9013

Szczegóły
Tytuł 9013
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9013 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9013 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9013 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

RAY BRADBURY CZ�OWIEK ILUSTROWANY PRZE�O�Y�A PAULINA BRAITER TYTU� ORYGINA�U: THE ILLUSTRATED MAN Dla Taty, Mamy i Skipa z wyrazami mi�o�ci PROLOG: CZ�OWIEK ILUSTROWANY Cz�owieka Ilustrowanego pozna�em pewnego ciep�ego wrze�niowego popo�udnia. Maszerowa�em w�wczas poboczem asfaltowej szosy, pokonuj�c ostatni etap dwutygodniowej pieszej w�dr�wki po stanie Wisconsin. P�nym popo�udniem zatrzyma�em si�, zjad�em wieprzowin� z fasol� i p�czka, i w�a�nie mia�em po�o�y� si� i poczyta�, gdy Cz�owiek Ilustrowany wynurzy� si� zza wzg�rza i przystan�� na moment � ciemna sylwetka na tle nieba. W�wczas nie wiedzia�em jeszcze, �e jest ilustrowany. Widzia�em jedynie wysokiego, niegdy� muskularnego m�czyzn�, kt�rego mi�nie, z nieznanych przyczyn, zaczyna�y porasta� t�uszczem. Pami�tam, �e mia� d�ugie r�ce i pot�ne d�onie, lecz jego twarz ponad masywnym cia�em przypomina�a oblicze dziecka. Zdawa�o si�, i� wyczu� moj� obecno��, poniewa� przem�wi�, w og�le na mnie nie patrz�c: ��Wie pan, gdzie m�g�bym znale�� prac�? ��Niestety nie � odpar�em. ��Od czterdziestu lat nie mia�em sta�ego zaj�cia. Cho� mimo p�nego popo�udnia wci�� panowa� upa�, przybysz mia� na sobie we�nian� koszul� zapi�t� pod szyj�. Spuszczone r�kawy zas�ania�y grube przeguby. Po twarzy sp�ywa�y mu strugi potu, on jednak nawet nie pr�bowa� si� rozpi��. ��C� � rzek� w ko�cu � r�wnie dobrze mog� sp�dzi� noc tutaj. Nie przeszkadza panu towarzystwo? ��Ch�tnie podziel� si� z panem prowiantem � odpar�em. Usiad� ci�ko, odchrz�kuj�c. ��Po�a�uje pan, �e mnie zaprosi� � rzek�. � Wszyscy �a�uj�. To dlatego wci�� jestem w drodze. No prosz�, mamy w�a�nie pocz�tek wrze�nia, szczyt sezonu cyrkowego. Powinienem zarabia� stosy pieni�dzy, je�dzi� z miasteczka do miasteczka, a oto tkwi� tutaj bez �adnych perspektyw. Zdj�� wielgachny but i przyjrza� mu si� uwa�nie. ��Zazwyczaj udaje mi si� utrzyma� posad� jakie� dziesi�� dni. Potem co� si� dzieje i wyrzucaj� mnie. Wszystkie cyrki w Ameryce unikaj� mnie jak zarazy. ��Ale w czym problem? � spyta�em. Zamiast odpowiedzi powoli rozpi�� ciasny ko�nierzyk. Z zamkni�tymi oczami manipulowa� wolno kolejnymi guzikami koszuli, a� do samego do�u. Nast�pnie przesun�� po piersi d�oni�. ��Zabawne � powiedzia�, nie otwieraj�c oczu. � Nie da si� ich wyczu�, ale nadal tu s�. Wci�� mam nadziej�, �e pewnego dnia spojrz�, a ich nie b�dzie. Godzinami maszeruj� w najgor�tszym s�o�cu, sma��c si� w upale z nadziej�, �e m�j pot je zmyje, s�o�ce wypali, lecz o zmierzchu ci�gle tu s�. � Zwr�ci� g�ow� w moj� stron� i ods�oni� pier�. � Wci�� je wida�? Po d�ugiej chwili wypu�ci�em powietrze. ��Tak � odpar�em. � Wci�� je wida�. Ilustracje. ��Zapinam si� tak�e z powodu dzieci � rzek�, otwieraj�c oczy. �W��cz� si� za mn� po wiejskich drogach. Wszyscy chc� ogl�da� obrazki, a przecie� nikt tak naprawd� nie chce ich widzie�. Zdj�� koszul� i wy��� j� w r�kach. Od b��kitnej, wytatuowanej opaski na szyi, a� do pasa pokrywa�y go Ilustracje. ��S� te� ni�ej � doda�, zgaduj�c, o czym my�l�. � Ca�y jestem wytatuowany. Prosz� spojrze�. Uni�s� r�k�. Na d�oni mia� r��, �wie�o zerwan�; na jej mi�kkich r�owych p�atkach po�yskiwa�y krople krystalicznie czystej wody. Wyci�gn��em r�k�, �eby jej dotkn��, ale by�a to tylko Ilustracja. Co do reszty, nie wiem, jak d�ugo siedzia�em i wpatrywa�em si� w niego, pokrywa� go bowiem szale�czy t�um rakiet, fontann i ludzi, oddanych z tak wspania�ym wyczuciem barw i szczeg��w, �e niemal s�ysza�o si� szmer cichych, piskliwych g�os�w t�um�w istot zamieszkuj�cych jego cia�o. Gdy jego mi�nie dr�a�y, male�kie usta otwiera�y si�, ma�e zielonoz�ote oczy mruga�y, r�owe d�onie gestykulowa�y. Na piersi nieznajomego wida� by�o ��te ��ki, b��kitne rzeki i g�ry, gwiazdy, s�o�ca i planety tworz�ce Mleczn� Drog�. Byli te� ludzie, dwadzie�cia lub wi�cej grupek pokrywa�o ramiona, plecy, r�ce, boki i przeguby, a tak�e brzuch. Tkwili w poszyciu w�os�w, czaili si� w�r�d konstelacji pieg�w i wygl�dali z jaski� pach, a ich oczy l�ni�y niczym diamenty. Ka�dy zajmowa� si� w�asnymi sprawami; kolejne portrety w niezwyk�ej galerii. ��Ale� to pi�kne! � wykrzykn��em. Jak mam opisa� jego Ilustracje? Gdyby El Greco w najwi�kszym rozkwicie swego talentu malowa� miniatury nie wi�ksze ni� ludzka d�o�, jak zwykle u niego dok�adnie oddane w niezdrowych barwach, wyd�u�one, zniekszta�cone anatomicznie, m�g�by u�y� cia�a tego cz�owieka jako modelu. Kolory p�on�y w trzech wymiarach. Ilustracje by�y niczym okna, ukazuj�ce ognist� rzeczywisto��. Zgromadzone na jednej �cianie widnia�y najwspanialsze sceny we wszech�wiecie. Cz�owiek ten by� chodz�c� skarbnic� sztuki. Obraz�w tych nie stworzy� tani cyrkowy spec od tatua�u o oddechu cuchn�cym whisky, operuj�cy trzema podstawowymi kolorami. W wyra�nych, t�tni�cych �yciem pi�knych obrazach zna� by�o tchnienie geniuszu. ��O tak � odpar� Cz�owiek Ilustrowany. � Jestem tak dumny ze swych Ilustracji, �e ch�tnie bym je wypali�. Pr�bowa�em papieru �ciernego, kwasu, no�a� S�o�ce gas�o. Na wschodzie b�yszcza� ju� ksi�yc. ��Bo widzi pan � ci�gn�� Cz�owiek Ilustrowany � te Ilustracje przepowiadaj� przysz�o��. Milcza�em. ��W s�o�cu nic si� nie dzieje � doda�. � Za dnia m�g�bym utrzyma� robot�, lecz noc� obrazki zaczynaj� si� rusza�. Zmienia�. Nie zdo�a�em powstrzyma� u�miechu. ��Od dawna jest pan Ilustrowany? ��W tysi�c dziewi��setnym roku, kiedy mia�em dwadzie�cia lat i pracowa�em w cyrku, z�ama�em nog�. To mnie za�atwi�o. Musia�em co� zrobi�, �eby utrzyma� si� w zawodzie, wi�c postanowi�em si� wytatuowa�. ��Ale kto pana wytatuowa�? Co si� sta�o z artyst�? ��Wr�ci�a do przysz�o�ci. Powa�nie. To by�a stara kobieta, mieszkaj�ca w ma�ym domku po�rodku Wisconsin. Niedaleko st�d. Ma�a wied�ma, kt�ra w jednej chwili wygl�da�a, jakby mia�a tysi�c lat, a w nast�pnej jak dwudziestolatka. M�wi�a, �e potrafi podr�owa� w czasie. Wtedy