowymi plamami i bezkrwistych, obrzmiałych rękach. Workowate ubranie wisiało na nim jak na kołku. Na pierwszy rzut oka lekarz uznał, iż jest to bądź człowiek cierpiący na jakieś złośliwe owrzodzenie, bądź natrętny ajent ubezpieczeniowy, którego trzeba pozbyć się jak najprędzej. Tak czy owak, lekarz odniósł wrażenie, że w wyrazie twarzy gościa jest coś niesamowitego, i nie mógł oprzeć się uczuciu nerwowego niepokoju. — Doktor Blain, prawda? — przerwał milczenie przybysz. Mówił powolnym, bulgocącym głosem o jakimś złowrogim przydźwięku. Lekarzowi przeszły ciarki po plecach. Nie czekając na odpowiedź, wpatrzony martwymi oczyma w osłupiałego Blaina, przybysz ciągnął dalej: — Jesteśmy mężczyzną o trupim wyglądzie, oczach śniętej ryby, cerze pokrytej niezdrowymi plamami i bezkrwistych, obrzmiałych rękach. Doktor Blain siadł raptownie w fotelu, zaciskając kurczowo dłonie na poręczach z taką siłą, ze kostki uwydatniły się jak białe pęcherze. — Workowate ubranie wisi na nas jak na kołku. Cierpimy na jakieś złośliwe owrzodzenia, bądź też jesteśmy natrętnym ajentem ubezpieczeniowym, którego trzeba pozbyć się jak najprędzej. Tak czy owak, w naszym wyrazie twarzy jest coś niesamowitego, nie możesz więc oprzeć się uczuciu nerwowego niepokoju. Mówca przewracał dotkniętymi zgnilizną oczyma, wpierając w Blaina z ukosa przerażające, pozbawione blasku spojrzenie. Lekarz siedział nieruchomo jak rażony piorunem. A straszliwy gość ciągnął dalej: — Mówimy powolnym, bulgocącym głosem o złowrogim przydźwięku, że aż ciarki przechodzą cię po plecach. Mamy oczy dotknięte zgnilizną, pozbawione blasku, co przyprawia cię o przerażenie. — Nadludzkim wysiłkiem woli doktor Blain — czerwony i dygocący — pochylił się naprzód. Szpakowate, barwy żelaza włosy zjeżyły mu się na karku. Zanim wszakże zdołał otworzyć usta, przybysz niejako wyjął mu z nich słowa: — Boże kochany! Pan przecież czyta moje myśli! Zimne oczy intruza przywarły do twarzy Blaina. Gdy jednak lekarz porwał się na równe nogi, powolny głos rozkazał po prostu: — Siadaj! Blain stał dalej. Kuliste kropelki potu zrosiły mu czoło, spływając bruzdami po znużonej twarzy. Bulgocący głos powtórzył z naciskiem i jak gdyby ostrzegawczo: — Siadaj! Czując dziwną słabość w kolanach, doktor Blain usiadł z powrotem. Przez chwilę patrzył nieruchomym wzrokiem w upiornie bladą twarz przybysza, po czym zacinając się powiedział: — Kimże pan jest, d—do stu diabłów? — Tym! — odparł głos, podsuwając Blainowi wycinek z gazety. Blain rzucił okiem na wzmianką, przyjrzał się dokładniej, po czym zaprzeczył gwałtownie: — Ale przecież tu jest mowa o zwłokach ukradzionych z kostnicy. — Słusznie — przyznał gość z nieprawdziwego zdarzenia. — Nic zatem nie rozumiem… Napięta twarz doktora Blaina wyrażała kompletne oszołomienie. — To właśnie te same zwłoki — wyjaśnił przybysz, kierując wskazujący palec ku workowatej kamizelce. — Co takiego? Blain po raz drugi zerwał się z fotela. Strzęp gazety wysunął mu się ze zdrętwiałych palców i spadł na dywan. Wyniosłą swą postacią lekarz górował nad zjawą, oddychając głęboko i szukając na próżno słów. — To właśnie te same zwłoki — powtórzył natrętnie bulgocący głos, jak gdyby przedostając się przez gęsty, wrzący olej. I wskazując wycinek, przybysz dodał: — Przeoczyłeś ilustrację. Przyjrzyj się uważnie. Porównaj twarz nieboszczyka z naszą twarzą. — Naszą? — Naszą. Nas jest wielu. To my wzięliśmy w posiadanie ciało. Siadaj! — Ależ… — Siadaj! Zjawa w fotelu zanurzyła zimną, nieporadną rękę w kieszeń niechlujnej marynarki i wydobywszy wielki pistolet automatyczny niezdarnie wymierzyła w lekarza. Blain miał wrażenie, że otwór lufy wyszczerzył się nań niby groźna paszcza. Usiadł w fotelu, podniósł wycinek i wpatrzył się w zdjęcie. Tytuł wzmianki brzmiał: „Zmarły James Winstanley Clegg, którego zwłoki w tajemniczych okolicznościach zniknęły z kostnicy w Simstown.” Blain spojrzał na przybysza z tamtego świata, na zdjęcie, po czym znowu na przybysza. Tożsamość była oczywista ponad wszelką wątpliwość. Czuł, że krew zaczyna mu huczeć w żyłach. Pistolet opadł, zachwiał się, podniósł raz jeszcze. — Wiemy z góry, o co zapytasz — ozwał się jakby zaśliniony głos nieboszczyka Jamesa Winstanleya Clegga. — Nie, nie masz tu do czynienia z nagłym a niespodziewanym przebudzeniem się z letargu. Wyjaśnienie takie świadczyłoby dobrze o twojej pomysłowości, jak jednak wytłumaczysz, że czytamy twoje myśli? — Na czym więc to wszystko polega? — zdobywszy się nagle na odwagę zapytał lekarz. — Na konfiskacie! Oczy przybysza były nienaturalnie rozbiegane. — Weszliśmy w posiadanie zwłok. Masz przed sobą istotę nawiedzoną. — Tu zjawa pofolgowała sobie w chichocie przypominającym śmiech wampira: — Należy przypuszczać, że za życia mózg tego człowieka obdarzony był poczuciem humoru. — Mimo wszystko nie potrafię… — Spokój! — i pistolet zakołysał się, by nadać rozkazowi tym większą wymowę. — To my będziemy mówili, a ty masz tylko słuchać. Nam wystarczy odczytywanie twoich myśli. — Niechże i tak będzie. Doktor Blain zasiadł głębiej w fotelu, spoglądając ukradkiem w stronę drzwi. Był przekonany, że ma do czynienia z szaleńcem. Tak, z człowiekiem obłąkanym, mimo że potrafił on odczytywać cudze myśli i mimo zdjęcia w wycinku. — Dwa dni temu — zabulgotał Clegg czy raczej coś, co swego czasu było Cleggiem — pod miastem wylądował tak zwany meteoryt. — Czytałem o tym — potwierdził Blain. — Mimo poszukiwań dotąd nie udało się go odnaleźć. — Rzekomy meteoryt był statkiem międzyplanetarnym… Pistolet w zwiotczałej ręce przybysza opadł i wsparł się o jego kolana. — Był to statek międzyplanetarny, którym przybyliśmy z Glantok, naszego ojczystego świata. Wedle waszych pojęć rozmiary statku były niewielkie, bo też i my jesteśmy znikomo mali. Submikroskopijni. Ale za to jest nas niezliczone mnóstwo… Nie, nie jesteśmy bynajmniej obdarzonymi rozumem mikrobami — pochwycił upiorny gość w locie myśli słuchacza. — Mniejsi jesteśmy nawet od mikrobów… — tu przerwał na chwilę jak gdyby szukając odpowiednich wyrazów. — W masie przypominamy— raczej ciecz. Na upartego można nas uważać za rozumne wirusy. — Och! Blain dokładał wysiłków, by obliczyć, w ilu skokach można dopaść drzwi i nie zdradzić przy tym swych myśli. — My, Glantokianie, jesteśmy pasożytami w tym sensie, że zamieszkujemy w organizmach niższego rzędu, opanowując je całkowicie. Tu, do waszego świata, przybyliśmy w ciele niewielkiego ssaka glantokijskiego. — Przerwał mu napad kaszlu przetaczający się w przełyku z ciągliwym grzechotem, po czym mówił w dalszym ciągu: — Po wylądowaniu i opuszczeniu statku za naszym ssakiem pogonił podniecony pies i dopadł go, a my wtedy zawładnęliśmy psem. Pozostawiony przez nas ssak glantokijski zdechł. Pies nie nadawał się wprawdzie do naszych celów, przetransportował nas jednak do miasta, dzięki czemu znaleźliśmy te oto zwłoki. Opanowaliśmy ciało nieboszczyka, opuszczając psa, który przewrócił się na grzbiet i zakończył życie. Z nagła zazgrzytała brama. Blain czuł, że jeszcze chwila, a napięte nerwy odmówią mu posłuszeństwa. Słyszał lekkie kroki kogoś podążającego asfaltową ścieżką w stronę drzwi wejściowych. Z zapartym oddechem i szeroko rozwartymi z lęku oczyma Blain czekał, chwytając słuchem najmniejszy odgłos. — Wzięliśmy w posiadanie zwłoki, przeprowadziliśmy w stan ciekły zakrzepłą w żyłach krew, rozluźniliśmy sztywne stawy i przeguby, przywracając sprężystość zmartwiałym mięśniom i zmuszając ciało do wykonywania ruchów. Należy przypuszczać, że nieboszczyk za życia obdarzony był wcale sprawnym mózgiem, bo nawet po śmierci zachował zdolność rejestrowania pewnych wrażeń pamięciowych. Posłużyliśmy się wiedzą utrwaloną w mózgu zmarłego, by nauczyć się wyrażania myśli na wasz sposób. Dzięki temu możemy teraz porozumiewać się z tobą. Podążające w stronę domu kroki były coraz bliżej. Blain wparł się stopami w dywan i zacisnął mocno ręce na poręczach fotela. Starał się panować nad swymi myślami. Upiorny rozmówca nie zwracał nań najmniejszej uwagi, jakkolwiek zapadnięta jego twarz wciąż była zwrócona w stronę lekarza. Z ust zjawy płynęły nieprzerwanie powolne, rzekłbyś, lepkie słowa. — Opanowany przez nas nieboszczyk ukradł tę oto odzież i broń. Zmarły mózg zarejestrował posługiwanie się pistoletem. Wyczytaliśmy w nim również i o tobie. — O mnie?! Zaskoczony Blain pochylił się do przodu i sprężył w sobie, licząc jedynie na to, że gdy skoczy, uda mu się zaledwie uniemożliwić poderwanie pistoletu do strzału. Kroki zbliżały się już do schodów. — Bardzo niemądrze sobie poczynasz — ostrzegł lekarza stwór podający się za świętej pamięci Jamesa Winstanleya Clegga, jednocześnie zaś ospała ręka uniosła pistolet. — Wiemy nie tylko, co myślisz, ale i co zamierzasz uczynić. Blain osłabł od razu. Ktoś szybkim, lekkim krokiem wbiegł na stopnie wiodące ku drzwiom wejściowym. — Martwe ciało jest tylko namiastką — wywnętrzał się spokojnie bełkotliwy mówca. — Musimy zdobyć ciało żywe, a nadto możliwie wolne lub prawie wolne od jakichkolwiek defektów organicznych. A ponieważ rośniemy szybko w liczbę, potrzebne nam będzie niejedno takie ciało. Nader niefortunną okoliczność stanowi wszakże to, że wrażliwość układu nerwowego człowieka jest wprost proporcjonalna do jego inteligencji, do sprawności umysłowej. — Tu zachłysnął się, wydając te same wciąż, bulgocące odgłosy. Na chwilę zabrakło mu tchu. — Wiemy bowiem — i z tym jest szkopuł największy — że nie możemy owładnąć ciałem żywej, przytomnej, a zarazem obdarzonej sprawnym mózgiem istoty ludzkiej, nie narażając jej przy tym na obłąkanie. A z umysłu ogarniętego obłędem mamy korzyści jeszcze mniejsze niż z mózgu martwego, podobnie jak wy na Ziemi nie macie pożytku z uszkodzonych maszyn. Rytmiczne kroki w lekkim skórzanym obuwiu ucichły. Ktoś otworzył frontowe drzwi i wszedł do korytarza. Szczęknął zamykający się zatrzask. Ów ktoś szedł teraz szybko po dywanie w stronę poczekalni. — W tych warunkach — perorował dalej człowiek, w którym nie było nic ludzkiego — powinniśmy zabierać się do opanowywania ciała istoty rozumnej dopiero wówczas, gdy jest ona zbyt nieprzytomna, aby nasze w nią przenikanie mogło narazić na szwank jej umysł. W chwili gdy się ocknie, musimy być już w pełni jej panami. I dlatego nie możemy się obejść bez pomocy kogoś, kto potrafi dokonać odpowiednich zabiegów na żywym, rozumnym człowieku, nie ściągając przy tym niczyich podejrzeń. Innymi słowy, musimy zapewnić sobie pomoc i współpracę lekarza. Wytrzeszczając na doktora Blaina straszliwe rybie oczy, przerażający mówca dodał: — Wobec tego, że nie jest w naszej mocy ożywić na dalszą metę opanowane przez nas zwłoki, musimy co rychlej zaopatrzyć się w świeże, żywe, zdrowe na umyśle ciało. Kroki w korytarzu jak gdyby zawahały się na chwilę i ucichły. Ktoś otworzył drzwi do poczekalni. Jednocześnie rzekomy nieboszczyk Clegg wycelował bladym, bezkrwistym palcem w lekarza i wybełkotał: — To ty właśnie będziesz naszym pomocnikiem — tu palec upiora skierował się nagle ku drzwiom — a wystarczy nam na razie to ciało. Dziewczyna stojąca w drzwiach poczekalni była młoda, jasnowłosa, pociągająco kształtna. Stała bez ruchu, zasłaniając dłonią czerwone, rozchylone jak do krzyku ustka. Porażona lękiem wpatrywała się błękitnymi, szeroko rozwartymi oczyma w okropną, bielejącą za wzniesionym palcem maskę ludzką. Przez chwilę panowała głęboka cisza, nad którą niby nieodwracalne fatum zawisł nieruchomy wskazujący palec. Jednocześnie twarz niesamowitego gościa poczęła ulegać stopniowej achromatyzacji, stając się coraz bardziej bezbarwna i jakby spopielona. Oczy — martwe gałki w zimnych oczodołach — rozbłysły nagle drobnymi ognikami zielonkawego, piekielnego światła. Przybysz dźwignął się niezdarnie z fotela i zakołysał na zesztywniałych, bezwładnych nogach. Dziewczyna wstrzymała oddech. Oczy jej dostrzegły naraz pistolet w ręku uciekiniera z grobu. Z ust jej wydarł się krzyk na tak wysokiej nucie, że przypominał raczej westchnienie. Był to głos istoty ludzkiej, która czuje, iż po jej duszę sięgają jakieś nieznane moce. Widząc, że żywy nieboszczyk zmierza w jej stronę, przymknęła oczy i osunęła się na podłogę. Blain zdołał chwycić ją w ramiona, zanim jeszcze upadła. Trzema szaleńczymi skokami był przy niej i porwał osuwające się na ziemię ciało, by uchronić je przed uderzeniem. Złożywszy głowę dziewczęcia na dywanie, rozcierał gwałtownie jej policzki. — Zemdlała — warknął z nieukrywanym gniewem. — A przyszła tu może zasięgnąć porady lekarskiej lub wezwać mnie do chorego. I może chodzi tu o jakiś nagły wypadek. — Dość tego! Bełkotliwy, bulgocący głos potrafił nabrać ostrych akcentów. Lufa pistoletu wymierzona była w czoło Blaina. — Czytając w twoich myślach wiemy, że jest to tylko chwilowe omdlenie. Doskonale zresztą się składa. Korzystając z tego, że jest nieprzytomna, poddasz ją działaniu narkozy, a my opanujemy jej ciało. Klęcząc wciąż przy dziewczynie, doktor Blain podniósł głowę i powiedział z wolna, z całą premedytacją: — Prędzej ciebie diabli wezmą. — Niepotrzebnie wysilałeś się, aby skląć nas na głos — odparł spokojnie nieubłagany gość. Twarz jego skrzywiła się w ohydnym grymasie. Niepewnym, podrygującym krokiem zbliżył się ku lekarzowi. — A więc albo wykonasz rozkaz sam, albo też my dokonamy dzieła z twoją wiedzą i twoimi rękami. Wystarczy jedna kulka w serce, a weźmiemy cię w posiadanie, naprawimy uszkodzone ciało i wtedy zrobisz wszystko, co ci rozkażemy. — Bodajeś sczezł! — zaklął po chwili upiór, powtarzając jedynie niewypowiedziane życzenie Blaina. — Możemy cię wykorzystać tak czy owak, wolimy jednak mieć do czynienia z żywym ciałem. Rozejrzawszy się bezradnie po poczekalni, doktor Blain żarliwie modlił się w duchu o pomoc, co wywołało jedynie drwiący uśmiech na bezkrwistych wargach niemiłosiernego przeciwnika. Lekarz wstał z klęczek, podniósł z podłogi bezwładne ciało dziewczyny i wyniósł je korytarzem do gabinetu przyjęć. Stwór przyobleczony w ciało nieboszczyka Clegga wlókł się utykając tuż za nim. Złożywszy zemdloną ostrożnie w fotelu, Blain ponownie zabrał się do rozcierania policzków i rąk dziewczy— ny. Twarz jej zaczęła odzyskiwać normalną barwę, powieki drgnęły z lekka. Doktor podszedł do szafki, odsunął szklane drzwiczki i sięgnął po flakon soli trzeźwiących. Naraz poczuł między łopatkami coś twardego. Była to lufa pistoletu. — Zapominasz, że bieg twoich myśli jest dla nas otwartą księgą. Wiemy, że chcesz przywrócić życie temu bezwładnemu ciału i że grasz na zwłokę. Pistolet wzniesiony był na wysokość trupiego oblicza, które nadało swym mięśniom wyraz gniewnej pogróżki. — Masz umieścić ciało na tym stole i poddać je działaniu narkozy. Nie bez przymusu doktor Blain cofnął wyciągniętą w stronę szafki rękę. Podniósł dziewczynę, złożył ją na stole do badań i włączył silne światło lampy wiszącej nad stołem. — To również na nic się nie zda — rozległ się zgryźliwy bełkot. — Wyłącz tę lampę; ta, która się już pali, wystarczy w zupełności. Blain wyłączył lampę. Twarz jego wyrażała napięcie i niepokój, gdy stanął przed wymierzoną weń bronią, podnosząc wysoko głowę i zaciskając pięści. — Słuchaj no, ty…! Chcę ci coś zaproponować! — Bzdura! — odparł fałszywy Clegg, wlokąc się wokoło stołu powolnym, człapiącym krokiem. — Zauważyliśmy już, że grasz na zwłokę. Ta taktyka odzwierciedla się wyraźnie w twoim mózgu. Zamilkł raptownie, bo zemdlona dziewczyna ocknęła się, mówiąc coś niewyraźnie i usiłując się podnieść. — Szybko! Daj jej narkozę! Zanim jednak rozkaz dotarł do świadomości lekarza, dziewczyna usiadła. Wyprostowawszy się ujrzała tuż przed sobą straszliwe, trupio blade oblicze wykrzywione w ohydnym grymasie. Wzdrygnęła się, wołając żałośnie: — Wypuśćcie mnie stąd! Błagam was, wypuśćcie mnie! Obrzmiała, rozdęta ręka wyciągnęła się ku niej. Dziewczyna bezwładnie osunęła się z powrotem na stół, byle uniknąć wstrętnego dotknięcia. Wyzyskując chwilę odwróconej uwagi upiora, Blain sięgnął po omacku za jego plecami i pochwycił ozdobny pogrzebacz, który wisiał na ścianie. Ledwie jednak palce jego zacisnęły się na uchwycie przygodnej broni, a już pistolet wymierzony był w jego stronę. — Zapominasz się! — W martwych oczach rozbłysły ogniki. — Odczytujemy myśli we wszystkich kierunkach. I widzimy je w tobie nawet wtedy, gdy oczy naszego ciała zwrócone są w inną stronę. — Lufa pistoletu wskazała dziewczynę. — Przywiąż to ciało do stołu. Doktor Błain posłusznie sięgnął po pasy, krępując nimi ruchy branki. Ze spotniałą twarzą, zmierzwioną siwą czupryną schylił się nad stołem, przeciągając rzemienie przez klamry. Nie umiałby sam uzasadnić odwagi, która kazała mu szepnąć dziewczynie słowa otuchy: — Cierpliwości! Proszę się nie lękać! Jednocześnie spojrzał znacząco na tykający miarowo zegar ścienny. Wskazywał on dwie minuty po ósmej. — Liczysz zatem na pomoc — zabulgotał domysł niezliczonego mnóstwa stworzeń nie z tej Ziemi, scalonych i usadowionych w ciele zmarłego Clegga. — Pewnie Tod Mercer, twój fagas, który powinien był już tu się zjawić; spodziewasz się, że ci pomoże, jakkolwiek niewiele masz zaufania do jego ograniczonych zdolności umysłowych. Jest to według ciebie osobnik tępy jak wół i nie potrafi rozróżnić białego od czarnego. — Ty szatanie! — zaklął doktor Blain, słuchając tej recytacji własnych myśli. — Owszem, niech przyjdzie. Przyda się, i to właśnie nam! Jest nas już dość na dwa ciała, a nawet żywy głupiec lepszy jest od zwłok rozumnego człowieka. — Tu bezkrwiste wargi wykrzywiły się, by warknąć, odsłaniając wyschnięte zęby trupa. — A tymczasem weź się do roboty z tym ciałem. — Nie wiem, czy mam choć odrobinę eteru — usiłował wykręcić się lekarz. — Masz tyle, że wystarczy. Mówi o tym wyraźnie twoja kora mózgowa. Pośpiesz się, skoro bowiem wyczerpie się nasza cierpliwość, damy sobie z tobą radę kosztem twoich zdrowych zmysłów. Zdusiwszy w ustach przekleństwo, doktor Blain otworzył szufladę i wyjął zacisk nosowy. Nałożył na zacisk warstwę gazy i umieścił go na twarzy przerażonej dziewczyny. Pozwolił sobie przy tym na znaczące mrugnięcie. Był to bezpieczny odruch, bo nie towarzyszyła mu żadna zdefiniowana myśl. Odsuwając raz jeszcze szklane drzwiczki szafy, Blain wytężył wszystkie swe władze duchowe, aby zmusić umysł do powtarzania: „Eter, eter, eter’”, jednocześnie zaś wyciągnął rękę w kierunku butelki ze stężonym kwasem siarkowym. Był to nadludzki wysiłek osiągnięcia podwójnego celu. Palce wyciągniętej ręki zbliżały się coraz bardziej, aż wreszcie pochwyciły butelkę. Wytężając każdą cząstkę swej jaźni, by wykonać jedno, na drugim zaś skupić cały wysiłek umysłu, odwrócił się z wolna, wysuwając jednocześnie z butelki szklany korek. Przez chwilę stał nieruchomo z otwartą butelką w ręku. Nagle wyrosła przed nim trupia postać z pistoletem gotowym do strzału. — Eter! — ozwały się drwiąco struny głosowe zmarłego Clegga. — Świadomie wołasz w duchu: „Eter”, a jednocześnie coś w twej podświadomości szepce: „Kwas!”. Czy naprawdę wydaje ci się, ze twój prostacki mózg może się mierzyć z naszym umysłem? W jaki sposób zniszczysz i uśmiercisz coś, co i tak jest trupem? Głupcze! — pistolet podniósł się nieco wyżej. — Narkoza — i nie zwlekaj już ani chwili! Nie odpowiadając ani słowem, doktor Blain wbił z powrotem korek w szyjkę butelki. Z jeszcze większą ostrożnością powolnym ruchem przeszedł do małej szafki, otworzył ją i wydobył maleńką buteleczkę eteru. Postawił ją na kaloryferze i jął z wolna zamykać apteczkę. — Zabierz to z kaloryfera! — już nie zabulgotał, lecz zaskrzeczał złowrogi głos z groźnym naciskiem. Iglica pistoletu szczęknęła ostrzegawczo, gdy Blain porwał buteleczkę. — Liczyłeś na to, że eter na kaloryferze będzie parował tak szybko, iż buteleczka pęknie, prawda? Doktor Blain nic nie odpowiedział. Ociągając się, jak tylko mógł, przeniósł lotną ciecz na stół operacyjny. Dziewczyna obserwowała jego ruchy szeroko rozwartymi oczyma, z których wyzierała zgroza. Blain usłyszał jej zduszony szloch. Rzucił okiem na zegar, mimo jednak szybkości spojrzenia pastwiący się nad lekarzem niesamowity stwór pochwycił w lot kryjącą się za wzrokiem myśl i wyszczerzył zęby w ohydnym uśmiechu: — On już tu jest. — Kto taki? — zapytał Blain. — Twój fagas, Tod Mercer. Wchodzi właśnie do domu. Widzimy jak na dłoni jego niezdarne medytacje mózgowe. Nie przesadziłeś ani trochę, uważając go za uosobienie tępoty umysłowej. Na potwierdzenie przepowiedni upiora drzwi frontowe otworzyły się po chwili. Dziewczyna usiłowała podnieść głowę, oczy jej zalśniły nadzieją. — Rozewrzyj jej szczęki — cedził słowo po słowie głos opanowany przez nieludzkie moce — dostaniemy się przez usta. — Zamilkł na chwilę, czekając, aż zbliżą się ciężkie, człapiące kroki Toda Mercer a idącego wolno korytarzem. — I zawołaj tu tego głupca. Wyzyskamy i jego do naszych celów. Z nabrzmiałymi na czole żyłami doktor Blain zawołał: — Tod! Chodź tutaj! Odnalazł rozwieracz szczękowy i przez chwilę bawił się sprężynową zapadką. Czuł, jak podniecenie ogarnia wszystkie jego nerwy. Nie ma przecież pistoletu, który by mógł strzelić dwa razy jednocześnie. Gdyby udało mu się ustawić tego durnia Toda w odpowiedniej pozycji i dać mu do zrozumienia… Gdyby Tod stanął z jednej strony, a on z drugiej… — Nawet nie próbuj tego wybiegu — przerwał te rozmyślania głos nieboszczyka Clegga. — Przestań o tym myśleć. Jeśli się odważysz, skutek będzie taki, że opanujemy was obydwu. Do pokoju wkroczył niezgrabnie Tod Mercer, waląc ciężkimi buciorami o dywan. Było to wielkie, barczyste chłopisko o pełnej, okrągłej jak księżyc twarzy porośniętej szczeciną niegolonego od dwóch dni zarostu. Na widok stołu i leżącej na nim dziewczyny przystanął. Jego duże, szeroko rozwarte, tępe oczy wędrowały od lekarza do stołu i z powrotem. — Ano, panie doktorze — ozwał się w końcu, przestępując niepewnie z nogi na nogę — opona mi w drodze nawaliła i musiałem zmienić koło. — Nie przejmuj się tym, chłopie — rozległ się tuż za nim szyderczy skrzek. — Zjawiłeś się aż nadto w porę. Tod obrócił się ospale, szurając buciorami, jak gdyby każdy z nich ważył co najmniej tonę. Gapił się przez chwilę na postać, która niegdyś była Cleggiem, po czym bąknął: — Przepraszam, panie szanowny. Nie zauważyłem, że i pan tu jesteś. Bez szczególnego zainteresowania przyjrzał się krowimi oczyma ożywionemu sztucznie nieboszczykowi, popatrzył na wymierzony w lekarza pistolet, by potem skierować wzrok na zmienioną twarz Blaina. Otworzył usta, by coś powiedzieć, i zamknął je w milczeniu, a ospała, tłusta twarz wyraziła coś na kształt zdziwienia. Okrągłe oczy powędrowały z powrotem ku pistoletowi. Tym razem wystarczyło mu małego ułamka sekundy, by dostrzec w pistolecie groźbę. Ze zdumiewającą szybkością podniósł wielką jak bochen chleba pieść i zadał straszliwy cios w ohydną maskę, która niegdyś była twarzą żywego Clegga. Skutek przypominał jako żywo wybuch ładunku dynamitowego. Trup Clegga runął na ziemię z łoskotem, od którego zatrząsł się cały pokój. — Szybko! —. krzyknął przeraźliwym głosem Blain. — Odbierz mu pistolet. Jednym skokiem przesadził stół z przywiązaną doń dziewczyną i wylądowawszy ciężko po drugiej stronie, — kopnął z całej siły pistolet zaciśnięty wciąż w sflaczałe ręce upiora. Tod Mercer stał osłupiały, wodząc oczyma na wszystkie strony. Pistolet zagrzmiał wystrzałem jak uderzenie gromu. Kula trafiła w zaokrąglony metalowy brzeg stołu, odbiła się z sykiem i wyrwała spory kawał tynku z przeciwległej ściany. Blain kopał jak szaleniec upiorną rękę, chybiając raz po raz, żywy trup bowiem uciekał z nią uporczywie. Jeszcze jeden wystrzał zagrzmiał w pokoju. Rozbita kulą szyba apteczki posypała się z brzękiem na podłogę. Dziewczyna na stole wydała rozdzierający okrzyk. Dopiero krzyk dziewczyny dotarł przez grubą czaszkę Toda do świadomości jej właściciela, pobudzając go do działania. Jął przydeptywać ciężkim butem umykającą na boki rękę i uwięził ją w końcu pod obcasem, aż wydarł broń z zimnych palców upiora. Podrzucił pistolet w ciężkiej łapie, wymierzył… — Tym nie dasz rady go zabić — krzyknął Blain. — Aby nadać swym słowom należytą wymowę, pchnął Toda w stronę stołu wołając: — Zabierz stąd dziewczynę! Człowieku, szybko, na miłość boską! Rozkazywał tonem nie znoszącym sprzeciwu. Mercer wręczył lekarzowi pistolet, skoczył do stołu, zerwał ze szlochającej dziewczyny krępujące ją pasy i, unosząc ją jak piórko w potężnych ramionach, opuścił pokój. Tymczasem na podłodze wiły się skradzione zwłoki, usiłując stanąć na nogi. Gnijące oczy trupa znikły. Oczodoły wypełniała wirująca, szmaragdowa, roziskrzona świetliście ciecz. Z otwartych ust sączyła się z wolna jasna, zielonkawa fosforescencja. Pasożytnicze żyjątka z Glantok opuszczały swego gospodarza. Nagle trup usiadł, opierając się plecami o ścianę. Rękami i nogami wykonywał jakieś konwulsyjne, koszmarne ruchy. Blain patrzył jak urzeczony na tę przerażającą trawestację istoty ludzkiej. Jaskrawa, ożywiona zieleń płynęła falistymi skrętami z ust i oczu upiora, kładąc się na podłodze spiralnymi, wirującymi kałużami. Blain ocknął się i jednym olbrzymim skokiem dopadł drzwi. Po drodze zdołał schwycić buteleczkę z eterem. Przez chwilę stał we drzwiach drżąc na całym ciele, po czym nagłym ruchem cisnął buteleczkę w rozedrganą zieleń. Wykrzesawszy płomyk w zapalniczce, rzucił ją w ślad za buteleczką z eterem. Płomień, który buchnął z podłogi, zalewając krwawym światłem cały pokój, wnet zamienił go w rozszalałe żarem piekło. Stali obok siebie na ulicy, patrząc na objęty ogniem dom. Dziewczyna przywarła do ramienia doktora Blaina. — Przyszłam — odezwała się wreszcie — aby poprosić pana do mojego małego brata. Lękamy się, że ma odrę. — Postaram się niebawem wpaść — przyrzekł Blain. Na ulicę wjechał z rykiem syreny samochód i zatrzymał się koło Blaina i dziewczyny, nie gasząc silnika. Z okna wychylił się policjant i krzyknął: — Ogień jak wszyscy diabli! Łunę widać już o milę stąd. Wezwaliśmy straż pożarną. — Obawiam się, że nie zdążą. — Ubezpieczony? — zapytał policjant z przyjaznym współczuciem. — Owszem. — Nikt nie został w domu? — Blain zaprzeczył głową, policjant zaś dodał: — Byliśmy przypadkiem w tej okolicy, bo szukamy gościa, który zwiał z domu wariatów. Samochód ruszył dalej, gdy nagle Blain zawołał: — Hej! Czy ten wariat nie nazywał się czasem James Winstanley Clegg? Samochód stanął i z drugiej strony rozległ się głos kierowcy: — Clegg? Jak to, przecież tak się nazywał nieboszczyk, który wywiał z kostnicy, ledwie dozorca odwrócił się na chwilę w inną stronę. A potem każdy zachodził w głowę, skąd tam się wziął zdechły kundel akurat na tym samym miejscu, gdzie przedtem leżał nieboszczyk. Reporterzy narobili krzyku, że to wilkołak, ale dla mnie kundel to kundel. — W każdym razie gość, którego szukamy, to nie Clegg — wtrącił pierwszy policjant. — Ten nazywa się Wilson. Mały, bo mały, ale zły drań jak cholera. O, tak mniej więcej wygląda. Wysunął rękę z wozu, pokazując Blainowi zdjęcie. Lekarz przyjrzał się fotografii przy świetle pożaru. Osobnik na zdjęciu nie miał nic wspólnego z niesamowitym gościem, który go odwiedził tego wieczoru. — Zapamiętam sobie tę twarz — powiedział zwracając zdjęcie. — A może pan coś wie w sprawie Clegga? — zapytał kierowca. — Wiem tylko tyle, że nie żyje — odpowiedział Blain, nie mijając się ani trochę z prawdą. Przez długą chwilę przyglądał się w zamyśleniu ognistym językom wystrzelającym ku niebu z płonącego domu. Potem zwrócił się do zagapionego Mercera z pytaniem: — Jak to się stało, ze mogłeś wyrżnąć to ścierwo w zęby, zanim przejrzał twój zamiar? Mógł cię przecież zastrzelić na miejscu nie czekając, aż go zdzielisz pięścią. — Ano, zobaczyłem pistolet i dałem mu po łbie — powiedział Mercer, rozkładając gestem usprawiedliwienia ręce. — Zobaczyłem, ze chłop ma spluwę, no i nie myśląc wcale wyrżnąłem go w pysk. — Nie myśląc wcale! — powtórzył Blain, nie wierząc własnym uszom. Przygryzł wargi i patrzył na wzmagający się ogień. W pewnej chwili zapadły się z trzaskiem przepalone belki i wiązania dachu. Snop iskier wystrzelił fontanną ku niebu. Nie tyle do uszu, co raczej do umysłu Blaina dotarła żałobna pieśń zawodzących przed śmiercią tajemniczych przybyszów z Glantok. Głosy ich były coraz słabsze, aż wreszcie zamarły zupełnie. Mack Reynolds SIEWCY NIEZGODY Harvey Todd, dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa, podcyfrował dwa pisma, odłożył je i sięgnął po nowy raport. Nie spojrzał nawet znad biurka. — Tylko się streszczaj, Ross. Zajęty jestem jak diabli. — Szefie — powiedział z wahaniem Ross Wooley — przypuśćmy, że chciałbym coś zbadać na własną rękę? Taki luźny zupełnie domysł? Zwierzchnik rzucił pytające spojrzenie na malutkiego agenta: — Masz coś konkretnego? — To dosyć mętna historia — odparł tamten. — Wolałbym nie mówić, bo wyglądałbym na wariata. Harvey Todd odłożył pióro i uśmiechnął się do najlepszego ze swych pracowników. — Może lepiej, żebyś poszedł się przespać. Ale masz dobrą opinię i twoje domysły, nawet bardzo luźne, okazywały się zwykle trafne. Więc powiedz, o co chodzi. Wooley poskrobał się kciukiem w podbródek. — Szefie — rzekł powoli, niepewny, jak będą przyjęte jego słowa — podejrzewam, że w Stanach Zjednoczonych grasują obcy. Szef Bezpieczeństwa pokiwał głową z politowaniem. — Oczywiście, że są. Ale co z tego? To nie nasz wydział. — Ale ja myślę o obcych z innego świata, może z jakiejś planety… — Czy piłeś dzisiaj, Ross? — Nie, panie szefie. Harvey Todd długo przyglądał mu się w milczeniu. Wreszcie powiedział: — Mów dalej. — Chciałbym prosić o pozwolenie zajęcia się tą sprawą. A jeżeli nie, to prosiłbym o urlop, żebym mógł dochodzić na własną rękę. Bo inaczej musiałbym prosić o zwolnienie ze służby i zająć się tym już całkiem prywatnie. — Mały agencik zamrugał gwałtownie za szkłami rogowych okularów. Todd spojrzał na stos listów na biurku i westchnął. Odsunął papiery, sięgnął do szuflady i wydobył staroświecką fajkę oraz puszkę tytoniu. Nie odezwał się słowem, póki fajka nie została nabita i zapalona. A wtedy wyciągnął się w fotelu i wypuścił kłąb dymu. — Widzę, że mocno cię to wzięło — rzekł. — Jakie masz dane? — Bardzo słabe, szefie — agent niepewnie zakręcił się na krześle. — Parę artykułów, parę wzmianek w depeszach, jakieś wyjątki z książek nieznanych uczonych. Właściwie to są tylko domysły. Ale chciałbym zrobić wstępne dochodzenie. Jeżeli znajdę coś wyraźnego, złożę raport. A wtedy już pan zadecyduje. Harvey Todd wypuścił nowy kłąb dymu i z troską popatrzył na swego agenta. — Musisz, Ross, dać mi jakiś dokładniejszy materiał. Nie mogę przydzielić agenta do poszukiwania postaci z fantazji naukowych bez jakichś konkretnych podstaw. — Sam pan powiedział, że mam dobrą opinię — przypomniał mu Wooley. Todd ujął pióro i zaczął bawić się rysowaniem całej serii figur geometrycznych. — Byłoby bardzo źle, Ross, gdyby nasz Departament się ośmieszył. Już i tak ostatnio ciągle nas atakują. Niejeden deputowany podskoczyłby z radości, gdyby się dowiedział, że przydzielamy agentów do śledzenia przybyszów z Marsa. — W takim razie mam złożyć prośbę o zwolnienie? — głos malutkiego agenta był pełen zdecydowania. Szef żachnął się z irytacją, po czym nagle powziął decyzję. — Pal to sześć! Prowadź już swoje dochodzenie, jeśli chcesz. Ale na miłość boską, rób to po cichu. Jeśli choć słówko dostanie się do gazet, nie tylko wylecisz, ale i posiedzisz zdrowo w Alcatrazie. — Dziękuję — odparł z uśmiechem Wooley. — I… szefie, będę musiał wyjechać. — Idź z tym do Smitha. A teraz zmykaj! A swoją drogą myślę, że ci się pomieszało w głowie. — Harvey Todd westchnął i sięgnął po nową stertę pism. Pokojówka wprowadziła go do gabinetu. Jednym spojrzeniem obiegł cały pokój: parę wygodnych foteli, dobre światło, dwa udane obrazy na ścianie, przenośny bar i nieskończoną ilość półek z książkami. Pokój naukowca, ale i człowieka, który lubi wygody i przyjemności. Profesor Andre Dumar przywitał go chmurnym wzrokiem i jeszcze raz odczytał trzymany w ręku bilet. — Pan Ross Wooley? — Tak jest. — Agent obrócił się i popatrzył na pokojówkę. Wyszła z pokoju, zamykając za sobą ciężkie dębowe drzwi. — Niech pan siada — rzekł profesor. — Nie bardzo pan przypomina agentów, jakich nam pokazuje zwykle Hollywood. Ross Wooley wcale się nie roześmiał. Słyszał tę uwagę już dziesiątki razy. — To mój atut w pracy, panie profesorze. — Jakie trzydzieści lat temu — rzekł Dumar — kiedy byłem jeszcze studentem na wydziale antropologii, napisałem rozprawkę pod tytułem Komunizm pierwotny wśród Indian amerykańskich. Poza tym nie przypominam sobie w moim życiu nic takiego, co mogłoby uzasadniać odwiedziny agenta bezpieczeństwa. — Przychodzę z prośbą o informację, panie profesorze — odparł Wooley z uśmiechem i usiadł na fotelu. — Pan jest, zdaje się, autorytetem w wielu niejasnych dziedzinach. Niejako specjalistą na boku. — Brzmi to cokolwiek niejasno. — Zajmuje się pan wyłącznie takimi sprawami, których uczeni unikają z obawy śmieszności. Na przykład telepatią i jasnowidztwem. Był pan jednym z pierwszych badaczy tych zagadnień. Profesor skinął głową. — Właściwie to nie moja dziedzina, ale interesująca. Teraz zresztą, kiedy pierwsze lody są przełamane, wybitniejsi ode mnie specjaliści zajmują się tym. Ross Wooley potarł nerwowo lewą ręką podbródek. — Nim pójdziemy dalej, panie profesorze, musimy przyjąć za rzecz uzgodnioną, że pytań, jakie będę panu zadawał, choćby bardzo dziwacznych, nie będzie pan z nikim omawiać, nawet z własną rodziną. To życzenie Departamentu. Profesor zmarszczył brwi i jeszcze raz przestudiował bilet Wooleya. — Z biletu wynika, że jest pan funkcjonariuszem państwowym. Proszę o dowody. — Zupełnie słuszne żądanie — uśmiechnął się Wooley. Wydobył portfel i okazał swoją legitymację. Profesor przestudiował ją starannie, po czym nakręcił telefon: — Proszę Departament Bezpieczeństwa… Halo, tu profesor Andre Dumar. W moim gabinecie jest w tej chwili osobnik nazwiskiem Ross Wooley. Czy macie takiego agenta?… Tak, dziękuję. Może pan zechce podać mi jego rysopis?… Dziękuję. Do widzenia. Profesor zwrócił legitymację i opadł na fotel. — Zdaje się, że wszystko w porządku. Jakie są pańskie pytania? — Panie profesorze — Ross Wooley starannie dobierał wyrazy — czy oprócz Ziemi istnieje we wszechświecie życie? Dumar zdjął okulary i popatrzył zdziwiony. — Życie? — Tak jest. Inne formy życia. Uczony namyślał się chwilę i odpowiedział powoli: — Wiemy na pewno, że na Marsie istnieje w każdym razie roślinność. Co do innych planet, jest to raczej nieprawdopodobne. — A w innych układach gwiezdnych? — Pod tym względem opinie autorytetów są bardzo podzielone… — Ale ja chciałbym wiedzieć, jaka jest pańska opinia — rzekł Wooley. Profesor otrząsnął się jakby z irytacją. — Biorąc pod uwagę olbrzymią liczbę gwiazd we wszechświecie, przypuszczać można, ze warunki takie jak w naszym układzie słonecznym istnieją i gdzie indziej. A w takim razie powiedziałbym, że i życie także zapewne istnieje. — Życie istot inteligentnych? — ciągnął Wooley. — Być może. — A teraz dalsze pytanie, panie profesorze, i to bardzo ważne. Załóżmy, ze gdzie indziej istnieje życie; czy takie istoty mogły się dostać na Ziemię? Profesor Dumar poprawił okulary w złotej oprawie. — Kto panu powiedział — syknął — o moich badaniach w tej sprawie? „Pierwszy ślad” — pomyślał agent. — Nikt, panie profesorze — zapewnił gorąco. — Pytałem na ślepo. Ale niech pan będzie łaskaw powiedzieć wszystko, co pan może. Dumar zerwał się z miejsca i podszedł do przenośnego baru. — Wypije pan? — spytał przez ramię. — Nie, dziękuję. — Była to pierwsza przerwa w badaniach. Ale mały agent był podniecony i bez alkoholu. — Ale ja sobie naleję, jeśli pan pozwoli. — Profesor nalał whisky, domieszał wody i wrócił na swoje miejsce. Jednym haustem wypił połowę, następnie zaczął mówić. — Jakieś trzy lata temu zdałem sobie sprawę, ze na Ziemi znajdują się formy życia nienaturalne. Musiały tu przebywać już od dłuższego czasu, mimo to coś w nich zastanawiało. Pierwszą dla mnie oznaką był fakt, że budzą wstręt w innych zwierzętach, łącznie z człowiekiem. — Na czym polega wstręt? — wtrącił Wooley. Profesor nerwowo przesunął dłoń po włosach, jakby trudno mu było tę rzecz wyjaśnić. — Weźmy na przykład pająka albo węża. Dziewięć osób na dziesięć wzdryga się odruchowo na sam ich widok. Moim zdaniem dlatego, że w gruncie rzeczy wiemy o ich obcości. Istoty te obce są dla Ziemi, odczuwamy to podświadomie i dlatego wzdrygamy się. Do tej listy można by dodać szczura i karalucha. Ross Wooley podrapał się w podbródek. — Zawsze myślałem, że strach przed pająkiem i wężem to szczątki instynktu odziedziczonego po człowieku pierwotnym. Przecież te stworzenia są jadowite. — To niczego nie tłumaczy — rzekł profesor, potrząsając przecząco głową. — Po pierwsze, niewiele jest jadowitych wężów, a jeszcze mniej pająków. Po wtóre, odczuwamy coś więcej niż strach: zupełne obrzydzenie. I niech pan sobie przypomni, ze drapieżcę zabijały więcej ludzi pierwotnych niż węże i pająki. Dlaczego więc nie odczuwamy instynktownego wstrętu na widok lwów, niedźwiedzi czy wilków? Ponadto mamy taki sam wstręt, choć może trochę słabszy, do szczurów i karaluchów, a te nie są wcale jadowite. — Przypuśćmy — skrzywił się agent. — Ale jak się tutaj dostały? Nikt chyba nie będzie twierdził, ze pająki czy węże albo tez szczury potrafią budować statki kosmiczne. — Mówiąc szczerze, jest to największa trudność w mojej teorii. Mam dwie odpowiedzi, ale żadna nie jest wystarczająca. — Czy mogę wiedzieć jakie? — Jedno tłumaczenie jest to, że statek kosmiczny przybył na Ziemię przed laty i rozbił się. Obce formy życia, jakie tam były, musiały pozostać. Jednakże warunki ziemskie były tak odmienne od warunków na ich własnej planecie, ze te istoty nie zdołały całkowicie się dostosować. Uległy degeneracji i teraz są na poziomie nie inteligentnych form życia. — Co pana naprowadziło na tę hipotezę? — Ross Wooley nie wydawał się zaspokojony. — Po pierwsze, istnieją dane, że szczur stał kiedyś wyżej w swoim rozwoju. Zdarza się czasem, ze zdobi swoje nory kawałkami błyszczącego metalu czy kolorowego szkła. Może to pozostałość zmysłu estetycznego. — Albo też jego zaczątek? — poddał Wooley. — Być może. Nie uważam tej hipotezy za mocną. Najbardziej mi odpowiada hipoteza, że są one zwierzętami doświadczalnymi. — Doświadczalnymi? — Tak jest. Przypuśćmy, że inna planeta szuka terenów ekspansji i upatrzyła Ziemię na przyszłą kolonię. Zamiast się narażać na nieznane choroby czy inne niebezpieczeństwa, mogli stamtąd wysłać po prostu pewną ilość swoich podrzędnych form życia. Gdyby wąż, pająk i szczur zdołały bez większych przeszkód przystosować się do życia na Ziemi, w takim razie mieszkańcy owej planety mogliby się tu zjawić. — Panie profesorze — odparł Wooley. — Myślę, ze słabą stroną pana teorii jest fakt przebywania tych form życia na Ziemi od niepamiętnych czasów. Dajmy na to karaluch: czytałem gdzieś, że należy do najstarszych mieszkańców Ziemi. A wszystkie pozostałe, wąż, pająk i szczur, mieszkały tutaj zawsze. — Nie ma powodu przypuszczać — rzekł Dumar popijając w zamyśleniu whisky — ze obcym przybyszom musi się spieszyć. Może czekają od setek tysięcy lat na potwierdzenie, że Ziemia nadaje się dla ich gatunku. Młodej cywilizacji, jak nasza, kilka tysięcy lat wydaje się nieskończonością; ale dla kultury istniejącej miliony lat jest to bardzo króciutki okres. — W sumie uważa pan, ze istnieją poza człowiekiem inne formy rozumnego życia i ze dla tych czy innych powodów w jakiejś postaci wylądowały na Ziemi. Profesor skinął głową. — Tak można to ująć. Kolejne nazwisko zawiodło go na drugą stronę kontynentu. Wahał się wobec perspektywy zużycia czasu i pieniędzy, ale rozmowa z Dumarem przesądziła sprawę: Wooley znalazł się w San Francisco. — Oto urywek jednego z pana ostatnich wykładów — rzekł agent. Dobył z koperty wycinek i przeczytał na głos: „…Tak bezładne jest postępowanie człowieka, tak nie do wiary jest fakt, by sam dla siebie był najgorszym wrogiem, że siłą rzeczy nasuwa się podejrzenie, czy nie krążą wśród nas i nie podważają naszego postępu przybysze z obcych planet, dla nieznanych nam przyczyn wrogo usposobieni…” — Myślę, ze urywek przytoczony był ściśle? — zagadnął Wooley. — W zasadzie tak — odparł znany powszechnie wykładowca i komentator. — Co pan przez to rozumie? — Nic szczególnego — odrzekł Morton Harrison i z irytacją zwichrzył swe słynne śnieżnobiałe włosy. — Ale o co panu właściwie chodzi? Ross Wooley schował wycinek. — Skąd panu przyszło na myśl, że wśród nas mogą krążyć przybysze z obcych planet? Harrison zaczął się śmiać. — Człowieku! — zawołał wreszcie — czy Departament Bezpieczeństwa nie ma już nic lepszego do roboty poza śledzeniem postaci z powieści fantastycznych? Użyłem po prostu przenośni. A przyszła mi na myśl ot tak, sama z siebie. „Niewypał” — pomyślał Wooley. Westchnął i z rezygnacją usiadł na fotelu. — No, dobrze. Ale kiedy już jestem tutaj, u pana, to tylko dla porządku może mi pan powie, co pan chciał naświetlić z pomocą tej przenośni? Harrison wstał gwałtownie i wyciągnął rękę gestem dobrze znanym jego słuchaczom. Bezwiednie zachowywał się, jak by stał na trybunie. — Chciałem tylko podkreślić, że człowiek jest własnym wrogiem w stopniu wprost niepojętym, wprost nie do wiary. — Na przykład? — spytał Ross. Harrison chwycił się za głowę. — Mógłbym dać sto przykładów, ale wystarczy jeden albo dwa. Po pierwsze: czy zauważył pan, że ludzi i organizacje walczące o postęp człowieka otacza zwykle milcząca pogarda lub szyderczy śmiech? Weźmy pacyfistów. Większość ludzi uważa ich za narwanych. W czasie pokoju nikt sobie z nich nic nie robi, a w czasie wojny zamyka się ich w więzieniu lub obozach koncentracyjnych. Każdy mówi o sobie, że jest przeciw wojnie; skąd więc taka pogarda dla tych, którzy czynią wszystko, aby naprawdę położyć jej kres? Ross Wooley w zamyśleniu drapał się w brodę. — Nigdy jakoś o tym nie pomyślałem — przyznał. — A teraz inny przykład — ciągnął Harrison. — Lubimy przechwalać się wolnością, jaka panuje w naszym kraju. W rzeczywistości zaś mało jest miejsc na świecie, gdzie spotkać można tyle nietolerancji i prześladowań. Stany południowe są pod tym względem klasyczne, a w całym społeczeństwie mamy antysemityzm. Ale na tym nie koniec. Na wybrzeżu zachodnim w jednych okręgach dyskryminacji podlegają ludzie pochodzenia meksykańskiego, w innych — japońskiego. W środkowej Kalifornii prześladowani są potomkowie osadników portugalskich. W rejonie Wielkich Jezior kozłami ofiarnymi są Finowie, a w całych stanach południowo— zachodnich — Indianie. Sięgnijmy — mówił dalej — poza nasz kraj. Za granicą Amerykanie z kolei są źle widziani, nie lubi się ich i oskarża, że się rozpychają i łupią ze skóry inne narody. Dziwnie to czasem wygląda. Ameryka, Anglia, Francja i inne zjednoczone narody zarzucały Niemcom i Japończykom, że uważają siebie za nadludzi, za Herrenvolk. Ale my przecież wszyscy uprawiamy to samo. Wooley kręcił się na krześle, jakby chciał oponować przeciw niektórym choćby z tych poglądów. Harrison jednak dał ręką znak, aby milczał i nie przerywał wykładu: — Sęk w tym, że zamiast walczyć o takie cele, jak położenie kresu wojnie, jak wprowadzenie lepszego ustroju społecznego, jak zlikwidowanie przesądów rasowych i wszelkiej nietolerancji, przeciętny obywatel dla niepojętych przyczyn albo wyszydza, albo co najmniej lekceważy tych, którzy do takich celów zmierzają. I w rezultacie zwalczamy to, czego najbardziej pragniemy. Ross Wooley schował notatki i wstał. — Zdaje się, że pana rozumiem. Nie ze wszystkim się zgadzam, ale wiem w każdym razie, co pan miał na myśli w swoich aluzjach do gości z innych światów. Wyciągnął rękę na pożegnanie. Rozczarował go wywiad z Harrisonem, a na liście zostało już tylko jedno nazwisko. Ross myślał o nim niechętnie, gdyż nie lubił mieszkańców Los Angeles, choćby przy nazwisku figurował tytuł doktorski. „Miasto Aniołów — myślał — to gniazdo wszelkich bzików. Facet będzie zapewne twierdził, że przechowuje w piwnicy całą gromadę Marsjan.” Ale z San Francisco do Los Angeles było za blisko, aby nie odwiedzić dra Kennetha Keitha, prezesa Zachodniego Towarzystwa Rakietowego i przywódcy grupy zwolenników Forta*. Ross Wooley udał się więc do mieszkania człowieka, który napisał artykuł o możliwości podróży kosmicznych. Zużył całe pięć minut na przekonanie żony doktora, że nie jest fanatykiem powieści fantastycznych, usiłującym spotkać prezesa Towarzystwa Rakietowego dla przedyskutowania z nim, czy w pierwszej rakiecie na Księżyc nie będzie lepiej użyć jako paliwa kwasu azotowego i aniliny zamiast kwasu azotowego i winylu etylowego, Kiedy wreszcie znalazł się w gabinecie doktora, sam nie wiedział, od czego zacząć. Tyle już razy mu się nie udało. Doktor przejął inicjatywę: — Przyszedł pan zapewne w związku z mym artykułem, w którym wspomniałem o obecności na Ziemi istot z innych planet. Ross Wooley popatrzył zdumiony. — Skąd… Doktor Keith uśmiechnął się i wzruszył wymownie ramionami. — Rzecz była omawiana i nawet dowiedziona mnóstwo razy. Ale teraz dopiero zwróciłem uwagę na fakt, że te dowody są całkowicie ignorowane. Sądzę więc, że jest czas, aby sytuację wyświetlić. Dlatego właśnie podkreśliłem, że chociaż człowiek jest w przededniu podróży kosmicznych, miał on w nich poprzedników. — Zanim pójdziemy dalej — rzekł z przejęciem Wooley — chciałbym pana o coś zapytać. Twierdzi pan, że fakt podróży kosmicznych dowiedziony był wiele razy. Niech pan wskaże choć jeden wypadek. Kenneth Keith wstał i podszedł do jednej z półek bibliotecznych zalegających wszystkie ściany pokoju. Wrócił z książką, którą rzucił na kolana agentowi Departamentu Bezpieczeństwa. — Tu ma pan dowód — powiedział. Ross Wooley chwycił skwapliwie książkę, przeczytał tytuł i skrzywił się. — To po prostu Charles Fort! — Właśnie, właśnie — rzekł Keith. — Dlaczego pan się skrzywił na widok dowodu, który panu dałem? Mały agent odrzucił pogardliwie książkę na stojący przed nim stoliczek do kawy. — Bo myślę, że Fort nie jest właściwie żadnym dowodem. Powszechnie uważa się, że ma bzika… — Urwał, gdyż nagle przypomniał sobie, co mówił Morton Harrison. Ludzi, którzy są w pierwszym szeregu walki człowieka o postęp, nazywa się wzgardliwie narwańcami, bzikami, fanatykami. Tak było właśnie z Fortem. — No, dobrze — powiedział. — Słucham. Niech pan mówi. Doktor Kenneth Keith rozpromienił się i podjął z zadowoleniem ulubiony temat. — W ciągu zeszłego stulecia ustalono wielokrotnie fakt podróży z innych planet na naszą. Fort między innymi wykazał to niezbicie w swych książkach. Wiedząc o tym od lat, nie mogłem pojąć, dlaczego fakt ten jest na ogół nieznany. Ostatnio wykryłem przyczynę. — A co jest tą przyczyną? — spytał Wooley, którego ciekawość rozpalona już była do białości. — Ci z nas, którzy podejrzewali obecność owych gości, zawsze myśleli o nich w tym właśnie sensie: że są to po prostu goście. Większość z nas przypuszczała, iż nie ujawniają się tylko dlatego, że uważają człowieka za nazbyt jeszcze zacofanego dla kontaktu z istotami stojącymi wyżej. Wooley zadrżał. — No i co się okazało? Ekspert rakietowy spojrzał agentowi w twarz z wielką powagą. — Okazało się, że nie są to goście, ale zdobywcy. Być może nawet, jesteśmy już ich własnością, jak utrzymywał Charles Fort, choć osobiście sądzę, że nasi potencjalni władcy jeszcze nie zdążyli opanować Ziemi. Ross Wooley pogładził skórę na szyi, jakby dopiero co skończył się golić i sprawdzał gładkość skóry. — Nie bardzo pana rozumiem. Doktor podniósł palec do góry dla podkreślenia swych słów. — Żaden zdobywca nie zabiega nigdy o podbój bezwartościowej pustyni czy bezludnego łańcucha gór. Teren wart opanowania musi być najpierw zaludniony tymi, których się chce eksploatować. Od setek albo i tysięcy lat obcy przybysze zjawiali się na Ziemi. Nie byliśmy jeszcze dojrzali do podboju, ale obcy śledzili nasz rozwój z myślą o tym, by odbywał się w pożądanym dla nich kierunku. Czasami w tym współdziałali. W miarę jak nasza cywilizacja posuwała się naprzód, tamci coraz bardziej wkraczali w nasze losy. Pragnęli naszego rozwoju w określonym kierunku i pilnowali, aby tak było. Oto przykłady chociaż wojna straciła już dawno jakikolwiek sens, czuwają, abyśmy nadal byli wojowniczy; podtrzymują nasze przesądy i naszą nietolerancję; utwierdzają nas w podziale ludzkości na narody, klasy, rasy i różne religijne grupy. Obecnie już osiągnęliśmy prawie możność rozpoczęcia podróży kosmicznych i teraz właśnie obecność obcych staje się coraz bardziej widoczna. Najwyraźniej przygotowują się do objęcia swej roli władców. — Ale dlaczego… Keith zerwał się z miejsca i niecierpliwie przeszedł się po pokoju. — Może hodowali nas na żołnierzy, których chcą użyć w swoich wojnach międzyplanetarnych czy międzygwiezdnych. A może mamy być niewolnikami. Wiem tylko, że zaczynają przejmować władzę. Obejmują kluczowe stanowiska w naszych rządach, we władzach szkolnych i ośrodkach komunikacyjnych. Dzięki temu mogą już dzisiaj drwić sobie z Forta i innych przewidujących ludzi. — Przerwał i usiadł, wpatrując się bacznie w malutkiego agenta. — Dowodów, panie Wooley, jest mnóstwo. Dajmy na to latające talerze… Harvey Todd, dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa, oderwał się wreszcie od leżących przed nim papierów, wyjął z ust fajkę — dawno już zgasłą — i rzekł: — Toż to olbrzymi raport, Ross. — Wyraz twarzy miał zagadkowy. Agent siedział pochylony na bok i nerwowo gładził palcami podbródek, podczas gdy szef czytał kilkunastostronicowy maszynopis. — Tak jest, panie szefie — powiedział. — Chciałbym usłyszeć twoje własne wnioski, skoro zebrałeś tak obszerny materiał. Co o tym sądzisz? Ross Wooley poskrobał się w szyję. — Krótko, panie szefie, można to streścić tak. Bóg wie ile lat temu, kiedy Ziemia była jeszcze w powijakach, zjawili się pierwsi badacze z innych planet. Pozostawili tu różne formy życia ze swojego świata, aby przekonać się, czy potrafią tu istnieć. Przykładem może być pająk i wąż. Później, w miarę rozwoju człowieka, zaczęli trochę tym rozwojem kierować. Sposób, w jaki nim kierowali, świadczy, że obcy przybysze nie są nam właściwie życzliwi. W żaden sposób nie można by nazwać ich przyjaciółmi. Co to, to nie. — A teraz — ciągnął dalej — doszliśmy do momentu, kiedy w ich interesie leży, by wziąć bardziej czynny udział w naszych sprawach. Myślę, że są w przededniu objęcia nad nami władzy. Wolno przypuszczać, że objęli już różne wysokie stanowiska w naszej organizacji oświaty, w rządzie itd. Szef otworzył usta w uśmiechu. — I ty naprawdę w to wierzysz, co? Ross Wooley poczerwieniał. — Tak, panie szefie — potwierdził z uporem. — Że istnieje obca sieć podziemna — a może trzeba ją nazywać nadziemną, skoro tamci przyszli tu z gwiazd — działająca w ramach naszego rządu? Ross Wooley zamrugał gwałtownie poza grubymi szkłami i kiwnął głową. — Tak jest, panie szefie. I myślę, że najważniejszą dziś rzeczą na świecie jest zdemaskowanie tych wrogów ludzkości. Wytrzebienie ich, wy… — A jeżeli — przerwał Harvey Todd — każę ci dać temu spokój, bo to są wierutne bzdury? — W takim razie, szefie, poproszę o zwolnienie ze służby i będę prowadził dalej badania na własną rękę. Szef Departamentu Bezpieczeństwa popatrzył na niego przeciągle. — Dobrze, Ross — rzekł wreszcie — bardzo żałuję… — Nacisnął guzik na biurku i część ściany odsunęła się bezszelestnie. Z otworu wynurzyły się dwie dziwnie ubrane postacie. Nie byli to ludzie… Niezupełnie. Szef obrzucił szybkim spojrzeniem agenta. — Miałeś rację, przypuszczając, ze my z Aldebarana, pamiętaj: Aldebaran, nie Mars ani Wenus, objęliśmy kluczowe stanowiska w waszych niemądrych rządach ziemskich. Zwrócił się do pierwszego z przybyszów, który wycelował w Wooleya jakąś szpetną broń: — Zlikwidować go w zwykły sposób. Ross Wooley sięgnął ręką do lewego boku, w tej samej chwili rozbłysło jakieś blade światło. Upuścił rewolwer, zesztywniał i zatoczył się naprzód. Tamci chwycili go, kiedy padał, i pociągnęli zwłoki do otworu. — Chwileczkę — zawołał Harvey Todd. — Weźcie z sobą ten raport. Jest tam kilka nazwisk. Trzeba tych ludzi odwiedzić, zwłaszcza niejakiego profesora Dumara i doktora Keitha. — Spojrzał na stos papierów przed sobą. — A teraz idźcie stąd. Mam pracy powyżej uszu. III JUTRO William Tenn MOJE POTRÓJNE JA Może się oderwiesz na chwilkę od tych głupich comicsów! — krzyknął profesor Ruddle dygocąc z gniewu. — Bądź co bądź masz otrzymać ostatnie wskazówki co do największej przygody, na jaką porwał się człowiek. No i nie zapominaj, że to ty możesz złamać swoją głupią szyję. McCarthy zacisnął usta. Spojrzał sennie na malowaną miednicę stojącą o kilka kroków od wielkiej aparatury z drutów i plastyku, przy której pracował profesor. Nagle splunął tytoniową żujką, trafiając w sam środek kranu do zimnej wody. Profesor skoczył na równe nogi. McCarthy uśmiechnął się. — Nazywam się Gęsia Szyjka — wymamrotał — nie żadna Głupia Szyja. Znany i szanowany we wszystkich policyjnych aresztach Stanów Zjednoczonych, razem z tutejszym. „McCarthy, zwany Gęsią Szyjką, dziesięć dni za włóczęgostwo” — pisze zawsze w wyroku. Albo „McCarthy Gęsia Szyjka dwadzieścia dni za opilstwo i zakłócenie spokoju publicznego”. A nigdy Głupia Szyja. — Urwał, westchnął i znów trafił w kran z zimną wodą. — Słuchaj, profesorku, prosiłem tylko o filiżankę kawy i coś tam do zjedzenia. A ta maszyna czasu to już pański pomysł. — Czy nic dla ciebie nie znaczy, że już wkrótce powędrujesz sto dziesięć milionów lat w przeszłość, w czasy, kiedy nie było jeszcze żadnych, choćby trochę zbliżonych, protoplastów człowieka? — Nie, co mnie to obchodzi? Były kierownik katedry fizyki w Brindlesham skrzywił się z niesmakiem. Przez grube szkła okularów przyjrzał się jeszcze raz żylastemu, opalonemu kryminaliście, któremu musiał zawierzyć dzieło swego życia. Twarda, jakby z kamieni ciosana głowa osadzona była na niezwykle długiej i cienkiej szyi; chude ciało sprawiało również wrażenie jakby rozciągniętego; całe przyodzianie stanowił wypłowiały brunatny sweter, łatane welwetowe spodnie i mocno już zużyta para ciężkich butów. Profesor westchnął. — I