si� �mia�em. Teraz wiem, �e mia�a racj�. ��Jak pan j� spotka�? Opowiedzia� mi. Zauwa�y� szyld przy drodze: ILUSTRACJE NA SK�RZE! Ilustracje, nie tatua�! Artystyczne! Siedzia� zatem ca�� noc, podczas gdy jej magiczne ig�y k�u�y go niczym ostre ��d�a os i delikatne pszcz�. Rankiem wygl�da� jak cz�owiek, kt�ry wpad� do barwnej prasy drukarskiej i wylecia� z drugiej strony: pstrokaty, kolorowy. ��Od pi��dziesi�ciu lat przychodz� tu ka�dego lata � rzek�, unosz�c r�ce. � Kiedy znajd� t� wied�m�, zabij� j�. S�o�ce znikn�o. Na niebie rozb�ys�y pierwsze gwiazdy, ksi�yc o�wietli� rozleg�e ��ki i pola pszenicy, jednak�e obrazki Cz�owieka Ilustrowanego wci�� �arzy�y si� w p�mroku niczym gar�� rubin�w i szmaragd�w; d�ugie, wyci�gni�te cia�a El Greca po�yskiwa�y barwami Rouaulta i Picassa. ��I kiedy ludzie widz�, jak moje obrazki zaczynaj� si� porusza�, wyrzucaj� mnie. Nie podoba im si�, gdy Ilustracje ukazuj� przemoc. Ka�da z nich to odr�bna opowie��. Je�li zacznie pan je ogl�da�, w kilka minut opowiedz� panu histori�. W ci�gu trzech godzin obejrzy pan osiemna�cie�dwadzie�cia historii odegranych na mym ciele, us�yszy g�osy i my�li. Wszystko tu jest i tylko czeka, �eby pan spojrza�. Najgorszy jednak jest pewien punkt na moim ciele. � Ods�oni� plecy. � Widzi pan? Na prawej �opatce nie mam �adnego obrazka, jedynie pl�tanin� linii. ��Owszem. ��Gdy dostatecznie d�ugo przebywam w czyim� towarzystwie, miejsce to ciemnieje i wype�nia si�. Je�li jestem z kobiet�, w ci�gu godziny na moich plecach pojawia si� jej portret i ukazuje wszystko, co j� czeka � jej �ycie, �mier�, to, jak b�dzie wygl�da�a po sze��dziesi�tce. Je�eli towarzyszy mi m�czyzna, w godzin� p�niej to on pojawia si� na obrazku � widzi, jak spada z urwiska albo ginie pod poci�giem. I zn�w trac� prac�. Gdy m�wi�, jego d�onie ca�y czas w�drowa�y po Ilustracjach, jakby poprawia� ich ramy, ociera� z kurzu � niczym koneser, mecenas sztuki. Wyci�gn�� si� na trawie i le�a� na plecach w blasku ksi�yca. Noc by�a ciep�a i duszna, powietrzem nie porusza� nawet najs�abszy powiew. Obaj zdj�li�my koszule. ��I nigdy nie znalaz� pan tej kobiety? ��Nigdy. ��I naprawd� s�dzi pan, �e przyby�a z przysz�o�ci? ��Sk�d inaczej zna�aby historie, kt�re na mnie wymalowa�a? Znu�ony zamkn�� czy. Jego g�os zacz�� cichn��. ��Czasami noc� czuj� je, moje obrazki � s� jak mr�wki pe�zaj�ce po sk�rze. Wtedy wiem, �e robi� to, co musz�. Ju� ich nie ogl�dam. Po prostu pr�buj� odpocz��. Niewiele sypiam. Pan te� nie powinien na nie patrze�. Ostrzegam. Prosz� odwr�ci� si� na drugi bok. Po�o�y�em si� kilka st�p od niego. Nie wydawa� si� gro�ny, a obrazki by�y takie pi�kne. W przeciwnym razie mia�bym ochot� odej��, by nie s�ucha� jego gadaniny, ale Ilustracje� Poch�ania�em je wzrokiem. Tak ozdobione cia�o ka�demu pomiesza�oby w g�owie. Noc by� pi�kna. W ksi�ycowej ciszy s�ysza�em oddech Cz�owieka Ilustrowanego. W odleg�ych kotlinkach odezwa�y si� �wierszcze. Min�o mo�e p� godziny. Nie wiem, czy Cz�owiek Ilustrowany spa�, nagle jednak us�ysza�em jego szept. ��Ruszaj� si�, prawda? Odczeka�em minut�. W ko�cu rzek�em: ��Tak. Obrazki porusza�y si�, ka�dy po kolei, ka�dy jedynie przez chwil� czy dwie. W blasku ksi�yca, do wt�ru cichutkich my�li i odleg�ego szmeru g�os�w odkrywa�y si� kolejne dramaty. Trudno orzec, czy ka�dy z nich trwa� godzin�, czy te� trzy. Wiem jedynie, �e le�a�em zafascynowany, podczas gdy gwiazdy w�drowa�y na niebie. Osiemna�cie Ilustracji. Osiemna�cie historii. Odlicza�em je po kolei. Na pocz�tku wzrok m�j pad� na scen� przedstawiaj�c� wielki dom. W �rodku mieszka�o dwoje ludzi. Ujrza�em stado s�p�w na p�on�cym cielesnym niebie. Zobaczy�em ��te lwy i us�ysza�em g�osy. Pierwsza Ilustracja zadr�a�a i o�y�a� SAWANNA George, chcia�abym, �eby� zajrza� do pokoju dziecinnego. � Co� z nim nie tak? ��Nie wiem. ��O co wi�c chodzi? ��Chc� tylko, �eby� go obejrza�, albo wezwa� psychiatr�, to wszystko. ��Czemu psychiatra mia�by ogl�da� pok�j dziecinny? ��Doskonale wiesz czemu. � Jego �ona przystan�a po�rodku kuchni, patrz�c, jak kuchenka, mrucz�ca cicho do siebie, przygotowuje obiad dla czworga. ��Pok�j dziecinny nie jest taki jak przedtem. ��W porz�dku, wi�c chod�my. Wyszli na korytarz swego d�wi�koszczelnego domu, model �Szcz�liwy �ywot�, kt�rego instalacja kosztowa�a trzydzie�ci tysi�cy dolar�w; domu, kt�ry ubiera� ich, karmi� i ko�ysa� do snu, gra� im, �piewa� i by� dla nich dobry. Zbli�aj�c si�, uruchomili ukryty wewn�trz czujnik i kiedy znale�li si� dziesi�� st�p od pokoju dziecinnego, wewn�trz zap�on�o �wiat�o. Tymczasem w korytarzach za nimi lampy gas�y z cich� automatyczn� precyzj�. ��No, no � rzek� George Hadley. Stali na wy�cie�anej s�omianymi matami pod�odze pokoju dziecinnego. Pomieszczenie mia�o czterdzie�ci na czterdzie�ci st�p i trzydzie�ci st�p wysoko�ci; kosztowa�o o po�ow� wi�cej ni� ca�a reszta domu. �Ale nic nie jest za dobre dla naszych dzieci� � mawia� George Hadley. W pokoju panowa�a cisza. By�o pusto niczym na polanie w d�ungli w upalne po�udnie. Otacza�y ich martwe, dwuwymiarowe �ciany. Kiedy jednak George i Lydia Hadley stan�li po�rodku pokoju, �ciany zacz�y mrucze� i o�y�y; zdawa�o si�, i� uciekaj� w dal, w kryszta�ow� przestrze�. Nagle pojawi�a si� tr�jwymiarowa afryka�ska sawanna, widoczna ze wszystkich stron, barwna, odtworzona do ostatniego kamyka i �d�b�a trawy. Sufit nad ich g�owami sta� si� niebem, na kt�rym p�on�o gor�ce ��te s�o�ce. George Hadley poczu�, jak na czo�o wyst�puj� mu krople potu. ��Zejd�my ze s�o�ca � powiedzia�. �To troch� zbyt rzeczywiste. Ale nie widz� w tym nic z�ego. ��Zaczekaj chwil�, a zobaczysz � odpar�a �ona. Fala zapach�w z ukrytych odorofon�w owia�a dwoje ludzi, stoj�cych na spieczonej sawannie. Gor�ca wo� wyschni�tej lwiej trawy, ch�odny zielony zapach niewidocznego wodopoju, ostry od�r zwierz�t, wo� py�u, unosz�cego si� w powietrzu niczym piek�ca czerwona papryka. Po sekundzie do��czy�y do nich d�wi�ki: odleg�y t�tent kopyt antylop na mi�kkiej trawie, papierowy szelest s�pich skrzyde�. Po niebie przemkn�� cie�, padaj�c na moment na wzniesion� spocon� twarz