oto na tobie spoczywa los wiedzy ludzkiej i postępu! Kiedy dwa dni temu zawędrowałeś tutaj do mojego szałasu, byłeś zgłodniały i ledwo żywy. Nie miałeś grosza przy duszy… — Miałem, nawet parę. Tylko miałem też dziurę w spodniach. Gdzieś te groszaki musiały wypaść tu, w tym pokoju. — Dobrze już, wszystko jedno, przypuśćmy, ze miałeś dwa grosze. W każdym razie zabrałem cię do siebie, poczęstowałem porządnym obiadem i obiecałem zapłacić sto dolarów za jazdę w pierwszej podróży mojej machiny czasu. Czy nie myślisz… Tss! Tym razem trafiony został kran z gorącą wodą. — …że powinieneś przynajmniej trochę uważać — głos profesora wzmógł się histerycznie — kiedy ci udzielam wskazówek zapewniających powodzenie temu doświadczeniu? Czy rozumiesz, jak niebywałe zakłócenia w nurcie czasu może spowodować twój jeden nieuważny krok? McCarthy wstał nagle, a magazyn comicsów z jaskrawymi ilustracjami spadł na podłogę pokrytą mnóstwem cewek, rurek i arkuszy zapisanych gęsto formułami matematycznymi. Podszedł do profesora, którego przewyższał co najmniej o głowę. Ten chwycił nerwowo za klucz francuski. — Powiedz pan, panie profesorze — zagadnął z naciskiem — jeżeli pan myśli, że ja jestem za głupi, dlaczego pan sam nie pojedzie, co? Mały profesorek uśmiechnął się łagodnie. — No, nie kłóć się już, nie kłóć, Długa Szyjo. — Gęsia Szyjko. McCarthy Gęsia Szyjka. — Jesteś najbardziej porywczym człowiekiem, jakiego w życiu widziałem. Bardziej nawet upartym niż profesor Darwin Willington Walker, kierownik katedry matematyki w Brindlesham. Wbrew niezbitym dowodom, jakie przedłożyłem, profesor Walker upierał się, że machina czasu nie będzie funkcjonować. „Wielkie wynalazki — powtarzał bez przerwy — nie wyrastają z małych paradoksów; a wszelkie mówienie o podróżach w czasie zawsze było i będzie tylko zbiorem małych, mętnych paradoksów”. Wskutek jego uporu uniwersytet odmówił mi dotacji na dalsze badanie i dlatego musiałem przyjechać aż tu, do Karoliny Północnej. I wszystko robię za własne pieniądze. — Zamyślił się gniewnie nad brakiem wyobraźni u matematyków i skąpstwem uniwersytetów. — Ale pan nie odpowiedział na moje pytanie. Ruddle spojrzał na swego rozmówcę i lekko się zaczerwienił. — Cóż, chodzi o to, że moja rozprawa o wewnątrz—przemiennych pozycjach jeszcze nie jest gotowa i muszę ją dokończyć. A jakkolwiek wszystko wskazuje, że doświadczenie z machiną zakończy się olbrzymim powodzeniem, nie jest wykluczone, że Walker miał może na myśli jakiś szczegół, który ja… hm… przeoczyłem. — To znaczy, że ja mogę jeszcze stamtąd nie wrócić? — Hm… w pewnym sensie tak. Właściwie nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Sprawdziłem wiele razy wszystkie formuły i są bez zarzutu. Jest tylko nieznaczna możliwość jakiegoś drobnego błędu, że na przykład pierwiastek kwadratowy w którejś formule nie został wyprowadzony do ostatniej dziesiętnej… McCarthy pokiwał głową z miną oznaczającą: „Domyślałem się tego”. — W takim razie — oświadczył — muszę dostać czek przed wyjazdem. Nie mogę ryzykować, ze coś tam nie wyjdzie i pan mi nie zapłaci. Profesor Ruddle przyjrzał mu się uważnie i zwilżył językiem usta. — Dobrze, Długa Szyjo, dobrze, oczywista! — Gęsia Szyjka. Ile razy mam panu powtarzać: McCarthy Gęsia Szyjka? Tylko wypisz pan ten czek na mnie, z moim prawdziwym imieniem. — To znaczy? — Co? No tak, muszę panu chyba powiedzieć. Tylko niech pan tego nie rozgaduje. Na imię mam — głos ogromnego włóczęgi przeszedł w cichy szept — na imię mam Galahad. Fizyk umieścił podpis na zielonej kartce papieru, wyrwał ją z książeczki i wręczył McCarthy’emu. „Bank Buraczano–ytoniowy Karoliny Północnej wypłaci na żądanie Galahada McCarthy’ego sto dolarów i 0 centów”. Ruddle odczekał, aż czek został głęboko ukryty w wewnętrznej kieszeni starożytnego swetra, po czym sięgnął po kosztowny miniaturowy aparat fotograficzny i zawiesił go na szyi swego pracownika. — A teraz uważaj! Aparat jest nastawiony. Czy potrafisz obchodzić się z przełącznikiem? Wystarczy nacisnąć… — Potrafię, potrafię. Już nieraz zabawiałem się tymi sztuczkami. Chce pan, żebym wyszedł z maszyny, zrobił parę zdjęć i ruszył jakiś kamień. — Ale nic więcej! Pamiętaj, że cofasz się w czasie o sto dziesięć milionów lat i wszystko, co zrobisz, może mieć nieobliczalny wpływ na teraźniejszość. Mógłbyś zniszczyć całą rasę ludzką rozgniatając przez nieuwagę jakieś małe stworzonko, które było jej dalekim przodkiem. Myślę, że nieznaczne przesunięcie kamienia będzie odpowiednim i nieszkodliwym doświadczeniem wstępnym. Ale bądź ostrożny! Podeszli do wielkiej, przezroczystej machiny w drugim końcu laboratorium. Przez grube ściany czerwone, czarne i srebrzyste przyrządy rzucały zagadkowe blaski. Z labiryntu drutów wystawała ogromna dźwignia, niczym metalowy palec wskazujący. — Powinieneś przybyć w połowie epoki płazów, w okresie kredy. Większość Ameryki Północnej była wtedy pod wodą, ale badania geologiczne wskazują, że w tym miejscu znajdowała się wyspa. — Powtarzał to pan już ze szesnaście razy. Proszę mi tylko pokazać, którą sztukę pociągnąć, i jazda! Ruddle zakręcił się niespokojnie w miejscu. — Sztuka! — wykrzyknął. — Nie ciągniesz żadnej sztuki! Opuścisz delikatnie — pamiętaj, delikatnie — chronotranzyt, czyli tę dużą czarną dźwignię, wskutek czego kwarcowe drzwi się zasuną, a machina będzie uruchomiona. Po przyjeździe podniesiesz dźwignię — znowu delikatnie — a wtedy drzwi się otworzą. Machina już jest nastawiona na cofnięcie się w czasie o określoną ilość lat, więc o to na szczęście nie musisz się troszczyć. McCarthy spojrzał na niego z góry. — Pan jesteś strasznie dowcipny jak na takiego małego faceta. A założę się, że masz pietra przed swoją żoną. — Nie jestem żonaty — wyjaśnił krótko Ruddle. — Nie wierzę w tę instytucję. Ależ wybrałeś sobie porę — otrząsnął się nagle — by mówić o małżeństwie! Właśnie w chwili, kiedy wysyłam takiego głupiego uparciucha jak ty w przyrządzie mającym niezmierzony potencjał machiny czasu… Oczywiście ze nie mogę ryzykować sobą w tym pierwszym próbnym modelu. — Aha — kiwnął głową McCarthy. — Ładne rzeczy. — Zamyślił się, dotknął czeku wystającego z kieszeni swetra i wskoczył do machiny. — A ja mogę. Nacisnął — łagodnie — dźwignię chronotranzytu. Drzwi machiny zamknęły się w chwili, gdy profesor Ruddle wymawiał ostatnie słowa: — Do widzenia, Długa Szyjo! I proszę cię, uważaj! — Gęsia Szyjko — odruchowo poprawił McCarthy. Machina drgnęła. Poprzez kwarcowe ściany dostrzegł jeszcze zarysy siwej głowy profesora. Ruddle, z wyrazem obawy i niepewności w twarzy, zdawał się modlić. Niewiarygodnie ostre światło słoneczne spływało przez grube, błękitnawe chmury. Machina czasu opadła na brzeg zatoki, dokąd zbiegały skłębione gąszcze dżungli, i nagle stanęła. Przez półprzeźroczyste ściany McCarthy widział zieloną masę ogromnych skrzypów i wijących się bluszczy, olbrzymich paproci i wspaniałych palm, lekko parujących i rojących się życiem. — Podnieś delikatnie sztuczkę — mruknął do siebie. Wyszedł z otwartych drzwi i znalazł się po kostki w wodzie. Zjawił się najwidoczniej w chwili przypływu i kredowobiała woda uderzała o podstawę prostokątnej machiny, która go tu przywiozła. No tak, Ruddle mówił przecież, że wyląduje na wyspie. „Mam jeszcze szczęście, że nie wybudował swojego laboratorium jakie pięćdziesiąt stóp niżej.” Zrobił parę kroków, omijając kolonię ciemnobrunatnych gąbek. „Profesor pewnie chciałby mieć ich zdjęcie” — pomyślał. Nastawił aparat na gąbki, a potem zrobił kilka zdjęć morza i dżungli. W odległości dwóch mil ukazały się wielkie, błoniaste skrzydła. McCarthy rozpoznał groźne, podobne do nietoperza stworzenie z obrazka, jaki mu pokazywał profesor. Pterodaktyl — ptasi odpowiednik płazów. McCarthy zrobił pospiesznie zdjęcie potwora i cofnął się w stronę machiny. Nie podobał mu się wygląd spiczastego dzioba, zbrojnego w ostre zęby. Coś żywego poruszyło się w dżungli, w miejscu, nad którym latał pterodaktyl. Potwór runął w dół jak upadły anioł, z rozwartymi szczękami. McCarthy, upewniwszy się, że z tej strony nic mu nie grozi, ruszył szybko wzdłuż brzegu. Na skraju dżungli zauważył okrągły, czerwony kamień. Tego mu było właśnie trzeba. Kamień okazał się cięższy, niż myślał. Napiął mięśnie przeklinając głośno i pocąc się w promieniach upalnego słońca. Zarył stopami w szlamie. Nagle kamień się poddał. Z głośnym szmerem przesunął się na bok. Z wilgotnego otworu, jaki powstał w szlamie, wysunęła się stonoga wielkości ludzkiego ramienia i popełzła w kierunku dżungli. Miejsce jej dotychczasowej kryjówki wydzielało ohydną woń. McCarthy nabrał wstrętu do tego wszystkiego. Można już wracać. Zanim nacisnął dźwignię, spojrzał raz jeszcze na czerwony kamień, ciemniejszy z jednej strony. Zarobił uczciwie swoje sto dolarów. „Więc tak wygląda praca — pomyślał. — Może tego właśnie mi było potrzeba”. Wspomnienie wspaniałego słońca epoki kredy sprawiło, ze laboratorium wydało się McCarthy’emu mniejsze niż przedtem. Profesor podbiegł do niego bez tchu, gdy wysiadał z machiny czasu, — Jak poszło? — dopytywał się gorączkowo. McCarthy przyglądał się głowie starego profesora. — Wszystko w porządku — odparł z namysłem. — Ale, ale, panie Ruddle, dlaczego pan sobie ogolił głowę? Nie miał pan wiele na niej, ale te siwe włosy wyglądały jakoś elegancko. — Włosy? Ogolił? Przecież jestem zupełnie łysy od lat. Włosy wypadły mi, zanim jeszcze zacząłem siwieć. I nazywam się Guggles, nie Ruddle. Zapamiętaj sobie: Guggles. A teraz pokaż aparat. Zdejmując z szyi aparat i wręczając go swemu chlebodawcy, McCarthy jeszcze raz przyjrzał się profesorowi. — Mógłbym przysiąc, że miał pan tu kępkę siwych włosów. No, wszystko jedno! A z tym nazwiskiem, to, widać obydwaj nie możemy nigdy dojść do ładu. Profesor mruknął coś i ruszył z aparatem do ciemni. W połowie drogi zatrzymał się i omal nie przysiadł, gdy w drzwiach ukazała się olbrzymia postać kobiety. — Alojzy — rozległ się głos, który wwiercał się w ucho niczym korkociąg. — Zapowiedziałam ci wczoraj, że jeśli ten włóczęga nie wyniesie się z mego domu w dwadzieścia cztery godziny, to dostaniesz ode mnie. Alojzy, słyszysz? Zostało ci dokładnie trzydzieści siedem minut! I żadne doświadczenia mnie nie obchodzą. — T… tak, kochanie — szepnął profesor Guggles w stronę rozległych pleców damy. — My już prawie skończyliśmy. — Kto to jest? — spytał McCarthy, gdy wyszła. — Moja żona! Musisz ją przecież pamiętać: robiła nam śniadanie tego dnia, kiedyś się zjawił. — Nie robiła nam żadnego śniadania. Sam zrobiłem śniadanie. A pan mówił, że pan nie jest żonaty. — Nie gadaj głupstw, panie Gallagher. Jestem żonaty od dwudziestu pięciu lat i nigdy się tego nie wypierałem. Nie mogłem czegoś podobnego powiedzieć. — Nie nazywam się wcale Gallagher — zawołał kłótliwym tonem włóczęga. — Nazywam się Mc Carthy Gęsia Szyjka. Co się tu dzieje? Pan nie może sobie przypomnieć mojego nazwiska, nie mówiąc już o przezwisku, swoje nazwisko pan zmienił, ogolił pan sobie głowę, ożenił się pan raz–dwa i teraz mi pan wmawia, że jakaś kobieta robiła dla mnie śniadanie, kiedy… — Chwileczkę! — mały profesor podbiegł i szarpał go gwałtownie za rękaw. — Chwileczkę, panie Gallagher czy Gęsia Szyjko, czy jak się tam pan nazywa. Opowiedz mi pan najpierw, jak pańskim zdaniem wyglądało to miejsce, nim je opuściłeś. Gęsia Szyjka opowiedział. — A ta magiczna sztuczka — dokończył — leżała na tamtym interesie, a nie pod nim. Profesor namyślał się chwilę. — A kiedy cofnąłeś się w przeszłość, to nic nie zrobiłeś, tylko ruszyłeś kamień? — Nic więcej. Tyle, ze spod kamienia wyskoczyła ogromna stonoga. Ale jej wcale nie tknąłem. Poruszyłem kamień i wróciłem z powrotem, tak jak pan chciał. — Hmm, tak. To może być przyczyna. Stonoga wypełzłszy spod kamienia mogła wpłynąć na późniejszy bieg zdarzeń wystarczająco, by mnie ze szczęśliwego starego kawalera zrobić żonatym, a moje nazwisko zmienić z Ruddle na Guggles. A może wystarczył sam kamień. Nawet tak prosty akt jak poruszenie kamienia mógł mieć znacznie większe następstwa, niż sobie wyobrażałem. Pomyśleć tylko! Gdyby nie ten kamień, nie byłbym teraz żonaty! Słuchaj, Gallagher… — McCarthy — poprawił włóczęga. — Wszystko jedno, jak się nazywasz, ale posłuchaj. Wrócisz tam jeszcze raz w machinie czasu i ustawisz kamień w pierwotnej pozycji. Kiedy to nastąpi… — Wrócę, ale za drugą setkę. — Jak możesz w takiej chwili mówić o pieniądzach? — Co za różnica między tą chwilą a inną? — Jak to? Przecież jestem żonaty, nie mogę pracować, a ty… No, ale dobrze. Masz swoje pieniądze. — Profesor wyrwał blankiet z książeczki czekowej i pośpiesznie wypełnił. — Zgoda? McCarthy popatrzył ze zdziwieniem na czek. — Ten jest całkiem inny. Inny bank: Plantatorów Bawełny. — Co za różnica — naglił profesor popychając go w stronę machiny. — Czek jak każdy inny. Możesz mi wierzyć. Nastawił tarcze i przełączniki machiny, po czym zawołał: — Pamiętaj umieścić kamień możliwie tak, jak to było pierwotnie. I nic więcej nie ruszaj. — Wiem, już wiem! Ale, ale! Jak to się stało, że ja pamiętam te wszystkie zmiany, a pan, z całą swoją nauką, nie? — To proste — odparł profesor wychodząc z machiny. — Byłeś w przeszłości i w machinie czasu, kiedy następowały skutki twojego czynu, więc w pewnym sensie byłeś od nich izolowany. Podobnie jak pilot nie ponosi bezpośrednich obrażeń z powodu bomby, którą zrzuca na miasto. A teraz uważaj! Nastawiłem machinę na tę samą mniej więcej chwilę co poprzednio. Niestety, podziałki mojego chronotranzytu nie zawsze działają z dokładnością stuprocentową. Czy będziesz wiedział, jak posługiwać się przyrządami? Bo jeśli nie… McCarthy westchnął i nacisnął dźwignię, zatrzaskując drzwiczki przed spoconą łysiną profesora. Znajdował się na wybrzeżu tej samej wysepki. Zali’ czekał chwilę, nim otworzył drzwiczki, gdyż nie opodal ujrzał zarysy dziwnego przezroczystego przedmiotu. Druga machina czasu, a przy tym taka sama jak jego. „Mniejsza z tym. Profesor wytłumaczy mi później.” Ruszył brzegiem w stronę kamienia. Nagle zatrzymał się i stanął jak wryty. Kamień leżał przed nim w pozycji, w jakiej go zapamiętał, zanim go przesunął. Ale z kamieniem mocował się jakiś człowiek, wysoki, chudy, żylasty, w wypłowiałym swetrze i welwetowych spodniach. Po chwili Mc Carthy przyszedł do siebie. — Hej, ty tam, przy kamieniu! Nie ruszaj go! Nie trzeba go ruszać! — popędził szybko w tę stronę. Nieznajomy odwrócił się. Miał najokropniejszą twarz, jaką McCarthy widział kiedykolwiek w życiu, a szyję śmiesznie długą i cienką. Uważnie przyjrzał się McCarthy’emu. Sięgnął do kieszeni i wpakował w usta żujkę tytoniu. McCarthy sięgnął do własnej kieszeni i wydobył identyczną żujkę. Żuli teraz obydwaj i patrzyli na siebie. A potem jednocześnie splunęli. — Co znaczy nie ruszać? Profesor Ruddle kazał mi go właśnie poruszyć. — A właśnie że nie. Profesor Ruddle dopiero co powiedział, żeby go nie ruszać. I profesor Guggles też — dodał McCarthy z tryumfalną miną. Tamten przyglądał mu się przez chwilę, poruszając szczęką niczym jakimś dziwacznym kołem zębatym. Oczy obiegły całą postać McCarthy’ego. Wreszcie splunął z pogardą, odwrócił się do kamienia i zaczął go podważać. McCarthy westchnął i położył mu dłoń na ramieniu. Odwrócił go do siebie. — Po co to robisz? I czemu się tak upierasz, chłopie? Będę musiał cię stąd wywalić. Tamten, z tym samym co przedtem pustym wyrazem twarzy, zamierzył się, chcąc McCarthy’ego poczęstować potężnym kopniakiem. McCarthy z łatwością uniknął ciosu. Stara sztuka, sam wypróbował ją dziesiątki razy. Trzasnął szybko przeciwnika w szczękę. Ów dał nurka, cofnął się i zaraz przyskoczył z zaciśniętymi pięściami. Był to idealny moment dla zastosowania słynnego raz–dwa McCarthy’ego. Zamierzył się lewą, udając, że celuje całą siłą w żołądek tamtego. Zauważył przy tym, że jego przeciwnik robi też jakiś dziwaczny gest lewą. Wtem, jakby znikąd, trzasnął tamtego straszliwym prawym sierpowym. Prosto w… …w pępek. Mc Carthy poderwał się i otrząsnął z zaskakującego uderzenia. W oczach wciąż jeszcze latały mu świeczki. Cios obmyślił dobrze, ale… Ale to samo zrobił i tamten! Siedział teraz opodal McCarthy’ego i oprzytomniawszy nieco powiedział: — Jesteś najbardziej uparty drań, jakiego widziałem! Gdzieś ty się nauczył mojego chwytu? — Twojego chwytu?! — Zerwali się obaj jednocześnie i patrzyli na siebie płonącymi oczyma. — Słuchaj, chłopie, to mój własny, popisowy, niedzielny chwyt, opatentowany na wszystkie okazje! No, ale daleko z tym nie zajedziemy. — Nie, nie zajedziemy. Co teraz zrobimy? Mogę się z tobą bić choćby i milion lat. Ale dostałem forsę za ruszenie tego kamienia i muszę go ruszyć. McCarthy sięgnął po nową źujkę. — Słuchaj, chłopie. Mówisz, że dostałeś forsę za ruszenie kamienia od profesora Ruddle’a czy Gugglesa, czy jak on się tam teraz nazywa. A czy zgodzisz się zaczekać spokojnie i nic nie ruszać, a przez ten czas ja pojadę do niego i przywiozę ci kartkę, żeby nie ruszać kamienia, a czek możesz zatrzymać? Dobra? Obcy przeżuwał żujkę i spluwał raz po raz. McCarthy patrzył z podziwem, że obaj robią to w dokładnie tym samym czasie i plują na tę samą dokładnie odległość. Ostatecznie, może i niezły z niego chłop, żeby tylko nie był taki uparty! Ciekawe, że ma na sobie taki sam aparat, jaki McCarthy’emu dał stary Ruddle. — Dobra. Zjeżdżaj i przywieź kartkę, a ja poczekam. — Z tymi słowy obcy rozciągnął się na ziemi. McCarthy bez namysłu zawrócił i pospieszył do machiny czasu. Wysiadając w laboratorium, stwierdził z zadowoleniem, że profesor odzyskał swoją miłą kępkę siwych włosów. — Panie, panie, z tego cała historia wychodzi. Nawiasem mówiąc, co pan zrobił z żoną? — Żoną? Jaką żoną? — No, pańską żoną. Alojzową. Tą bojową babą — wyjaśnił McCarthy. — Nie jestem wcale żonaty. Już ci mówiłem, że uważam to za barbarzyński zwyczaj, niegodny naprawdę cywilizowanego człowieka. A teraz przestań zawracać głowę i dawaj aparat. — Ale — zapytał badawczym tonem McCarthy — przecież panu już przedtem oddałem aparat, nie pamięta pan, panie profesorze Ruddle? — Nie mówi się Ruddle, tylko Roodles. Dwa „o” jak w boogie–woogie. Jak mogłem zabrać od ciebie aparat, kiedy dopiero teraz wróciłeś? Mąci ci się w głowie, mój drogi McCarney, a ja nie lubię zmąconych. Postaraj się opanować. McCarthy pokiwał głową, nie zważając już nawet na przekręcenie swego nazwiska. Wzrastał w nim coraz większy żal, że w ogóle wdał się w tę całą karuzelę. — Siadaj pan, profesorze — ogromną dłonią wcisnął niepokaźnego staruszka w fotel. — Siadaj pan, bo musimy pogadać. Muszę panu coś niecoś przypomnieć. — Więc tamten facet — kończył po kwadransie — obiecał, ze zaczeka, aż wrócę z kartką. Jeśli chcesz pan mieć żonę, nie dawaj pan kartki, a facet ruszy kamień. Dla mnie to bez różnicy. Mam w ogóle dość tego wszystkiego. Profesor Ruddle (Guggles? Roodles?) przymknął w zamyśleniu oczy. — No tak, — westchnął. A potem nagle zadrżał. — Żonaty? Z Alojzową? Bojową babą? Nie, nie! McCarney… czy McCarthy…, słuchaj! Musisz tam wrócić! Dam ci zaraz kartkę… I jeszcze jeden czek… O, masz! — wyrwał kartkę z notesu i szybko ją wypełnił kilku błagalnymi słowami. Następnie wypisał czek. McCarthy przyjrzał się blankietowi. — Znowu inny bank — zauważył ze zdziwieniem. — Tym razem „Południowy Bank Arachidowy”. Spodziewam się, że wszystkie te czeki okażą się dobre. — Naturalnie — zapewnił go stanowczo profesor — wszystkie okażą się dobre. Jedź tylko i załatw sprawę, a jak wrócisz, załatwimy to wszystko tak, żebyś był zadowolony. I powiedz tamtemu McCarneyowi… — McCarthy, nie McCarney. Zaraz, zaraz! Co to znaczy „tamtemu McCarneyowi”? Jest tylko jeden Mc Carthy, McCarthy Gęsia Szyjka. Jeżeli pan wysyła dziesięciu różnych chłopów na tę samą robotę… — Nie wysłałem nikogo prócz ciebie. Czy nie rozumiesz tego, co się stało? Wysłałem ciebie w przeszłość, w okres kredowy, żebyś poruszył kamień. Wróciłeś w teraźniejszość i, jak sam mówisz, zastałeś mnie w dosyć niepomyślnych okolicznościach. Więc udałeś się ponownie w przeszłość, aby odrobić szkodę, do tego samego mniej więcej punktu w przestrzeni i czasie co przedtem. Ale z powodu mnóstwa nieznanych czynników i nieuchronnych błędów w pierwszej machinie czasu nie mógł to być dokładnie ten sam punkt. Co teraz się dzieje? Ty — nazwijmy ciebie ty I — spotykasz siebie II w tym właśnie momencie, kiedy ty II zabierasz się do ruszenia kamienia. Zapobiegasz temu. Gdybyś tego nie zrobił, gdybyś, jako ty II, poruszył kamień, wówczas ty II byłby tobą, to znaczy tobą I. Ale ponieważ on — a właściwie ty — tego nie zrobiłeś, on jest nieco odmienny od ciebie, będąc tobą, który odbył tylko jedną podróż w przeszłość i nie poruszył jeszcze kamienia. Podczas gdy ty obecny — ty I — odbyłeś dwie podróże i równocześnie poruszyłeś kamień i przeszkodziłeś sobie samemu w jego poruszeniu. To doprawdy jest przecież bardzo proste, no nie? McCarthy puknął się w czoło i wciągnął głęboko powietrze. — Może — wymamrotał — choć ja bym tak nie powiedział. Profesor przyskoczył do maszyny i zaczął przygotowywać ją do następnej podróży. — A teraz przejdźmy do tego, co stało się ze mną. Skoro ty — jako ty I — przeszkodziłeś sobie II w ruszeniu kamienia, tym samym spowodowałeś nie tyle zmianę, ile niezmienność mego położenia. Kamień nie został ruszony, a zatem nie jestem żonaty, nie byłem i, miejmy nadzieję, nigdy nie będę. Tak samo nie jestem już łysy. Ale przez sam fakt twojej podwójnej obecności w przeszłości, na skutek mikroskopijnych przeobrażeń, jakie wywołał twój oddech czy odcisk buta na piasku, nastąpił ciąg przeobrażeń, który sprawił, że moje nazwisko brzmi (i zawsze brzmiało) Roodles, a twoje… — Może jest McTavish, licho wie — jęknął McCarthy. — Mniejsza z tym! Czy maszyna gotowa? — Tak, gotowa — profesor krzywił się i wyraźnie nad czymś namyślał. — Jedyna rzecz, której nie mogę jeszcze wyjaśnić, to historia z aparatem, który jak mówisz, wziąłem od ciebie. Bo jeżeli ty I, w osobie ciebie II… McCarthy umieścił prawe kolano tuż koło pleców małego profesora i pchnął. — Załatwię tę historię, wrócę i już nigdy więcej nie zbliżę się do takiej sztuki! Nacisnął chronotranzyt. Ostatni rzut oka na profesora zostawił mu niejasne wspomnienie potłuczonych szkieł, pogiętej aparatury elektrycznej i powiewającej z oburzenia białej kępki włosów. Tym razem zmaterializował się nad samym brzegiem wody. — Coraz bliżej za każdym razem — mruknął, wysiadając z machiny. — A teraz tylko oddać kartkę i… I… — O, do jasnej cholery! Dwóch ludzi boksowało się obok czerwonego kamienia. Byli jednakowo ubrani, mieli te same rysy i budowę fizyczną, a także jednakowo długą i węzłowatą szyję. Walczyli w dziwny sposób, jakby ktoś bił się z własnym odbiciem w lustrze: obydwaj zadawali te same ciosy i robili te same uniki. Stojący bliżej kamienia miał zawieszony na szyi kosztowny miniaturowy aparat fotograficzny; drugi był bez aparatu. Nagle obydwaj złożyli się pozornie do ciosu, który setki sędziów pokoju w małych miasteczkach znało jako osławiony cios „Raz–dwa”. Specjalnością tą wyróżniał się McCarthy Gęsia Szyjka. Obydwaj zignorowali cios pozorowany, obydwaj zamachnęli się prawym sierpowym i… I obydwaj runęli jak dłudzy. Opadli ciężko na ziemię, o dobry krok od siebie i potrząsali nieprzytomnie głowami. — Jesteś najbardziej uparty drań, jakiego widziałem — powiedział jeden. — Gdzieś ty się… — …nauczył mojego chwytu? — dokończył McCarthy podchodząc do nich. Tamci dwaj zerwali się na równe nogi i zapatrzyli w przybysza. — Ee! — zawołał ten z aparatem. — Wy dwaj jesteście bliźniacy! — Chwileczkę — McCarthy stanął pomiędzy tamtymi. — Jesteśmy wszyscy bliźniacy. To znaczy trojacy. To znaczy… Wszystko jedno, siadajcie, muszę wam coś powiedzieć. Przysiedli wszyscy trzej, powoli i podejrzliwie. Po czterech porcjach tytoniu otaczał ich dokoła równy krąg ciemnego nikotynowego soku. Mc Carthy ciężko dyszał we wszystkich swych trzech postaciach. — Krótko mówiąc, ja jestem McCarthy I, bo byłem przy tym od samego początku, aż do tej chwili, kiedy tłumaczę McCarthy’emu II, że nie potrzebuje jechać po kartkę, którą McCarthy III chce dostać od profesora Ruddle. Ten z aparatem wstał, a inni poszli za jego przykładem. — Nie rozumiem tylko — rzekł ten z aparatem — dlaczego ja mam być McCarthy III. Myślę, że już prędzej ja jestem McCarthy I, ten z prawej — McCarthy II, a ty — McCarthy III. — Akurat — zaoponował McCarthy II — wcale nie tak. Bo mnie się wydaje, że to ja jestem McCarthy I, ty… — Nie ma co gadać! — rzekł McCarthy I, a dwaj, którzy przed chwilą walczyli, zwrócili ku niemu twarze. — Bo ja wiem na pewno, że jestem McCarthy I! — Skąd wiesz? — spytali tamci. — Bo mnie wszystko to wytłumaczył profesor Ruddle. Tak właśnie mi wytłumaczył, że ja jestem McCarthy I. A wam tego nie mówił, prawda? Więc nie ma się co kłócić. Jesteście najbardziej uparte chuligany, jakich w życiu widziałem. A widziałem ich dosyć. Teraz możemy już wracać. — Zaraz, zaczekaj. Skąd mam wiedzieć, że nie mam ruszać kamienia? Tylko dlatego, że ty tak mówisz? — Dlatego, że ja tak mówię i że tak mówi profesor Ruddle w kartce, którą wam pokazałem. I dlatego, że nas jest dwóch, którzy nie chcą, żeby ruszać kamień, i rozwalimy ciebie jak nic, jeżeli popróbujesz. McCarthy II kiwnął przytakująco głową. McCarthy III rozejrzał się dokoła za jakąś bronią. Nic jednak nie znalazł, więc ruszył w stronę trzech machin czasu. McCarthy I i McCarthy II pośpiesznie zrównali z nim krok. — Jedźmy moją, stoi najbliżej! — Wszyscy trzej weszli do machiny McCarthy’ego I. — A co będzie z czekami? Dlaczego ty masz mieć trzy czeki, McCarthy II — dwa czeki, a ja tylko jeden? Podzielicie się ze mną? — Poczekaj, aż wrócimy do profesora. On już tę sprawę załatwi. Czy nie potrafisz myśleć o niczym innym, tylko o pieniądzach? — powiedział ze smutkiem McCarthy I. — Nie, żaden z nas nie potrafi — odparł McCarthy II. — Ja chcę mieć udział w tym trzecim czeku. Mam większe prawo niż ten durny facet, no nie? — Dobra. Poczekajcie, aż będziemy w laboratorium. — McCarthy I nacisnął chronotranzyt. Wyspa i wspaniały blask słońca znikły. Czekali teraz na dalszy ciąg. — Hej, tu całkiem ciemno! — zawołał McCarthy II. — Gdzie jest laboratorium? Gdzie profesor Ruddle? McCarthy I pociągnął za chronotranzyt, lecz ten ani drgnął. Tamci dwaj podeszli i ciągnęli teraz we trójkę. Ale chronotranzyt ani o milimetr nie dał się ruszyć z miejsca. — Pewnie nacisnąłeś za mocno — jęknął McCarthy III. — Zepsułeś maszynę! — Pewnie — zawtórował McCarthy II. Skąd ty możesz wiedzieć, jak się obchodzić z maszyną czasu? Zepsułeś ją i teraz nie ruszymy z miejsca! — Chwileczkę! — McCarthy I odepchnął pozostałych. — Coś mi świta w głowie. Wiecie, co się stało? Wszyscy trzej chcieliśmy wrócić do… do teraźniejszości, jak mówi profesor Ruddle. Ale właściwie to tylko jeden z nas należy do teraźniejszości — kapujecie? Więc jak nas trzech tutaj siedzi, maszyna nigdzie nie może iść. — No, to sprawa jest prosta — zawołał McCarthy III. — Ja jestem jedyny prawdziwy… — Zwariowałeś?! Ja jestem jedyny prawdziwy McCarthy! Wiem, bo… — Spokój — krzyknął McCarthy I. — Takim gadaniem nigdzie nie zajedziemy. A powietrze robi się coraz gorsze. Wracajmy z powrotem i tam się dogadamy. — Przycisnął dźwignię do dołu. Wrócili więc 110 milionów lat wstecz, by spokojnie obgadać sprawę. A kiedy wylądowali na wyspie, czy wiecie, co tam znaleźli? Tak jest. Właśnie to. Lewis Padgett DUMNY ROBOT Pierwotnie robot miał być otwieraczem puszek. Ale z Gallegherem nieraz się tak zdarzało. Właściwie bawił się swoją wiedzą. Sam często mówił, że jest przypadkowym geniuszem. Brał czasem po prostu kawałek drutu, parę baterii, haczyk do zapinania guzików, a w końcu wychodził z tego nowy model lodówki. Z zamkiem czasowym tak właśnie się zaczęło: Gallegher wymyślił go urżnięty w sztok, podśpiewując ochrypłym głosem i wpatrując się w puszki po farbie. W tej chwili miał strasznego kaca. Zmiętoszony, z kosmykiem ciemnych włosów opadającym niechlujnie na czoło, leżał jak wypluty na tapczanie w laboratorium i manipulował przy swoim mechanicznym barze. Struga bardzo mocnego Martini spłynęła wreszcie z kurka do jego spragnionych ust. Od niechcenia próbował sobie coś przypomnieć. Coś co dotyczyło robota. Ale machnął ręką. — Ej, Joe! — zagadnął. Robot stał przed lustrem i z dumą wpatrywał się w swoje odbicie. Korpus miał przezroczysty i widać było mechanizm idący na wielkich obrotach. — Mów szeptem — powiedział Joe. — I zabierz stąd kota. — Masz takie wrażliwe uszy? — Tak. Słyszę dokładnie, jak ten kot ciągle się wierci. — Jak to brzmi? — spytał zaciekawiony Gallegher. — Jak werbel — odparł krzywiąc się robot. — A twój głos jest jak grzmot. — Sam Joe miał ohydnie piskliwy głosik i Gallegher już chciał coś powiedzieć o kotle i garnku, gdy na świecącą taflę drzwi padł nagle cień. Znajomy jakiś cień, pomyślał Gallegher. — To ja, Brock — odezwał się nowo przybyły. — Harrison Brock. Otwórz! — Drzwi otwarte — krzyknął Gallegher nie ruszając się z miejsca. Patrzył w skupieniu na gościa, eleganckiego mężczyznę w średnim wieku, i wytężył pamięć. Brock miał czterdzieści do pięćdziesięciu lat, gładko wygoloną i wymasowaną twarz i wyraz kogoś, kto ma już tego dość. Gallegher musiał go chyba skądeś znać. Ale skąd? Mniejsza. Brock rozglądał się po wielkim, niechlujnym laboratorium, zerknął na robota i poszukał krzesła, ale nie znalazł. Skrzyżował ramiona i kiwając się w tył i w przód spoglądał na lezącego bez sił uczonego. — I co? — zapytał. — Tak się nie zaczyna rozmowy — mruknął Gallegher, wlewając sobie do gardła drugiego Martini. — I bez tego mam dziś dosyć kłopotów. Siadaj pan i nie przejmuj się. Tam w kącie stoi dynamo. Trochę może zakurzone, ale… — A moje zamówienie gotowe? — przerwał Brock.— Nic więcej mnie nie obchodzi. Miał pan tydzień czasu. Przyniosłem czek na dziesięć tysięcy. Chce go pan dostać czy nie? — Pewnie — odparł Gallegher. Wyciągnął dużą, rozczapierzoną rękę. — Dawaj pan! — Caveat emptor*. Muszę wiedzieć, co za to kupuję! — A to pan nie wie? — wynalazca był szczerze zdziwiony. — Boże święty! — Brock miał minę coraz bardziej strapioną. — Zapewniano mnie, że jeśli kto, to pan mi z pewnością pomoże. I ostrzegali, że dogadać się z panem będzie cholernie ciężko. Ale kim ostatecznie pan jesteś: technikiem czy skończonym bałwanem? — Czekaj pan — odparł z namysłem Gallegher. — Zaczynam sobie coś przypominać. Mówiłem z panem w zeszłym tygodniu, tak? — Mówił pan! — okrągła twarz Brocka zrobiła się czerwona. — Leżałeś pan jak dziś, chlałeś wódę i recytowałeś wiersze. Potem zaśpiewał pan „Frankie i Johnnie”. A na ostatek wstał pan i przyjął moje zamówienie. — Słowem — odparł Gallegher — byłem urżnięty. Często jestem urżnięty. Szczególnie w czasie urlopu. To wyzwala moją podświadomość i wtedy mogę pracować. Najlepsze moje przyrządy wymyśliłem pod gazem — ciągnął z satysfakcją. — Teraz wszystko już jasne. Jasne jak szkło. Uhm, właśnie jak szkło. A w takim razie — zgubił wątek i spojrzał pytająco — w takim razie — czego pan w końcu chce? — Czy nie możecie być cicho? — spytał robot, nie ruszając się ze swego posterunku przed lustrem. Brock podskoczył. Gallegher machnął lekceważąco ręką. — Nie zwracaj pan uwagi na Joego. Zbudowałem go wczoraj wieczorem i teraz trochę żałuję. — Robot? — Robot. Ale jest do niczego. Zrobiłem go po pijanemu i doprawdy nie mam pojęcia, po co i na co. Jedyne, co potrafi, to zachwycać się sobą i śpiewać. A śpiewa jak potępieniec. Zaraz go pan usłyszy. Brock ledwo zdołał skierować jego uwagę z powrotem na właściwy temat. — Słuchaj pan, Gallegher, ja wcale nie żartuję. Obiecał mi pan pomóc. Jeśli tego nie zrobisz, będę zrujnowany. — Ja już jestem zrujnowany od lat — odparł naukowiec. — A nigdy się tym nie przejmowałem. Pracuję, bo muszę zarobić na życie, a w wolnych chwilach robię wynalazki. Wszelkie wynalazki. Pan wie, że gdybym naprawdę pracował naukowo, byłbym drugim Einsteinem? Wszyscy mi to mówią. Tymczasem tylko moja podświadomość nabrała skądeś prawdziwej biegłości uczonego. Odkąd wiem o tym, przestałem się martwić. Potrafię rozwiązywać najtrudniejsze problemy, byle pod gazem czy w ogóle nieprzytomnie. — Teraz pan jest pod gazem — rzucił surowo Brock. — Zaczyna mi być przyjemnie. Ale swoją drogą, co pan by powiedział, gdybyś się zbudził rano i zobaczył, że sfabrykowałeś robota, a nie masz pojęcia, ani do czego służy, ani jakie ma właściwości? — Doprawdy… — Widzi pan. A mnie to szalenie bawi — bełkotał Gallegher. — Pan pewnie bierze życie o wiele za poważnie, Brock. Wino to dziwna rzecz. Mocny trunek wariuje w człowieku. Przepraszam, ale we mnie właśnie wariuje. — Wydudlił nowego Martini. Brock wstał i zaczął chodzić po zatłoczonym laboratorium, okrążając różne zagadkowe przedmioty. — Jak pan jest naukowcem, to Boże zlituj się nad nauką. — Ja jestem Larry Adler nauki — rzekł Gallegher. — To był muzyk, żył chyba kilkaset lat temu. Jestem dokładnie taki jak on. Nigdy niczego się nie uczyłem. Co na to poradzić, że moja podświadomość lubi płatać konkretne figle? — A czy pan wie, kto ja jestem? — zapytał Brock. —— Szczerze mówiąc, nie. Bo skąd? — Mógł pan zapamiętać łaskawie — odparł tamten z goryczą — choć to już było tydzień temu. Harrison Brock. To ja. Właściciel Televoxu. — Na nic — odezwał się nagle robot — na nic, Brock. Nic z tego nie będzie. — Co za… — Zapomniałem, że ta cholera jest tutaj — rzekł zmęczonym głosem Gallegher. — Panie Brock, to jest Joe. Joe, to jest pan Brock… z Televoxu. Joe przestał patrzeć w lustro. W jego przezroczystej czaszce szybko poruszały się kółka. — Miło mi pana poznać, panie Brock. Pozwól pan powinszować sobie, że danym ci jest słyszeć mój cudowny głos. — Hm — mruknął niewyraźnie potentat. — Dzień dobry. — Marność nad marnościami — wtrącił sotto voce* Gallegher. — W tym jest cały Joe. Po prostu paw. I nie można z nim dyskutować. Robot zignorował uwagę. — Nic z tego, panie Brock — ciągnął skrzeczącym głosem. — Pieniądze mnie nie nęcą. Wiem, że przyniosłoby to radość wielu sercom, gdybym się zgodził wystąpić w pańskich filmach, ale sława nic dla mnie nie znaczy. Nic a nic. Wystarcza mi poczucie własnego piękna. Brock zagryzł usta. — Słuchaj no — syknął wściekle — ani mi w głowie ofiarowywać ci pracę w moich filmach. Zrozumiane? Nie ma mowy o żadnym kontrakcie! Co za szalony tupet! Zupełny wariat! — Pańskie sztuczki są dla mnie najzupełniej przejrzyste — rzekł ozięble robot. — Widzę, że jest pan oszołomiony moją urodą i pięknem mojego głosu, jego niezwykłą melodyjnością. Nie ma co udawać, że pan na mnie nie reflektuje, żeby mnie zdobyć za niższą cenę. Powiedziałem, że mnie to wcale nie nęci. — Warrriat! — ryknął Brock wyprowadzony do reszty z równowagi. Joe spokojnie odwrócił się znowu do lustra. — I proszę tak nie wrzeszczeć — dodał robot. — Ta kakofonia jest ogłuszająca. Poza tym jest pan szpetny i nie mam ochoty na pana patrzeć. — Koła i śrubki obracały się wewnątrz szklistej skorupy. Joe wysunął szypułkowe oczy i spoglądał na siebie z niebywałym zachwytem. Gallegher dławił się hamowanym śmiechem. — Joe ma bardzo czułą reaktywność — powiedział. — Już przekonałem się o tym. Musiałem go też wyposażyć w niezwykle wrażliwe zmysły. Godzinę temu zaczął pękać ze śmiechu bez żadnego widocznego powodu. Przygotowywałem sobie coś do jedzenia. W dziesięć minut później pośliznąłem się na skórce od jabłka i rymnąłem jak długi. Joe tylko popatrzył na mnie. „Właśnie na to czekałem — powiedział. — Logika prawdopodobieństw. Przyczyna i skutek. Wiedziałem, że rzucisz skórkę, a potem się na niej przewrócisz wstając po gazetę.” Tak, Joe ma jednostronną pamięć, co działa w jednym kierunku. Brock siedział na mniejszej dynamo — były dwie, duża, imieniem Monstro, i mała, która służyła Gallegherowi za ławkę — i wzdychał zniechęcony. — Robot to żadna nowość. — No, ten jest nowością. Ale zaczyna mi działać na nerwy. Działa aż za dobrze. Żebym to wiedział, po co go zbudowałem — zamyślił się. — Mniejsza z tym. Napije się pan? — Nie. Przyszedłem w interesach. Czy pan mówi poważnie, że przez cały tydzień budował pan robota zamiast się zająć sprawą, dla której pana wynająłem? — Ryczałt, prawda? — spytał Gallegher. — To pamiętam. — Ryczałt — potwierdził z dumą Brock. — Dziesięć tysięcy, ale po dostawie. — Więc dawaj pan forsę i zabierz robota. Wart jest tyle na pewno. Da go pan do filmu. — Nie będzie już filmów, chyba że pan znajdzie wyjście — żachnął się Brock. — Przecież o tym właśnie mówiliśmy! — Ale byłem urżnięty — rzekł Gallegher. — Mózg mam wyprany do czysta. Jestem jak małe dziecko. A wkrótce będę jak małe pijane dziecko. Więc gdyby pan jeszcze raz opowiedział mi wszystko… Brock zdusił w sobie wściekłość, chwycił jakiś tygodnik z półki i wyjął pióro. — Dobrze. Chodzi o to, że moje akcje spadły na dwadzieścia osiem, znacznie poniżej wartości… — nabazgrał kilka cyfr na tygodniku. — Jakbyś pan wziął ten starodruk obok — bąknął leniwie Gallegher — to zapłaciłbyś ładny kawał grosza. Pan jest jeden z tych, co piszą na obrusach, co? Dajmy spokój tym wszystkim akcjom i kursom i weźmy się do rzeczy. Kogo pan chce wykiwać? — Nic z tego — wtrącił sprzed lustra robot. — Nie podpiszę kontraktu. Ludzie mogą przychodzić i podziwiać mnie tutaj. Tylko muszą rozmawiać szeptem. — Dom wariatów! — Brock chwycił się za głowę. — Słuchaj pan, Gallegher! Przecież to wszystko tłumaczyłem już tydzień temu… — Wtedy nie było Joego. Wyobraźmy sobie, że pan mówi do niego. — Mm… tak. W każdym razie słyszał pan o Televoxie? — No chyba! Największe przedsiębiorstwo telewizyjne. Pański jedyny konkurent to Sonaton. — Sonaton puści mnie z torbami. — Nie rozumiem, jak — zdziwił się Gallegher. — Pan daje lepszy towar, kolor, trzy wymiary, najnowsze instalacje, najwyższą klasę muzyków, aktorów, śpiewaków… — Nic z tego — rzekł robot — nie chcę. — Cicho bądź, Joe! Jesteś pan naj–naj w swoim zakresie, Brock. To trzeba panu przyznać. A przy tym zawsze słyszałem, że pan jest dosyć uczciwy. Więc co Sonaton może panu zrobić? — Ach, to wyższa polityka — Brock rozłożył beznadziejnie ręce. — Bimber kinowy. I nie mogę ich stuknąć. Sonaton finansował wybory, ma poparcie władz i policja tylko się śmieje, kiedy chcę, żeby zlustrowali bimbrownie. — Kinowe bimbrownie? — zmarszczył się Gallegher. — Coś słyszałem… — To stara historia. Jeszcze z czasów filmów dźwiękowych. Telewizja zabiła kina i teatry. Ludzie oduczyli się patrzeć gromadnie na ekran. Mieli telewizor w domu. Wygodniej im było siedzieć na fotelu, popijać piwo i patrzeć na przedstawienie. I to prawie za darmo. Bo telewizja nie jest zabawą dla bogaczy. Przy systemie liczników każdy może sobie na nią pozwolić. Zresztą to znane rzeczy. — Nie dla mnie — rzekł Gallegher. — Nigdy nie wiem, co dzieje się poza moją pracownią. Chyba że muszę. Uznaję tylko alkohol i precyzyjny umysł. Nie obchodzi mnie to, co nie dotyczy mnie bezpośrednio. Więc proszę wytłumaczyć mi wszystko dokładnie, żebym miał całość obrazu. Zacznijmy od tego systemu liczników. Na czym to polega? — Telewizory zakłada się darmo. Nie sprzedajemy ich, ale wynajmujemy. Ludzie płacą tylko za czas, kiedy aparat gra. A program idzie bez przerwy. Sztuki sceniczne, filmy, opery, koncerty symfoniczne, wodewile, śpiewacy itd. Jeśli ktoś dużo używa telewizora, to płaci więcej. Co miesiąc przychodzi inkasent i sprawdza licznik. Televox jest na każdą kieszeń. Sonaton i inni robią to samo, ale Sonaton jest moim jedynym dużym konkurentem. W każdym razie jedynym, który potrafi kantować jak diabli. Reszta to małe firmy. Ale ich nie cisnę. Nikt nigdy nie nazwał mnie świnią — mówił posępnie Brock. — I co dalej? — To, ze Sonaton ciągle szukał sposobu na publiczność. Do niedawna nic nie mógł zrobić. Telewizja trójwymiarowa źle wychodziła na dużym ekranie, bo dawała cienie i smugi. Dlatego używano wyłącznie domowych ekranów, trzy stopy na cztery. Odbiór był znakomity. Ale Sonaton wykupił w całym, kraju kina–widma… — Co to jest kino–widmo? — spytał Gallegher. — Też stara historia. Nim upadł film dźwiękowy, wszystko było duże. Ogromne, rozumie pan? Zjawiła się telewizja i konkurencja szalała. Zaczęto budować coraz większe i coraz wspanialsze kina. Fantastyczne. Pałace. Ale telewizja wciąż się doskonaliła i wreszcie nikt już nie chodził do kina. Stały puste, a nie opłacało się burzyć. Kina–widma. Teraz je odświeżono i nadają program Sonatonu. A publiczność wali, choć kina zdzierają skórę. Nowość i instynkt stadny. Gallegher przymknął oczy. — A czemu pan nie może robić tego samego? — Patenty — uciął Brock. — Mówiłem panu, ze do niedawna telewizji trójwymiarowej nie można było stosować na dużych ekranach. Dziesięć lat temu Sonaton podpisał ze mną umowę, że wszystkie wynalazki z tego zakresu będą wspólne. Teraz obalili ten układ pod pozorem, że był fikcyjny. A sąd przyznał im rację. Za tym wszystkim stoi polityka. Tak czy owak, rzecz w tym, że technicy Sonatonu wynaleźli metodę posługiwania się dużym ekranem, Sonaton ją opatentował. Mało tego. Sonaton zgłosił dwadzieścia siedem patentów obejmujących wszelkie możliwe odmiany. Moi technicy pracują dzień i noc, starając się znaleźć metodę, która nie naruszałaby praw Sonatonu — nic z tego, nic im nie wychodzi. Tamten system nazywa się Magna. Można go zastosować w każdym telewizorze, ale Sonaton pozwala go używać tylko na ich aparatach. Rozumie pan? — Kant kantem, a prawnie w porządku — rzekł Gallegher. — Ale pan daje lepszy program, a ludziom na tym przede wszystkim zależy. O wymiar mniejsza. — Taa — odparł z goryczą Brock — ale to nie wszystko. Gazety bez przerwy piszą o PP. Nowy slogan: „Podejście do Publiczności”. Ten ma, a tamten nie ma „podejścia”. Rozumie pan, instynkt stadny. Ma pan rację, że ludzie chcą rzeczy dobrych. Ale czy płaciłby pan za whisky po cztery dolary, gdyby pan mógł dostać za połowę ceny? — Zależy od gatunku. Ale o co chodzi? — O kina bimbrowe. Pełno ich w całym kraju. Nadają program Televoxu przez aparaty Magna z patentem Sonatonu. Bilety są tanie, tańsze niż opłata za najem domowych Televoxów. Na tym polega ich „podejście” do publiczności. Rzecz ma w sobie posmak czegoś nielegalnego, co stanowi dodatkową atrakcję. Więc wszyscy odsyłają swoje Televoxy i wiem dlaczego, Chodzą zamiast tego do kin bimbrowych. — Które są nielegalne — dodał w zamyśleniu Gallegher. — Tak samo jak knajpy bimbrowe za czasów prohibicji. Co sprowadza się do kwestii ochrony prawnej. A ja w żaden sposób nie mogę się dobić zakazu sądowego. Mój deficyt rośnie i w końcu muszę zbankrutować. Nie mogę zniżyć opłat za Televoxy. I tak już są nominalne. Zarabiałem dzięki ilości. Teraz nie może być o tym mowy. A co do kin bimbrowych, wiadomo, kto za nimi stoi. — Sonaton? — Oczywiście. Cichy wspólnik. Pobiera swój udział wprost z kasy. Sonaton chce mnie utrącić i zdobyć dla siebie monopol. Wtedy artystom płacić będą grosze, a publiczność dostanie samą szmirę. Ze mną jest inaczej. Daję pierwszorzędny program, a artystów opłacam świetnie. — A mnie dał pan nędzne dziesięć tysięcy — zauważył Gallegher. — Mm… taak! — To tylko zaliczka — pośpiesznie wyjaśnił Brock. — Może pan sam określić honorarium. Byle W granicach rozsądku — dodał. — Owszem — rzekł Gallegher — określę. Będzie astronomiczne. Czy zeszłym razem mówiłem, że zgodzę się na procent? — Tak. — Wobec tego musiałem mieć jakiś pomysł rozwiązania sprawy. Zastanówmy się… Czy wspomniałem o czymś określonym? — Coś pan opowiadał o płytach z marmuru i o swojej ukochanej. — E, to po prostu śpiewałem — rzekł Gallegher. — „Schronisko Św. Jacka”, Śpiew działa kojąco na nerwy, a mnie bardzo tego potrzeba. Melodii i alkoholu. „W winiarni cuda bywają… — Co?… — … cudowne rzeczy sprzedają”. Mniejsza z tym. Cytowałem Omara. To nic. Czy ma pan dobrych techników? — Najlepszych. I najlepiej płatnych. — A nie mogą wynaleźć metody powiększającej, która nie naruszałaby praw Sonatonu? — Niestety, nie. — Zdaje się — rzekł smutno Gallegher — że będę musiał zabrać się do badań. Nie znoszę tego. Ale suma części składowych równa się całości. Czy pan to rozumie? Bo ja nie. Słowa sprawiają mi kłopot. Mówię różne rzeczy, a potem dziwię się temu. Czasem to zresztą lepsze niż oglądanie meczu. A w ogóle głowa mnie boli. Za dużo gadania, a za mało wódki. Więc do czegośmy doszli? — Do domu wariatów — zaopiniował Brock. — Gdyby pan nie był moją ostatnią deską ratunku… — Nic z tego — zapiszczał robot. — Wyrzuć pan ten kontrakt, Brock. I tak go nie podpiszę. Nie nęci mnie sława, i już. — Jak nie będziesz cicho — zapowiedział Gallegher — to nakrzyczę ci wprost do ucha. — Dobrze — wrzasnął Joe. — Możesz mnie nawet zabić! Uderzaj, proszę! Im bardziej będziesz nikczemny, tym prędzej zniszczysz mi nerwy. A wtedy umrę. Ale nie dbam o to. Nie mam instynktu samozachowawczego. Bij mnie! Przekonasz się, czy to mnie obchodzi. — Wie pan, on ma rację — rzekł po namyśle uczony. — I to jedyna logiczna reakcja na szantaż czy pogróżki. Im prędzej będzie po wszystkim, tym lepiej. Joe nie zna stopniowania. Rzecz prawdziwie dotkliwa musiałaby go zniszczyć. A on o to naprawdę nie dba. — Ja też — mruknął Brock. — Przyszedłem tu po to… — Wiem. No więc cóż? Pomyślę o tym i zobaczę, co mi przyjdzie do głowy. Czy mogę mieć wstęp do pańskich atelier? — Dam panu przepustkę — Brock nagryzmolił coś na bilecie. — Czy pan zaraz przystąpi do pracy? — Naturalnie — skłamał Gallegher. — A teraz niech już pan idzie i nie przejmuje się. Grunt to spokój. Wszystko będzie w porządku. Albo już wkrótce znajdę jakąś radę na pana kłopoty, albo… — Albo co? — Albo nie znajdę — dokończył pogodnie uczony i dotknął guzików automatu obok tapczanu. — Ach — ziewnął — znudził mi się Martini. Szkoda, że nie zrobiłem z tego robota mechanicznego barmana. Samo wybieranie i naciskanie guzików czasem bywa męczące. Więc dobrze, Brock, już się zabieram do pracy. Nie myśl pan o tym. Milioner wahał się. — No cóż, pan jest moją ostatnią deską ratunku… Oczywiście, jeżeli mogę coś dla pana zrobić, żeby ułatwić… — Blondynkę — szepnął Gallegher. — Tę pańską wspaniałą gwiazdę Silver O’Keefe. Przyślij pan ją tutaj. Tak, poza tym nic mi nie potrzeba. — Do widzenia, Brock — rzekł piskliwie robot. — Żałuję, że nic nie wyszło z kontraktu. Ale w każdym razie miał pan niebywałą rozkosz usłyszeć mój zachwycający głos; już nie mówiąc o przyjemności samego spotkania ze mną. Tylko niech pan nie rozpowiada, jaki jestem cudowny. Naprawdę nie chcę, żeby mnie nachodziły tłumy. Są zanadto krzykliwe. Brockowi drgnęły usta. Chciał coś powiedzieć, wreszcie machnął ręką i zwrócił się, do drzwi, — Do widzenia, brzydalu — pisnął Joe. Gallegher skrzywił się na odgłos trzaśnięcia drzwiami, choć nie miał tak wrażliwych uszu jak robot. — Co cię wzięło? — zapytał. — Przecież faceta mało szlag nie trafił. — Chyba nie wyobraża sobie, że jest ładny — rzekł Joe. — Piękno zależy od oczu patrzącego. — Głupi jesteś. I bardzo brzydki. Ty także. — A ty jesteś zlepkiem rozklekotanych trybów, tłoków i sprężyn. Masz robaki — odparł Gallegher, czyniąc aluzję do pewnych części mechanizmu robota. — Ja jestem cudny — Joe spojrzał z zachwytem w lustro. — Może w twoim pojęciu. Tylko dlaczego zrobiłem cię przezroczystym? — Aby inni mogli mnie podziwiać. A wzrok oczywiście mam „rentgeniczny”. — I kółka w głowie. A po co umieściłem ci radio—atomowy mózg w brzuchu? Dla ochrony? Joe nie odpowiedział. Nucił coś przeraźliwie piskliwym głosem, ostrym i drażniącym nerwy. Gallegher słuchał tego przez chwilę, krzepiąc się strugą dzynu z automatu. — Przestań! — krzyknął wreszcie. — Skrzypisz jak staroświecka kolejka na zakręcie. — Mówisz tak przez zazdrość — obruszył się Joe. Ale podniósł grzecznie ton swego głosu do natężenia naddźwiękowego. Zapadła ‘krótka cisza. Wtem wszystkie psy w sąsiedztwie zaczęły wyć. Gestem rozpaczy Gailegher zwlókł się z tapczanu. W tych warunkach lepiej już wyjść. Widać, w laboratorium nie będzie spokoju, póki tu sterczy ta żywa kupa złomu i popisuje się manią wielkości. Joe wybuchnął jakimś gdaczącym śmiechem. Gallegher aż się skręcił. — O co chodzi? — Przekonasz się sam. Robot niewątpliwie przejawił logikę przyczyn i skutków opartą na rachunku prawdopodobieństwa oraz miał wzrok „rentgeniczny” i inne tajemnicze zmysły. Gallegher zaklął pod nosem, chwycił pognieciony czarny kapelusz i ruszył do wyjścia. W drzwiach zderzył się z niskim, tłustym jegomościem, który padł mu w ramiona. — Uff! Ten osioł ma szczególne poczucie humoru. Dzień dobry, panie Kennicott. Co za miły gość! Nie mam tylko czym pana poczęstować. Śniadą twarz Kennicotta wykrzywił złośliwy grymas. — Może pan poszęstować pieniązmi. Moja pieniązmi. So z nimi słychać? Gallegher z namysłem wpatrywał się w przestrzeń. — Właśnie miałem wyjść, żeby zainkasować czek. — Pan kupiła moja diamenta. Pan miała wziąć diamenta do wynalaska. Pan mnie dawała jedna tszek. Ale tszek hopla–hopła! — To przypadek — odmruknął Gallegher. — Po prostu nigdy nie wiem, ile mam na rachunku w banku. Kennicott zaczął wyczyniać hopla–hopla na progu. — To oddawać diamenta! — wykrzyknął. — Nie mogę, bo już je zużyłem do doświadczeń. Tylko nie pamiętam jakich? Powiedz pan, panie Kennicott, czy nie byłem trochę podpity, kiedy je kupowałem? — Podpita? — powtórzył tłuścioch. — Kompleto napita!! Ale pieniąza dzisiaj! Ja dosyć czekała. Platit i jusz! — Wynoś się pan, wstręciuchu! — zawołał Joe z głębi pokoju. — Pan jest okropny! Gallegher szybko wypchnął Kennicotta i wyszedł z nim na ulicę, starannie zamykając drzwi. — To papuga — wyjaśnił. — Lada dzień skręcę jej szyję. Wracając do pieniędzy, musi pan trochę poczekać. Przed chwilą dostałem duże zamówienie i jak mi tylko zapłacą, zaraz oddaję dług. — Nie! — oponował gwałtownie Kennicott. — Pan ma posada u granda firma? Pan poprosi a conto. — Już wziąłem — westchnął Gallegher. — Wziąłem pobory za pół roku z góry. Ale to zamówienie wykonam w parę dni. A może klient da mi nawet zaliczkę. Zgoda? — Nie! — Nie? — Sakrrra… Zgoda, ale jedna dżeń. No… dwa dżeń. I platit. Bo jak nie — calabozo na pana. — Dwa dni to już coś — odetchnął z ulgą Gallegher. — Powiedz pan, czy tu gdzieś w pobliżu jest jakie kino bimbrowe? — Lepi pan popracować, a nie marnować czas. — To właśnie moja praca. Przeprowadzam badania. Jak trafić do takiego kina? — Łatwo. Jechacz na miasto, w bramie stoi chłopa i pszedaje bileta. Szędzie. — Dobra — rzekł Gallegher i pożegnał tłuścioszka. Co to za historia z tymi diamentami, po co je kupował? Doprawdy, podświadomość płata mu coraz głupsze figle. Działa z bezbłędną logiką, ale zupełnie obcą świadomemu myśleniu Galleghera. Inna sprawa, że wynik bywa często nadspodziewanie udany. A zawsze zaskakujący. W tym leży cała trudność, kiedy się jest uczonym bez wykształcenia. To jak ktoś, kto gra tylko ze słuchu. W jednej z retort laboratorium był pył diamentowy z jakiegoś nieudanego doświadczenia, które wykonała dziwna podświadomość. I jak przez mgłę pamiętał moment kupna diamentów od Kennicotta. Ciekawe. Zaraz… zaraz. Poszły do budowy Joe. Na łożyska czy coś takiego. Rozkręcenie robota na nic by się nie zdało, bo diamenty zostały z pewnością przeszlifowane. Ale po kiego licha zamiast zwyczajnych przemysłowych kamieni użył blauwajsu najczystszej wody? Jego podświadomość zaczynała mieć wymagania coraz bardziej kosztowne. I była wspaniale obojętna na względy handlowe. Ignorowała najprostsze zasady ekonomii. Gallegher krążył ulicami śródmieścia jak Diogenes szukający prawdy. Był wczesny —wieczór i świetlnie zapalały się w górze, blade słupy jasności na czarnym tle. W niebie, nad drapaczami chmur Manhattanu, jarzyły się ogłoszenia. Taksiloty pędziły na różnych wysokościach, przystając u wylotów wind, by zabrać pasażerów. Zwykły widok. Gallegher zaglądał pilnie do bram. W jednej znalazł kogoś, ale osobnik ten sprzedawał pocztówki. Gallegher odmówił kupna i poszukał najbliższego baru czując, że mu dokucza pragnienie. Bar był ruchomy, siedziało się tam jak na karuzeli, cocktaile wyglądały okropnie i Gallegher zawahał się na progu. W końcu jednak skoczył na stołek i próbował zachować równowagę. Zamówił trzy dżyny i wypił jeden po drugim. Przy płaceniu zagadnął barmana o bimbrowe kina. — Ile — spytał tamten, wyciągając z kieszeni plik biletów. — Jeden. Gdzie tego szukać? — Dwa dwadzieścia pięć. Tu naprzeciwko. Pytać o Jima. Gallegher podziękował, zapłacił niesamowitą sumę za trunki i wydobył się z krzesła. Nie znosił barów ruchomych. Sądził, że pić należy tylko w pozycji nieruchomej, skoro i tak na niej się kończy. Brama naprzeciwko była zamknięta, środek jej stanowiła okratowana tafla. Gallegher zapukał i tafla rozbłysła. Obwód musiał być jednokierunkowy, gdyż portier pozostał niewidzialny. — Czy jest Jim? — spytał Gallegher. Brama uchyliła się i wyjrzał jakiś człowiek o zmęczonym wyglądzie. Ubrany był w pneumonezon, źle maskujący jego kościstą postać. — Masz pan bilet? Trzeba pokazać. Dobra. Wejście na wprost. Dopiero się zaczęło. Bar jest po lewej ręce. Gallegher przeszedł krótki korytarz, odsunął dźwiękochłonną zasłonę i znalazł się jakby w westibulu staroświeckiego teatru, tak mniej więcej z roku 1980, kiedy plastyk był w wielkiej modzie. Węchem trafił do baru, napił się kosztownego a kiepskiego cocktailu i pokrzepiony wszedł do sali kinowej. Była prawie pełna. Na dużym ekranie — przypuszczalnie Magna — mnóstwo ludzi majstrowało przy statku kosmicznym. Kronika albo film awanturniczy, pomyślał Gallegher. Tylko dreszczyk nielegalności mógł pociągać publiczność do takiego kina. Panował smród, zaduch, nieład, nie było bileterów. Ale sam posmak rzeczy zakazanej wystarczał, by ludzie się tłoczyli. Gallegher spojrzał uważnie na ekran. Żadnych smug, cieniów i migotania. Magnifikator Magna umieszczono na bezprawnie użytkowanym odbiorniku Televox i jedna z największych gwiazd Brocka popisywała się ku nie wątpliwej, a wyłącznej prawie korzyści kinowych bimbrowników. Pospolity kant. No tak. Wychodząc Gallegher dostrzegł w jednej z lóż policjanta w mundurze. Uśmiechnął się sarkastycznie. Policaj oczywiście nie kupował biletu. Normalnie, polityka. Na drugim rogu ulicy powódź świateł obwieszczała „Sonaton–Palladium”. To kino było legalne, więc odpowiednio drogie. Gallegher szastnął się na porządne miejsce i wydał cały majątek. Ciekaw