George�a Hadleya. ��Ohydne zwierzaki � mrukn�a jego �ona. ��S�py. ��Widzisz, tam daleko, z boku, s� te� lwy. Zmierzaj� do wodopoju. W�a�nie sko�czy�y je�� � oznajmi�a Lydia. �Tylko nie wiem co. ��Jakie� zwierz�. � George Hadley uni�s� d�o�, os�aniaj�c zmru�one oczy przed pal�cym blaskiem. � Mo�e zebr� albo ma�� �yraf�. ��Jeste� pewien? � W g�osie �ony brzmia�o dziwne napi�cie. ��Troch� za p�no, �eby to sprawdzi� � odpar� z rozbawieniem. � Widz� tylko nagie ko�ci, a s�py po�eraj� w�a�nie resztki. ��S�ysza�e� ten krzyk? ��Nie. ��Jak�� minut� temu? ��Przykro mi, ale nie. Lwy zbli�a�y si� ku nim. I zn�w George Hadley z podziwem pomy�la� o mechanicznym geniuszu, kt�ry stworzy� ten pok�j. Prawdziwy cud techniki, sprzedawany za absurdalnie nisk� cen�; powinien si� znale�� w ka�dym domu. Och, czasem symulacje zaskakiwa�y, przera�a�y sw� kliniczn� dok�adno�ci�, lecz najcz�ciej zapewnia�y znakomit� zabaw� � i to wszystkim, nie tylko synowi i c�rce, lecz tak�e doros�ym, je�li zapragn�li nagle wyskoczy� na kr�tko za granic�, b�yskawicznie zmieni� otoczenie. A oto i lwy, pi�tna�cie st�p od nich, tak rzeczywiste, zdumiewaj�co, ob��ka�czo rzeczywiste, �e czu�o si� na d�oniach uk�ucia ich futra, a usta wype�nia�a sucha wo� zakurzonych, rozgrzanych sk�r. W oczach odbija�a si� ��ta barwa zwierz�t, wspania�a ��� francuskiego gobelinu, ��� lw�w i letniej trawy; w uszach falowa� cichy szmer w�ochatych lwich p�uc, wypuszczaj�cych powietrze zmieszane ze smrodem mi�sa, ulatuj�cym z ich dysz�cych, za�linionych paszcz. Lwy sta�y bez ruchu, obserwuj�c George�a i Lydi� Hadley�w z�owrogimi zielono��tymi oczami. ��Uwa�aj! � krzykn�a Lydia. Lwy rzuci�y si� na nich. Lydia uchyli�a si� i uciek�a. George odruchowo skoczy� za ni�. Ju� na korytarzu, zatrzasn�wszy drzwi, zaczai si� �mia�, podczas gdy ona wybuchn�a p�aczem. Obojgiem wstrz�sn�a reakcja ma��onka. ��George! ��Lydio! Moja biedna, kochana Lydio! ��O ma�o nas nie z�apa�y! ��Lydio, pami�taj, �e to tylko �ciany; kryszta�owe �ciany, nic wi�cej. Och, przyznaj�, �e wygl�daj� bardzo prawdziwie � Afryka w twoim domu! � ale w rzeczywisto�ci to jedynie superrealistyczny, superczu�y kolorowy film i mentalne ta�my za szklan� przes�on�. Wszystko to tylko fonia i odorofonika, Lydio. Masz chusteczk�. ��Boj� si�. � Podesz�a do niego i przytuli�a si�, wci�� p�acz�c. � Widzia�e�? Czu�e� to? Jest zbyt rzeczywiste. ��Ale� Lydio� ��Musisz zabroni� Wendy i Peterowi czytania o Afryce. ��Oczywi�cie. � Pog�adzi� jej twarz. ��Obiecujesz? ��Jasne. ��I zamknij pok�j dziecinny. Na kilka dni, p�ki si� nie uspokoj�. ��Wiesz, jak Peter na to zareaguje. Kiedy w zesz�ym miesi�cu za kar� wy��czy�em pok�j zaledwie na kilka godzin, dosta� ataku histerii. Wendy tak�e. Ten pok�j to ca�e ich �ycie. ��Trzeba go zamkn��, bez dw�ch zda�. ��Zgoda. � Zerkn�� niech�tnie na wielkie drzwi. � Zbyt ci�ko pracujesz. Powinna� odpocz��. ��Nie wiem� nie wiem. � Wydmuchn�a nos i usiad�a na fotelu, kt�ry natychmiast utuli� j� i zacz�� ko�ysa�. � Mo�e brakuje mi zaj��. Mo�e mam za du�o czasu na my�lenie. Czemu nie wy��czymy ca�ego domu na kilka dni i nie zrobimy sobie wakacji? ��Czy�by� chcia�a sma�y� mi jajecznic�? ��Tak. � Skin�a g�ow�. ��I cerowa� skarpety? ��Tak. � Kolejne gwa�towne, �zawe skinienie. ��I sprz�ta�? ��Tak, tak � o tak! ��Ale przecie� kupili�my ten dom w�a�nie po to, by nie musie� niczego robi�! ��W�a�nie. Czasem my�l�, �e nie ma tu dla mnie miejsca. Teraz to dom jest �on�, matk� i opiekunk�. Jak mam konkurowa� z afryka�sk� sawann�? Czy mog� wyk�pa� i umy� dzieci r�wnie sprawnie i szybko, jak automatyczna wanna? Nie mog�. I nie chodzi tylko o mnie. O ciebie tak�e. Ostatnio sta�e� si� strasznie nerwowy. ��Chyba za du�o pal�. ��Ty te� wygl�dasz, jakby� nie wiedzia�, co ze sob� pocz�� w tym domu. Co rano palisz troch� wi�cej, ka�dego popo�udnia odrobin� wi�cej pijesz, ka�dej nocy potrzebujesz nieco wi�kszej dawki �rodka nasennego. Zaczynasz si� czu� niepotrzebny, jak ja. ��Naprawd�? � Urwa�, pr�buj�c wnikn�� w siebie i przekona� si�, co naprawd� czuje. ��Och, George! � Jej wzrok pow�drowa� ku drzwiom pokoju dziecinnego. � Te lwy nie mog� si� stamt�d wydosta�, prawda? Spojrza� na drzwi i ujrza�, jak dygoc�, zupe�nie jakby co� skoczy�o na nie od wewn�trz. ��Oczywi�cie, �e nie � odpar�. Obiad zjedli sami, bo Wendy i Peter wybrali si� do specjalnego plastikowego weso�ego miasteczka po drugiej stronie miasta i zawideofonowali do domu, by uprzedzi�, �e si� sp�ni� i �eby nie czeka� na nich z jedzeniem. George Hadley siedzia� w milczeniu, bezmy�lnie patrz�c, jak st� w jadalni wysuwa kolejne ciep�e potrawy ze swego mechanicznego wn�trza. ��Zapomnieli�my o keczupie � powiedzia�. ��Przepraszam � rzek� cichy g�os wewn�trz sto�u i na blacie pojawi� si� keczup. A je�li chodzi o pok�j dziecinny, pomy�la� Hadley, dzieciom nie zaszkodzi, je�li rozstan� si� z nim na jaki� czas. Grunt to nie przesadzi�. Wyra�nie wida�, i� zbyt wiele czasu po�wi�caj� Afryce. To s�o�ce. Wci�� czu� je na karku niczym dotyk rozpalonej �apy. I lwy. I ta wo� krwi. Zdumiewaj�ce, jak dok�adnie pok�j wychwytywa� telepatyczne przekazy z umys��w dzieci, tworz�c �ycie zaspokajaj�ce ich wszelkie zachcianki. Dzieci pomy�la�y o lwach i pojawi�y si� lwy. Dzieci pomy�la�y o zebrach i pojawi�y si� zebry. O s�o�cu � s�o�ce. O �yrafach � �yrafy. O �mierci � �mier�. W�a�nie, �mier�. George prze�uwa� odruchowo podawane mu przez st� mi�so, kt�re zupe�nie by�o pozbawione smaku. My�li o �mierci. Wendy i Peter s� strasznie m�odzi, jak na my�li o �mierci. A mo�e nie a� tak m�odzi? Na to nigdy si� nie jest za m�odym. Zanim w og�le dowiemy si�, czym jest �mier�, ju� �yczymy jej innym. Nawet dwulatki strzelaj� do ludzi z korkowc�w. Ale to � ta rozleg�a gor�ca sawanna � potworna �mier� w paszczach lw�w. I do tego powtarzana raz po raz. ��Dok�d idziesz? Nie odpowiedzia� Lydii. Zaj�ty w�asnymi my�lami, w�drowa� korytarzem, nie zwracaj�c uwagi na �wiat�a rozb�yskuj�ce przed nim i gasn�ce za jego plecami. Stan�� przed drzwiami pokoju dziecinnego. W oddali rycza� lew. Przekr�ci� zamek i otworzy� drzwi. Tu� przedtem, nim przekroczy� pr�g, us�ysza� odleg�y krzyk. A potem kolejny ryk lw�w, kt�ry szybko umilk�. Nagle znalaz� si� w sercu Afryki. Ile� to razy w ci�gu ostatniego roku otwiera� te drzwi, aby ujrze� Krain� Czar�w, Alicj�, Niby���wia, Aladyna i jego czarodziejsk� lamp�, Kubusia Dyniog�owego z Oz, albo doktora Dolittle, albo krow� przeskakuj�c� przez bardzo rzeczywisty ksi�yc � urocze rekwizyty bajkowego �wiata. Ile� to razy �ledzi� lot pegaza na sufitowym niebie, ogl�da� fontanny czerwonych fajerwerk�w i s�ysza� ch�ry anielskich g�os�w. Ale teraz by�a tu tylko ��ta gor�ca Afryka, piec, w kt�rego sercu p�on�a ��dza mordu. Mo�e Lydia ma racj�. Mo�e dzieci powinny odpocz�� od fantazji, kt�ra staje si� nieco zbyt rzeczywista jak dla dziesi�ciolatk�w. Zwyk�e fantazje to nic zdro�nego, ot, gimnastyka wyobra�ni. Kiedy jednak �ywy dzieci�cy umys� ugrz�nie w jednym wzorcu�? George mia� wra�enie, �e przez ostatni miesi�c wci�� s�ysza� z daleka ryki lw�w i czu� ich ostr� wo�, przenikaj�c� nawet do jego gabinetu. By� jednak zbyt zaj�ty, by zwraca� na to uwag�. Teraz sta� samotnie na afryka�skiej sawannie. Po�eraj�ce ofiar� lwy unios�y g�owy i obserwowa�y go. Jedyn� skaz� na doskona�ej iluzji pozostawa�y otwarte drzwi, poprzez kt�re, niczym w ramie obrazu, widzia� �on�; siedzia�a po drugiej stronie ciemnego korytarza, z roztargnieniem jedz�c obiad. ��Id�cie sobie � poleci� lwom. Nie odesz�y. Dok�adnie zna� zasady dzia�ania pokoju. Trzeba tylko pomy�le�, a pojawi si�, cokolwiek zechcemy. ��Daj Aladyna i jego lamp� � warkn��. Sawanna pozosta�a na miejscu, podobnie lwy. ��No dalej, pokoju! Domagam si� Aladyna! Nic si� nie sta�o. Zakute w rozgrzane futra lwy pomrukiwa�y cicho. ��Aladyna! Wr�ci� do sto�u. ��Ten durny pok�j si� zepsu� � rzek�. � Nie reaguje. � A mo�e�? ��A mo�e co? ��A mo�e nie jest w stanie zareagowa� � podsun�a Lydia � bo dzieci od tak dawna rozmy�laj� o Afryce, lwach i zabijaniu, �e pok�j si� zaci��. ��Albo Peter tak go nastawi�. ��Nastawi�? ��M�g� dosta� si� do maszynerii i co� zmieni�. ��Peter nie zna si� na maszynach. ��Jest bardzo m�dry jak na swoje dziesi�� lat. Jego iloraz inteligencji� ��Mimo to� ��Cze��, mamo. Cze��, tato. Hadleyowie odwr�cili si�. Wendy i Peter wchodzili w�a�nie frontowymi drzwiami. Policzki mieli zarumienione, ich oczy ja�nia�y ch�odnym b��kitnym blaskiem, kombinezony przenika� zapach ozonu � pozosta�o�� wycieczki helikopterem. ��Zd��yli�cie akurat na kolacj� � powiedzieli ch�rem rodzice. ��Najedli�my si� hot dogami i lodami truskawkowymi � odpar�y dzieci, trzymaj�c si� za r�ce. � Ale posiedzimy z wami. ��Tak, opowiedzcie nam o pokoju dziecinnym � rzuci� George Hadley. Brat i siostra spojrzeli na niego ze zdumieniem i popatrzyli po sobie. ��Pokoju dziecinnym? ��O Afryce, i w og�le � doda� ojciec z fa�szyw� serdeczno�ci�. ��Nie rozumiem � wtr�ci� Peter. ��Wasza matka i ja podr�owali�my niedawno po Afryce z w�dk� i ko�owrotkiem. Tom Swift i jego elektryczny lew � wyja�ni� George Hadley. ��W pokoju dziecinnym nie ma Afryki � odpar� z prostot� Peter. ��Daj spok�j, Peter. Przecie� wiemy. ��Nie pami�tam �adnej Afryki. � Peter zwr�ci� si� do Wendy. �A ty? ��Nie. ��Biegnij i sprawd�. Pos�ucha�a. ��Wendy, wracaj tu! � zawo�a� George Hadley, c�rka jednak ju� odbieg�a. �wiat�a pod��a�y za ni� niczym stadko �wietlik�w. Zbyt p�no u�wiadomi� sobie, �e zapomnia� zamkn�� na klucz drzwi pokoju po ostatniej inspekcji. ��Wendy sprawdzi i wszystko nam powie � oznajmi� Peter. ��Mnie nie musi m�wi�. Sam widzia�em. ��Z pewno�ci� si� mylisz, ojcze. ��Bynajmniej, Peter. Chod�. Ale Wendy zd��y�a ju� wr�ci�. ��To nie Afryka � wydysza�a. ��Przekonamy si� � uci�� George Hadley i wszyscy przeszli korytarzem w stron� pokoju dziecinnego. Wewn�trz czeka� na nich pi�kny zielony las, cudowna rzeka, fioletowa g�ra, ch�r wysokich g�os�w i Rima, urocza i tajemnicza dziewczyna�ptak, przycupni�ta na drzewie; stadka kolorowych motyli, niczym ruchome bukiety, przysiad�y na jej d�ugich w�osach. Afryka�ska sawanna znikn�a. Lwy znikn�y. Pozosta�a tylko Rima, �piewaj�ca pie�� tak pi�kn�, �e na jej d�wi�k �zy same nap�ywa�y do oczu. George Hadley przyjrza� si� zmienionej scenerii. ��Do ��ek � poleci�. Dzieci otwar�y usta. ��S�yszeli�cie � doda�. Peter i Wendy przeszli do powietrznej windy, z kt�rej wiatr porwa� ich niczym suche li�cie przewodem do sypialni. George Hadley przeci�� roz�piewan� polan� i podni�s� co�, co le�a�o w k�cie nieopodal miejsca, gdzie wcze�niej widzia� lwy. Zawr�ci� i powoli podszed� do �ony. ��Co to? � spyta�a. ��M�j stary portfel � odpar�. Pokaza� go jej. Na sk�rze pozosta� zapach rozgrzanej trawy i wo� lwa. By�y te� na niej krople �liny, nosi�a �lady z�b�w, a obie strony pokrywa�y plamy krwi. Zamkn�� drzwi pokoju dzieci�cego i starannie przekr�ci� klucz. W �rodku nocy wci�� nie m�g� zasn��, wiedzia� te�, �e �ona nie �pi. ��My�lisz, �e Wendy zmieni�a scen�? � spyta�a w ko�cu. ��Oczywi�cie. ��Prze��czy�a sawann� na las i umie�ci�a tam Rim� zamiast lw�w? ��Tak. ��Czemu? ��Nie wiem, ale dop�ki si� nie dowiem, pok�j pozostanie zamkni�ty. ��Sk�d tam si� wzi�� tw�j portfel? ��Nie mam poj�cia � odpar�. � Zaczynam jednak �a�owa�, �e kupili�my ten pok�j. Je�li dzieci maj� jakie� neurozy, podobne pomieszczenie� ��Ma im pomaga� pozby� si� nerwic w mo�liwie najzdrowszy spos�b. ��Zaczynam mie� w�tpliwo�ci. � Zapatrzy� si� w sufit. ��Dali�my dzieciom wszystko, czego kiedykolwiek pragn�y. Czy tylko to dostaniemy w zamian � tajemniczo��, niepos�usze�stwo? ��Kto to powiedzia�: �Dzieci s� jak dywany � od czasu do czasu powinno si� je przetrzepa�?