był porównania. Okazało się, na ile mógł stwierdzić, że Magna w „Palladium” i w kinie bimbrowym były identyczne. Wyniki dawały świetne. Trudny problem powiększenia ekranów telewizyjnych rozwiązany został pomyślnie. Różnica leżała w czym innym. „Palladium” skąpane było w przepychu. Kapiący od złota bileterzy kłaniali się w pas Stopy grzęzły w puszystych dywanach. W barach trunki, w granicach rozsądku, były bezpłatne. Podobnie łaźnia turecka. Gallegher udał się do drzwi z napisem „Panowie” i wyszedł oszołomiony wspaniałością miejsca. Przez dobry kwadrans czuł się jak sybaryta. Wynikało stąd, że ci, co mogli sobie pozwolić, chodzili do legalnych kin Sonatonu, a reszta do bimbrowych. Ale chodzili wszyscy z wyjątkiem zatwardziałych domatorów, których nowe szaleństwo nie wytrąciło z równowagi. I Brock będzie musiał w końcu zamknąć interes dla braku wpływów. Sonaton sam zostanie na placu, podbije ceny i będzie zgarniać pieniądze. Rozrywki są koniecznością życia. Telewizja weszła ludziom w krew. Nie ma nic zastępczego. Kiedy Sonaton wysadzi Brocka, będą dalej chodzić i płacić, ile im każą, za gorszy program. Gallegher wyszedł z „Palladium” i przywołał taksilot. Podał adres atelier Televoxu w Long Island, w niejasnej nadziei wydobycia od Brocka zaliczki. A poza tym chciał prowadzić dalsze badania. Biura Televoxu ciągnęły się wzdłuż cieśniny na znacznym obszarze wyspy, tworząc zbiorowisko różnokształtnych budynków. Instynkt Galleghera zawiódł go najpierw do baru, gdzie na wszelki wypadek znowu się napił. Jego podświadomość czekały ciężkie zadania i nie chciał, by krępował ją brak całkowitej swobody. Poza tym trunki były dobre. Po jednej szklaneczce orzekł, że na razie ma dosyć. Nie był nadczłowiekiem, choć pojemność miał niepoślednią. Ot, mały dodatek dla obiektywnej jasności i odprężenia subiektywnego… — Czy atelier jest zawsze otwarte w nocy? — spytał kelnera. — Pewnie. A przynajmniej część. Program nadają bez przerwy całą dobę. — A tutaj pełno. — Sporo przychodzi z lotniska. Jeszcze jednego? Gallegher potrząsnął głową przecząco i wyszedł. Dzięki przepustce bez trudu minął bramę i pierwsze kroki skierował do biur dyrekcji. Brocka nie zastał, słychać było natomiast krzykliwe kobiece głosy. — Chwileczkę, proszę pana — rzekła sekretarka i sięgnęła po wizjer wewnętrzny. Po chwili zaś: — Może pan wejdzie? Gallegher wszedł. Biuro było wprost cudem, funkcjonalne i luksusowe zarazem. We wnękach wzdłuż ścian wisiały trójwymiarowe zdjęcia największych gwiazd Televoxu. Ładna, drobna, rozzłoszczona brunetka siedziała przy biurku, a naprzeciw niej stał wściekły jasnowłosy anioł. Gallegher poznał w aniele Silver O’Keefe. Zwrócił się do niej, chcąc wyzyskać okazję. — Dobwieczór! Niech mi pani podpisze się na kubiku lodu! W szklance whisky! Silver rzuciła gniewne spojrzenie. — Przepraszam, kochanie, ale jestem kobietą pracy. I w tej chwili jestem zajęta. Brunetka zgniotła papierosa. — Załatwimy to później, Silver. Papcio mówił, żeby rozmówić się z tym gościem, jeżeli tu przyjdzie. To ważna sprawa. — To będzie załatwione — odparła Silver. — I to już prędko. — Wyszła dostojnie. Gallegher gwizdnął w zamyśleniu, gdy drzwi się zamknęły. — Nic z tego — rzekła brunetka. — Zastrzeżone kontraktem. A ona chce zerwać kontrakt, żeby podpisać z Sonatonem. Szczury uciekają z tonącego okrętu. Silver łamie sobie głowę, co robić, od kiedy zobaczyła sygnały burzowe. — Taak? — Niech pan siada i pali, czy co pan tam chce. Jestem Patsy Brock. Papcio prowadzi interes, a ja wtrącam się wtedy, kiedy straci głowę. Nie może znieść trudności, stary cap. Wszystko bierze za osobistą obrazę. Gallegher przysunął sobie fotel. — Więc Silver chce wiać na drugą stronę? A kto jeszcze? Dużo? — Niedużo. Większość jest lojalna. Ale naturalnie, jeżeli interes trzaśnie… Patsy wzruszyła ramionami — będą musieli wziąć od Sonatonu, co im dadzą, albo w ogóle iść na trawkę. — Uhm. Taak. Chciałbym zobaczyć waszych techników. Chcę wiedzieć, jakie mieli pomysły magnifikatorów. — Proszę bardzo — odparła Patsy. — Choć nic z tego nie przyjdzie. Po prostu nie można zbudować magnifikatora bez naruszenia któregoś patentu Sonatonu. Nacisnęła guzik, szepnęła coś do wizjera i po chwili przez otwór z boku biurka wynurzały się dwie wysokie szklanki. — Panie Gallegher? — Wobec tego, że to są Collinsy… — Poznałam z pana oddechu — rzekła zagadkowo Patsy. — Papcio mi opowiadał, że był u pana. Trochę się niepokoi, zwłaszcza z powodu pańskiego robota. Do czego on służy? — Sam nie wiem — odparł zakłopotany Gallegher. — Ma różne właściwości, nawet nowe zmysły, ale nie mam właściwie pojęcia, do czego się nadaje. Prócz podziwiania samego siebie w lustrze. — Chciałabym przy okazji zobaczyć — powiedziała Patsy. — Ale wracając do Sonatonu, czy spodziewa się pan wymyślić jakąś radę? — Być może. Zapewne. — Ale nie na pewno? — Dobrze więc: na pewno. Bez kwestii. Bez żadnych wątpliwości. — Bo dla mnie to bardzo ważne. Sonaton należy do faceta nazwiskiem Elia Tone. Potworny śmierdziel. Bezczelny. I ma syna imieniem Jimmy. A Jimmy, choć trudno w to uwierzyć, czytał Romea i Julię. — Przyjemny chłop? — Wesz. Wielka, bura wesz. Chce się ze mną ożenić. — Dwie rodziny, obydwie w… — Dziękuję — przerwała Patsy. — Zresztą, zawsze uważałam Romea za nudę. A gdybym kiedykolwiek miała brać ślub z Jimmy Ton’em, najpierw kupiłabym sobie bilet do lali. Nie, panie Gallegher, to nie tak. Nie będzie kwiatów hibiskusu. Jimmy już mi się raz oświadczył… nawiasem mówiąc, oświadcza się w ten sposób, ze zakłada nelsona i tłumaczy wybranej, jakie ją spotkało szczęście. — Aha — mruknął Gallegher, sięgając po Collinsa. — Całą tę historię — patentów i kin bimbrowych — wymyślił Jimmy. Tego jestem pewna. Jego ojciec siedzi w tym też oczywiście; ale Jimmy Tone jest tym mądrym chłopczykiem, który zaczął to wszystko. — Po co? — Dwa ptaszki za jednym strzałem. Sonaton dostanie monopol w telewizji, a Jimmy spodziewa się dostać mnie. Przewrócone ma we łbie. Nie może uwierzyć, że na serio mu odmówiłam, i myśli, że w końcu się załamię i powiem „tak”. Czego nie zrobię, żeby tam nie wiem co. Więc sprawa jest czysto osobista. Nie mogę pozwolić, żeby ten numer mu przeszedł. Musi stracić swój zadowolony uśmieszek. — Pani go po prostu nie lubi, prawda? — zaobserwował Gallegher. — Ale nie dziwię się, jeżeli jest taki. W każdym razie zrobię, co będę mógł. Tylko że potrzebuję zaliczki na koszta. — Ile? Gallegher wymienił sumę. Patsy wypisała czek na znacznie niższą kwotę. Uczony był dotknięty. — Nic z tego — Patsy uśmiechnęła się chytrze. — Słyszałam już o panu. Pan jest kompletnie nieodpowiedzialny. Gdyby dać panu więcej od razu, tyle byśmy pana widzieli. Wystawiać będę czeki w miarę potrzeby… ale musi pan składać rachunki wydatków. — Pani mnie krzywdzi — odparł Gallegher i poweselał. — Chciałem panią zaprosić do nocnego lokalu. Rzecz jasna, nie do podrzędnej budy. A lepsze są drogie. Więc niech pani wypisze jeszcze jeden czek… — Nie! — roześmiała się Patsy. — Może pani kupi robota? — W każdym razie nie tego. — To już nie wiem, co robić — rzekł Gallegher. — A może… Nagle zabrzęczał wizjer. Na ekranie ukazała się przezroczysta twarz bez wyrazu. W okrągłej głowie szybko obracały się tryby. Patsy odskoczyła z lekkim okrzykiem. — Proszę powiedzieć Gallegherowi — zawołał piskliwy głos — że przyszedł Joe. Ma pani szczęście, dziewczyno! Może pani do śmierci wspominać mój głos i wygląd. Błysk piękna w ohydzie świata… Gallegher obszedł biurko i spojrzał w ekran. — Do licha! Skądeś się tu wziął? — Mam ci coś do powiedzenia. — A jak mnie tu znalazłeś? — Zwastowałem — rzekł robot. — Co? — Zwastowałem, że jesteś w biurze Televoxu z Patsy Brock. — Co to znaczy zwastować? — wypytywał Gallegher. — To jeden z moich zmysłów. Ty nie masz nic choć trochę podobnego, więc nie mogę ci tego opisać. Jakby połączenie sagrazy z przeczuciem. — Sagrazy? — Prawda, ze ty nie masz także i sagrazy. Mniejsza z tym, nie mam czasu. Muszę wracać do lustra. — Czy on zawsze mówi w ten sposób? — zagadnęła Patsy. — Prawie zawsze. Czasem jeszcze głupiej. No dobrze, Joe. Ale o co chodzi? — O to — rzekł robot — że już nie pracujesz dla Brocka. Pracujesz teraz dla Sonatonu. Galleghera zatkało. — Mów dalej, Joe. Co za nowe wariactwo? — Nie znoszę Kennicotta. Męczy mnie. Jest taki szkaradny. Jego drgania drażnią moją sagrazę. — Bóg z nim — rzekł Gallegher nie chcąc omawiać przy Patsy swoich brylantowych zakupów — wróćmy do… — A wiedziałem, ze Kennicott będzie cię wciąż nachodził, póki nie dostanie pieniędzy. Więc kiedy w laboratorium zjawił się stary Tone z synem, wziąłem od nich czek. Dłoń Patsy ścisnęła ramię Galleghera. — Wolnego! Co się tu dzieje? Robota na dwie strony? — Ale Skąd! Chwileczkę, niech pani mi nie przeszkadza! Joe, psia twoja przezroczysta mać, coś ty w końcu zmalował? Jak dostałeś ten czek? — Udając, że jestem tobą. — No tak! — ton Galleghera był wściekle sarkastyczny. — Nic dziwnego, jesteśmy przecież bliźniakami. Trudno nas odróżnić. — Zahipnotyzowałem ich — wyjaśnił Joe. — Kazałem im myśleć, że jestem tobą. — Ty to potrafisz? — Tak. Sam byłem trochę zdziwiony. Ale gdybym się zastanowił, byłbym zwastował, ze to potrafię. — Gdybyś co?… Ach, taak, naturalnie! Ja też bym to zwastował. No, ale co się stało? — Tone’owie połapali się pewnie, ze Brock prosił ciebie o pomoc. Zaproponowali kontrakt wyłączny: pracujesz tylko dla nich. Ofiarowali masę pieniędzy. A ja udawałem ciebie i powiedziałem, że dobrze. Podpisałem kontrakt — to twój podpis, nawiasem mówiąc — wziąłem od nich czek i posłałem Kennicottowi. — Cały czek? — jęknął Gallegher. — A ile to było? — Dwanaście tysięcy. — To wszystko, co mi ofiarowali? — Nie — odparł robot — chcieli dać sto tysięcy i jeszcze dwa tygodniowo przez pięć lat. Ale ja chciałem mieć tylko tyle, żeby Kennicott dostał swoje i więcej nie przychodził. Więc powiedziałem, że wystarczy dwanaście tysięcy. Tamci byli bardzo zadowoleni. Z gardła Galleghera wydarł się jakiś nieokreślony dźwięk. Joe kiwał poważnie głową. — Pomyślałem, że lepiej cię uprzedzić, iż odtąd pracujesz dla Sonatonu. A teraz muszę już iść i przejrzeć się w lustrze. Może coś zaśpiewam. — Ty się doczekasz, Joe — rzekł uczony. — Zobaczysz, ze własnoręcznie rozbiorę cię na kawałki i pogruchoczę na miazgę. — To i tak nic nie pomoże w sądzie. — Patsy była bliska płaczu. — Pomoże — pocieszał ją Joe. — A teraz proszę utrwalić sobie mój obraz w pamięci, bo muszę już iść. Odszedł, a Gallegher jednym haustem wypił szklankę cocktailu. — Wytrzeźwiałem od tego kompletnie — powiedział. — Co ja mogłem wsadzić w tego robota, ze posiada tak niesamowite zmysły? Żeby hipnotyzować ludzi, ze on jest mną, a ja nim? Doprawdy nie rozumiem. — Co to wszystko znaczy? — przerwała mu Patsy. — Czy pan czasem nie podpisał sam umowy z Sonatonem? Robot może być bardzo wygodnym alibi. Nie wiem już, co myśleć… — Niech pani sobie nie łamie głowy. To naprawdę Joe podpisał ten kontrakt, a nie ja. Ale jest inna sprawa: jeżeli podpis stanowi idealną kopię mojego, a Joe zahipnotyzował tamtych i pewni są, że rozmawiali ze mną, to obaj Tone’owie będą świadkami, ze ja podpisałem… Niech to diabli! Patsy spojrzała bystro. — Damy panu tyle, ile chciał dać Sonaton. Ryczałtem. Rzecz jasna, pod warunkiem, że pracuje pan dla Televoxu. — Oczywiście. Gallegher patrzył ze smutkiem na pustą szklankę. Oczywiście, pracuje dla Televoxu. Ale w oczach prawa podpisał z Sonatonem kontrakt z klauzulą wyłączności na pięć lat. I to za głupie dwanaście tysięcy! Świństwo! Ile to oni dawali? Sto tysięcy na stół i… i… Chodzi już nie o zasadę, ale o pieniądze. Gallegher był skrępowany jak niemowlę w pieluszkach. Jeśli Sonaton wygra proces, będzie z nimi związany na całe pięć lat i nie zobaczy grosza. Musi jakoś ten kontrakt zerwać — i jednocześnie rozwiązać sprawę Brocka. A gdyby tak Joe? Robot go wkopał, ale może i wydobędzie z pomocą swoich niezwykłych uzdolnień… Jeśli nie, będzie siebie podziwiał w kawałkach. — Tak — mruknął do siebie Gallegher — pogadam z Joe. Patsy, proszę mi dać prędko drugą szklankę wódki i wskazać drogę do działu technicznego. Muszę w końcu zobaczyć te ich modele. Patsy spojrzała podejrzliwie. — Dobrze. Ale gdyby pan chciał nas wykiwać… — Wykiwałem sam siebie. I to doszczętnie. Boję się tego robota. Zawastował mnie tak, że już nie wiem, co robić… Aha, Collinsy, to dobrze — Gallegher łyknął potężnie. Patsy zaprowadziła go do laboratorium. Zapoznanie się z modelami było ułatwione dzięki badaj nikom’ — specjalnym przyrządom wykluczającym pomyłkę. Gallegher długo się zastanawiał. Pokazano mu także opatentowane modele Sonatonu i widać było, że Sonaton zabezpieczył się na wszystkie strony. Ani szczeliny! Trzeba wynaleźć zupełnie nową zasadę. Ale nowe zasady nie spadają z nieba. Poza tym nie rozwiązałyby całkowicie sprawy. Gdyby Televox miał nawet magnifikator nie naruszający praw Sonatonu, pozostawały jeszcze kina bimbrowe robiące dziką konkurencję. Najważniejszym problemem było teraz PP — Podejście do Publiczności. To trzeba było rozwiązać. Łamigłówka nie polegała tylko na trudnościach technicznych. Należało uwzględnić w równaniu także i współczynnik ludzki. Gałlegher utrwalił sobie w mózgu niezbędne informacje i dane. Zużytkuje w miarę potrzeby. Ale na razie nie mógł o niczym myśleć. Zanadto trapiła go historia z Sonatonem. — Muszę się z nimi rozmówić — oświadczył. — Ale jak? — Fonowizorem? — poddała Patsy. — Za duże ryzyko — pokręcił głową Gallegher. — Mogą każdej chwili się wyłączyć. — Jeśli panu zależy na pośpiechu, znajdzie ich pan z pewnością w którymś nocnym lokalu. Spróbuję dowiedzieć się, w którym — Patsy znikła, a spoza kotary wyłoniła się Silver O’Keefe. — Jestem bezwstydna — oświadczyła — ale przepadam za podsłuchiwaniem. Czasem można dowiedzieć się bardzo ciekawych rzeczy. Skoro to pana interesuje, obaj Tone’owie są w „Kaskadzie”. Chętnie przejadę się tam z panem. — Dobrze — odparł Gallegher. — Niech pani sprowadzi taksówkę, a ja uprzedzę Patsy, że wychodzę z panią. — Będzie wściekła — zauważyła Silver. — Spotkamy się za dziesięć minut przed barem. Przez ten czas niech pan się ogoli. Przyda się. Patsy nie było w biurze, więc Gallegher zostawił dla niej wiadomość. Następnie poszedł do sali toaletowej, wysmarował twarz niewidocznym kremem do golenia, odczekał parę minut i wytarł się specjalnym ręcznikiem. Zarost znikł. Gallegher poczuł się bardziej rześki, odszukał Silver w wyznaczonym miejscu i sprowadził taksilot. Zasiedli wygodnie na miękkich poduszkach i paląc papierosy przyglądali się sobie nawzajem. — No i co? — spytał Gallegher. — Jimmy Tone piłował mnie dziś o randkę. Dlatego wiem, gdzie go szukać. — I co dalej? — Rozpytywałam się wszystkich naokoło. Nie jest to rzecz normalna, żeby ktoś całkiem obcy kręcił się po biurach Televoxu. Więc pytałam każdego, co to za jeden, ten Gallegher. — I czego pani się dowiedziała? — Paru ciekawych rzeczy. Pana wynajął Brock, prawda? I zdaje się, że wiem po co. — No i ? — Lubię stać na solidnym gruncie — odparła Silver wzruszając ramionami. Trzeba przyznać, że świetnie nimi wzruszała. — Televox leży jak długi, a Sonaton jest górą. Chyba że… — Chyba że ja znajdę rozwiązanie. — Właśnie. Chciałabym wiedzieć, gdzie będzie solidny grunt. I kto jak kto, ale pan może być zorientowany, która strona wygra. — A pani zawsze stawia na wygrywającego, tak? — zagadnął Gallegher. — Żadnych ideałów, dziewczyno, żadnej solidności? Nigdy nie słyszała pani o takich rzeczach jak etyka i skrupuły? Silver promieniała. — A pan słyszał? — Niech pani sobie wyobrazi, ze tak. Tylko zwykle jestem zanadto pijany, żeby nad tym się zastanawiać. A moja podświadomość jest z gruntu amoralna i rządzi się czystą logiką. Lecieli nad East River. Silver cisnęła papierosa do wody. — Więc powie mi pan, na którego konia postawić? — Zwycięży prawda — odparł pobożnie Gallegher. — Zawsze się tak dzieje. Inna sprawa, że prawda jest zmienna, więc właściwie jesteśmy z powrotem w punkcie wyjścia. Ale dobrze, kochanie, powiem. Proszę się mnie trzymać, a źle pani na tym nie wyjdzie. — A pan sam jest po czyjej stronie? — Bóg raczy wiedzieć. Świadomie po stronie Brocka. Ale podświadomość może mi spłatać niejednego figla. Zobaczymy, co będzie. Silver była trochę niezadowolona, lecz nic nie powiedziała. Taksilot spłynął na dach „Kaskady” i wylądował z pneumatyczną miękkością. Klub mieścił się na dole, w olbrzymiej sali o kształcie wywiniętego melona. Stoliki były ustawione na przezroczystych ruchomych platformach; z pomocą dźwigni regulowano dowolnie ich poziom. Kelnerzy krążyli małymi windami, rozwożąc napoje. Nie było to urządzenie potrzebne, ale stanowiło nowość i tylko goście pijani w sztok zlatywali z platform. Dla ich bezpieczeństwa zainstalowano pod spodem przezroczyste siatki. Tone ojciec i Tone syn siedzieli pod samym stropem i popijali w towarzystwie jakichś dwóch piękności. Silver wholowała do windy Galleghera, który przymknął mimo woli oczy, gdy się wzbili pod niebo. Pod wpływem wypitych trunków uczuł zamęt w głowie. Ujrzał łysinę Eliasza Tone, więc szybko się jej przytrzymał i opadł na fotel obok. Dłoń natrafiła na szklankę Jimmy’ego Tone’a i uczony pośpiesznie ją opróżnił. — Co za licho! — wykrzyknął Jimmy. — To Gallegher — wyjaśnił Eliasz — i Silver. Miła niespodzianka. Przyłączycie się do nas? — Tylko towarzysko — odparła Silver. Gallegher, pokrzepiony trunkiem, przyjrzał się obu mężczyznom. Jimmy Tone był to wysoki drab, przystojny, opalony, o wystającej szczęce i bezczelnym uśmiechu. Stary był połączeniem najbrzydszych rysów Nerona i krokodyla. — Bawimy się całkiem nieźle — rzekł Jimmy. — A co się stało, Silver, że przyszłaś? Miałaś podobno pracować? — Gallegher chce się z wami widzieć. Nie wiem, w jakiej sprawie… Zimne oczy Eliasza stały się lodowate: — Tak? O co chodzi? — Podobno podpisałem z panami jakiś kontrakt — wyjaśnił naukowiec. — Uhum. To jest fotokopia. A bo co? — Chwileczkę! — Gallegher przyjrzał się dokumentowi. Podpis był niewątpliwie jego. Przeklęty robot! — Podrobiony — oświadczył wreszcie. Jimmy wybuchnął głośnym śmiechem. — No tak! Wymuszenie! Przykro mi, brachu, ale tu nie ma wykrętów. Podpisał pan w obecności świadków. — Cóż — odparł z żalem Gallegher — i tak nikt z was nie uwierzy, jeśli powiem, że fałszerstwa dopuścił się robot… — Oho! — wykrzyknął Jimmy. — …wmawiając wam pod hipnozą, że jest mną. Eliasz puknął się w głowę. — Pewnie, że nie. Żaden robot nie może tego zrobić. — Mój może. — Dowiedź pan tego w sądzie. Jeśli się panu uda — zachichotał — może pan uzyskać unieważnienie kontraktu. Gallegher przymrużył oczy. — Nie pomyślałem o tym. W każdym razie słyszałem, że proponowaliście mi sto tysięcy na rękę i tygodniową pensję. — Tak, przyjacielu — odparł Jimmy. — Ale pan sam powiedział, że chce tylko dwanaście tysięcy. I tyle pan dostał. Ale wie pan co? Możemy dać panu premię za te wynalazki, które zużytkujemy. Gallegher wstał. — Faceci nie podobają się nawet mojej podświadomości — szepnął do Silver. — Chodźmy stąd. — Ja wolę zostać. — Radzę pamiętać o solidnym gruncie — ostrzegł ją zagadkowo. — Ale wolna wola. Ja wychodzę. — Pamiętaj pan — rzekł Eliasz — że pracujesz dla nas. Jeżeli dowiemy się, ze coś robisz dla Brocka, łupniemy ci nakaz sądowy, nim się obejrzysz. — Doprawdy? Ale tamci odwrócili się do niego plecami. Gallegher z ciężkim sercem odszukał windę i zjechał na dół. Co dalej? Joe. W kwadrans później Gallegher wchodził do laboratorium. Światła płonęły, a wszystkie psy okoliczne wyły rozpaczliwie. Joe stał przed lustrem i bezgłośnie nucił. — Wpakuję cię pod młot parowy — rzekł Gallegher. — Zmów ostatni paciorek, ty nieszczęsna zbieranino śrub. Jak Boga kocham, zaraz cię rozwalę. — Proszę bardzo, możesz mnie bić — pisnął Joe. — Sam zobaczysz, czy się tym będę przejmował. Jesteś po prostu zazdrosny—,o moją urodę. — Urodę! — Oczywiście, nie możesz jej w pełni ocenić — masz tylko sześć zmysłów. — Pięć. — Sześć. A ja mam dużo więcej. Więc tylko ja mogę podziwiać całą swoją wspaniałość. Ale i ty widzisz i słyszysz dosyć, aby przynajmniej częściowo ją sobie uświadomić. — Skrzypisz jak zardzewiałe żelastwo — burknął Gallegher. — Masz tępy słuch. Ja mam nadwrażliwy. Nie chwytasz wszystkich walorów tonalnych mojego głosu. A teraz bądź cicho. Rozmowa przeszkadza mi kontemplować ruchy moich trybów. — Kontempluj póki czas. Bo za chwilę odszukam młotek. — Proszę bardzo, możesz mnie bić. Nie dbam o to. Gallegher usiadł znużony na tapczanie, wpatrując się w przezroczyste plecy robota. — Ładnie mnie urządziłeś! I po coś ty podpisał ten kontrakt z Sonatonem? — Już ci mówiłem: żeby uwolnić się od Kennicotta. — Ach, ty samolubna pokrako! W każdym razie wkopałeś mnie po uszy. Teraz nie mogę drgnąć, póki nie udowodnię, że to nie mój podpis. Musisz mi w tym pomóc. Pójdziesz ze mną do sądu i zademonstrujesz swoje właściwości hipnotyczne czy jakie tam. Dowiedziesz sędziom, że potrafisz wmówić, że jesteś mną. — Nie pójdę — odparł robot. — Dlaczego mam chodzić do sądu? — Dlatego — jęknął Gallegher — ze mnie wpakowałeś i musisz wydobyć! — Dlaczego? — Jak to dlaczego? Bo… bo tego wymaga najprostsza przyzwoitość! — Ludzkie pojęcia moralne nie dotyczą robotów — rzekł Joe. — I co mnie to wszystko obchodzi? Nie będę marnował czasu, który mogę zużyć na podziwianie swojej urody. Zostanę tu przed lustrem i będę tak stał i stał… — Nie będziesz, draniu! — ryknął Gallegher. — Rozbiję cię na atomy! — Proszę cię. Nie dbam o to. — Nie dbasz? — Instynkt samozachowawczy — odparł z ironią robot — może potrzebny jest tobie. Istoty tak niebywale szpetne niszczyłyby same siebie ze wstydu, gdyby ich coś nie powstrzymywało. — A jak ci zabiorę lustro? — spytał zrozpaczony Gallegher. W odpowiedzi Joe przymknął swe szypułkowe oczy. — Mogę się obejść bez lustra. Potrafię się wastować wewnątrzobiegowo. — No, dobrze. A teraz słuchaj, głupcze, póki jeszcze nie oszalałem. Każdy robot powinien coś robić. I to coś z sensem. — Tak jak ja teraz. Piękno jest najwyższym sensem. Gallegher zmrużył oczy usiłując myśleć. — Posłuchaj! Przypuśćmy, że wynajdę dla Brocka nowy magnifikator. Sonaton zaraz zabroni produkcji. Więc muszę odzyskać prawnie swobodę ruchu, bo… — Patrz! — zaskrzeczał Joe. — Jak pięknie się obracają! — Z zachwytem wpatrywał się w swoje tryby. Gallegher zbladł z bezsilnej pasji. — A niech cię diabli! — mruknął. — Już ja znajdę na ciebie sposób. Idę spać. — Wstał i ze złością wyłączył światło. — To mi nie przeszkadza — rzekł robot. — Widzę po ciemku. Gallegher zatrzasnął za sobą drzwi. W ciszy Joe zaczął nucić bezgłośnie. Lodówka Galleghera zajmowała całą ścianę kuchni. Wypełniały ją głównie trunki, wymagające chłodzenia, łącznie z importowanym piwem puszkowym, od którego zaczynał zwykle seanse. Nazajutrz rano, z ciężką głową i obrzękłymi oczyma, Gallegher odszukał sok pomidorowy, wypił haust, a potem szybko przepłukał gardło czystą. Miał już za sobą cały tydzień picia, więc piwo nie było wskazane — trzymał się zawsze metody stopniowania. Przycisnął guzik i na stół wypadło hermetycznie opakowane śniadanie. Gallegher patrzył posępnie na krwawy befsztyk. Co robić? Stanowczo jedynym ratunkiem jest sąd. Gallegher nie znał się na psychologii robotów. Ale przypuszczał, ze Joe z pewnością zaimponuje sędziemu. Zeznania robotów nie były prawnie dopuszczalne; gdyby jednak sąd uznał Joe za maszynę do hipnotyzowania, mógłby anulować kontrakt z Sonatonem. Sięgnął po wizofon. Brock zachował jeszcze pewne polityczne wpływy i rozprawę wyznaczono na ten sam dzień. Ale jaki będzie jej przebieg, o tym wiedział tylko Bóg i robot. Gallegher przesiedział kilka godzin na forsownym, lecz próżnym myśleniu. Nie mógł wykombinować żadnego sposobu nacisku na Joe. Gdybyż mógł sobie przypomnieć, w jakim celu zbudował robota! Niestety… W południe wszedł do laboratorium. — Słuchaj, głupcze — powiedział. — Idziemy do sądu. I to zaraz. — Nie pójdę. — Dobrze. — Gallegher otworzył drzwi, by wpuścić dwóch tęgich drabów w kombinezonach, niosących nosze. — Bierzcie go, przyjaciele! W głębi ducha czuł lekki niepokój. Nie znał możliwości Joe, potencjał robota był niewiadomą rzędu x. Na szczęście Joe nie był duży; więc mimo wrzasków i wyrywania się ubrano go szybko w kaftan bezpieczeństwa i załadowano na nosze. — Puśćcie mnie! Nie macie prawa! Puśćcie! — Jazda z nim! — rzekł Gallegher. Mimo oporu Joe znalazł się wkrótce w ciężarówce powietrznej. Wtedy ucichł i patrzył tępo przed siebie. Gallegher siadł przy nim na ławce. Bagażówka ruszyła. — No i? — Rób co chcesz. Zaskoczyłeś mnie, bo inaczej byłbym was wszystkich zahipnotyzował. Właściwie to mogę i teraz. Mogę kazać wam biegać w kółko i szczekać jak psy. Gallegher skrzywił się. — Lepiej tego nie rób. — Nie zrobię. To byłoby poniżej mojej godności. Będę po prostu dalej podziwiał siebie. Mówiłem ci, że mi nie potrzeba lustra. Mogę i bez tego wastować swoją urodę. — Słuchaj — rzekł Gallegher. — Jedziemy do sądu. Będzie tam mnóstwo ludzi. Będą ciebie podziwiać. Ale będą cię jeszcze bardziej podziwiać, jeżeli pokażesz im, jak hipnotyzujesz. — Nie dbam o to, żeby mnie podziwiano — odparł Joe. — Nie potrzebuję niczyjego uznania. Niech się cieszą, że mogą mnie widzieć. A teraz cicho bądź. Jeśli chcesz, podziwiaj moje tryby. Gallegher patrzył na tryby robota z nienawiścią w oczach. Kiedy przybyli do sądu, wściekłość nie opuściła go jeszcze. Tragarze zanieśli Joego i w myśl wskazówek Galleghera złożyli go ostrożnie na stole. Po krótkiej debacie został uznany za dowód rzeczowy A. Sala była pełna. Strony zajęły już miejsca. Eliasz i Jimmy z wyrazem pewności siebie, a Patsy Brock i jej ojciec z wyrazem niepokoju. Silver O’Keefe przezornie siadła w równej odległości od przedstawicieli obu firm. Sędzią przewodniczącym był żółtodziób nazwiskiem Hansen. Z tego, co słyszał Gallegher, był to człowiek uczciwy. Rzecz nie bez znaczenia. Hansen spojrzał na uczonego. — Za zgodą stron sąd pomija formalności wstępne — powiedział. — Czytałem pański pozew. Cały proces sprowadza się do tego, czy pan podpisał pewien kontrakt z Korporacją Telewizyjną Sonaton. Tak? — Tak jest, wysoki sądzie. — W swoim pozwie zrzekł się pan zastępstwa prawnego. Czy tak? — Tak jest, wysoki sądzie. — W takim razie proces będzie prowadzony z urzędu. Jeśli żadna strona się nie odwoła, po dziesięciu dniach wyrok jest prawomocny. — Sędzia stosował procedurę skróconą, która ze względu na oszczędność czasu cieszyła się dużym uznaniem. Ponadto unikano ostatnio pomocy adwokatów z powodu kilku głośnych skandali. Sędzia Hansen przesłuchał najpierw obydwu Tone’ów, po czym wezwał Harrisona Brocka. Rekin był przygnębiony ale odpowiadał rzeczowo. — Tydzień temu zawarł pan umowę z powodem? — Tak. Pan Gallegher zobowiązał się do pewnych prac dla mnie. Czy umowa była na piśmie? — Nie, ustna. Hansen przyjrzał się bacznie Gallegherowi. — Czy powód był wtedy pijany? Podobno często mu się to zdarza. Brock przełknął ślinę. — Doprawdy, nie umiałbym powiedzieć. Nikt go oczywiście nie badał. — Czy w pana obecności pił jakie napoje alkoholowe? — Nie wiem, czy to były napoje alko… — Jeśli pan Gallegher je pił, to musiały być alkoholowe. Sąd zna powoda, gdyż występował jako ekspert w innym procesie. Chodzi jednak o to, że nie ma żadnego prawnego dowodu, by pan zawarł z nim jakąś umowę. Pozwani zaś, czyli Sonaton, mają kontrakt na piśmie. Podpis został sprawdzony. Hansen skinął, że Brock może usiąść. — A teraz pan Gallegher. Proszę się zbliżyć… Rzeczowy kontrakt podpisany był wczoraj około ósmej wieczór. Pan temu przeczy? — Tak jest. Nie byłem w ogóle w laboratorium. — A gdzie pan był? — W mieście. — Czy ma pan na to świadków? Gallegher zastanowił się. Nie, nie miał. — Dobrze. Pozwani stwierdzają, że wczoraj około ósmej, w pańskim laboratorium, podpisali z panem pewną umowę. Pan temu stanowczo przeczy. Twierdzi pan, ze dowód rzeczowy A, posługując się hipnotyzmem, podał się za pana i umiejętnie sfałszował pański podpis. Zasięgałem zdania ekspertów, którzy oświadczyli, że roboty nie są do tego zdolne. — Mój robot jest nowego typu. — Dobrze. Więc niech pański robot zahipnotyzuje mnie, abym uwierzył, ze jest on panem czy jakimkolwiek innym człowiekiem. Innymi słowy, proszę mi wykazać jego możliwości. W dowolnej postaci. — Postaram się — odparł Gallegher. Z cichą modlitwą na ustach podszedł do stołu, gdzie leżał robot w kaftanie bezpieczeństwa. — Joe! — Tak? — Słyszałeś? — Tak. — Zgodzisz się zahipnotyzować sędziego Hansena? — Odejdź — rzekł Joe. — Podziwiam siebie. Gallegherowi pot wystąpił na czoło. — Posłuchaj. Przecież nie żądam od ciebie wielkich rzeczy. Wystarczy, że… — Nie słyszę, co mówisz — odparł Joe słabym głosem. — Wastuję, Po dziesięciu minutach Hansen odezwał się: — A więc, panie Gallegher… — Jeszcze chwila, wysoki sądzie! Jestem pewien, ze skłonię ten wpatrzony w siebie śrubokręt do przedłożenia dowodu, jeśli tylko będę miał trochę czasu. — Sąd to uwzględnia — rzekł Hansen. — Jak tylko będzie pan gotów wykazać, ze dowód rzeczowy A potrafi hipnotyzować, wznowię rozprawę Na razie jednak umowa pozostaje w mocy. Pracuje pan dla Sonatonu, nie dla Televoxu. Przewód zamknięty. Wyszedł. Eliasz i Jimmy popatrywali nieprzyjemnie na salę. Wyszli również, w towarzystwie Silver O’Keefe, która uznała, ze wie, po czyjej stronie wygrana. Gallegher spojrzał na Patsy i beznadziejnie wzruszył ramionami. — Co robić? — westchnął. Wykrzywiła usta w uśmiechu. — Robił pan, co pan mógł, ale… Zresztą, czy to wiadomo, że wynalazłby pan jakiś sposób dla nas… Podszedł Brock ocierając spoconą, okrągłą twarz. — Jestem zrujnowany. Dziś otwarto w Nowym Jorku jeszcze sześć kin bimbrowych. Oszaleć można. I co ja zawiniłem? — Chcesz, żebym wyszła za Tone’a? — spytała ironicznie Patsy. — Do licha, nie! Chyba, ze mi przysięgniesz otruć go zaraz po ślubie. Ale tak łatwo nie pokonają mnie, dranie! Już ja coś wymyślę! — Jeśli Gallegher nie może, to i ty nie potrafisz — odparła Patsy. — Więc co teraz będzie? — Idę do laboratorium — rzekł Gallegher — In vino veritas*. Urządziłem tę całą historię po pijanepiu, więc może, jeśli dobrze się urżnę, znajdę rozwiązanie. A jak nie, proszę sprzedać moje marynowane zwłoki na wagę. — Dobrze — zgodziła się Patsy i wyszła zabierając ojca. Gallegher westchnął, dopilnował załadowania robota do bagażówki i pogrążył się w beznadziejnych dociekaniach teoretycznych. W godzinę później uczony leżał na tapczanie w laboratorium, pijąc zaciekle i patrząc na Joego, który stał przed lustrem i piskliwie śpiewał. Zanosiło się na monumentalne chlanie. Gallegher nie był pewien, czy to przetrzyma. Ale postanowił pić tak długo, póki nie .znajdzie rozwiązania sprawy albo zemrze. Rozwiązanie znane było jego podświadomości. Trzeba przede wszystkim wyjaśnić, na jaką cholerę sfabrykował robota. Na pewno nie po to, aby wyładować kompleks samouwielbienia. Musiał być inny powód, słuszny i logiczny, a ukryty w oparach alkoholu. Współczynnik x. Znając współczynnik x, panowałby nad Joem. x to główna przekładnia. Na razie Joe, by tak rzec, funkcjonował na dziko. Ale gdyby mu nakazano wykonanie zadania, dla którego został sfabrykowany, powróciłaby równowaga psychologiczna. x stanowił katalizator likwidujący obłęd robota. Idźmy dalej. Gallegher golnął kieliszek ostrego „Drambuie. Uff! Marność nad marnościami! Wszystko jest marnością! odnaleźć współczynnik x? Drogą dedukcji? Indukcji? Osmozy? Nowy haust likieru i Gallegher zaczął ścigać swe rozbiegane myśli. Co działo się tamtej nocy, zeszłego tygodnia? Pił piwo. Przyszedł Brock. Potem Brock wyszedł. Gallegher zaczął budować robota. Hmm… Upicie się piwem ma specjalny charakter. Może więc pije niewłaściwe trunki? To bardzo prawdopodobne. Gallegher wstał, otrzeźwił się tęgą dawką tiaminy i przyniósł z lodówki parę tuzinów puszek importowanego piwa. Wstawił je do podręcznej chłodni przy tapczanie. Nacisnął otwieracz, a piwo trysnęło pod sufit. Teraz się okaże. Współczynnik x. Robot wie, naturalnie, do czego ma służyć. Ale nie powie. Stoi oto, śmiesznie przezroczysty, i wpatruje się w obroty trybów. — Joe! — Nie zawracaj mi głowy. Jestem pogrążony w kontemplacji własnego piękna. — Nie jesteś wcale piękny. — Jestem. Czy nie zachwycasz się moim tarrylem? — Co to jest twój tarryl? — Nie pamiętam już — odparł Joe ze smutkiem. — A ty nie „domyślasz się? Prawda, teraz przypominam sobie, ze tarryl sam dorobiłem, kiedy już mnie zbudowałeś. Jest wprost prześliczny. — Hmmm… — Pustych puszek wciąż przybywało. Obecnie już tylko jeden browar, zdaje się w Europie, wypuszczał piwo w puszkach zamiast używanych powszechnie plastykówek. Gallegher sprowadzał puszki, bo piwo lepiej zachowywało bukiet. Ale wracajmy do Joego. Joe wiedział, po co został zrobiony. A może nie9 Gallegher też wiedział w podświadomości. Aie ta podświadomość… Zaraz, zaraz! A jak jest z podświadomością u Joego? Czy robot w ogóle ma podświadomość? No, jeśli ma mózg… Co by to było, gdyby mu wstrzyknąć skopolaminę? Ale jak? Niepodobieństwo! Do licha! W jaki sposób wyzwolić podświadomość robota? Hipnoza. Joe nie da się zahipnotyzować. Jest na to za sprytny. Chyba że… Tak, autohipnoza… Gallegher szybko wypił dwie puszki piwa. Myśl robiła się coraz jaśniejsza. Czy Joe może przewidywać przyszłość? Nie. Ma pewne osobliwe zmysły, ale rządzą nimi niewzruszone prawa logiki i prawdopodobieństwa. Co więcej, Joe ma swoją piętę Achillesa — kompleks samouwielbienia. Tutaj zaczyna świtać, ledwo–ledwo świtać, promyk nadziei. — Wiesz co, Joe? — rzekł Gallegher. — Wcale mi nie wydajesz się piękny. — Co mnie to obchodzi? Jestem piękny i widzę to. Więcej mi nie trzeba. — No tak. Moje zmysły są widać ograniczone. Nie mogę ogarnąć wszystkich twoich możliwości. Ale teraz na przykład widzę cię inaczej. Jestem pijany. Wyzwala się moja podświadomość. Mogę cię oceniać zarówno świadomością, jak i podświadomością. Rozumiesz? — Masz szczęście — odparł z uznaniem robot. Gallegher przymknął oczy. — Ty chyba widzisz siebie pełniej niż ja. Ale jednak nie całkowicie. Prawda? — Co? Przecież ja widzę siebie całego. — I możesz siebie całkowicie ocenić i zrozumieć? — Tak — odparł Joe. — Oczywiście. Dlaczego by nie? — Świadomie i podświadomie? A skąd wiesz, czy twoja podświadomość nie ma jakichś innych zmysłów? Albo przenikliwszych? Bo ja wiem, ze jest bardzo wyraźna różnica w moich odczuciach, jakościowa i ilościowa, kiedy jestem pijany czy zahipnotyzowany… czy w jakiś inny sposób wyzwoli się moja podświadomość. — Oo! — robot patrzył z namysłem w lustro. — Oo! — Szkoda, ze nie możesz się upić. — Moja podświadomość… — Joe skrzeczał jakimś dziwnym głosem. — Nigdy jeszcze nie podziwiałem swojej urody w ten sposób. Może tego właśnie mi brak? — Mniejsza z tym — rzekł Gallegher. — I tak nie możesz wyzwolić swojej podświadomości. — Owszem, mogę — rzekł robot. — Mogę samego siebie zahipnotyzować. — Czyżby? — Gallegher nie śmiał otworzyć oczu. — Myślisz, żeby ci się udało? — Oczywiście. I zaraz to zrobię. Może wtedy zobaczę w sobie piękno wprost niesłychane, którego nawet nie podejrzewałem. Jakieś cuda niezwykłe… Zaczynam. Joe wysunął szypułkowate oczy i ustawił je tak, że zaczęły bacznie się w siebie wpatrywać. Zapadło długie milczenie. Wreszcie Gallegher zawołał: — Joe! Cisza. — Joe!! Cisza. Wokoło zawyły psy. — Mów tak, żebym cię mógł słyszeć. — Tak — odparł robot jakimś dalekim skrzeknięciem. — Czy jesteś zahipnotyzowany? — Tak. — Czy jesteś cudny? — Cudniejszy, niż mogłem wymarzyć. Gallegher przełknął to i zadał nowe pytanie: — Czy rządzi tobą podświadomość? — Tak. — Po co cię zbudowałem? Milczenie. Galłegher zwilżył wargi i próbował dalej. — Joe, musisz mi odpowiedzieć. Pamiętaj, że teraz panuje twoja podświadomość. Więc powiedz: po co cię zbudowałem? Milczenie. — Sięgnij myślą wstecz. Do chwili, kiedy ciebie fabrykowałem. Co wtedy się działo? — Piłeś piwo — odparł Joe niewyraźnie. — Nie mogłeś sobie dać rady z otwieraczem. Powiedziałeś, ze zrobisz większy i lepszy otwieracz do puszek. To właśnie ja. — Co? — Gallegher omal nie spadł z tapczana. Robot zbliżył się, ujął puszkę piwa i otworzył ją z niesłychaną zręcznością. Nie wylała się ani kropla. Joe był otwieraczem wprost idealnym. — Do czego — mruknął Gallegher — doprowadza igranie z wiedzą. Zbudowałem najbardziej skomplikowanego robota na świecie, ot tak… Nie dokończył zdania. Joe nagle się zbudził. — Co się stało? — zapytał. Gallegher obejrzał go zimnym wzrokiem. — Otwórz puszkę! — syknął. Po krótkim wahaniu robot usłuchał. — Aa, już wiesz. Widzę, że teraz będę już tylko niewolnikiem. — Dobrze to widzisz. Odnalazłem katalizator, główną przekładnię. Mam cię teraz, głupcze. Będziesz wykonywał pracę, do której zostałeś zrobiony. — W każdym razie — odparł filozoficznie Joe — będę mógł nadał podziwiać swoją urodę, kiedy ci nie będę potrzebny. — Ach ty wybujały otwieraczu puszek! — warknął Gallegher. — Słuchaj! Jeżeli zabiorę cię jutro do sądu i każę ci zahipnotyzować sędziego Hansena, to co? Będziesz musiał to zrobić? — Tak. Nie mam już własnej woli. Jestem uwarunkowany. Uwarunkowany, żeby ciebie słuchać. Dotąd byłem uwarunkowany do posłuszeństwa jednemu jedynemu nakazowi — wykonania pracy, dla której zostałem zrobiony. Póki mi nie kazałeś otwierać puszek, byłem wolny. Teraz muszę cię słuchać we wszystkim. — Aha — odparł Gallegher — chwała Bogu. Inaczej zwariowałbym przed upływem tygodnia. Teraz przynajmniej mogę się uwolnić od Sonatonu. A potem się zabiorę do rozwiązania sprawy Brocka. — Przecież ją rozwiązałeś — rzekł Joe. — Co? — Kiedy mnie zrobiłeś. Myślałeś przedtem o Brocku, więc wbudowałeś we mnie także i rozwiązanie dla jego sprawy. Może podświadomie. Gallegher sięgnął po piwo. — Mów prędzej. Jakież to rozwiązanie? — Poddźwiękowe — rzekł Joe. — Zbudowałeś mnie tak, żebym wydawał pewien ton poddźwiękowy, który Brock ma nadawać w nieregularnych odstępach podczas telewizyjnych programów… Poddźwięki nie są słyszalne. Ale się je odczuwa. Z początku jest to niejasny a trudny do uzasadnienia niepokój, który stopniowo wzrasta do rozmiarów dzikiego, niepojętego lęku. Lęk ten nie trwa długo. Ale skojarzony z PP — Podejściem do Publiczności — nadaje pewne nieuchronne wyniki. Posiadacze domowych Televoxów nie doznawali właściwie zakłóceń. Wchodziła tu w grę sprawa akustyki. Koty miauczały, psy rozpaczliwie wyły. Ale rodziny, siedzące przy odbiornikach w salonie i przyglądające się gwiazdom Televoxu na małych ekranach, nie odczuwały nic szczególnego. Za słaba była przede wszystkim amplifikacja. Ale w kinach bimbrowych, gdzie aparaty Magna podłączono do nielegalnych odbiorników Televox… Najpierw powstawał na sali niejasny, trudny do uzasadnienia niepokój, który stopniowo wzrastał. Ktoś nagle zaczynał krzyczeć. Publiczność rzucała się do drzwi. Bano się czegoś, choć nie wiedziano czego. Ale wszyscy myśleli tylko o tym, żeby się wydostać. W całym kraju nastąpiła masowa ucieczka z bimbrowych kin, kiedy Televox włączył pierwszy raz poddźwięk do normalnego programu. Nikt nie wiedział dlaczego, z wyjątkiem Galleghera, Brocków i paru techników przypuszczonych do tajemnicy. Po godzinie nadano nowy poddźwięk. I nastała nowa, obłędna ucieczka. Po paru tygodniach nie można już było nikogo zwabić do bimbrowego kina. A odbiorniki domowe funkcjonowały w spokoju. Sprzedaż Televoxów zaczęła wzrastać. Nikt już nie chodził do kin bimbrowych. Nieprzewidzianym wynikiem ubocznym było to, że nikt nie chciał chodzić także i do legalnych kin Sonatonu. Wytworzył się odruch warunkowy. Publiczność nie wiedziała, dlaczego w bimbrowych kinach ogarnia ją panika. Kojarzyła ów ślepy, irracjonalny lęk z innymi czynnikami, z tłumem i klaustrofobią. Pewnego wieczoru niejaka pani Jane Wilson, skądinąd zupełnie nie znana, poszła obejrzeć przedstawienie bimbrowe. Uciekła razem ze wszystkimi, kiedy puszczono poddźwięk. Następnego dnia pani Wilson udała się do wspaniałego Sonaton–Palladium. W środku programu rozejrzała się wkoło, zobaczyła olbrzymi tłum widzów, spojrzała na sufit i wyobraziła sobie, że strop się zapada. — Musiała zaraz, natychmiast się stąd wydostać! Jej okrzyk stał się sygnałem. Wielu innych widzów już przedtem odczuło poddźwięki. Nikomu nic się nie stało w czasie tej paniki, gdyż zgodnie z przepisami drzwi były bardzo szerokie ze względu na możliwość pożaru. Nikomu nic się nie stało, ale nagle stało się oczywiste, że na publiczność działają poddźwięki i że należy unikać groźnego połączenia tłumu i sali kinowej. Proste skojarzenie psychologiczne. W ciągu paru miesięcy bimbrowe kina znikły, a legalne kinopałace Sonatonu musiano zamknąć z braku klienteli. Ani Eliasz Tone, ani Jimmy nie byli tym zachwyceni. Natomiast w Televoxie panowała powszechna radość. Wyjątkiem był Gallegher. Zainkasował od Brocka fantastyczny czek i natychmiast kablował do Europy o przysłanie jakichś niewiarygodnych ilości puszkowego piwa. Czekając na transport, leżał pogrążony w smutku na tapczanie w laboratorium i zalewał się whisky z wodą sodową. Joe stał, jak zwykle, przed lustrem i obserwował ruch trybów. — Joe! — zawołał Gallegher. — Słucham. Co mam robić? — Nie, nic. — Na tym właśnie polegał kłopot. Gallegher wyciągnął z kieszeni pomiętoszoną depeszę i czytał raz jeszcze w posępnej zadumie. Browar, który puszkował piwo, donosił, że obecnie stosować będzie wyłącznie, a zgodnie z powszechnym zapotrzebowaniem, zwykłe plastykówki. Odtąd więc żadnych puszek. Nastała epoka, kiedy nic już nie puszkowano. Nawet piwa. Ale w takim razie na co zdał się robot, zbudowany i uwarunkowany po to, aby być otwieraczem puszek? Gallegher westchnął i nalał sobie nową szklaneczkę whisky. Wzmocnioną. Joe sterczał dumnie przed lustrem. Nagle wysunął oczy, ustawił jedno na wprost drugiego i pośpiesznie wyzwolił swoją podświadomość przy pomocy hipnozy. W ten sposób mógł lepiej siebie podziwiać. Gallegher znowu westchnął. W całej okolicy psy zaczęły wyć jak szalone. No i co z tego? Wypił jeszcze szklankę i poczuł się lepiej. Zbliża się chwila, pomyślał, odpowiednia, żeby zaśpiewać „Frankie i Johnnie”. A może on i Joe utworzą duet — baryton i niesłyszalny pod– albo naddźwiękowiec. Pięknie pasują do siebie. W dziesięć minut później Gallegher śpiewał w duecie ze swoim otwieraczem puszek. R. De Witt Miller WEWNĄTRZ PIRAMIDY Grarvin Matthews z Międzynarodowego Towarzystwa Antropologicznego patrzył, oczom własnym nie wierząc, na gigantyczną piramidę wznoszącą się na szczycie urwiska. Wyglądała jak nierealne zjawisko. Promienie zachodzącego słońca oświetlały jej śnieżnobiałe ściany, których zarys występował tym ostrzej na tle ciemnej zieleni jukatańskiej dżungli wspinającej się aż po wierzchołek góry. Matthews w żaden sposób nie mógł uwierzyć, że jest to dzieło rąk ludzkich. Ale tych prostych, nieskazitelnych linii nie mógł stworzyć przypadek natury. Piramidę musiał zbudować człowiek. Ale kiedy, po co i jak? Czarne chmury, zwiastunki burzy, zasnuwały coraz bardziej niebo. Światło dnia szybko gasło. Matthews otrząsnął się z wrażenia. — Będzie to największe odkrycie naukowe stulecia — rzekł zwracając się do stojącego obok starca. — Po moim sprawozdaniu Towarzystwo zorganizuje natychmiast wyprawę dla przeprowadzenia dokładnych badań. Profesor Phinias Hexter drgnął, jakby niemile dotknięty. — Właściwie nie jest ona tak wielka — powiedział. — To tylko w pierwszej chwili ma się takie wrażenie. — Nie mów pan głupstw — odparł Matthews. — Pracowałem w Egipcie. Wielka piramida Cheopsa wyglądałaby przy tej jak karzeł. Hexter spojrzał na czarne ławice chmur, które pokryły już prawie cały nieboskłon. — Za chwilę będzie burza — rzekł. — Czy nie myśli pan, że lepiej poczekać do jutra i wtedy dokładnie się przyjrzeć? — Za nic w świecie. Chcę jeszcze dziś wejść do środka. Oczywiście, jeżeli jest wejście. — Owszem — z namysłem odpowiedział Hexter — jest wejście. Ale znajduje się z drugiej strony. Ciemno już będzie, nim się tam dostaniemy. Matthews spojrzał na niego bacznie. — Co się panu stało? Zachowuje się pan, jak by po prostu miał pan stracha. — Nie — mruknął Hexter — to nie strach. Znam tę piramidę zbyt długo, aby się jej bać. Raczej chodzi mi o to, co ona wyraża… Zamilkł. — Myślę, że powinien pan starać się mi pomóc — rzekł Matthews znacząco. — Ode mnie tylko zależy, czy świat będzie wiedział o pana udziale. — Jeśli o mnie chodzi, to jest mi wszystko jedno. Matthews popatrzył pytająco na chudego, spalonego na brąz starego profesora. — Dlaczego pan milczał? — spytał nagle. — Wiedział pan od lat o istnieniu tej piramidy, a nikomu pan o tym nie wspomniał. Jest to chyba najtrudniej dostępne miejsce na Obu kontynentach Ameryki. A w ogóle jedyne, z którego piramidę można zobaczyć. Tylko i wyłącznie stąd. Czy pan rozumie, że gdyby nie zaprowadził mnie tutaj przypadek, może trzeba by czekać całe stulecia, zanim by ją ktoś odkrył? — Wystarczyłoby jedno jeszcze stulecie. — Nie rozumiem, co pan ma na myśli. Zresztą, mniejsza z tym. Tylko dlaczego pan nie ogłosił swojego odkrycia? I co pan tutaj robi samotnie? — Na pierwsze pańskie pytanie — rzekł spokojnie Hexter — wolę nie odpowiadać w tej chwili. Co zaś do drugiego, prowadzą tu badania, zupełnie tak samo jak pan. — Ale pan nie należy do żadnego stowarzyszenia? — Czy trzeba należeć do jakiegoś stowarzyszenia, aby być naukowcem? Kiedy pierwszy raz zobaczyłem tą piramidą, miałem pewną koncepcją. Koncepcję, która powstała w moim umyśle, odkąd tylko zająłem się archeologią — trzydzieści lat temu. Za pierwszą wyprawą tutaj znalazłem dowody wskazujące, że mogę mieć racją. Ale trzeba było aż pięciu wypraw i dziesięciu lat pracy, aby znaleźć dowody. — Jaka jest pańska koncepcja? — Myślę, że fakty powiedzą więcej niż moje wywody. — W takim razie chodźmy. Jak tam najlepiej się dostać? — Pan stanowczo chce wejść jeszcze dzisiaj? — Naturalnie. A jak pan myślał? — Tak — szepnął Hexter na wpół do siebie. — Przypuszczam, że w pana wieku zrobiłbym to samo. Czy ma pan lampkę karbidową? — Nawet dwie. — Dobrze. Proszę iść za mną, za kwadrans będziemy przy wejściu. Podeszli do samej ściany piramidy i Matthews był znów oszołomiony jej niebywałym ogromem. Idąc wzdłuż ściany, badał jej budowę. Nie do wiary! Bloki kamienne pasowały do siebie jak w najwspanialszej budowli egipskiej. Tylko przy tych blokach egipskie sprawiałyby wrażenie zabawek. W połowie drogi Hexter zatrzymał się i wskazał ledwo widoczną w kamieniu linię schodów. — Prowadzą do wylotu tunelu — rzekł. Weszli schodami na jakie sto stóp w górę. W tym miejscu schody rozszerzały się w sporą platformę. Ujrzeli przed sobą wylot korytarza obliczonego na wzrost i tuszę rosłego mężczyzny, a wiodącego w głąb piramidy. — Mniej więcej tak samo jak w piramidach egipskich — szepnął Matthews. — W Egipcie są tylko nieduże kopie — odparł Hexter. — Sam pomysł pochodzi stąd. Dotarł razem z powszechną niemal legendą o czasach, kiedy oni żyli. — Co to znaczy „oni”? — Później — mruknął Hexter — później. Najpierw pójdziemy do zwykłej komnaty grzebalnej. Ujął jedną z lamp karbidowych i zagłębił się w przejście. Matthews zapalił drugą i ruszył za nim. Przez pewien czas korytarz biegł poziomo. Nagle zaczął ostro wznosić się w górę. Pachniało wilgocią i pleśnią, zatęchłą wonią rzeczy od dawna zapomnianych i nieużywanych. Nagle ciemne mury rozstąpiły się i Matthews zrozumiał, ze weszli do małej komnaty. Uniósł lampę nad głową. Cela miała może dwadzieścia stóp w kwadracie. Zbudowana była w twardym różowym piaskowcu, z bloków tak cudownie dopasowanych, że z trudem dostrzegał spojenia. W środku, na podwyższeniu, wznosiły się cztery wspaniale rzeźbione sarkofagi. Matthews z głośnym okrzykiem podbiegł do najbliższego i usiłował odsunąć wieko. — Rozczaruje się pan — rzekł Hexter. Ale pomógł towarzyszowi unieść masywną kamienną płytę. Białobłękitny płomień latarni rzucał długie cienie do wnętrza sarkofagu. Bacznie się wpatrując, Matthews dostrzegł nieliczne szczątki tego, co niegdyś miało może kształt ludzki. Zbielałe ułamki kości, jakieś resztki metalu i jak gdyby tkaniny. A wszystko za dotknięciem rozpadało się w proch. Zaklął rozczarowany i odwrócił się. — Pozostałe są identyczne — rzekł Hexter. — To był ich majstersztyk. Nikomu nie mogło przyjść na myśl, aby szukać dalej. To zupełnie oczywiste. Ta właśnie legenda olbrzymiej komnaty grzebalnej przeszła do Egiptu. — Hexter — zawołał szorstko Matthews — przestań pan mówić brednie i proszę mi pomóc w zdjęciu pozostałych wiek. Chyba nie będę musiał wyduszać z pana siłą wszystkiego, co pan wie o tym miejscu. Starzec milczał przez dłuższą chwilę. W świetle lampy, którą trzymał przed sobą, rysy jego przybrały dziwaczny wygląd. Wzruszył ramionami z wyrazem wielkiego znużenia. — Pan, oczywiście, chce to wszystko podać w sprawozdaniu? — zapytał. — Oczywiście. — W takim razie przybędzie tu cała wielka wyprawa. Przeszukają wszystko używając bodaj mikroskopów w nadziei znalezienia potajemnych przejść. A na końcu zjawią się turyści. — Więc co z tego? Czego się pan obawia? Czy pan jesteś uczony, czy stara baba? Hexter znów długo milczał. Wreszcie powziął jakby decyzję. — Zaufam panu — rzekł bardzo powoli. — Ostatecznie, jest pan naukowcem. Ma pan tęgi umysł. Jeśli — gdy mnie zabraknie — postanowi pan wykonać swój pierwotny plan, nic pana nie zdoła powstrzymać. — Dobrze, ale jeśli ma pan mi coś pokazać, to nie zwlekajmy. — Jeszcze nie teraz. — Hexter przysiadł na jednym z sarkofagów. — Muszę najpierw zadać panu kilka pytań. — Co to ma być? — zapytał sarkastycznie Matthews. — Zabawa? — Może… ale inaczej ja się nie bawię. A przyrzekam, że na zakończenie pokażę panu coś, co zmieni całkowicie cały pański pogląd na historię Ziemi. Matthews usiadł na drugim sarkofagu. — Dobrze — powiedział — tylko niech się pan streszcza. — Pan jest egiptologiem — zaczął wolno Hexter. — Czy zastanawiał się pan kiedykolwiek nad tym, co kryje się za najdawniejszą cywilizacją, a co raz po raz odnajdujemy w utajonej formie w legendach i folklorze wszystkich ludów? — Nie. — Tak przypuszczałem. Trzeba najpierw wytrącić umysł z toru konwencjonalnych pojęć, aby móc wpaść na trop prawdy. Lecz kiedy odnajdzie się klucz, pasuje najdokładniej i wszystko wtedy się zgadza. Po pierwsze więc, przypuśćmy, że tysiące lat temu, gdy człowiek był jeszcze bardzo pierwotny, Ziemię nawiedziły istoty z innego świata. — Czy chce pan opowiadać teraz bajeczki o duchach? Hexter zignorował uwagę. — Wysuwam tylko hipotezę roboczą — rzekł — co należy do mojej zabawy. Ale wracam do rzeczy. Przypuśćmy, że jakieś ciało niebieskie, podobne do ziemi, zbliżyło się na krótko do naszej planety. Byłoby to wytłumaczenie wszystkich legend o potopie oraz siedmiu dniach ciemności z piśmiennictwa staroegipskiego i starohebrajskiego. — Być może. — To nie są tylko domysły — oświadczył Hexter. — Musiał pan słyszeć o teorii Kobala, opartej na odchyleniach w orbicie Neptuna i Plutona, a zakładającej istnienie ciała o grawitacji zbliżonej do ziemskiej i orbicie podobnej do komety. — Czytałem coś o tym. — Dobrze. A teraz przypuśćmy, że na tym ciele niebieskim żyją istoty inteligentne, które zorganizowały wyprawę na Ziemię. Może ich świat odczuwał brak naturalnych zasobów albo był przeludniony, mniejsza o przyczyny, dość ze grupa dzielnych przedstawicieli tej rasy zdecydowała się podjąć próbę założenia nowej siedziby. — Chciałbym, żeby pan zaczął mówić na temat — rzekł Matthews głosem znużonym. Hexter nie zważał na niego. — Być może — ciągnął — kiedy wyprawa znalazła się na Ziemi, stwierdzono, że nasz klimat nie nadaje się dla tej formy życia. Istoty owe wdały się w grę i przegrały. Okazało się, ze brak tu jakiegoś istotnego składnika, może jakiegoś gazu w naszej atmosferze lub tez niezbędnego składnika odżywiania. Nawet analiza widmowa nie daje zbyt dokładnego pojęcia o warunkach panujących na innej planecie. Słowem, wyobraźmy sobie, ze taka sytuacja powstała, a pan Matthews był członkiem owej wyprawy. Co by pan postanowił? Matthews spoglądał na napis w języku Mayów, widniejący na ścianie, ale rozmowa zaczęła go trochę interesować. — Umrzeć — odparł po chwili namysłu. — Cóż innego byłoby do zrobienia? — Nic — chyba że… Nawet nasza prymitywna nauka rozwiązała już prawie sztuczne zawieszenie życia. Więc nauka bardziej posunięta w rozwoju osiągnęłaby to z pewnością, prawda? — Zapewne. — Cieszę się, że pan choć tyle przyznaje. W każdym razie musi pan się zgodzić, że hipoteza jest interesująca. Zbadajmy ją zatem dokładniej. Przypuśćmy, ze umiałby pan, z pomocą jakiegoś anestetyku, zawiesić życie na czas nieograniczony. Co by pan wtedy zrobił? — Uczyniłbym to i czekał, co będzie. Lepsze to niż po prostu umrzeć. — Nie tylko — moja hipotetyczna wyprawa mogła mieć określone zupełnie racje, by spodziewać się, że jeśli zawieszą swe życie na dość długo, zapewnią sobie szansę ratunku. Ale pomijając tę kwestię — co by pan zrobił przed zawieszeniem życia? — Starałbym się zabezpieczyć ciało w taki sposób, aby zapewnić jego istnienie w chwili, gdy nadarzy się możliwość wznowienia normalnego życia. — I wobec tego, mając dostęp do supernauki, a dzięki niej do środków ponad miarę słabiutkiego człowieka, zbudowałby pan olbrzymią budowlę dla ochrony ciała w okresie uśpienia. — Tak, to brzmi dość logicznie… czego nie można powiedzieć o innych pana koncepcjach. — Dobrze. A teraz idźmy o krok dalej. Spodziewając się, że istoty z pańskiego świata wyślą kiedyś nową wyprawę po pana, trzeba by dać im jakoś znać, ze pan zdołał ocalić swoje życie na Ziemi. Niech pan pamięta, ze mieszkańcy owego świata nie wiedzą zapewne o istnieniu na ziemi inteligentnych form życia. W chwili kiedy wylądowała tamta wyprawa, człowiek nic jeszcze nie wybudował widocznego z daleka. Potrzebny był zatem znak, ze wyprawa nie zginęła natychmiast. — Chyba tak. — Na pewno. A jedna jest tylko rzecz, której natura nie stwarza: linia prosta. Olbrzymia piramida, umieszczona na gołym urwisku, stanowiłaby wiecznotrwały dowód istnienia bytów inteligentnych. Żadna inna forma architektury nie świadczy tak wymownie o kształtującym, twórczym rozumie. Piramida składa się z samych linii prostych. — Bardzo ciekawa teoria — roześmiał się Matthews — ale co z faktami? — To — odparł Hexter — jest już krok następny. Podszedł do ściany komnaty, dokonał pośpiesznych obliczeń i wybrał jeden z olbrzymich kamiennych bloków. Nacisnął go całym ciałem. Blok odsunął się bezszelestnie. — Nasza wiedza jeszcze i dziś nie umiałaby takiej równowagi wytworzyć — powiedział. — A zatajenie też jest nadzwyczajne. Pracowałem rok, nim to wykryłem. Blok znikł jakby bez śladu, ujawniając korytarz węższy i niższy od tego, którym weszli. Hexter znów poszedł przodem. Korytarz zbiegał bez końca w dół. Matthews obliczył, że muszą się już znajdować niżej powierzchni Ziemi, gdy korytarz rozszerzył się w salę. Była nieco większa niż komnata grzebalna, lecz pozbawiona zupełnie ozdób. Nie było tez żadnych napisów na murach. W samym środku stały cztery trumny. Płomienie lamp odbijały się słabo od ich powierzchni. Zrobione były widocznie z jakiegoś nie znanego Matthewsowi metalu. — Jak pan widzi — rzekł Hexter — jest ich tyle samo, co w górnej sali. Na tym polegał ów znakomity kamuflaż. Kilka istot żyło przez krótki czas na Ziemi. Czas ten zużyli na budowę olbrzymiej komnaty grzebalnej. Potem cztery istoty z nieznanego świata pozornie umarły. Jedna lub dwie musiały zachować aktywność, aby wszystkim się zająć. Pogrzebano więc uroczyście cztery ciała w górnej komnacie. Lecz były to ludzkie istoty, zabite i tak przebrane, by wyglądały na tamtą rasę. Zresztą w tym klimacie już po kilku latach nikt nie umiałby stwierdzić różnicy. Toteż nikomu nie przychodziło do głowy szukać poza górną komnatą grzebalną. Z czasem przybrało to kształt religijnego wierzenia. Kult grzebalny dotarł stąd do Egiptu Ale Garvin Matthews nie słuchał starego profesora. Wpatrywał się w jedną z trumien. Umysł jego nie mógł się pogodzić z tym, co tu widział. Było to wbrew rozumowi. Było zupełnie przeciwne wszelkim jego pojęciom i wyobrażeniom — a jednak było rzeczywistością. Wieko trumny tworzył jakiś przezroczysty materiał przypominający szkło, choć nie było to szkło. Wewnątrz na posłaniu spoczywało nagie ciało młodej kobiety. Lecz ostrych, rzeźbionych rysów nie zasnuwał posępny spokój śmierci. Kobieta spała. Śmierć zdawała się być bardzo daleko od tej pięknej istoty. Stopniowo inna jeszcze myśl zrodziła się w mózgu uczonego. Patrzył na dziwny, pastelowy odcień skóry leżącej postaci. Była to blada delikatna zieleń, lecz wcale nie kolor trupi. Wyglądała jak coś przyrodzonego, tak przyrodzonego jak rumiany odcień twarzy ludzkiej. — Proszę zwrócić uwagę na ręce — szepnął Hexter. I znowu umysł Matthewsa nie mógł objąć tego zjawiska. W końcu jednak dał za wygraną. Każda ze szczupłych, delikatnych rąk miała po sześć palców! — Sam pan widzi — szepnął ponownie Hexter — nie należy do naszego świata… Matthews ożywił się nagle. Był sposób wyświetlenia tajemnicy: sposób nauki. Pochwycił wiszący mu u pasa ciężki geologiczny młotek i uniósł nad głową… Hexter szybkim ruchem chwycił go za ramię. W ciele starego profesora taiła się niezwykła siła. — Jeszcze nie teraz — rzekł. — Jeszcze jest jedna rzecz, którą muszę panu pokazać. A potem, jeśli zechce pan rozbić trumny — pańska sprawa. Matthews powoli opuścił młotek. — Co za różnica? — spytał. — Trumny były zamknięte w określonym celu. Miały być otwarte tylko przez uczonych ich własnej rasy. Zanim pan coś postanowi, wróćmy do górnej komnaty. — A jaką mam pewność, że pokaże mi pan tajemnicę ruchomego bloku? — Zostawię blok odsunięty — odparł spokojnie Hexter. — Tylko najpierw obejrzyj pan pozostałe trumny. Matthews przyglądał się im w zamyśleniu. Każda zawierała ciało — uśpione, ale nie snem śmierci. Była jeszcze jedna młoda kobieta i dwóch młodych mężczyzn. Gdy Matthews dokończył oględzin — Hexter poprowadził go korytarzem z powrotem do wyższej komnaty. Wskazał napis w języku Mayów. — Niech pan wszystkiego nie czyta — rzekł — tylko ostatnią linię. Rzecz jasna, pisali to w języku miejscowym. Matthews odczytywał pośpiesznie, zerkając raz po raz na otwarty wewnętrzny korytarz. Napis był pospolitym przekleństwem przywołującym pomstę bogów na każdego, kto by zbezcześcił grobowiec. — Ostatni wiersz — powtórzył Hexter. Matthews odczytał ostatni wiersz. Odczytał raz i drugi, a wyraz zdziwienia pojawił mu się na twarzy. — Coś tu jest nie w porządku — rzekł. — Pańscy mędrcy musieli się pomylić. Ten ostatni wiersz zawiera jakąś datę, ale datę przyszłości. Wygląda to, jakby przekleństwo miało być wtedy zdjęte. Tylko że według naszego kalendarza będzie to rok 2040. — Jeśli — zaczął uroczyście Hexter, podkreślając każdą sylabę — jeśli to ciało niebieskie czy też planeta porusza się wokół Słońca po wydłużonej orbicie, to kiedyś zbliży się do nas znowu… powiedzmy w roku 2040. — Co pan chce powiedzieć? Głos Hextera zabarwił się ciepłym uczuciem. — Czy nie odczuwa pan podziwu dla tych istot? Proszę tylko pomyśleć: odmawiają pogodzenia się z losem i walczą z wszechświatem o życie. Przecież obmyślenie tego wszystkiego wymagało niezwykłej inteligencji… A także niezwykłej wiary było potrzeba, aby położyć się spokojnie w trumnach z nikłą tylko nadzieją, że przetrwają bezpiecznie tysiące lat. A ci, co pozostali na zewnątrz dla zamknięcia trumien i zabezpieczenia wszystkiego? Umarli spokojnie, by tamci mogli żyć. A pan chce to teraz zniszczyć… niecałe sto lat przed datą, na którą czekają? Matthews nie patrzył na Hextera. Wpatrywał się w osobliwy napis — ale go nie widział. Hexter przemówił znowu. Tym razem głos jego brzmiał twardo. — Co będzie, jeśli istoty, które zbudowały tę piramidę, wspanialszą od naszych najświetniejszych gmachów, powrócą i znajdą trumny rozbite, a członków nieszczęsnej wyprawy — zmarłych i umieszczonych w muzeum. Źle się to może skończyć dla człowieka i jego cywilizacji. Cisza ogarnęła salę pozornych grobowców. Ciężki odór starzyzny i pleśni wydawał się dotykalny. Z daleka nadciągnął odgłos burzy rozszalałej nad dżunglą Jukatanu. Rysy Matthewsa stwardniały, były jak stara wyblakła kość słoniowa. Oddychał z wysiłkiem. — Złożę sprawozdanie — wyszeptał — ale nie wspomnę o piramidzie. Fredric Brown PIKAWKI Na początek kilka definicji ze słownika Webstera–Hamlina na rok 1998, wydanie skrócone: pikawka (potoczne) — falowiec. falowiec — anorganik z typu radio anorganik — istota niematerialna, falowiec. radio — 1. typ anorganików; 2. częstotliwość eteryczna pośrednia pomiędzy światłem a elektrycznością, 3. (dawne) środek łączności używany do roku 1957*. Miliony ludzi słyszało pierwsze „strzały” inwazji, mimo ze nie były one wcale głośne. George Bailey jest po prostu jednym z tych milionów i jeśli go wybrałem na bohatera tego opowiadania, to tylko dlatego, że on jeden od razu przeczuł, iż dzieje się coś naprawdę wielkiego. George Bailey był tego wieczora pod gazem i trudno mu się specjalnie dziwić, jeśli wziąć pod uwagę okoliczności. Bowiem George Bailey siedział właśnie przy radioodbiorniku i słuchał audycji reklamowej najpodlejszego rodzaju. Zbędne byłoby dodawać, iż słuchał nie dlatego, że chciał słuchać, lecz tylko i wyłącznie dlatego, że polecił mu to uczynić Mr J. R. McGee, jego szef i dyrektor radiostacji MID. George Bailey był specjalistą od pisania reklam radiowych. Jedyną rzeczą, która go napawała większym obrzydzeniem niż reklamy, było radio. I oto doszło do tego, że w godzinach pozabiurowych siedział przy odbiorniku i słuchał nudnej, Ckliwej audycji reklamowej nadawanej przez konkurencyjną radiostację. — Słuchaj, Bailey — powiedział mu Mr J. R. McGee. — Uważam, że powinieneś być bardziej au courant tego, co robią inni. Szczególnie powinieneś się zainteresować naszymi klientami, którzy korzystają również z usług innych radiostacji. Radzę ci po koleżeńsku… Cóż, nikt chyba nie będzie próbował wykręcać się, kiedy po koleżeńsku radzi mu szef, który płaci dwieście dolarów tygodniowo. Można natomiast słuchając popijać sobie whisky. Tak właśnie postąpił George Bailey. Ponadto w przerwach pomiędzy reklamami grał w belotkę z Maisie Hetterman, przystojną rudą maszynistką ze studia. Zarówno mieszkanie, w którym się znajdował, jak i radio, którego słuchał, stanowiły własność Maisie, gdyż George z przyczyn zasadniczych nie miał w domu ani radia, ani telewizora. On to natomiast przyniósł whisky. — Wyłącznie najprzedniejsze gatunki tytoniu — mówił głos z odbiornika — używane są pi– pi–pi tych ulubionych papierosów każdego wybrednego palacza… George popatrzył na radio. — Marconi — powiedział. Miał oczywiście na myśli Morse’a, ale kilka kieliszków whisky zamąciło mu nieco w głowie i dzięki temu to jego pierwsze przypuszczenie było znacznie bliższe prawdy niż jakiekolwiek inne. Bo był to w pewnym sensie Marconi. W bardzo szczególnym sensie. — Marconi? — zapytała Maisie. George nie znosił, kiedy radio przeszkadza w rozmowie, więc odwrócił się i przekręcił gałkę. — Chciałem powiedzieć Morse — poprawił się. — No, alfabet Morse’a, taki, jakim posługują się krótkofalowcy, skauci… Sam kiedyś byłem skautem. — Trochę musiałeś się od tej pory zmienić — powiedziała Maisie. George westchnął. — No, nie chciałbym być teraz w skórze tego, który zaczął nadawać Morse’a akurat na tej długości fali. — A co to było? — Co to było? Myślisz: to, co on nadawał? No… S, litera S. Pi–pi–pi to litera S. SOS to by było pi–pi–pi pa–pa–pa pi–pi–pi. — Pa–pa–pa to litera O? George pokazał zęby w uśmiechu. — Powtórz to jeszcze raz, Maisie. To bardzo ładnie brzmi w twoich ustach. Sama jesteś pa– pa–pa. — George, a może to naprawdę było SOS? Włącz radio. George przekręcił gałkę z powrotem. Reklama papierosów jeszcze się nie skończyła. — …panowie pi–pi–pi …szym smaku palą tylko wykwintne papier… pi–pi–pi w nowym opakowaniu, które gwarantuje zachowanie pi–pi–pi i całkowitej świeżości. — Nie, to nie SOS. Po prostu SSS… — Zupełnie jak imbryk… Słuchaj, George, a może to jakiś nowy trick reklamowy? George potrząsnął głową. — Wykluczone. Zagłuszyło nazwę papierosów. Poczekaj chwilę, zobaczymy… Pokręcił gałką w lewo, potem w prawo i na jego /twarzy odmalował się wyraz niedowierzania. Przejechał na lewy kraniec skali, jak można było najdalej. Nie było tam żadnej stacji, nie było nawet fali nośnej. Tylko to: „Pi–pi–pi” — wydobywało się z radia. „Pi–pi–pi”. Przejechał na drugi kraniec skali. „Pi–pi–pi”. Zgasił radio. Patrzył na Maisie, ale jej nie widział. Nie było to wcale takie łatwe. — Coś nie w porządku, George? — zapytała. — No, mam nadzieję — powiedział George Bailey. — Mam nadzieję, że coś jest nie w porządku. Sięgnął po butelkę, ale zaraz się rozmyślił. Przerzucie mu mówiło, że dzieje się naprawdę coś wielkiego. Chciał wytrzeźwieć, żeby móc to należycie ocenić. Ale nawet on nie miał pojęcia, jak wielkiej wagi było to, co się działo. — George, co ty chcesz przez to powiedzieć? — Ba, żebym to ja wiedział. Wiesz co, Maisie? Jedziemy do studio, tylko szybko. Ale tam musi być zabawa! 5 kwietnia 1957 roku — dzień, kiedy pojawiły się falowce. Zaczął się ten dzień jak każdy normalny dzień w roku. Teraz, kiedy dobiegał końca, nie był już normalnym dniem. George i Maisie próbowali złapać taksówkę, ale nie udało im się to, więc w końcu wsiedli w metro. Tak, tak, w tym czasie kursowało jeszcze metro. Dojechali do przecznicy, przy której mieściły się studia MID. Cały gmach był jednym wielkim domem wariatów. George, uśmiechnięty, z Maisie uwieszoną u ramienia, przemierzył hali i kazał się zawieźć na piąte piętro. Bez najmniejszego powodu wcisnął dolara chłopcu, który obsługiwał windę. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mu się dać napiwek windziarzowi. Chłopak podziękował, zdziwiony. — Co tu się dzisiaj wyrabia, proszę pana — powiedział. — Lepiej się trzymać z daleka od dyrektorów, bo są tacy wściekli, że gotowi się rzucić na każdego, kto się na nich ośmieli popatrzyć. — To się świetnie składa — powiedział George. I prosto od windy skierował się do gabinetu samego dyrektora J. R. McGee. Za szklanymi drzwiami słychać było podniesione głosy. George sięgnął do klamki, ale Maisie złapała go za rękę. — Co ty, George! — szepnęła. — Wyleją cię! — Najwyższy czas — powiedział George. — Moja droga, bądź tak dobra, odsuń się od drzwi. Delikatnie, ale stanowczo odsunął ją na bezpieczną odległość. — Ależ, George, co ty masz zamiar… — Zobaczysz — powiedział. Zdenerwowane głosy zamarły, kiedy uchylił drzwi. Wetknął głowę do środka. Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę. — Pi–pi–pi — powiedział. — Pi–pi–pi. Uskoczył w samą porę, nim przycisk do papierów i kałamarz wyleciały na korytarz przez rozbitą szybę. Złapał Maisie za rękę i puścił się biegiem ze schodów. — Pójdziemy się teraz czegoś napić — oznajmił. Bar naprzeciwko studia był pełen ludzi, ale panowała w nim dziwna cisza. Z uwagi na to, że klientelę tego lokalu stanowili po większej części radiowcy, nie było tu telewizora; stało natomiast olbrzymie radio, dokoła którego cisnęła się większość obecnych. — Pii — słychać było z głośnika. — Pip–pap–ppa–pip–papi–pap–pippa… — Czyż to nie cudowne? — szepnął George do Maisie. Ktoś kręcił gałką. Ktoś spytał: „Jakie to fale?”. Ktoś zawołał: „Policja!”. Ktoś powiedział: „Poszukaj jakiejś zagranicznej stacji” — i ktoś inny to zrobił. „Tu powinno być Buenos Aires” — powiedział. „Pip–pp pap–pii…” — płynęło z odbiornika. Ktoś złapał się za głowę i krzyknął: „Zamknijżeż to ścierwo!”. Ktoś inny przekręcił gałkę. George pokazał wszystkie zęby w uśmiechu i zaczął się przepychać do stolika w głębi, przy którym spostrzegł Pete Mulvaneya siedzącego sam na sam z butelką. Usiadł z Maisie naprzeciwko niego. — Cześć! — powiedział poważnym tonem. — Cześć! — odrzekł Pete, który był kierownikiem Wydziału Badań Technicznych MID. — Co, śliczny wieczór, Pete? — zagadnął George. — Zauważyłeś ten księżyc, który kołysze się na skłębionych chmurach jak złocisty galeon na srebrnych grzbietach fal smaganych… — Nie wygłupiaj się — przerwał Pete. — Chcę spokojnie pomyśleć. — Dwie whisky — powiedział George do kelnera. Znów zwrócił się przez stół do Mulvaneya. — To myśl głośno, chętnie posłuchamy. Ale, ale. Powiedz tylko, jak ci się udało zwiać tym nadętym bubkom z tamtej strony ulicy? — Zostałem zwolniony, wyrzucony, wylany na zbitą twarz. — To możemy sobie podać ręce. A za co cię wylali? Powiedziałeś im: „Pi–pi–pi”? Pete spojrzał na niego z nagłym podziwem. — A co, ty im powiedziałeś? — Mam świadka. A co ty zrobiłeś? — Powiedziałem im, co o tym myślę. Uważali, że zwariowałem. — I co, zwariowałeś? — Chwilami myślę, że tak. — .Świetnie — powiedział George. — To będzie czego posłuchać. — Strzelił palcami. — Słuchaj, a co z telewizją? — To samo. Te same dźwięki, a obraz drga i ucieka co drugą kropkę i kreskę. Teraz pewnie jest już całkiem nieczytelny. — Wspaniale. To powiedz mi teraz, co się właściwie stało. Wszystko mi jedno, co to jest, byleby to nie było nic zwykłego, ale chcę wiedzieć. — Myślę, że to przestrzeń. Przestrzeń musi być gdzieś spaczona. — Poczciwa przestrzeń — powiedział George. — Bądź cicho, George, dobrze? — odezwała się Maisie. — Chcę posłuchać. — Widocznie przestrzeń — rzekł Pete — jest także skończona. — Nalał sobie z butelki. — To znaczy, że posuwając się dostatecznie długo w jednym kierunku, wrócisz w końcu na miejsce, z którego wyruszyłeś. Jak mrówka wędrująca dookoła jabłka. — Nie zgodziłbyś się, żeby to była pomarańcza? — powiedział George. — A niech ci będzie pomarańcza. Teraz wyobraźmy sobie, że pierwsze fale radiowe, jakie w ogóle zostały wysłane, obiegły właśnie dookoła. W ciągu tych pięćdziesięciu sześciu lat. — W ciągu pięćdziesięciu sześciu lat? Ależ ja zawsze myślałem, że fale radiowe poruszają się z taką samą szybkością jak światło. Jeśli to prawda, to w ciągu pięćdziesięciu sześciu lat dotarły na odległość zaledwie pięćdziesięciu sześciu lat świetlnych, a jest zupełnie niemożliwe, żeby kosmos miał tylko tyle obwodu. Przecież znamy galaktyki oddalone o miliony, a może i miliardy lat świetlnych. Nie pamiętam dokładnych liczb, Pete, ale przecież sama nasza galaktyka ma kupę razy więcej niż pięćdziesiąt sześć lat świetlnych. Pete Mulvaney westchnął. — Dlatego właśnie mówię, że przestrzeń musi być gdzieś spaczona. Zrobiło się coś w rodzaju krótkiego spięcia. — Jakiego krótkiego spięcia? Niemożliwe. — Ależ, George! Wsłuchałeś się porządnie w te sygnały? Umiesz czytać Morse’a? — Wątpię, czy jeszcze bym potrafił. W każdym razie nie tak prędko. — Widzisz, a ja potrafię — powiedział Pete. — I wiesz, co to jest? Pogawędki pierwszych amerykańskich radioamatorów. Pełno było tego w eterze, jeszcze zanim rozpoczęły działalność stałe radiostacje. Wszystko się zgadza,«to jest ich żargon, ich skróty. Budował sobie taki gość prymitywny detektor gdzieś na strychu i rozmawiał z drugim, który miał jeszcze prymitywniejszy koherer w jakiejś szopie. Zobaczysz, jeszcze trochę i usłyszymy solo skrzypcowe. Mogę ci nawet powiedzieć, co to będzie. — No, co? — Largo Händla. Pierwsza płyta gramofonowa nadana przez radio. Nadał ją w roku 1906 Fessenden z Brant Rock. Lada chwila powinniśmy usłyszeć jego sygnał. Chcesz, mogę się założyć o kolejkę. — Dobra. A co to było to pierwsze pi–pi–pi, od którego się wszystko zaczęło? Mulvaney się uśmiechnął. — Marconi, George. Kto i kiedy nadał najpotężniejszy sygnał w historii radiofonii? — Marconi? To pi–pi–pi? Przed pięćdziesięciu sześciu laty? — Piątka z dwoma plusami. 12 grudnia 1901 roku — pierwszy sygnał nadany przez Atlantyk. Potężna stacja w Poldhu o masztach wysokości dwustu stóp przez trzy godziny bez przerwy nadawała literę S, właśnie to pi–pi–pi, a w tym samym czasie Marconi z dwoma asystentami w St John’s na Nowej Fundlandii wypuścił na wysokość czterystu stóp latawiec z anteną i w końcu udało mu się odebrać sygnał. Wyobrażasz sobie, George, z wielkich butelek lejdejskich w Poldhu skakały tylko iskry, a wyładowania elektryczne na olbrzymich antenach miały napięcie 20 000 wolt. — Chwileczkę, Pete, coś tu się nie zgadza. Jeżeli to miało miejsce w 1901 roku, a pierwsza audycja radiowa została nadana dopiero w 1906, to powinno minąć jeszcze pięć lat, zanim to, co transmitował Fessenden, dotrze do nas tą samą drogą. Nawet jeżeli założymy, ze zrobiło się krótkie spięcie w odległości pięćdziesięciu sześciu lat świetlnych i że te sygnały byłyby jeszcze w ogóle słyszalne po odbyciu takiej drogi, to i tak to wszystko nie trzyma się kupy. — A czy ja mówię, ze się trzyma? — powiedział Pete chmurnie. — Oczywiście, po odbyciu takiej drogi te sygnały powinny być praktycznie zupełnie niesłyszalne. A tymczasem słyszy się je na całej skali, nie wyłączając nawet mikrofal, i to słyszy równie dobrze na każdej długości. Dalej, jak sam zauważyłeś, w ciągu dwóch godzin przebyliśmy już odległość prawie pięciu lat świetlnych, co jest oczywiście absolutną niemożliwością. Wszystko się wywróciło do góry nogami. — Ależ, Pete… — Ciii! Słuchaj! — zasyczał Pete. Z odbiornika wydobył się zamazany, ale ponad wszelką wątpliwość ludzki głos, przerywany stukotem alfabetu Morse’a. Jeszcze chwila i odezwała się muzyka, słaba i skrzekliwa, ale niewątpliwie muzyka — tony skrzypiec grających Largo Händla. Tyle że z każdą chwilą stawały się coraz wyższe, przechodząc jak gdyby z tonacji w tonację, aż w końcu były tak przenikliwe, że przyprawiały o ból bębenków. Nie przestawały jednak rosnąć i wkrótce przekroczyły granicę wrażliwości ludzkiego ucha. Ktoś się odezwał. „Wyłączcie to draństwo” — powiedział. Ktoś drugi to uczynił i tym razem nikt już nie przekręcił gałki z powrotem. — Sam nie wierzę w to, co mówię — powiedział Pete. — Zresztą jeszcze jedna rzecz przemawia przeciwko mojej teorii, wiesz, George? Te sygnały są słyszalne także w telewizorach, a przecież telewizory nie są przystosowane do odbioru fal radiowych jakiejkolwiek długości. — Potrząsnął z namysłem głową. — Nie, George, musi się znaleźć jakieś inne wytłumaczenie tego wszystkiego. Im dłużej myślę, tym bardziej jestem przekonany, że się mylę. Miał rację — mylił się. — To przedwczesne — powiedział Mr Ogilvie. Zdjął okulary, naburmuszył się, założył je z powrotem. Popatrzył przez nie jeszcze raz na kilka arkuszy przebitki, które trzymał w ręce, po czym cisnął je pogardliwym ruchem na biurko. Pojechały kawałek i zatrzymały się o trójkątną tabliczkę z napisem: B. R. OGILVIE Redaktor Naczelny — To przedwczesne — powtórzył. Casey Blair, jego najlepszy reporter, wypuścił kółko dymu i nadział je na wskazujący palec. — A dlaczego? — zapytał. — Dlatego. Przedwczesne i już. — Jest teraz trzecia nad ranem — powiedział Casey Blair. — To zakłócenie trwa już pięć godzin i w obecnej chwili nie złapie pan żadnej stacji telewizyjnej ani radiowej. Rozumie pan, wszystkie największe stacje telewizyjne i radiowe zniknęły z eteru. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że dalsze nadawanie byłoby zwykłą stratą prądu. Po drugie dlatego, że odpowiednie ministerstwa wydały we wszystkich krajach zarządzenia, żeby przerwali nadawanie i wzięli udział w namiarach kierunkowych. Od pięciu godzin, od chwili kiedy tylko pojawiło się to zakłócenie, pracują wszystkie urządzenia radiolokacyjne, jakie były do dyspozycji. I do czego doszli? — To przedwczesne! — powiedział naczelny. — Może i przedwczesne. Ale to prawdziwe. Greenwich o jedenastej czasu nowojorskiego stwierdziło, ze zakłócenie dochodzi mniej więcej od strony Miami i przesuwa się ku północy; o drugiej zbliżało się do Richmond w Wirginii. San Francisco o jedenastej, wszystko według czasu nowojorskiego, ustaliło kierunek na Denver; w ciągu trzech godzin przesunął się on na południe, mniej więcej do Tucson. Półkula południowa: namiary z Capetown w Południowej Afryce ustaliły, że kierunek przesunął się od Buenos Aires do Montevideo, tysiąc mil na północ. W Nowym Jorku namierniki działały bardzo słabo, ale o jedenastej ustalono kierunek na Madryt; o drugiej nic już nie można było ustalić. — Puścił znowu kółko dymu. — Może dlatego, że posługują się antenami ramowymi, które działają tylko w płaszczyźnie poziomej. — Bzdura! — Wolałem już, jak pan mówił, że to przedwczesne. Przedwczesne to może być, ale nie bzdurne. Skóra na mnie cierpnie ze strachu. Pan rozumie, że wszystkie namiary, a dokonano ich znacznie więcej, wskazują w jednym kierunku, jeżeli założyć, że zakłócenie biegnie po liniach prostych, stycznych do kuli ziemskiej, a nie zakrzywiających się dookoła jej powierzchni. Sprawdziłem to z globusem i mapą nieba w ręku. Wszystkie linie zbiegają się na gwiazdozbiorze Lwa. Pochylił się nad biurkiem i stuknął kilka razy palcem w pierwszą stronę artykułu, który przed chwilą przyniósł naczelnemu. — Radiostacje, które znajdują się bezpośrednio pod gwiazdozbiorem Lwa, nie mogą w ogóle ustalić kierunku. Radiostacje, które znajdują się niejako na obwodzie kuli ziemskiej względem tego punktu, ustalają go najłatwiej. Wie pan, co panu powiem? Jak pan chce, to niech pan da to do sprawdzenia jakiemuś astronomowi, zanim pan puści do numeru, ale niech pan się diablo śpieszy, jeśli pan nie chce przeczytać tej historii najpierw w jakiejś innej gazecie. — A co z jonosferą, Casey? Przecież wiadomo, że jonosfera nie przepuszcza fal radiowych, tylko je odbija z powrotem w kierunku Ziemi? — No, niby tak. Ale może nie jest szczelna. Albo może przepuszcza sygnały radiowe z przestrzeni, chociaż nie przepuszcza od strony Ziemi. Przecież jonosfera nie jest nieprzenikliwa. — Wszystko jedno… — Wiem, to przedwczesne. A jednak to fakt. Pozostało niewiele czasu, za godzinę numer wchodzi na maszyny. Radzę panu zaraz posłać to do drukarni, niech składają, a pan tymczasem znajdzie speca, żeby sprawdził dane i w ogóle cały tok rozumowania. Aha, i jeszcze jedną rzecz trzeba sprawdzić. — No? — Nie miałem czasu, żeby sprawdzić położenie planet. Gwiazdozbiór Lwa leży w płaszczyźnie ekliptyki, jakaś planeta może się akurat znajdować pomiędzy nim a Ziemią. Może Mars. Oczy naczelnego zapaliły się na chwilę, potem znów zgasły. — Staniemy się pośmiewiskiem całego świata, Blair, jeżeli się mylisz — powiedział. — A jeśli się nie mylę? Redaktor naczelny podniósł słuchawkę i jął wydawać polecenia. 6 kwietnia wydanie nowojorskiego „Gońca Porannego”, które ukazało się na mieście o godzinie szóstej, miało wielkimi czcionkami wydrukowany tytuł: SYGNAŁY RADIOWE ZAKŁÓCAJĄCE ODBIÓR POCHODZĄ Z GWIAZDOZBIORU LWA Czyżby próba nawiązania kontaktu przez mieszkańców innego układu? Radio i telewizja zawiesiły wszystkie audycje. Akcje towarzystw radiowych i telewizyjnych, notowane z samego rana zaledwie o parę punktów niżej niż poprzedniego dnia, zaczęły rychło spadać na łeb, na szyję; dopiero koło południa wzmógł się nieco popyt na nie i poszły z powrotem o parę punktów w górę. Reakcje społeczeństwa były bardzo różne. Ludzie, którzy nie posiadali radioodbiorników, kupowali je na gwałt, tak że zrobił się istny run na sklepy; szczególnie szybko rozkupywano mniejsze odbiorniki, zarówno walizkowe, jak i stojące. Z drugiej strony, nikt nie interesował się telewizorami; teraz kiedy stacje telewizyjne zawiesiły swoją działalność, na ich ekranach nie pojawiały się już żadne obrazy, choćby najbardziej zamazane, a z głośników wydobywały się te same nieartykułowane dźwięki, które można było usłyszeć przez radio. Było to — jak Pete Mulvaney dowodził w rozmowie z Georgem Baileyem — coś zupełnie nieprawdopodobnego, gdyż układ foniczny telewizora nie reaguje normalnie na fale radiowe. Reagował jednak na te fale, jeśli w ogóle były to fale radiowe. A w radioodbiornikach sprawiały w każdym razie wrażenie fal radiowych. Z głośników wydobywał się wprawdzie straszliwy misz–masz, którego trudno było dłużej słuchać, ale chwilami zdarzały się i przebłyski. Nagle przez kilka sekund słyszało się wyraźnie głos Willa Rogersa albo Geraldyny Farrar, albo też można było rozróżnić kawałek sprawozdania z meczu o mistrzostwo świata pomiędzy Dempseyem i Carpentierem czy komunikatu o napadzie na Pearl Harbour. (Pamiętacie jeszcze Pearl Harbour?) Ale te sekundy, kiedy z eteru dochodziło coś choćby w najskromniejszej mierze godnego usłyszenia, zdarzały się nie tak często. Normalnie wylewała się bezsensowna mieszanina słuchowisk, audycji reklamowych i fałszywie brzmiących urywków czegoś, co kiedyś było melodią. Nie sposób było się w tym połapać i nie sposób było tego słuchać dłużej niż przez chwilę. Ale cóż, ciekawość jest potężnym motorem działania. Przez kilka dni trwał wzmożony popyt na odbiorniki radiowe. Wzmógł się również popyt na niektóre inne towary, jeszcze mniej zrozumiały, jeszcze trudniejszy do logicznego uzasadnienia. Tak jak w owych pamiętnych dniach 1938 roku, kiedy Orson Welles spowodował ogólną panikę słuchowiskiem o najeździe Marsjan na Ziemię, podskoczyło nagle zapotrzebowanie na dubeltówki i broń krótką. Biblia rozchodziła się równie szybko jak podręczniki astronomii, a podręczniki astronomii — jak gorące serdelki. W części kraju zrodziło się raptem zainteresowanie piorunochronami, a firmy budowlane zasypywano żądaniami natychmiastowej ich instalacji. Z jakiegoś powodu, którego nigdy nie udało się z całą pewnością ustalić, w Mobile w Alabamie zrobił się nagle run na sklepy sportowe i żelazne i w przeciągu paru godzin wykupiono cały zapas haczyków do wędek. W księgarniach i bibliotekach wyrywano sobie z rąk książki na tematy astrologiczne i marsjańskie. Tak jest, marsjańskie, jakkolwiek Mars znajdował się akurat po przeciwnej stronie Słońca i artykuły we wszystkich gazetach podkreślały z całym naciskiem, ze pomiędzy Ziemią a gwiazdozbiorem Lwa nie ma żadnej planety. Jednym słowem, działy się rzeczy niezwykłe, a jedynym źródłem informacji o rozwoju wypadków była prasa. Toteż przed gmachami redakcji gromadziły się tłumy w oczekiwaniu na każde nowe wydanie, a kierownicy kolportażu odchodzili od zmysłów. Małe grupki ciekawych gromadziły się również przed budynkiem każdego studio czy stacji radiowej. Rozmawiano przyciszonymi głosami jak w pokoju zmarłego. Wejście do gmachu MID było zamknięte, ale przy drzwiach czuwał dyżurny portier i wpuszczał inżynierów, którzy nie ustawali w poszukiwaniach jakichś środków zaradczych. Ci spośród nich, którzy poprzedniego dnia mieli służbę, nie spali już od dwudziestu czterech godzin. George Bailey obudził się koło południa z lekkim bólem głowy. Ale wystarczyło, ze się ogolił i wziął prysznic, a potem zszedł na dół i zjadł lekkie śniadanie, żeby poczuł się znowu sobą. Kupił południowe wydania gazet i przeczytał je z uśmieszkiem na ustach. Miał nosa — cokolwiek to było, na pewno nie było to nic zwyczajnego. Ba, ale co to było? Wydania popołudniowe przyniosły odpowiedź. NAJAZD NA ZIEMIĘ, TWIERDZI UCZONY Czcionka trzydziestosześciopunktowa była największą, jaką mieli — użyli jej. Tego popołudnia ani jeden prenumerator nie otrzymał w domu gazety. Kolporterów wyruszających na miasto otaczał zwarty tłum. Zamiast roznosić po domach, sprzedawali wszystko, co mieli; co sprytniejsi brali po dolarze za egzemplarz. Mniej rozgarnięci i uczciwi, którzy uważali, że muszą dostarczyć gazety stałym odbiorcom, też ich nie donieśli. Ludzie im po prostu rozgrabili. W wieczornych wydaniach tytuł został zmieniony — to znaczy zmieniony trochę z punktu widzenia typograficznego. Jeśli chodzi o znaczenie, różnica była olbrzymia. Brzmiał on teraz: NAJAZD NA ZIEMIĘ, TWIERDZĄ UCZENI Śmieszne, czego może dokonać zmiana trzech głupich literek. Rzeczą bez precedensu był odczyt, który odbył się o północy w Carnegie Hall. Pomyślcie tylko, w środku nocy zaimprowizowany odczyt w jednej z największych sal Nowego Jorku. Zaczęło się od tego, że pociągiem jedenasta trzydzieści przyjechał profesor Belmetz. Oczekiwał go tłum reporterów, gdyż profesor Helmetz z uniwersytetu Harvard był owym pierwszym uczonym, którego wypowiedź pojawiła się po południu na tytułowych stronach dzienników. Jakimś cudem dopchał się do niego Harvey Ambers, prezes Zarządu Carnegie Hall. Dopchał się bez okularów na nosie, kapelusza na głowie i tchu w piersiach, ale złapał profesora za rękę i nie puścił, dopóki nie odzyskał mowy. — Chcemy, żeby pan wygłosił odczyt w Carnegie Hall, panie profesorze — krzyknął mu w samo ucho. — Pięć tysięcy dolarów za odczyt o tym najeździe. — Dobrze. Jutro po południu. — Zaraz! Auto czeka. Chodźmy! — Ależ… — Słuchaczy będzie dosyć, niech pan się nic nie obawia. Chodźmy. — Zwrócił się do tłumu. — Przejście dla profesora! Jedziemy wszyscy do Carnegie Hall i profesor wygłosi odczyt! Tutaj nic byście nie usłyszeli! Podajcie dalej wiadomość! Wiadomość rozeszła się tak szybko, że sala wypełniła się po brzegi, zanim profesor zaczął mówić. Włączono megafony, ażeby mogli posłuchać i ci, którzy nie dostali się do środka. O godzinie pierwszej wszystkie przylegające ulice zakorkowane były przez zwarty tłum. Na całej kuli ziemskiej nie było chyba businessmana dysponującego milionem dolarów, który by tej sumy nie zapłacił za prawo firmowania tego odczytu w radio i telewizji. Pomyśleć tylko, taka reklama! Ale i radio, i telewizja były nieczynne. — Czy są pytania? — zwrócił się do obecnych profesor Helmetz. Jakiś dziennikarz z drugiego rzędu zgłosił się pierwszy. — Panie profesorze — spytał — czy wszystkie stacje prowadzące namiary potwierdzają to, co pan profesor nam tu powiedział o zmianie, jaka dała się zaobserwować dziś po południu? — Tak, wszystkie bez wyjątku. Około południa wszystkie urządzenia radiolokacyjne zaczęły działać coraz słabiej. O godzinie 1425 czasu wschodnioamerykańskiego zamarły zupełnie. Aż do tego czasu fale radiowe przybywające z kosmosu zmieniały ustawicznie swój kierunek względem powierzchni Ziemi, ale nie zmieniały kierunku względem określonego punktu w konstelacji Lwa. — Czy to była jakaś gwiazda w konstelacji Lwa? — Jeśli gwiazda, to w każdym razie nie notowana na naszych mapach nieba. Fale mogą przybywać z jakiejś gwiazdy nie dość jasnej, żebyśmy ją mogli dostrzec za pomocą naszych teleskopów, albo też po prostu z jakiegoś punktu w przestrzeni… Więc dzisiaj, a raczej wczoraj, bo już jest przecież po północy, o godzinie 1425 aparatura radiolokacyjna przestała działać. Ale sygnały nie umilkły, tyle że zaczęły teraz napływać ze wszystkich możliwych kierunków. Oznacza to, że wszyscy przybysze z kosmosu są już na miejscu. Innego wytłumaczenia nie widzę. Ziemia jest otoczona, całkowicie otoczona przez fale podobne w zasadzie do radiowych, nie posiadające jednak punktu wyjściowego, poruszające się bezustannie w różnych kierunkach dookoła Ziemi i dowolnie zmieniające postać. Jak dotąd, upodabniają się one do fal radiowych wysyłanych z Ziemi, które zwróciły ich uwagę i sprowadziły je tutaj. — A jak pan profesor uważa? Czy te fale rzeczywiście mogły przybyć po prostu z jakiegoś punktu w kosmosie, czy też raczej przybyły z jakiejś gwiazdy, która jest z Ziemi niewidoczna? — Raczej z jakiegoś punktu w kosmosie. Niby dlaczego nie? Nie są to istoty materialne. I jeśli przybyły z jakiejś gwiazdy, musi to być wyjątkowo ciemna gwiazda, skoro jest niewidoczna z Ziemi. Znajduje się przecież stosunkowo nie tak daleko od nas. Dwadzieścia osiem lat świetlnych to zupełnie blisko jak na odległości międzygwiezdne. — Skąd pan profesor zna odległość? — Na podstawie prostego wniosku, który ma wszelkie cechy prawdopodobieństwa. Zakładam, że te fale wyruszyły w naszym kierunku, kiedy dotarł do nich pierwszy sygnał radiowy nadany z Ziemi. Była to litera S nadana przez Marconiego alfabetem Morse’a pięćdziesiąt sześć lat temu. Chyba to logiczne, skoro taką postać miały właśnie pierwsze fale, jakie zakłóciły przedwczoraj odbiór radiowy. Sygnały Marconiego, rozchodząc się z szybkością światła, dotarły dwadzieścia osiem lat temu do punktu w kosmosie, odległego o dwadzieścia osiem lat świetlnych; takiego samego okresu czasu potrzebowały te fale z przestrzeni, żeby poruszając się również z szybkością światła dotrzeć do nas… Oczywiście, jak można się było spodziewać, tylko pierwsze z nich miały postać sygnałów Morse’a. Następne przybierały postać najróżniejszych fal, jakie spotykały się i mijały, a może pochłaniały w drodze do Ziemi. Błąkają się teraz w eterze fragmenty programów nadanych nie dawniej niż kilkanaście dni temu. To samo odnosi się prawdopodobnie do ostatnich programów, jakie w ogóle zostały nadane, ale nikomu nie udało się ich jeszcze złapać, — Panie profesorze, a mógłby pan opisać te fale? — O tyle, o ile można opisać fale radiowe. Bo to są po prostu fale radiowe, chociaż nie pochodzą z żadnej radiostacji. Myślę, że jest to forma życia, zależna od ruchu falowego, tak jak nasza forma życia zależy od drgania materii. — A jeśli chodzi o długość, czy te fale są wszystkie jednakowe? — Nie, i to w obu możliwych znaczeniach tego słowa. Normalnie długością fali nazywamy odległość pomiędzy dwoma sąsiednimi grzbietami. Te fale są słyszalne na całej skali naszych aparatów radiowych i telewizyjnych, co można wyjaśnić na dwa rozmaite sposoby: albo pojawiają się one grupami złożonymi z fal o wszelkich możliwych długościach, albo też każda poszczególna fala posiada zdolność dowolnego rozstawiania swoich grzbietów zależnie od tego, na jaką długość nastawiony jest dany odbiornik. Ale w pewnych okolicznościach możemy mówić również o długości fali w innym znaczeniu. Możemy powiedzieć, że fala radiowa ma długość bezwzględną, wyznaczoną czasem swego trwania. To znaczy, jeżeli stacja radiowa nada program trwający sekundę, to fala niosąca ten program będzie miała długość jednej sekundy świetlnej, czyli około 300 tys. km. Podobnie, ciągły program trwający pół godziny będzie miał swój odpowiednik w ciągłej fali długości pół godziny świetlnej, i tak dalej. Otóż jeśli chodzi o długość bezwzględną, fale, które pojawiły się w eterze, wahają się od kilku tysięcy km, co odpowiada jakiemuś bardzo maleńkiemu ułamkowi sekundy, aż do sporo ponad 800 tysięcy km, co odpowiada ładnym paru sekundom. Jednakże najdłuższy urywek audycji, jaki udało się dotąd odebrać, nie przekraczał siedmiu sekund. — Ale, panie profesorze, dlaczego pan w ogolę uważa, że to są żywe istoty, jakaś nieznana forma życia? Dlaczego nie miałyby to być zwykłe fale? — Dlatego, że zwykłe fale, jak pan to nazwał, musiałyby podlegać pewnym określonym prawom, jakim podlega każda materia nieożywiona. Na przykład zwierzę może się samo poruszać pod górę, kamień nie, chyba że go pchniemy. Uważam, ze te fale są żywymi istotami dlatego, że wykazują wolę, że mogą dowolnie zmieniać kierunek ruchu, a szczególnie dlatego, ze zachowują swoją odrębność. Proszę zwrócić uwagę, że nigdy dwie takie fale nie nakładają się na siebie w jednym odbiorniku tak, jak nakładałyby się normalne ziemskie fale radiowe o jednakowej długości. I owszem, następują bezpośrednio po sobie, ale nigdy nie pojawiają się jednocześnie, nie zlewają się jak normalne fale nadawane na tej same] długości. Nie, to nie są zwykłe fale. — A czy pan profesor uważa, że to są istoty inteligentne? Profesor Helmetz zdjął okulary i jął przecierać ją z namysłem. — Wątpię, czy kiedykolwiek uda nam się stwierdzić to z całą pewnością — powiedział. — Jeżeli nawet są to istoty inteligentne, to ich inteligencja jest tak całkowicie różna od naszej, że nie znajdziemy chyba płaszczyzny, na której moglibyśmy nawiązać z nimi kontakt. My jesteśmy istotami materialnymi, one są niematerialne. Nie widzę żadnego wspólnego gruntu. — Ale jeżeli to są istoty obdarzone inteligencją… — No cóż, mrówki są też obdarzone swego rodzaju inteligencją. Można to nazwać instynktem, jak kto woli, ale instynkt jest też formą inteligencji. Bądź co bądź dzięki instynktowi mrówki potrafią dokonać przynajmniej niektórych z tych rzeczy, których człowiek dokonuje dzięki inteligencji. A jednak nie umiemy nawiązać kontaktu z mrówkami. Jeszcze mniej prawdopodobne jest, żeby udało nam się nawiązać kontakt z tymi przybyszami z kosmosu. Różnica pomiędzy inteligencją człowieka i mrówki jest niczym w porównaniu z różnicą, jaka musi istnieć pomiędzy inteligencją człowieka i fali radiowej. Nie, wątpię, żeby kiedykolwiek udało nam się nawiązać z nimi kontakt. Przypuszczenia profesora Helmetza nie były bezpodstawne. Nigdy nie udało się nawiązać kontaktu z falowcami. Termin „falowiec” — pochodny od „fali”, jak się nietrudno domyślić — powstał zaraz następnego dnia i bardzo szybko się przyjął. Co do akcji towarzystw radiowych, to ich kurs z 6 kwietnia utrzymał się przez cały następny dzień. Dopiero 8 kwietnia ktoś zadał profesorowi Helmetzowi pytanie, na które odpowiedź natychmiast przedrukowana została we wszystkich dziennikach. — Kiedy będzie można wznowić audycje radiowe? Wątpią, czy będzie to możliwe kiedykolwiek. W każdym razie nie będzie na pewno możliwe, dopóki falowce nie opuszczą atmosfery ziemskiej. A dlaczego niby miałyby opuszczać? Nie widzą powodu. Chyba że radio zostanie odkryte na jakiejś innej planecie i wyruszą w tamtym kierunku. Ale i to nie na wiele się zda, bo gdy tylko wznowimy audycje radiowe, przynajmniej cząść z nich natychmiast powróci na Ziemią. Po tym oświadczeniu akcje towarzystw radiowych i telewizyjnych spadły w ciągu godziny praktycznie rzecz biorąc do zera. Tym razem obeszło się jednak na giełdzie bez żadnych dzikich scen. Nikt gorączkowo nie sprzedawał posiadanych akcji, bo nikt ich nie skupował, gorączkowo ani nie gorączkowo. Wszystkie akcje radiowe pozostały w tych samych rękach, w jakich były. Pracownicy radia i telewizji, jak również aktorzy radiowi i telewizyjni zaczęli się rozglądać za innym zajęciem. Przynajmniej ci ostatni znajdowali je bez trudu, bo wszelkiego rodzaju lokale rozrywkowe wyrastały jak grzyby po deszczu. — Dwa zero — powiedział ni z tego, ni z owego George Bailey. Barman odparł, że nie rozumie. — Ja sam nie rozumiem, Hank. Tak mi się samo powiedziało. — Samo ci się powiedziało? — Tak mi coś strzeliło do głowy. Zrób mi jeszcze jeden taki cocktail i pójdę do domu. Mikser elektryczny nie działał i Hank musiał ręcznie bełtać napój. — Dobrze ci zrobi taka zaprawa — rzekł George. — Schudniesz trochę, jak tak dłużej pomieszasz. Hank burknął coś. Lód zadźwięczał wesoło, kiedy przechylił naczynie, by przelać napój do szklaneczki. George Bailey wypił wolniutko, po czym wyszedł na kwietniową ulewę. Zatrzymał się pod markizą, wypatrując taksówki. Obok stał jakiś starszy mężczyzna. — Ale zabawa — powiedział George. Starszy pan uśmiechnął się. — Już pan zauważył? — Zauważył Pan? — Zauważyłem? Co zauważyłem? — Niech pan się rozejrzy. Niech pan się dobrze rozejrzy. Z tymi słowy odszedł. Wszystkie przejeżdżające taksówki były zajęte, więc George stał dobrą chwilę. Ale w końcu się połapał. Dolna szczęka opadła mu trochę, zaraz jednak zamknął usta i wrócił z powrotem do baru. Wszedł do kabiny telefonicznej i wyszukał numer Pete’a Mulvaneya. Trzy razy źle się łączył, zanim usłyszał jego głos. — Mówi Bailey. Słuchaj, Pete, zauważyłeś, jaka dziwna burza? — Aż za dobrze. Nie ma wcale błyskawic. A powinny być, jak grzmi. — Co to może znaczyć? Znowu te falowce? — A co innego? To wszystko to dopiero początek… Coś zatrzeszczało i głos Pete’a rozpłynął się. — Hei, Pete, słyszysz mnie? Dźwięki skrzypiec. Pete nie gra przecież na skrzypcach. — Hej, Pete, co u diabła… Znów głos Pete’a w słuchawce. — Zajdź do mnie, George. Telefon też niedługo wysiądzie. Tylko przynieś z sobą… Rozległo się buczenie, po czym jakiś głos powiedział: — Nie zapomnijcie kupić biletów do Carnegie Hall. Najlepszą muzykę usłyszycie w… George powiesił ze złością słuchawkę. Mimo deszczu poszedł piechotą. Po drodze kupił butelkę whisky. Pete zaczął mówić, żeby coś z sobą przyniósł, może właśnie o to mu chodziło. Nie mylił się. Naleli sobie i podnieśli kieliszki do ust, kiedy światło zamigotało króciutko i zgasło. Po chwili zapaliło się z powrotem, ale znacznie ciemniej. — Nie ma błyskawic — powiedział George — a zdaje się, że niedługo nie będzie i elektryczności. Bo telefon już pewnie wysiadł do reszty. Co te falowce mogą robić z błyskawicami? — Zjadają je pewnie. Żywią się widocznie elektrycznością. — Nie ma błyskawic — powtórzył George. — Niech to diabli. Mogę obejść się bez telefonu, świece i lampy naftowe doskonale zastąpią mi elektryczność, ale będzie mi brakowało błyskawic. Lubiłem patrzeć, jak się błyska, wiesz? A niech to diabli! Światło zgasło do reszty. Pete pociągnął z kieliszka w ciemności. — Światło, lodówki, prodiże, odkurzacze, wszystko… — I szafy grające — powiedział George. — Pomyśl tylko, nie będzie wreszcie tych cholernych szaf grających. I nie będzie megafonów… Słuchaj no, a co z kinem? — Nie będzie i kina, nawet niemego. Lampa naftowa nie zastąpi elektryczności w projektorze. Ale, George, ty wiesz, że nie będzie także samochodów. Żaden motor spalinowy nie będzie działał bez elektryczności. — Dlaczego? Trzeba będzie tylko zapalać korbą zamiast startera. — Potrzebna jest iskra, George. Co ty sobie wyobrażasz, że skąd się bierze iskra? — Racja. Wobec tego nie będzie i samolotów. Chyba żeby odrzutowce… — Czy ja wiem. Może można by i skonstruować odrzutowiec, który by latał bez pomocy elektryczności. Ale co z tego. Przecież odrzutowiec ma jeszcze różne instrumenty, nie tylko motor, wszystko instrumenty elektryczne. Spróbuj wystartować albo wylądować na odrzutowcu tak na wariata, bez żadnych zegarów. — Nie będzie radaru. Ale właściwie po co nam radar? Chyba nie będzie wreszcie wojen, w każdym razie przez jakiś czas. — Tak, i to przez dłuższy czas. George podskoczył nagle na fotelu. — Słuchaj, Pete, a co z energią atomową? Czy rozszczepianie atomów będzie jeszcze możliwe? — Bardzo wątpię. Wszystkie procesy jądrowe opierają się na elektryczności. Idę o zakład, że te falowce pożerają także wolne neutrony. (Wygrałby. Rząd nie podał do wiadomości publicznej, że próbny wybuch bomby atomowej, dokonany tego dnia w Nevadzie, nie powiódł się — bomba syczała jak mokra raca, ale nie wybuchła. Również reaktory przestawały działać.) George pokiwał w zadumie głową. — Tramwaje, autobusy, statki, wszystko… Ależ, Pete, to znaczy, że będziemy z powrotem zdani całkowicie na łaskę zwierząt pociągowych. Jeśli szukasz dobrej lokaty kapitału, kupuj konie. Szczególnie klacze. Dobra klacz rozpłodowa będzie warta swoją tysiąckrotną wagę w złocie. — Racja. Tylko zapominasz o parze. Pozostaną nam jeszcze maszyny parowe, lokomotywy, parowce… — Tak, oczywiście. Żelazny rumak będzie na dłuższe dystanse. A na krótsze poczciwa stara szkapa. Umiesz jeździć konno, Pete? — Kiedyś jeździłem, ale teraz już chyba jestem na to za stary. Wolę rower. Wiesz co, radzę ci jutro z samego rana kupić rower, zanim ludzie się rzucą. W każdym razie ja nie omieszkam tego zrobić. — Dobra rada. Kiedyś pasjami lubiłem jeździć na rowerze. Fajno będzie znowu pojeździć, auta nie będą człowiekowi co chwila deptały po piętach. I wiesz co… — No? — Kupię sobie także kornet. Grałem kiedyś jako chłopak, może znowu spróbuję. A potem zagrzebię się w jakiejś dziurze i może wreszcie napiszę tę pow… Słuchaj, a co będzie z drukarniami? — Książki drukowano na długo przed odkryciem elektryczności, George. Potrwa jakiś czas, zanim drukarnie się przestawią, ale będą nadal drukowały książki. Dzięki Bogu. George Bailey uśmiechnął się szeroko i wstał. Podszedł do okna i wyjrzał w ciemność. Deszcz ustał, niebo się przetarło. W pół drogi pomiędzy jednym przystankiem a drugim stał tramwaj z pogaszonymi światłami. Jakiś samochód zatrzymał się, podjechał wolniutko kawałek, znowu stanął; reflektory przygasały mu szybko. George popatrzył na niebo, pociągnął odrobinę z kieliszka. — Nie ma błyskawic — powiedział smutno. — Będzie mi ich zawsze brakowało. Proces przystosowania się do nowych warunków przebiegł znacznie gładziej, niż ktokolwiek się spodziewał. Rząd na sesji nadzwyczajnej podjął mądrą decyzję utworzenia specjalnej komisji o nieograniczonych prerogatywach oraz trzech podkomisji. Komisja główna, nazwana Nadzwyczajnym Komitetem do Spraw Reorganizacji Gospodarczej, miała zaledwie siedmiu członów i zadaniem jej była koordynacja prac trzech podkomisji oraz rozstrzyganie, w trybie doraźnym i bez prawa apelacji, wszelkich możliwych nieporozumień kompetencyjnych. Pierwszym z trzech ciał podległych była Komisja do Spraw Transportu. Przejęła ona na okres przejściowy zarząd nad wszystkimi kolejami. Jako pierwsze swoje posunięcie wydała rozporządzenie, ażeby elektrowozy odstawić na bocznice, po czym zatroszczyła się o należyte wykorzystanie wszystkich istniejących parowozów i przystąpiła do opracowania regulaminu bezpieczeństwa ruchu w kolejnictwie pozbawionym telegrafu elektrycznych urządzeń sygnalizacyjnych. Ustaliła następnie kolejność przewozu podstawowych dóbr — pierwszym rzędzie artykuły spożywcze, w drugim węgiel i paliwa płynne, potem dopiero inne towary, stosownie do ich ważności. Równocześnie wagon po wagonie wyładowywano bezceremonialnie w polu radia, kuchenki elektryczne, lodówki i tym podobne bezużyteczne już wyroby przemysłowe, ażeby kiedyś przyszłości zużyć je na złom. Wszystkie konie zostały zarekwirowane, poklasyfikowane i przydzielone do pracy lub do stadnin. Zwierząt pociągowych używano jednak tylko do najniezbędniejszych przewozów, główny nacisk kładąc na forsowną hodowlę. Komisja obliczyła, że pogłowie konie powinno się podwoić w przeciągu dwu lat, wzrosnąć czterokrotnie w przeciągu trzech, a za sześć, siedem lat koń powinien się znaleźć w każdym garażu całym kraju. Tymczasem instruowano farmerów, którym traktory rdzewiejące gdzieś w polu nie mogły zastąpić zarekwirowanych koni, jak posługiwać się bydłem przy orce i innych pracach gospodarskich nie wyłączając lżejszych przewozów. Drugą była Komisja do Spraw Zatrudnienia, która — jak łatwo się domyślić — miała opanować bezrobocie. Oprócz wypłacania zasiłków milionom ludzi pozbawionych nagle pracy, zajmowała się ona wyszukiwaniem nowych możliwości zatrudnienia. Nie było to zbyt uciążliwe, jeśli wziąć pod uwagę ogromny wzrost zapotrzebowania na ręce robocze w różnych dziedzinach, które dotąd były zmechanizowane. Dość powiedzieć, że jeśli w maju 1957 roku trzydzieści pięć milionów ludzi znalazło się bez pracy, to w październiku tego roku pozostało już tylko piętnaście milionów bezrobotnych a w maju 1958 roku — pięć milionów. Na początku roku 1959 sytuacja była całkowicie opanowana, a nawet dał się odczuć pewien niedobór rąk do pracy, powodując wzrost płac. Najcięższy orzech do zgryzienia miała Komisja do Spraw Reorganizacji Przemysłu. Musiała się uporać ze skomplikowanym zadaniem przestawienia ogromnej ilości fabryk pracujących na maszynach elektrycznych i po większej części produkujących nowe urządzenia elektryczne — na produkcję, bez pomocy elektryczności, podstawowych artykułów nieelektrycznych. Nieliczne istniejące maszyny parowe pracowały w tym początkowym okresie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a pierwszym ich zadaniem było dostarczanie napędu tokarkom, frezarkom, strugarkom i wybij arkom produkującym nowe maszyny parowe wszelkich rozmiarów, które z kolei zaprzęgano do produkcji następnych. W ten sposób ilość maszyn parowych szybko wzrosła do kwadratu, a potem do sześcianu, tak samo jak ilość koni w stadninach. Zasada była ta sama. Niektórzy nawet nazywali owe pierwsze maszyny parowe ogierami rozpłodowymi. Dobrze że przynajmniej nie brakowało dla nich metalu, gdyż fabryki były zawalone nie nadającymi się do przeróbki maszynami, czekającymi w kolejce na przetopienie. Dopiero kiedy uruchomiona została dostateczna ilość maszyn parowych i w ten sposób stworzone podwaliny nowego przemysłu, przystąpiono do produkcji maszyn wytwarzających inne artykuły — lampy naftowe, odzież, kuchenki węglowe i spirytusowe, wanny i łóżka. Nie wszystkie fabryki zostały uruchomione na nowo, gdyż w okresie przejściowym powstały tysiące drobnych zakładów rzemieślniczych. Takie jedno—, dwuosobowe warsztaciki wytwarzały i reperowały meble, obuwie, świece i niezliczone inne przedmioty codziennego użytku, których produkcja nie wymagała skomplikowanych urządzeń. Dopóki nie było konkurencji wielkiego przemysłu, właściciele tych warsztatów robili fortuny. Później wielu z nich pokupowało silniki parowe i maszyny i trwało nadal na swoim, a nawet rozwijało warsztaty na fali koniunktury, jaka przyszła wraz z pełnym zatrudnieniem i zwiększającą się zdolnością nabywczą społeczeństwa. Niektóre rozrosły się z czasem w całe fabryczki konkurujące z większymi firmami pod względem ilości wyprodukowanych towarów, a bijące je pod względem jakości. Okres przejściowy spowodował oczywiście sporo ludzkiego cierpienia, ale mniej niż na przykład wielki kryzys lat trzydziestych. Przy tym stabilizacja była znacznie szybsza. Dlaczego, łatwo wskazać. Ustawodawcy, których zadaniem było opanować tamten kryzys, działali na ślepo. Nie umieli właściwie określić przyczyny zjawiska — choć znali tysiące sprzecznych teorii jego genezy — i nie umieli znaleźć odpowiednich środków zaradczych. Zresztą od wszelkich energiczniejszych kroków powstrzymywało ich przekonanie, że depresja jest chwilowa i że niebawem minie sama. Krótko i węzłowato, nie wiedzieli sami, co począć, i eksperymentowali, a kryzys się pogłębiał. Natomiast sytuacja, w jakiej znalazł się kraj — zresztą wszystkie kraje — w roku 1957, była jasna i oczywista. Nie ma elektryczności, trzeba się z powrotem przestawić na siłę pary i końskich mięśni. Tyle, i nic więcej, bez żadnych „ale” i „jeżeli”. Przy tym całe społeczeństwo — jeśli nie brać pod uwagę normalnego zrzędzenia śledzienników — popierało wysiłki rządu… Nadszedł rok 1961. Pewnego deszczowego dnia w kwietniu George Bailey czekał pod osłoną budynku małej stacyjki kolejowej Blakestown w stanie Connecticut. Chciał zobaczyć, kto przyjedzie o 1514. O 1525 pociąg wtoczył się z sapaniem — trzy wagony osobowe i jeden bagażowy. Drzwi wagonu bagażowego otwarły się i podano worek z pocztą. Potem je zamknięto. Nie wyładowują żadnego bagażu, więc prawdopodobnie i nikt nie… W tym momencie z tylnego pomostu ostatniego wagonu osobowego zeskoczył wysoki czarny mężczyzna. Na jego widok George Bailey wydał okrzyk radości. — Pete! Pete Mulvaney! Skąd ty tutaj? — Bailey, jak Boga kocham! Co ty tutaj robisz? George potrząsnął dłonią Pete’a. — Ja? Mieszkam tutaj. Już dwa lata. Jeszcze w 59 roku kupiłem „Tydzień Blakestown”, no i wydaję. Jestem sam redaktorem, reporterem, kolporterem. Mam do pomocy jednego starego drukarza, a Maisie prowadzi kolumnę towarzyską… — Maisie? Maisie Hetterman? — Już nie Hetterman. Maisie Bailey. Pobraliśmy się, jak tylko kupiłem ten tygodnik, i mieszkamy w tej dziurze. A co ty tu robisz, Pete? — Przyjechałem służbowo. Jutro wyjeżdżam. Mam się zobaczyć z niejakim Wilecxem. — Z Wilcoxem? Z tym wariatem?