�. Nigdy nie podnie�li�my na nie r�ki. Przyznajmy to otwarcie, s� niezno�ne. Przychodz� i wychodz�, kiedy zechc�, traktuj� nas, jakby�my to my byli potomstwem. S� rozpuszczone, podobnie jak my. ��Zachowuj� si� dziwacznie od czasu, gdy kilka miesi�cy temu zabroni�e� im polecie� rakiet� do Nowego Jorku. ��Wyja�ni�em, �e s� na to jeszcze za m�odzi. ��Mimo to zauwa�y�am, �e od tego czasu traktuj� nas raczej ch�odno. ��Chyba poprosz� jutro Davida McCleana, aby przyszed� i obejrza� Afryk�. ��Ale przecie� to ju� nie Afryka, tylko kraina z �Green Mansions� oraz Rima. ��Mam przeczucie, �e wkr�tce zn�w pojawi si� Afryka. Chwil� p�niej us�yszeli krzyki. Dwa krzyki, dwoje ludzi krzycz�cych na dole. A potem ryk lw�w. ��Wendy i Peter nie �pi� � zauwa�y�a �ona. George le�a� zas�uchany w bicie swego serca. ��Nie � odpar�. � W�amali si� do pokoju dziecinnego. ��Te krzyki. Brzmia�y znajomo. ��Naprawd�? ��Bardzo znajomo. I cho� ��ka dok�ada�y wszelkich stara�, przez nast�pn� godzin� dwoje doros�ych nie da�o si� uko�ysa� do snu. W nocnym powietrzu unosi� si� zapach kot�w. ��Ojcze? � zagadn�� Peter. ��Tak? Peter spu�ci� wzrok. Od dawna nie patrzy� ju� na ojca i na matk�. ��Nie zamkniesz chyba na dobre pokoju dziecinnego, prawda? ��To zale�y. ��Od czego? � warkn�� Peter. ��Od ciebie i twojej siostry. Je�li urozmaicicie nieco t� swoj� Afryk� � powiedzmy dodacie Szwecj�, Dani� czy Chiny� ��My�la�em, �e mo�emy bawi� si� tak, jak chcemy. ��Owszem, przestrzegaj�c rozs�dnych ogranicze�. ��Co ci si� nie podoba w Afryce, ojcze? ��A zatem przyznajesz, �e wywo�ywali�cie Afryk�? ��Nie chcia�bym, �eby� zamkn�� pok�j dziecinny � oznajmi� zimno Peter. � Nigdy. ��Szczerze m�wi�c, zastanawiamy si� nad wy��czeniem ca�ego domu na jaki� miesi�c. Chcemy po�y� pe�ni� �ycia. ��To brzmi okropnie. Mia�bym wi�za� buty sam, bez pomocy wi�zaczki sznur�wek? W�asnor�cznie my� z�by, czesa� w�osy i k�pa� si�? ��By�oby to ca�kiem zabawne, nie s�dzisz? ��Nie, raczej okropne. Nie podoba�o mi si�, kiedy w zesz�ym roku wy��czy�e� automalarza. ��Chcia�em, �eby� sam nauczy� si� malowa�. ��Nie chc� nic robi�. Chc� tylko patrze�, s�ucha� i w�cha�. Czeg� wi�cej mi trzeba? ��W porz�dku. Id�, pobaw si� w Afryce. ��Powiedz, wy��czysz dom? ��Rozwa�amy tak� mo�liwo��. ��Lepiej wi�c jej nie rozwa�ajcie, ojcze. ��M�j syn nie b�dzie mi grozi�! ��Doskonale. � Peter odwr�ci� si� i odszed� do pokoju dziecinnego. ��Nie sp�ni�em si�? � spyta� David McClean. ���niadanie? � zaproponowa� George Hadley. ��Dzi�ki, ju� jad�em. O co chodzi? ��Davidzie, jeste� psychologiem. ��Tak� mam nadziej�. ��Sp�jrz zatem na pok�j dziecinny. Ogl�da�e� go w zesz�ym roku, kiedy do nas wpad�e�. Zauwa�y�e� wtedy co� szczeg�lnego? ��Raczej nie. Zwyk�a przemoc, po��czona z lekk� paranoj�. Cz�sto pojawia si� ona u dzieci, bo bez wyj�tku czuj� si� prze�ladowane przez rodzic�w. Poza tym jednak nic ciekawego. Ruszyli korytarzem. ��Zamkn��em pok�j � wyja�ni� ojciec � ale dzieci w�ama�y si� do niego w nocy. Pozwoli�em im zosta�, �eby mog�y wytworzy� wzory, kt�re m�g�by� obejrze�. Z pokoju dobieg�y przera�liwe krzyki. ��Prosz� � rzek� George Hadley. � Sam zobacz. Bez pukania weszli do �rodka. Krzyki ucich�y. Lwy po�era�y zdobycz. ��Dzieci, wyjd�cie st�d na chwil� � poleci� George Hadley. � Nie, nie zmieniajcie kombinacji my�lowej. Pozostawcie �ciany w spokoju. Ju�! Po odej�ciu dzieci obaj m�czy�ni stan�li bez ruchu, przygl�daj�c si� zgromadzonym w dali lwom, po�eraj�cym z zapa�em upolowane wcze�niej ofiary. ��Chcia�bym wiedzie�, co jedz� � mrukn�� George Hadley. � Czasami niemal to dostrzegam. Jak my�lisz, gdybym przyni�s� tu siln� lornetk� i� David McClean za�mia� si� sucho. ��Raczej nie. � Odwr�ci� si�, badaj�c kolejno cztery �ciany. � Od jak dawna to trwa? ��Nieco ponad miesi�c. ��Nie wygl�da dobrze. ��Chc� fakt�w, nie przeczu�. ��M�j drogi George�u, �aden psycholog w swym �yciu nie dostrzeg� ani jednego faktu. Wys�uchujemy tylko opinii o uczuciach; m�tnych, nieokre�lonych uwag. M�wi� ci, to nie wygl�da dobrze. Zaufaj mojemu przeczuciu i instynktowi. Mam nosa do takich rzeczy. Tu dzieje si� co� bardzo z�ego. Radz� wyburzy� ten ca�y przekl�ty pok�j i przez nast�pny rok przysy�a� do mnie co dzie� dzieci na terapi�. ��Jest a� tak �le? ��Obawiam si�, �e tak. Pocz�tkowo stosowano takie pokoje do studiowania wzorc�w pozostawianych na �cianach przez umys� dziecka, spokojnego badania �lad�w, pozwalaj�cego lepiej pom�c pacjentom. W tym przypadku jednak pok�j zamiast uwolni� u�ytkownik�w od niszcz�cych my�li, zacz�� je skupia�. ��Wcze�niej tego nie wyczu�e�? ��Czu�em jedynie, �e okropnie rozpu�ci�e� dzieci, a teraz je zawiod�e�. Jak? ��Nie pozwoli�em im lecie� do Nowego Jorku. ��I co jeszcze? ��Wy��czy�em kilka maszyn i miesi�c temu zagrozi�em, �e zamkn� pok�j dziecinny, je�li nie zaczn� odrabia� lekcji. Zrobi�em to zreszt� na kilka dni, aby pokaza�, �e m�wi� powa�nie. ��Aha. ��Czy to co� znaczy? ��Wszystko. Poprzednio mieli w domu �wi�tego Miko�aja, teraz sk�pca. Dzieci wol� Miko�aja. Pozwoli�e�, by ten pok�j i dom zast�pi�y w sercach dzieci ciebie z �on�. Pok�j sta� si� ich matk� i ojcem. Odgrywa w ich �yciu znacznie wi�ksz� rol� ni� prawdziwi rodzice. A teraz nagle zagrozi�e�, �e go wy��czysz. Nic dziwnego, �e jest tu nienawi��. Promieniuje nawet z nieba. Czujesz to s�o�ce? George, musisz zmieni� wasze �ycie. Jak wielu innych ludzi zanadto skupi�e� si� na wygodach. Gdyby jutro zepsu�a ci si� kuchnia, umar�by� z g�odu. Nie umiesz nawet rozbi� jajka. Powiniene� wszystko wy��czy�. Zacz�� od nowa. Trzeba na to czasu, ale w ci�gu roku ze z�ych dzieci zrobimy grzeczne. Poczekaj, a zobaczysz. ��Czy jednak wstrz�s towarzysz�cy wy��czeniu pokoju dziecinnego nie oka�e si� dla nich zbyt wielki? ��Nie chc� po prostu, by zag��bia�y si� w t� fantazj�. Lwy zako�czy�y sw� krwaw� uczt�. Teraz stan�y na skraju ��ki, obserwuj�c obu m�czyzn. ��Ja te� zaczynam czu� si� prze�ladowany � rzuci� McClean. � Chod�my st�d. Nigdy nie podoba�y mi si� te przekl�te pokoje. Denerwuj� mnie. ��Lwy wygl�daj� jak rzeczywiste, prawda? � spyta� George Hadley. �To chyba niemo�liwe� ��Co? ����eby sta�y si� prawdziwe? ��Oczywi�cie, �e nie. ��Mo�e uszkodzone maszyny, majstrowanie czy co� podobnego? ��Nie. Podeszli do drzwi. ��W�tpi�, by pokojowi spodoba�o si� to, �e zamierzam go wy��czy� � rzek� ojciec. ��Nikt nie chce umiera�, nawet pok�j. ��Ciekawe, czy mnie nienawidzi? ��A� g�sto tu dzi� od paranoi � odpar� David McClean. � Mo�na j� kroi� no�em. A to co? � Schyli� si� i podni�s� zakrwawion� chustk�. � Nale�y do ciebie? ��Nie. � Twarz George�a Hadleya zesztywnia�a. � Do