… Nie zrozum mnie źle, Pete. To właściwie wcale niegłupi facet, tylko trochę postrzelony. Och, zdążysz się z nim zobaczyć jutro. Na razie jedziesz do nas. Zjemy razem obiad, przenocujesz. To się Maisie ucieszy! Chodź, bryczka czeka przed stacją. — A ty już załatwiłeś, co miałeś załatwić? — Och, nic specjalnego. Chciałem tylko zobaczyć, kto przyjedzie. I akurat ty przyjechałeś. No, chodźmy. Wdrapali się na bryczkę i George ujął lejce. — Wio, Bessie! — powiedział do klaczy. Potem do Pete’a: — No, a co ty teraz porabiasz? — Prowadzę badania dla pewnego towarzystwa gazowniczego. Pracuję obecnie nad ulepszeniem koszulki do lamp gazowych. Wiesz, chodzi o to, żeby dawała więcej światła, a jednocześnie była trwalsza. Ten wasz Wilcox napisał do nas, że ma właśnie coś takiego, więc przysłali mnie tutaj, żebym zbadał rzecz na miejscu. Jak się okaże, że rzeczywiście, zabiorę go ze sobą do Nowego Jorku i dalej niech się już martwią nasi radcy prawni. — A tak ogólnie, jak interesy? — Wspaniale, George. Gaz, to jest przyszłość. W każdym nowym domu zakłada się teraz instalację gazową, w niektórych starych też. A wy macie gaz? — W naszym domu był. Szczęśliwie oni używali takiego staroświeckiego linotypu, w którym kociołek z metalem podgrzewa się na palniku gazowym. Więc instalacja była. A my mieszkamy tuż nad redakcją i drukarnią, więc musieliśmy tylko doprowadzić na piętro. To wspaniała rzecz, gaz. A co tam w Nowym Jorku? — Świetnie, George. Ilość mieszkańców spadła do miliona i mniej więcej na tym poziomie się utrzymuje. Nigdzie nie ma tłoku, dla każdego starcza miejsca. A jakie powietrze, żebyś wiedział. Lepsze chyba niż w Atlantic City, bez tych wszystkich spalin samochodowych. — Koni macie już dosyć? — Prawie. Ale wszyscy szaleją na punkcie rowerów. Fabryki nie mogą nadążyć z produkcją, takie jest zapotrzebowanie. Na każdej uliczce jest klub kolarski i wszyscy jeżdżą do pracy na rowerach. Chyba że już ktoś jest sparaliżowany. I dobrze im to robi. Jeszcze parę lat i doktorzy pójdą z torbami. — A ty masz rower? — Jasne. Jeszcze sprzed inwazji. Robię na nim przynajmniej z pięć mil dziennie. Żrę potem jak koń. George Bailey zachichotał. — To powiem Maisie, żeby podała siana na obiad. No, jesteśmy na miejscu. Prrr, Bessie! Okno na piętrze otworzyło się i wyjrzała Maisie. — Pete! Jak się masz? — zawołała. — Szykuj trzecie nakrycie, Maisie — odkrzyknął George. — Zaraz przychodzimy, tylko odstawię klacz do stajni i pokażę Pete’owi dół. Tylnym wejściem, od strony podwórka, wprowadził go do drukarni. — Nasz linotyp! — wskazał z dumą. — Słuchaj, a jak on pracuje? Nie widzę silnika. George uśmiechnął się z zażenowaniem. — Na razie jest nieczynny. Składamy ręcznie. Udało mi się dotąd zdobyć tylko jeden silniczek parowy, obsługuje prasę. Ale mam już zamówiony drugi, do linotypu, powinien nadejść za jakiś miesiąc. Jak tylko nadejdzie, papcio Jenkins, to jest mój drukarz, nauczy mnie składać, po czym się z nim pożegnam. Dam sobie radę sam. — To trochę nieładnie w stosunku do tego twojego papcia. George potrząsnął głową. — Ależ on się nie może doczekać tego dnia. Ma już sześćdziesiąt dziewięć lat i chce iść na emeryturę. Nie rzucił dotąd pracy tylko dlatego, że na razie nie dałbym sobie bez niego rady. A to nasza prasa. Poczciwy grat, jeszcze zupełnie nieźle się sprawuje. A tu jest redakcja, od frontu. Bałagan bo bałagan, ale funkcjonuje wszystko bez zarzutu. Mulvaney rozejrzał się dokoła i uśmiechnął pod wąsem. — Coś mi się zdaje, George, że wreszcie znalazłeś swoje miejsce. Jesteś urodzonym redaktorem małomiasteczkowego pisemka. — Urodzonym? Mało, George, ja jestem zwariowany na tym punkcie. Bawi mnie to jak nic w świecie. Możesz mi wierzyć albo nie, pracuję jak dziki osioł i jestem zadowolony. No, to chodźmy na górę. Idąc po schodach, Pete zapytał: — A co z twoją powieścią, George? — Napisałem już połowę i wcale to nie jest takie złe. Tylko że to nie ta powieść, którą chciałem pisać kiedyś. Wtedy byłem cynikiem, teraz… — George, widzą, że te pikawki dobrze ci się przysłużyły. — Pikawki? — Mój Boże, ile właściwie potrzeba czasu, żeby nowe słówko dotarło z Nowego Jorku na tę waszą zakazaną prowincję? No, falowce, oczywiście. Kiedyś jakiś profesor powiedział żartem, że to są takie pikające miejsca w eterze. I już tak —zostało. Nikt teraz nie mówi inaczej, tylko pikawki i pikawki… Jak się masz, Maisie. Wyglądasz ślicznie. Jedli nie śpiesząc się. Z niepewną miną George wyciągnął z lodu parę butelek piwa. — Nie gniewaj się, Pete — powiedział — ale nie mam w domu nic mocniejszego, żeby cię poczęstować. Jakoś nie piję ostatnio. Widzisz… — Co, zrobiłeś się abstynentem, George? — No, niezupełnie abstynentem. Nie czyniłem żadnego ślubu ani nic. Ale tak się jakoś składa, że chyba już z rok nie miałem w ustach żadnego alkoholu. Sam nie wiem dlaczego… — Ale ja wiem, George — powiedział Pete Mulvaney. — Wiem doskonale, dlaczego ty nie pijesz, bo ja też nie piję z tego samego powodu. Nie pijemy, George, bo nie potrzebujemy pić… Słuchaj, co to, radio tam stoi? George zachichotał. — To pamiątka. Nie sprzedałbym go za żadne skarby. Lubię na nie czasami popatrzeć, przypomina mi to, jakie przeraźliwe bzdury kiedyś wypisywałem. A potem podchodzę, przekręcam gałkę i nic, cisza. Czasami cisza może być najpiękniejszą rzeczą w świecie, Pete. Oczywiście nie mógłbym sobie na to pozwolić, gdyby był prąd, bo wtedy słychać by było falowce. A co, nasi dawni koledzy wciąż jeszcze się pocą, żeby znaleźć na nie jakiś sposób? — Aha. Biuro Studiów nie marnuje ani jednego dnia. Starają się otrzymać prąd z prądnicy poruszanej przez turbinę parową. Ale guzik z tego. Pikawki pochłaniają wszystko, nie zdąży się nic wykorzystać. — Myślisz, że one się stąd kiedy wyniosą? Mulvaney wzruszył ramionami. — Helmetz uważa, że nie. Twierdzi, że one się rozmnażają proporcjonalnie do istniejących zasobów elektryczności. Nawet jeżeli radio zostanie wynalezione kiedyś gdzie indziej we wszechświecie, część wyruszy tam, a reszta zostanie tutaj i zacznie się mnożyć jak muchy, gdy tylko spróbujemy znów posługiwać się prądem. Tymczasem żywią się elektrycznością atmosferyczną. Co wy tu robicie wieczorami? — Co robimy? Czytamy, piszemy, odwiedzamy się nawzajem, mamy różne zespoły amatorskie… Maisie jest kierowniczką trupy teatralnej, ja sam czasami grywam mniejsze role. Teraz, jak nie ma kina, wszyscy się interesują teatrem i odkryliśmy nawet parę prawdziwych talentów. Mamy poza tym klub szachowy, urządzamy wycieczki rowerowe, pikniki. Czasu na to wszystko nie starcza. Nie mówię już o muzyce — każdy teraz gra na jakimś instrumencie albo przynajmniej usiłuje grać. — Ty też grasz? — Pewnie ze gram. Na kornecie. Pierwszy kornet w naszym zespole koncertowym, z partiami solowymi. A, jak Boga kocham! Przecież dzisiaj próba. W niedzielę po południu dajemy koncert. Przykro mi, ale będziemy cię musieli przeprosić… — A nie mógłbym pójść z wami i posłuchać? Mam nawet swój flet w teczce, mógłbym… — Flet? Akurat potrzebujemy fletu. Bierz go z sobą. Si Perkins, nasz dyrygent, jak się o tym dowie, na głowie chyba stanie, żeby cię zatrzymać do niedzieli. A właściwie dlaczego nie miałbyś zostać, to wszystkiego trzy dni. Wyciągnij ten swój flet, to zagramy sobie parę kawałków na rozgrzewkę. Halo, Maisie, kończ z tym zmywaniem i siadaj do pianina. Pete Mulvaney poszedł do pokoju gościnnego, żeby przynieść z teczki flet, a George wziął z pianina swój kornet i zadął. Melancholijna, miękka melodia zabrzmiała czysto jak dźwięk dzwonka. No, był dzisiaj w formie. Z połyskliwym, srebrzystym instrumentem w dłoni podszedł do okna i wyjrzał na dwór. Ściemniało się, deszcz przestał padać. Skądś z daleka dochodził klekot kopyt końskich o bruk, zadźwięczał dzwonek rowerowy. Po drugiej stronie ulicy ktoś brzdąkał na gitarze i nucił. George wciągnął powietrze głęboko w płuca i wypuścił je powoli. Po deszczu pachniało miękko i słodko nadchodzącą wiosną. Spokój i gęstniejąca ciemność. Zagrzmiało w oddali. „Do licha — pomyślał — żeby chociaż odrobinę się błysnęło.” Wciąż brakowało mu błyskawic. Katherine Mac Lean TELEWIZJA NIE KŁAMIE Po przeczytaniu tej pobudzającej wyobraźnię opowieści niejeden zawoła: „Ach, czy naprawdę nie kłamie?!”. Sprawozdawca dziennika „News” zapytał: — Co pan sądzi o oczekiwanych przybyszach, Mr Nathen? Czy są usposobieni przyjaźnie? Czy wyglądem przypominają ludzi? — O, nawet bardzo! — odpowiedział szczupły młodzieniec. Deszcz z gradem siekł o szyby wielkich okien, wybijając uparcie przytłumiony werbel i przesłaniając widok lotniska, na którym mieli wylądować przybysze. Krople dżdżu znaczyły jak ospą kałuże na betonowych rozbieżniach startowych, trawa rosnąca swobodnie między rozbieżniami nie używanego od dawna lotniska lśniła wilgocią, zginana raz po raz podmuchami wiatru. Z tyłu, w znacznej odległości od miejsca, w którym I’ miał wylądować olbrzymi statek międzygwiezdny, widać było szarawe kontury ciężarówek, w których czekały obsługi komór telewizyjnych, skulone wśród swych przewoźnych instalacji. Jeszcze dalej, na bezludnych, piaszczystych rozłogach, za odległym łańcuchem pagórków piasku, na obwodzie opasującego całą miejscowość koliska ustawiano baterie dział. Towarzyszyły im na tle widnokręgu gotowe do startu i akcji bombowce, które w każdej chwili mogły unieść się z lotnisk i bronić świata przed ewentualną zdradziecką napaścią załogi pierwszego statku międzyplanetarnego, jaki miał spłynąć na Ziemię z przestrzeni kosmicznej. — Czy wie pan coś o ich planecie macierzystej? — pytał reporter „Heralda”. Przedstawiciel „Timesa” stał przysłuchując się wraz z innymi, własne jednak pytania rezerwował na później. Josepha R. Nathena, owego szczupłego młodzieńca o gładkiej czarnej czuprynie i twarzy pooranej bruzdami znużenia, reporterzy traktowali z powściągliwym szacunkiem. Widać było, ze Nathen goni resztkami sił i nerwów, nie chciano więc utrudniać mu życia i nadużywać jego dobrej woli zbyt wielu naraz pytaniami. Tym bardziej że skromny ten młodzieniec mógł jutro już stać się największą sensacją i znakomitością, jaką kiedykolwiek obwieściły nagłówki gazet. — Nie, bezpośrednio nie wiem nic. — A czy sam pan nie wyrobił sobie jakiegoś pojęcia o ich świecie? — Możliwe, ze im samym wydaje się on podobny do naszej Ziemi — odpowiedział niezbyt pewnym głosem młodzieniec o znużonej twarzy. — Jak wiadomo, ewolucja organizmów żywych jest funkcją otoczenia i środowiska. Oczywiście, są to wszystko pojęcia względne. — Szybkim spojrzeniem objął grupę otaczających go sprawozdawców, po czym wzrok jego umknął gdzieś w bok. Pasmo prostych czarnych włosów przylepiło mu się do spotniałego czoła. Po chwili dorzucił: — Uwagi moje są może zresztą pozbawione sensu. — Podobny do naszej Ziemi — mruknął pod nosem jeden z reporterów, nie wiedzieć czemu notując ten właśnie urywek zdania, jak gdyby nic innego z wypowiedzi nie dotarło do jego świadomości. Przedstawiciel „Timesa” spojrzał znacząco na kolegą z „Heralda”, pytając go wzrokiem, czy coś zauważył, i otrzymując w zamian wymowne spojrzenie. — Czy uważa pan zatem, że są niebezpieczni? — zapytał z kolei przedstawiciel „Heralda”. Było to jedno z owych zuchwałych pytań, które trafiając na właściwy moment zazwyczaj przełamują pierwsze lody i po których rozmówca zaczyna sypać faktami jak z rękawa. Tym razem wszakże każdy udawał tylko nieświadomość, wszyscy bowiem wiedzieli doskonale, że chodzi o tajemnicę wojskową. Tak więc pytaniem swym „Herald” trafił jak kulą w płot. Nathen spojrzał zamglonym wzrokiem przez okno, mówiąc: — Nie, tego bym nie powiedział. — A więc przypuszcza pan, że przybywają w przyjaznych zamiarach? — z tą samą wciąż, pewną siebie miną przerzucił się na drugi kraniec sprawozdawca „Heralda”. Usta Nathena drgnęły w przelotnym uśmiechu: — Tak, przynajmniej ci, których znam. W tym kierunku dziennikarze uzyskali zatem niewiele, a przecież za wszelką cenę musieli zdobyć choć parę faktów ważniejszych, i to przed wylądowaniem oczekiwanego statku. — W jaki sposób udało się panu nawiązać z nimi kontakt? — ozwał się w końcu milczący dotąd przedstawiciel „Timesa”. Po chwili wahania Nathen odpowiedział: — Przeszkody. Zakłócenia kosmiczne. Przedstawiciel wojska poinformował może panów o charakterze mojej pracy. Okazało się, że przedstawiciel wojska milczał w ogóle jak zaklęty. Był nim oficer, który wprowadził dziennikarzy na tę osobliwą konferencję prasową i teraz przyglądał się im srogimi, czujnymi oczyma kogoś, komu wrodzony instynkt nakazuje trzymać język za zębami. Spoglądając nań niepewnie, Nathen tymczasem wyjaśniał: — Moją specjalnością jest odczytywanie szyfrów radiowych dla wywiadu wojskowego. Posługuję się przy tym adapterem kierunkowym, nastrajając go na obce pasma i rejestrując wszelkie inwersje i szyfry, które uda mi się złapać. Poza tym buduję przyrządy automatyczne do odczytywania tego rodzaju komunikatów. Milczący oficer odchrząknął, nie odzywając się jednak w dalszym ciągu. Reporterzy uśmiechając się zanotowali to wymowne chrząknięcie. Od czasu uchwalenia i zalegalizowania przez ONZ międzynarodowej kontroli zbrojeń przepisy w dziedzinie tak zwanej tajemnicy wojskowej uległy zasadniczym zmianom. Nieskrępowane informowanie opinii publicznej zdało egzamin jako jedyny swego rodzaju, skuteczny środek zapewnienia pokoju, szpiegowanie więc i demaskowanie potajemnych zbrojeń uważano powszechnie za służbę w interesie społecznym. W tej dziedzinie aura zmieniła się do tego stopnia, iż szpiegostwo stało się zawodem niemal zaszczytnym. Nathen ciągnął dalej: — W wolnych chwilach zacząłem chwytać swym odbiornikiem (adapterem) odgłosy dochodzące z gwiazd. Wiecie chyba panowie, ze w przestrzeni międzyplanetarnej słychać międzygwiezdne szumy akustyczne. Brzmi to niby jakieś odpryski zakłóceń, a czasem jak przejmujący krzyk. Od dawna już przysłuchiwano się tym odgłosom, usiłując zbadać, dlaczego promieniowanie gwiazd przybiera w tych odległych pasmach postać poszarpanych niejako wybuchów. Było w tym coś nienaturalnego. Przerwał na chwilę, uśmiechając się niepewnie, ponieważ zdawał sobie dobrze sprawę, że to, co teraz powie, uczyni go sławnym. Chodziło o pomysł, który przyszedł mu do głowy podczas wsłuchiwania się w gwiezdne hałasy, pomysł tak prosty, a tak zarazem w swej prostocie genialny jak myśl, która niegdyś przeszyła Newtona na widok spadającego jabłka. — I ja też uważałem, że jest w tym coś nienaturalnego. Wobec tego zabrałem się do rozszyfrowania odgłosów. — Tu pospieszył się jak gdyby chcąc usprawiedliwić i zbagatelizować własne zasługi: — Trzeba wiedzieć, że cały mój pomysł polegał na starej sztuczce stosowanej przez wywiad. Po prostu płytę z nagranym komunikatem wprawia się w ruch tak szybki, że przypomina ostre dźwięki zakłóceń, i w tej właśnie formie nadaje się go przez radio. Sztuczką tą posługują się często podziemne organizacje polityczne. Sam nieraz słyszałem takie zgrzyty przypominające przenikliwy krzyk. — Czy więc, zdaniem pana, oni nadają do nas szyfrowane sygnały radiowe? — zagadnął przedstawiciel „News”. — Trudno właściwie nazwać to szyfrem. Wystarczy utrwalić te sygnały i nadawać je w zwolnionym tempie. I nie są to sygnały pod naszym adresem. Jeżeli daną gwiazdę otaczają planety — planety zamieszkałe — i jeśli między planetami jest łączność radiowa, polega ona wówczas na wysyłaniu sygnału w postaci zwartej wiązki promieni, dzięki temu bowiem oszczędza się na energii. Nathen szukał zrozumiałych porównań: — Przypomina to promień świetlny reflektora. W teorii zwarta wiązka promieni może biec wiecznie, nie tracąc energii. Trudniej jednak jest wymierzyć z jednej planety w drugą. Odległości są tak wielkie, że wiązka trafia w cel na krótko i utrzymuje się w nim za każdym razem nie dłużej niż kilka sekund. Tamci wolą wobec tego nadawać swe komunikaty krótkimi, zwartymi wiązkami co pół do jednej sekundy, wysyłając je po kilkaset jednym długim strumieniem i uzyskując w ten sposób pewność, że odbiorniki pochwycą sygnał w ciągu krótkiego czasu przesuwania się wiązki po planecie docelowej. Mówił powoli, dobierając starannie wyrazy, aby wyjaśnienia jego były jak najbardziej zrozumiałe dla czytelników prasy. — Gdy taka zbłąkana wiązka przesuwa się po naszej przestrzeni międzyplanetarnej, wtedy na zwykłym poziomie szumów powstaje ostry szczyt. Promienie przesuwają się w ślad za swoimi planetami, zważywszy zaś odległość między ich światem a naszym i odpowiedni promień przesuwu, szybkość obserwowana z naszego stanowiska jest tak niesłychanie wielka, że pochwycić szczyt można w ciągu znikomo małego ułamka sekundy. — A jak tłumaczy pan sobie ilość odbieranych szczytów tego rodzaju? — zapytał przedstawiciel „Timesa” — Czyżby wszystkie układy gwiezdne obracały się w płaszczyźnie Drogi Mlecznej? Nathen uśmiechnął się. Z pobrużdżonej znużeniem twarzy znikły na chwilę zmarszczki. — Możliwe, że udaje się nam podsłuchiwać międzyplanetarne rozmowy i że na całej Drodze Mlecznej roi się od amatorów, którzy na wyścigi przez cały boży dzień uprawiają paplaninę radiową. Kto wie, czy we wszechświecie nie ustalił się jeden i ten sam znormalizowany model człowieka–gaduły. — Trochę na to wygląda — przyznał sprawozdawca „Timesa”. — Jak to się stało, że pan chwyta nie głosy, lecz telewizję? — zapytał z kolei reporter „News”. — Bynajmniej nie przypadkowo — wyjaśnił cierpliwie Nathen. — Rozpoznałem pewne elementy obrazów telewizyjnych, wolę zaś obraz niż dźwięk, bo to przemawia w zrozumiałym dla wszystkich języku. Opodal grupy sprawozdawców prasowych przechadzał się nerwowo członek Senatu USA, mrucząc pod nosem przemówienie powitalne i raz po raz spoglądając z irytacją na ociekające wodą wielkie okna, za którymi lał wciąż deszcz szarawymi, zimnymi strugami. Pod ścianą długiej sali, naprzeciw okien, ustawiono estradę, po obu stronach której wyrosły smukłe kształty komór telewizyjnych, odbiorniki na wysięgnikach oraz reflektory. Wszystko to zainstalowano z uwagi na I senatora, który miał powitać przybyszów z odległego świata. Odrapany aparat radiowy o wystawionych jakby na pokaz częściach pobłyskiwał światełkami lamp katodowych, z drugiej zaś jego strony dochodził [szemrzący głos speakera. Na plan pierwszy wysuwała I się pionowa tablica rozdzielcza o lśniących tarczach z podziałkami i gałkami nastawczymi. Tuż obok, na i stole, umieszczono podręczny mikrofon, połączony ze specjalnym urządzeniem, które tkwiło w ozdobnej, kosztownej obudowie z napisem „Laboratorium Radiowe — własność USA”. — Udało mi się utrwalić kilka wiązek zgrzytów konstelacji Strzelca, zacząłem więc pracować nad nimi — wyjaśniał dodatkowo Nathen. — Kilka miesięcy pochłonęło mi dobieranie odpowiednich sygnałów synchronizujących i zestawienie poszczególnych elementów obrazu w funkcji czasu, by odtworzyć przybliżoną całość. Po przedstawieniu władzom wojskowym wyników mojej pracy zezwolono mi poświęcić się jej całkowicie i przydzielono pomocnika. Minęło osiem miesięcy, zanim udało mi się dokonać selekcji barwnych pasm i dobrać odpowiednie kolory, by na ekranie mógł powstać czytelny obraz. Niepokaźny odbiornik o odsłoniętych częściach składowych był właśnie tym, z którym mozolili się długie dziesięć miesięcy, by zsynchronizować i dopasować do siebie poszczególne barwne elementy składające się na całość obrazu. — Był to długi łańcuch prób, pomyłek, nowych prób — mówił Nathen — w końcu jednak wszystko poszło jak należy. Szerokie pasmo złożone z poszczególnych szczytowych zgrzytów od samego początku nasuwało myśl o telewizji kolorowej. Zamilkł i podszedł do odbiornika, w którym dotknął jednej z gałek. Głos speakera drgnął, po czym na szarym ekranie ukazały się pierwsze barwne plamy. Odbiornik działał i był nastawiony na odbiór z wielkiego statku międzygwiezdnego, krążącego już w obrębie atmosfery. — Dziwiliśmy się, dlaczego odbiornik trafia na zbyt wiele pasm. Gdy jednak pracował już na dobre i zaczął powtarzać wszystko, co pochwycił, okazało się, że trafiliśmy na coś w rodzaju wypożyczalni programów. Były to wyłącznie fragmenty z literatury pięknej i sztuki teatralne. W krótkich przerwach między wyjaśnieniami Nathena sprawozdawca „Timesa” mimo woli nadsłuchiwał, czy nie rozlega się łoskot zbliżających się szybko silników odrzutowych statku. — A jak skontaktował się pan ze statkiem międzygwiezdnym? — pytał reporter czasopisma „Post”. — Rozłożyłem na elementy składowe i utrwaliłem film „Święto wiosny” Disneya z muzyką Strawińskiego, po czym nadałem go w tym samym kierunku, z którego otrzymaliśmy sygnały. Ot, po prostu na próbę — a nuż coś z tego wyjdzie. Wiedziałem, że nasz film dotrze tam — jeśli w ogóle dotrze — co najmniej za dobre parę lat, myślałem jednak, że w tej ich bibliotece ucieszą się z nowego nagrania. — Minęło dwa tygodnie i pewnego dnia pochwyciliśmy i nagraliśmy w zwolnionym tempie nową partię zapisów. Okazało się, że nadeszła odpowiedź. Nie ulegało wątpliwości, że skierowano ją właśnie pod naszym adresem. Był to obraz z filmu disneyowskiego, który wyświetlano wobec licznego audytorium, po czym pokazano widzów i widownię przed wyświetlaniem. Obraz był czysty, udźwiękowienie bez zarzutu. Wtedy to właśnie powstał pierwszy kontakt z okrętem międzygwiezdnym. Z ich strony była to prośba o powtórzenie widowiska. Podobało im się po prostu, no i wołali o bis… Tu Nathenowi przyszło coś nagle do głowy, bo uśmiechnął się mówiąc: — Mogą ich zresztą panowie zobaczyć. Wystarczy przejść się do hallu, za którym językoznawcy pracują nad automatycznym tłumaczem elektronowym. Przysłuchujący się wyjaśnieniom oficer nasrożył się nieco i odchrząknął wymownie, ale szczupły młodzieniec uprzedził go: — Przepisy bezpieczeństwa nie zakazują oglądania telewizji. Wydaje mi się, że nie powinien pan mieć zastrzeżeń — do sprawozdawców zaś powiedział zachęcająco: — To na drugim końcu hallu. Poinformuję tam panów, kiedy statek będzie już blisko. W ten sposób konferencja prasowa dobiegła końca. Nerwowy młodzieniec o gładkiej czarnej czuprynie odwrócił się i usiadł przy odbiorniku radiowym, oficer zaś, machnąwszy widocznie ręką na przepisy, z dość kwaśną miną zaprowadził dziennikarzy do zamkniętych drzwi przy końcu hallu. Otworzywszy je, znaleźli się W zaciemnionej sali, gdzie po omacku zasiedli w składanych fotelach, mając przed oczyma jaśniejący ekran. Drzwi zamknęły się i widzów otoczyły zupełne mroki. Podczas gdy reporterzy dość hałaśliwie zajmowali miejsca w fotelach, przedstawiciel „Timesa” stanął jak wryty pod wrażeniem, jakiego jeszcze nigdy dotąd nie doznał. W zaciemnionej sali jedynym efektem realnym były żywe, barwne wizerunki na ekranie. Mimo pewnego zamglenia obrazu dziennikarz wyczuł w rozgrywającej się przez jego oczyma akcji coś nienaturalnego, bo nawet kontury postaci różniły się nieuchwytnie od zwykłych sylwetek ludzkich. Patrzył na stworzenia z innego świata. Widział jak gdyby dwie istoty ludzkie w przebraniu; osobliwe ich ruchy przypominały trochę podrygi kalek, a trochę jakieś niezwykłe pląsy. Ostrożnie, jak gdyby w obawie, że zjawy znikną mu nagle z oczu, dziennikarz sięgnął do bocznej kieszeni i wydobył spolaryzowane okulary. Zanim je nałożył, obrócił jedną soczewkę prostopadle do drugiej. W ogniskach szkieł pojawiły się dwie żywe, z krwi i kości postaci ludzkie. Mógł je teraz podpatrywać, przez okulary bowiem ekran wydał mu się łudząco bliskim oknem, za którym dwoje ludzi prowadziło ożywioną rozmowę. Toczyła się ona w pokoju o szarych ścianach i sprawiała wrażenie gorącej dyskusji w atmosferze hamowanego podniecenia. Jeden z rozmówców, okazały mężczyzna w zielonej, przypominającej mundur bluzie przymknął na chwilę purpurowe oczy, gdy drugi powiedział coś wykrzywiając się szpetnie i poruszając palcami, jak gdyby coś od siebie odpychał. Miało to wszelkie pozory jakiegoś melodramatu. Ów drugi, mniejszy, o żółtawozielonych oczach, zbliżył się do pierwszego, mówiąc coś szybko zniżonym głosem. Pierwszy stał nieruchomo, nie usiłując przerwać potoku wymowy drugiego. Chodziło najwidoczniej o jakąś zdradziecką a korzystną propozycję, bo zachowanie się pierwszego wskazywało wyraźnie, że czeka, aby go przekonano. Przedstawiciel „Timesa” sięgnął po omacku po fotel i usiadł. Możliwe, iż wszelka gestykulacja ma charakter uniwersalny i powszechnie zrozumiały, w ten sam zawsze sposób wyrażając żądzę i odrazę, napięcie i odprężenie, poufałe pochylenie się ku rozmówcy i demonstracyjną wyniosłość. Możliwe również, że istoty te były aktorami najwyższej klasy. Tymczasem sceneria uległa zmianie: ukazał się jakiś korytarz, potem zadrzewiony obszar przypominający park, gdzie umieszczono widocznie statek międzygwiezdny, a wreszcie coś w rodzaju sali wykładowej, w której widać było inne postacie ludzkie. Zajęte były jakąś pracą, rozmawiały z sobą, a od czasu do czasu ktoś zagadywał człowieka w zielonej bluzie. Obserwujący akcję dziennikarz ani na chwilę nie tracił wrażenia, iż rozumie, co się dzieje i co czują poszczególni uczestnicy rozgrywających się wydarzeń. W języku, którym porozumiewali się ci ludzie z innego świata, przeważały samogłoski krótkie, często zaś było słychać dźwięki na wysokiej nucie, którym w ogniu dyskusji towarzyszyła żywa gestykulacja. Ruchy rąk były jednakże jak gdyby opóźnione i płynnie podążały dopiero za słowem już wypowiedzianym. Dziennikarz wszakże coraz mniej zwracał uwagi na język, zaczęła go bowiem pochłaniać odrębność ruchów tych ludzi, i to zwłaszcza w sposobie chodzenia. Z pewnym wysiłkiem oderwał się od przebiegu akcji, by tym uważniej obserwować odmienności fizyczne istot na ekranie. Kasztanowate włosy o krótko podstrzyżonych, jedwabistych lokach, nader urozmaicone kolory szeroko rozstawionych oczu o wielkich źrenicach, zwężające się ku brodzie twarze o brunatnawym odcieniu. Tęgie karki i ramiona tych ludzi z innego świata świadczyły o ich niepospolitej sile fizycznej, natomiast przeguby rąk były raczej wątłe, palce zaś — długie, cienkie i delikatne. Dziennikarzowi wydało się również, że palców tych jest więcej niż u rąk ludzi ziemskich. Od chwili gdy wszedł do zaciemnionej sali, słyszał obok siebie jednostajny, brzęczący szum jakiejś maszyny i ustawiczny pomruk ludzkiego głosu. Przestał liczyć palce u rąk postaci na ekranie i obejrzał się. Tuż koło niego stał mężczyzna ze słuchawkami na uszach. Wpatrzony czujnymi jak sokół oczyma w ekran, chwytał słuchawkami najmniejsze odgłosy. Obok stała wysoka skrzynia o opływowych kształtach. Od czasu do czasu, słuchając dźwięków obcej mowy dochodzącej z ekranu, przekręcał raptownie jakąś gałkę w skrzyni, powtarzał w mały podręczny mikrofon zasłyszany wyraz i z nerwowym pośpiechem przekręcał gałkę z powrotem. Przedstawicielowi „Timesa” przypomniało to posiedzenie ONZ i tłumaczy ze słuchawkami na uszach. Skrzynia o opływowych kształtach była zapewne obudową tłumacza elektronowego, człowiek zaś rzucający co pewien czas w mikrofon nowe wyrazy uzupełniał widocznie słownictwo automatu. Tuż pod ekranem dwaj inni językoznawcy skrzętnie coś notowali. Dziennikarz przypomniał sobie w tej chwili senatora przemierzającego tam i z powrotem pokój obserwacyjny i mruczącego pod nosem powitalną orację. A więc przemówienie będzie nie tylko pompatycznym gestem pod adresem przybyszów z obcego świata. Zrozumieją oni jego treść, gdyż automat elektronowy powtórzy je natychmiast w ich własnym języku, W drugim końcu sali, na trójwymiarowym ekranie jaśniejącym niby rzęsiście oświetlone okno, okazały bohater w zielonej bluzie przemawiał do pilota w szarym mundurze. Obydwaj stali w zalanej jarzącym światłem, kanarkowożółtej rozdzielni statku międzygwiezdnego. Dziennikarz dokładał wysiłków, by uchwycić wątek akcji. Interesowały go zwłaszcza losy głównego bohatera, który podobał mu się coraz bardziej. Należało to zapewne przypisać wysokiemu poziomowi sztuki aktorskiej, której pierwsze bodaj zadanie polega na zjednywaniu sobie sympatii widzów. Aktor w zielonej bluzie był ponad wszelką wątpliwość bożyszczem publiczności wszystkich układów słonecznych Wszechświata. W tej chwili hamowane jego napięcie zdradzały nieopanowane ruchy rąk i zbyt szybkie odpowiedzi na pytania. Pilot w szarym mundurze, nie zdradzając podejrzliwości, odwrócił się plecami, by wykonać jakąś czynność związaną z mapą oświetloną żarzącymi się czerwonymi punkcikami. Ruchy jego nacechowane były tym samym co u innych, ociężałym, płynnym wdziękiem, przypominając poruszenia człowieka pod wodą albo film kręcony w zwolnionym tempie. Bohater w zielonej bluzie nie spuszczał oczu z przełącznika na tablicy i, mówiąc coś niby od niechcenia, przysuwał się do niej coraz bliżej. Ilustrująca akcję muzyka wznosiła się i opadała wysokimi akordami wzmagającymi napięcie. W pewnej chwili wpatrzona w przełącznik twarz ukazała się w zbliżeniu. Dziennikarz zauważył uszy — foremne półkola o doskonałym niemal zarysie, pozbawione jednak zupełnie normalnych wgłębień konchy usznej. Jednocześnie ozwał się głos pilota — krótki, urywany wyraz powiedziany głębokim, roztargnionym nieco głosem człowieka, który jest pochłonięty wykonywaną czynnością. Wciąż odwrócony był plecami. Ów drugi był już przy samej tablicy, powiedział coś niedbale i spojrzał na przełącznik, który zbliżał się coraz bardziej do oczu widza, nabierając trójwymiarowości, aż v wreszcie wypełnił cały ekran. I naraz ukazała się ręka sięgająca do przełącznika, chwyciła go… Rozległ się ostry trzask, zaciśnięta na przełączniku ręka rozluźniła się i zastygła w widomy kształt nieznośnego bólu. Za ręką, za wzniesionymi w górę oczyma ofiary, wyłoniła się postać pilota z bronią w ręku, znieruchomiałego w chwili, gdy odwrócił się nagle i strzelił. Zaskoczone, coraz szerzej rozwarte oczy patrzyły na człowieka w zielonej bluzie, który zachwiał się i osunął na podłogę. Czas pewien nie działo się nic i akcja zamarła w postać żywego obrazu. Jedynie pilot w szarym mundurze pochylał głowę, nie mogąc oderwać wzroku od własnej ręki i broni, którą zadał śmierć. Ciszę nasycały wzmagające się akordy ilustracji muzycznej. Na jedną krótką chwilę barwy pokoju wraz z jego akcesoriami rozbłysły, doznając jednej z owych oszałamiających przemian, które są przekleństwem telewizji kolorowej, każda bowiem barwa staje się wówczas swym własnym negatywem. W rozdzielni o fioletowych ścianach stał zielony człowiek spoglądając na zielone zwłoki w czerwonej bluzie. Trwało to zaledwie sekundę, po czym alternator barw wrócił do właściwej fazy i obraz odzyskał dawne kolory. Do rozdzielni wszedł inny człowiek w mundurze, wyjął broń z bezwładnej ręki zabójcy, ten zaś począł coś wyjaśniać zgnębionym i cichym głosem. Wzmagające się akordy muzyki zagłuszały coraz bardziej głos pilota, kolorowy ekran szarzał, bladł i zasnuwał się mgiełką niby okno przesłaniane wieczornymi oparami. Wraz z zanikiem barw cichła i muzyka. W ciemnościach ktoś zaczął klaskać z uznaniem. Stojący obok przedstawiciela „Timesa” językoznawca zsunął w tył słuchawki z uszu mówiąc żywo: — Nic więcej złapać nie mogę. Czy który z was chciałby powtórnego nagrania? Przez chwilę panowała cisza, po czym językoznawca stojący bliżej odbiornika powiedział: — Myślę, że wycisnęliśmy już to jak cytrynę. Puśćmy teraz taśmę, w której Nathen bawił się w uzgadnianie sygnałów rozpoznawczych z radiotelegrafistą statku. W półmroku wszczął się ruch, coś tam uruchamiano po omacku, aż w końcu ekran ożywił się na nowo. Przed oczyma rozbłysła wpatrzona w ekran widownia i rozległy się akordy znanej powszechnie symfonii. — Szaleją na punkcie Strawińskiego i Mozarta — ozwał się pod adresem przedstawiciela „Timesa” językoznawca przesuwając słuchawki z powrotem na uszy. — Nie znoszą Gershwina. Słyszał pan kiedy coś podobnego?… Urwał, skupiając ponownie uwagę na ekranie, ledwie tylko, dzięki właściwemu następstwu faz, dobiegły go wyraźniejsze głosy. Siedzący przed nim reporter „Post” odwrócił się do przedstawiciela „Timesa” mówiąc: — To zabawne, jak oni są podobni do ludzi. — I nie przerywając notatek do telefonicznego sprawozdania dla swego pisma, zapytał: — Jakiego koloru włosy miał ten bohater? — Nie zauważyłem. Zastanawiał się, czy nie przypomnieć reporterowi, że Nathen mówił, iż ustalił kolor taśm na chybił trafił, kierując się jedynie tym, by obrazy były możliwie prawdopodobne. Po wylądowaniu statku może się okazać, iż goście z obcego świata są karnacji jasnozielonej i mają niebieskie włosy. Pewne było jedynie stopniowanie barw w obrazie, podobieństwa i kontrasty oraz wzajemny stosunek odcieni. Z ekranu doleciały znowu dźwięki obcej mowy. Ta odmiana istot ludzkich obdarzona była głębokimi, płynącymi z piersi głosami. Przedstawiciel „Timesa” lubił ten rodzaj głosów. Czy więc warto o tym napisać? Nie, raczej nie, bo i z tym jest coś nie w porządku. Jakże bowiem Nathen mógł ustalić wysokość tonacji ścieżki dźwiękowej? Czy zatem przyjął modulację bez zmian, czy też drogą prób heterodynizował odpowiednie dźwięki? Chyba to ostatnie. Dla wszelkiej pewności lepiej uważać, że Nathen po prostu także wolał głosy głębokie. Siedząc tak ogarnięty wątpliwościami czuł się coraz mniej pewny wszystkiego, zwłaszcza gdy odtworzył w pamięci niepokój malujący się na twarzy Nathena — niepokój, który chwilami sprawiał wrażenie hamowanej z trudem trwogi. — Zachodzę w głowę, dlaczego Nathen zadał sobie tyle trudu, aby złapać widowisko telewizyjne, skoro łatwiej chyba było nawiązać z nimi kontakt bezpośredni — narzekał reporter „News”. — Przedstawienie było dobre, co tu gadać, ale jaki to jednak miało ostatecznie cel? — Może chodziło mu o to, abyśmy mieli sposobność poznania ich języka — zaryzykował własne przypuszczenie reporter „Heralda”. Tymczasem na ekranie ukazała się autentyczna, wyraźnie nie wyreżyserowana scena obsługi zespołu aparatów przez młodego mieszkańca obcego świata. W pewnej chwili obrócił się on do publiczności, wykonał powitalny gest ręką i otworzył usta w zabawny kształt litery „O”, co — jak zaczynał się domyślać przedstawiciel „Timesa” — było odpowiednikiem uśmiechu. Nawiązawszy w ten sposób kontakt z widzami, usiłował wyjaśnić coś z obsługiwanej przez siebie aparatury, posługując się dość nieporadną gestykulacją oraz głosem, którym raz po raz dobitnie powtarzał pewne wyrazy. Dziennikarz podniósł się spokojnie z miejsca, wyszedł na jaśniejący światłem biały korytarz o kamiennej posadzce i ruszył w drogę powrotną, składając w zamyśleniu swe stereoskopowe okulary i chowając je do kieszeni. Nikt go nie zatrzymywał. Przepisy i zakazy w zakresie tak zwanych tajemnic wojskowych przybrały ostatnio postać dość niejasną. Milczenie władz wojskowych w pewnych sprawach było raczej kwestią zadawnionego zwyczaju, który w tym wypadku stanowił niejako odbicie poglądów wywiadu, iż lądowanie statku międzygwiezdnego należy zachować w tajemnicy. Główna sala była jeszcze bardziej zatłoczona niż przedtem. Załoga urządzeń telewizyjnych zgromadziła się przy swej aparaturze, senator zdobył sobie krzesło i teraz siedział zagłębiony w lekturze, w odległym zaś kącie sali osiem osób rozsiadło się na ustawionych w koło krzesłach, dyskutując coś w namiętnym skupieniu. Kilku z nich przedstawiciel „Timesa” znał osobiście jako znakomitości naukowe w dziedzinie fizyki. Mimo odległości dziennikarz dosłyszał strzęp zdania: — … Powoływanie się na stałe uniwersalne jako stosunek… Dyskutowano zapewne nad sposobami przekształcania wzorów matematycznych, by umożliwić szybką wymianę informacji. Zaciekłe skupienie uczonych było aż nadto uzasadnione, gdyby bowiem udało się im zdobyć i opanować nowy punkt widzenia na szereg zagadnień, byłaby to istna powódź nowych odkryć. Przedstawiciel „Timesa” miał wielką ochotę podejść bliżej i przysłuchiwać się roztrząsaniom naukowców, zbliżała się jednak przewidywana chwila lądowania przybyszów, a miał jeszcze o to i owo zapytać. Obsługiwany ręcznie aparat odbiorczo—nadawczy wciąż jeszcze szemrał z cicha, nastawiony na pasmo nadawań z krążącego w przestrzeni międzygwiezdnej statku. Młody człowiek, który wywołał całe to zamieszanie, siedział teraz na brzeżku telewizyjnego podium z brodą wspartą na dłoni. Nie podniósł oczu na zbliżającego się dziennikarza, nie był to jednak brak uprzejmości, lecz dowód głębokiego zamyślenia. Przedstawiciel „Timesa” przysiadł się do młodzieńca na krawędzi wzniesienia i odruchowo wyjął z kieszeni paczkę papierosów, po czym dopiero przypomniał sobie zakaz palenia z uwagi na zbliżającą się audycję telewizyjną. Chowając papierosy, patrzył w zamyśleniu na słabnące już rozpryski dżdżu na szybach okiennych. — Coś tu w tym wszystkim nawala, ale proszę mi powiedzieć co? — zapytał w końcu. Lekki ruch głowy Nathena świadczył o tym, że nie czuje się zaskoczony uwagą i że czuje wielką sympatię dla dziennikarza. — A może pan mi na to odpowie? — odpowiedział pytaniem na pytanie. — Po prostu głupio się jakoś czuję — wyznał dziennikarz. — Intuicja, czy co, za gładko jednak to wszystko idzie i zbyt proste i naturalne wszystkim się wydaje. W Nathenie coś jak gdyby odprężyło się nieco. — Ano, ciągle nasłuchuję… — bąknął. — Tak jakoś dziwnie się poruszają… Nathen spojrzał nań z ukosa. — I mnie to nie daje spokoju. — Czy pan jest pewny, że odtworzyło się właściwą szybkość ruchów? Nathen splótł ręce przed sobą i przyjrzał się im z zastanowieniem. — Nie, nie wiem. Gdy nadaję taśmie większą szybkość, wtedy wszyscy gnają jak zwariowani, a człowiek gubi się w domysłach, dlaczego odzież nie unosi się bezwładnie za nimi, dlaczego drzwi zamykają się tak raptownie, a mimo to nie słychać trzaśnięcia, dlaczego przedmioty spadają tak szybko. Ledwie jednak zwolnię taśmę, a już wszystko pływa jak w śmietanie. Tu przerwał na chwilę, obrzucając dziennikarza z ukosa uważnym spojrzeniem, po czym rzekł: — Przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska. „Chłopak jest źle wychowany” — pomyślał dziennikarz, mówiąc na głos: — Jacob Luke, „Times”„— i wyciągnął do Nathena rękę. Ten uścisnął ją mocno, identyfikując od razu znane nazwisko: — Wiem. Pan jest redaktorem niedzielnego dodatku naukowego. Czytam go stale. Nie spodziewałem się, że poznam pana właśnie tutaj. — J# również, jeśli chodzi o pana — powiedział dziennikarz z uśmiechem. — Proszę mi powiedzieć, czy pan zabierał się do tego racjonalnie, w oparciu o wzory matematyczne? Odszukał w kieszeni ołówek i ciągnął dalej: — Mam wrażenie, że popełniliśmy błąd w naszych założeniach co do stosunku liczbowego ich ciężaru do prędkości i do ilości ruchu. Możliwe, że trzeba tu jeszcze uwzględnić jakiś prosty czynnik dodatkowy, coś w rodzaju magnetycznych trzewików i ich wpływu na przyciąganie ziemskie, gdy się jest na pokładzie okrętu. A może oni po prostu unoszą się bezwładnie w jakimś ośrodku. — Po co zaprzątać sobie teraz tym głowę? — przerwał mu Nathen. — Nie widzę powodu, aby w tej chwili podejmować obliczenia na nowo. Roześmiał się, odgarniając nerwowo w tył swe czarne włosy. — Zobaczymy ich przecież za dwadzieścia minut. — Czy aby na pewno zobaczymy? — wycedził dziennikarz. Zapadła cisza przerywana jedynie szelestem kartek odwracanych przez senatora pogrążonego w lekturze magazynu ilustrowanego oraz głosami naukowców wciąż jeszcze spierających się w przeciwległym końcu sali. Nathen raz jeszcze odgarnął włosy, jak gdyby w obawie, że niesforna czupryna spadnie mu na oczy i uniemożliwi widzenie. — Ależ z całą pewnością! — roześmiał się nagle, dodając szybko: — Ujrzymy ich na pewno. Jakże mogłoby być inaczej, skoro na miejscu czeka z gotowym przemówieniem powitalnym wysoki dostojnik, skoro spędzono tu tyle wojska, ukrytego teraz tam za wzgórzami. A ci wszyscy reporterzy i filmowcy od kroniki czyhający na chwilę lądowania, aby przekazać całemu światu sensację nad sensacjami! Przecież nawet prezydent czeka w Waszyngtonie, aby wreszcie uścisnąć mi rękę… I nie przerywając nawet dla nabrania tchu, mówił dalej już serio: — A przecież w istocie — niech to wszyscy diabli! — nie zjawią się tu wcale. Czuję przez skórę, że gdzieś tu tkwi błąd. Coś tu nie jest tak, jak powinno być. Powinienem był powiedzieć to czcigodnym władzom wojskowym już wczoraj, kiedy zacząłem referować wszystko od początku. I nie wiem sam, dlaczego nie pisnąłem ani słowa. Wyznaję zresztą, że po prostu strach mnie obleciał. Co tu gadać — obstąpiło mnie tylu wyższych oficerów, że trząsłem portkami jak cholera. — Nagle chwycił dziennikarza za rękaw. — Patrz pan! Nie wiem, co to… Aparat odbiorczo–nadawczy rozbłysnął zielonym światłem. Nathen nie spojrzał w tę stronę, przestał jednak mówić. Z głośnika aparatu rozległ się głos przemawiający w języku z innego świata. Senator wyprostował się spoglądając nerwowo na aparat i poprawił krawat. Głos zamilkł. Nathen odwrócił się i popatrzył uważnie na głośnik. Wyglądało na to, że niespodziewanie odzyskał humor. — Co to znaczy? — zapytał z niepokojem przedstawiciel „Timesa”. — Powiedział, że zmniejszyli już szybkość lotu o tyle, że mogą teraz przedostać się do atmosfery. Przypuszczam, że za pięć–dziesięć minut będą tutaj. To mówił facet, którego przezwałem Bubkiem. Bardzo jest podniecony. Klnie na czym świat stoi i mówi, że mieszkamy na ponurej, zachmurzonej planecie. Wygłupia się chłopak — zakończył Nathen z wyrozumiałym uśmiechem. Przedstawiciel „Timesa” był zdziwiony. „Co tamten wygaduje o chmurach? Niemożliwe, aby deszcz padał na zbyt dużym obszarze Ziemi” — zastanawiał się w duchu. Przez okna widać było, że deszcz ustaje. Wśród chmur wiszących grubym pokrowcem nad ziemią przebłyski wały tu i ówdzie niebieskie płaty. Ściekające po szybach krople połyskiwały błękitnie. Dziennikarz wciąż głowił się nad wyjaśnieniem. „Może usiłują wylądować na Wenus”. Wiedział jednak, że przypuszczenie to jest wręcz niedorzeczne, ponieważ statek podążał za wiązką promieni nadanych przez Nathena. O tym, by mogli wylądować gdzie indziej, nie było mowy. Ot, zapewne ów Bubek istotnie wygłupiał się tylko. Aparat znowu zajaśniał zielonym światłem, przestano więc rozmawiać, czekając na nadanie komunikatu, by po zwolnieniu nagrać go raz jeszcze w postaci zrozumiałej. Ekran elektronowy ożywił się nagle, ukazując młodego człowieka obsługującego aparat nadawczy. Odwrócony tyłem do widzów wpatrywał się w ekran, na którym widać było zbliżającą się szybko olbrzymią, mroczną płaszczyznę. W miarę zbliżania się statku traciła ona coraz bardziej pozory stałego lądu, przybierając wygląd skłębionych, kotłujących się zwałów ciemnych chmur. Ekran pokrył się atramentowymi wirami, które rosły w oczach, aż po chwili wszystko utonęło w nieprzeniknionej czerni. Młody przybysz z obcego świata odwrócił się twarzą do widowni wypowiadając jednocześnie parę słów i otworzył usta nadając im kształt uśmiechniętego „O”, po czym sięgnął do wyłącznika. Obraz znikł i ekran przybrał z powrotem szarą barwę. Zduszony, zdradzający napięcie głos Nathena przerwał ciszę: — Powiedział coś o tym, żeby przygotować toasty, bo za chwilę się zjawią. — To nie było podobne do atmosfery — wyrwał się na chybił trafił przedstawiciel .,Timesa”, choć przecież rzecz była tak oczywista, że szkoda było na nią słów. — W każdym razie nie do atmosfery ziemskiej. Nadeszło kilka osób pytając: — Co oni mówili? — Docierają do atmosfery i powinni tu wylądować za pięć–dziesięć minut — wyjaśnił Nathen. Po sali rozlała się fala podniecenia. Filmowcy zabrali się po raz nie wiedzieć który do regulowania soczewek pod właściwym kątem, sprawdzając jednocześnie mikrofony i działanie reflektorów. Naukowcy opuścili krzesła i skupili się pod oknem, nie przerywając jednak dyskusji. Z hallu weszli gromadnie reporterzy, zmierzając ku oknom, przez które chcieli przyjrzeć się największej sensacji świata, którą będzie lądowanie gości z obcego świata. Wreszcie ukazali się i trzej lingwiści pchający przed sobą wielką skrzynię na kołach, w której mieścił się tłumacz automatyczny. Nadzorowali osobiście przyłączenie automatu do układu nadawczo—odbiorczego. — Bardzo pięknie, ale gdzie właściwie mają wylądować? — zapytał brutalnie Nathena przedstawiciel „Timesa”. — Dlaczego pan nic nie robi? — Prószę, niech pan powie, co mam robić, a wykonam to natychmiast — odpowiedział spokojnie Nathen, nie ruszając się z miejsca. W odpowiedzi tej nie było ani cienia sarkazmu. Jacob Luke z „Timesa” przyjrzał się nieznacznie bladej z napięcia twarzy młodego człowieka i zmienił ton. — Czy pan nie może nawiązać z nim łączności? — Nie, podczas lądowania jest to niemożliwe. — Co zatem począć? Wyjął znowu paczkę papierosów, raz jeszcze przypomniał sobie o zakazie palenia i schował papierosy z powrotem. — Nic, czekać. — Nathen wsparł się łokciem o kolano, podpierając dłonią podbródek. Czekali. Czekali w napięciu wszyscy. Ucichły wszelkie rozmowy. Łysy jegomość z grupy naukowców odruchowo polerował uparcie paznokcie i raz po raz przyglądał się im niewidzącymi oczyma. Tuż przy nim kolega jego przecierał szkła okularów, patrzył na nie pod światło i zakładał, by po chwili je zdjąć i znowu zabrać się do przecierania. Obsługa instalacji telewizyjnej skupiła się wokoło swych urządzeń i jak przystało na dokładnych pracowników, spokojnie i sprawnie regulowała z pedanterią każdy szczegół, choć wszystko było już wyregulowane, i kontrolowała elementy instalacji nie wymagające zgoła kontroli. Miała to być wielka, jeśli’ nie największa chwila w dziejach ludzkości. Obecni jednak woleli o tym nie myśleć bądź udając obojętność, bądź zajmując się swoimi sprawami, jak nakazywała im ambicja dobrych fachowców. Upłynęły nie kończące się stulecia, zanim przedstawiciel „Timesa” odważył się rzucić Okiem na zegarek. Minęło zaledwie trzy minuty. Wstrzymując oddech usiłował pochwycić uchem zbliżający się grzmot silników odrzutowych. Nie słychać było jednak najmniejszego odgłosu. Słońce wynurzało się spoza chmur, rozświetlając pola niby wielki reflektor wdzierający się w mroki pustej sceny. Nagle odbiornik znowu rozbłysnął zielonym światłem wskazując, że nadszedł nowy sygnał w postaci szczytu. Przyrząd rejestrujący zanotował go, zwolnił tempo i przekazał do głośnika. Coś zatrzasnęło się w milczącej sali, w atmosferze pełnej napięcia zabrzmiały donośnie dźwięki nieznanej mowy. Ekran wciąż był szary, słychać było jedynie parę wyrazów powtarzanych przez nadawcę ze statku międzygwiezdnego. Gdy wreszcie zamilkł, w głośniku znowu rozległ się trzask, zielone światło zgasło. Gdy stało się dla wszystkich jasne, że nic nowego na razie nie zajdzie i że nie zanosi się na komunikat w sprawie ostatniej transmisji ze statku, wszyscy z powrotem stanęli przy oknach, wznawiając przerwane rozmowy. Ktoś wyrwał się z dowcipem, nikt jednak nie zawtórował mu śmiechem. Jeden z językoznawców wciąż jeszcze patrzył w stronę głośnika, po czym rzucił okiem na przejaśniające się tu i ówdzie niebo. Widać było, że coś go dziwi. On jeden zrozumiał sens ostatniej transmisji ze statku, a przed nim jeszcze Nathen, który teraz mówił zniżonym głosem do przedstawiciela „Timesa”: — Jest ciemno. Wasza atmosfera jest gęsta. Tyle dosłownie powiedział Bubek. Minęło jeszcze trzy minuty. Przedstawiciel „Timesa” przyłapał się na zapaleniu papierosa i zaklął szeptem pod nosem, gasząc zapałkę i chowając papierosy do kieszeni. Coraz pilniej wytężał słuch, by pochwycić odgłosy silników odrzutowych. Minęła już przewidywana chwila lądowania, nie słychać było jednak wybuchów. W odbiorniku raz jeszcze ukazało się zielone światło. Nowy komunikat. Dziennikarz zerwał się odruchowo na równe nogi. Nathen stał już przy nim. Wiadomość nadawał wciąż ten sam głos i dziennikarz rozpoznał w nim’ głos osobnika, któremu Nathen nadał przezwisko Bubka. Oznajmił coś krótko i zamilkł. I nagle dziennikarz zrozumiał. — Wylądowaliśmy — powtórzył Nathen szeptem komunikat. Nad białym betonem ścieżek startowych i rozmokłą ziemią pustego lotniska hulał wiatr kołysząc połyskującą wilgotną trawę. Zgromadzeni w sali ludzie wyglądali przez okna, chwytając odgłosy maszyn rakietowych i wypatrując na niebie srebrzysty kształt statku międzygwiezdnego. Nathen ruszył do odbiornika, usiadł i włączył go czekając, aż się rozgrzeje. Nerwowymi ruchami regulował wskazówki na podziałce. Jacob Luke z „Timesa” zbliżył się ostrożnie, stając z prawej strony Nathena w nadziei, że może się na coś przydać. Nathen poruszył z lekka głową, jak gdyby chciał nań spojrzeć, zdjął z haka dwie pary słuchawek wiszących na skrzyni r o opływowych kształtach, w której mieścił się automatyczny tłumacz, założył jedną parę na uszy, drugą zaś przez ramię podał dziennikarzowi. W tej samej chwili ozwał się ponownie głośnik. Jacob Luke z pośpiechem nałożył słuchawki. Wydawało mu się, że głos Bubka drży. Czas pewien słychać było jedynie obcą mowę przekazywaną dygocącym głosem, a potem — jak gdyby z oddali, a przecież wyraźnie — rozległ się zapisany na taśmie wyraz angielski powiedziany głosem językoznawcy. Mechaniczny trzask i znowu angielskie słowo głosem innego tłumacza. Z kolei, po kilku wyrazach w obcej mowie płynących z głośnika, rozległy się następne wyrazy angielskie, przedzielone krótkimi pauzami, ledwie słyszalne, a jednak wyraźne i dobitne. Obcy język i jego natychmiastowe tłumaczenie przeplatały się wzajem, uprawiając jakiś swoisty wyścig i dając słuchaczowi mimo wszystko zdumiewająco dokładnie sens komunikatu. — Radar nie wykazuje żadnych zabudowań ludzkich w okolicy, żadnych śladów cywilizacji. Nasze przyrządy wskazują, iż otaczająca statek atmosfera jest gęsta jak klej. Straszliwe ciśnienie gazów, słabe przyciąganie grawitacyjne, żadnego światła. Nie podawałeś nam tego. Gdzie jesteś, Joe? Czy to nie jakaś wroga pułapka? Bubek wahał się przez chwilę, przynaglony jednak innym rozkazującym głosem zdobył się na ostre słowa: — Jeśli to pułapka, gotowi jesteśmy odeprzeć atak. Językoznawca stał i słuchał z największą uwaga. Naraz twarz mu zbielała. Ruchem ręki przywołał kolegów i coś im szepnął. Joseph Nathen spojrzał na nich z nieoczekiwanie wrogą miną i pochwycił mikrofon, łącząc go z tłumaczem automatycznym. — Mówi Joe — powiedział spokojnie w języku angielskim, cedząc dobitnie wyrazy. — Nie ma tu żadnej zasadzki. Nie wiemy, gdzie jesteście. Staram się ustalić kierunek na podstawie twoich sygnałów. Jeśli to w ogóle możliwe, opisz, co was teraz otacza. Tuż obok, na estradzie telewizyjnej, reflektory rzucały jaskrawe światło, gotowe do wzięcia udziału w oficjalnym przywitaniu. Stacje telewizyjne całego świata gotowe były również w dowolnej chwili przerwać program, by nadać nieprzewidziane w programie doniosłe wydarzenie. A w rozległej sali gromada ludzi czekała, aż wreszcie odezwie się narastający łoskot potężnych silników odrzutowych. Tym razem po ukazaniu się zielonego światła nastąpiła irytująca przerwa w odbiorze. Głośnik syczał, trzeszczał i bełkotał i trudno było dosłuchać się wśród tych zgrzytów jakiegoś głosu. Rozróżniono zaledwie kilka pomieszanych z metalicznym brzękiem wyrazów, po czym znowu nastąpiły trzaski i zgrzyty. — Próbowaliśmy… wydaje się… naprawa… — powtarzał po angielsku automatyczny tłumacz w słuchawki, gdy naraz rozległo się wyraźnie: — Nie wiemy, czy aparat zastępczy działa. Będziemy próbowali. Przy następnej próbie może złapiemy was wyraźnie. Siłę odbioru zanotowałem. Gdzie jest lądowisko? Powtórz. Gdzie jest lądowisko? Gdzie ty jesteś? Nathen położył mikrofon na miejsce, nastawił starannie tarczę przyrządu utrwalającego dźwięk i obrócił z trzaskiem przełącznik, mówiąc przez ramię: — Nastawiłem na powtarzanie tego, co nadałem ostatnio. Przyrząd będzie działał stale. Potem usiadł z nienaturalnym spokojem, z głową nieco odwróconą, jak gdyby w ostatniej chwili pochwycił błysk odpowiedzi i teraz usiłował na próżno zrozumieć jej sens. W odbiornik wdarło się zielone światło, rozległo się szczęknięcie aparatury, na ekranie ukazała się telewizyjna reprodukcja twarzy i głosu Bubka. — Joe, słyszeliśmy parą słów, a potem odbiornik znowu nawalił. Nastawiliśmy specjalny ekran do chwytania długich fal, które po przejściu przez mroki umożliwiają widzialność. Niebawem będziemy mogli rozejrzeć się. Nasz inżynier stwierdził jakąś usterkę w silnikach odrzutowych, wobec czego kapitan polecił nadać sygnał o pomoc do naszej najbliższej bazy międzygwiezdnej. — Tu Bubek przerwał na chwilę i uśmiechnął się ustami zaokrąglonymi w kształt litery „O”. — Nasz sygnał dotrze tam za kilka lat, ale wierzę ci, że wydobędziesz nas stąd, prawda, Joe? Słyszę brzęczyk, a zatem ekran jest gotów. Czekaj na nas. Ekran poszarzał, zielone światło zgasło. Przedstawiciel „Timesa” szacował w pamięci czas potrzebny na dotarcie sygnału o pomoc, na podanie i zapis otrzymanego przed chwilą komunikatu, na rekonwersję ekranu. — Pracują szczególnie szybko — powiedział z niemiłym uczuciem, dodając na chybił trafił: — Z czynnikiem czasu coś jest nie w porządku. Pod tym względem sknociliśmy coś na dobre. Oni pracują zbyt szybko. Zielone światło rozbłysło nagle. Nathen z pośpiechem przesuwał poszczególne wyrazy komunikatu przez rozpiętość czasu, ledwie tylko sygnały zapisano i przekazano w zwolnionym tempie na ekran. — Są tak blisko, że nasza moc nadawcza może rozsadzić ich odbiorniki. — Jeśli jednak są już na Ziemi, skąd te ciemności wokoło statku? — A może oni widzą w skrajnym paśmie ultrafioletu, dla którego nasza atmosfera jest nieprzenikliwa — sugerował z pośpiechem przedstawiciel „Timesa”, gdy obcy spiker ozwał się w języku, którego nikt jeszcze dotąd na Ziemi nie słyszał. Głos jego tym razem drżał wyraźnie: — Uwaga! Zaczynam opis. Wszyscy czekali w napięciu. Dziennikarz odtworzył w pamięci mapę Stanu. — Na horyzoncie otaczają nas półkolem strome skały. Rozległe, muliste jezioro roi się od pływających kształtów. Wokoło statku olbrzymie, dziwaczne białe liście i niewiarogodnie wielkie papkowate potwory walczące ze sobą i pożerające się wzajem. O mały włos nie — wylądowaliśmy w jeziorze, zatrzymaliśmy się jednak na błotnistym brzegu. Muł nie wytrzymuje ciężaru statku i zapadamy się coraz głębiej. Nasz inżynier twierdzi, że moglibyśmy się wyrwać, ale rury są zatkane błotem, stąd możliwość wybuchu i rozsadzenia statku. Kiedy możecie do nas dotrzeć? Dziennikarz mimo woli wrócił pamięcią do epoki węglowej. Natomiast Nathen dostrzegł coś, co przed—przedstawiciel „Timesa” przeoczył. — Gdzie oni są? — zapytał z cicha dziennikarz. Nathen w milczeniu zwrócił jego uwagę na wskaźniki pozycji anteny. Oczy dziennikarza podążyły za zbiegającymi się wyobrażalnymi liniami ogniskowymi, przez okno aż na zalane słońcem lotnisko. Bo linie te przecinały się na pustym lotnisku, nad schnącym betonem i falującą zieloną trawą. W punkcie przecięcia linii znajdował się statek międzygwiezdny! Dziennikarza zdjął nagle strach przed czymś nieznanym. A ze statku wciąż nadawano uporczywe sygnały: — Gdzie wy jesteście? Odpowiedzcie, jeśli to tylko możliwe! Toniemy! Gdzie jesteście? Widział, że Nathen wie już wszystko. — Co to znaczy? — zapytał ochrypłym z wrażenia głosem. — Czy oni są w innym wymiarze lub w przeszłości? A może w innym świecie? Nathen uśmiechnął się gorzko i Jacob Luke przypomniał sobie, ze przecież młody ten człowiek ma na statku przyjaciela. — Co do mnie, przypuszczam, że ich rozwój przebiegał na planecie o znacznym przyciąganiu grawitacyjnym i rzadkiej atmosferze, w pobliżu białobłękitnej gwiazdy. I z całą pewnością ich zdolność widzenia nie wykracza poza obszar nadfioletu. Nasze słońce wydaje się im niezwykle małe, przyćmione, żółte. Nasza atmosfera jest tak gęsta, ze stanowi dla nadfioletu nieprzepuszczalną zasłonę. Roześmiał się brutalnie, dodając ze złością: — Dobry kawał! Nasz rozwój odbywał się w jakimś dziwnym świecie, i dobrze nam tak! — Gdzie jesteście? — nawoływał statek z obcego świata. — Prędzej! Toniemy! Nathen zwolnił tempo płynących z głośnika rozpaczliwych nawoływań i jak gdyby szukając zrozumienia, utkwił wzrok w twarzy dziennikarza. — Zrobimy wszystko, aby ich ocalić — oświadczył spokojnie. — Miał pan słuszność, zwracając uwagę na czynnik czasu. I słuszne jest również, że szybkość ich ruchów różni się zasadniczo od naszej. Ja natomiast