Lydii. Razem podeszli do skrzynki kontrolnej i przesun�li prze��cznik, kt�ry zgasi� pok�j dziecinny. Dzieci wpad�y w histeri�. Zacz�y wrzeszcze�, miota� si�, ciska� przedmiotami. Krzycza�y i szlocha�y, przeklina�y, skaka�y po meblach. ��Nie mo�ecie tego zrobi� pokojowi dziecinnemu! Nie mo�ecie! ��Spok�j, dzieci. Ch�opiec i dziewczynka padli na kanap�, zach�ystuj�c si� �zami. ��George � wtr�ci�a Lydia Hadley. � W��cz pok�j dziecinny, tylko na par� minut. To zbyt wielki wstrz�s. Nie mo�esz by� tak okrutny. ��Lydio, pok�j jest wy��czony i pozostanie wy��czony. Od tej chwili ca�y ten przekl�ty dom b�dzie martwy. Im d�u�ej przygl�dam si� matni, w kt�rej si� znale�li�my, tym wi�kszy czuj� wstr�t. Zbyt d�ugo wpatrywali�my si� w nasze w�asne mechaniczne, elektroniczne p�pki. M�j Bo�e, jak bardzo potrzeba nam wszystkim �wie�ego powietrza! To rzek�szy, zacz�� kr��y� po domu, wy��czaj�c gadaj�ce zegary, kuchenki, grzejniki, pucybut�w, wi�zaczki sznur�wek, myjki, wycieraczki i masa�yst�w. A tak�e wszystkie inne maszyny, jakie tylko zdo�a� znale��. Zdawa�o si�, �e dom zape�ni� si� trupami. Sprawia� wra�enie mechanicznego cmentarza. Taki cichy. Umilk� szum ukrytych maszyn czekaj�cych, by w��czy� je za naci�ni�ciem guzika. ��Nie pozw�l im tego zrobi�! � zawodzi� Peter, patrz�c w sufit, jakby zwraca� si� do domu, do pokoju dziecinnego. � Nie pozw�l ojcu wszystkiego zabi�. � Odwr�ci� si� do niego. � Nienawidz� ci�! ��Wyzwiskami nic nie osi�gniesz. ��Oby� umar�! ��Wszyscy byli�my martwi, i to bardzo d�ugo. Teraz dopiero naprawd� zaczniemy �y�. Zamiast poddawa� si� masa�om i zabiegom piel�gnacyjnym, b�dziemy �y� pe�ni� �ycia. Wendy wci�� p�aka�a, Peter ponownie do niej do��czy�. ��Tylko chwilk�, jedn� chwilk�, jeszcze chwilk� w pokoju dziecinnym � szlochali. ��Och, George � doda�a �ona. � Jedna chwila nie zaszkodzi. ��Ju� dobrze, dobrze, je�li tylko si� zamkn�. Pami�tajcie, jedna minuta, a potem wy��czamy. ��Tatusiu, tatusiu! � za�piewa�y dzieci. Ich mokre twarze rozja�ni�y szerokie u�miechy. ��A potem wyjedziemy na wakacje. David McClean przyjedzie tu za p� godziny i zawiezie nas na lotnisko. Id� si� ubra�. Lydio, w��cz na minut� pok�j dziecinny. Ale tylko na minut�, pami�taj. Gdy dzieci z matk� odbieg�y, gadaj�c z podnieceniem, pozwoli� wessa� si� na g�r� pr�dowi powietrza i zacz�� si� ubiera�. Chwil� p�niej zjawi�a si� Lydia. ��Uciesz� si�, kiedy ju� st�d wyjedziemy � westchn�a. ��Zostawi�a� ich w pokoju dziecinnym? ��Te� chcia�am si� ubra�. Och, ta paskudna Afryka. Co oni w niej widz�? ��C�, za pi�� minut b�dziemy ju� w drodze do Iowa. Bo�e, czemu w og�le kupili�my ten dom? Co sprawi�o, �e zafundowali�my sobie taki koszmar? ��Duma, pieni�dze, g�upota. ��Lepiej b�dzie, je�li zejdziemy na d�, zanim dzieciaki zn�w zaczn� si� bawi� z tymi wstr�tnymi zwierzakami. W tym momencie us�yszeli wo�anie dzieci. ��Mamo, tato, chod�cie szybko, szybko! Sp�yn�li na d� z pr�dem powietrza i pobiegli korytarzem. Nigdzie ani �ladu dzieci. ��Wendy, Peter! Wbiegli do pokoju dziecinnego. Sawanna by�a pusta � poza lwami, kt�re patrzy�y na przybysz�w, zupe�nie jakby na nich czeka�y. ��Peter, Wendy? Drzwi zatrzasn�y si�. ��Wendy, Peter! George Hadley i jego �ona zawr�cili gwa�townie i pobiegli ku drzwiom. ��Otwierajcie! � krzykn�� George Hadley, naciskaj�c klamk�. � Zamkn�li nas od zewn�trz! Peter! � R�bn�� pi�ci� w drzwi. � Otwieraj! Nagle us�ysza� g�os Petera dobiegaj�cy z drugiej strony. ��Nie pozw�lcie im wy��czy� pokoju dziecinnego i domu � powiedzia� ch�opak. Pan i pani Hadley dobijali si� do drzwi. ��Dzieci, nie wyg�upiajcie si�. Ju� czas jecha�. Pan McClean b�dzie tu za chwil� i� I w�wczas je us�yszeli. Lwy, skradaj�ce si� z trzech stron w ��tej trawie sawanny, depcz�ce suche �d�b�a, z narastaj�cym w gard�ach g�o�nym pomrukiem. Lwy. Pan Hadley spojrza� na swoj� �on�, oboje odwr�cili si� i popatrzyli wprost na zbli�aj�ce si� wolno pot�ne bestie, przycupni�te, z napr�onymi ogonami. Pa�stwo Hadley krzykn�li. I nagle u�wiadomili sobie, czemu tamte wcze�niejsze krzyki wydawa�y im si� znajome. ��No, jestem � oznajmi� David McClean, staj�c w drzwiach pokoju dziecinnego. �Witajcie. � Spojrza� na dw�jk� dzieci siedz�cych po�rodku ��ki. Wyra�nie urz�dzi�y sobie piknik. Za nimi widnia� wodop�j i ��te sawanny. W g�rze �wieci�o gor�ce s�o�ce. Zacz�� si� poci�. � Gdzie rodzice? Dzieci unios�y wzrok i u�miechn�y si�. ��Zaraz tu b�d�. ��To dobrze, bo musimy jecha�. � Pan McClean ujrza� w dali lwy walcz�ce i rozrywaj�ce co� pazurami. Po chwili zwierz�ta uspokoi�y si�, cicho po�era�y �up w cieniu roz�o�ystych drzew. Zmru�y� oczy i przyjrza� si� im, os�aniaj�c twarz d�oni�. Teraz lwy sko�czy�y posi�ek i przesz�y do wodopoju. Po rozpalonym czole pana McCleana przemkn�� cie�. Za nim pod��y�y nast�pne. Z gor�cego nieba opada�y s�py. W ciszy us�ysza� g�os Wendy: ��Mo�e herbaty? Cz�owiek Ilustrowany poruszy� si� we �nie. Za ka�dym razem, gdy si� odwraca�, pojawia� si� kolejny obrazek, barwna plama na plecach, ramieniu, przegubie. Wyci�gn�� d�o�, wyprostowa� r�k�, roztr�caj�c such� traw�. Palce rozgi�y si� i kolejna Ilustracja o�y�a na jego d�oni. Przewr�ci� si� na plecy i na jego piersi ukaza�a si� czarna rozgwie�d�ona przestrze�. Po�r�d gwiazd co� si� porusza�o, spada�o w czer�, lecia�o w d�, a ja patrzy�em� KALEJDOSKOP Pierwszy wstrz�s rozdar� bok rakiety niczym olbrzymi otwieracz do konserw. Ludzie zostali wyrzuceni w przestrze�: tuzin podskakuj�cych srebrnych ryb w mrocznym morzu. Tymczasem statek, rozbity na milion kawa�k�w, lecia� dalej � deszcz meteor�w w poszukiwaniu straconego s�o�ca. ��Barkley, Barkley, gdzie jeste�? G�osy, nawo�uj�ce niby dzieci, zb��kane w ciemno�ciach mro�nej nocy. ��Woode, Woode! ��Kapitanie! ��Hollis, Hollis, tu Stone. ��Stone, tu Hollis. Gdzie jeste�? ��Nie wiem. Sk�d niby mam wiedzie�? Gdzie jest g�ra? Spadam. Dobry Bo�e, spadam. Spadali. Jak gar�� kamyk�w ci�ni�tych w g��b studni. Rozsypani niczym kulki rzucone r�k� giganta. Przestali by� lud�mi, staj�c si� tylko g�osami � najr�niejszymi g�osami, bezcielesnymi i nami�tnymi, w kt�rych d�wi�cza�a ca�a gama grozy i rezygnacji. ��Oddalamy si� od siebie. Rzeczywi�cie. Hollis, wiruj�cy w przestrzeni, wiedzia�, �e to prawda. Powoli zaczyna� godzi� si� z sytuacj�. Szybowali w przeciwnych kierunkach i nic nie mog�o po��czy� ich z powrotem. Mieli na sobie hermetyczne skafandry kosmiczne, ich blade twarze zas�ania�y szklane walce, zabrak�o im jednak czasu, �eby na�o�y� modu�y zasilaj�ce. Z nimi staliby si� male�kimi szalupami ratunkowymi w kosmosie. Mogliby uratowa� siebie samych i swych towarzyszy, tworz�c ludzk� wysepk�, post�puj�c� zgodnie z wytyczonym planem. Jednak�e pozbawieni przypi�tych do ramion modu��w stali si� jedynie bezmy�lnymi meteorami zd��aj�cymi ku swemu odr�bnemu, nieodwracalnemu przeznaczeniu. Min�o mo�e dziesi�� minut, podczas kt�rych pierwsza panika wygas�a, zast�piona ch�odnym spokojem. W przestrzeni pojawi�y si� nici oderwanych g�os�w, krzy�uj�ce si� i ��cz�ce ze sob�, tworz�ce ostateczny wz�r na wielkich mrocznych krosnach. ��Stone do Hollisa. Ile czasu mo�emy rozmawia� przez telefon? ��To zale�y, jak d�ugo ty lecisz w swoj� stron�, a ja w swoj�. ��Pewnie jak�� godzin�. ��Najprawdopodobniej � zgodzi� si� Hollis, wyciszony i oboj�tny. ��Co si� sta�o? � spyta� w minut� p�niej. ��Rakieta wybuch�a, to wszystko. Rakiety wybuchaj�; to si� zdarza. ��W kt�rym kierunku lecisz? ��Wygl�da na to, �e uderz� w Ksi�yc. ��Mnie przypad�a Ziemia. Z powrotem na star� matk� Ziemi�, z pr�dko�ci� dziesi�ciu tysi�cy mil na godzin�. Sp�on� jak zapa�ka. Hollis my�la� o tym z dziwn� oboj�tno�ci�, zupe�nie jakby oderwa� si� od swego cia�a i patrzy� z daleka, jak pogr��a si� coraz g��biej w przestrzeni. R�wnie beznami�tnie m�g�by obserwowa� pierwsze p�atki �niegu, zwiastuj�ce nadej�cie dawno minionej zimy. Pozostali milczeli, rozmy�laj�c o losie, kt�ry sprowadzi� ich tu, aby spadali i spadali, nic nie mog�c na to poradzi�. Nawet kapitan milcza�, nie zna� bowiem �adnych plan�w ani rozkaz�w, kt�re mog�yby pom�c za�odze. ��Tak daleko na d�. Jest tak daleko, daleko, daleko na d� � powiedzia� jaki� g�os. � Nie chc� umiera�, nie chc� umiera�, jest tak daleko na d�. ��Kto to? ��Nie wiem. ��Chyba Stimson. Stimson, to ty? ��To tak daleko, daleko, a ja tego nie chc�. O Bo�e, nie chc�. ��Stimson, m�wi Hollis. Stimson, s�yszysz mnie? Chwila ciszy, podczas kt�rej oddalili si� od siebie. ��Stimson? ��Tak � odpar� w ko�cu g�os. ��Stimson, uspok�j si�; wszyscy jeste�my w tym samym bagnie. ��Ja nie chc�. Chc� by� gdzie indziej. ��Mo�e jeszcze nas znajd�. ��Musz� mnie znale��! Musz�! � odpar� Stimson. � To si� nie dzieje. To si� nie dzieje naprawd�. ��To tylko z�y sen � wtr�ci� kto�. ��Zamknij si�! � rzuci� Hollis. ��Chod� i zmu� mnie! � odrzek� g�os. To by� Applegate. Roze�mia� si� lekko z podobn� oboj�tno�ci�. � Chod� tu i zmu� mnie, abym si� zamkn��. Hollis po raz pierwszy poczu�, w jak niezno�nej znalaz� si� sytuacji. Ogarn�� go wielki gniew. Nagle ponad wszystko zapragn�� m�c co� zrobi� Applegate�owi. Chcia� tego od wielu lat, ale teraz by�o ju� za p�no. App�egate sta� si� jedynie g�osem w telefonie. W d�, w d�, w d� P�niej, jakby wreszcie u�wiadomili sobie groz� swojego po�o�enia, dwaj m�czy�ni zacz�li krzycze�. W koszmarnej wizji Hollis ujrza� jednego z nich szybuj�cego w pobli�u, wrzeszcz�cego bez opami�tania. ��Przesta�! � M�czyzna znalaz� si� niemal w zasi�gu jego r�k; wci�� wrzeszcza� pot�pie�czo. Nigdy nie umilknie. B�dzie wrzeszcza� przez milion mil, dop�ki pozostanie w zasi�gu radia, przeszkadzaj�c im wszystkim, uniemo�liwiaj�c jak�kolwiek rozmow�. Hollis wyci�gn�� r�k�. Tak b�dzie najlepiej. Z pewnym wysi�kiem dotkn�� m�czyzny. Chwyci� jego kostk� i podci�gn�� si� w g�r�, p�ki nie dotar� do g�owy. Tamten krzycza� i szarpa� si� rozpaczliwie niczym ton�cy p�ywak. Jego wrzask wype�nia� wszech�wiat. Tak czy inaczej, pomy�la� Hollis, i tak zginie zabity przez Ksi�yc, Ziemi� czy meteor. Czemu wi�c nie teraz? �elazn� pi�ci� strzaska� szklan� mask� tamtego. Krzyki ucich�y. Odepchn�� si� od trupa i spada� dalej, pozwalaj�c, by cia�o poszybowa�o bezw�adnie w dal. W d� i w d�. Hollis i pozostali spadali w g��bok�, niesko�czon�, wiruj�c� otch�a� ciszy. ��Hollis, jeste� tam? Nie odpowiedzia�, poczu� jednak gor�co nap�ywaj�cej do twarzy krwi. ��Tu zn�w Applegate. ��W porz�dku, Applegate. ��Pogadajmy. Nie mamy nic innego do roboty. W tym momencie w��czy� si� kapitan. ��Wystarczy. Musimy znale�� jakie� wyj�cie. ��Mo�e by� si� zamkn��? � rzuci� Applegate. ��Co takiego? ��S�ysza�e�, kapitanie. Nie pr�buj mnie zastraszy�. Dzieli nas dziesi�� tysi�cy mil i nie mamy si� co oszukiwa�. Jak to okre�li� Stimson, jest tak daleko na d�. ��Pos�uchaj, Applegate! ��Daj sobie spok�j. Og�aszam jednoosobowy bunt. Nie mam nic do stracenia. Tw�j statek by� kiepski, a ty by�e� kiepskim kapitanem. Mam nadziej�, �e roztrzaskasz si� na Ksi�ycu. ��Rozkazuj� ci przesta�! ��No dalej, porozkazuj mi jeszcze. � Applegate u�miechn�� si� z odleg�o�ci dziesi�ciu tysi�cy mil. Kapitan milcza�. Applegate podj�� w�tek. � Na czym to sko�czyli�my, Hollis? A tak, pami�tam. Ja te� ci� nienawidz�, ale to przecie� wiesz. Wiedzia�e� od bardzo dawna. Hollis bezradnie zacisn�� pi�ci. ��Chcia�em ci co� powiedzie� � doda� Applegate. � Uszcz�liwi� ci�. To ja g�osowa�em przeciwko twemu przyj�ciu do Kompanii Rakietowej pi�� lat temu. Tu� obok przemkn�� meteor. Hollis spojrza� w d� i ujrza�, �e jego lewa d�o� znikn�a. Trysn�a krew. Nagle z jego skafandra ulecia�o powietrze. Zachowa� go jednak do�� w p�ucach, by poruszy� praw� r�k� i przekr�ci� ga�k� na lewym �okciu, zaciskaj�c staw kombinezonu i zamykaj�c przeciek. Wszystko zdarzy�o si� tak szybko, �e nawet nie zd��y� si� zdziwi�. Nic go ju� nie zaskakiwa�o. Po uszczelnieniu przecieku poziom powietrza w skafandrze natychmiast wr�ci� do normy, a kiedy mocniej przekr�ci� ga�k�, tworz�c opask� uciskow�, krew przesta�a p�yn��. Ca�y czas zachowywa� upiorn� cisz�. Tymczasem pozostali gaw�dzili mi�dzy sob�. Jeden z nich, Lespere, rozwodzi� si� nad sw� �on� na Marsie, �on� na Wenus, �on� na Jowiszu, pieni�dzmi, cudownymi prze�yciami, pija�stwem, hazardem, szcz�ciem. Gada� tak