byłem w błędzie z całą tą sprawą przechwytywania szczytów, które rzekomo przyśpieszano, aby udoskonalić odbiór i zapobiec odchylaniu się wiązek promieni. — Co pan ma na myśli? — Po prostu to, że oni wcale nie przyśpieszają swoich audycji. — Nie przyśpieszają…? Oczyma wyobraźni przedstawiciel „Timesa” ujrzał nagle znowu widowisko telewizyjne oglądane tak niedawno. Tym razem wszakże aktorzy poruszali się z oszałamiającą szybkością, wyrzucając z siebie słowa nieprzerwaną, rączą strugę. Myśli i decyzje następowały po sobie tak szybko, że niepodobna było za nimi nadążyć, twarze zmieniały wyraz w jakiejś niepohamowanej sarabandzie zmiennych grymasów, drzwi zamykały się i otwierały z furią, aktorzy zaś nie wchodzili i wychodzili, lecz wskakiwali i wyskakiwali w zawrotnym pędzie. Nie, nie sposób było odtworzyć w umyśle takiej szybkości, rzekoma bowiem godzina akcji i dialogów kurczyła się do rozmiarów momentalnego zgrzytu, do ostrego jak cieniutka igła „cyplu” szumów, trwającego krócej niż wygłoszenie jednego słowa na Ziemi. Były to szybkości nie do pojęcia. Materia nie wytrzymałaby takiego napięcia… bezwładności… ilości ruchu… niszczących obciążeń dynamicznych! Dziennikarz czuł, że mąci mu się w głowie. — Jak to? Dlaczego? Co w tym się kryje? Nathen roześmiał się zgrzytliwie, sięgając po mikrofon: — Co począć? Skąd ich wydobyć, skoro w promieniu setek mil stąd nie ma ani jeziora, ani rzeki? Dziennikarza przeszło mrowie na myśl, że dzieje się coś wykraczającego poza rzeczywistość. Znowu złapał się na tym, że w jakimś bezsensownym odruchu, usiłując zrozumieć, co się właściwie stało, sięga do kieszeni po papierosy. — Gdzie więc oni są? Dlaczego nie widzimy ich statku? Nathen włączył mikrofon ruchem, który zdradził całą gorycz doznanego zawodu: — Aby go dostrzec, potrzebne nam będzie szkło powiększające. Edward Grendon KRYZYS „Około roku 1980 stosunek ten się zmienił. Postąp nauk fizycznych wprawdzie nie ustał, ale był znacznie wolniejszy. Natomiast nauki społeczne skoczyły naprzód z niebywałą szybkością. Pierwszym krokiem było tu zespolenie psychologii teoretyczne] z leczniczą. Za nimi poszły inne dziedziny wiedzy. Kiedy dokonano ostatecznego zbliżenia neurologii z psychoanalizą, mieliśmy wreszcie teorię zachowania się, obejmującą nie tylko ludzi i zwierzęta, ale i wszelkie inne — teoretycznie dotąd znane — układy nerwowe. Podobnie jak matematycy mogli postulować geometrie nie istniejące w chwili ich wynalezienia w żadnym ze znanych światów, tak i psychologowie mogli postulować obecnie pozaziemskie układy zachowania.” — Saevolies John: Dzieje myśli świata nowoczesnego, „Prasa Światowa”, 1998. Woodward po raz ostatni spojrzał na wykresy. Na ich podstawie kilka możliwości odpadło, natomiast trzy co najmniej miały prawdopodobieństwo wysokie. Dla pięćdziesięciu siedmiu innych wektorów prawdopodobieństwo istniało, ale było nieduże. Za kilka minut Woodward miał na podstawie tych danych zalecić określony bieg postępowania. A było rzeczą nieomal pewną, że decyzja zapadnie w myśl jego zaleceń. Wahał się przez chwilę, czy jeszcze raz nie przejrzeć protokołów, ale odrzucił tę myśl. Jeśli z pomocą całego swego zespołu nie uzyskał bardziej miarodajnych wyników, to i teraz ich nie osiągnie. Gdybyż przynajmniej miał w ręku dowód na potwierdzenie pewności, jaką żywił! Intuicyjnie wiedział, która możliwość jest trafna; nie mógł jednak niczego dowieść naukowo. Wstał, wziął kopertę pod pachę i przeszedł do baru kawowego. Prezes rady otworzył zebranie i odczekał, aż sala się uciszy. Przemówił wreszcie do czterystu delegatów głosem znużonym i cichym. — Wobec charakteru naszego nadzwyczajnego zebrania, panowie, zaniechamy czytania protokołu i innych formalności. Porządek dzienny znany jest wszystkim. Mamy rozważyć sprawę „Głosu”, jak potocznie nazywa się obcych przybyszów. Przypomnę tylko pokrótce, że usłyszeliśmy ich po raz pierwszy 36 dni temu, kiedy nastąpiło zakłócenie większości transmisji radiowych. Przerwał je głos o wysokim brzmieniu, mówiący dobrą angielszczyzną. Przedstawił się jako gość z pobliskiego układu gwiezdnego, którego dokładniej nie określił. Głos oświadczył, że o ile jesteśmy dosyć rozwinięci dla kontaktu z inną wysoko rozwiniętą rasą, wówczas, za naszą zgodą, przybędzie na Ziemię ambasador, aby się o tym przekonać. Ambasador ten pragnie zamieszkać na trzy tygodnie z typową rodziną ziemską i wolałby to niż pokazywanie mu całej planety. W wypadku naszej zgody głos prosił o podanie sygnałów dla lądowania, które ściśle określił, i wskazał datę przybycia ambasadora. Obecnie dzielą nas od niej wszystkiego dwa tygodnie. — Trzy odrębne zespoły— ciągnął prezes — zajęły się zbadaniem owej transmisji. Kierownicy zespołów przedłożą nam teraz swoje zalecenia. Są nimi: pan Woodward z Międzynarodowego Towarzystwa Psychologicznego, pan Jełfiffe ze Stowarzyszenia Inżynierii Ludzkiej oraz pan Dever z Federacji Nauk Społecznych. Rozumiemy trudność ich zadania i dowolność uzyskanych wyników. Są one jednak najlepsze, jakie posiadamy. Proszę, pan Dever. Z prawej strony prezesa podniósł się szczupły mężczyzna o zatroskanej i wrażliwej twarzy uczonego. — Obracamy się wyłącznie w sferze domysłów — rozpoczął. — Według naszych przypuszczeń obcy mają system nerwowy typu 4 według klasyfikacji Gantora. Oznacza to organizm, który działa z rozwagą, planuje długo naprzód i jest zbyt sztywny, aby reagować inaczej niż szybkim cofnięciem się lub zadaniem odruchowego ciosu, gdy jego przewidywania okażą się mylne. Przejawia skłonność do wytwarzania mocnych więzów etycznych wewnątrz swojej grupy i do braku wszelkich względów dla organizmów do niej nie należących. W zetknięciu z trudnościami przewidywanymi cofa się, nieprzewidzianymi — atakuje. Ponieważ nie zdoła odtworzyć dokładnie biegu rozwoju i poczynań człowieka, najprawdopodobniej będzie się czuł zaskoczony, a wtedy przybiera postawę wrogą i napastliwą. Zalecamy odmówić zgody na lądowanie i podać sygnały, że nie będziemy gotowi do kontaktu z grupami pozaziemskimi przed upływem co najmniej stu lat. Obcy liczą się z możliwością takiej odpowiedzi i przypuszczalnie wycofają się na wskazany okres czasu. Z upływem tego terminu możemy rozważyć sytuację ponownie. Usiadł i zasłonił rękoma twarz. Ci, którzy go znali, wiedzieli, co przeżywa. Dever od dziecka marzył o karierze uczonego, życie poświęcił nauce i płonął nie zaspokojonym nigdy głodem wiedzy. A teraz wyrzekał się dobrowolnie olbrzymiego zasobu myśli i pojęć, których mogli dostarczyć obcy. Ale wysnuł nieuchronny, logiczny wniosek z naukowych przesłanek, jakimi dysponował, a wniosek ten był dla niego tragiczny. Po dłuższej chwili ciszy prezes rzekł: „Pan Jelfiffe” ż na trybunie stanął Eli Jelfiffe — naukowiec o poważnych, skupionych rysach, którego zasługi w zakresie stosowania nauk społecznych były ogólnie znane. Wybitny mówca, miał czysty, donośny głos i bez pomocy głośników słychać go było w najdalszych zakątkach sali. — W zasadzie zgodni jesteśmy z panem Deverem. Co więcej, zalecamy wzmożenie badań w zakresie nauk fizycznych i społecznych w ciągu najbliższych pięćdziesięciu lat. Jest rzeczą wysoce nieprawdopodobną, by organizmy klasy 4 potrafiły żyć w zgodzie z istotami ludzkimi, które należą do klasy 9. Żadna z tych klas nie jest z natury swej skłonna do zachowania pełnej równowagi przy niepowodzeniu jej planów. Kontakt będzie więc obfitował w liczne zatargi, które muszą się skończyć gwałtowną kolizją. Do kontaktu w końcu dojść musi. Uzbrójmy się więc odpowiednio na ten dzień. Są ludzie, dla których wolność i pokój stanowią konieczność. Pracują w tym kierunku przez całe życie. Jelfiffe należał do takich właśnie ludzi, i świadomość, że nawołuje do przygotowań wojennych, ciążyła mu dotkliwiej niż komukolwiek z jego słuchaczy. Był całkowicie opanowany i głos mu nie zadrżał. Ale twarz miał szarą. Woodward wstał, nie czekając na zaproszenie. — W głównych zarysach zgadzamy się z wynikami badań dwóch pozostałych zespołów — oświadczył. — Lecz nasze zalecenia są najzupełniej odmienne. Urwał i czekał, aż ucichnie szmer ogólnego zdziwienia. Jelfiffe i Dever nie spuszczali zeń wzroku, a całe zebranie czekało w napięciu. — W naszych analizach wykryliśmy pewne odchylenia od wzoru klasy 4 i skłonni jesteśmy przypuścić, że obcy są znacznie bardziej sztywni i nieugięci, niż na to wskazuje analiza samej transmisji. Sądzimy, że chodzi tu o organizm, który układa dalekosiężne plany, sprawdza je kilkakrotnie w świetle empirycznych danych, po czym musi je przeprowadzić do końca. Innymi słowy, jeśli jego przewidywania okażą się przy parokrotnym sprawdzeniu trafne, obcy jest już z natury swej niezdolny do poniechania planu. Z drugiej strony, jeśli empiryczne dane nie pokrywają się z wykresem przewidywań, obcy wycofa się i będzie emocjonalnie tak zahamowany, że nie powtórzy już próby rozwiązania tego samego problemu. — Zanim przejdziemy do szczegółów — ciągnął — chciałbym nakreślić tu główne zarysy moich zaleceń. Pozwolimy im wylądować na farmie, którą odpowiednio przygotujemy. Będzie tam rodzina — dosyć typowa — i zespół służby. Rozważyliśmy psychografy zarówno rodziny, jak służby i proponujemy pana Devera na ogrodnika, pana Jelfiffe z żoną jako rodzinę, a mnie w charakterze kucharza. Mamy też inne jeszcze zalecenia, ale dotyczą szczegółów. — W sumie — kończył — chodzi o organizm klasy 4 z szeregiem istotnych odchyleń. Jak mówił pan Dever, jest to zapewne organizm skłonny do współpracy i życzliwy w ramach własnej grupy, wrogi zaś wobec innych. Planuje długo naprzód, układa wykresy przewidywań, biorąc pod uwagę możliwość błędów, i wykresy te kontroluje. Jeśli okażą się w zgodzie z danymi, musi wprowadzić je w życie. Ponadto przypuszczamy, że zjawił się tutaj w celach agresywnych i eksploatacyjnych. Niewielkie są szansę, aby obcy mogli współżyć z ludźmi bez gwałtownych starć i zapewne wojny. Może jednak uda się zmienić obecną sytuację tak, by okazała się dla nas korzystna. Co zaś do szczegółów… Farma mieściła się na Florydzie. Główny jej budynek był to duży, niski dom mieszkalny, otaczający z trzech stron dziedziniec. Z czwartej był trawnik opadający do małego jeziorka o paręset metrów poniżej. Za jeziorkiem na przestrzeni dwóch mil rozciągały się pola i łąki. Pola były niedawno zasiane, ale zaczynały się już zielenić. Na łąkach pasły się krowy i owce. O milę od domu duży kawał pola leżał odłogiem; ziemia tam była twardo ubita, a w kilku miejscach widniały spore doły, jakby leje po bombach. Pośrodku, naznaczony wapnem, widniał ogromny cel, którego zewnętrzny krąg miał blisko pięćdziesiąt metrów średnicy. W samym środku leżała stalowa iglica długości około sześciu metrów, a do jej szerszego końca przymocowane były rzemienie. Za tym polem zaczynały się wzgórza. Dwukierunkowa asfaltowa szosa biegła o dwieście metrów od domu. Równolegle do szosy przebiegała jednotorowa linia kolejowa, w pobliżu farmy kończąca się obrotnicą. Na prawo od domu wznosiła się stodoła, stajnie i mieszkania dla służby. Posiadłość zajmowała całą niedużą, lecz piękną dolinkę. Stała tu od lat i w tej chwili nie było żadnych śladów po zaciekłej pracy, jaką tu włożono w ciągu ubiegłych dwóch tygodni. Armia techników zainstalowała różne urządzenia, wypróbowała je i odjechała. Teraz tylko „typowa rodzina” czekała na ambasadora obcych. Niewielki glob oderwał się od dużego cylindra pod ścisłą kontrolą aparatów fotograficznych, spektroskopów, teleskopów i innych przyrządów. Glob płynął w powietrzu unoszony nieznaną siłą i zataczając kręgi zmierzał ku samemu krańcowi trawnika. Gdy już śtiotknął ziemi, otworzył się jak kwiat i przekształcił w płaską platformę. Dwie istoty zeszły z platformy, która zwinęła się na powrót kuliście i uniosła w stronę cylindra. Istoty miały kształty i rozmiary kucyków szetlandzkich. Gruba skostniała łuska pokrywała szyję i grzbiet. Ogromna czaszka nadawała szczególny wyraz twarzy i całej postaci. Było w niej coś ludzkiego, zapewne z powodu wypukłego czoła i inteligentnej ruchliwości twarzy. Długi, giętki czułek wychodził z nasady szyi i leżał zwinięty na łusce. Istoty stanęły spokojnie na trawniku, patrząc w stronę domu i najwyraźniej czekając na powitanie. Eli i Wendy Jelfiffe wyszli z domu w chwili, gdy statek lądował. Obserwowali go, póki nie zniknął im z oczu. Wtedy Eli przemówił parę słów do mikrofonu, który miał na przegubie ręki. W chwilę potem spoza stodoły ukazały się sanie zaprzężone w trzy woły. Powoził nimi pan Dever. Wkrótce potem Dever i państwo Jelfiffe podjechali do ambasadorów i zeskoczyli z sań. Na trawniku widoczne były ślady wyżłobione przez ciężkie dębowe płozy. Eli Jelfiffe wyszedł naprzód i rzekł: — Miło mi was powitać. Nazywam się Jon Parsons, a oto moja żona. To zaś jest mój ogrodnik, Spencer. Przygotowaliśmy dla was mieszkanie i bardzo się cieszymy, że możemy was gościć. Otrzymaliśmy zalecenie, aby prowadzić taki tryb życia jak zwykle. Będziecie naszymi gośćmi. Zalecono nam także, aby nie odpowiadać na żadne pytania techniczne, ale pozwolić wam na swobodne oglądanie wszystkiego na farmie. Czy to wam odpowiada? Większy z przybyszów odparł tym samym urzędowym tonem: — Nazywam się Inot, a to jest Koid. Pana propozycja całkowicie nam odpowiada. Żywność przychodzić będzie dla nas co trzeci wasz dzień, i to wystarczy, bo częściej nie jadamy. Jelfiffe przyłożył napięstek do ust i powiedział: — Uwaga, kucharz! Obcy nie potrzebują żywności; można zaniechać przygotowań. — Widząc zaś, że goście patrzą na niego, uśmiechnął się i rzekł: — Nie wiedzieliśmy, co jadacie, więc przygotowaliśmy wam rozmaite potrawy do wyboru. Wis, nasz kucharz, ułożył wykaz składników chemicznych tych dań, aby wam ułatwić decyzję. — Ujął lejce, skinął na gości, by wsiedli do sań, i skierował woły w stronę domu. Do wieczora było jeszcze daleko, lecz niebo zasnuły chmury i powiało chłodem. Dom oświetlono rzęsiście, lampy naftowe o wysokich szklanych kominkach rzucały ciepły blask. Jelfiffe wprowadził gości do dwóch dużych i pustych pokoi na parterze. — Jeśli opiszecie mi meble, jakie chcecie mieć, zamówię je zaraz, a odrzutowiec przywiezie je w ciągu dwóch godzin. Temperaturę w pokojach można regulować przy pomocy tych dźwigni, połączonych ze stosem atomowym dostarczającym nam ciepła. Kółeczka u nasady każdej z naftowych lamp reguluje światło. Koid, który dotykał swym czułkiem wymienionych urządzeń, przyjrzał się naftowej lampie i zapytał: — Dlaczego nie używacie innej energii do oświetlenia? — Mam wrażenie — odparł Jelfiffe po krótkim namyśle — że to już jest pytanie techniczne. Ale może chcecie obejrzeć resztę domu? Ach, prawda, zapomniałem o meblach. Możemy przekazać do fabryki ich rysunek, jak tylko naszkicujecie go lub opiszecie. — Potrzeba nam tylko dużych i ciężkich derek czy też koców, a na pewno macie ich dosyć na miejscu. Dla nas byłoby to najwygodniejsze posłanie. A dom obejrzymy z chęcią… I proszę mi powiedzieć… zdaje się, że większość waszych rodzin ma dzieci. Nie chcemy być niedyskretni, ale czy państwo mają dzieci i gdzie one są? — Mamy dwóch chłopców — odparł Jelfiffe — jeden ma dziewiętnaście, drugi dwadzieścia dwa lata. Żadnego z nich tutaj nie ma. Młodszy jest na studiach, w przyszłym roku powinien zrobić dyplom z elektrotechniki. Starszy odbywa służbę wojskową za granicą, jest kapitanem lansjerów. Jeśli mu się powiedzie, może dostanie krótki urlop i przyjedzie tutaj, aby się z wami zobaczyć. Ale niech mi pan powie, jak nauczyliście się angielskiego? — Wasze fale radiowe — uśmiechnął się Inot — są bardzo mocne i słychać je znacznie dalej, niż wam się zapewne wydaje. Stwierdziwszy, że nadajecie w różnych językach, zgłębiliśmy tajniki tego, który powtarzał się najczęściej. W ten sposób poznaliśmy język, ale nie dało to nam jasnego obrazu waszego świata. Macie bardzo różnorodną ludność i różnorodną technikę, a zwłaszcza mentalność. Dlatego właśnie przybyliśmy, żeby was lepiej poznać. — Cieszy nas to bardzo i w granicach naszych instrukcji zrobimy wszystko, aby wam ułatwić zadanie. Chodźmy teraz obejrzeć dom. Potem będziemy mieli posiłek. Możecie nam się przyglądać, a potem odpocząć albo przejrzeć naszą bibliotekę czy też posiedzieć przy telewizji. Jest kilka programów, a służący pokaże wam, jak funkcjonuje odbiornik. Rodzina wraz ze służbą spożywała kolację — Jelfiffe z żoną u góry stołu, służba zaś u dołu — podczas gdy obcy przybysze krążyli po domu. Popatrzyli chwilę na jedzących, stojąc w skupieniu podczas ich długiej, uświęconej zwyczajem modlitwy, posłuchali trochę gry harfiarza, a wreszcie udali się do saloniku. Kolejno zapoznali się z pięcioma programami telewizyjnymi. Pierwszy nadawał film’ o piratach, drugi — bitwę z pierwszej wojny światowej, trzeci — Ben Hura, czwarty — film kryminalny, a piąty — fantazję naukową. W sposób charakterystyczny dla filmów akcja wszystkich odbywała się jakby współcześnie. Raz po raz zjawiały się ogłoszenia reklamujące elektryczne maszynki do golenia, kusze, aspirynę, urządzenia domowe do trwałej ondulacji i amulety miłosne. Nazajutrz Jelfiffe z żoną opisali swym gościom bieg powszedniego dnia. — Rankiem jesteśmy zwykle zajęci trochę na farmie, po południu uprawiamy sporty, później wypoczywamy i zjadamy kolację. Obcy przyglądali się temu przez dwa tygodnie. Czasem ogrodnik siadał na tarasie i puszczał w ruch zdalnie kierowane maszyny rolnicze, a Jelfiffe pocił się przez ten czas na łące z kosą lub sierpem. To znów dla odmiany Jelfiffe zasiadał przy małej skrzynce kontrolnej, a służba uginała się nad szpadlem czy grabiami. Widzieli, jak Woodward wyjmował żywność z lodówki, a potem gotował na płycie opalanej drzewem. Raz na dzień zjawiał się wóz pocztowy z rykiem odrzutowego motoru. Trzy razy w tygodniu przychodźmy dostawy pociągiem ciągnionym przez lokomotywę parową wydobytą z muzeum. Jelfiffe i służba przywdziewali czasami lekkie kolczugi, dosiadali zakutych w pancerne blachy koni i całe popołudnia wprawiali się w rzucaniu włócznią do celu. Małe samoloty o elektrycznym napędzie krążyły nad łąką, podczas gdy jeźdźcy galopowali za nimi, niekiedy trafiając je końcem piki; wydawali wówczas głośne okrzyki tryumfu. Niekiedy znów urządzali zawody w strzelaniu z procy albo też po prostu w rzucaniu kamieniami do wypchanych słomą manekinów. Dla odmiany uprawiali wyścigi mikrosamochodów, szermierkę, rzucanie dyskiem i zawody żaglówek na jeziorku. Dever kilkakrotnie wyprowadzał z wozowni małe, dziwaczne pojazdy z jakimś skomplikowanym, a skrzętnie zakrytym aparatem na karoserii. Każdy uzbrojony był w dźwignie, tarcze i wziernik teleskopowy. Ludzie w pojedynkę wsiadali do tych wózków i nastawiali wziernik na wielką igłę leżącą pośrodku koła widocznego na odległym polu. Poruszali dźwigniami, a igła wznosiła się w powietrze na wysokość 20 do 25 metrów, potem zaś spadała, trafiając ostrym końcem w cel. Obcy tyle tylko mogli wywnioskować, że zadaniem gry jest trafić igłą w sam środek koła. Nie zadawali pytań co do rodzaju użytej energii i nikt nie ofiarował się z informacjami. Wieczorami słuchali harfiarza lub przyglądali się domowym turniejom urządzanym w salonie. Ludzie siedzieli przy telewizji albo przy kryształkowym odbiorniku radiowym, grali w szachy, domino i warcaby, urządzali gonitwy, czytali, rozmawiali, a czasem się upijali. Przy końcu drugiego tygodnia dwaj obcy nagle oświadczyli, że muszą wyjechać, i prosili Jelfiffe’a, by wezwał sygnałami ich statek. Nie chcieli podać żadnych powodów, a w dwie godziny później glob zamknął ich w swoim wnętrzu i wolno uniósł się do cylindra. Po dalszych paru godzinach cylinder nabrał szybkości i znikł raptownie w przestworzach. Woodward znów stanął przed radą generalną, z Deverem i Jelfiffem u boku. Nastrój tym razem był znacznie bardziej pogodny. Woodward uśmiechał się, gdy przechodził do wniosków. — …Nie było to zbyt trudne po rozszyfrowaniu wezwania. Ryzyko było oczywiście straszliwe, ale pewne ryzyko musieliśmy podjąć. Znaleźliśmy się w ślepym zaułku i jakieś kroki były konieczne. Fakt, że odjechali tak wcześnie, świadczy o trafności naszych domysłów. — Niewątpliwie — ciągnął — słuchali naszych audycji radiowych. Był to dla nich najprostszy sposób nauczenia się angielskiego. Audycje zaś ukazują najrozmaitszych ludzi i wszelkie możliwe rodzaje przygód. — Doszliśmy do wniosku, że mamy do czynienia z organizmami sztywnymi, na ogół wrogimi, które swój pogląd o nas urobiły sobie na podstawie zbadania warunków planetarnych i programów radiowych. Wysyłając ambasadorów, chcieli przypuszczalnie sprawdzić swe ustalenia. N& podstawie naszej analizy oczekiwaliśmy, że po parokrotnym sprawdzeniu swoich ustaleń obcy na tym się oprą w dalszym działaniu. Jeśli ich ustalenia zawiodą w sposób niespodziewany, wówczas prawdopodobnie się wycofają i odczuwać będą mocne zahamowania uniemożliwiające im ponowne atakowanie problemu. Oznacza to, że już ich nie zobaczymy, dopiero gdy sami będziemy gotowi do nawiązania kontaktu. — Nie jest to rozwiązanie najlepsze. Wymiana informacji i wymiana handlowa przyniosłyby znacznie większą korzyść. Lecz obie nasze rasy nie dojrzały do nawiązania stosunków; daleko nam jeszcze do tego. Zwłaszcza teraz, kiedy naukowo stoimy bez porównania niżej, kontakt miałby ten wynik, że obcy eksploatowaliby nas brutalnie. W przyszłości, jeśli zdołamy się z nimi zrównać — a są poważne dane po temu — sytuacja może być inna. Po zakończeniu ścisłej analizy wszystkich nowych materiałów informacyjnych — bo naturalnie, wszystko, co było mówione przez kogokolwiek na farmie, rejestrowały ukryte mikrofony — będziemy mieli olbrzymi zasób wiedzy o obcych, o ich naturze, a nawet o ich nauce. — Farma była tak zmakietowana, by tamci nie mogli sobie urobić żadnego o nas obrazu. Ludzcy mieszkańcy prowadzili tryb życia na pozór codzienny, ale to, co robili, zaczerpnięte było z rozmaitych epok i różnych kultur. Sfingowaliśmy nawet pewną szczególną technikę, aby jeszcze bardziej utrudnić im sądy. Zakopaliśmy w ziemi przewody, tak umieszczone, że puszczenie silnego prądu podrzucało dużą igłę wysoko w górę, a przy spadaniu przyciągało jej ostrze. Wyglądało to jednak, ze igłą porusza urządzenie na małych, dziwacznych wózkach. Nie potrzebuję dodawać, że wszystko to było dziełem naszych techników, którzy puszczali prąd na sygnał dany przez kierowcę wózka w chwili manipulowania tarczami. — W sumie — kończył Woodward — przeszliśmy, panowie, bardzo poważny kryzys, lecz wiele przy tym się nauczyliśmy. Następne nasze spotkanie z obcymi odbędzie się w znacznie bardziej wyrównanych warunkach. Usiadł. Rozległy się grzmiące oklaski. Statek właśnie przechodził w nadszybkość, gdy Inot i Koid kończyli sprawozdanie. „Jak widać — mówił Inot do dyktafonu — chodzi tu o istoty w zasadzie bardzo jeszcze pierwotne i zbyt niepewne swojej młodej wiedzy, aby okazać nam szczerość. Znane im są wyłącznie napastliwe i wrogie organizmy, nigdy nie zetknęli się z pokojową, przyjazną formą życia i nawet jej sobie nie wyobrażają. Niewątpliwie przypisywali nam swoją własną sztywność myślenia i wrogość i dlatego w naszej wysoko postawionej nauce dopatrzyli się niebezpieczeństwa dla siebie. W związku z tym usiłowali nas zmylić, posługując się kulturą i techniką zaczerpniętą z różnych epok ich rozwoju. Rzecz jasna, nie zdali sobie sprawy, ze jeśli nauki przyrodnicze stoją u nas o tyle wyżej niż u nich, to i nasze nauki społeczne muszą być równie wysoko rozwinięte. Nie rozumieli, że bez żadnych trudności zanalizujemy ich poprzez dekoracje, którymi się osłaniali. Pilnie uważaliśmy na każde słowo wypowiedziane w pobliżu mikrofonów, które ukryli w domu. Wiele z wypowiedzianych przez nas rzeczy będzie dla nich pomocą w dalszym rozwoju nauk społecznych i przyrodniczych. Po osiągnięciu wszystkich naszych celów wyjechaliśmy. Spodziewamy się, że kiedy nawiążemy z nimi ponownie kontakt, będą już dojrzalsi. Będziemy wtedy mogli traktować ich tak, jak byśmy chcieli, czyli na równej stopie. Posuną się naprzód, będą wtedy mądrzejsi i bardziej rozwinięci. Słowem, następne nasze spotkanie z nimi odbędzie się w znacznie bardziej wyrównanych warunkach”. William Tenn WYZWOLENIE ZIEM Posłuchajcie więc opowieści o naszym wyzwoleniu, o próżni powietrznej i pożywieniu z chwastów. Posłuchajcie, jak wyglądały te dzieje. Zaczęło się w sierpniu, pewnego wtorku w sierpniu. Słowa te dzisiaj nic już nie znaczą, gdyż poszliśmy tak daleko naprzód. Ale wiele jest rzeczy pozbawionych sensu dla naszych wolnych umysłów, które jednak znane były naszym przodkom, naszym nie wyzwolonym, ciemnym praojcom, i były przez nich dyskutowane. Więc dzieje muszą być opowiedziane z wymienieniem wszystkich niewiarogodnych nazw, miejsc i szczegółów. Trzeba je opowiedzieć już choćby dlatego, ze nikt z nas nie ma nic lepszego do roboty. Zdobyliśmy wodę i łodygi chwastów, a teraz wylegujemy się w dolinie wiatrów. Więc najlepszą rzeczą będzie odpoczywać i słuchać. No i wsysać powietrze. Pewnego wtorku, w sierpniu, statek ukazał się na niebie ponad Francją, w części świata zwanej wówczas Europą. Statek był na pięć mil długi i wyglądał podobno jak ogromne srebrne cygaro. Opowieść mówi o panice i przerażeniu, jakie wybuchły wśród naszych praojców, gdy statek ukazał się nagle w błękitach sierpniowego nieba. Uciekali, wrzeszczeli i pokazywali sobie na niebo! Z wielkim przejęciem zawiadomili Organizację Narodów Zjednoczonych, jedną z najważniejszych swoich instytucji, że dziwny metalowy statek powietrzny niebywałych rozmiarów zjawił się nad ich ziemią. Wysłali potem rozkazy, by samoloty wojskowe w pełnym uzbrojeniu otoczyły statek, udzielili instrukcji naprędce zwołanym grupom uczonych z aparatami sygnałowymi, aby nadali przyjazne znaki. Robili zdjęcia statku, pisali o nim niesłychane historie, a nawet sprzedawali modele. Wszystko to robili nasi praojcowie, ciemni niewolnicy. Wtem w samym środku statku odskoczyła olbrzymia sprężyna i w otworze ukazał się pierwszy z nieznanych przybyszów, krocząc tym zawiłym trójnogim krokiem, który wszyscy ludzie niebawem tak umiłowali. Miał na sobie metalowy pancerz dla ochrony przed skutkami naszych właściwości powietrznych, pancerz luźnego, nie przezroczystego typu, jaki ci nasi pierwsi wyzwoliciele nosili później przez cały czas swego pobytu na Ziemi. Posługując się językiem, którego nikt nie rozumiał, i wydając ogłuszający ryk z olbrzymich ust, umieszczonych w połowie ośmiometrowego ciała, obcy przemawiał dokładnie godzinę, po ukończeniu mowy czekał uprzejmie na odpowiedź, a nie otrzymawszy żadnej, powrócił do statku. Ach, ta noc, pierwsza noc naszego wyzwolenia! A raczej pierwsza noc naszego pierwszego wyzwolenia! Wyobraźcie sobie tylko naszych przodków przy ich prymitywnych zajęciach: hokeju na lodzie, telewizji, rozbijaniu atomów, kłótniach politycznych, urządzaniu przedstawień i składaniu przysiąg — słowem przy tych wszystkich niezliczonych szczegółach, które w dawnych czasach czyniły życie tak skomplikowanym w porównaniu z zapierającą dech, wspaniałą prostotą teraźniejszości. Wielkie pytanie, jakim się zajęli, było oczywiście: „Co powiedział obcy? Czy zażądał, by rasa ludzka się poddała? Czy obwieścił, że przybywa w pokojowej misji handlowej, i po złożeniu rozsądnej, jego zdaniem, oferty na… powiedzmy zakup— bieguna północnego, uprzejmie wycofał się, abyśmy mogli przedyskutować spokojnie wysunięte przez niego warunki? A może oświadczył po prostu, że jest nowo mianowanym ambasadorem na Ziemi przyjaznej i inteligentnej rasy, i prosił o wskazanie mu, jakim władzom ma złożyć swe listy uwierzytelniające?” Nikt nie wiedział i to doprowadzało wszystkich do szału. Ponieważ decyzja należała do dyplomatów, późną nocą uznano ostatnią z wymienionych możliwości za najbardziej prawdopodobną. Toteż nazajutrz od wczesnego ranka delegacja Narodów Zjednoczonych stawiła się, by czekać pod kadłubem nieruchomego statku gwiezdnego. Delegacja miała zalecenie powitania obcych jak najuprzejmiej w granicach swych zbiorowych zdolności lingwistycznych. Jako dodatkowy wyraz przyjaznych zamiarów ludzkości nakazano wszystkim samolotom wojskowym, patrolującym powietrze w pobliżu wielkiego statku, aby w swym uzbrojeniu nie miały więcej niż po jednej bombie atomowej i aby każdy samolot wywiesił małą białą flagę obok sztandaru Narodów Zjednoczonych i emblematów własnego kraju. W ten sposób powitali nasi przodkowie ostateczne, najpotężniejsze wyzwanie dziejów. Kiedy po kilku godzinach znowu ukazał się obcy, delegacja zbliżała się do niego, złożyła ukłon i w trzech urzędowych językach ONZ — angielskim, francuskim i rosyjskim — prosiła, by czuł się na tej planecie jak u siebie w domu. Wysłuchał delegatów z powagą, po czym powtórzył swą mowę wczorajszą, najoczywiściej równie pełną uczuć i znaczenia dla niego, co nie zrozumiałą dla przedstawicieli rządu światowego. Szczęśliwym trafem pewien wykształcony młody Hindus z sekretariatu ONZ wykrył znamienne podobieństwo między mową obcego a pewnym dziwacznym narzeczem bengalskim, którego osobliwości już kiedyś go zdumiały. Przyczyną, jak o tym dziś wszyscy wiemy, był fakt, że kiedy Ziemię nawiedzili po raz ostatni obcy tego właśnie typu, najwyżej rozwinięta cywilizacja ludzkości znajdowała się w wilgotnej dolinie Bengalu. Istniały opracowane swojego czasu obszerne słowniki owego narzecza, tak by w przyszłości grupy badawcze bez trudu mogły się porozumieć z mieszkańcami Ziemi. Tu jednak wybiegam naprzód w mej opowieści jak ktoś, kto zatapia zęby w soczystych korzeniach przed zjedzeniem suchszej od nich łodygi. Pozwólcie mi więc odpocząć i przez chwilę wsysać powietrze. Zaiste, rodzaj nasz przechodził podówczas niebywałą próbę. Ty zaś, młodzieńcze, siedź spokojnie i słuchaj. Nie jesteś jeszcze w wieku Opowiadacza Dziejów. Pamiętam, dobrze pamiętam, jak je opowiadał ojciec, a przed nim jego ojciec. Doczekasz się swej kolejki jak ja; a słuchać będziesz aż do chwili, gdy usypisko ziemi między otworami wodnymi odetnie mnie od życia. Wówczas znajdziesz dla siebie miejsce na najsoczystszym pastwisku i, spoczywając wygodnie między młodymi pędami, opiewać będziesz wielką epopeję naszego wyzwolenia harcującej beztrosko młodzieży. W myśl sugestii młodego Hindusa, wezwano jedynego na świecie profesora lingwistyki porównawczej, zdolnego do porozumiewania się w tej dziwacznej wersji zamarłego narzecza. Profesor przebywał w Nowym Jorku, gdzie na zjeździe uczonych odczytywał rozprawę, nad którą pracował osiemnaście lat: Badanie wstępne pozornej współzależności niektórych imiesłowów czasu przeszłego w starożytnym sanskrycie i odpowiedniej liczby rzeczowników we współczesnym języku seczuańskim. Tak jest, naprawdę, różne takie rzeczy i wiele, wiele innych wymyślili w swej tępej ignorancji nasi przodkowie. Czyż nasze swobody nie muszą w tych warunkach budzić podziwu? Ów naukowiec — rozzłoszczony już choćby przez to, że wbrew swoim naleganiom nie mógł zabrać nader, jego zdaniem, istotnych zestawień słownictwa — został przewieziony najszybszym odrzutowcem do okręgu na południe od Nancy, leżącego za owych odległych dni w olbrzymim czarnym cieniu statku kosmicznego obcych. Tam zapoznała go z jego zadaniem delegacja ONZ, której niepokój wzmógł się na skutek nowego a kłopotliwego zdarzenia. Z wnętrza statku wyłoniło się jeszcze kilku obcych, dźwigając w ogromnej liczbie kolosalne, błyszczące części metalowe, które zaczęli łączyć w coś, co niewątpliwie stanowiło maszynę, jakkolwiek górowało nad najwyższymi drapaczami chmur zbudowanymi przez ludzi i zdawało się gadać samo do siebie niczym istota mówiąca i czująca. Pierwszy obcy nadal stał uprzejmie w pobliżu pocących się obficie dyplomatów. I raz po raz powtarzał swoją mówkę w języku zapomnianym już wtedy, gdy kładziono kamień węgielny pod Bibliotekę Aleksandryjską. Przedstawiciele ONZ wygłaszali wciąż odpowiedzi, a każdy miał nadzieję, że nieznajomość jego języka będzie obcemu wyrównana czynieniem przyjaznych gestykulacji i min. Później dopiero komisja antropologów i psychologów świetnie określiła trudność takiego porozumiewania się z istotami posiadającymi, jak obcy, po pięć przednich odnóży i po jednym, nie zamykającym się oku złożonego typu, właściwego owadom. Trudności i cierpienia profesora wleczonego po świecie w ślad za obcymi, a usiłującego zestawić użytkowe słownictwo w języku, którego osobliwości mógł tylko odgadywać z ograniczonych próbek dostarczanych mu przez kogoś, kto siłą rzeczy mówił tym językiem z jak najbardziej cudzoziemskim akcentem — wszystkie te troski były niczym w porównaniu z lękiem odczuwanym przez przedstawicieli rządu światowego. Widzieli oni, jak pozaziemscy goście przenosili się co dzień na inne miejsce planety i zestawiali swą gigantyczną budowlę z lśniącego metalu, która tęsknie pomrukiwała do siebie, jak gdyby chcąc zachować wspomnienia dalekich fabryk, gdzie przyszła na świat. Co prawda, mieli wciąż obok siebie obcego, który co pewien czas przerywał swe niewątpliwie nadzorcze zadania, aby wygłosić wspomnianą już mówkę. Lecz nawet jego świetne wychowanie, okazywane tym, że wysłuchiwał za każdym razem co najmniej pięćdziesięciu sześciu odpowiedzi w tyluż językach, nie mogło rozproszyć paniki, wywołanej faktem, iż ilekroć któryś uczony ludzki dotknął z ciekawości, choćby tylko leciutko, błyszczących maszyn, natychmiast kurczył się do rozmiarów szybko zanikającej kropki. Nie było to stałe zjawisko, zdarzało się jednak wystarczająco często, by powodować chroniczną niestrawność i bezsenność wśród rządców ludzkich. Wreszcie, zużywszy na to większą część swego ustroju nerwowego, profesor zdołał na tyle opanować język, by rozmowa stała się możliwa. Dowiedział się wówczas — a wraz z nim cały świat — rzeczy następującej: Obcy należą do cywilizacji wysoko rozwiniętej, która rozszerzyła swoją kulturę na całą galaktykę. Świadomi ograniczeń niedorozwiniętych dotąd zwierząt, które ostatnio opanowały Ziemię, zastosowali do nas pewnego rodzaju życzliwy ostracyzm: dopóki my, czy też nasze instytucje, nie osiągniemy poziomu umożliwiającego częściowo przynajmniej uczestnictwo w federacji galaktycznej (pod opiekuńczym mandatem, przez pierwsze” tysiąclecie, jednej ze starszych, liczniejszych i ważniejszych ras tej federacji) — do tego czasu wszelkie inwazje na nas i naszą ciemnotę zostały, drogą powszechnego porozumienia, wzbronione — z wyjątkiem paru wypraw naukowych dokonywanych w warunkach ściśle tajnych. Jednostki, które pogwałciły ten układ — kosztem ogromnych strat dla zdrowia naszej rasy i z ogromnym zyskiem dla naszych panujących religii — ukarano doraźnie i tak surowo, że przez dłuższy czas nie było żadnych naruszeń. Krzywa naszego wzrostu wykazywała ostatnio pomyślne wyniki i istniała nadzieja, że wystarczy już tylko trzydzieści czy czterdzieści stuleci, aby zrobić z nas kandydatów do federacji. Niestety, wspólnota gwiezdna ogarnia mnóstwo ludów, bardzo różnych w swoich poglądach etycznych i układzie biologicznym. Niektóre gatunki pozostawały daleko w tyle za rasą Dendi, jak sami siebie nazwali nasi goście. Jeden z tych gatunków — straszliwe organizmy podobne do robaków, a znane jako Troxxt — równie wysoko stojący technologicznie, jak zacofany w rozwoju moralnym — przejawił nagle chęć objęcia roli wyłącznego i absolutnego władcy galaktyki. Podbili oni szereg kluczowych słońc razem z towarzyszącymi tym słońcom systemami planetarnymi i po świadomym zdziesiątkowaniu podbitych ras ogłosili swój zamiar bezlitosnego wytępienia wszystkich gatunków, które na przykładzie tych pokazowych lekcji nie nauczą się cenić bezwarunkowego poddania. Federacja galaktyczna, bliska rozpaczy, zwróciła się do Dendi, jednej z najstarszych, najbardziej bezinteresownych, a przy tym najpotężniejszych ras w cywilizowanym kosmosie, i zobowiązała ich, by jako zbrojne ramię federacji podjęli ściganie Troxxtów, pokonali ich wszędzie, gdziekolwiek ci zdobyli bezprawnie władzę, i zniszczyli na zawsze ich zdolność do prowadzenia wojny. Zobowiązanie podjęto bardzo późno, niemal za późno. Troxxtowie, dzięki atakowi, zdobyli wszędzie taką przewagę, że Dendiowie tylko za cenę najwyższych poświęceń zdołali pohamować ich rozpęd. Od wielu stuleci toczy się ten konflikt po bezkresach naszego wyspiarskiego wszechświata. W trakcie walk zostały zniszczone gęsto zaludnione planety, wysadzono niejedno słońce zamieniając je na Novą i całe zespoły gwiazd sproszkowano na pył kosmiczny. Niedawno uzyskano chwilową równowagę sił, którą obie strony — wyczerpane i ledwo żywe — wykorzystują dla umocnienia słabych punktów w swoim rejonie. Tak więc Troxxtowie wkroczyli ostatnio do spokojnego jak dotąd okręgu kosmosu, zawierającego między innymi i nasz system słoneczny. Nie interesowała ich wcale nasza drobna planeta i jej nikłe zasoby. Mało ich obchodzili także nasi sąsiedzi niebiańscy, jak Mars i Jowisz. Ustanowili swoją główną kwaterę na jednej z planet gwiazdy Proxima Centauri — gwiazdy najbliższej naszego słońca — i przystąpili do umacniania swoich zaczepno—odpornych baz między gwiazdami Rigel i Aldebaran. Jak podkreślili Dendiowie w swym wyjaśnieniu, wymogi międzygwiezdnej strategii stają się coraz bardziej skomplikowane, tak iż trzeba się posługiwać mapami trójwymiarowymi. Nie wdając się tez w szczegóły oświadczyli nam, że konieczne jest podjęcie natychmiastowego ataku, by nie dopuścić do umocnienia się Troxxtów na Proxima Centauri. W tym zaś celu niezbędne jest ustanowienie bazy wewnątrz ich linii komunikacyjnych. Najodpowiedniejszym miejscem na taką bazę okazała się Ziemia. Dendiowie wyrazili głęboki żal, że zakłócają nasz rozwój, i to zakłócają w sposób, który może nas drogo kosztować w tej delikatnej fazie naszego rozwoju. Ale jak wyjaśnili w nieskazitelnym języku prebengalskim, przed ich zjawieniem się byliśmy właściwie (choć nieświadomie) satrapią ohydnych Proxxtów. Obecnie możemy więc uważać się za wyzwolonych. Złożyliśmy im za to serdeczne podziękowania. — Ponadto — zaznaczył z dumą przywódca obcych — Dendiowie prowadzą wojnę w obronie cywilizacji, a wróg ich jest tak ohydny, tak potworny w samej swej istocie i uciekający się do tak nikczemnych praktyk, że nie jest właściwie godzien nazwy istot inteligentnych. Dendiowie walczą nie tylko w obronie własnej, lecz i w obronie wszystkich lojalnych członków galaktycznej federacji; w obronie wszystkich małych i słabych ras; w obronie wszystkich ras zbyt ciemnych i pozbawionych siły, by same mogły stawić czoło podłemu zdobywcy. Czy ludzkość może pozostać obojętna wobec takiego konfliktu? Na to oświadczenie zawahaliśmy się królika zaledwie chwilę. Po czym ludzkość ryknęła głośno „Nie!” poprzez wszystkie środki informacji masowej, przez prasę, radio i telewizję, a także przy pomocy bębnów w dżungli i staroświeckich posłańców na osłach. — Nie, nie możemy pozostać obojętni! Dopomożemy wara w zniszczeniu tej groźby zawisłej nad samym rdzeniem cywilizacji! Powiedzcie nam tylko, co mamy uczynić, a uczynimy! Właściwie nic szczególnego, odparli z pewnym zakłopotaniem obcy. Może niebawem wyłoni się jakaś potrzeba, jakaś drobna, a jednak istotna potrzeba. Na razie jednak wystarczy, jeśli im nie będziemy przeszkadzać w obsłudze armatogór, za co będą naprawdę wdzięczni. Odpowiedź ta wywołała stan niepewności pośród dwu miliardów mieszkańców Ziemi. Przez dłuższy czas, jak głosi legenda, na całej planecie ludzie unikali patrzenia sobie w oczy. Potem jednak człowiek wyleczył się z tego ciosu zadanego jego dumie. Będzie użyteczny, choćby w tak prosty i pokorny sposób, rasie, która go wyzwoliła od możliwości podboju grożącego ze strony bezgranicznie ohydnych Troxxtów. Już choćby za to powinniśmy życzliwie wspominać naszych przodków! Wspominać życzliwie ich szczere wysiłki mimo ich ciemnoty! Wszystkie istniejące armie, floty powietrzne i morskie przekształcono w oddziały strażnicze patrolujące jednostki wojskowe Dendiów. Żaden człowiek nie mógł się zbliżyć na odległość dwóch mil do mruczących machin bez przepustki z kontrasygnatą Dendiów. Ponieważ jednak przez cały czas swego pobytu na naszej planecie nie podpisali oni żadnej takiej przepustki, klauzula nigdy nie została wykorzystana w praktyce. Odtąd też istoty dwunogie nie pojawiały się nigdy w bezpośrednim sąsiedztwie pozaziemskiej broni. Współpraca z naszymi wyzwolicielami miała pierwszeństwo przed wszelką inną działalnością ludzką. Nakazem dnia stało się hasło rzucone przez jednego z przedstawicieli rządu, profesora w Harvard, podczas ognistej debaty na temat „Miejsce człowieka w nieco przecywilizowanym wszechświecie”. — Zapomnijmy o naszym egoizmie indywidualnym czy dumie zbiorowej! — wykrzykiwał profesor. — Podporządkujmy wszystko celowi, którym jest zachowanie wolności układu słonecznego w ogóle, a Ziemi w szczególności! Choć może nie bardzo pomysłowe, hasło to powtarzano wszędzie. Jednakże trudno było czasem odgadnąć, czego właściwie życzyli sobie Dendiowie. Częściowo ze względu na ograniczoną liczbę tłumaczy, przydzielonych głowom poszczególnych suwerennych państw, a częściowo dlatego, że wódz Dendiów miał zwyczaj znikać w swym statku po wydaniu dwuznacznych i niejasnych rozkazów, jak na przykład: „Ewakuować Waszyngton!”. W tym ostatnim wypadku zarówno sekretarz stanu, jak i prezydent USA pocili się straszliwie przez pięć godzin pewnego lipcowego dnia, przybrani w cylindry, sztywne kołnierzyki i ciemne stroje dyplomatyczne, jakie barbarzyński obyczaj przeszłości nakazywał przywdziewać dostojnikom, gdy mieli do czynienia z przedstawicielami innego narodu. Czekali i męczyli się pod olbrzymim statkiem, dokąd nigdy nie zaproszono żadnego człowieka, mimo bezustannych tęsknych napomknień konstruktorów samolotowych i profesorów wyższych uczelni. Czekali, cierpliwi i spoceni, na ukazanie się wodza Dendiów, by im wyjaśnił, czy ma na myśli stan Waszyngton, czy stolicę Waszyngton. Opowieść nasza w tym miejscu przekształca się w dzieje chwały. Gmach Kapitolu rozebrano w ciągu kilku dni i odbudowano prawie bez zmian u podnóży Gór Skalistych. Usunięto archiwa, które potem znalazły się w sali dziecięcej Biblioteki Publicznej w Duluth, w stanie Iowa. Wodę z rzeki Potomac zabutelkowano, przewieziono starannie i wlano uroczyście do okrągłego betonowego basenu, zbudowanego wokół rezydencji prezydenta (gdzie niestety wyparowała w ciągu tygodnia z powodu stosunkowo niskiej wilgotności terenu). Wszystko to były słuszne tytuły do chwały w galaktycznej historii naszego gatunku. A fakt, dowiedziony później, że Dendiowie nie zamierzali w tym miejscu ustawić baterii ani nawet urządzić składu amunicji, lecz tylko salę rozrywkową dla swoich wojsk, nie umniejsza w niczym wspaniałości naszej zdecydowanej współpracy i gotowości do ofiar. Trudno wprawdzie zaprzeczyć, że duma naszej rasy mocno ucierpiała na skutek odkrycia dokonanego w toku zwyczajnego wywiadu dziennikarskiego, iż liczba obcych nie przekracza plutonu i że ich wódz nie jest wielkim uczonym i kluczowym strategiem wojennym, jakiego — naszym zdaniem — federacja powinna wysłać dla ochrony Ziemi, ale ma rangę stanowiącą międzygwiezdny odpowiednik zwyczajnego kaprala. Ciężko nam było przełknąć fakt, że prezydent Stanów Zjednoczonych oraz naczelny dowódca armii i floty czekali w potulnej postawie na zwykłego podoficera. Lecz jeszcze bardziej upokarzające okazało się to, że nadciągająca Bitwa o Ziemię w perspektywie historycznej nie przedstawiała większego znaczenia niż potyczka patrolu. Do tego wszystkiego przyłączyła się sprawa lendi. Obcy, instalując czy też obsługując swoje bazy na naszej planecie, od czasu do czasu rzucali na bok jakieś niepotrzebne widocznie kawałki mówiącego metalu. Oddzielona od machin, której była częścią, substancja ta zdawała się tracić swe zgubne dla ludzkości cechy, a zachowywać takie, które okazywały się całkiem pożyteczne. Jeśli na przykład jakąś ilość tej dziwnej substancji połączono z jakimkolwiek metalem ziemskim — i starannie izolowano od kontaktu z innymi substancjami — w ciągu paru godzin przemieniała się ona w dokładnie ten sam metal, jakiego dotykała, czy był to cynk, złoto, czy też czysty uran. Substancja ta, nazywana przez obcych lendi, stała się wkrótce przedmiotem szalonego zapotrzebowania w gospodarce, zakłócanej przez ciągłe a nieoczekiwane ewakuacje najważniejszych ośrodków przemysłowych. Gdziekolwiek więc pojawili się obcy poza obrębem swoich baterii, otaczały ich tłumy obszarpańców ludzkich wykrzykujących: „Trochę lendi, Dendi?”. Wszelkie próby ze strony czynników sądowych i policyjnych planety, by położyć kres tej haniebnej, powszechnej żebraninie, okazały się płonne. Zwłaszcza że sami Dendiowie znajdowali jakąś niewytłumaczalną przyjemność w rozrzucaniu małych kawałków lendi wrzeszczącemu tłumowi. Kiedy wreszcie żołnierze i policjanci zaczęli coraz liczniej brać udział w bójkach o kawałki lendi, rządy musiały dać za wygraną. Ludzkość niemal z niecierpliwością czekała teraz na atak, aby uwolnił ją z tego przykrego poczucia jej oczywistej niższości. Niektórzy zaś bardziej fanatyczni konserwatyści spośród naszych przodków zaczęli, jak się zdaje, nawet żałować swego wyzwolenia. Żałowali go, dzieci, żałowali! Możemy tylko wierzyć, że ci troglodyci zostali jedni z pierwszych stopieni i wyparowani przez czerwone kule ogniste. Nie można przecież cofać koła historii! Na dwa dni przed końcem września obcy ogłosili, że wykryli jakieś działania na jednym z księżyców Saturna. Nikczemni Troxxtowie najwidoczniej usiłowali przedostać się podstępem do wnętrza układu słonecznego. Dendiowie ostrzegali, że zważywszy zdradzieckie i oszukańcze skłonności Troxxtów, każdej chwili spodziewać się można ataku ze strony owych robakokształtnych potworów. Mało kto z ludzi położył się spać, gdy zapadła noc. Wszystkie oczy były skierowane na niebo, dokładnie oczyszczone z chmur przez czujnych Dendiów. W niektórych punktach planety handlowano na gwałt tanimi lunetami i kawałkami zadymionego szkła. W innych zaś ogromnie poszły w cenie talizmany i wszelkiego rodzaju amulety. Troxxtowie zaatakowali jednocześnie trzema czarnymi statkami cylindrycznego kształtu: jednym na półkuli południowej, zaś dwoma na północnej. Z ich niewielkich stateczków buchały ogromne jęzory zielonych płomieni, a wszystko, czego dotknęły, zmieniało się w szklisty, przezroczysty piasek. Żaden Dendi jednak nie ucierpiał, a z każdej dymiącej obecnie armatogóry dobywały się smugi szkarłatnych chmur, zaciekle prześladując Troxxtów, póki nie utraciły szybkości i nie opadły z powrotem na Ziemię. Tu wywołały smutne następstwa. Każdy zaludniony obszar, na który opadły bladoróżowe chmurki, przemieniał się gwałtownie w cmentarzysko, i to cmentarzysko, żeby powiedzieć prawdę, zalatujące bardziej odorami kuchni niż grobu. Mieszkańcy tych nieszczęsnych miejscowości padli ofiarą szalonego wzrostu temperatury. Skóra im czerwieniała, a potem czerniała; włosy i paznokcie kurczyły się, a ciało, zmienione w płyn, odgotowywało się od kości. Wszystko to razem spowodowało przykrą śmierć jednej dziesiątej rasy ludzkiej. Jedyną pociechą było ujęcie czarnego cylindra przez którąś z czerwonych chmur. Gdy wskutek tego rozżarzył się do białości, opadając w dół w postaci metalicznego gradu, dwa statki atakujące Półkulę Północną wycofały się na asteroidy, dokąd Dendiowie — ze względu na szczupłą swą liczbę — stanowczo nie chcieli ich ścigać. W ciągu następnej doby obcy — powiedzmy, stale zamieszkali obcy — odbyli konferencję, naprawili swoje baterie, a nam wyrazili współczucie. Ludzkość grzebała swych zmarłych. Ten ostatni zwyczaj był jednym z ciekawszych, jakie zachowali nasi praojcowie; nie trzeba dodawać, iż nie utrzymał się w czasach nowożytnych. Gdy powrócili Troxxtowie, człowiek był gotów na ich spotkanie. Nie mógł, niestety, wbrew swym najgorętszym pragnieniom, stawić im czoła; mógłby jednak stanąć i stawał przed szkłami instrumentów optycznych i trybunami mówców. I znów czerwone chmury buchnęły wesoło do górnych warstw stratosfery. Znów zawyły zielone jęzory, wyrywając kawały mruczących wież lendi. Znów ludzie ginęli dziesiątkami tysięcy rozgotowani przez wojnę. Ale tym razem była pewna różnica: zielone płomienie Troxxtów po trzech godzinach walki nagle zmieniły barwę: pociemniały, nabrały szafirowego odcienia. A kiedy to się stało, jeden Dendi po drugim padał przy baterii i umierał w konwulsjach. Nadszedł wyraźny znak do odwrotu. Ci, co ocaleli, przebili się do olbrzymiego statku, który ich tu przywiózł Z rufy rozległy się wybuchy rakiet, których ogień wypalił rozżarzoną bruzdę w poprzek całej Francji i zepchnął Marsylię do Morza Śródziemnego, a statek runął w przestrzeń i bezwstydnie uciekł. Ludzkość przygotowywała się na oczekujące ją cięgi ze strony straszliwych Troxxtów. Byli istotnie robakokształtni. Gdy tylko wylądowały dwa czarne cylindry, wyszli ze swych statków, a ich drobne, segmentowane ciała przytrzymywały długie s i smukłe metalowe podpory z nader skomplikowanym sprzętem. Wokół każdego statku wybudowali kopułowate forty — jeden w Australii, drugi na Ukrainie — pochwycili kilku śmiałków, którzy zapędzili się w pobliże ich miejsca lądowania, i unosząc z sobą wrzeszczące łupy, znikli wewnątrz swych ciemnych jak noc statków. Niektórzy ludzie przystąpili gorączkowo do starożytnych ćwiczeń wojskowych, inni zaś studiowali zapamiętale naukowe teksty i dane dotyczące gościny Dendiów, w rozpaczliwej nadziei znalezienia sposobu ochrony niezależności ziemskie] przed niszczycielskim zdobywcą gwiaździstej galaktyki. A przez cały ten czas, wbrew obawom, wewnątrz zaciemnionych sztucznie statków kosmicznych (bo Troxxtowie, nie mając oczu, wcale nie korzystali ze światła, a jeśli chodzi o osobników starszych, promienie świetlne raziły ich wrażliwą bezpigmentową skórę) jeńców ludzkich nie torturowano dla wydobycia z nich wiadomości ani też nie poddawano wiwisekcji dla zdobycia dodatkowych zasobów wiedzy, ale — kształcono. Kształcono, rzecz jasna, w języku Troxxtów. Co prawda, znaczna ich liczba okazała się całkowicie niezdolna do wykonania zadań stawianych im przez Troxxtów i chwilowo zajęła się obsługiwaniem bardziej pojętnych uczniów. Inna znów, niewielka właściwie grupa uległa różnym odmianom histerii frustracyjnej — sięgającej od łagodnego smutku do wyraźnie katatonicznej depresji — z powodu trudności poznania języka, w którym każdy czasownik był nieprawidłowy i w którym miliardy przyimków tworzone były z kombinacji rzeczownikowo–przymiotnikowych, wyprowadzonych z podmiotu poprzedniego zdania. W końcu jednak odzyskało wolność jedenastu ludzi i w charakterze przysięgłych tłumaczy Troxxtów obłąkańczo mrugało w promieniach słońca. Nowi wyzwoliciele nigdy, jak się zdaje, nie przebywali w Bengalu za młodych dni jego dawno minionej cywilizacji. Tak jest, wyzwoliciele. Troxxtowie bowiem wylądowali szóstego dnia starożytnego, mitycznego już dzisiaj miesiąca października. A 6 października jest oczywiście świętem Drugiego Wyzwolenia. Pamiętajmy o tym i uczcijmy tą datę (byle tylko można ją odnaleźć w naszym kalendarzu!). Opowieść, jaką nam powtórzyli tłumacze, spowodowała, że ludzie zwiesili ze wstydem głowy i zgrzytali zębami z przyczyny oszustwa, jakiego dopuścili się na nich Dendiowie. Prawdą jest, że Federacja Galaktyczna zobowiązała Dendiów do ścigania i wytępienia Troxxtów. Ale to tylko dlatego, że Federacja Galaktyczna sprowadzała się właściwie do Dendi. Jako jedni z pierwszych inteligentnych przybyszów na międzygwiezdną scenę olbrzymie te stwory zorganizowały rozległą policję dla ochrony siebie i swojej władzy przed możliwością wszelkiego buntu w przyszłości. Policja ta była pozornie zgromadzeniem wszystkich myślących form życiowych Galaktyki; w rzeczywistości stanowiła skuteczny środek utrzymywania ich pod ścisłą kontrolą. Większość gatunków dotąd odkrytych była potulna i łatwa do prowadzenia. Rasy te uważały, że skoro Dendiowie rządzili od niepamiętnych czasów, niech więc rządzą i nadal. Jaka to wreszcie różnica? Z biegiem stuleci powstał jednakże sprzeciw wobec rządów dendyjskich, ośrodkiem zaś sprzeciwu były istoty o budowie opartej na protoplazmie. Z czasem doszło do utworzenia znanej Ligi Protoplazmowej. Istoty, których cykle życiowe kształtowały się na podstawie chemicznych i fizycznych własności protoplazmy, choć nieliczne, różniły się jednak wybitnie rozmiarami, budową i specjalizacją. Wspólnota galaktyczna, czerpiąca swą potęgę z ich sił, byłaby obszarem dynamicznym, nie zaś statycznym, podróże poza obręb Galaktyki wspierano by, zamiast hamować, jak to się działo dotąd ze względu na lęk Dendiów przed spotkaniem wyższej cywilizacji. Byłaby to prawdziwa demokracja gatunków — prawdziwie biologiczna republika — w której wszystkie istoty o równej inteligencji i kulturalnym rozwoju kierowałyby same swoimi losami, zależnymi obecnie wyłącznie od krzemordzennych Dendiów. W tym celu jeden z pomniejszych członków Ligi ProtopJazmowej ubłagał Troxxtów — jedyną wybitną rasę, która odmawiała stale oddania broni, nakazanego wszystkim członkom Federacji — aby ocalili tę skromną rasę od zniszczenia, jakim grozili jej Dendiowie tytułem kary za nielegalne wyprawy badawcze poza granice Galaktyki. W obliczu zdecydowania Troxxtów, by bronić swych pobratymców w chemii organicznej, i wobec nagle wybuchłej wrogości co najmniej dwóch trzecich ludów międzygwiezdnych, Dendiowie zwołali kadłubowe zebranie Rady Galaktycznej, ogłosili stan wyjątkowy i przystąpili do spawania swych rozpadających się I rządów przez rozsadzanie sił żywotnych całej setki I światów. Troxxtowie, beznadziejnie ustępujący im I liczbą i sprzętem, zdołali jednak toczyć dalej walkę, ale tylko dzięki wielkiej bezinteresowności i pomysłowości pozostałych członków Ligi Protoplazmowej, którzy ryzykowali zniszczenie, by zaopatrzyć ich w nowo wynalezioną a tajną broń. Dlaczegośmy nie odgadli prawdziwej natury tych bestii, Dendiów, już choćby z ogromnych starań, by żadnej części ich ciał nie wystawić na bardzo korozyjne działanie powietrza ziemskiego? Już same nieprzezroczyste, a pozbawione szwów pancerze, noszone przez naszych niedawnych gości w czasie ich pobytu na Ziemi, powinny nam były nasunąć podejrzenie, że chodzi o organizmy powstałe ze związku krzemu, nie zaś węgla! Ludzkość zwiesiła głowę i przyznała, że