i gada�, podczas gdy spadali. Lespere, szcz�liwy, wspomina� przesz�o��, zmierzaj�c ku �mierci. Wszystko by�o takie dziwne. Tysi�ce mil przestrzeni i te g�osy, wibruj�ce w samym jej sercu. Niewidocznych ludzi ��czy�y jedynie dr��ce fale radiowe, pr�buj�ce pobudzi� w nich zgas�e emocje. ��Jeste� z�y, Hollis? ��Nie. � I rzeczywi�cie nie by�. Oboj�tno�� powr�ci�a. Sta� si� bry�� martwego betonu, spadaj�c� w pustk�. ��Ca�e �ycie pragn��e� dotrze� na szczyt, Hollis. Zawsze zastanawia�e�, si�, co si� nie uda�o. To ja zag�osowa�em na nie � tu� przedtem, nim mnie wyrzucili. ��To ju� niewa�ne � odrzek� Hollis. Istotnie, wszystko odesz�o. Kiedy �ycie si� ko�czy, jest jak migni�cie barwnego filmu, u�amek sekundy na ekranie � wszystkie niech�ci i nami�tno�ci skoncentrowane i przez moment p�on�ce w przestrzeni, i zanim cz�owiek zd��y krzykn�� �Oto szcz�liwy dzie�, oto nieszcz�liwy, oto z�a twarz, a to dobra�, z filmu zostaje jedynie popi�, ekran ciemnieje. Kiedy spogl�da� wstecz z owej granicy �ycia, �a�owa� tylko jednego, tylko jednego pragn��: �y� dalej. Czy wszyscy umieraj�cy ludzie czuj� si� tak, jakby nigdy nie �yli? Czy �ycie zdaje im si� tak kr�tkie, sko�czone, nim zd��� cho� raz odetchn��? Czy wszystkim wydawa�o si� r�wnie ulotne i niemo�liwe, czy te� tylko on tak my�la�, lec�c w przestrzeni, wiedz�c, �e zosta�o mu tylko kilka godzin rozwa�a�? Jeden z ich grona, Lespere, wci�� m�wi�. ��Dobrze sobie �y�em. Mia�em �on� na Marsie, Wenus i Jowiszu. �adnej z nich nie brak�o pieni�dzy. Traktowa�y mnie wspaniale. T�go pi�em i raz przegra�em dwadzie�cia tysi�cy dolar�w. Ale teraz jeste� tutaj, pomy�la� Hollis. Ja nie mia�em niczego z tych rzeczy. Kiedy jeszcze �y�em, zazdro�ci�em ci, Lespere. Gdy jeszcze mia�em przed sob� przysz�o��, z zawi�ci� s�ucha�em o twoich kobietach i zabawach. Kobiety mnie przera�a�y. Wyruszy�em w przestrze�, wci�� ich pragn�c i zazdroszcz�c ci tego, �e mia�e� wszystko: kobiety, pieni�dze i tyle szcz�cia, ile tylko zdo�a�e� dla siebie wyrwa�. Lecz teraz, spadaj�c, gdy wszystko ju� odesz�o, nie zazdroszcz� ci, bo twoje �ycie tak�e min�o, zupe�nie jakby nigdy go nie by�o. Hollis wyci�gn�� szyj� i krzykn�� do telefonu: ��Wszystko min�o, Lespere! Cisza. ��To ju� koniec, zupe�nie jakby nigdy nie istnia�o, Lespere. ��Kto to? � G�os Lespere�a za�ama� si�. ��Tu Hollis. By� z�y. Czu� z�o��. Bezsensown� z�o�� �mierci. Applegate sprawi� mu b�l. Teraz on pragn�� sprawi� b�l komu�. Applegate i kosmos, obaj go zranili. ��Jeste� tutaj, Lespere. Wszystko odesz�o. Zupe�nie jakby nigdy si� zdarzy�o, prawda? ��Nie. ��Gdy wszystko si� ko�czy, jest tak, jakby nigdy nie mia�o miejsca. W czym teraz twoje �ycie jest lepsze od mojego? Liczy si� tylko chwila obecna. Czy jest lepsze? Jest? ��Owszem, jest lepsze. ��Jak? ��Bo mam wspomnienia, pami�tam! � wykrzykn�� Lespere z oddali, przyciskaj�c obur�cz do piersi szcz�liwe my�li. I mia� racj�. Hollis poj�� to nagle, zupe�nie jakby kto� obla� go lodowat� wod�. Marzenia i wspomnienia to nie to samo. On m�g� jedynie marzy� o rzeczach, kt�rych pragn�� dokona�, podczas gdy Lespere m�g� wspomina� swe osi�gni�cia. �wiadomo�� ta zacz�a dr��y� mu umys� z powoln�, niezno�n� precyzj�. ��I co ci z nich przyjdzie? � krzykn�� do Lespere�a. � Po co ci one teraz? Kiedy co� si� ko�czy, nic ju� po tym. Nie jest ci lepiej ni� mnie. ��Spoczywam w pokoju � odpar� Lespere. � Prze�y�em ju� swoje. Nie robi� si� z�o�liwy, tak jak ty. ��Z�o�liwy? � Hollis obr�ci� to s�owo na j�zyku. Odk�d pami�ta�, nigdy nie by� z�o�liwy, ca�e �ycie nie �mia� by� z�o�liwy. Musia� chyba oszcz�dza� si� przez te wszystkie lata, czekaj�c na podobny moment. Z�o�liwy? S�owo to odbi�o si� echem w g��bi jego umys�u. Poczu�, jak do oczu nap�ywaj� mu �zy i �ciekaj� po policzkach. Kto� musia� us�ysze� jego cichy szloch. ��Spokojnie, Hollis. Oczywi�cie by�o to idiotyczne. Zaledwie minut� wcze�niej udziela� rad pozosta�ym, Stimsonowi; czu� odwag� i s�dzi�, �e jest prawdziwa, teraz jednak poj��, �e to jedynie wstrz�s i zrodzona z szoku oboj�tno��. W ci�gu kilku minut usi�owa� uwolni� emocje, t�umione ca�e �ycie. ��Wiem, jak si� czujesz, Hollis � rzek� Lespere oddalony o dwadzie�cia tysi�cy mil. Jego g�os cich� powoli. � To nic osobistego. Ale czy� nie jeste�my r�wni? � zastanawia� si� Hollis. Lespere i ja? Tutaj, teraz? Je�li co� si� sko�czy�o, to by�o, min�o. Co nam po tym? I tak umrzemy. Wiedzia�, �e si� oszukuje, zupe�nie jakby pr�bowa� odr�ni� cz�owieka �ywego od martwego. W jednym tli�a si� jeszcze iskra, w drugim nie � aura, tajemny pierwiastek. Tak samo przedstawia�a si� sprawa z nim i z Lespere�em. Lespere �y� pe�ni� �ycia � dzi�ki temu sta� si� teraz innym cz�owiekiem � a on, Hollis, od wielu lat by� ju� praktycznie martwy. Zmierzali ku �mierci odr�bnymi �cie�kami i je�li w og�le istniej� r�ne rodzaje �mierci, ich w�asne b�d� r�ni� si� od siebie niczym noc od dnia. �mier�, podobnie jak �ycie, musi wyst�powa� w niezliczonej ilo�ci odmian i je�li kto� raz ju� umar�, czego jeszcze m�g�by si� spodziewa� po ostatecznym rozstaniu z �yciem, kt�re czeka�o go teraz. Sekund� p�niej odkry�, �e co� odci�o mu praw� stop�. O ma�o nie wybuchn�� �miechem. Powietrze zn�w ulecia�o ze skafandra. Schyli� si� szybko i ujrza� krew; meteor urwa� cia�o i kombinezon a� do kostki. Och, �mier� w kosmosie by�a taka zabawna. Rozcz�onkowywa�a cz�owieka, kawa�ek po kawa�ku, niczym czarny niewidzialny rze�nik. Hollis zacisn�� zaw�r kolanowy; w g�owie wirowa�o mu z b�lu, z trudem zachowywa� przytomno��. A potem, gdy zakr�ci� zacisk, zatamowa� up�yw krwi, zatrzyma� powietrze, wyprostowa� si�, by dalej spada� i spada�, bo w ko�cu tylko to mu pozosta�o. ��Hollis? Sennie skin�� g�ow�, zm�czony czekaniem na �mier�. ��Tu zn�w Applegate � oznajmi� g�os. ��Tak? ��Przemy�la�em to. Pos�ucha�em ci�. Tak by� nie powinno. Przez to wszyscy �le wygl�damy. To niedobra �mier�. Pozostawia po sobie niesmak. S�uchasz mnie, Ho�lis? ��Tak. ��Sk�ama�em. Minut� temu. Sk�ama�em. Nie g�osowa�em przeciw tobie. Nie wiem, czemu to powiedzia�em. Chyba chcia�em ci� zrani�. Wydaw