takie podejrzenie nigdy nie przyszło jej na myśl. Cóz — przyznali wielkodusznie Troxxtowie — byliśmy pozbawieni wszelkiego doświadczenia, a może i trochę zbyt ufni. Temu należy to przypisać. Naiwność nasza, jakkolwiek wiele kosztowała naszych wyzwolicieli, nie pozbawi nas pełnych praw obywatelskich, jakich Troxxtowie domagali się zawsze dla wszystkich. Jedynie nasi przywódcy, zapewne sprzedajni, a na pewno nieodpowiedzialni… Pierwsze egzekucje funkcjonariuszy ONZ, głów państw i tłumaczy języka prebengalskiego, jako „zdrajców protoplazmy” — w wyniku jednego z najdłuższych i najsprawiedliwszych procesów w historii Ziemi — odbyły się już w tydzień po Święcie Wyzwolenia i stanowiły wspaniałą okazję, by ludzkość — pośród pysznych uroczystości — została zaproszona do przystąpienia najpierw do Ligi Protoplazmowej, a następnie do Nowej Demokratycznej Federacji Galaktycznej Wszystkich Gatunków i Ras. Lecz to nie wszystko. Podczas gdy Dendiowie wzgardliwie odsuwali nas na bok, sami zajęci przekształcaniem naszej planety w przybytek tyranii, i podczas gdy najprawdopodobniej budowali specjalne urządzenia sprawiające, że samo dotknięcie ich broni było dla nas zabójcze — Troxxtowie, pełni szczerej przyjaźni, która uczyniła ich imię synonimem uczciwości i demokracji wśród wszystkich gwiezdnych istnień, ci nasi Drudzy Wyzwoliciele, jak nazywaliśmy ich z miłością, woleli, abyśmy im pomagali w przyspieszeniu forsownych prac nad obroną planety. Tak więc wnętrzności ludzkie rozpuszczały się pod wpływem niewidocznego żaru sił użytych do zestawienia nowych i niebywale skomplikowanych broni. Ludzie chorowali i ginęli tłocząc się tłumnie w kopalniach, które Troxxtowie pogłębili bardziej, niż nam się to kiedykolwiek udało. Ciała ludzkie otwierały się i rozrywały na części przy podmorskich wierceniach nafty, które Troxxtowie uznali za konieczne. Dzieci szkolne na żądanie wzięły udział w rozmaitych zbiórkach, jak na przykład „złom platyny dla gwiazdy Procjon” czy „promieniotwórcze odpadki dla gwiazdy Deneb”. Gospodyniom kazano w miarę możności oszczędzać soli, gdyż Troxxtowie używali jej na różne niepojęte sposoby; toteż barwne plakaty głosiły: „Nie solić — cukrzyć”. A nad tym wszystkim — pełni życzliwej troski niczym światły rodzic — czuwali nasi opiekunowie, stawiając kroki olbrzymów na metalowych podporach, podczas gdy drobne ich, blade ciałka leżały zwinięte w hamakach zwisających między parami błyszczących odnóży. Doprawdy, nawet wśród zupełnego gospodarczego zastoju, wywołanego przeznaczeniem wszelkich podstawowych środków produkcji na cele pozaziemskich zbrojeń, i mimo rozpaczliwych jęków cierpiących na dziwaczne choroby przemysłowe, z którymi nasi lękanie umieli sobie poradzić, pośród tej niszczącej zdrowy umysł dezorganizacji pokrzepiająca była świadomość, ze zajęliśmy należne nam miejsce w przyszłym rządzie Galaktyki i nawet już teraz pomagamy w ocaleniu wszechświata dla demokracji. Dendiowie jednak wrócili, by zniszczyć tę sielankę. Przybyli w swych olbrzymich, srebrzystych statkach kosmicznych, a Troxxtowie, ostrzeżeni dopiero w ostatniej chwili, z trudem zebrali siły, by odeprzeć cios. Jednakże mimo tych wysiłków statek Troxxtów, znajdujący się na Ukrainie, musiał natychmiast uchodzić do swej bazy w głębinach kosmosu. Po trzech dniach została z Troxxtów tylko nieliczna straż pilnująca statku w Australii. W ciągu następnych trzech czy więcej miesięcy dowiedli oni, że równie trudno usunąć ich z oblicza naszej planety jak znieść sam australijski kontynent. Ponieważ zaś panował wrogi stan oblężenia — z Dendiami na jednej półkuli, a Troxxtami na drugiej — bitwa przybrała straszliwe rozmiary. Wrzały morza. Płonęły stepy. Nawet klimat uległ całkowitej zmianie pod straszliwym działaniem kataklizmu. Zanim Dendiowie zdołali rozwiązać ów problem, planeta Wenus została strącona z niebios w czasie skomplikowanego manewru bitewnego, a orbita Ziemi wyraźnie się zmieniła. Rozwiązanie okazało się proste. Skoro Troxxtowie zbyt mocno trzymali się małego kontynentu, aby ich stamtąd wyprzeć, Dendiowie, korzystając z przewagi liczebnej, zgromadzili tak wielką siłę ognia, że całą Australię przemienili w popioły, które zanieczyściły Pacyfik. Stało się to 24 czerwca, w dniu święta Pierwszego Powtórnego Wyzwolenia. Był to jednak zarazem dzień sądu dla resztek rasy ludzkiej. Jak mogliśmy — zapytywali Dendiowie — okazać się tak naiwni, by pójść na lep szowinistycznej propagandy pro–protoplazmowej? Przecież jeśli cechy fizyczne mają stanowić kryteria naszych powinowactw rasowych, nie powinniśmy kierować się tylko ciasną podstawą chemiczną! To prawda, że plazma organiczna Dendiów ma za podstawę krzem zamiast węgla, ale czyż kręgowce — w dodatku kręgowce obdarzone ślepymi kiszkami, jak my i Dendiowie — nie mają nieskończenie więcej wspólnego z sobą, mimo paru drobnych różnic biochemicznych, niż z beznogimi i bezrękimi, nurzającymi się w szlamie istotami, które przypadkiem, zupełnym przypadkiem, mają taką samą substancję organiczną? Co zaś do fantastycznego obrazu stosunków w Galaktyce… Cóż, Dendiowie wzruszali tylko swoimi pięciorakimi ramionami, przystępując do skomplikowanej pracy ustawiania swych mruczących broni na wszystkich gruzach naszej planety. Czy widzieliśmy kiedy choć jednego przedstawiciela tych protoplazmowych ras, których Troxxtowie rzekomo bronili? Nie, i nie zobaczymy. Skoro bowiem tylko jakiś gatunek — zwierząt, roślin i minerałów — rozwinął się dostatecznie, by stanowić choćby potencjalne niebezpieczeństwo dla podstępnych najeźdźców, jego cywilizację czujni Troxxtowie natychmiast niszczyli. Nasza faza rozwoju była tak jeszcze pierwotna, że nie widzieli żadnego ryzyka w dopuszczaniu nas do pozorów pełnego uczestnictwa. Czy możemy powiedzieć, żeśmy pozyskali choćby jedną pożyteczną wiadomość o technologii Troxxtów — za cenę pracy wykonanej przy ich maszynach, za cenę istnień straconych przy tej pracy? Oczywiście, że nie! Przyczyniliśmy się tylko w takim małym stopniu, na jaki nas było stać, do ujarzmienia odległych ras, które żadnej nie wyrządziły nam krzywdy. Było wiele powodów, abyśmy czuli się winni — pouczali nas z powagą sędziowie, gdy nieliczni spośród ocalałych tłumaczy języka prebengali wypełzli z ukrycia. Ale nasza zbiorowa wina była niczym w porównaniu z tą, jaką ponosili „robako–kolaboracjoniści”, zdrajcy, którzy zajęli miejsce naszych umączonych dawnych przywódców. Byli jeszcze poza tym ci przeraźliwi tłumacze ludzcy, którzy się wdali w językowe kontakty z istotami niszczącymi galaktyczny pokój trwający od dwóch milionów lat. „Ach, śmierć była dla nich aż za łagodną karą” — pomrukiwali zabijając ich Dendiowie. Kiedy w osiemnaście miesięcy później Troxxtowie przebili się znowu i owładnęli Ziemią, przynosząc nam słodkie owoce Drugiego Powtórnego Wyzwolenia, jak również zupełne i ostateczne wyparcie Dendiów — niewielu już było ludzi, którzy by ze szczerym entuzjazmem przyjęli ofiarowane im, wysoko płatne stanowiska w rządzie, nauce i w charakterze tłumaczy. Przede wszystkim w ogóle trudno było o ludzi, bowiem Troxxtowie dla ponownego wyzwolenia Ziemi musieli wysadzić w powietrze olbrzymi kawał północnej półkuli… Ale nawet pośród tych nielicznych wielu wybrało samobójstwo, zamiast przyjąć tytuł Sekretarza Generalnego Narodów Zjednoczonych, kiedy wkrótce potem zjawili się Dendiowie dla dokonania chwalebnego dzieła Nowego Wyzwolenia. Było to, nawiasem mówiąc, owo wyzwolenie, przy którym znaczna część lądu zleciała z naszej planety, co nadało jej kształt nazwany przez naszych praojców gruszkowatym. Bodaj w tym właśnie czasie — a może o jedno czy dwa wyzwolenia później — Troxxtowie i Dendiowie stwierdzili, że Ziemia zanadto wychyla się ze swej orbity, aby mieć minimalne warunki bezpieczeństwa niezbędne dla strefy bojowej. Wobec tego walka wspaniałym a zabójczym zygzakiem przesunęła się w kierunku Aldebarana. Stało się to dziewięć pokoleń temu, ale powieść, przekazywana z rodziców na dzieci, prawie nic nie straciła ze swej treści. Słyszycie ją teraz ode mnie tak, niemal dosłownie, jak ja ją słyszałem od ojca, gdy biegałem z nim razem od jednej do drugiej dalekiej kałuży wody po pustkowiach rozpalonego, żółtego H piasku. Słyszałem ją od matki, gdyśmy wsysali powietrze i kurczowo chwytali kępki grubych zielonych chwastów, ilekroć planeta drgała pod nami na znak geologicznego wstrząsu, który mógłby zagrzebać nas w jej wypalonym wnętrzu, lub na znak jakiegoś kosmicznego obrotu grożącego zrzuceniem nas w międzyplanetarne pustkowia. Tak, już wtedy było tak samo. Opowiadaliśmy sobie nawzajem tę opowieść, pędząc na wyścigi całymi milami w nieznośnym skwarze na poszukiwanie żywności i wody, tocząc te same, co dziś, wściekłe bitwy z gigantycznymi królikami o lepsze polanki. A przez cały ten czas, ciągle i nieprzerwanie wsysaliśmy rozpaczliwie bezcenne powietrze, które ucieka z naszego świata w coraz większych ilościach przy każdym obłędnym skręcie orbity naszej planety. Nadzy, spragnieni i głodni przyszliśmy na świat i nadzy, spragnieni i głodni pędzimy na nim życie pod olbrzymim i niezmiennym słońcem. Opowieść brzmi ciągle jednako i ma zawsze to samo, tradycyjne już zakończenie, które słyszałem od mego ojca, on zaś słyszał od swego ojca, „Wsysajcie powietrze, chwytajcie za chwasty i słuchajcie końcowej świętej uwagi o naszych dziejach: Rozglądając się wokół, możemy ze zrozumiałą dumą powiedzieć, że zostaliśmy wyzwoleni tak gruntownie, jak tylko to jest możliwe dla jakiejś rasy i jakiejś planety.” William Tenn W OTCHŁANI, WŚRÓD UMARŁYCH Stałem przed bramą przetwórni odpadów i czułem, jak żołądek powoli, kurczowo podchodzi mi do gardła. Takiego samego uczucia doznałem jedenaście lat temu, gdy podczas drugiej bitwy o Saturna na moich oczach w drzazgi szła cała Szósta Ziemska Flota Międzyplanetarna, bez mała 20 tys. ludzi. Ale wówczas na wizekranie przed sobą miałem statki powietrzne rozłupywane w drobne kawałki, w uszach brzmiały mi wyimaginowane okrzyki ginących, a poprzez to potworne, dryfujące w przestrzeni pobojowisko wprost na mnie pędziły prostokątne jednostki floty eockiej, które spowodowały całe to zniszczenie. Dość ażeby żołądek podszedł człowiekowi do gardła, a zimny pot ściął czoło i kark lodowatym uściskiem. Teraz miałem przed sobą tylko wielki surowy budynek, niczym nie różniący się od setek podobnych budynków na fabrycznym przedmieściu Starego Chicago, normalny zakład przemysłowy otoczony rozległymi terenami doświadczalnymi i wysokim murem z zamkniętą bramą — jednym słowem: przetwórnię odpadów A jednak pot na moim czole był bardziej lodowaty, a kurcz w głębi trzewi bardziej spazmatyczny niż kiedykolwiek podczas owych niezliczonych, krwawych bitew, które doprowadziły do powstania tego budynku. Wszystko to zrozumiałe, tłumaczyłem sobie. To, co odczuwam, to najpierwotniejszy, najbardziej zakorzeniony ze wszystkich strachów ludzkości, najprymitywniejsza awersja i odraza organizmu ludzkiego. Tak, to w pełni zrozumiałe, ale cóż mi z tego, jeśli nie jestem w stanie przemóc się i podejść do wartownika przy bramie. A czułem się prawie normalnie, dopóki nie wpadł mi w oko olbrzymi metalowy zbiornik pod murem, zbiornik, z którego wydobywał się ledwo wyczuwalny, ckliwy odór i nad którym widniała wielka tablica z kolorowym napisem: NIE NISZCZCIE ODPADÓW SKŁADAJCIE TUTAJ WSZELKIE ODPADY pamiętajcie: WSZYSTKO, CO OKALECZONE, MOŻE ZOSTAĆ ODRODZONE CO SIĘ ZUZYJE, NIECHAJ ODŻYJE SKŁADAJCIE TUTAJ WSZELKIE ODPADY Ministerstwo Zaopatrzenia Nieraz widywałem owe wielkie prostokątne zbiorniki, podzielone zawsze na takie same przegródki — były przy każdych koszarach, przy każdym szpitalu, przy każde] hali sportowej od Ziemi aż po asteroidy. Ale zobaczyć ]e tutaj, na tym miejscu, akurat w takiej chwili, nie, to miało zupełnie odmienne znaczenie. Ciekawe, czy wewnątrz mają i te inne, mniej zawoalowane slogany. Wiecie: „Jeśli chcemy pokonać wroga, musimy zmobilizować wszystkie nasze zasoby. Pamiętajcie, odpady — to nasz najcenniejszy surowiec!”. Ozdobić ściany przetwórni właśnie tymi sloganami, to byłby chyba szczyt pomysłowości. „Wszystko, co okaleczone, może zostać odrodzone…” Zgiąłem prawe ramię w rękawie niebieskiego munduru. Uczucie zupełnie takie, jakby to było moje własne ramię. I tak już pozostanie na zawsze. A za parę lat, jeśli oczywiście pożyję tak długo, zniknie nawet cieniutka biała blizna nad łokciem. Tak, to prawda. Wszystko, co okaleczone, może zostać odrodzone.’ Wszystko z wyjątkiem jednego. Tego najistotniejszego. Teraz jeszcze mniejszą miałem ochotę wejść niż przedtem. I właśnie w tym momencie zobaczyłem tego chłopaczka. Tego z bazy w Arizonie. Stał tuż przed budką wartownika, sparaliżowany tak samo jak ja. Nad daszkiem jego czapki lśniła nowiuteńka, pozłocista litera S z gwiazdką u góry — insygnia dowódcy spiralnika. Jeszcze wczoraj na sesji instruktażowej nie miał tej odznaki. A więc dopiero co otrzymał nominację. Był naprawdę wyjątkowo młody i wyglądało, że ma duszę na ramieniu. Pamiętałem go z wczorajszej sesji. Kiedy prowadzący oficer poprosił o zadawanie pytań, to właśnie on nieśmiało podniósł rękę, a wywołany, uniósł się i kilka razy bezgłośnie otwierał usta, nim wreszcie wykrztusił: — Przepraszam, panie pułkowniku, ale czy oni… ich chyba nie czuć jakoś specjalnie? Odpowiedział mu huraganowy wybuch śmiechu, histeryczny ryk kilkudziesięciu mężczyzn, którzy przez całe popołudnie siedzą w krańcowym napięciu nerwowym i są diablo zadowoleni, że wreszcie ktoś wyrwał się z czymś, co mogą uznać za komiczne. Siwowłosy pułkownik, który nawet się nie uśmiechnął, poczekał, aż paroksyzm minie, po czym odparł poważnie: — Nie, nie czuć ich wcale. Chyba że się przez dłuższy czas nie myją. Zupełnie tak samo jak koledzy. To nam zamknęło buzie do reszty. Nawet ten szczeniak, czerwieniący się jak panienka, siadając zaciskał twardo szczęki. Dopiero w dwadzieścia minut później, kiedy kazano nam się rozejść, poczułem i ja ból napiętych mięśni na policzkach. „Zupełnie tak samo jak koledzy”. Wziąłem się w garść i podszedłem do młodziutkiego kolegi. — Czołem, kapitanie — powiedziałem. — Dawno pan tutaj? Uśmiechnął się z wysiłkiem. — Czołem, panie kapitanie. Już przeszło godzinę. Wyleciałem ósma piętnaście z Arizony. Większość chłopców spała jeszcze po wczorajszej zabawie. Ja położyłem się wcześnie. Chciałem mieć jak najwięcej czasu, żeby oswoić się z myślą o tym, co nas dzisiaj czeka. Ale niewiele to pomogło. — Rozumiem. Są rzeczy, z którymi trudno się pogodzić. Rzeczy, z którymi sama nasza natura nie chce się pogodzić. Popatrzył na moją pierś. — To chyba nie będzie pana pierwsza załoga? Moja pierwsza załoga? Synu! Prędzej dwudziesta pierwsza! Ale zaraz przypomniałem sobie, że wszyscy zawsze zwracają uwagę, ze tak młodo wyglądam, a tyle już mam odznaczeń. Zresztą chłopczyna był taki blady… — Nie, nie pierwsza. Ale nigdy jeszcze nie latałem z gniotkami. To dla mnie coś równie nowego jak dla pana. Wie pan co, kapitanie? Mnie także trudno się z tym pogodzić. Co by pan powiedział, gdybyśmy wzięli się w kupę i razem weszli? Pierwszy krok zawsze najtrudniejszy. Zgodził się skwapliwie. Wziąłem go pod ramię i we dwóch podeszliśmy do wartownika. Obejrzał nasze papiery i otworzył bramę. — Prosto i windą po lewej stronie na piętnaste piętro. Wciąż trzymając się pod ręce, weszliśmy głównym wejściem do budynku. Przed sobą mieliśmy długie schody, a u ich szczytu czerwono–czarny napis: OŚRODEK REAKTYWIZACJI LUDZKIEJ PLAZMY CENTRALNE ZAKŁADY PRZETWÓRCZE TRZECIEGO OKRĘGU Po hallu kręciło się kilku starszych, ale bardzo prosto trzymających się mężczyzn, i rój niebrzydkich dziewcząt, wszyscy w mundurach. Z przyjemnością stwierdziłem, że większość dziewcząt jest w ciąży. Pierwszy przyjemny widok chyba od tygodnia. Skierowaliśmy się na lewo do windy. — Piętnaste — powiedziałem do obsługującej panienki. Nacisnęła guzik i czekała, aż winda się zapełni. Nie wyglądała na ciężarną. „Co z nią?” — pomyślałem sobie. Jakoś panowałem dotąd nad swoją podnieconą wyobraźnią, aż nagle wpadły mi w oko naszywki, jakie mieli na ramionach nasi współpasażerowie. Jakby mi kto w łeb dał! Okrągła czerwona łatka z czarnymi literkami ZSZ, a w to wpleciona biała czwórka. ZSZ to oczywiście symbol Ziemskich Sił Zbrojnych, używany również przez służby pomocnicze na tyłach. Ale dlaczego nie jedynka, tylko czwórka? Jedynka oznacza personel administracyjny, czwórka intendenturę. Tak, intendenturę! Niezawodny jest ten ZSZ. Mają do swojej dyspozycji tysiące wykwalifikowanych propagandzistów, którzy nic innego nie robią, tylko łamią swoje naszpikowane mądrościami głowy, żeby jakoś podtrzymać morale załóg latających — i za każdym razem, kiedy przyjdzie co do czego, można się założyć, że wybiorą dla każdziuteńkiego drobiazgu najmniej stosowne, najniesmaczniejsze określenie. Oczywiście trudno wymagać, ażeby po dwudziestu pięciu latach wojny międzyplanetarnej wszystko w świecie pozostało równie niezmienione, świeże i piękne. Ale na miłość boską, nie nazywajcie tego intendenturą, ludzie! Nie nazywajcie intendenturą — przetwórni odpadów. Starajcie się zachować przynajmniej pozory. Winda ruszyła i panienka zaczęła wywoływać piętra. Na brak emocji nie można się było uskarżać. — Trzecie piętro, przyjmowanie i klasyfikacja zwłok — obwieszczała. — Piąte piętro, wstępna obróbka organów wewnętrznych. Siódme piętro, odtwarzanie mózgu i systemu nerwowego. Dziewiąte piętro, skóra, podstawowe refleksy mięśniowe… W tym miejscu skoncentrowałem całą siłę woli, ażeby przestać słyszeć, tak samo jak człowiek koncentruje się, powiedzmy, na ciężkim krążowniku, kiedy w rufę trafi wiązka z eockiej łupaczki i rozpruje maszynownię. Jak człowiek przeżyje to parę razy, to potem potrafi jakby wyłączyć słuch i powiedzieć sobie: „Nie znałem nikogo w tej cholernej maszynowni, ani żywej duszy. Jeszcze parę chwil i znowu wszystko będzie pięknie, ładnie”. I za parę chwil wszystko jest znowu pięknie, ładnie. Tylko że potem najczęściej przydzielą człowieka do skrobania resztek ludzkich ze ścian rozbitej maszynowni albo do naprawiania rozwalonych silników. Tak samo teraz. Ledwo odseparowałem się od głosu panienki, znaleźliśmy się na piętnastym piętrze (prezentacja i ekspedycja) i musieliśmy obaj z moim chłopaczkiem wysiadać. Ależ on był zielony. Kolana się pod nim uginały, ramiona leciały do przodu, jakby miał wykrzywione obojczyki. Znowu poczułem dla niego wdzięczność. Nie może być nic lepszego w takich sytuacjach jak mieć się kim opiekować. — Chodźmy, kapitanie — szepnąłem. — Uszy do góry i śmiało. Trzeba na to popatrzeć od drugiej strony. Dla takich jak my to przecież właściwie rodzinne zebranko. Nie powinienem był tego mówić. Spojrzał na mnie, jakbym ni z tego, ni z owego rąbnął go pięścią w nos. — Dziękuję za przypomnienie, panie kapitanie — powiedział. — Mam nadzieję, że zakończymy to zebranko wspólnie. I ruszył sztywno w kierunku wskazanym strzałką z napisem: „Recepcja”. O mało nie odgryzłem sobie języka. Pobiegłem za nim. — Przepraszam, synu — rzekłem z powagą. — Tak mi się to jakoś powiedziało samo. Ale niech pan się na mnie nie gniewa. Samemu mi się głupio zrobiło, jak usłyszałem, co mówię. Stanął i pomyślawszy chwilę, kiwnął głową. Potem uśmiechnął się do mnie. — Już dobrze. Nie gniewam się. Wojna to nie zabawa. Odpowiedziałem mu uśmiechem. — Oj, nie zabawa! Niektórzy nawet twierdzą, ze jak człowiek nie uważa, to może zginąć. W recepcji siedziała pulchna blondyneczka z dwiema obrączkami na jednej ręce, a trzecią na drugiej. O ile się orientuję w aktualnych ziemskich obyczajach, oznacza to, że już dwukrotnie owdowiała. Wzięła nasze papiery i jęła recytować beztrosko do mikrofonu na biurku. — Uwaga, ekspedycja. Uwaga, ekspedycja. Przygotować zaraz następujące numery: 70623152, 70623109, 70623166 i 70623123. Także numery 70538966, 70538923, 70538980 i 70538937. Sprawdzić wszystkie dane z formularzem ZSZ nr 4/362 i podać, do których pokojów kierujecie. Podstawa: rozkaz ZSZ z dn. 15 czerwca 2145. Dajcie znać, kiedy będą gotowi do prezentacji. Nie mogę powiedzieć, żeby nie zrobiło to na mnie wrażenia. Procedura zupełnie taka sama jak w magazynie, kiedy człowiek zgłasza się z uszkodzonymi rurami wydechowymi do wymiany. Teraz dziewczyna podniosła głowę i obdarzyła nas czarownym uśmiechem. — Załogi będą zaraz gotowe — powiedziała. — Panowie będą łaskawi spocząć i poczekać. Panowie byli łaskawi spocząć. Po chwili podniosła się, żeby wyjąć coś z szatki w ścianie. Kiedy wracała na miejsce, zauważyłem, że jest w ciąży, niezbyt jeszcze zaawansowanej, może w czwartym albo piątym miesiącu. Ma się rozumieć, nie omieszkałem pokiwać z uznaniem głową. Kącikiem oka dostrzegłem, ze chłopaczek uczynił to samo. Spojrzeliśmy na siebie i zachichotaliśmy. — Tak, tak, wojna to nie zabawa — powiedział. — A propos, skąd pan właściwie pochodzi? — zapytałem. — Sądząc po akcencie, to nie z Trzeciego Okręgu. — Nie. Urodziłem się w Skandynawii, to Jedenasty Okręg. Moim rodzinnym miastem jest Göteborg w Szwecji. Ale odkąd dostałem przydział na spiralniki, oczywiście wolę już nie pokazywać się w domu. Wystarałem się o przeniesienie do Trzeciego Okręgu i dopóki nie nadzieję się gdzie na łupaczkę, tu będę spędzał urlopy i hospitacje. Słyszałem już o tym, że większość młodych latających na spiralnikach tak postępuje. Co do mnie, nie miałem nigdy okazji stwierdzić, jak bym się czuł przybywszy z wizytą do rodzinnego domu. Mój ojciec został zabity podczas samobójczej próby odbicia Neptuna, kiedy jeszcze przechodziłem w gimnazjum elementarne przeszkolenie wojskowe, a moja matka była sekretarką przy sztabie admirała Raguzziego, kiedy w dwa lata później okręt flagowy „Termopile” dostał w sam środek podczas sławnej obrony Ganimeda. Oczywiście było to przed wydaniem Ustawy Populacyjnej, kiedy kobiety pełniły jeszcze funkcje pomocnicze na jednostkach latających. Z drugiej strony — przypomniałem sobie — zupełnie niewykluczone, że żyją jeszcze przynajmniej dwaj z moich braci. A jednak nie próbowałem nawiązać kontaktu z żadnym z nich od chwili, kiedy naszyłem sobie na czapkę S z gwiazdką. Wynikałoby z tego, że i ja postępuję nie inaczej niż ten mały. Ostatecznie trudno się dziwić. — Pochodzi pan ze Skandynawii? — mówiła tymczasem blondyneczka. — Mój drugi mąż pochodził ze Skandynawii. Może pan go znał? Sven Nossen. O ile mogłam się zorientować, miał liczną rodzinę w Oslo. Oficerek wywrócił oczy, jak gdyby zastanawiał się z najwyższym wysiłkiem. Rozumiecie, że niby przebiega w pamięci listę wszystkich znajomych w Oslo. W końcu potrząsnął głową. — Nie, chyba go nie znałem. Widzi pani, ja właściwie niewiele się ruszałem z Göteborgu, dopóki nie dostałem powołania. Cmoknęła z politowaniem nad jego prowincjonalną przeszłością. Mała kobietka z tysiąca anegdot. Prawdziwa „pierwsza naiwna”. A jednak — ileż to obrotnych, tryskających seksem dziewcząt na wewnętrznych planetach musi się w naszych czasach zadowolić jakimś beznadziejnym wymoczkiem, którego trudno nawet nazwać imitacją mężczyzny. Albo i skierowaniem do miejscowej zbiornicy spermy. A nasza blondyneczka ma już, dzięki Bogu, trzeciego autentycznego męża. Może ja sam, pomyślałem sobie, gdybym się rozglądał za żoną, może sam wybrałbym właśnie taką małą kobietkę, przy której mógłbym zapomnieć paraliżujący nozdrza smród eockich promieni łupiących i przeszywające bębenki jazgotanie naszych własnych irwinglów. Może chciałbym właśnie, żeby w domu czekała na mnie miła, prosta dziewczyna, do której z przyjemnością wracałbym po owych wyczerpujących starciach z Eotami, kiedy to człowiek wytęża wszystkie władze umysłu, ażeby tylko w porę odgadnąć, jaką taktykę zastosują tym razem owe odrażające insekty. Może, gdybym się chciał żenić, doszedłbym do przekonania, że właśnie taka przystojna blondyneczka jest ponętniejsza niż… Och, może… Jako problem psychologiczny to nawet dość interesujące. Nagle zorientowałem się, że dziewczyna coś do mnie mówi. — Pan też jeszcze nie latał z taką załogą, panie kapitanie? — Myśli pani, z gniotkami. Nie, jeszcze nie. I nie rozpaczam specjalnie z tego powodu. Wydęła z dezaprobatą wargi. Byłe jej z tym wcale do twarzy. — My tutaj nie lubimy, jak ktoś ich tak nazywa. — Dobrze. Więc z frankensteinami. — I nie z fran… Nie należy używać i tego słowa. Mówi pan o istotach ludzkich podobnych do pana, kapitanie. Zupełnie podobnych do pana. Poczułem, że nogi zaczynają mi ciążyć, jakby były z ołowiu. Tak samo musiały ciążyć nogi chłopaczkowi, kiedy wyszliśmy z windy. Dopiero po chwili zorientowałem się, że dziewczyna nie mogła mieć nic specjalnego na myśli. Przecież nie wie. Dzięki Bogu nie podają jeszcze tego w naszych papierach. Opanowałem się. — Tak pani uważa? A jak wy ich nazywacie? Wyprostowała się sztywno na krześle. — Żołnierzami zastępczymi. Nazwy „frankenstein” używaliśmy w odniesieniu do prymitywnego modelu 21, którego produkcja została zaniechana już więcej niż pięć lat temu. Osobnicy, których panowie otrzymają, reprezentują model 705 i 706, doskonały w każdym szczególe. Pod niektórymi względami nawet doskonalszy… — Nie mają sinej skóry? Nie poruszają się w zwolnionym tempie, jak lunatycy? Potrząsnęła gwałtownie głową, oczy jej zabłysły. Najwidoczniej miała w małym” palcu całą literaturę przedmiotu. Nie taka znowu naiwna, jak by się wydawało. Może nie wybitnie inteligentna, ale zdaje się, że jej trzej mężowie mieli jednak w przerwach z kim porozmawiać. Terkotała z przejęciem: — Sinica była wynikiem złego utleniania krwi. W ogóle krew to był nasz najcięższy problem, nie licząc oczywiście systemu nerwowego. Ciałka krwi znajdują się zwykle w rozpaczliwym stanie, kiedy zwłoki docierają do naszych rąk, ale umiemy już teraz wyprodukować serce, które je regeneruje. Gorzej jest z systemem nerwowym. Wystarczy najmniejsze uszkodzenie mózgu albo kręgosłupa i wszystko trzeba zaczynać od samego początku. A odtworzenie systemu nerwowego jest niezmiernie trudne. Moja kuzynka pracuje właśnie przy tym i mówi, że wystarczy jedno wadliwe połączenie — a wiedzą panowie, jak to jest pod koniec dnia, kiedy człowiek jest już zmęczony i tylko zerka na zegarek — jedno jedyne wadliwe połączenie i okazuje się, że gotowy osobnik ma wszystkie odruchy tak z gruntu fałszywe, że trzeba go z powrotem odsyłać na trzecie piętro i zaczynać całą robotę od nowa. Ale panowie mogą być spokojni. Począwszy od modelu 663 stosujemy podwójną kontrolę systemu nerwowego, a modele siedemsetne są, no, wprost cudowne! — Wprost cudowne? Lepsze od osobników produkowanych starym sposobem, przez ojca i matkę? — Czy lepsze? — zastanowiła się. — W każdym razie na pewno będzie pan kapitan w najwyższym stopniu zdumiony, kiedy pan zobaczy, do jakich doszliśmy wyników. Oczywiście, wciąż jeszcze jest ten jeden zasadniczy brak… ta jedyna funkcja organiczna, której jak dotąd… — Nie rozumiem tylko jednego — wtrącił się chłopaczek. — Dlaczego trzeba koniecznie używać do tego celu ludzkich zwłok! Człowiek przeżył swoje życie, wziął ten swój udział we wspólnej walce, dlaczego nie zostawić go w spokoju nawet po śmierci? Wiem dobrze, ze Eoci rozmnażają się tak szybko, jak zechcą, muszą tylko odpowiednio zwiększać ilość królowych na swoich statkach flagowych; wiem, że brak nowych kadr jest najcięższym problemem naszego dowództwa — ale przecież już od dawna potrafimy wytwarzać syntetyczną protoplazmę! Dlaczegóż więc nie możemy produkować całych organizmów, nowych od stóp do głów, i jak Bóg przykazał, wypuszczać na świat androidy, a nie reaktywizowane trupy, które z daleka śmierdzą kostnicą? Teraz blondyneczka wpadła we wściekłość. — Nasze produkty nie śmierdzą! — wrzasnęła. — Już kosmetycy się o to troszczą! Jeśli pan chce wiedzieć, to ciała naszych najnowszych modeli wydzielają mniej zapachu niż pańskie, młody człowieku. A poza tym może pan będzie tak dobry przyjąć do wiadomości, że my nie reakty wizujemy trupów. Reakty wizujemy tylko ludzką protoplazmę. Staramy się wyzyskać wtórny surowiec, jakim są zużyte i uszkodzone komórki ludzkie, i w ten sposób zaradzić katastrofalnemu brakowi personelu latającego. Mogę pana zapewnić, że nie opowiadałby pan głupstw o trupach, gdyby pan zobaczył, w jakim stanie przychodzą niektóre z tych ciał. Tak, tak, czasami z całej beli, a bela zawiera ni mniej, ni więcej, tylko dwadzieścia ciał, nie można wydobyć dość surowca na jedną całą nerkę i trzeba dopiero podskubywać, tutaj kawalątko jelita, tam kawalątko śledziony, wszystko to dokładnie przerabiać, potem spajać, reakty… — No, widzi pani sama. Tyle trudu sobie zadajecie, żeby to wszystko przerobić. Czy nie lepiej od razu zacząć naprawdę od surowców? — Jakich surowców? Na przykład? — zapytała. Chłopaczek uczynił niecierpliwy gest dłońmi w czarnych skórzanych rękawiczkach. — No, podstawowych pierwiastków, takich jak węgiel, wodór, tlen. Cały proces stałby się od razu znacznie czyściejszy. — Podstawowe pierwiastki też trzeba skądś brać — zwróciłem mu delikatnie uwagę. — Wodór i tlen można wydobywać z powietrza i wody. Ale skąd pan weźmie węgiel? — Z tych samych związków, z których czerpią je wszystkie fabryki chemiczne. Z węgla kamiennego, ropy naftowej, błonnika… Blondyneczka opadła z ulgą na oparcie krzesła. — Wszystko to są substancje organiczne — przypomniała mu. — Jeśli i tak ma pan używać surowców, które kiedyś były żywymi organizmami, to czyż nie lepiej użyć od razu surowca najbardziej zbliżonego do produktu, jaki pan chce wytworzyć? To podstawowa zasada ekonomiki przemysłowej, panie kapitanie, może mi pan wierzyć. Najlepszym i najtańszym surowcem do produkcji żołnierzy zastępczych są ciała poległych żołnierzy. — Pewnie — powiedział chłopaczek. — To nawet logiczne. Bo co właściwie można zrobić ze starymi, zdezelowanymi ciałami poległych żołnierzy? Lepiej zużyć je niż zakopywać w ziemię, gdzie by się zmarnowały, po prostu zmarnowały. Nasza jasnowłosa przyjaciółeczka już miała się uśmiechnąć z aprobatą, ale na wszelki wypadek rzuciła jeszcze w jego stronę badawcze spojrzenie i — zmieniła zamiar. Zrobiła nagle bardzo niepewną minę. Skorzystała z tego, że na biurku zabrzęczał przekaźnik, i pochyliła się nad nim gorliwie. Przyglądałem się jej z satysfakcją. Wcale nie taka naiwna. Po prostu kobieca. Westchnąłem. Widzicie, często zdarza mi się pokręcić coś, jeśli chodzi o sprawy nie wojskowe, ale z reguły mylę się tylko co do kobiet. I znowu okazuje się, że jakaś diablo dziwna historia może wyjść człowiekowi na dobre. — Panie kapitanie — powiedziała do chłopaczka. — Pan będzie tak uprzejmy poczekać w pokoju 1591. Pańska załoga zamelduje się tam za chwilę. — Zwróciła się do mnie: — A pana kapitana proszą do pokoju 1524. Chłopaczek kiwnął głową i odszedł, sztywny i wyprostowany. Poczekałem, dopóki drzwi się za nim nie zamkną, po czym pochyliłem się w jej stronę. — Jaka szkoda, że obowiązuje wciąż ta Ustawa Populacyjna — powiedziałem. — Byłaby pani naprawdę nieocenioną pomocą w którejś z baz. Więcej mi pani wyjaśniła przez te parę minut niż ci wszyscy propagandyści na dziesięciu sesjach instruktażowych. Popatrzyła mi badawczo w twarz. — Mam nadzieję, ze pan nie żartuje, panie kapitanie. Widzi pan, my wszyscy jesteśmy bardzo zaangażowani uczuciowo w naszą pracę. Szczycimy się rozwojem naszych zakładów, rozmawiamy o najnowszych osiągnięciach nawet w kantynie, w czasie obiadu. I dlatego nie przyszło mi w porę do głowy, że panowie mogą — oblała się krwistym rumieńcem, tak jak tylko blondynki potrafią się czerwienić — że panowie mogą wziąć to do siebie. Bardzo przepraszam, jeśli niechcąco… — Och, nie ma pani za co przepraszać — zapewniłem ją. — Mówiła pani po prostu o swojej pracy. Tak samo w zeszłym miesiącu: byłem akurat w szpitalu i dwaj lekarze rozprawiali, jak zregenerować człowiekowi rękę. Brzmiało to tak, jakby mieli dorobić nową poręcz do zabytkowego fotela. Może mi pani wierzyć, to było naprawdę interesujące i masę się od pani dowiedziałem. Z tymi słowy ruszyłem w stronę pokoju 1524, pozostawiając ją z wyrazem wdzięczności na twarzy. To jedyny sensowny sposób postępowania z kobietami, przekonałem się o tym nieraz. Pokój, w którym się znalazłem, był najwidoczniej wykorzystywany jako sala wykładowa w momentach, kiedy nie służył do prezentacji reaktywizowanych ludzkich odpadów. Świadczyło o tym kilka szeregów krzeseł, podłużne tablice, parę wykresów na ścianach. Jeden z nich poświęcony był Eotom i zestawiał całą skromną wiedzę o tych karaluchach, jaką udało nam się zgromadzić w ciągu ćwierćwiecza krwawych walk, odkąd uczyniły one pierwszą próbę opanowania naszego systemu słonecznego, pojawiając się nagle w okolicy Plutona. Wykres niewiele się zmienił od czasu, kiedy wkuwałem jego treść w gimnazjum — jedyną różnicę stanowił bardziej rozbudowany paragraf dotyczący inteligencji i motywów. Oczywiście była to wciąż teoria, ale teoria wnikliwiej przemyślana od tej, którą musiałem sobie kiedyś przyswoić. Nasi mędrcy doszli obecnie do wniosku, że wszystkie próby nawiązania kontaktu z Eotami spełzły na niczym nie dlatego, ażeby była to jakaś wyjątkowo krwiożercza rasa, lecz dlatego że cierpią oni na tę samą przesadną ksenofobię co ich mniejsi i mniej rozwinięci ziemscy kuzyni. Niech na przykład jakaś mrówka spróbuje się zbliżyć do obcego mrowiska. Nie ma dyskusji, w mgnieniu oka zostanie rozerwana na kawałki. Jeszcze szybciej reagują mrówki–wartowniczki, jeśli zbliża się stworzenie innego rodzaju. Tak samo Eoci. Pomimo swojej cywilizacji, która pod wieloma względami przewyższa naszą, odhaczają się oni po prostu psychiczną niezdolnością a się, dokonania aktu umysłowej identyfikacji, jaki konieczny jest, aby uznać, że istota o całkowicie odmiennym wyglądzie może posiadać równie rozwiniętą inteligencję, uczucia i prawo do takiego samego traktowania jak osobnicy własnej rasy. No cóż, może tak i jest naprawdę. Na razie jednak jesteśmy wprzęgnięci w mordercze zapasy, których teatr to oddala się w okolice Saturna, to znów przybliża w okolice Jowisza. I jeśli wykluczyć ewentualność wynalezienia jakiejś nowej broni o tak nieprawdopodobnej sile, żebyśmy mogli unicestwić ich flotę, zanim skopiują nasz wynalazek, co im się dotąd zawsze udawało niemal natychmiast — nasze widoki na przyszłość ograniczają się do problematycznej nadziei, że jakoś zdołamy ustalić, z jakiego gwiazdozbioru przybywają, jakoś zdołamy zbudować nie jeden statek u międzygwiezdny, lecz całą flotę, i jakoś uda nam się zniszczyć ich bazę wypadową lub przynajmniej napędzić im takiego strachu, żeby wycofali się na pozycje obronne. Jedna wielka niewiadoma. O ile przy tym chcemy utrzymać dotychczasowy stan posiadania do chwili, gdy owa niewiadoma zacznie się wyjaśniać, nasze spisy noworodków muszą w przyszłości być dłuższe niż listy poległych. Niestety, nie tak było w ostatnim dziesięcioleciu, i to pomimo ciągłego zaostrzania Ustawy Populacyjnej, która coraz bardziej rewolucjonizowała nasz kodeks moralny i stopniowo unicestwiała zdobycze socjalne poprzednich lat. Aż wreszcie ktoś w Ministerstwie Zaopatrzenia skonstatował, ze niemal połowa naszych jednostek liniowych zbudowana jest ze złomu, który pozostał z wcześniejszych bitew. A gdzie są ludzie, którzy kiedyś tworzyli załogę rozbitych okrętów? Jął się zastanawiać… Oto jak doszło do produkcji tych tworów, które blondyneczka z recepcji i jej koleżanki tak uprzejmie nazywają żołnierzami zastępczymi. Byłem młodszym astrogatorem w randze porucznika na wysłużonym „Dżengis–chanie”, kiedy pierwszy ich oddział pojawił się na pokładzie, ażeby zastąpić poległych. Wierzcie mi, moi drodzy, nie bez powodu nazwaliśmy ich frankensteinami! Większość miała twarze sinozielone, niewiele różniące się barwą od munduru, oddychała z rzężeniem przywodzącym na myśl astmatyków, z megafonami wbudowanymi na dodatek w piersi, i patrzyła wzrokiem, w którym malowała się cała inteligencja pudełeczka wazeliny. A jakżeż oni się poruszali! Mój przyjaciel Johnny Cruro, który pierwszy padł ofiarą Wielkiej Ofensywy roku 2143, mówił zawsze, ze wygląda to tak, jakby schodzili ze stromego zbocza, u którego stóp czyha na nich wielki, otwarty grób rodzinny. Całe ciało wyprostowane i napięte. Ręce i nogi wysuwają się powolutku, powolutku, po czym następuje nagły rzut do przodu. Robiło to diablo nieprzyjemne wrażenie. Na domiar złego nie nadawali się do niczego prócz najprostszych czynności pomocniczych. A i to, kiedy człowiek kazał im wyczyścić, dajmy na to, lawetę, trzeba było pamiętać, żeby wrócić po godzinie i kazać im przerwać, bo inaczej gotowi byli glansować, dopóki by nie przebili dziury na wylot. No, może nie było aż tak źle. Johnny Cruro utrzymywał, że spotkał jednego czy dwóch, którzy w niczym nie ustępowali imbecylom, kiedy byli w formie. Ale w oczach dowództwa wykończyli się dopiero, kiedy przyszło do bitwy. Nie dlatego żeby załamywali się w warunkach bojowych. Wręcz przeciwnie. Okręt aż drży i jęczy, zmieniając co parę sekund kurs; wszystkie irwingle, łupaczki, haubice atomowe rozgrzały się już do czerwoności od nieprzerwanego ognia; ochrypły głos w megafonie wydaje jeden po drugim rozkazy szybciej, niż ludzkie mięśnie mogą je wykonać; ratownicy z twarzami wykrzywionymi od wysiłku biegają jak szaleni od jednego miejsca zagrożenia do drugiego; wszyscy wokoło zwijają się jak w ukropie, klną i głośno dziwią się, że Eoci jeszcze nie unieszkodliwili takiego wyraźnego i powolnego celu jak „Dżengis–chan” — aż tu nagle patrzysz, jakiś gniotek ściska w gumowych dłoniach szczotkę i zamiata podłogę w ten swój przeraźliwie bezosobowy, kretyński, niesamowity sposób… Pamiętam, jak całe grupy żołnierzy wpadały w szał i rzucały się na nich z metalowymi drągami i czym popadło. Raz nawet pewien oficer, wracający pędem do kabiny nawigacyjnej, zatrzymał się, wyrwał z kabury pistolet i wygarnął kilka razy pod rząd do takiego sinego, który spokojnie pucował sobie luk, podczas gdy cały dziób okrętu stał w płomieniach. Potem, kiedy gniotek nic nie rozumiejąc, bez jednego jęku osunął się na ziemię, oficerek pochylił się nad nim, powtarzając w kółko jak do nieposłusznego psa: „No, leżeć, leżeć, spokojnie, leżeć!” To było właśnie powodem, że wreszcie frankensteinów wycofano z jednostek liniowych — nie ich mała przydatność, lecz niepokojący wzrost załamań psychicznych pośród żołnierzy, którzy mieli z nimi do czynienia. Gdyby nie to, może w końcu byśmy do nich i przywykli — mój Boże, do wszystkiego człowiek przywyka w warunkach bojowych. Tylko że w wypadku frankensteinów to było coś, z czym trudno się pogodzić nawet w warunkach bojowych. To że byli oni tak przerażająco, tak makabrycznie niewzruszeni w obliczu ponownej śmierci! No, wszyscy twierdzą, że te najnowsze modele są o całe niebo lepsze. Oby tak było rzeczywiście. Wprawdzie od spiralnika jest jeszcze szczebel do łodzi samobójczej, ale mimo to musi on posiadać załogę naprawdę pierwszorzędną, ażeby miał jakiekolwiek szansę wypełnienia swego szaleńczego zadania, nie mówiąc już o powrocie do bazy. W dodatku na spiralniku jest diablo mało miejsca i cała załoga ustawicznie kisi się razem… Na korytarzu rozległy się kroki, kroki kilku zbliżających się żołnierzy. Jeszcze moment i ucichły pod drzwiami. Czekali. Ja też czekałem. Przebiegł mnie dreszcz. Po chwili usłyszałem niepewny szurgot za drzwiami. Mają tremę przed spotkaniem ze mną! Podszedłem do okna i spojrzałem w dół, na plac, gdzie sędziwi weterani, których umysły i ciała były już zbyt zużyte, żeby nadawały się do regeneracji, uczyli frankensteinów w polowych mundurach posługiwać się w zwartym szyku niedawno wpojonymi im odruchami warunkowymi. Przypomniało mi to dawne lata i gimnazjalne boisko, na którym sam odbywałem podobne ćwiczenia. Z dołu dochodziła staroświecka szczekliwa komenda: „Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery”. Tylko że zamiast „raz” posługiwali się obecnie jakimś innym słowem, które nie bardzo mogłem uchwycić. Ręce miałem założone na plecach i palcami jednej tak mocno ściskałem przegub drugiej, że dłoń niemal mi zdrętwiała z braku krwi, nim wreszcie usłyszałem, że drzwi się otwierają i cztery pary stóp wkraczają do pokoju. Potem drzwi się zamknęły i cztery pary stóp z trzaskiem obcasów stanęły na baczność. Obróciłem się. Czterej salutujący żołnierze. „No, co z tobą, u licha ciężkiego” — powiedziałem sobie. „Jesteś ich dowódcą, więc chyba nic dziwnego, że ci salutują.” Zasalutowałem i cztery ręce opadły sprężyście w dół. — Spocznij! — zakomenderowałem. Z trzaskiem rozstawili nogi, ręce złożyli z tyłu. Mimo woli zastanowiłem się nad tym. — Rozejść się! Rozluźnili nieco ciała. Znów zastanowiłem się nad tym. — No, chłopcy, siadajcie — powiedziałem. — Musimy się zapoznać. Opadli na krzesła, a ja wszedłem na katedrę. Lustrowaliśmy się nawzajem. Ich twarze były napięte, skupione — trudno było z nich wiele wyczytać. Ciekawe, jaką ja miałem minę w tym momencie. Bo muszę przyznać, że mimo wszystkich sesji i przygotowań, ich widok zbił mnie zupełnie z tropu. Tryskało z nich zdrowie moralne i fizyczne i tężyzna. Ale nie o to chodziło. Bynajmniej nie o to chodziło. Miałem ochotę wyjść za drzwi i nie zatrzymać się, dopóki się nie znajdę poza obrębem tego budynku; a przecież nastawiałem się na to, co zobaczę, już od wczorajszej sesji instruktażowej. Oto przyglądało mi się czterech nieżyjących ludzi. Czterech bardzo sławnych nieżyjących ludzi. Ten duży, ledwo mieszczący się w krześle, to Roger Grey, który zginął już przeszło rok temu. Rzucił się ze swoim maleńkim ścigaczem w sam dziób eockiego okrętu flagowego i rozłupał go na dwie równiutkie części. Posiadał chyba wszystkie możliwe odznaczenia nie wyłączając Korony Sołarnej. Teraz ma być moim drugim pilotem. Ten szczupły, nerwowy, z kosmykiem kruczych, gładko przyczesanych włosów, to Wang Hsi. Poległ osłaniając odwrót na asteroidy po załamaniu się Wielkiej Ofensywy w roku 2143. Według trudnej do uwierzenia, ale zgodnej relacji naocznych świadków jego okręt ział ogniem jeszcze po trzykrotnym śmiertelnym trafieniu przez eocką łupaczkę. Wang posiadał chyba wszystkie możliwe odznaczenia z Koroną Solarną włącznie. Teraz ma być moim mechanikiem. Ten mały, smagły, to Jussuf Lamehd. Zginął w błahej potyczce w okolicach Tytana, ale w chwili śmierci miał najwięcej odznaczeń w całych Ziemskich Siłach Zbrojnych. Dwukrotnie dekorowany Koroną Solarną. Teraz ma być moim strzelcem. Wreszcie ten tęgi, to Stanley Weinstein, jedyny jeniec wojenny, któremu udało się uciec z eockiej niewoli. Wprawdzie niewiele z niego pozostało, gdy wylądował na Marsie, ale okręt, którym przyleciał, był pierwszą jednostką nieprzyjacielską, jaka nie uszkodzona wpadła w ludzkie ręce. W jego czasach nie istniała jeszcze Korona Solarną, więc nie mógł nią zostać udekorowany nawet pośmiertnie, ale do dziś dnia akademie wojskowe chrzci się jego imieniem. Teraz ma być moim astrogatorem. Potrzebowałem całej siły woli, ażeby przywołać się do rzeczywistości. Przecież to wcale nie są ci bohaterowie. Najprawdopodobniej nie mają w sobie ani kropelki krwi prawdziwego Rogera Greya, ani włókienka mięśnia prawdziwego Wang Hsi pod swoją zrekonstruowaną skórą. To tylko wyborne, wierne co do joty kopie, sporządzone na podstawie szczegółowych danych lekarskich zachowanych w kartotekach wojskowych od czasu, gdy Wang był jeszcze kadetem, a Grey zaledwie rekrutem. Tak — musiałem sobie jeszcze raz powtórzyć — od stu do tysiąca Jussufów Lamehdów i Stanleyów Weinsteinów żyje obecnie rozsianych po całym systemie słonecznym i wszyscy oni zeszli z taśmy montażowej parę pięter niżej. „Tylko śmiali zasłużyli na pamięć” — brzmi dewiza przetwórni odpadów, która realizuje ją pracowicie, wypuszczając seryjnie w świat duplikaty żołnierzy poległych w szczególnie heroiczny sposób. Przypadkowo wiedziałem, że istnieje jeszcze jedna czy dwie kategorie ludzi, którzy mogą liczyć na podobne względy; wiedziałem również, że istotna przyczyna tego kultu bohaterów ma niewiele wspólnego z dbałością o żołnierskie morale. Po pierwsze odgrywał tu rolę taki drobiazg jak racjonalna organizacja pracy. Wystarczy odrobina rozsądku, ażeby nastawiając się na masową produkcję wiedzieć, że wygodniej jest wytwarzać kilka modeli standardowych niż za każdym razem zmieniać wzór — na to może sobie pozwolić tylko rzemieślnik–artysta pracujący metodą chałupniczą. A skoro już produkuje się modele standardowe, czy nie lepiej z kolei oprzeć się na gotowych wzorach, które swoim wyglądem wywołują jakieś względnie przyjemne skojarzenia, aniżeli uciekać się do nic nikomu nie mówiących tworów, jakie mogłyby wyjść z pracowni projektantów technicznych? Drugi wzgląd był chyba jeszcze istotniejszy, choć nie tak oczywisty. Oficer prowadzący wczorajszą sesję instruktażową długo rozwodził się o pewnej niejasnej, można nawet powiedzieć, zabobonnej nadziei, że jeśli dostatecznie dokładnie odtworzy się rysy, muskulaturę, przemianę materii, wreszcie najdrobniejsze załomki kory mózgowej bohatera, być może otrzyma się nowego bohatera. Oczywiście, trudno oczekiwać, że uda się powtórzyć całą pierwotną osobowość — bądź co bądź jest ona produktem długoletnich wpływów określonego otoczenia i dziesiątków innych złożonych czynników — biotechnicy uważają jednak za zupełnie nie wykluczone, że jakaś cząsteczka inteligencji i męstwa uwarunkowana jest samą strukturą fizyczną… No, odetchnąłem, dobrze, że chociaż nie mają wyglądu frankensteinów! Pod wpływem nagłego impulsu wyjąłem z kieszeni zwitek papierów zawierających nasze rozkazy, przez chwilę udawałem, że je przeglądam, po czym nagle wypuściłem je z rąk. Rozpostarte papiery zawirowały przede mną, ale nie upadły na ziemię, bo Roger Grey w porę wyciągnął dłoń i schwycił je w powietrzu. Podał mi je z tą samą niedbałością i precyzją ruchów. Wziąłem, jeszcze bardziej podniesiony na duchu. Tak poruszał się prawdziwy Roger Grey. Lubię takie ruchy u pilota. — Dziękuję — powiedziałem. Skinął w odpowiedzi głową. Zlustrowałem z kolei Jussufa Lamehda. Tak, i on miał to w sobie. To coś, co nieomylnie charakteryzuje wyborowego strzelca. Trudno to opisać, ale już nieraz przekonałem się, że można to rozróżnić od pierwszego rzutu oka. Wchodzi człowiek do baru w jakiejś miejscowości wypoczynkowej na Erosie i wśród pięciu lotników z załogi spiralnika, skupionych wokół stołu, od razu potrafi wskazać tego, który jest strzelcem. Jest w nim ta jakaś starannie kontrolowana nerwowość czy też śmiertelny spokój, z jakim się czeka przy celowniku. Jednym słowem to, co potrzebne jest, żeby nacisnąć spust w tym jedynym właściwym ułamku sekundy, kiedy spiralnik ukończył zwód, spiralę i unik i znajduje się akurat na odpowiednią odległość do strzału, już, już przechodząc do następnego zwodu, spirali, uniku, które mają go z powrotem przenieść w bezpieczne miejsce. Jussuf Lamehd miał to w sobie tak rozwinięte, że mógłbym postawić na niego przeciwko wszystkim strzelcom Ziemskich Sił Zbrojnych, jakich kiedykolwiek widziałem w akcji. Z astrogatorami i mechanikami sprawa ma się inaczej. Trzeba ich zobaczyć w warunkach bojowych, żeby należycie ocenić ich sprawność. Ale mimo to podobała mi się pewność siebie i spokój, z jakim Wang Hsi i Weinstein poddawali się lustracji. I oni przypadli mi do gustu. Poczułem, jak stukilowy ciężar spada mi z serca. Po raz pierwszy cd wielu dni doznałem ulgi. Gniotki czy nie gniotki, podobała mi się moja nowa załoga. W takim zespole damy radę. Postanowiłem im to powiedzieć. — Chłopcy — zacząłem — myślę, że będzie nam dobrze z sobą. I myślę, że stworzymy razem pierwszorzędną załogę. Chciałbym, żebyście uważali mnie za… Urwałem. Ten chłodny, lekko drwiący wyraz w ich oczach. I jak na siebie spojrzeli, kiedy im powiedziałem, że będzie nam dobrze z sobą. „Jak na siebie spojrzeli i jak rozdęli nozdrza. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że żaden z nich nie odezwał się słowem od momentu, kiedy weszli. Patrzą tylko przez cały czas na mnie, i to niezbyt przyjaznym wzrokiem. Urwałem i pozwoliłem sobie na głębokie westchnienie. Po raz pierwszy zaświtało mi, że to, co mnie tak dręczyło, to tylko jedna strona medalu, i to zdaje się wcale nie ta najważniejsza. Przez cały czas myślałem tylko o sobie. Jakie na mnie zrobią wrażenie i czy będę w stanie znieść ich jako towarzyszy podróży? Byli dla mnie w końcu tylko gniotkami. I nawet nie przyszło mi do głowy zastanowić się, jakie ja na nich wywrę wrażenie. Aż nagle okazuje się, że najwidoczniej to cni mają coś przeciwko mnie. — O co chodzi, chłopcy? — zapytałem. Wszyscy czterej spojrzeli na mnie pytająco. — No, co macie na wątrobie? Nie spuszczali ze mnie oka. Weinstein wydął wargi i przechylił się z krzesłem do tyłu. Zatrzeszczało głośno. Ale żaden się nie odezwał. Zszedłem z katedry i jąłem się przechadzać po pokoju. Wodzili za mną oczami tam i z powrotem. — Grey — odezwałem się. — Wyglądasz tak, jakbyś dusił coś w sobie. Nie miałbyś przypadkiem ochoty powiedzieć mi, co cię męczy? — Nie, panie kapitanie — odrzekł z zastanowieniem. — Nie mam najmniejszej ochoty. Skrzywiłem się. — Jeśli któryś z was ma coś do powiedzenia, cokolwiek do powiedzenia, to proszę. Wszystko, co powiecie, zostanie pomiędzy nami, tylko pomiędzy nami. Zapomnijcie na chwilę o rangach i regulaminie wojskowym. — Przeczekałem chwilę. — No co? Wang? Lamehd? A może ty, Weinstein? Patrzyli na mnie w milczeniu. Tylko krzesło trzeszczało raz po raz pod Weinsteinem. A’to historia! I co oni właściwie mogą mieć przeciwko mnie? Widzą mnie przecież pierwszy raz w życiu. Ale jedno jest pewne — nic nie zdziałam na spiralniku z załogą tak jednomyślną w swej podskórnej niechęci do mnie. Nawet nie warto zapuszczać się w przestrzeń kosmiczną z tymi czterema parami oczu świdrujących plecy. Lepiej od razu wetknąć głowę pod soczewkę irwingla i nacisnąć spust. — Posłuchajcie, chłopcy — powiedziałem. — Ja naprawdę mówię to, co myślę, i naprawdę chciałbym, żebyście na chwilę zapomnieli o rangach i regulaminie wojskowym. Jeśli mamy stworzyć zgraną załogę, musicie mi powiedzieć, o co wam chodzi. Pamiętajcie, że będziemy skazani na egzystencję w pięciu w najbardziej niewygodnych i niesprzyjających warunkach, jakie udało się człowiekowi do dziś dnia wymyślić; że będziemy wspólnymi siłami obsługiwać maleńką jednostkę powietrzną, której jedynym zadaniem jest przedrzeć się z szaloną szybkością przez ogień zaporowy i osłony większego okrętu nieprzyjacielskiego i oddać jeden jedyny śmiertelny strzał z jedynego monstrualnego irwingla. Czy nam się to podoba, czy nie, będziemy musieli ze sobą współżyć. I jeżeli to nasze współżycie nie ułoży się dobrze, jeżeli pomiędzy nami stanie ukrywana wrogość, nie będziemy w stanie wypełnić należycie naszego zadania. Będziemy już z góry skazani na niepowodzenie, zanim jeszcze… — Panie kapitanie — odezwał się nagle Weinstein opuszczając z twardym stuknięciem krzesło, na którym się kołysał. — Czy mogę pana o coś zapytać? — Jasne — powiedziałem i z piersi wyrwało mi się westchnienie ulgi, które musiało chyba przypominać pierwszy powiew huraganu. — Pytajcie, o co’ tylko chcecie. — Kiedy pan o nas myśli, panie kapitanie, albo kiedy pan o nas mówi, to jakiego słowa pan używa? Popatrzyłem na niego i potrząsnąłem głową. — Co? — Kiedy pan o nas mówi, panie kapitanie, albo kiedy pan o nas myśli, to czy pan nas nazywa frankensteinami? Czy też raczej gniotkami? Chciałbym to wiedzieć, panie kapitanie. Powiedział to takim grzecznym, zrównoważonym tonem, że potrzeba było sporej chwili, żebym pojął całą wagę tego pytania. — Osobiście uważani — odezwał się teraz Roger Grey głosem, który był już odrobinę mniej grzeczny i odrobinę mniej zrównoważony — osobiście uważam, że pan kapitan nazywa nas raczej szyneczką z puszki. Nie mam racji, panie kapitanie? Jussuf Lamehd założył ręce na piersiach i pogrążył się w głębokim namyśle. — Tak, masz chyba rację, Rog. On prawdopodobnie nazywa nas szynką z puszki. Na pewno szynką z puszki. — Nie zgadzam się — powiedział Wang Hsi. — Niemożliwe, żeby on używał takiego języka. Frankensteiny, tak; ale nigdy szynka z puszki. Nie, to przecież od razu widać z jego sposobu wyrażania się. On nawet nigdy nie wpadnie w taką pasję, żeby nas posłać z powrotem do puszki. Nie przypuszczam nawet, żaby zbyt często nazywał nas gniotkami. To raczej facet, który będzie przy każdej okazji łapał za rękaw dowódców innych spiralników i mówił: „Bracie, żebyś ty wiedział, jaką ja mam pociechę ze swoich frankensteinów!”. Tak, moim zdaniem, on będzie nas nazywał frankensteinami. Umilkł. I znów siedzieli wszyscy czterej, wpatrując się we mnie bez słowa. To, co malowało się w ich oczach, to nie była już drwina. To była nienawiść. Wróciłem na katedrę i usiadłem. W pokoju było jak makiem zasiał. Tylko z placu ćwiczeń dolatywały na wysokość piętnastu pięter niewyraźne komendy. Skąd oni sobie ponabijali głowy tymi frankensteinami, gniotkami i szynką w puszkach? Żaden z nich nie ma przecież więcej niż sześć miesięcy; żaden nie wychodził poza obręb przetwórni. Ich psychika została ukształtowana w sposób zmechanizowany i bardzo intensywny, miała to być jednak edukacja absolutnie niezawodna, produkująca umysły silne, odporne i niczym nie różniące się od ludzkich, ponadto wyspecjalizowane w różnych dyscyplinach i tak odległe od wszelkiej nienormalności, jak tylko mogły to zagwarantować najnowsze osiągnięcia psychiatrii. Nie, na pewno nie są to skutki edukacji. A więc skąd… I w tym momencie usłyszałem wyraźnie. To słowo. To słowo, którego używali instruktorzy na placu zamiast: „Raz!”. To nowe, nie znane mi słowo, którego nie mogłem dotąd zrozumieć. Kimkolwiek był ten, kto wydawał komendy, nie liczył on normalnie: „Raz, dwa, trzy, cztery”. Liczył: „Gniot, dwa, trzy, cztery! Gniot, dwa, trzy, cztery!” Tak, to właśnie podobne do naszego dowództwa, powiedziałem sobie. Zresztą nie tylko do naszego. Do dowództwa każdej armii w każdym zakątku wszechświata i w każdej epoce. Najpierw wydaje się miliony i zatrudnia najtęższe mózgi, ażeby uzyskać coś, co ma najwyższe strategiczne znaczenie, po czym, zanim jeszcze zostanie to wprowadzone do akcji, popełnia się prymitywny błąd, który może to uczynić całkowicie niezdatnym do użytku. Byłem przekonany, że ci sami oficerowie, którzy z tak dobrym skutkiem zatroszczyli się o moralne blondyneczki z recepcji, mogli całkowicie zapomnieć o emerytowanych służbistach, którzy musztrują oddziały na placu. Dobrze znałem tych tępych, złośliwych podoficerków, dumnych ze swego ograniczenia i zazdrośnie strzegących nabytej z takim trudem wiedzy wojskowej, i bez trudu mogłem sobie wyobrazić przedsmak życia koszarowego, jaki dali tym chłopcom. A było to przecież ich pierwsze zetknięcie ze światem „zewnętrznym”. Jakie to wszystko idiotyczne! A może nie takie znowu idiotyczne? Pomijając już fakt, że tylko żołnierze zbyt starzy fizycznie i zbyt skostniali umysłowo, ażeby nadawali się do innej służby, pozostawali do dyspozycji — można było na to spojrzeć i od drugiej strony. Planety leżące w zasięgu walk są terenem nieprzerwanych cierpień i okrucieństw; na pierwszej linii, gdzie operują spiralniki, jest jeszcze gorzej. I gdyby tam zawiedli ludzie lub uzbrojenie, mogłoby to mieć nieobliczalne skutki. Niech więc wszystko, co może zawieść, znajduje się jak najdalej na tyłach. Może to nawet sensowne, myślałem. Może i jest w tym jakaś logika, że z ciał poległych żołnierzy wytwarza się nowych żołnierzy (Bóg świadkiem, że ludzkość osiągnęła już stan, w którym musi czerpać nowe zasoby sił, skąd się tylko da), może i jest w tym logika, że wytwarza się nowych żołnierzy kosztem największego wysiłku i najwyższej sprawności technicznej, takiej, jaka kojarzy się zwykle z obróbką bawełny i opanowaniem precyzyjnych narzędzi zegarmistrzowskich — po czym puszcza się ich w świat i wystawia na działanie na j bezwzględniejszego, na j podlejszego traktowania, jakie można sobie wyobrazić, które ich troskliwie wpajaną lojalność rychło zmienia w nienawiść, a starannie wyważaną równowagę psychiczną w przewrażliwienie nerwowe. Nie wiedziałem, czy to mądre, czy głupie, nie wiedziałem nawet, czy ten problem kiedykolwiek był rozważany przez wyższych oficerów, którzy ustalają wytyczne polityki kadrowej. Nie wiedziałem tego i w gruncie rzeczy nie tak bardzo mnie to w tej chwili obchodziło. Miałem swój własny problem, który wydawał mi się dostatecznie skomplikowany. Dobrze pamiętałem swój stosunek do tych chłopców i było mi diablo głupio. Na szczęście to wspomnienie poddało mi pewien pomysł. — Wiecie co? — zaproponowałem. — Może byście mi najpierw powiedzieli, jak wy nas nazywacie? Wyglądali na zaskoczonych. — Chcecie wiedzieć, jak ja was nazywani — wyjaśniłem. — A może powiecie mi najpierw, jak wy nazywacie takich ludzi jak ja… ludzi, którzy się urodzili. Na pewno macie jakieś swoje przezwiska. Lamehd błysnął olśniewająco białymi zębami na tle swej śniadej skóry. Ale nie było wesołości w tym uśmiechu. — Realami — powiedział. — Nazywamy was realami. Czasami także prawdziwkami. Teraz wszystkim czterem rozwiązały się języki. Mieli i inne nazwy, całą masę innych nazw. Chcieli, żebym je wszystkie usłyszał. Mówili jeden przez drugiego, wyrzucali z siebie słowa jak pociski, a wyrzucając je, wpatrywali się w moją twarz, żeby zobaczyć, jakie to na mnie wywiera wrażenie. Niektóre przezwiska były tylko śmieszne, inne jednak były dość paskudne. W szczególny zachwyt wprawił mnie macicznik i cycak. — No, ładnie — powiedziałem po chwili. — Ulżyło wara? Oddychali ciężko, ale widać było, że im ulżyło. Sami to zresztą czuli. Atmosfera w pokoju trochę się rozładowała. — Wracając do tamtego — powiedziałem — chciałem wam zwrócić uwagę, że jesteście wszyscy chłopy nie ułomki i nie dacie sobie chyba w kaszę dmuchać. Umówmy się, że odtąd, jeżeli w jakimś barze albo na stadionie ktoś mniej więcej równy wam rangą szepnie słówko, które w waszych delikatnych uszach zabrzmi zbyt podobnie do gniotka, możecie podejść i porachować mu solidnie kości, oczywiście jeśli wam się uda. Jeśli natomiast będzie to ktoś równy mniej wiecei rangą mnie, według wszelkiego prawdopodobieństwa rachowania kości dokonam ja, a to po prostu dlatego, że jestem wrażliwym dowódcą i nie lubię, żeby ubliżano moim ludziom. W końcu, jeżeli uważalibyście kiedyś, że ja sam nie traktuję was jak stuprocentowych ludzi, jak pełnoprawnych obywateli systemu słonecznego, pozwalam wam przyjść do mnie i powiedzieć: „Słuchaj, kapitanie, ty cycaku jeden…” I tak dalej. Roześmieli się wszyscy czterej. Był to serdeczny śmiech. Ale gdy umilkł, na twarze powróciła powoli rezerwa, a oczy znów zabłysły chłodno. Człowiek, na którego patrzyli, był mimo wszystko intruzem. Zakląłem w duchu. — To nie takie proste, panie kapitanie — powiedział Wang Hsi. — Niestety. Pan może nas nazywać stuprocentowymi ludźmi, ale cóż z tego, kiedy nimi nie jesteśmy. I każdy, kto nas przezywa gniotkami czy szynką z puszki, ma pewną dozę słuszności. Bo jesteśmy gorsi od ludzi… od ludzi, którzy się urodzili. Sami to dobrze wiemy. I zawsze pozostaniemy gorsi. Zawsze. — Nic o tym nie wiem — odpaliłem. — Przecież niektóre wasze osiągnięcia… — Osiągnięcia — powiedział cicho Wang Hsi — nie czynią jeszcze człowieka. Siedzący po jego prawej ręce Weinstein kiwnął głową, pomyślał chwilę i uzupełnił: — Ani nowa kategoria ludzka nie czyni jeszcze rasy. Wiedziałem, do czego zmierzają. Miałem ochotę roztrącić ich, wybiec z tego pokoju, dopaść windy i znaleźć się na ulicy, zanim którykolwiek zdąży powiedzieć jeszcze słowo. A więc o to chodzi, mówiłem sobie. Tu was boli, chłopcy, tu was boli. Kręciłem się, nie mogąc usiedzieć na katedrze. W końcu dałem za wygraną, wstałem i zacząłem się znów przechadzać po klasie. Ale Wang Hsi nie zrezygnował. Powinienem był wiedzieć, że nie zrezygnuje. — Żołnierze zastępczy — podjął marszcząc się, jak gdyby po raz pierwszy zastanawiał się bliżej nad tym wyrażeniem. — Żołnierze zastępczy, nie po prostu żołnierze. Nie jesteśmy prawdziwymi żołnierzami, bo żołnierz to mężczyzna. A my, panie kapitanie, nie jesteśmy mężczyznami. Przez chwilę panowała cisza, po czym z mojej piersi wydobył się głuchy głos: — A dlaczego uważacie, że nie jesteście mężczyznami? Wang Hsi popatrzył na mnie z niedowierzaniem, ale odpowiedział tym samym spokojnym, cichym tonem. — Wie pan dobrze, dlaczego. Przecież pokazywali panu nasze karty rejestracyjne. Nie jesteśmy mężczyznami, prawdziwymi mężczyznami, dlatego że jesteśmy bezpłodni. Siłą woli zmusiłem się, żeby usiąść na powrót, i starannie ułożyłem na kolanach trzęsące się ręce. — Jesteśmy bezpłodni — usłyszałem Jussufa Lamehda — bezpłodni jak kastraci. — Tysiące ludzi jest bezpłodnych — zacząłem — a mimo to… — Tu nie chodzi o tysiące — wmieszał się Weinstein. — Chodzi o nas wszystkich, wszystkich. — Gniotkiem powstałeś — mruknął Wang Hsi — i gniotkiem umrzesz. Mogliby dać szansę przynajmniej niektórym z nas. Nasze dzieci wcale nie musiałyby być takie najgorsze. Roger Grey uderzył swą wielką dłonią o poręcz krzesła. — Właśnie o to chodzi, Wang — powiedział z nienawiścią. — Nasze dzieci mogłyby się okazać zupełnie dobre, za dobre. Mogłyby się okazać lepsze od ich dzieci i co wtedy stało by się z naszymi nietykalnymi, niezastąpionymi realami? Siedziałem wpatrując się w nich nadal; ale teraz miałem przed oczyma inny obraz. Nie prześladowały mnie już powolne taśmy montażowe z ludzkimi tkankami i całymi organami ani pochyleni nad nimi w skupieniu biotechnicy. Nie prześladowała mnie wielka hala pełna gotowych męskich ciał, zawieszonych w płynnej pożywce i podłączonych do maszyn edukacyjnych, które dzień i noc z monotonnym klekotem wpajały minimum wiedzy, niezbędne, aby te istoty mogły zastąpić ludzi tam, gdzie toczą się najkrwawsze walki. Tym razem widziałem koszary pełne sławnych bohaterów, z których wielu występowało w dwu, trzech identycznych kopiach. Siedzą wszyscy i wywodzą swoje żale, jak to czynią żołnierze w każdych koszarach na każdej planecie bez względu na to, czy mają wygląd sławnych bohaterów, czy tez nie. Tylko ze ich żale spowodowane są upokorzeniem tak głębokim, jakiego nie doświadczył dotąd żaden żołnierz, upokorzeniem sięgającym samej istoty ludzkiej osobowości. — Więc wam się zdaje — powiedziałem i głos mój brzmiał spokojnie pomimo zimnego potu, jaki zalewał mi twarz — ze to rozmyślnie uczyniono was bezpłodnymi? Weinstein zmierzył mnie spode łba. — Oj, panie kapitanie, tylko bez bajeczek dla grzecznych dzieci. Prosimy bardzo. — A nie przyszło wam do głowy, że podstawowym problemem ludzkości jest w tej chwili niedostateczna rozrodczość? Wierzcie mi, chłopcy, o niczym innym się nie słyszy obecnie. Członkowie gimnazjalnych kółek dyskusyjnych wałkują temat rozrodczości na wszystkich konkursach międzyszkolnych; nie ma tygodnia, żeby jakiś uczony, od archeologów począwszy, a na botanikach kończąc, nie wydał książki oświetlającej zagadnienie rozrodczości z punktu widzenia jego dyscypliny. Każde dziecko wie, że jeśli my nie załatwimy się z tym problemem dostatecznie szybko, to Eoci załatwią się z nami. I wy sobie naprawdę wyobrażacie, w takich okolicznościach ktokolwiek zdrowy na umyśle dobrowolnie pozbawiałby kogokolwiek zdolności rozrodczych? — A co komu na tym zależy? Paru gniotkow więcej, paru mniej? — powiedział Grey. — Według najnowszych danych zbiornice mają większe zapasy spermy niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich pięciu lat. Nie potrzebują nas i już! — Panie kapitanie — Wang Hsi wysunął wyzywająco swój trójkątny podbródek w moim kierunku. — Może pan pozwoli, ze panu zadam z kolei parę pytań. Czy pan naprawdę myśli, że my uwierzymy w to, żeby nauka, która potrafi z resztek martwej, rozkładającej się protoplazmy stworzyć żywego, doskonałego w każdym szczególe człowieka ze skomplikowanym systemem trawiennym, z precyzyjnym systemem nerwowym, żeby ta sama nauka nie umiała w ani jednym przypadku zrekonstruować normalnych męskich gruczołów płciowych produkujących żywe plemniki? — Musicie wierzyć — odpowiedziałem. — Bo tak właśnie jest. Wang opadł na oparcie swego krzesła. Pozostali trzej uczynili to samo. Nie patrzyli teraz na mnie. Czy nigdy nie słyszeliście o tym — zacząłem im tłumaczyć — ze właśnie komórka rozrodcza jest najbardziej niepowtarzalna ze wszystkich części organizmu ludzkiego? Niektórzy krańcowi biolodzy uważają nawet, że cały organizm ludzki, jak zresztą wszystkie żywe organizmy, istnieje tylko po to, ażeby umożliwić wytwarzanie komórek płciowych. To najbardziej skomplikowana zagadka biotechniczna, jaka stoi przed naszymi uczonymi. Wierzcie mi, chłopcy — dorzuciłem gwałtownie — jeśli wam mówię, że nasza nauka nie rozwiązała jeszcze tego problemu, to jest to smutna prawda. Sam wiem coś o tym. To ich wzięło. — Posłuchajcie — podjąłem. — Istnieje pewna cecha wspólna upodabniająca nas do Eotów, z którymi walczymy. Poza tą jedną cechą wszystko inne różni insekty od istot ciepłokrwistych. Ale tylko żyjące gromadnie insekty i żyjący gromadnie ludzie mają w swoim społeczeństwie osobników nie biorących bezpośredniego udziału w procesach rozrodczych, a jednak spełniających funkcje istotne dla rozwoju gatunku. Weźmy na przykład przedszkolanką, która sama jest bezpłodna, ale oddaje gatunkowi ludzkiemu nieocenione usługi, kształtując umysły, a nawet ciała dzieci powierzonych jej pieczy. — Czwarty paragraf Kursu Podstawowego dla Żołnierzy Zastępczych — rzekł Weinstein sucho. — Wziął to żywcem z książki. — Byłem wielokrotnie ranny — powiedziałem. — Piętnaście razy byłem ciężko ranny. Wstałem i zacząłem zawijać prawy rękaw. Był zupełnie mokry od potu. — Wiemy, że pan był wiele razy ranny, panie kapitanie — przyznał niepewnie Lamehd. — Świadczą o tym pańskie medale. Nie musi nam pan wcale pokazywać… — I za każdym razem, kiedy zostałem zraniony, regenerowali mi uszkodzoną część ciała, tak ze w niczym nie ustępowała mojej własnej. A nawet była lepsza. Popatrzcie na ten biceps — napiąłem go, żeby mogli zobaczyć — dopóki mi nie zwęgliło ręki w jednej małej potyczce sześć lat temu, nigdy nie miałem takiego bicepsa. Zregenerowali mi na kikucie lepszą muskulaturę, niż miałem kiedykolwiek w życiu. Nigdy także nie władałem tą ręką sprawniej niż teraz. — Co pan miał na myśli — jął formułować pytanie Wang Hsi — kiedy pan powiedział przed chwilą, że… — Piętnaście razy byłem ranny — przerwał mój obco brzmiący głos — i czternaście razy regenerowano mi uszkodzone części ciała. Za piętnastym razem… Za piętnastym razem… No, za piętnastym razem uszkodzenie było tego rodzaju, że nie nadawało się do regeneracji. Nic mi nie mogli poradzić za piętnastym razem. Roger Grey otworzył usta. — Szczęśliwie — wyszeptałem — było to uszkodzenie, którego nie widać. Weinstein już miał mnie o coś zapytać, ale się rozmyślił i opadł z powrotem na oparcie. Ale sam mu powiedziałem, czego chciał się dowiedzieć. — Haubica atomowa. Później zastanawialiśmy się nad tym i doszliśmy do wniosku, że pocisk musiał mieć niepełną siłę wybuchu. Ale wystarczyła jeszcze, żeby zabić pół załogi naszego krążownika. Ja nie zostałem zabity, ale znajdowałem się w zasięgu podmuchu. — W zasięgu podmuchu — zorientował się szybko Lamehd. — Ależ podmuch haubicy atomowej sterylizuje każdego w promieniu dwustu stóp. Chyba że ma się na sobie… — Ja nie miałem. — Przestałem się pocić. Już. Mój drogocenny, wstydliwy sekret został wyjawiony. Odetchnąłem głęboko. — Więc sami rozumiecie… Wiem dobrze, że tego problemu jeszcze nie udało się rozwiązać… Roger Grey wstał z miejsca i wyciągnął rękę. Uścisnąłem ją. Niczym się nie różniła od ręki któregoś z nas. Może była tylko silniejsza. — Załogi spiralników — podjąłem — tworzą w zasadzie ochotnicy. Wyjątkiem są tylko dowódcy i żołnierze zastępczy. — Pewnie dlatego — powiedział Weinstein — że ludzkość najłatwiej może ich odżałować. — Tak — odrzekłem — dlatego że ludzkość najłatwiej może ich odżałować. Weinstein kiwnął głową. — Niech to jasny gwint! — roześmiał się Jussuf Lamehd i wstał, żeby mi również uścisnąć ręką. — Witamy pana kapitana w naszym gronie. — Dziękuję — powiedziałem. — Dziękuję, synu! Wydawał się trochę zaskoczony, że tak to podkreślam. — To wcześniejszy rozdział mojej historii — wyjaśniłem. — Widzicie, nigdy nie byłem żonaty, a podczas urlopów za bardzo byłem zajęty zaglądaniem do butelki i rozrabianiem, żeby mieć czas na chodzenie do zbiornicy. — Aha — powiedział Weinstein i grubym paluchem wskazał po kolei wszystkie cztery ściany. — Więc to tak. — Tak, właśnie tak. To moja rodzina. Jedyna, jaką kiedykolwiek będę miał. Mam już prawie dość tego — poklepałem się po odznaczeniach — żeby ustąpić miejsca innym. Jako dowódca spiralnika mogę być pewny, ze to prędzej czy później nastąpi. — Jedyne, czego pan jeszcze nie wie — uzupełnił Lamehd — to, czy pańską osobę będą kiedyś przypominali chłopcy tacy jak my. Będzie to zależało od tego, ile jeszcze odznaczeń pan otrzyma, zanim stanie się pan sam… no, jakby to nazwać, chyba surowcem wtórnym. — Tak — powiedziałem i owładnęło mną uczucie niedorzecznej lekkości i swobody. Miałem to wszystko za sobą i piersi nie przygniatało mi już brzemię miliarda lat tradycyjnego sposobu rozmnażania i dojrzewania. I pomyśleć, że to ja chciałem im prawić morały. — Tak, Lamehd. Trzeba to chyba nazwać surowcem wtórnym. — No co, chłopcy — podjął — postaramy się, żeby kapitan dostał jeszcze cały bukiet wstążeczek do swojej kolekcji? To równy facet i przyjemnie będzie kiedyś spotykać w klubie jego sobowtórów. Otoczyli mnie teraz wszyscy czterej kołem — Wemstein, Lamehd, Grey, Wang Hsi. Na twarzach mieli przyjazne uśmiechy i wyglądali naprawdę na chłopców do rzeczy. Poczułem, że stworzymy razem jedną z najlepszych załóg, jakie latają na spiralnikach. Co ja mówię, jedną z najlepszych? Najlepszą, moi drodzy, najlepszą! — Ja też tak myślę — powiedział Grey. — Pójdziemy za panem, gdzie i kiedy tylko pan nas poprowadzi, kapitanie. Jak za ojcem. Fredric Brown ZWARIOWANA PLANETA Nawet gdy człowiek już do tego przywyknie, zdarza się, że nerwy odmawiają posłuszeństwa. Choćby tego rana… Jeśli to w ogóle można nazwać ranem. Bo tak naprawdę, to była noc. Ale cóż, na Placydzie posługujemy się czasem ziemskim, bo czas miejscowy byłby tak pomylony jak wszystko na tej zwariowanej planecie. Najpierw mielibyśmy sześciogodzinny dzień, potem dwugodzinną noc, potem piętnastogodzinny dzień, potem jednogodzinną noc, potem… A, mniejsza z tym. Dość że niemożliwe jest zachowanie jakiejkolwiek rachuby czasu na planecie, która miota się jak oślepiony nietoperz, krążąc po orbicie przypominającej kształtem ósemkę, dokoło dwu niejednakowych słońc, które z kolei wirują jedno dokoła drugiego tak szybko i stosunkowo tak niedaleko siebie, że ziemscy astronomowie brali je za jedną gwiazdę aż do chwili, gdy przed dwudziestu laty wylądowała tu ekspedycja Blakesleya. Rozumiecie, czas obrotu Placyda dokoła osi nie mieści się całkowitą liczbę razy w okresie jego obiegu po orbicie, a na połowie drogi pomiędzy dwoma słońcami jest tak zwane Pole Blakesleya, przestrzeń, w której promienie świetlne zmniejszają wielokrotnie swoją szybkość i pozostają w tyle, i… no… Jeśli nie czytaliście sprawozdania Blakesleya, chwyćcie się czegoś, zanim wam to powiem. Otóż Placyd jest jedyną znaną planetą, która sama sobie potrafi zaćmić obydwa słońca naraz, która co czterdzieści godzin pędzi na zderzenie z samą sobą, a potem samą siebie goni. Trudno wam się dziwić. Ja też w to nie wierzyłem i mało nie umarłem ze strachu, kiedy po raz pierwszy stanąłem na Placydzie i przyglądałem się, jak drugi identyczny Placyd pędzi nam naprzeciw i lada chwila nastąpi nieuniknione zderzenie. A przecież znałem sprawozdanie Blakesleya i wiedziałem, na czym polega zjawisko, którego jestem świadkiem. Mimo to doświadczyłem podobnych emocji jak widzowie pierwszych filmów, kiedy to kamerę ustawiano przed nadjeżdżającym pociągiem i potem sala, widząc lokomotywę, która zaraz wpadnie w tłum, doznawała nieprzepartej chęci ucieczki, chociaż każdy doskonale wiedział, że naprawdę nie ma przed nim żadnej lokomotywy. Ale zacząłem od owego rana. Otóż siedziałem przy swoim biurku, na którym rosła bujna zielona trawa, a pod nogami miałem — tak mi się przynajmniej zdawało — falującą taflę wody. Tylko że ta woda wcale nie była mokra. W trawie na biurku stała różowa doniczka, z której wystawała wetknięta nosem jaskrawozielona saturnijska jaszczurka. To w każdym razie widziałem, bo rozsądek mówił mi, że jest to po prostu mój kałamarz i pióro. Obok leżała makatka z wyhaftowanym równiutko napisem: „Boże, miej w opiece nasz dom”. Naprawdę był to radiogram, który właśnie nadszedł z Ziemskiego Ośrodka Planetarnego. Nie wiedziałem, o czym jest w nim mowa, gdyż przyszedłem do biura, kiedy znajdowaliśmy się już pod działaniem Pola Blakesleya. Oczywiście jednak wiedziałem, że na pewno treści jego nie stanowią słowa: „Boże, miej w opiece nasz dom”, które odczytałem na makatce. Ale było mi w tej chwili najzupełniej obojętne, o czym naprawdę jest mowa w radiogramie. Byłem wściekły i miałem już tego wszystkiego powyżej czubka głowy. Może jednak lepiej będzie, jak wyjaśnię wszystko od początku. Otóż podobne fenomeny powtarzają się, ilekroć Placyd przecina to tak zwane Pole Blakesleya, leżące w połowie drogi pomiędzy Argylem I i Argylem II, dwoma słońcami, dokoła których zatacza ósemki. Ma to jakieś swoje naukowe wyjaśnienie, ale nie sposób go podać samymi słowami, bez zastosowania formuł matematycznych. W skrócie jednak wszystko sprowadza się do tego, że Argyl I zbudowany jest z materii terralnej, a Argył II z materii kontraterralnej, czyli ujemnej, i na połowie drogi pomiędzy nimi rozciąga się owo dość znacznych rozmiarów pole, w którym promienie świetlne zwalniają mniej więcej do szybkości dźwięku i pozostają w tyle. Skutek jest taki, ze jeśli jakieś ciało porusza się z szybkością większą niż dźwięk — a tak właśnie jest w wypadku Placyda — to obraz tego ciała staje się dostrzegalny dopiero wówczas, gdy ono samo dawno nas już minęło. Potrzeba całych dwudziestu sześciu godzin, ażeby obraz Placyda przebrnął przez Pole Blakesleys. Przez ten czas prawdziwy Placyd zdążył już okrążyć jedno ze swoich słońc i w drodze powrotnej natyka się na swój własny obraz. W pewnym miejscu dwa obrazy poruszające się w dwu przeciwnych kierunkach znajdują się w takiej pozycji, że w polu pomiędzy nimi następuje zaćmienie obydwu słońc. Nieco dalej Placyd pędzi ku niechybnemu zderzeniu z samym sobą, przyprawiając o śmiertelne przerażenie każdego obserwatora, nawet jeśli jest on w pełni świadomy istoty zjawiska, Które rozgrywa się przed jego oczyma. Poczekajcie, wytłumaczę wam to inaczej, jeśli jeszcze nie dostaliście zawrotu głowy. Wyobraźcie sobie, że pędzi wam naprzeciw staroświecka lokomotywa, tyle tylko że porusza się z szybkością znacznie większą od szybkości dźwięku. Gdy jest od was w odległości mili, wydaje przeraźliwy gwizd. Ale dopiero kiedy was minie i zniknie, dopiero wówczas ten gwizd dobiegnie do was z tego miejsca oddalonego o milę, w którym lokomotywy nie ma już od świętej pamięci. Będzie to złudzenie słuchowe wywołane przez ciało poruszające się z szybkością większą od dźwięku. Otóż to, co wam przed chwilą opisałem, jest złudzeniem wzrokowym, wywołanym przez ciało niebieskie krążące po orbicie w kształcie ósemki z szybkością większą od własnego obrazu. Ale to jeszcze nie jest najgorsze. Ostatecznie można się zamknąć w domu i w ten sposób uniknąć przykrych sensacji, jakich dostarczają zaćmienia i pozorne zderzenia. Ale nie da się uniknąć objawów psychofizycznych, jakie oddziaływanie Pola Blakesleya wywołuje w organizmie ludzkim. Owe doznania psychofizyczne to znowu coś innego. Pole Blakesleya mianowicie działa jakoś paraliżująco na nerwy wzrokowe, czy też na ośrodki mózgowe, z którymi te nerwy są połączone — trochę to przypomina działanie niektórych narkotyków. Dość, że człowiek ma… niezupełnie można to nazwać halucynacjami, bo na ogół nie tyle widzi się przedmioty, których nie ma, co przedmioty rzeczywiście istniejące, które przybierają w oczach różne fantastyczne kształty. Na przykład teraz. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że biurko, przy którym siedzę, bynajmniej nie jest porośnięte trawą, lecz po prostu pokryte szkłem; że pod nogami mam zwykłą płytę z plastiplatu, a nie falującą taflę wodną; że na biurku przede mną stoi nie różowa doniczka z saturnijską jaszczurką, tylko staroświecki dwudziestowieczny kałamarz z wetkniętym piórem; i że makatka z napisem: „Boże, miej w opiece nasz dom” jest radiogramem na zwykłym radiotypowym papierze. Mogłem się o tym ponad wszelką wątpliwość przekonać przy pomocy dotyku, gdyż Pole Blakesleya działa paraliżująco tylko na zmysł wzroku. Oczywiście, można po prostu zamknąć oczy. Ale normalnie nie robi się tego, bo nawet przy pełnym nasileniu zjawiska Blakesleya wzrok pozwala się jednak z grubsza rozeznać w odległości i rozmiarach przedmiotów, a jeśli ponadto człowiek znajduje się w znajomym otoczeniu, pamięć i rozsądek powiedzą mu, co naprawdę ma przed oczami. Tak więc kiedy drzwi się otwarły i stanął w nich potwór o dwóch głowach, wiedziałem, że jest to Reagan. Reagan nie jest potworem o dwóch głowach, ale poznałem go po krokach. — No co, Reagan? — odezwałem się. — Szefie — powiedział dwugłowy potwór. — Hala maszyn drży w posadach. Zdaje się, że będziemy musieli złamać przepisy i wziąć się do roboty, mimo że jesteśmy w Polu Blakesleya. — Ptaki? — zapytałem. Potwór kiwnął obydwiema głowami. — Yhm. Latają i latają. Wygląda na to, że podziurawiły już fundamenty jak sito. Chyba trzeba je będzie znowu wzmocnić betonem. Jak pan myśli, te nowe pręty ze specjalnego stopu, które „Arka” ma przywieźć, pomogą co? — Jasne! — skłamałem. Zapomniałem na moment o działaniu Pola Blakesleya i odwróciłem się, żeby spojrzeć na zegar. Ale w miejscu, gdzie powinien się znajdować zegar, wisiał na ścianie wieniec pogrzebowy z białych lilii. — A już miałem nadzieję — powiedziałem — że fundamenty wytrzymają, dopóki nie dostaniemy tych prętów. „Arka” powinna tu być lada chwila. Pewnie depczą nam po piętach i czekają tylko, żebyśmy wyszli z tego cholernego pola. Jak myślisz, nie moglibyśmy poczekać, aż tu… Rozległ się przeciągły łoskot. — O, śmiało możemy poczekać — powiedział Reagan. — Hala maszyn już poszła, to nie mamy się teraz co spieszyć. — Nie było nikogo w środku? — Nie. Ale jeszcze sprawdzę. Wybiegł. Takie właśnie jest życie na tej planecie. Miałem już tego dość. Miałem już tego wszystkiego powyżej czubka głowy. Czekając na powrót Reagana, powziąłem postanowienie. Zjawił się jako niebieskawy mówiący kościotrup. — W porządku, szefie — powiedział. — Nie było nikogo w środku. — Maszyny bardzo pogruchotane? Roześmiał się. — Co to można wiedzieć? Może pan potrafi odróżnić całą tokarkę od połamanej, jak pan widzi nadymanego konia w czerwone cętki? Bo ja nie. Wie pan, szefie, jak pan teraz wygląda? — Nie waż mi się mówić, bo wylecisz z posady! Sam nie wiem, czy powiedziałem to serio, czy nie. Ale w każdym razie nie ulegało wątpliwości, ze z moimi nerwami jest źle. Otworzyłem szufladę biurka, wrzuciłem makatkę z napisem: „Boże, miej w opiece nasz dom” i zatrzasnąłem szufladę z powrotem. O, dość tego! To zwariowana planeta ten cały Placyd i jak człowiek posiedzi tu za długo, sam gotów dostać pomieszania zmysłów. Co dziesiąty pracownik Ziemskiego Ośrodka Planetarnego po roku albo dwóch pobytu tutaj idzie na kurację do szpitala dla umysłowo chorych. A ja jestem na Placydzie już prawie trzy lata. Mój kontrakt dobiega końca. Zdecydowałem się. — Reagan — powiedziałem. Reagan właśnie ruszył ku drzwiom. Zatrzymał się. — Co, szefie? — Reagan — powiedziałem. — Nadasz zaraz radiogram do Centrali. Niedługi, wszystkiego parę słów. Uważasz? „Zgłaszam rezygnację”. — Dobra, szefie — odrzekł. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Poprawiłem się na krześle i zamknąłem oczy, żeby pomyśleć. Stało się. Jeśli nie pobiegnę zaraz za Reaganem i nie zatrzymam radiogramu, sprawa będzie nieodwołalnie przesądzona. Pod tym względem nie ma żartów z tymi w Centrali — tak w ogóle nie są małostkowi, ale jak już raz ktoś złoży prośbę o zwolnienie, nie ma mowy, żeby pozwolili się wycofać. To żelazna zasada i, trzeba przyznać, w dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto słuszna, jeśli chodzi o służbę międzyplanetarną i międzygalaktyczną. W takiej służbie każdy musi pracować z całym zapałem, żeby była z niego pociecha, a jak tylko zaczyna mieć jakieś zastrzeżenia, traci oczywiście zacięcie do pracy. Wiedziałem, że już teraz lada chwila powinniśmy wyjść z Pola Blakesleya, ale wciąż jeszcze siedziałem z zamkniętymi oczami. Chciałem mieć pewność, że jak je otworzę i spojrzę na zegar, zobaczę zegar, a nie coś, w co mu się akurat spodoba przemienić. Siedziałem więc z zamkniętymi oczami i rozmyślałem. Czułem lekką urazę do Reagana, że tak zupełnie żadnego wrażenia nie wywarła na nim wiadomość o mojej rezygnacji. Znaliśmy się już przecież od dziesięciu lat i mógłby chyba wyrazić przynajmniej swoje ubolewanie, że odchodzę. Ma się rozumieć, jest całkiem prawdopodobne, że awansują go na moje stanowisko, ale nawet jeśli na to liczy, mógłby się zachować trochę bardziej dyplomatycznie. Mógłby przynajmniej… „Och, przestań się już nad sobą rozczulać — powiedziałem sobie. — Koniec z Placydem, koniec z Ośrodkiem Planetarnym, wrócisz na Ziemię, jak tylko cię zwolnią, poszukasz sobie zajęcia, zaangażujesz się pewnie znów na belfra…” Swoją drogą, nie spodziewałem się tego po Reaganie. Studiował u mnie w Terropolis, potem, jak skończył politechnikę, to ja wystarałem mu się o tę posadę na Placydzie, doskonałą posadę dla takiego młodego człowieka — zastępca administratora planety o blisko tysiącu mieszkańców to nie byle co. Jeśli chodzi o ścisłość, to i ja mam wysokie stanowisko jak na swój wiek — skończyłem dopiero trzydzieści jeden lat. Tak, wspaniałe stanowisko, tylko że człowiek nawet domu nie jest w stanie postawić, bo zaraz wszystko się wali i… „Och, skończyłbyś raz z tymi żalami — powiedziałem sobie. — Sprawa jest przesądzona, wracasz na Ziemię do belferki. Zapomnij o tym, co było”. Poczułem nagle zmęczenie. Położyłem ręce na biurku, oparłem o nie głowę i musiałem zdrzemnąć się parę minut. Poderwałem się na odgłos kroków za drzwiami — nie były to kroki Reagana. Nasilenie Pola Blakesleya musiało tymczasem zmaleć, bo ujrzałem już nie jakiegoś potwora, lecz płomiennowłosą kobietę. Oczywiście, nie mogła to być naprawdę kobieta. Na Placydzie jest wprawdzie trochę kobiet, przeważnie żony członków personelu technicznego, ale… — Nie poznaje mnie pan? — odezwała się przybyła. Najwidoczniej była to jednak kobieta. Głos był ponad wszelką wątpliwość kobiecy — i bardzo przyjemny. Przy tym jakby skądsiś znajomy. — Też pytanie — powiedziałem. — Jak mam poznać, kiedy znajdujemy się w Polu… Kącikiem oka dostrzegłem nagle zegar nad jej ramieniem, zegar, a nie wieniec pogrzebowy ani kukułcze gniazdo. Momentalnie zdałem sobie sprawą, że wszystko w pokoju ma normalny wygląd. A więc wyszliśmy już z Pola Blakesleya i to, co widzę, jest rzeczywiste. Popatrzyłem jeszcze raz na przybyłą. A więc to naprawdę rudowłosa kobieta, pojąłem. I nagle poznałem ją, chociaż zmieniła się, i to bardzo. Trzeba przyznać, wszystko to były zmiany na lepsze, jakkolwiek Miguela Rez była bardzo ładną dziewczyną już wówczas, kiedy studiowała u mnie botanikę pozaziemską na politechnice w Terropolis cztery, nie, pięć lat temu. Tak, była już wówczas bardzo ładna. Teraz była piękna. Oszałamiająco piękna. Jak to możliwe, ze dotychczas nie zaangażowano jej do telefilmu? A może i zaangażowano? Bo cóż tutaj ma do roboty? Musiała przed chwilą przybyć „Arką”, tylko… Nagle zdałem sobie sprawę, że gapię się na nią jak dureń. Poderwałem się tak gwałtownie, że o mały włos byłbym runął na biurko. — Panna Rez! Oczywiście, ze panią poznaję — jąkałem się. — Niech pani siada. Jak pani się tutaj dostała? Zniesiono wreszcie ograniczenia i przyjechała pani do kogoś w odwiedziny, tak? Roześmiała się i potrząsnęła głową. — Nie, nie przyjechałam do nikogo w odwiedziny. Po prostu przeczytałam w gazecie, że Ośrodek poszukuje sekretarki technicznej dla pana, zgłosiłam się i zostałam zaangażowana. Oczywiście, jeśli pan nie będzie miał nic przeciwko temu. Przyjechałam na miesiąc na próbę. — To wspaniale — powiedziałem. Był to szczyt wstrzemięźliwości z mojej strony. Zabrałem się do rozwijania tej przykrótkiej wypowiedzi. — To cudownie… Usłyszałem czyjeś chrząknięcie. Obejrzałem się. W drzwiach stał Reagan. Tym razem już nie potwór o dwóch głowach ani niebieski kościotrup. Po prostu Reagan. — Przyszła odpowiedź na ten radiogram — powiedział. Przeszedł przez pokój i położył ją na biurku. Spojrzałem. „Załatwione. 19 sierpnia” — przeczytałem. Przelotna, szalona nadzieja, że może jednak nie przyjmą mojej rezygnacji, runęła jak domy zwalane przez ptaki widgie. Odpowiedź była równie sucha jak prośba. 19 sierpnia, a więc za następnym nawrotem „Arki”. No, no, naprawdę cenią czas — i mój, i swój. Za cztery dni! — Uważałem, że pewno pan ciekaw odpowiedzi, co, szefie? — powiedział Reagan. — Tak — rzekłem. Łypnąłem na niego. — Dziękuję. „Więc jednak nie dostaniesz tego awansu, bratku — pomyślałem nie bez szczypty złośliwej radości; może nawet więcej niż szczypty. — Na pewno daliby od razu znać, gdybyś miał objąć moje obowiązki. Widocznie przyślą kogoś najbliższym kursem „Arki”. Ale nie powiedziałem tego, ogłada towarzyska była mimo wszystko zbyt głęboko zakorzeniona. Powiedziałem tylko: — Panno Miguelo, może pani pozwoli przedstawić sobie… Popatrzyli na siebie i obydwoje wybuchnęli śmiechem. Przypomniałem sobie. Oczywiście, przecież Reagan i Miguela byli na tym samym roku politechniki w Terropolis; razem z nimi studiował również brat Migueli, Ignacio. Tyle tylko że nikt nie nazywał wówczas pary rudowłosych bliźniaków Miguelą i Ignaciem. Mówiło się o nich po prostu — Ig i Miga. — Spotkaliśmy się z Miga, jak tylko wysiadła z „Arki — powiedział Reagan. — Wytłumaczyłem jej, gdzie ma pana szukać. Nie było pana na miejscu, jak „Arka” wylądowała… — Dziękuję — powiedziałem. — Przyszły te pręty wzmacniające? — Chyba tak. Wyładowali jakieś skrzynie. Spieszyli się cholernie i już odlecieli. Chrząknąłem. — No, to pójdę obejrzeć te pręty — powiedział Reagan. — Chciałem tylko, szefie, pokazać ten radiogram. Uważałem, że się pan ucieszy z dobrej wiadomości. Odwrócił się i wyszedł, odprowadzony moim złym spojrzeniem. A to żmija. A to… — Chciałby pan pewnie, żebym się zaraz zabrała do pracy? — zapytała Miguela. Opanowałem się i uśmiechnąłem z wysiłkiem. — Skądże znowu — powiedziałem. — Musi się pani najpierw trochę rozejrzeć. Zobaczyć, jak tutaj żyjemy, zaaklimatyzować się trochę na Placydzie. Chce pani, pójdziemy do miasteczka napić się czegoś? — Pewnie. Ruszyliśmy ścieżką w stronę niewielkiego skupiska domków. Wszystkie były małe, parterowe, prostokątne. — Przyjemnie tutaj… u was — powiedziała. — Czuję się tak lekko, zupełnie jakbym płynęła w powietrzu. Jaka tu właściwie jest siła ciężkości? — Zero siedemdziesiąt cztery — odparłem. — To znaczy, jeśli na Ziemi ważyła pani… no, sześćdziesiąt kilo, to tutaj waży pani jakieś czterdzieści pięć. Nawiasem mówiąc, bardzo pani z tym do twarzy. Roześmiała się. — Och, panie profesorze! Dziękuję za komplement… Tylko że właściwie… nie jest pan już profesorem. Jest pan teraz moim szefem. Powinnam pewnie mówić: panie szefie. — A nie wolałaby pani mówić po prostu: Phil, panno Miguelo? — Ale pod warunkiem, że pan będzie… że będziesz mnie nazywał Miga. Nie znoszę Migueli, tak samo jak Ig nie znosi Ignacia. — A jak tam Ig? — Dziękuję. Ma asystenturę na politechnice, ale nie bardzo mu to odpowiada. — Popatrzyła przed siebie, na zabudowania miasteczka. — Nie rozumiem, dlaczego wy budujecie tyle maleńkich domków zamiast postawić kilka większych? — Dlatego że żywot budynku trwa na Placydzie przeciętnie jakieś trzy tygodnie. I nigdy nie wiadomo, kiedy który się zawali i czy akurat nie będzie kogoś wewnątrz. To nasz najpoważniejszy problem. Radzimy sobie w ten sposób, ze budujemy domki możliwie małe i lekkie, z wyjątkiem fundamentów, które staramy się robić jak najsolidniejsze. Dzięki temu nikt dotąd nie doznał jeszcze poważniejszych obrażeń na skutek zawalenia się domku, ale… O, czujesz? — Jakieś drgania? Co to, trzęsienie ziemi? — Nie. Stado ptaków. — Stado ptaków? Nie mogłem pohamować śmiechu na widok jej miny. — Tak, to zwariowana planeta ten nasz Placyd — rzekłem. — Pamiętasz, przed chwilą powiedziałaś, że czujesz się tak lekko, jakbyś płynęła w powietrzu. W pewnym sensie tak jest naprawdę. Widzisz, Placyd jest jednym z tych wyjątkowych ciał niebieskich, które obok normalnej materii zawierają materię ciężką. Materię o naruszonej strukturze molekularnej, tak ciężką, że nie uniosłabyś małego kamyczka o takiej konsystencji. Całe jądro Placyda uformowane jest z materii ciężkiej i dlatego właśnie taka mała planeta, o powierzchni wszystkiego dwa razy większej od powierzchni Manhattanu, ma siłę ciężkości równą mniej więcej trzem czwartym siły ciężkości Ziemi. W dodatku na owym ciężkim jądrze istnieją jakieś formy życia, życia zwierzęcego, pozbawionego inteligencji. Między innymi żyją tam ptaki o strukturze molekularnej podobnej do struktury jądra, tak gęstej, że normalna materia jest dla nich równie przenikliwa jak dla nas powietrze. Po prostu fruwają w niej, tak jak ptaki ziemskie fruwają w powietrzu. Z ich punktu widzenia my spacerujemy właśnie po powierzchni atmosfery Placyda. — I to ich przelot powoduje drgania, od których zawalają się domy? — I owszem, ale nie to jest jeszcze najgorsze… Dziurawią fundamenty, bez względu na to, z czego je robimy. Wszystkie materiały, jakimi rozporządzamy, to dla nich po prostu gaz. Przez żelazo czy stal przelatują z taką samą łatwością jak przez piasek albo glinę. Właśnie otrzymaliśmy z Ziemi transport jakiegoś specjalnie twardego stopu, no te pręty, o które pytałem Reagana… Ale jeśli mam być szczery, to bardzo wątpię, czy to co pomoże. — A czy te ptaki nie są niebezpieczne? To znaczy, pomijając już to, ze wywracają domy, czy nie zdarza się, ze taki ptak z rozpędu wyleci z ziemi i wzbije się trochę w powietrze? I jak akurat napotka kogoś na swojej drodze, to po prostu przeleci przez niego? — Tak, teoretycznie mogłoby się to zdarzyć — powiedziałem. — Ale się nie zdarza. Widzisz, one nigdy nie podlatują bliżej jak na parę cali do powierzchni ziemi. Muszą mieć jakiś zmysł, który je ostrzega, że zbliżają się do skraju swojej atmosfery. Coś takiego jak z nietoperzami. Wiesz naturalnie, że nietoperze potrafią latać w zupełnej ciemności i nigdy nie wpadną na nic. — Tak, mają coś takiego jak radar. — Zupełnie jak radar, tylko że posługują się falami dźwiękowymi, a nie radiowymi. Otóż ptaki widgie muszą mieć podobny zmysł, wyczulony tylko na inne niebezpieczeństwo: atmosferę Placyda, która jest dla nich czymś takim jak dla nas próżnia. Tak, są zbudowane z ciężkiej materii i nie mogłyby fruwać ani w ogóle żyć w powietrzu, tak jak ziemskie ptaki nie mogłyby żyć ani fruwać w próżni. Byliśmy już w miasteczku. Kiedy usiedliśmy przy stoliku, każde z cocktailem w ręku, Miguela napomknęła o swoim bracie: — Wiesz co, Phil? Ig ma już dosyć tego belfrowania na politechnice. Nie mógłbyś przypadkiem wystarać się dla niego o jakieś zajęcie na Placydzie? — Już od dłuższego czasu molestuję Centralę o drugiego zastępcę. Jest masa roboty od czasu, jak powiększyliśmy obszar upraw. Reagan nie może sobie dać rady. Zobaczę… Jej twarz rozpromieniła się z radości. A ja właśnie przypomniałem sobie, że przecież wszystko skończone. Złożyłem prośbę o zwolnienie i moje rekomendacje znaczą dla tych w Centrali akurat tyle, co zdanie ptaka widgie. Dokończyłem niepewnie: — Zobaczę… Może da się coś zrobić… — Dziękuję, Phil — powiedziała. Moja dłoń leżała obok kieliszka na stole i nagle poczułem na niej dłoń Migueli. Tak, wiem, jakie to banalne powiedzieć, że przeszedł po mnie jakby prąd elektryczny. Ale tak właśnie było. Wstrząs był nie tylko fizyczny, ale i psychiczny, bo w tym jednym krótkim momencie zdałem sobie sprawę, że jestem w niej zadurzony po uszy. Zwaliło się to na mnie bardziej niespodzianie, niż walą się domy na Placydzie. Aż tchu mi zabrakło z wrażenia. Nie patrzyłem w twarz Migueli, ale sądząc po sposobie, w jaki ścisnęła na ułamek sekundy moją dłoń, a potem gwałtownym ruchem cofnęła rękę, jak gdyby dotknęła ognia, musiała i ona poczuć ten prąd. Podniosłem się nieco chwiejnie i zaproponowałem, żebyśmy wracali. Cóż za idiotyczna sytuacja! Że też musiało to przyjść akurat teraz, kiedy złożyłem rezygnację i pozbawiony jestem jakiejkolwiek racji istnienia — materialnej i niematerialnej. Pan Bóg mi rozum odebrał i spaliłem za sobą wszystkie mosty. Tak, wszystkie mosty, bo nie byłem nawet pewien, czy przyjmą mnie gdzie na belfra. Ziemski Ośrodek Planetarny jest najbardziej wpływową instytucją we wszechświecie i lubi wtykać nos we wszystko. Jeżeli wpiszą mnie na czarną listę, to… W drodze powrotnej pozostawiłem rozmowę trosce Migueli; sam miałem ciężki orzech do zgryzienia. Powinienem był powiedzieć jej całą prawdę — ale jakoś nie chciało mi to przejść przez gardło. Pomiędzy jedną monosylabiczną odpowiedzią a drugą próbowałem uporać się ze swoim problemem. Aż w końcu uległem. A może wyszedłem zwycięsko. Nie powiem jej. Dopiero przed samym przybyciem „Arki”… Aż do tego czasu będę udawał, że wszystko jest w porządku, że nic nadzwyczajnego nie zaszło. Pozostawię sobie tę szansę, żeby się przekonać, czy Miguela żywi dla mnie choć odrobinę cieplejszego uczucia. Pozostawię sobie tę ostatnią szansę. Cztery dni czasu. Dopiero wtedy, dopiero jeżeli w ciągu tych czterech dni okaże się, że Miguela żywi dla mnie podobne uczucia jak ja dla niej, wtedy powiem jej, jakim byłem durniem, i powiem, że pragnąłbym… że całym sercem pragnę… Nie, nie pozwolę jej wrócić z sobą na Ziemię, nawet jeśli będzie chciała, nie pozwolę jej wrócić, dopóki nie zacznie świtać przynajmniej jakaś nadzieja. Mogę jej powiedzieć tylko tyle, że kiedy dopracuję się z powrotem jakiegoś stanowiska… W końcu mam przecież dopiero trzydzieści jeden lat i mogę… Coś w tym guście. W biurze czekał na mnie Reagan, zły jak osa. — Te bałwany z Wydziału Zaopatrzenia znowu wszystko pokiełbasiły — wybuchnął. — Te skrzynie, w których miały być pręty wzmacniające… — No, co te skrzynie? — A, nic. Są po prostu puste. Coś musiało nawalić w maszynach, które pakowały, a te jołopy nawet nie raczyły tego zauważyć. — Jesteś pewny, że to właśnie w tych skrzyniach miały być pręty wzmacniające? — Pewnie, że jestem. Wszystko inne przyszło. Zresztą i według specyfikacji w tych skrzyniach powinny być pręty stalowe. Przesunął palcami po zmierzwionych włosach i to, jeszcze bardziej niż zwykle, upodobniło go do szkockiego teriera. Skrzywiłem się. — A może to jest niewidzialna stal? — Tak, niewidzialna, niewyczuwalna dotykiem i pozbawiona ciężaru. Mogę wysłać radiogram w tej sprawie? — Rób, co chcesz — powiedziałem. — Albo nie, poczekaj tutaj chwilę. Pokażę tylko Migueli, gdzie może się rozgościć, i zaraz wracam. Chcę z tobą pomówić. Zaprowadziłem Miguelę do najlepszego z wolnych domków w pobliżu głównej siedziby Ośrodka. Podziękowala mi jeszcze raz za to, że obiecałem pomyśleć o Igu. Wracając do biura, czułem, że upadłem niżej, aniżeli fruwają ptaki widgie. — No co, szefie? — zagadnął mnie Reagan. — A propos tego radiogramu do Centrali — powiedziałem. — Tego, który kazałem ci wysłać dziś rano. Nie chcę, żebyś o nim mówił Migueli. Zachichotał cichutko. — Chce jej pan sam powiedzieć, co? Dobra, trzymam buzię na kłódkę. — Zaczynam teraz żałować, że go w ogóle wysyłałem — dorzuciłem z krzywym uśmieszkiem. — Co? — powiedział. — Ja tam się bardzo cieszę. To był taki pomysł. Ruszył do drzwi. Całym wysiłkiem woli opanowałem się, żeby czymś za nim nie cisnąć. Następnego dnia był wtorek, jeśli to ma jakieś znaczenie. Upamiętnił mi się jako dzień, w którym rozwiązałem jeden z dwu podstawowych problemów Placyda. Ironia losu dokonać tego w takim właśnie momencie, co? Dyktowałem akurat jakieś dane dotyczące rozwoju naszych kultur roślinnych. Aha, zapomniałem powiedzieć. Znaczenie Placyda we wszechświecie polega oczywiście na tym, że odkryto na nim pewne rośliny, które nie przyjmują się nigdzie indziej, a okazały się bardzo ważnym surowcem farmaceutycznym. Dyktowanie szło opornie, bo przede mną siedziała z ołówkiem w ręku Miguela i trudno mi się było skupić na tym, co robiłem. Miguela uparła się, że rozpocznie pracę zaraz następnego dnia po przyjeździe. I nagle, jak grom z jasnego nieba, moją oczadziałą głowę rozjaśnił ten pomysł. Przerwałem dyktowanie i zadzwoniłem po Reagana. — Słuchaj, Reagan — powiedziałem, kiedy się zjawił. — Zamówisz zaraz pięć tysięcy ampułek asymilatora J 17. Niech się z tym pośpieszą. — Ależ, szefie, nie pamięta pan? Jużeśmy go próbowali. Myśleliśmy, że uchroni nas przed wpływem Pola Blakesleya, ale okazało się, że nie działa na nerwy wzrokowe. Nie zapobiegał ‘ złudzeniom. Owszem, J 17 jest doskonałe, jeśli chodzi o przystosowanie organizmu do niskich albo wysokich temperatur albo… — …albo do krótszych czy dłuższych okresów snu i czuwania — wpadłem mu w słowo. — O to właśnie chodzi, Reagan. Posłuchaj. Placyd krąży dookoła dwóch słońc i ma tak krótkie i nieregularne okresy dnia i nocy, że nigdy nie braliśmy ich poważnie. Zgadza się? — Jasne, ale co to ma… — Posłuchaj. Ponieważ na Placydzie nie ma żadnego logicznego następstwa dnia i nocy, zrobiliśmy się niewolnikami słońca tak odległego, ze nie można go stąd dostrzec. Posługujemy się dobą dwudziestoczterogodzinną, a przegapiliśmy fakt, ze w Pole Blakesleya wchodzimy regularnie co dwadzieścia godzin. A przecież za pomocą asymilatora możemy się przystosować do doby dwudziestogodzinnej — sześć godzin snu, czternaście czuwania. W ten sposób każdy będzie mógł szczęśliwie przespać okres, kiedy wzrok płata człowiekowi figle. Będziemy sobie spali w szczelnie zaciemnionych pokojach, żeby nic nie widzieć, nawet jak się przypadkiem obudzimy. Po prostu, więcej krótszych dni w roku i ludzie przestaną nam wariować. Powiedz mi, co w tym nielogicznego? Na twarzy Reagana malowało się zdumienie i zaskoczenie. Palnął się głośno otwartą dłonią w czoło. — To takie proste, że aż trudno w to uwierzyć — powiedział. — Takie diablo proste, że tylko geniusz mógł na to wpaść. I pomyśleć, że człowiek tu od dwóch lat powoli wariuje, a rozwiązanie ma pod samym nosem, tylko że go nie potrafi dostrzec. Idę wysłać radiogram. — Ruszył do drzwi, ale zaraz zawrócił. — A jak zabezpieczyć fundamenty? Szybko, niech pan odpowie, póki pan jest w transie. Roześmiałem się. — Może za pomocą tych twoich niewidzialnych prętów? — odparłem. — Wolne żarty — powiedział i zamknął za sobą drzwi. Następnego dnia była środa. Machnąłem ręką na wszystkie zajęcia i wybrałem się z Miguelą na wycieczkę dokoła Placyda. Obejść Placyd to miła całodzienna wycieczka. W towarzystwie Migueli Rez była to rozkoszna wycieczka. Byłaby jeszcze rozkoszniejsza, gdyby nie myśl, że pozostał mi tylko jeden dzień z nią. W piątek koniec świata. Jutro „Arka” opuści Ziemię z ładunkiem J 17, który ma rozwiązać jeden z naszych najcięższych problemów, i — z kimś, kogo Ziemski Ośrodek Planetarny wyznaczył na moje miejsce. Siłą wyrzutu dotrze na bezpieczną odległość od układu dwu bliźniaczych Argylów, po czym włączy napęd rakietowy. W piątek będzie tutaj — i zabierze mnie z powrotem na Ziemię. Ale o tym starałem się nie myśleć. Udawało mi się to aż do momentu, kiedy znaleźliśmy się z powrotem na terenie Ośrodka. Reagan powitał nas uśmiechem, który dzielił jego dobrze znajomą gębę na dwie horyzontalne połówki. — Gratuluję, szefie — powiedział. — Dziękuję — odrzekłem. — A można wiedzieć, czego? — Znalazł pan sposób zabezpieczenia budynków przed ptakami. Drugi problem rozwiązany. — Tak? — Tak. Prawda, Miga? Miguela miała minę równie głupią jak ja. — Ależ on tylko żartował — powiedziała. — Kazał ci użyć tych niewidzialnych prętów, które przyszły w pustych skrzynkach. Reagan znowu pokazał wszystkie zęby w szerokim uśmiechu. — Tylko mu się wydawało, że żartuje. Tego właśnie będziemy odtąd używać. Niczego. Widzi pan, szefie, to było takie proste, że nigdy nam nie przyszło do głowy. Dopiero, jak pan mi wczoraj powiedział, żeby użyć tych prętów z pustych skrzynek, zacząłem się nad tym zastanawiać. Stałem chwilę bez ruchu, po czym uczyniłem to samo, co Reagan poprzedniego dnia — palnąłem się otwartą dłonią w czoło. Na twarzy Migueli wciąż malowało się zakłopotanie. — Wydrążone fundamenty, rozumiesz? — powiedziałem. — Od czego ptaki widgie trzymają się z daleka, co? Od powietrza! Możemy teraz budować domy, jakie nam się żywnie podoba. Zamiast fundamentów pełnych damy dwie stalowe ścianki, a w środku zostawimy dużą pustą przestrzeń wypełnioną powietrzem. Będziemy mogli… Urwałem w pół zdania. To już nie my będziemy mogli. Ci, co tu zostaną, będą mogli. A ja muszę się rozejrzeć za jakimś zajęciem za Ziemi. Minął czwartek, nadszedł piątek. Pracowałem do ostatniej chwili, bo to było jeszcze najlepsze. Z pomocą Reagana i Migueli sporządzałem spis materiałów budowlanych potrzebnych do realizacji naszych planów. W pierwszej kolejności postanowiliśmy zbudować dwupiętrowy gmach Ośrodka Planetarnego — jakieś czterdzieści izb. Spieszyliśmy się, bo Placyd był niedaleko Pola Blakesleya, a nie sposób przecież wykonywać jakąkolwiek papierkową robotę, kiedy człowiek nie może nic przeczytać, a pisze tylko na wyczucie. Ale moja myśl krążyła ciągle wokół „Arki”. W końcu podniosłem słuchawkę i połączyłem się z radiooperatorem. — Właśnie z nimi rozmawiałem — oznajmił mi. — Są już niedaleko naszego układu, ale nie zdążą, nim wejdziemy w Pole BJakesleya. Muszą przeczekać. Będą tu, jak tylko wyjdziemy z pola. — Dobra — powiedziałem. Rozwiała się nadzieja, że a nuż spóźnią się o dzień. Wstałem i podszedłem do okna. Tak, byliśmy już bardzo niedaleko Pola Blakesleya. Na północnej części nieboskłonu pojawił się drugi Placyd pędzący nam na spotkanie. — Miga — powiedziałem. — Chcesz zobaczyć? Podeszła i stanęła obok mnie przy oknie. Patrzyliśmy obydwoje na niebo. I nagle zdałem sobie sprawę, że obejmuję ją ramieniem. Jak do tego doszło, nie wiem. Nie cofnąłem jednak ręki. Ona także się nie odsunęła. Z tyłu doszło nas chrząknięcie Reagana. — To ja pójdę — powiedział. — Zaniosę radiooperatorowi na razie tę część spisu. Niech zacznie nadawać, jak tylko wyjdziemy z Pola Blakesleya. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Wydawało mi się czy też Miguela rzeczywiście przysunęła się bliżej? Patrzyliśmy obydwoje na Placyda, który pędził w naszym kierunku. — To cudowne, Phil — powiedziała. — Tak — potwierdziłem. Ale przedtem obróciłem się i mówiąc to, patrzyłem w jej twarz. Nie zastanawiając się nad tym, co robię, pocałowałem ją. Potem odszedłem i usiadłem przy biurku. — Phil, co ci jest? — zapytała. — Chyba nie zostawiłeś na Ziemi żony z sześciorgiem drobnych dzieci, co? Byłeś kawalerem, kiedy się w tobie zadurzyłam, jeszcze jako studentka. Czekałam przez pięć lat, myślałam, że mi to minie. Ale gdzie tam! Poruszyłam niebo i ziemię, żeby dostać tę posadę na Placydzie. A wszystko tylko dlatego, żeby… Phil, czy to ja mam się oświadczać? Jęknąłem. Nie patrzyłem na nią. — Słuchaj, Miga — powiedziałem. — Kocham cię do szaleństwa. Tylko widzisz… tuż przed twoim przyjazdem wysłałem na Ziemię radiogram. Krótki, wszystkiego dwa słowa: „Zgłaszam rezygnację”. I teraz muszę opuścić Placyda. „Arka” niedługo tu będzie. I nie wiem nawet, czy mi dadzą z powrotem tę posadę na politechnice. Jeśli ci z Centrali zagną na mnie parol… — Ależ, Phil — powiedziała i zrobiła krok w moją stronę. Rozległo się pukanie do drzwi. Wracał Reagan. Przynajmniej raz zjawił się w porę. Zawołałem, żeby wszedł, i drzwi się otworzyły. — Co, szefie, powiedział pan już Migueli? Kiwnąłem ponuro głową. Reagan pokazał zęby w uśmiechu. — Świerzbiał mnie język przez te wszystkie dni, ledwo wytrzymałem — powiedział. — No co, fajnie będzie mieć tu jeszcze Iga? — Co? — zapytałem. — Jakiego Iga? Uśmiech zamarł na wargach Reagana. — Co pan, szefie? Niedobrze się pan czuje? Nie pamięta pan odpowiedzi, którą kazał mi pan wysłać na ten radiogram w poniedziałek, tuż przed przyjazdem Migi? Patrzyłem na niego z otwartymi ustami. Nawet nie czytałem tego radiogramu, więc jak mogłem na niego odpowiedzieć? Albo Reagan zwariował, albo ja. Przypomniałem sobie, że schowałem go do biurka. Jednym ruchem otwarłem szufladę i złapałem radiogram. Ręka mi trochę drżała, kiedy go czytałem. „Etat drugiego zastępcy przyznany zgłosić proponowane kandydatury”. Spojrzałem jeszcze raz na Reagana. — Więc ty twierdzisz, że ja ci kazałem odpowiedzieć na ten radiogram? Reagan był równie oszołomiony jak ja. — Szefie, przecież mi pan ‘kazał. — I co ci kazałem odpowiedzieć? — „Zgłaszam Rez Ignacia”. — Reagan wpatrywał się we mnie nie rozumiejącym wzrokiem. — Dobrze się pan czuje, szefie? Czułem się w tej chwili tak dobrze, że serce mało mi nie wyskoczyło z radości. Podniosłem się i ruszyłem w stronę Migueli. — Miga, zostaniesz moją żoną? — zapytałem. Akurat wchodziliśmy w Pole Blakesleya, ale zdążyłem ją jeszcze pochwycić w ramiona, tak że nie zobaczyłem, jaki przybrała wygląd, i ona nie zobaczyła, jaki ja przybrałem. Zobaczyłem natomiast nad jej ramieniem coś, co jeszcze przed chwilą było Reaganem. — Wynoś się stąd, małpo zielona — zawołałem. Nie była to wcale przenośnia, bo właśnie to miałem przed oczami. Jaskrawozieloną małpę. Podłoga drżała pod moimi stopami, ale jednocześnie działy się ze mną rzeczy stokroć ważniejsze, tak że zdałem sobie sprawę, co oznaczają te wstrząsy, dopiero kiedy zielona małpa odwróciła się i wrzasnęła: — Szefie, ptaki pod nami! Uciekajcie, póki… Tyle tylko zdążył powiedzieć, nim dom się zawalił i blaszany dach wyrżnął mnie w głowę. Straciłem przytomność. Zwariowana planeta ten Placyd. Ale mimo wszystko — lubię ją. I. Wczoraj Orville Wright — Zwycięstwo pod Kitty Hawk (przeł. J. Stawiński) Charles A. Lindbergh — Przelot Nowy Jork–Paryż (przeł. A. Liebfeld) J. Cousteau i F. Dumas — Milczący świat (przeł. A. Liebfeld) II. Dziś S. Alsop i R Lapp — Dziwna śmierć Louisa Slotina (przeł. J. Stawiński) A. R Hawkms — Skok z szybkością naddżwiękową (przeł. A. Liebfeld) J. N. Leonard — Rakiety międzyplanetarne (przeł. A. Liebfeld) E. F. Russell — Impuls (przeł. A. Liebfeld) Mac Reynolds — Siewcy niezgody (przeł. J. Stawiński) III. Jutro William Tenn — Moje potrójne ja (przeł J. Stawiński) Lewis Padgett — Dumny robot (przeł. J. Stawiński) R. de Witt Miller — Wewnątrz piramidy (przeł. J. Stawiński) Frednc Brown — Pikawki (przeł. K. Zarzecki) Kathenne Mac Lean — Telewizja nie kłamie (przeł. A. Liebfeld) Edw. Grendon — Kryzys (przeł. J, Stawiński) William Tenn — Wyzwolenie Ziemi (przeł. J. Stawiński) William Tenn — W otchłani, wsrod umarłych (przeł. K. Zarzecki) Fredric Brown — Zwariowana planeta (przeł. K. Zarzecki) * Stopa (foot) — jednostka długości używana w Anglii i W USA = 30,48 cm. * Mila angielska = 1609 m. * St Johns — główne miasto Nowej Fundlandii (przyp. tłum.) * Petrarka, znakomity poeta włoski XIV stulecia, większość swych słynnych sonetów na cześć pięknej Laury de Noves napisał podczas pobytu w pobliżu Fontanny Vaucluse (przyp. tłum.). * „Gęś” albo „łupa” jest to bryła surówki wielkopiecowej w postaci stałej (przyp. tłum.). * Z narracji wynika, ze jest to potoczne przezwisko Dumasa (przyp. tłum.) * Węzeł — miara morska., równa 48 stopom (około 15 metrów.) * Wodne płuca, czyli aqualong (aqua — woda, lung — płuco) — butle ze sprężonym powietrzem noszone przez nurka na plecach. * Co ja ryzykuję? Że mnie zwymyślają? (fr.) * Cordée — tu ekipa nurków związanych liną (fr.). * Topsy — przekorna Murzyneczka z Chaty Wuja Toma Stove’a. * Godiva — żona Leofrica, hrabiego Marchii (ok. r. 1040), która ponoć przejechała nago przez Coventry, co było warunkiem zniesienia ciężkich podatków nałożonych na ludność. * Opowiadanie to pochodzi z roku 1954. * Yucca — rodzaj rośliny ogrodowej o wielkich białych kwiatach. * Charles Fort (1874–1932) — dziennikarz amerykański, twórca rozmaitych teorii pseudonaukowych. * Caveat emptor (łac.) — nabywca winien mieć się na baczności. * Sotto voce — półgłosem (wł.). * In vino veritas (łac.) — prawda w winie. * Powyższe opowiadanie zostało po raz pierwszy opublikowane w roku 1953 (przyp. red.).